Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
Do pracowni Cassandry nie ma wstępu każdy, mieści się w piwnicy nieopodal wejścia - aby zejść do środka, trzeba minąć jej trolla. Zwykle, kiedy nie można znaleźć Cassandry, zapewne jest tutaj.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Skinęła głową - miała rację, każdy powinien mieć wybór, wybór tego, kim chce się stać. Sama, żyjąc poza społeczeństwem, mogła sobie pozwolić na wyzwolenie również spod patriarchatu, nie czuła, by rządził nią ktokolwiek - już nie - kiedyś był to Vasyl, ale Cassandra szybko uczyła się na błędach i dziś już nikomu nie pozwoliłaby na roztoczenie wokół niej równie intensywnej, przytłaczającej i toksycznej relacji. Była jak ptak: wolna, nie rządzili nią ministrowie ani politycy, bo żyła w miejscu wyjętym spod prawa. Pewnym szacunkiem darzono tutaj Burke'ów, wśród których wszak to również lordowie grali pierwsze skrzypce - ale to nie była władza w tym znaczeniu, traktowała ich raczej jak siłę, z którą należało się liczyć. Niezależną i znajdującą się gdzieś obok, kładącą na niej swój ciężki cień, ale jednak - obok. Wiedziała jednak również, że życie, które wiodła, dalekie było od normalnego życia; nie miała przyjaciół, nie spotykała się z koleżankami na porannej kawie, nie wychodziła codziennie do piekarni, nie rozczytywała się w gazetach i nie wymieniała uwag odnośnie najnowszej rubryki Czarownicy. Zawsze była inna. I zawsze była sama. Trochę jej nawet było żal tych wszystkich głupich gąsek tańczących w rytm melodii swoich mężów - ale czy to również nie był ich wybór?
- Więc powinnaś im pokazać, że można - odparła nieco prowokacyjnie, wierząc, że Deirdre naprawdę mogła to zrobić. Teraz, kiedy uknuła już intrygę wydostania się z Wenus, mogła z wolna rozpocząć knuć swoje intrygi od nowa - te, które doprowadzić ją miały do politycznego sukcesu. Przestrzeń publiczna nigdy nei zostanie zajęta przez kobiety, jeśli nie znajdzie się żadna, która nie uczyni tego jako pierwsza: i która nie zrobi tego dobrze, o Tuft słyszała właściwie niewiele, a w tych strzępach informacji - nie było ani jednego dobrego słowa. Miała pewien zgrzyt, z jednej strony - wierzyła jej - z drugiej, czy oddając się w niewolę małżeństwa nie przeczyła samej sobie, utwierdzając reguły patriarchatu? Małżeństwo nie było niczym innym jak legalnym niewolnictwem. Zawłaszczeniem kobiety, zmianą jej prawdziwego miana - a te miały przecież moc, jak Vablatsky - zyskaniem posługaczki do prostych domowych zajęć, na które pan mąż był zbyt zajęty. I do rodzenia dzieci: jako reproduktory, bo dzieci miały nieść dziedzictwo męża. Coś obrzydliwego - zachowała to jednak dla siebie. Zamiast tego, cicho westchnęła, rzeczywiście znała to nazwisko, obiło jej się o uszy głównie jako zażarta strona konfliktu z Burke'ami. Nie sądziła, by ktokolwiek mógł się z nimi równać, dlatego też jego dążenia do samozagłady również nie wydały jej się zaskakujące - ten człowiek musiał lubić adrenalinę.
- Brzmi jak rozsądny plan na dobry początek stateczności - odparła, instynktownie mijając temat samego Asteriona. Ze słów Deirdre mogła łatwo wywnioskować, że nie połączyła ich miłość. - Pomijając Tower - dodała ostrożnie, lekko warząc słowa. - Wiesz już, co zrobić? Burke łatwo nie odpuści. A już na pewno nie jemu. - Choć sądziła, że raczej go to bawiło niż denerwowało. Nie sądziła, by nokturnowa rodzina rzeczywiście upatrywała w nim godnego siebie rywala, ale fakt faktem, jego przedsiębiorstwo było rozwinięte i mogło zapewnić Deirdre dostatek. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że zostaniesz wplątana w ten konflikt, prawda? - Z Burke'ami. A z nimi tutaj nikt nie chce zadzierać. - Wiesz już, jak go załagodzisz? - I nie sądziła, żeby Deirdre tego chciała.
W ciszy i milczeniu oczekiwała, aż na spokojnie przetrawi wszystkie jej słowa, lekko drgnęła na rzuconego idiotę, niepewna, do którego z mężczyzn się to właściwie odnosiło, bo mogło do każdego z nich. Opowieść o potędze - mniej więcej tego się spodziewała, zapowiedź mrocznych czasów, przecież każdy wyczuwał to w powietrzu. Zaostrzające się nastroje, zaginięcia... zwiastuny wojny. Mimowolnie przeszedł ją dreszcz, bo wiedziała, że Deirdre nie żartuje. Bo coś, w co wierzyła, zapewne naprawdę miało moc starcia świata w pył. Bo bardzo nie chciała znaleźć się po nieodpowiedniej stronie, po stronie przegranego.
- O co w tym wszystkim chodzi, Dei? - Nowy porządek. Nowa, lepsza władza. Rewolucja, bunt? Przeciwko czemu? Wojna domowa, toczona przez tajemniczą personę, o której Mia wspomniała w liście. Strona konfliktu, który jeszcze nie rozgorzał pełną mocą: dziwna układanka zaczynała nabierać barw. Oni wszyscy staną w tej walce - Mulciberowie, Rowle, Deirdre. Nie. Nie chciała stanąć po drugiej stronie barykady, ale umiejętności, które i tak im ofiarowywała - nie była głupia, potrafiła powiązać ofiary pożaru z tym wszystkim, arystokratów, których nigdy dotąd nie widziała, a którzy zjawili się dzień po sądnym dniu - były jedynymi, które dać im mogła. Wciąż jednak nie rozumiała: o co właściwie toczyła się ta walka? - Cornelia - rzuciła głucho, była jej przyjaciółką. - Żona Grahama - wiesz o kim mówię, prawda? Mogłaś nie wiedzieć, że byli małżeństwem, ale to nieistotne. - Stanęła po niewłaściwej stronie? - Pamiętała słowa Ramseya, cyniczne i suche. Potrzebowała potwierdzenia, szukała go, być może chcąc usłyszeć zaprzeczenie. To miała być wojna - a wojny zawsze były bolesne. Odruchowo wróciła myślą do małej zagubionej Mii.
- Na to już jest za późno - odparła z niezadowoleniem, bo rzeczywiście - wolałaby znajdować się poza tym. Ale nie wyprze się wiedzy, którą posiada i choć miała zamiaru nią handlować, obawiała się, że ktoś pomyśli - że będzie chciała to zrobić. Nie Deirdre. Nie Ramsey. Nikogo innego pewna być nie mogła. Pokręciła głową. - Nikomu nic nie powiedziałam - odparła zgodnie zresztą z prawdą, w zamyśleniu uciekając spojrzeniem w bok. Miała rację, dotąd była nieostrożna - jak mogła o tym nie pomyśleć? Lysandra widziała mroczne znaki na przedramionach Mulciberów. Będzie z nią musiała o tym porozmawiać: zastrzec, o czym nigdy nie wolno mówić jej na głos. I uważać na przyszłość, być może przygotować kilka bandaży: i pamiętać, by te tatuaże kryć przed światem, w jej lecznicy zjawiali się różni czarodzieje a ona z rzadka weryfikowała ich tożsamości. Przez chwilę milczała, wsłuchując się w jej zapewnienia. Nie rozumiała zasad tej gry, ale jej przyjaciółka brzmiała pewnie - a ona jej ufała. - Dziękuję, Dei - odparła krótko, cicho, tym samym zgadzając się na tę - propozycję? - roztaczanej protekcji. Odetchnęła, to było trudne - połapać się w gąszczu intryg, z której ani jedna nie była wyraźna. Symbol ognistego ptaka był tak dziwny, że była przekonana, że miał ukryte znaczenie. Znaczenie, którego jednak nie rozpoznawała. - Mówi ci to coś? Opowiem ci - obróciła w rękach bandaż z medykamentem. - A ty w tym czasie zagryź zęby - poprosiła jeszcze raz, nachylając się nad jej plecami - nie mogła zwlekać z kontynuacją leczenia zbyt długo, musiała zabandażować te szramy zanim wdadzą się w nie kolejne zakażenia. Dotknęła materiałem jej skóry, ostrożnie, wpierw lekko, potem mocniej, wiedząc, że szybkie ruchy szybciej przyniosą jej ulgę.
- To było... dramatyczne. Widziałam dzieci, trójkę dzieci - czy był starsze od Lysandry? - opuszczonych, zostawionych na pastwę losu. Atakowały je kruki, ale one się broniły. To był... chyba Hogwart, wieża w Hogwarcie, patrzyłam na nie z jednego z obrazów. Dzieci czekały na pomoc, ale ludzie wokół byli pozamieniani w kamienne rzeźby. Nikt im nie pomógł. Ich jedyną nadzieją był feniks, który został rozdziobany przez kruki. Te dzieci, trójka, one... one mnie prześladują, ale nie rozumiem, czym są. One, kruki, rzeźby, ognisty ptak... - Wszystko brzmiało jak chora abstrakcja. Odjęła dłoń od jej pleców, odkładając brudny bandaż na bok - po czym uchwyciła w smukłą dłoń słoiczek z maścią przeciwbólową, którą już dłonią rozciągnęła wśród szram brutalnie przecinających plecy przyjaciółki. Powinna poczuć przyjemny chłód - i ulgę. - Trzymasz się? - zapytała cicho, czule, z troską.
- Więc powinnaś im pokazać, że można - odparła nieco prowokacyjnie, wierząc, że Deirdre naprawdę mogła to zrobić. Teraz, kiedy uknuła już intrygę wydostania się z Wenus, mogła z wolna rozpocząć knuć swoje intrygi od nowa - te, które doprowadzić ją miały do politycznego sukcesu. Przestrzeń publiczna nigdy nei zostanie zajęta przez kobiety, jeśli nie znajdzie się żadna, która nie uczyni tego jako pierwsza: i która nie zrobi tego dobrze, o Tuft słyszała właściwie niewiele, a w tych strzępach informacji - nie było ani jednego dobrego słowa. Miała pewien zgrzyt, z jednej strony - wierzyła jej - z drugiej, czy oddając się w niewolę małżeństwa nie przeczyła samej sobie, utwierdzając reguły patriarchatu? Małżeństwo nie było niczym innym jak legalnym niewolnictwem. Zawłaszczeniem kobiety, zmianą jej prawdziwego miana - a te miały przecież moc, jak Vablatsky - zyskaniem posługaczki do prostych domowych zajęć, na które pan mąż był zbyt zajęty. I do rodzenia dzieci: jako reproduktory, bo dzieci miały nieść dziedzictwo męża. Coś obrzydliwego - zachowała to jednak dla siebie. Zamiast tego, cicho westchnęła, rzeczywiście znała to nazwisko, obiło jej się o uszy głównie jako zażarta strona konfliktu z Burke'ami. Nie sądziła, by ktokolwiek mógł się z nimi równać, dlatego też jego dążenia do samozagłady również nie wydały jej się zaskakujące - ten człowiek musiał lubić adrenalinę.
- Brzmi jak rozsądny plan na dobry początek stateczności - odparła, instynktownie mijając temat samego Asteriona. Ze słów Deirdre mogła łatwo wywnioskować, że nie połączyła ich miłość. - Pomijając Tower - dodała ostrożnie, lekko warząc słowa. - Wiesz już, co zrobić? Burke łatwo nie odpuści. A już na pewno nie jemu. - Choć sądziła, że raczej go to bawiło niż denerwowało. Nie sądziła, by nokturnowa rodzina rzeczywiście upatrywała w nim godnego siebie rywala, ale fakt faktem, jego przedsiębiorstwo było rozwinięte i mogło zapewnić Deirdre dostatek. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że zostaniesz wplątana w ten konflikt, prawda? - Z Burke'ami. A z nimi tutaj nikt nie chce zadzierać. - Wiesz już, jak go załagodzisz? - I nie sądziła, żeby Deirdre tego chciała.
W ciszy i milczeniu oczekiwała, aż na spokojnie przetrawi wszystkie jej słowa, lekko drgnęła na rzuconego idiotę, niepewna, do którego z mężczyzn się to właściwie odnosiło, bo mogło do każdego z nich. Opowieść o potędze - mniej więcej tego się spodziewała, zapowiedź mrocznych czasów, przecież każdy wyczuwał to w powietrzu. Zaostrzające się nastroje, zaginięcia... zwiastuny wojny. Mimowolnie przeszedł ją dreszcz, bo wiedziała, że Deirdre nie żartuje. Bo coś, w co wierzyła, zapewne naprawdę miało moc starcia świata w pył. Bo bardzo nie chciała znaleźć się po nieodpowiedniej stronie, po stronie przegranego.
- O co w tym wszystkim chodzi, Dei? - Nowy porządek. Nowa, lepsza władza. Rewolucja, bunt? Przeciwko czemu? Wojna domowa, toczona przez tajemniczą personę, o której Mia wspomniała w liście. Strona konfliktu, który jeszcze nie rozgorzał pełną mocą: dziwna układanka zaczynała nabierać barw. Oni wszyscy staną w tej walce - Mulciberowie, Rowle, Deirdre. Nie. Nie chciała stanąć po drugiej stronie barykady, ale umiejętności, które i tak im ofiarowywała - nie była głupia, potrafiła powiązać ofiary pożaru z tym wszystkim, arystokratów, których nigdy dotąd nie widziała, a którzy zjawili się dzień po sądnym dniu - były jedynymi, które dać im mogła. Wciąż jednak nie rozumiała: o co właściwie toczyła się ta walka? - Cornelia - rzuciła głucho, była jej przyjaciółką. - Żona Grahama - wiesz o kim mówię, prawda? Mogłaś nie wiedzieć, że byli małżeństwem, ale to nieistotne. - Stanęła po niewłaściwej stronie? - Pamiętała słowa Ramseya, cyniczne i suche. Potrzebowała potwierdzenia, szukała go, być może chcąc usłyszeć zaprzeczenie. To miała być wojna - a wojny zawsze były bolesne. Odruchowo wróciła myślą do małej zagubionej Mii.
- Na to już jest za późno - odparła z niezadowoleniem, bo rzeczywiście - wolałaby znajdować się poza tym. Ale nie wyprze się wiedzy, którą posiada i choć miała zamiaru nią handlować, obawiała się, że ktoś pomyśli - że będzie chciała to zrobić. Nie Deirdre. Nie Ramsey. Nikogo innego pewna być nie mogła. Pokręciła głową. - Nikomu nic nie powiedziałam - odparła zgodnie zresztą z prawdą, w zamyśleniu uciekając spojrzeniem w bok. Miała rację, dotąd była nieostrożna - jak mogła o tym nie pomyśleć? Lysandra widziała mroczne znaki na przedramionach Mulciberów. Będzie z nią musiała o tym porozmawiać: zastrzec, o czym nigdy nie wolno mówić jej na głos. I uważać na przyszłość, być może przygotować kilka bandaży: i pamiętać, by te tatuaże kryć przed światem, w jej lecznicy zjawiali się różni czarodzieje a ona z rzadka weryfikowała ich tożsamości. Przez chwilę milczała, wsłuchując się w jej zapewnienia. Nie rozumiała zasad tej gry, ale jej przyjaciółka brzmiała pewnie - a ona jej ufała. - Dziękuję, Dei - odparła krótko, cicho, tym samym zgadzając się na tę - propozycję? - roztaczanej protekcji. Odetchnęła, to było trudne - połapać się w gąszczu intryg, z której ani jedna nie była wyraźna. Symbol ognistego ptaka był tak dziwny, że była przekonana, że miał ukryte znaczenie. Znaczenie, którego jednak nie rozpoznawała. - Mówi ci to coś? Opowiem ci - obróciła w rękach bandaż z medykamentem. - A ty w tym czasie zagryź zęby - poprosiła jeszcze raz, nachylając się nad jej plecami - nie mogła zwlekać z kontynuacją leczenia zbyt długo, musiała zabandażować te szramy zanim wdadzą się w nie kolejne zakażenia. Dotknęła materiałem jej skóry, ostrożnie, wpierw lekko, potem mocniej, wiedząc, że szybkie ruchy szybciej przyniosą jej ulgę.
- To było... dramatyczne. Widziałam dzieci, trójkę dzieci - czy był starsze od Lysandry? - opuszczonych, zostawionych na pastwę losu. Atakowały je kruki, ale one się broniły. To był... chyba Hogwart, wieża w Hogwarcie, patrzyłam na nie z jednego z obrazów. Dzieci czekały na pomoc, ale ludzie wokół byli pozamieniani w kamienne rzeźby. Nikt im nie pomógł. Ich jedyną nadzieją był feniks, który został rozdziobany przez kruki. Te dzieci, trójka, one... one mnie prześladują, ale nie rozumiem, czym są. One, kruki, rzeźby, ognisty ptak... - Wszystko brzmiało jak chora abstrakcja. Odjęła dłoń od jej pleców, odkładając brudny bandaż na bok - po czym uchwyciła w smukłą dłoń słoiczek z maścią przeciwbólową, którą już dłonią rozciągnęła wśród szram brutalnie przecinających plecy przyjaciółki. Powinna poczuć przyjemny chłód - i ulgę. - Trzymasz się? - zapytała cicho, czule, z troską.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Uśmiechnęła się lekko na prowokacyjne słowa Cassandry, które odebrała jako oczywistość - oczywiście, że im pokaże, właściwie: już pokazywała. Stała u boku Czarnego Pana na równi z mężczyznami, z arystokratami, a jej przedramię zdobił Mroczny Znak, symbol siły, jaka jeszcze nigdy nie została przywołana na ten świat. Dopiero On wyciągnął dłoń po to, co do tej pory przerażało innych zdobywców, to On sięgnął po okrutną magię, tak samo brutalną jak piękną; to On gwarantował im potęgę przewyższającą ich zrozumienie. Świadomość przyjdzie z czasem, nakarmią się tym, co wibrowało w powietrzu, niszcząc czarodziejski świat, na którego gruzach zbudują lepsze, czystsze społeczeństwo. Nawet przez sekundę nie przestawała w to wierzyć - lecz na razie nie mogła pokazać tego ani Lysandrze ani jej matce. Przyjdzie jednak na to czas, stopniowo odsłaniali się przed innymi, na zgliszczach Białej Wywerny Czarny Pan naznaczył ich jako swych Śmierciożerców, udowodnił swoją moc, ścierając w proch aurorów, niszcząc budynek i część Nokturnu: a potrafił o wiele więcej. Myśli Deirdre znów zabrnęły w mroczne rejony, stała się nieco odległa, błądząc spojrzeniem po ścianie za plecami Cassandry, pytającej ją o Asteriona.
- Burke będzie ze mną rozmawiał. I będzie mnie słuchał - odparła spokojnie, znów: bez głupiej buty, po prostu informowała ją o oczywistościach. Cassandra nie wiedziała jak bardzo stała się silna, jaką władzę posiadła - także nad mężczyznami, na których i tak miała wpływ przymiotami ciała, nie tylko morderczego ducha. Znała Edgara i wiedziała, że z pewnością dojdą do porozumienia: przejęcie sklepu Valhakisa miało być opłacalne dla obydwu stron a toczący się między nimi konflikt zażegnany tak, by obydwoje wyszli z transakcji więcej niż zadowoleni. Kto wie, może zaprosi Edgara i Quentina na upojny wieczór tortur na mężczyźnie, który skrzywdził ich krewną? - Potrafię łagodzić niesnaski i przekonywać do swoich racji - dodała łagodnie. Musiała tylko wyciągnąć tego skończonego kretyna z Tower i odpowiednio szybko rzucić słodkie zaklęcie. Do tego czasu pozostawała w bolesnym impasie; nawet sklep, przejęty przez dziwne stwory, znajdował się poza zasięgiem. Poczucie zatrzaśnięcia w pułapce frustrowało ją niepomiernie, ale w tym momencie - martwiła się jedynie o Cassandrę. Kolejne pytanie, które zadała, musiało pozostać bez dokładnej odpowiedzi - dla jej dobra. Wkrótce zrozumie, czego stała się częścią jej przyjaciółka - i mężczyźni, z jakimi była związana. - Ramsey i Ignotus - mówili ci coś więcej? - spytała powoli, mierząc ją uważnym spojrzeniem, zanim w końcu sformułowała odpowiednie zdanie. - O władzę dla tych, którzy na nią zasługują - kolejne enigmatyczne słowa, lecz nie żałowała, że nie może Cassandrze powiedzieć więcej: wiązałoby się to dla niej z ryzykiem, a Vablatsky miała zbyt wiele - kochającą, wspaniałą córkę - by móc uczestniczyć w tej wojnie. Wątpiła, by - nawet wiedząc wszystko - chciała to zrobić, ale nawet jeśli, szybko wyperswadowałaby jej to z głowy. Troszczyła się o nią, chciała ją ochronić, pewna, że przyjaciółka posiada słuszne poglądy: dalekie od własnej zapalczywości, ale finalnie tożsame z tym, co pragnęli osiągnąć. Nieskrępowaną magię, czystą, wspaniałą, zachwycającą. Leczącą świat z plugawych naleciałości rodzaju Cornelii, zdrajczyni; słyszała o niej niewiele, ale szybko łączyła fakty. - Tak - odparła krótko, przenosząc wzrok ponownie na Cassandrę. Przejętą, widziała to w każdym drgnieniu jej twarzy, i nagle zapragnęła cofnąć tę rozmowę, ukoić ją nieświadomością: ale tak postępowali mężczyźni, sądzący, że kobiety są zbyt słabe, by rozumieć. - Należała do grupy szaleńców, broniących szlamu. W jakiś sposób - są związani z feniksem, zwą się zakonem - dodała ostrożnie, ufała Vablatsky a uzdrowicielka musiała być czujna. Na wszelkie przejawy ewentualnej nienormalności, jaką emanował Zakon, zinfiltrowany przez Perseusa. Nie wiedzieli o nim wszystkiego, ba, na tym obrazie brakowało setek punktów, ale nawet wyłaniająca się niepewnie mara mogła im zaszkodzić. Chroniła ich potężna, ale plugawa moc: opowieść o Potterach, oddających bezsensownie życie, które mogli spędzić wychowując ukochanego, nowo narodzonego syna, dalej wydawała się jej w pewien sposób niesamowita. I niepokojąca.
Pokręciła lekko głową, słysząc podziękowania Cassandry - nie potrzebowała ich i te słowa nie musiały pomiędzy nimi paść: zrobiłaby dla Vablatsky wiele, jeśli nie wszystko; traktowała ją jako swoją rodzinę, czując się za nią odpowiedzialna. Role powoli się zamieniały i z zabłąkanej, zdezorientowanej i przerażonej prostytutki, szukającej u niej pomocy, stała się kimś, kto wiedział więcej o brutalnym świecie, w którym przyszło im żyć. Uśmiechnęła się jeszcze słabo, ponownie opuszczając czoło na materiał prześcieradła. Kolejna porcja bólu nadeszła razem z opowieścią; z trudem skupiała się na kolejnych słowach, metaforach zaklętych w obrazach, ale nie starała się połączyć ich w czytelną całość. Pieczenie z oczyszczanych ran skutecznie obniżało jej zdolności umysłowe; przy jednym z ostatnich ruchów dłoni Vablatsky z jej ust wydał się krótki syk, ale nawet nie drgnęła, oddychając płytko. Przymknęła oczy - to, o czym mówiła Cassandra, było tak samo zagmatwane i nieprzyjemne, jak dyskomfort płynący z poranionych pleców - wkrótce złagodzony. Poczuła przyjemny chłód, delikatny dotyk, łagodzący cierpienie. Rozluźniła spięte ramiona i wzięła głębszy oddech, dopiero teraz czując jak bardzo była czujna, napięta jak struna. Musiała się jednak skupić. Dzieci. Rzeźby. Hogwart. Kruki. Zadziobany feniks, porażka. Rzeźby, Hogwart, kruki. Powtarzała to w głowie jak mantrę, nie znajdując żadnego wytłumaczenia tej wizji - ale czy na pewno? Czy nie czytała gdzieś ostatnio o Hogwarcie? Co mogło być porażką Zakonu Feniksa? Co miały z tym wspólnego dzieci? Gdzieś w zakamarkach pamięci lśniło coś, czego nie mogła w tym momencie złapać - czuła, że ta wizja ma znaczenie, że nie jest to bezsensowny koszmar, ale większy zamysł umykał w ciemność.
- Już lepiej - odpowiedziała słabo, odpuszczając próbę skoncentrowania się na strzępkach obrazu, drżącego gdzieś na krawędzi zrozumienia. Pomyśli o tym później. - Feniks...to może mieć coś wspólnego z nimi - oni i my; zło i dobro, szaleństwo i rozwaga; nie miała wątpliwości, kto wygra to starcie, a wizja Cassandry, nawet rozumiana metaforycznie, zdawała to potwierdzać. - Dziękuję - szepnęła cicho, przekręcając głowę na policzek: znów mogła na nią spoglądać, już nieco przytomniej, z wyraźną ulgą. Dziękowała za zaufanie, za opowieść, za pomoc; za to, że była tu dla niej zawsze, kiedy tego najbardziej potrzebowała.
- Burke będzie ze mną rozmawiał. I będzie mnie słuchał - odparła spokojnie, znów: bez głupiej buty, po prostu informowała ją o oczywistościach. Cassandra nie wiedziała jak bardzo stała się silna, jaką władzę posiadła - także nad mężczyznami, na których i tak miała wpływ przymiotami ciała, nie tylko morderczego ducha. Znała Edgara i wiedziała, że z pewnością dojdą do porozumienia: przejęcie sklepu Valhakisa miało być opłacalne dla obydwu stron a toczący się między nimi konflikt zażegnany tak, by obydwoje wyszli z transakcji więcej niż zadowoleni. Kto wie, może zaprosi Edgara i Quentina na upojny wieczór tortur na mężczyźnie, który skrzywdził ich krewną? - Potrafię łagodzić niesnaski i przekonywać do swoich racji - dodała łagodnie. Musiała tylko wyciągnąć tego skończonego kretyna z Tower i odpowiednio szybko rzucić słodkie zaklęcie. Do tego czasu pozostawała w bolesnym impasie; nawet sklep, przejęty przez dziwne stwory, znajdował się poza zasięgiem. Poczucie zatrzaśnięcia w pułapce frustrowało ją niepomiernie, ale w tym momencie - martwiła się jedynie o Cassandrę. Kolejne pytanie, które zadała, musiało pozostać bez dokładnej odpowiedzi - dla jej dobra. Wkrótce zrozumie, czego stała się częścią jej przyjaciółka - i mężczyźni, z jakimi była związana. - Ramsey i Ignotus - mówili ci coś więcej? - spytała powoli, mierząc ją uważnym spojrzeniem, zanim w końcu sformułowała odpowiednie zdanie. - O władzę dla tych, którzy na nią zasługują - kolejne enigmatyczne słowa, lecz nie żałowała, że nie może Cassandrze powiedzieć więcej: wiązałoby się to dla niej z ryzykiem, a Vablatsky miała zbyt wiele - kochającą, wspaniałą córkę - by móc uczestniczyć w tej wojnie. Wątpiła, by - nawet wiedząc wszystko - chciała to zrobić, ale nawet jeśli, szybko wyperswadowałaby jej to z głowy. Troszczyła się o nią, chciała ją ochronić, pewna, że przyjaciółka posiada słuszne poglądy: dalekie od własnej zapalczywości, ale finalnie tożsame z tym, co pragnęli osiągnąć. Nieskrępowaną magię, czystą, wspaniałą, zachwycającą. Leczącą świat z plugawych naleciałości rodzaju Cornelii, zdrajczyni; słyszała o niej niewiele, ale szybko łączyła fakty. - Tak - odparła krótko, przenosząc wzrok ponownie na Cassandrę. Przejętą, widziała to w każdym drgnieniu jej twarzy, i nagle zapragnęła cofnąć tę rozmowę, ukoić ją nieświadomością: ale tak postępowali mężczyźni, sądzący, że kobiety są zbyt słabe, by rozumieć. - Należała do grupy szaleńców, broniących szlamu. W jakiś sposób - są związani z feniksem, zwą się zakonem - dodała ostrożnie, ufała Vablatsky a uzdrowicielka musiała być czujna. Na wszelkie przejawy ewentualnej nienormalności, jaką emanował Zakon, zinfiltrowany przez Perseusa. Nie wiedzieli o nim wszystkiego, ba, na tym obrazie brakowało setek punktów, ale nawet wyłaniająca się niepewnie mara mogła im zaszkodzić. Chroniła ich potężna, ale plugawa moc: opowieść o Potterach, oddających bezsensownie życie, które mogli spędzić wychowując ukochanego, nowo narodzonego syna, dalej wydawała się jej w pewien sposób niesamowita. I niepokojąca.
Pokręciła lekko głową, słysząc podziękowania Cassandry - nie potrzebowała ich i te słowa nie musiały pomiędzy nimi paść: zrobiłaby dla Vablatsky wiele, jeśli nie wszystko; traktowała ją jako swoją rodzinę, czując się za nią odpowiedzialna. Role powoli się zamieniały i z zabłąkanej, zdezorientowanej i przerażonej prostytutki, szukającej u niej pomocy, stała się kimś, kto wiedział więcej o brutalnym świecie, w którym przyszło im żyć. Uśmiechnęła się jeszcze słabo, ponownie opuszczając czoło na materiał prześcieradła. Kolejna porcja bólu nadeszła razem z opowieścią; z trudem skupiała się na kolejnych słowach, metaforach zaklętych w obrazach, ale nie starała się połączyć ich w czytelną całość. Pieczenie z oczyszczanych ran skutecznie obniżało jej zdolności umysłowe; przy jednym z ostatnich ruchów dłoni Vablatsky z jej ust wydał się krótki syk, ale nawet nie drgnęła, oddychając płytko. Przymknęła oczy - to, o czym mówiła Cassandra, było tak samo zagmatwane i nieprzyjemne, jak dyskomfort płynący z poranionych pleców - wkrótce złagodzony. Poczuła przyjemny chłód, delikatny dotyk, łagodzący cierpienie. Rozluźniła spięte ramiona i wzięła głębszy oddech, dopiero teraz czując jak bardzo była czujna, napięta jak struna. Musiała się jednak skupić. Dzieci. Rzeźby. Hogwart. Kruki. Zadziobany feniks, porażka. Rzeźby, Hogwart, kruki. Powtarzała to w głowie jak mantrę, nie znajdując żadnego wytłumaczenia tej wizji - ale czy na pewno? Czy nie czytała gdzieś ostatnio o Hogwarcie? Co mogło być porażką Zakonu Feniksa? Co miały z tym wspólnego dzieci? Gdzieś w zakamarkach pamięci lśniło coś, czego nie mogła w tym momencie złapać - czuła, że ta wizja ma znaczenie, że nie jest to bezsensowny koszmar, ale większy zamysł umykał w ciemność.
- Już lepiej - odpowiedziała słabo, odpuszczając próbę skoncentrowania się na strzępkach obrazu, drżącego gdzieś na krawędzi zrozumienia. Pomyśli o tym później. - Feniks...to może mieć coś wspólnego z nimi - oni i my; zło i dobro, szaleństwo i rozwaga; nie miała wątpliwości, kto wygra to starcie, a wizja Cassandry, nawet rozumiana metaforycznie, zdawała to potwierdzać. - Dziękuję - szepnęła cicho, przekręcając głowę na policzek: znów mogła na nią spoglądać, już nieco przytomniej, z wyraźną ulgą. Dziękowała za zaufanie, za opowieść, za pomoc; za to, że była tu dla niej zawsze, kiedy tego najbardziej potrzebowała.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pewność siebie Deirdre sprawiała, że Cassandra nie miała wątpliwości co do prawdziwości słów przyjaciółki, a jednak - maiał trudności, żeby się z nimi pogodzić. Mówiła przecież o wszechpotężnym Burke'u, tutaj, na alejach śmiertelnego nokturnu, był osobistością, której nie można był ignorować. Deirdre tymczasem - mimo całej miłości, którą ją darzyła - była tylko prostytutką znikąd. Za jej plecami toczyła się gra o stawkę znacznie większą, niż mogła się spodziewać. Czuła to coraz wyraźniej, czuła podskórnie i czuła całkiem realnie, jej przyjaciółka nie żartowała. Edgar Burke też był wtedy w Wywernie - o tym też wiedziała, bez wątpienia był w tę kabałę zamieszany. Zamyśliła się nad jej dalszymi słowy, sama siła perswazji nie mogła jej wystarczy, żeby przekonać arystokratów do ubicia interesów. Pokręciła lekko głową.
- Nie pytałam ich - odparła szczerze i zgodnie z prawdą. Nie przekazała żadnych ze swoich obaw ani Ignotusowi ani Ramseyowi, o tym drugim wiedząc, że nie powie jej ani słowa, pierwszego - nie będąc wystarczającą pewną. Przygryzła usta, nim zabrała głos ponownie. - Ramsey chciałby mnie chronić, nie rozumiejąc, że niewiedza nie jest żadną ochroną. Wiem za dużo, żeby to było możliwe. - Nie miała zamiaru bawić się z Deirdre w żadne gierki, przedstawiała sprawę jasno i taką, jaką była. Ona - mogła to zrozumieć, przynajmniej tak się jej wydawało, ufała jej bardziej niż mężczyznom. Była przekonana, że Mulciber odciągałby ją od tej sprawy za wszelką cenę, nie bacząc na to, że miała już po łokcie zanurzone ręce. - Nie chcę wam zaszkodzić, Deirdre - wyznała więc wprost, lecz powoli i ostrożnie, zbierając myśli. - Nawet nieświadomie - im mniej wiedziała, tym większą szansę miała na wspomnienie o czymkolwiek, co wydawało jej się mało znaczące. Znała tożsamości wielu z nich, tylko przypadkiem łącząc ich w jedną historię, podążając za kolejnymi poszlakami. Tylko kiedy wiedziała, na co powinna uważać - mogła trzymać ich sekrety w tajemnicy. Władza, pieniądze, potęga - zawsze chodziło o jedno. Wydała się nawet nie drgnąć, gdy przyznała, że Cornelia padła ofiarą tej wojny, nie było tego trudno wywnioskować ze słów Ramseya - ale potrzebowała tego potwierdzenia. Wydawało jej się to niewiarygodne, że ta dziewczyna naprawdę stawała w obronie mugolaków - nie dlatego, że ją znała, dlatego, że była żoną Mulcibera. Padła ofiarą wojny, a wojny toczą się przez ludzkość od zarania dziejów, dwie strony zawsze ścierają się ze sobą beznadziejnej walce. Zawsze towarzyszy temu ideologia - zwykle zarzucana gdzieś po drodze, kiedy wojenne ofiary z pojedynczych nieszczęść zamieniają się w suche liczby. To było ważne - wybrać właściwą stronę. Właściwą, czyli wygraną, idea wojny z mugolakami nie bardzo ją interesowała - po prostu chciała być bezpieczna. Było jej żal Cornelii, ale rozumiała, na czym polega wojna. Nie była pewna, czy Cornelia rozumiała - kiedy do niej przystawała. - Feniks - powtórzyła za nią powoli, zupełnie jakby chciała coś zapamiętać, a może - przypomnieć sobie coś więcej. - Spokojnie - szepnął, przygładziwszy wierzchem dłoni wierzch jej czarnych włosów, czule i troskliwie, gdy usłyszała syk. Jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko chwila. Zaraz przestanie boleć. - Byłoby znacznie łatwiej, gdybym mogła użyć różdżki - wyznała, w przerwie rozmowy o tajemnej wojnie, z lekkim poirytowaniem, choć wciąż - jakby komentowała złą pogodę. Poniekąd tak było. Wierzyła, że nie musi się tłumaczyć, była przekonana, że Wenus w wielu kwestiach podjęło podobne środki ostrożności. - Zabandażuję ci to. Wolałabym cię jeszcze jutro obejrzeć, rana może się zacząć źle goić. Zostaniesz u mnie? Przepiorę ci tę szatę. - Nie miała dużo miejsca - jej sypialnia wciąż była pozbawiona dachu - a pokój Lysandry był niebezpieczny, ale mogły zasnąć razem w suszarni, a wcześniej - usiąść przy kielichu dobrego wina. Zbyt długo się nie widziały, żeby Cassandra wypuściła ją od siebie tak szybko. I zbyt źle wyglądała, żeby mogła to zrobić, ktoś musiał się o nią zatroszczyć. Zsunęła się ze stołu, ściągając z pobliskiej półki kolejne bandaże i chwytając flakonik z eliksirem, który miał przyśpieszyć gojenie. Chlusnęła kilka kropel na dłoń, rozsmarowując ją wpierw między palcami, potem - na plecach przyjaciółki, delikatnie, ostrożnie, omijając brzegi ran. To powinno już przynosić ulgę. - Potrzebujecie informacji? - zapytała, wciąż wprost, wracając do tematu feniksa. Przez jej lecznicę przewijało się wielu ludzi i choć symbolika była jej obca - wierzyła, że to nie potrwa długo. Obie strony brzmiały tak enigmatycznie, że miała podstawy sądzić, iże obie oscylują gdzieś na granicy albo i poza prawem. Nawinęła biały bandaż wokół dłoni, ponownie przysiadając obok; wyciągając ku niej ramię, by mogła się na nim wesprzeć. - Spróbuj wstać, oprzyj się o mnie - poprosiła, niemal pieszczotliwie. - Muszę cię tym owinąć. - Tylko na chwilę. Nie możesz podrażnić tego bardziej. Podziękowania nie były konieczne również od niej. Zagmatwana wizja nic nie mówiła Cassandrze, a jeśli była czymkolwiek, co mogło pomóc przeżyć jej lub Mulciberom w wojnie, w którą się bawili - nie żałowała, że mogła ją przekazać. Napotkawszy jej spojrzenie jedynie uśmiechnęła się ciepło - uśmiechem, który nie miał w sobie ani krzty radości.
- Nie pytałam ich - odparła szczerze i zgodnie z prawdą. Nie przekazała żadnych ze swoich obaw ani Ignotusowi ani Ramseyowi, o tym drugim wiedząc, że nie powie jej ani słowa, pierwszego - nie będąc wystarczającą pewną. Przygryzła usta, nim zabrała głos ponownie. - Ramsey chciałby mnie chronić, nie rozumiejąc, że niewiedza nie jest żadną ochroną. Wiem za dużo, żeby to było możliwe. - Nie miała zamiaru bawić się z Deirdre w żadne gierki, przedstawiała sprawę jasno i taką, jaką była. Ona - mogła to zrozumieć, przynajmniej tak się jej wydawało, ufała jej bardziej niż mężczyznom. Była przekonana, że Mulciber odciągałby ją od tej sprawy za wszelką cenę, nie bacząc na to, że miała już po łokcie zanurzone ręce. - Nie chcę wam zaszkodzić, Deirdre - wyznała więc wprost, lecz powoli i ostrożnie, zbierając myśli. - Nawet nieświadomie - im mniej wiedziała, tym większą szansę miała na wspomnienie o czymkolwiek, co wydawało jej się mało znaczące. Znała tożsamości wielu z nich, tylko przypadkiem łącząc ich w jedną historię, podążając za kolejnymi poszlakami. Tylko kiedy wiedziała, na co powinna uważać - mogła trzymać ich sekrety w tajemnicy. Władza, pieniądze, potęga - zawsze chodziło o jedno. Wydała się nawet nie drgnąć, gdy przyznała, że Cornelia padła ofiarą tej wojny, nie było tego trudno wywnioskować ze słów Ramseya - ale potrzebowała tego potwierdzenia. Wydawało jej się to niewiarygodne, że ta dziewczyna naprawdę stawała w obronie mugolaków - nie dlatego, że ją znała, dlatego, że była żoną Mulcibera. Padła ofiarą wojny, a wojny toczą się przez ludzkość od zarania dziejów, dwie strony zawsze ścierają się ze sobą beznadziejnej walce. Zawsze towarzyszy temu ideologia - zwykle zarzucana gdzieś po drodze, kiedy wojenne ofiary z pojedynczych nieszczęść zamieniają się w suche liczby. To było ważne - wybrać właściwą stronę. Właściwą, czyli wygraną, idea wojny z mugolakami nie bardzo ją interesowała - po prostu chciała być bezpieczna. Było jej żal Cornelii, ale rozumiała, na czym polega wojna. Nie była pewna, czy Cornelia rozumiała - kiedy do niej przystawała. - Feniks - powtórzyła za nią powoli, zupełnie jakby chciała coś zapamiętać, a może - przypomnieć sobie coś więcej. - Spokojnie - szepnął, przygładziwszy wierzchem dłoni wierzch jej czarnych włosów, czule i troskliwie, gdy usłyszała syk. Jeszcze tylko trochę. Jeszcze tylko chwila. Zaraz przestanie boleć. - Byłoby znacznie łatwiej, gdybym mogła użyć różdżki - wyznała, w przerwie rozmowy o tajemnej wojnie, z lekkim poirytowaniem, choć wciąż - jakby komentowała złą pogodę. Poniekąd tak było. Wierzyła, że nie musi się tłumaczyć, była przekonana, że Wenus w wielu kwestiach podjęło podobne środki ostrożności. - Zabandażuję ci to. Wolałabym cię jeszcze jutro obejrzeć, rana może się zacząć źle goić. Zostaniesz u mnie? Przepiorę ci tę szatę. - Nie miała dużo miejsca - jej sypialnia wciąż była pozbawiona dachu - a pokój Lysandry był niebezpieczny, ale mogły zasnąć razem w suszarni, a wcześniej - usiąść przy kielichu dobrego wina. Zbyt długo się nie widziały, żeby Cassandra wypuściła ją od siebie tak szybko. I zbyt źle wyglądała, żeby mogła to zrobić, ktoś musiał się o nią zatroszczyć. Zsunęła się ze stołu, ściągając z pobliskiej półki kolejne bandaże i chwytając flakonik z eliksirem, który miał przyśpieszyć gojenie. Chlusnęła kilka kropel na dłoń, rozsmarowując ją wpierw między palcami, potem - na plecach przyjaciółki, delikatnie, ostrożnie, omijając brzegi ran. To powinno już przynosić ulgę. - Potrzebujecie informacji? - zapytała, wciąż wprost, wracając do tematu feniksa. Przez jej lecznicę przewijało się wielu ludzi i choć symbolika była jej obca - wierzyła, że to nie potrwa długo. Obie strony brzmiały tak enigmatycznie, że miała podstawy sądzić, iże obie oscylują gdzieś na granicy albo i poza prawem. Nawinęła biały bandaż wokół dłoni, ponownie przysiadając obok; wyciągając ku niej ramię, by mogła się na nim wesprzeć. - Spróbuj wstać, oprzyj się o mnie - poprosiła, niemal pieszczotliwie. - Muszę cię tym owinąć. - Tylko na chwilę. Nie możesz podrażnić tego bardziej. Podziękowania nie były konieczne również od niej. Zagmatwana wizja nic nie mówiła Cassandrze, a jeśli była czymkolwiek, co mogło pomóc przeżyć jej lub Mulciberom w wojnie, w którą się bawili - nie żałowała, że mogła ją przekazać. Napotkawszy jej spojrzenie jedynie uśmiechnęła się ciepło - uśmiechem, który nie miał w sobie ani krzty radości.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Wyczuwała, że Cassandra nie jest przekonana do jej słów - ale nie zamierzała kontynuować tematu, przedstawiając solidniejsze argumenty. Z czasem - zrozumie, pojmie, z czym wiązał się dar Mrocznego Znaku i jaki wpływ miał nawet na najpotężniejszych szlachciców. Deirdre nie zależało na tym, by uchodzić za niezwyciężoną i nieomylną, taka bowiem nie była. Znała smak porażki, czuła go na języku od tak długiego czasu, że wtopił się na dobre w aromat bolesnej codzienności. Teraz miała jednak szansę się go pozbyć, w końcu zedrzeć z siebie wstyd i bezradność, wziąć życie we własne ręce, w których tym razem to ona będzie trzymać smycz, pętającą mężczyznę. Valhakis miał być jej bezpieczną przystanią, przykrywką, wymówką, fasadą przeciętnej rodziny, za jaką mogła się skryć, niezauważana i pomijana. Wierzyła, że się to uda, że jeśli zaciśnie zęby i przetrwa najbliższe tygodnie - zdoła doprowadzić sprawę do końca. Z korzyścią dla wszystkich zainteresowanych - o ile stali po odpowiedniej stronie.
Konflikty piętrzyły się przecież w każdym aspekcie, narastały, spiętrzały się - grożąc zawaleniem także na głowę jej ukochanej Cassandry. Deirdre żałowała, że nie pojawiła się u niej wcześniej: nie ze względu na rany, mogące pozostawić jasne, cienkie blizny, ale z powodu ciężaru, jaki do tej pory Vablatsky niosła samotnie, przez mrok, którego - skądinąd słusznie - nie rozjaśniali Mulciberowie. - Potrafię ochronić cię lepiej niż Ramsey - odpowiedziała natychmiast. Było to dla niej oczywiste i czuła lekki smutek na myśl, że Cassie nie udała się do niej od razu: rozumiała ją jednak, sugerowanie pomocy bądź niewiedzy stanowiło dla nich ciężkie doświadczenie. - Wiesz, jacy są mężczyźni, zwłaszcza tacy, którzy tracą powoli rozum z wiadomych powodów - dodała z westchnieniem; Mulciber był potężnym czarodziejem, ale wiedza i doświadczenie nie zawsze wygrywały z kobiecym wyczuciem. Do tego dochodziła kwestia skomplikowanych emocji, które - nie wątpiła to nawet przez sekundę - sączyły się z pustej dziury po sercu Ramseya, skapując pod bose nogi Cassandry. Chcąc ją ochronić, a przez to zagrozić niezależności, narażał się na niepowodzenie swej rycerskiej misji. - Będę informować cię o wszystkim, o czym będę mogła - zdecydowała ostrożnie. Ufała jej najbardziej na świecie, rozumiała jednak częściowo Mulcibera. Znajdowali się w środku wydarzeń tak koszmarnych i niosących ze sobą potworne zagrożenie, że choćby napomknięcie o nich groziło uzdrowicielce wielkim niebezpieczeństwem. - Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam - dodała, spoglądając na nią uważnie. Pamiętaj, Cassie, cokolwiek cię zaniepokoi - jestem. Kiwnęła głową na jej zapewnienia, wiedziała - wiedziała, że im nie zaszkodzi, wiedziała, że jest mądra, że jest przezorna, że zadba o to, by ich sekrety były bezpieczne: tak jak Deirdre zadba o to, by Cassandra nie musiała się niczym niepokoić. A przynajmniej niczym związanym z nadciągającą nawałnicą, przetaczającą się krwawym deszczem nad wszystkim, co dotąd znali.
Nie musiała mówić nic więcej - po prostu leżała, oddychając już spokojniej, reagując cichym westchnięciem na delikatną dłoń w jej włosach. Lubiła ten dotyk, łagodny i kojący, kobiecy, słodki, lecz niebezpieczny: stawała się pod nim zbyt miękka, zbyt wzruszona, zbyt podatna. Pamiętała, że przez pierwsze tygodnie wenusjańskiej kariery, potrafił sprowokować ją do rozżalenia się, do gorących łez cieknących po policzkach. Ocierała je wtedy wstydliwie, starając się nie pokazać surowej, nieznanej jeszcze uzdrowicielce, swych słabości. Nie potrafiła wtedy tak doskonale kłamać, nie potrafiła udawać, nie była Deirdre, jaką stała się teraz. Zmieniło się wszystko - Cassandra była tego niemym świadkiem, znając ją lepiej, niż mogłoby się to wydawać. Uśmiechnęła się lekko, kolejna maść przyniosła ulgę - prawie całkowitą.
Nie chciała stąd wychodzić. Nie chciała umykać spod dotyku troskliwych dłoni. Nie chciała zderzać się z potworną rzeczywistością, ostatnio przynoszącą jej jedynie ból i strach. Przez chwilę milczała, rozważając jej zaproszenie - i postanowiła ulec bijącemu powoli sercu. - Zostanę - powiedziała w końcu, unosząc się na łokciach. Czarne włosy w końcu w pełni odsłoniły jej zarumienioną twarz, lśniące, podkrążone oczy, sine wargi, z uniesionymi kącikami ust. - Tak. Wszystko, czego możesz się przy okazji dowiedzieć, będzie dla nas przydatne - powiedziała ostrożnie, lecz w jej głosie słychać było rozwagę: nie jesteś szpiegiem Cassie, nie rób nic poza tym, czego nie robiłaś do tej pory. Odwróciła głowę, obserwując ostrożne ruchy dłoni uzdrowicielki; w powietrzu uniósł się nieco przyjemniejszy zapach, a Deirdre przyglądała się profilowi skoncentrowanej na zadaniu Cassandry. Gdy skończyła, brunetka posłusznie wstała z prowizorycznego łóżka; sądziła, że zrezygnuje z wspierania się na ramieniu przyjaciółki, ale musiała to zrobić - chwyciła jej ramię i z bliska, ponownie, posłała jej słaby, ale swobodny uśmiech. Kiedy ostatnio uśmiechała się tak szczerze i z choć chwilowym spokojem w sercu? - Mówiłam ci kiedyś, że jesteś piękna? - spytała lekko, czule, unosząc lewą dłoń, by pogłaskać Vablatsky po policzku. Była. Była piękna, była mądra, była jej opiekunką i pomogła przetrwać najcięższe chwile: a teraz przyszła kolej na to, by to ona roztoczyła nad nią prawdziwą ochronę. Palce Deirdre przesunęły się z policzka na pełne usta Cassandry, obrysowała je delikatnie, w zamyśleniu. Przetrwają tą potworną burzę razem: czyż nie były najsilniejszymi kobietami w Londynie, albo i w całym Królestwie?
Konflikty piętrzyły się przecież w każdym aspekcie, narastały, spiętrzały się - grożąc zawaleniem także na głowę jej ukochanej Cassandry. Deirdre żałowała, że nie pojawiła się u niej wcześniej: nie ze względu na rany, mogące pozostawić jasne, cienkie blizny, ale z powodu ciężaru, jaki do tej pory Vablatsky niosła samotnie, przez mrok, którego - skądinąd słusznie - nie rozjaśniali Mulciberowie. - Potrafię ochronić cię lepiej niż Ramsey - odpowiedziała natychmiast. Było to dla niej oczywiste i czuła lekki smutek na myśl, że Cassie nie udała się do niej od razu: rozumiała ją jednak, sugerowanie pomocy bądź niewiedzy stanowiło dla nich ciężkie doświadczenie. - Wiesz, jacy są mężczyźni, zwłaszcza tacy, którzy tracą powoli rozum z wiadomych powodów - dodała z westchnieniem; Mulciber był potężnym czarodziejem, ale wiedza i doświadczenie nie zawsze wygrywały z kobiecym wyczuciem. Do tego dochodziła kwestia skomplikowanych emocji, które - nie wątpiła to nawet przez sekundę - sączyły się z pustej dziury po sercu Ramseya, skapując pod bose nogi Cassandry. Chcąc ją ochronić, a przez to zagrozić niezależności, narażał się na niepowodzenie swej rycerskiej misji. - Będę informować cię o wszystkim, o czym będę mogła - zdecydowała ostrożnie. Ufała jej najbardziej na świecie, rozumiała jednak częściowo Mulcibera. Znajdowali się w środku wydarzeń tak koszmarnych i niosących ze sobą potworne zagrożenie, że choćby napomknięcie o nich groziło uzdrowicielce wielkim niebezpieczeństwem. - Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam - dodała, spoglądając na nią uważnie. Pamiętaj, Cassie, cokolwiek cię zaniepokoi - jestem. Kiwnęła głową na jej zapewnienia, wiedziała - wiedziała, że im nie zaszkodzi, wiedziała, że jest mądra, że jest przezorna, że zadba o to, by ich sekrety były bezpieczne: tak jak Deirdre zadba o to, by Cassandra nie musiała się niczym niepokoić. A przynajmniej niczym związanym z nadciągającą nawałnicą, przetaczającą się krwawym deszczem nad wszystkim, co dotąd znali.
Nie musiała mówić nic więcej - po prostu leżała, oddychając już spokojniej, reagując cichym westchnięciem na delikatną dłoń w jej włosach. Lubiła ten dotyk, łagodny i kojący, kobiecy, słodki, lecz niebezpieczny: stawała się pod nim zbyt miękka, zbyt wzruszona, zbyt podatna. Pamiętała, że przez pierwsze tygodnie wenusjańskiej kariery, potrafił sprowokować ją do rozżalenia się, do gorących łez cieknących po policzkach. Ocierała je wtedy wstydliwie, starając się nie pokazać surowej, nieznanej jeszcze uzdrowicielce, swych słabości. Nie potrafiła wtedy tak doskonale kłamać, nie potrafiła udawać, nie była Deirdre, jaką stała się teraz. Zmieniło się wszystko - Cassandra była tego niemym świadkiem, znając ją lepiej, niż mogłoby się to wydawać. Uśmiechnęła się lekko, kolejna maść przyniosła ulgę - prawie całkowitą.
Nie chciała stąd wychodzić. Nie chciała umykać spod dotyku troskliwych dłoni. Nie chciała zderzać się z potworną rzeczywistością, ostatnio przynoszącą jej jedynie ból i strach. Przez chwilę milczała, rozważając jej zaproszenie - i postanowiła ulec bijącemu powoli sercu. - Zostanę - powiedziała w końcu, unosząc się na łokciach. Czarne włosy w końcu w pełni odsłoniły jej zarumienioną twarz, lśniące, podkrążone oczy, sine wargi, z uniesionymi kącikami ust. - Tak. Wszystko, czego możesz się przy okazji dowiedzieć, będzie dla nas przydatne - powiedziała ostrożnie, lecz w jej głosie słychać było rozwagę: nie jesteś szpiegiem Cassie, nie rób nic poza tym, czego nie robiłaś do tej pory. Odwróciła głowę, obserwując ostrożne ruchy dłoni uzdrowicielki; w powietrzu uniósł się nieco przyjemniejszy zapach, a Deirdre przyglądała się profilowi skoncentrowanej na zadaniu Cassandry. Gdy skończyła, brunetka posłusznie wstała z prowizorycznego łóżka; sądziła, że zrezygnuje z wspierania się na ramieniu przyjaciółki, ale musiała to zrobić - chwyciła jej ramię i z bliska, ponownie, posłała jej słaby, ale swobodny uśmiech. Kiedy ostatnio uśmiechała się tak szczerze i z choć chwilowym spokojem w sercu? - Mówiłam ci kiedyś, że jesteś piękna? - spytała lekko, czule, unosząc lewą dłoń, by pogłaskać Vablatsky po policzku. Była. Była piękna, była mądra, była jej opiekunką i pomogła przetrwać najcięższe chwile: a teraz przyszła kolej na to, by to ona roztoczyła nad nią prawdziwą ochronę. Palce Deirdre przesunęły się z policzka na pełne usta Cassandry, obrysowała je delikatnie, w zamyśleniu. Przetrwają tą potworną burzę razem: czyż nie były najsilniejszymi kobietami w Londynie, albo i w całym Królestwie?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zapatrzyła się na jej twarz, chwilę, dwie, zbyt długo obserwując niepokojąco lśniące czernią oczy, nie przypominały już oczu Deirdre, którą przed laty otuliła wronimi skrzydłami, ofiarując jej opiekę i ciepło po przegranym starciu z mężczyzną. Jej przyjaciółka urosła w siłę, siłę nieoczywistą i przerażającą, którą gdzieś pomiędzy wierszami potrafiła dostrzec. Patrzyła - i milcząco skinęła głową na jej zapewnienie, gdyby naprawdę tak nie uważała, nie mówiłaby tego. Czy czuła się potężniejsza od Ramseya? Czy ona sama - potrafiła ją taką dostrzec? Nie rozumiała, nie rozumiała wiążących ich zależności, wojennej intrygi plotącej się za jej plecami, nie wiedziała nawet, na ile dobrze Deirdre i Ramsey się znali - wiedziała jednak, że z całą pewnością rację miała w jednym: mężczyźni byli tylko mężczyznami.
- Dziękuję - szepnęła drugi raz, choć wiedziała, że dziękować nie musi. Nie zaprzeczyła wiadomych powodów Ramseya, wciąż nie rozgryzła Mulcibera - i o ile w ogóle było co gryźć; potrafiła go skusić, jak to mężczyznę, to już wiedziała. Wciąż pozostawał pustą skorupą bez uczuć, ale to przecież dzięki temu potrafił skupić na wszystkim, co robił - również na tym, co robił dla niej. Dla Lysy - to dziewczynka była najważniejsza. Jątrzące się w nim emocje nie były w stanie nim zapanować - o ile był do nich w ogóle zdolny. Ostrożnie i ze skrupulatną dokładnością otuliła jej jasne, poranione bliznami ciało; zdawało jej się, że zna każdą z nich na pamięć - choć zwykle kryła je maściami dającymi iluzję perfekcji, u niej niczego udawać ani nie musiała ani nawet nie mogła. Była uzdrowicielką, co drugą z tych blizn - a może więcej? - szyła osobiście, własnymi palcami, żałując, że nie mogła zrobić więcej, żeby je zatuszować. Źle się zrastały, Deirdre, zwłaszcza ostatnio, na początku ich znajomości zdawała się być bardziej wrażliwa, często przychodziła do niej zbyt późno. Otuliła ją bandażem ciasno, lecz nie na tyle, by utrudnić oddech. Skóra do jutra będzie prawie jak nowa, będzie musiała tylko zmienić opatrunek, nałożyć maści od nowa i upewnić się, że rany rosną w prawidłowym kierunku. Gdyby tylko mogła użyć różdżki bez obaw o jej zdrowie - uśmierzyłaby jej ból z dużo większą łatwością, cicho westchnęła.
- Nie jestem głupia, Dei - przypomniała jej bez złości, spokojnie, wręcz statecznie - Deirdre urosła w siłę, ale Cassandra nie straciła w tym czasie mądrości. Wciąż była silna, dość, by otaczać się sojusznikami, dzięki którym mogła czuć się bezpieczniej - teraz wiedziała to już lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie miała zamiaru bawić się w szpiegostwo, to było zbyt niebezpieczne, a ona nie mogła narażać siebie, nie, póki Lysa jej potrzebowała. Zresztą - nie czuła potrzeby, mogła chcieć im pomóc, mogła chcieć ich chronić na tyle, na ile potrafiła ona sama; nie da im zginąć, niezależnie od wszystkiego, co miało się wydrzeć. - I nie zrobię nic głupiego - Była dorosła, wiedziała, z czym wiąże się udział w wojnie. I nie chciała w niej walczyć, nie miała ku temu predyspozycji ani umiejętności. Potrafiła jednak słuchać, a lata prowadzenia tej dyskretnej lecznicy zdążyły wyrobić jej renomę milczących ust. Łamiąc własne zasady ryzykowała najwyżej utratę kilku pacjentów - i wdzięczność potężnych sojuszników, których struktury wciąż do końca nie pojmowała. Wydawało im się, że są silni, z pewnością - na swój sposób - byli. Ale ktoś wciąż musiał się nimi zaopiekować. Wsunęła rękę pod ramię przyjaciółki, nie czekając, aż o to poprosi - i tak by musiała - zdawała sobie sprawę z rozległości obrażeń i wpływu rozciętej tkanki na bolesność każdego ruchu. Pomogła jej się dźwignąć, wyprostować: wstać, na równe, choć wciąż chwiejne nogi. - Mówiłaś - odparła na jej uśmiech, jej twarz również rozjaśniała - przymrużyła oczy jak kotka, czując na policzku dotyk jej miękkich, subtelnych opuszków. Brakowało jej tego od dawna, ciepła. Ciepła drugiego dorosłego człowieka. Rita wciąż nie dała znaku życia. Przymknęła oczy, czując jej dotyk przy ustach, nim na ślepo odnalazła jej dłoń i wplotła w nią palce, odsuwając od siebie jej dotyk, jednocześnie zamykając go w ciepłym, ciasnym uścisku. Wygięła się, sięgając jej ust własnymi w równie ciepłym pocałunku; w jej oczach zalśniły łzy, ale tylko na chwilę. Krótką i zbyt ulotną, wzruszenie mieszało się z żalem o przeszłość i niepokojem o niepewną przyszłość. - Musisz się położyć - wyszeptała w jej usta, wolną dłonią chwytając jej szatę i otulając nią nagie ciało przyjaciółki; nie mogła nago przejść przez jej lecznicę - a musiały ją pokonać, nim przejdą do pokojów mieszkalnych na piętrze. Wiedziała, ze to będzie dla niej długa i ciężka droga. I wiedziała też, że bez trudu tę drogę pokona.
/ztx2
- Dziękuję - szepnęła drugi raz, choć wiedziała, że dziękować nie musi. Nie zaprzeczyła wiadomych powodów Ramseya, wciąż nie rozgryzła Mulcibera - i o ile w ogóle było co gryźć; potrafiła go skusić, jak to mężczyznę, to już wiedziała. Wciąż pozostawał pustą skorupą bez uczuć, ale to przecież dzięki temu potrafił skupić na wszystkim, co robił - również na tym, co robił dla niej. Dla Lysy - to dziewczynka była najważniejsza. Jątrzące się w nim emocje nie były w stanie nim zapanować - o ile był do nich w ogóle zdolny. Ostrożnie i ze skrupulatną dokładnością otuliła jej jasne, poranione bliznami ciało; zdawało jej się, że zna każdą z nich na pamięć - choć zwykle kryła je maściami dającymi iluzję perfekcji, u niej niczego udawać ani nie musiała ani nawet nie mogła. Była uzdrowicielką, co drugą z tych blizn - a może więcej? - szyła osobiście, własnymi palcami, żałując, że nie mogła zrobić więcej, żeby je zatuszować. Źle się zrastały, Deirdre, zwłaszcza ostatnio, na początku ich znajomości zdawała się być bardziej wrażliwa, często przychodziła do niej zbyt późno. Otuliła ją bandażem ciasno, lecz nie na tyle, by utrudnić oddech. Skóra do jutra będzie prawie jak nowa, będzie musiała tylko zmienić opatrunek, nałożyć maści od nowa i upewnić się, że rany rosną w prawidłowym kierunku. Gdyby tylko mogła użyć różdżki bez obaw o jej zdrowie - uśmierzyłaby jej ból z dużo większą łatwością, cicho westchnęła.
- Nie jestem głupia, Dei - przypomniała jej bez złości, spokojnie, wręcz statecznie - Deirdre urosła w siłę, ale Cassandra nie straciła w tym czasie mądrości. Wciąż była silna, dość, by otaczać się sojusznikami, dzięki którym mogła czuć się bezpieczniej - teraz wiedziała to już lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Nie miała zamiaru bawić się w szpiegostwo, to było zbyt niebezpieczne, a ona nie mogła narażać siebie, nie, póki Lysa jej potrzebowała. Zresztą - nie czuła potrzeby, mogła chcieć im pomóc, mogła chcieć ich chronić na tyle, na ile potrafiła ona sama; nie da im zginąć, niezależnie od wszystkiego, co miało się wydrzeć. - I nie zrobię nic głupiego - Była dorosła, wiedziała, z czym wiąże się udział w wojnie. I nie chciała w niej walczyć, nie miała ku temu predyspozycji ani umiejętności. Potrafiła jednak słuchać, a lata prowadzenia tej dyskretnej lecznicy zdążyły wyrobić jej renomę milczących ust. Łamiąc własne zasady ryzykowała najwyżej utratę kilku pacjentów - i wdzięczność potężnych sojuszników, których struktury wciąż do końca nie pojmowała. Wydawało im się, że są silni, z pewnością - na swój sposób - byli. Ale ktoś wciąż musiał się nimi zaopiekować. Wsunęła rękę pod ramię przyjaciółki, nie czekając, aż o to poprosi - i tak by musiała - zdawała sobie sprawę z rozległości obrażeń i wpływu rozciętej tkanki na bolesność każdego ruchu. Pomogła jej się dźwignąć, wyprostować: wstać, na równe, choć wciąż chwiejne nogi. - Mówiłaś - odparła na jej uśmiech, jej twarz również rozjaśniała - przymrużyła oczy jak kotka, czując na policzku dotyk jej miękkich, subtelnych opuszków. Brakowało jej tego od dawna, ciepła. Ciepła drugiego dorosłego człowieka. Rita wciąż nie dała znaku życia. Przymknęła oczy, czując jej dotyk przy ustach, nim na ślepo odnalazła jej dłoń i wplotła w nią palce, odsuwając od siebie jej dotyk, jednocześnie zamykając go w ciepłym, ciasnym uścisku. Wygięła się, sięgając jej ust własnymi w równie ciepłym pocałunku; w jej oczach zalśniły łzy, ale tylko na chwilę. Krótką i zbyt ulotną, wzruszenie mieszało się z żalem o przeszłość i niepokojem o niepewną przyszłość. - Musisz się położyć - wyszeptała w jej usta, wolną dłonią chwytając jej szatę i otulając nią nagie ciało przyjaciółki; nie mogła nago przejść przez jej lecznicę - a musiały ją pokonać, nim przejdą do pokojów mieszkalnych na piętrze. Wiedziała, ze to będzie dla niej długa i ciężka droga. I wiedziała też, że bez trudu tę drogę pokona.
/ztx2
bo ty jesteś
prządką
prządką
8. maja
Pot skraplał się na jej białym jak kość czole srebrzystymi perłami, odbijającymi blask płomieni tańczących na dogasających świecach; sztuka uzdrowicielska wymagała intelektu i obycia, była szlachetna, trudna, z całą pewnością nie dostępna dla każdego, niewielu jednak zdawało sobie sprawę również z tego, jak ciężką pracą było uzdrowicielstwo. Był późny, chłodny wieczór, czuła ciężar własnej szyi, głowy, czuła ciężar niechętnie wciąż pochylonych plecach, a opuszki palców podrażnione stalową igłą zwinnie splatały dwa rozerwane płaty skóry zgrabnym splotem. Od dnia, w którym anomalia przetoczyła się przez Anglię potężną falą, Cassandra sięgała po różdżkę tak rzadko, jak rzadko mogła to robić. Zaklęcia codziennego użytku nie sprawiały jej trudności, przynajmniej nigdy dotąd – odkąd jednak zwykłe chłoszczyść lub facere mogło przeistoczyć się w szatańską pożogę, starała się unikać ryzyka. Lysandra dała jej do wiwatu wystarczająco mocno, na szczęście, oprócz magii uzdrowicielskiej posiadała obszerną wiedzę z dziedziny anatomii, ziołolecznictwa i nie mniej szlachetnej sztuki eliksirowarstwa. Starała się sięgać po informacje rozsiane po różnych gałęziach wiedzy, odnajdując w ten sposób własną drogą przez zagmatwany labirynt bezradności. Gorączkę można było przecież zbić odpowiednim odwarem, na poparzenia dobra była zimna woda, a sprowokowanie wymiotów mogło uchronić do przykrych konsekwencji zatrucia. Przy pomocy magii wszystkie te schorzenia leczyło się łatwiej, prościej i szybciej – ale, przynajmniej aktualnie, również bardziej ryzykownie. Sięgała po metody przodkiń, wiejskie gusła, znachorskie czary, ale tylko one nie niosły teraz ryzyka spalenia całej jej lecznicy, z nią i Lysą w środku. Czuła się zbyt mało pewnie by podejmować jakiekolwiek ryzyko.
Szew wydawał się silny, dość, by utrzymać gojącą się ranę; dziewczyna, którą przed nią leżała, trafiła do niej krótko po pierwszomajowej nocy. Oślepła, Cassandra dziękowała Morganie że ta wątpliwa przyjemność ominęła ją samą, oczy były w końcu bardzo ważnym narzędziem pracy uzdrowiciela. Ona, Ramsey, źrenice musiały być wrażliwe na coś – czymkolwiek to coś było – co wybuchło. Ale na utracie zmysłu wzroku się nie zakończyło, rozległe rany rozorały jej ciało jak pazury ogromnej bestii – może wilkołak? – i tylko cud ocalił ją od wykrwawienia się na śmierć, moc anomalii odrzuciła ją kawałek od lecznicy Cassandry, gdzie odnalazła ją mała Lysa. Razem zabrały ją do lecznicy, miała przy sobie kilka monet – zabrała je od razu, nie sądząc, by dziewczyna miała szansę to przeżyć. A jednak, wydawała się bardzo silna. Teraz leżała nad nią całkowicie naga, Cassandra wyrzuciła koszulę nocną, którą miała na sobie tamtego dnia – była całkowicie podarta i przemoknięta krwią, której nigdy nie udałoby się zmyć z białej tkaniny, zakryta tylko starym prześcieradłem. Jej złote loki okalały wątłe ramiona, a na ciele lśniła czerń błyszczącej nici zszywającej pociągłe rozszarpane rany. Jej stan wydawał się już raczej stabilny, co Cassandra przyjmowała raczej ze zdumieniem – nie dawała jej więcej, niż kilku godzin życia, tymczasem minęło już więcej, niż siedem dni. Być może anomalia, oprócz śmierci, przynosiła też życia: wydałoby się to jednak nieco zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że jej pochodzenie w oczywisty sposób powiązane było z czarną magią. Wszechobecna sinica nie brała się znikąd, obok leżał mężczyzna zmożony tą obrzydliwą przypadłością. Odruchowo obejrzała się przez ramię, pewna, że odnajdzie spojrzeniem małą dziewczynkę z prostą metalową tacą, na której znajdzie spirytus, którym ostatni raz odkazi na nowo zszytą ranę; cicho westchnęła z rozczarowaniem, oczywiście, jej małej pomocnicy tutaj nie było. Poiła Lysandrę eliksirem słodkiego snu odkąd po raz pierwszy dała popis swoich umiejętności po wybuchu – późniejsze doniesienia od innych matek upewniły ją w przekonaniu, że była to najrozsądniejsza decyzja, jaką mogła podjąć. Rozsądna, choć trudna – i problematyczna – córka Cassandry była nieocenioną pomocą w lecznicy, jej drobne rączki potrafiły coraz więcej, a sama Lysandra stawała się coraz mądrzejsza. Była zdolną i chętną do pracy dziewczynką, przyzwyczaiła się do jej ciekawskich, pomocnych oczu. Kochała ją: oczywiście, ale nawet gdyby spróbowała odseparować się od tych uczuć, musiałaby pojąć, że dziewczynka była jej potrzebna w lecznicy nawet jako pomoc. Póki co – musiała radzić sobie bez niej. Odeszła od pryczy, by zdjąć alkohol z pobliskiej półki, po czym zrosiła nim kraniec bandażu, którym przetarła podrażnioną skórę rany. Nim zostawiła dziewczynę samej sobie, chwyciła przegub jej dłoni i sprawdziła tętno – kontrolnie. Następnie przyłożyła wierzch dłoni do jej czoła, badając temperaturę: była ważna, nie potrafiła tego rozpoznać z całkowitą stanowczością, ale sądziła, że padła ofiarą wilkołaka – jeśli została zainfekowana, Cassandra musiałaby się jej pozbyć przed najbliższą pełnią. Nie miała pojęcia, jak anomalie wpłynęły na likantropy – póki pełnia nie nadejdzie, nikt nie będzie tego wiedział – ale mogła podejrzewać, że magia ich nie osłabiła. Tętno było słabe, ale nie różniło się od wczorajszego, a temperatura wydawała się bliska normie, być może nieznacznie podwyższona. Nie było powodów do niepokoju… a przynajmniej jeszcze nie.
Zgarnęła w zaciśniętą dłoń czyste bandaże, rozrzucone obok nici z wbitą w nie igłą, drewniane wiaderko, z wodą, w której tonęła ropa zmieszana z krwią oraz kilka magicznych ziół, które wspomagały leczenie; miała całkiem sporo dyptamu, przysłał go jeden z bogatszych czarodziejów kilka dni temu. Lubiła jego eteryczny zapach. Ze wszystkim przeniosła się do łóżka obok, podtrzymała poły szerokiej spódnicy wolną ręką, nim opuściła izbę, by przynieść czystą wodę, ostrożnie stawiała bose stopy, wymijając świeższe rdzawe plamy.
Drugie legowisko zajmował starzec, gęsto naznaczona zmarszczkami twarz sprawiała wrażenie wiekowej - a może to tylko wrażenie, wspomagane magią, która odebrała mu siły, spowolniła pracę jego serca i odebrała witalność. Przyszedł do niej sam, wspierając się grubą, sękatą gałęzią, dopiero na łóżku tracąc przytomność. Teraz trwał w letargu, dziwnym półśnie, kurczowo trzymając się życia. Bez wątpienia doskwierała mu sinica, blade przedramiona bezwładnie opadały z pryczy, lśniąc kościanym marmurem. Krew sączyła się z jego nosa raz po razie, to musiał być silny atak, ostatnio o nie nietrudno. Jednakże, głębiej, pod powierzchowną słabością, dostrzegła rany typowe dla nadużywania czarnej magii jako takiej. Jedno z drugim było dramatycznym połączeniem, minie dużo czasu, nim dojdzie do siebie, lecz – póki co – nie mogła zrobić dla niego więcej, niż wyjąć ze skórzanej sakwy u pasa fiolkę odmierzonej już porcji eliksiru wzmacniającego i napoić nią czarodzieja. Ostrożnie podtrzymywała jego podbródek, częstując gęstym płynem i uważnie obserwowała krtań, nie dając mu się zadławić. Dopiero później odwinęła bandaż otulający jego lewe ramię, nadpalona skóra zabarwiona była czernią, Cassandra była pewna, że to obrażenie pozostawiła po sobie czarnomagiczna klątwa - z tymi spotykała się najczęściej i to wobec nich miała wszak największe doświadczenie. Odłożyła brudny materiał na bok, nim zabrała się za przemycie rany – do wody dodała płatki moczatki, dobrze odkażały, wspomagały gojenie i oczyszczały organizm ze zgubnego wpływu czarnej magii. Nie wyglądało to dobrze, zaczernione płaty skóry odchodziły od siebie i kruszyły się w rękach jak kreda lub motyle skrzydła – ale zmiana malała, jeszcze przed paroma dłońmi obejmowała obszar od łokcia po samo ramię, dziś otaczała tylko górne partie mięśnia. Prędzej czy później będzie musiała zszyć te płaty, ale jeszcze nie teraz; skóra była zbyt sucha i zbyt twarda, badała je krótki czas, ostrożnie poruszając wzdłuż linii rozerwania opuszkiem wskazującego palca. Otuliła jego ramię bandażem ponownie, ciasno wiążąc go białym sznurem. Wytarła obie dłonie w resztki bandażu, zalewając je spirytusem, nim podeszła bliżej ostatniego z pacjentów, tym razem nie biorąc ze sobą niczego, a jedynie podwijając wyżej rękawy białej koszuli.
Dziewczyna nie była zbyt silna, tylko dlatego udało jej się przywiązać do łóżka grubymi pasami obie ręce i ostatnią nogę na tyle mocno, by nie zdołała się z tego wyrwać; nogę odjęła jej wczoraj, nie było wyjścia, nie dało się jej już uratować. Właściwie bez znieczulenia, nie chciała robić tego przy pomocy magii, nie miała też odpowiedniego eliksiru – mogła ją jedynie napoić silnym alkoholem i wcisnąć do ust zmięty bandaż, gryzienie zawsze pomagało. Przynajmniej trochę. Ale tak naprawdę to nie noga była jej najpoważniejszym problemem, miała silne problemy psychiczne – zapewne wywołane majową katastrofą. Słyszała głosy, które nie istniały, widziała rzeczy, których wokół niej nie było i krzyczała, nieustannie krzyczała. Rozważała amputacje języka zamiast nogi, ale prawdopodobnie niewiele by to zmieniło; zostawiła ją więc zakneblowaną i związaną, a do tego osłabioną po polowej operacji. Upoiła ją wywarami kojącymi nerwy, wytłumiającymi objawy splątanego umysłu, ale to nie pomogło, jeszcze dziś o świcie wciąż miała w oczach szaleństwo. Dokładnie takie samo jak teraz, kiedy podniosła powieki i spojrzała na nią nienawistnie, zaciskając pięści, żyły na przegubach obydwu dłoni nabrzmiały, a prycza przesunęła się kilka cali, kiedy szarpnęła pasami. Nic nie rozumiała, ani tego, gdzie się znajdowała, ani tego, kim była Cassandra, ani tego, że bez niej by zmarła. Prawdopodobnie nie pamiętała już nawet, kim była ona sama. Jej twarz, otoczona koroną ognistych włosów rozrzuconych na miękkiej poduszce, przypominała wiedźmę płonącą na mugolskim stosie. Cierpiała katusze, choć otaczały ją tylko cisza i spokój, gniew i strach splatały się w przerażająco iluzorycznej symfonii.
- Jestem Cassandra, znajdujesz się w mojej lecznicy. Próbowałam ci pomóc. – Zaryzykowała, obwieszczając prosty komunikat: który napotkał ścianę, dziewczyna zachowywała się, jakby w ogóle go nie usłyszała. Szamotała się dalej, choć uzdrowicielka wiedziała, że nie odczuwała już bólu: rano podała jej w końcu specyfik, który całkowicie go wyciszył. Odsunęła się ostrożnie, pół kroku, gdy łóżko poruszyło się pod kolejnym szarpnięciem, w duchu dziękując Morganie, że zrobiła to, kiedy dziewczyna była słabsza. Jej opętane oczy, rozbiegane, przebiegły po niej, suficie lecznicy, pozostałych chorych, kiedy wyraźnie próbowała coś powiedzieć, Cassandra pokręciła głową. Jej stan nie polepszył się ani odrobinę, to trwało już zbyt długo. Ona z tego nie wyjdzie, nie wyjdzie już nigdy, a uzdrowicielka pożałowała czasu spędzonego na jej ratowaniu. Jej lecznica nie była szpitalem, w którym mogłaby się zająć chorą psychicznie dziewczyną. Nie miała wątpliwości, że tego potrzebowała, już nie będzie w stanie nigdy funkcjonować samodzielnie. Mogła albo wyrzucić ją na bruk, gdzie w najlepszym wypadku ktoś zabije ją stosunkowo szybko albo poddać ją bezbolesnej i litościwej eutanazji, skracając jej męki od razu – wybrała to drugie, bo była zbyt piękna, a jej oczy zbyt zielone. Wsunęła smukłą dłoń do przytroczonej do pasa czarnej sakwy, lecz jedynie przesunęła palcem wzdłuż znajdującej się tam ostatniej fiolki z zieloną cieczą. Zrobiła ten jad nad ranem, spodziewając się podobnego zakończenia. Ale nie poda jej go w takim stanie - odczeka, aż się zmęczy. Uśnie. Teraz mogłaby wytrącić jej fiolkę z dłoni, a rozlana trucizna podrażnić jej delikatną, bladą skórę. – Śpij dobrze – szepnęła więc, jeszcze nie pożegnalnie, obrzucając pobliską szafkę niedbałym spojrzeniem. Miała chwilę czasu – mogłaby zacząć po niej sprzątać, ale oprócz brudnego łóżka nie pozostawi po sobie nic wartego uwagi. Przeszła się wzdłuż ścian lazaretu, zaciągając ciemne zasłony na okna, nadchodziła noc, ciemna i długa.
/zt
Pot skraplał się na jej białym jak kość czole srebrzystymi perłami, odbijającymi blask płomieni tańczących na dogasających świecach; sztuka uzdrowicielska wymagała intelektu i obycia, była szlachetna, trudna, z całą pewnością nie dostępna dla każdego, niewielu jednak zdawało sobie sprawę również z tego, jak ciężką pracą było uzdrowicielstwo. Był późny, chłodny wieczór, czuła ciężar własnej szyi, głowy, czuła ciężar niechętnie wciąż pochylonych plecach, a opuszki palców podrażnione stalową igłą zwinnie splatały dwa rozerwane płaty skóry zgrabnym splotem. Od dnia, w którym anomalia przetoczyła się przez Anglię potężną falą, Cassandra sięgała po różdżkę tak rzadko, jak rzadko mogła to robić. Zaklęcia codziennego użytku nie sprawiały jej trudności, przynajmniej nigdy dotąd – odkąd jednak zwykłe chłoszczyść lub facere mogło przeistoczyć się w szatańską pożogę, starała się unikać ryzyka. Lysandra dała jej do wiwatu wystarczająco mocno, na szczęście, oprócz magii uzdrowicielskiej posiadała obszerną wiedzę z dziedziny anatomii, ziołolecznictwa i nie mniej szlachetnej sztuki eliksirowarstwa. Starała się sięgać po informacje rozsiane po różnych gałęziach wiedzy, odnajdując w ten sposób własną drogą przez zagmatwany labirynt bezradności. Gorączkę można było przecież zbić odpowiednim odwarem, na poparzenia dobra była zimna woda, a sprowokowanie wymiotów mogło uchronić do przykrych konsekwencji zatrucia. Przy pomocy magii wszystkie te schorzenia leczyło się łatwiej, prościej i szybciej – ale, przynajmniej aktualnie, również bardziej ryzykownie. Sięgała po metody przodkiń, wiejskie gusła, znachorskie czary, ale tylko one nie niosły teraz ryzyka spalenia całej jej lecznicy, z nią i Lysą w środku. Czuła się zbyt mało pewnie by podejmować jakiekolwiek ryzyko.
Szew wydawał się silny, dość, by utrzymać gojącą się ranę; dziewczyna, którą przed nią leżała, trafiła do niej krótko po pierwszomajowej nocy. Oślepła, Cassandra dziękowała Morganie że ta wątpliwa przyjemność ominęła ją samą, oczy były w końcu bardzo ważnym narzędziem pracy uzdrowiciela. Ona, Ramsey, źrenice musiały być wrażliwe na coś – czymkolwiek to coś było – co wybuchło. Ale na utracie zmysłu wzroku się nie zakończyło, rozległe rany rozorały jej ciało jak pazury ogromnej bestii – może wilkołak? – i tylko cud ocalił ją od wykrwawienia się na śmierć, moc anomalii odrzuciła ją kawałek od lecznicy Cassandry, gdzie odnalazła ją mała Lysa. Razem zabrały ją do lecznicy, miała przy sobie kilka monet – zabrała je od razu, nie sądząc, by dziewczyna miała szansę to przeżyć. A jednak, wydawała się bardzo silna. Teraz leżała nad nią całkowicie naga, Cassandra wyrzuciła koszulę nocną, którą miała na sobie tamtego dnia – była całkowicie podarta i przemoknięta krwią, której nigdy nie udałoby się zmyć z białej tkaniny, zakryta tylko starym prześcieradłem. Jej złote loki okalały wątłe ramiona, a na ciele lśniła czerń błyszczącej nici zszywającej pociągłe rozszarpane rany. Jej stan wydawał się już raczej stabilny, co Cassandra przyjmowała raczej ze zdumieniem – nie dawała jej więcej, niż kilku godzin życia, tymczasem minęło już więcej, niż siedem dni. Być może anomalia, oprócz śmierci, przynosiła też życia: wydałoby się to jednak nieco zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, że jej pochodzenie w oczywisty sposób powiązane było z czarną magią. Wszechobecna sinica nie brała się znikąd, obok leżał mężczyzna zmożony tą obrzydliwą przypadłością. Odruchowo obejrzała się przez ramię, pewna, że odnajdzie spojrzeniem małą dziewczynkę z prostą metalową tacą, na której znajdzie spirytus, którym ostatni raz odkazi na nowo zszytą ranę; cicho westchnęła z rozczarowaniem, oczywiście, jej małej pomocnicy tutaj nie było. Poiła Lysandrę eliksirem słodkiego snu odkąd po raz pierwszy dała popis swoich umiejętności po wybuchu – późniejsze doniesienia od innych matek upewniły ją w przekonaniu, że była to najrozsądniejsza decyzja, jaką mogła podjąć. Rozsądna, choć trudna – i problematyczna – córka Cassandry była nieocenioną pomocą w lecznicy, jej drobne rączki potrafiły coraz więcej, a sama Lysandra stawała się coraz mądrzejsza. Była zdolną i chętną do pracy dziewczynką, przyzwyczaiła się do jej ciekawskich, pomocnych oczu. Kochała ją: oczywiście, ale nawet gdyby spróbowała odseparować się od tych uczuć, musiałaby pojąć, że dziewczynka była jej potrzebna w lecznicy nawet jako pomoc. Póki co – musiała radzić sobie bez niej. Odeszła od pryczy, by zdjąć alkohol z pobliskiej półki, po czym zrosiła nim kraniec bandażu, którym przetarła podrażnioną skórę rany. Nim zostawiła dziewczynę samej sobie, chwyciła przegub jej dłoni i sprawdziła tętno – kontrolnie. Następnie przyłożyła wierzch dłoni do jej czoła, badając temperaturę: była ważna, nie potrafiła tego rozpoznać z całkowitą stanowczością, ale sądziła, że padła ofiarą wilkołaka – jeśli została zainfekowana, Cassandra musiałaby się jej pozbyć przed najbliższą pełnią. Nie miała pojęcia, jak anomalie wpłynęły na likantropy – póki pełnia nie nadejdzie, nikt nie będzie tego wiedział – ale mogła podejrzewać, że magia ich nie osłabiła. Tętno było słabe, ale nie różniło się od wczorajszego, a temperatura wydawała się bliska normie, być może nieznacznie podwyższona. Nie było powodów do niepokoju… a przynajmniej jeszcze nie.
Zgarnęła w zaciśniętą dłoń czyste bandaże, rozrzucone obok nici z wbitą w nie igłą, drewniane wiaderko, z wodą, w której tonęła ropa zmieszana z krwią oraz kilka magicznych ziół, które wspomagały leczenie; miała całkiem sporo dyptamu, przysłał go jeden z bogatszych czarodziejów kilka dni temu. Lubiła jego eteryczny zapach. Ze wszystkim przeniosła się do łóżka obok, podtrzymała poły szerokiej spódnicy wolną ręką, nim opuściła izbę, by przynieść czystą wodę, ostrożnie stawiała bose stopy, wymijając świeższe rdzawe plamy.
Drugie legowisko zajmował starzec, gęsto naznaczona zmarszczkami twarz sprawiała wrażenie wiekowej - a może to tylko wrażenie, wspomagane magią, która odebrała mu siły, spowolniła pracę jego serca i odebrała witalność. Przyszedł do niej sam, wspierając się grubą, sękatą gałęzią, dopiero na łóżku tracąc przytomność. Teraz trwał w letargu, dziwnym półśnie, kurczowo trzymając się życia. Bez wątpienia doskwierała mu sinica, blade przedramiona bezwładnie opadały z pryczy, lśniąc kościanym marmurem. Krew sączyła się z jego nosa raz po razie, to musiał być silny atak, ostatnio o nie nietrudno. Jednakże, głębiej, pod powierzchowną słabością, dostrzegła rany typowe dla nadużywania czarnej magii jako takiej. Jedno z drugim było dramatycznym połączeniem, minie dużo czasu, nim dojdzie do siebie, lecz – póki co – nie mogła zrobić dla niego więcej, niż wyjąć ze skórzanej sakwy u pasa fiolkę odmierzonej już porcji eliksiru wzmacniającego i napoić nią czarodzieja. Ostrożnie podtrzymywała jego podbródek, częstując gęstym płynem i uważnie obserwowała krtań, nie dając mu się zadławić. Dopiero później odwinęła bandaż otulający jego lewe ramię, nadpalona skóra zabarwiona była czernią, Cassandra była pewna, że to obrażenie pozostawiła po sobie czarnomagiczna klątwa - z tymi spotykała się najczęściej i to wobec nich miała wszak największe doświadczenie. Odłożyła brudny materiał na bok, nim zabrała się za przemycie rany – do wody dodała płatki moczatki, dobrze odkażały, wspomagały gojenie i oczyszczały organizm ze zgubnego wpływu czarnej magii. Nie wyglądało to dobrze, zaczernione płaty skóry odchodziły od siebie i kruszyły się w rękach jak kreda lub motyle skrzydła – ale zmiana malała, jeszcze przed paroma dłońmi obejmowała obszar od łokcia po samo ramię, dziś otaczała tylko górne partie mięśnia. Prędzej czy później będzie musiała zszyć te płaty, ale jeszcze nie teraz; skóra była zbyt sucha i zbyt twarda, badała je krótki czas, ostrożnie poruszając wzdłuż linii rozerwania opuszkiem wskazującego palca. Otuliła jego ramię bandażem ponownie, ciasno wiążąc go białym sznurem. Wytarła obie dłonie w resztki bandażu, zalewając je spirytusem, nim podeszła bliżej ostatniego z pacjentów, tym razem nie biorąc ze sobą niczego, a jedynie podwijając wyżej rękawy białej koszuli.
Dziewczyna nie była zbyt silna, tylko dlatego udało jej się przywiązać do łóżka grubymi pasami obie ręce i ostatnią nogę na tyle mocno, by nie zdołała się z tego wyrwać; nogę odjęła jej wczoraj, nie było wyjścia, nie dało się jej już uratować. Właściwie bez znieczulenia, nie chciała robić tego przy pomocy magii, nie miała też odpowiedniego eliksiru – mogła ją jedynie napoić silnym alkoholem i wcisnąć do ust zmięty bandaż, gryzienie zawsze pomagało. Przynajmniej trochę. Ale tak naprawdę to nie noga była jej najpoważniejszym problemem, miała silne problemy psychiczne – zapewne wywołane majową katastrofą. Słyszała głosy, które nie istniały, widziała rzeczy, których wokół niej nie było i krzyczała, nieustannie krzyczała. Rozważała amputacje języka zamiast nogi, ale prawdopodobnie niewiele by to zmieniło; zostawiła ją więc zakneblowaną i związaną, a do tego osłabioną po polowej operacji. Upoiła ją wywarami kojącymi nerwy, wytłumiającymi objawy splątanego umysłu, ale to nie pomogło, jeszcze dziś o świcie wciąż miała w oczach szaleństwo. Dokładnie takie samo jak teraz, kiedy podniosła powieki i spojrzała na nią nienawistnie, zaciskając pięści, żyły na przegubach obydwu dłoni nabrzmiały, a prycza przesunęła się kilka cali, kiedy szarpnęła pasami. Nic nie rozumiała, ani tego, gdzie się znajdowała, ani tego, kim była Cassandra, ani tego, że bez niej by zmarła. Prawdopodobnie nie pamiętała już nawet, kim była ona sama. Jej twarz, otoczona koroną ognistych włosów rozrzuconych na miękkiej poduszce, przypominała wiedźmę płonącą na mugolskim stosie. Cierpiała katusze, choć otaczały ją tylko cisza i spokój, gniew i strach splatały się w przerażająco iluzorycznej symfonii.
- Jestem Cassandra, znajdujesz się w mojej lecznicy. Próbowałam ci pomóc. – Zaryzykowała, obwieszczając prosty komunikat: który napotkał ścianę, dziewczyna zachowywała się, jakby w ogóle go nie usłyszała. Szamotała się dalej, choć uzdrowicielka wiedziała, że nie odczuwała już bólu: rano podała jej w końcu specyfik, który całkowicie go wyciszył. Odsunęła się ostrożnie, pół kroku, gdy łóżko poruszyło się pod kolejnym szarpnięciem, w duchu dziękując Morganie, że zrobiła to, kiedy dziewczyna była słabsza. Jej opętane oczy, rozbiegane, przebiegły po niej, suficie lecznicy, pozostałych chorych, kiedy wyraźnie próbowała coś powiedzieć, Cassandra pokręciła głową. Jej stan nie polepszył się ani odrobinę, to trwało już zbyt długo. Ona z tego nie wyjdzie, nie wyjdzie już nigdy, a uzdrowicielka pożałowała czasu spędzonego na jej ratowaniu. Jej lecznica nie była szpitalem, w którym mogłaby się zająć chorą psychicznie dziewczyną. Nie miała wątpliwości, że tego potrzebowała, już nie będzie w stanie nigdy funkcjonować samodzielnie. Mogła albo wyrzucić ją na bruk, gdzie w najlepszym wypadku ktoś zabije ją stosunkowo szybko albo poddać ją bezbolesnej i litościwej eutanazji, skracając jej męki od razu – wybrała to drugie, bo była zbyt piękna, a jej oczy zbyt zielone. Wsunęła smukłą dłoń do przytroczonej do pasa czarnej sakwy, lecz jedynie przesunęła palcem wzdłuż znajdującej się tam ostatniej fiolki z zieloną cieczą. Zrobiła ten jad nad ranem, spodziewając się podobnego zakończenia. Ale nie poda jej go w takim stanie - odczeka, aż się zmęczy. Uśnie. Teraz mogłaby wytrącić jej fiolkę z dłoni, a rozlana trucizna podrażnić jej delikatną, bladą skórę. – Śpij dobrze – szepnęła więc, jeszcze nie pożegnalnie, obrzucając pobliską szafkę niedbałym spojrzeniem. Miała chwilę czasu – mogłaby zacząć po niej sprzątać, ale oprócz brudnego łóżka nie pozostawi po sobie nic wartego uwagi. Przeszła się wzdłuż ścian lazaretu, zaciągając ciemne zasłony na okna, nadchodziła noc, ciemna i długa.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zawsze starała się mieć przy sobie choć jedną fiolkę smoczego eliksiru - nie tylko w celach defensywnych, trucizna rozkładała ostatecznie każdego, nie dbając o jego muskulaturę i była niezastąpioną pomocą, kiedy u jej progu pojawiali się... problematyczni, zbyt agresywni klienci. Lub niechciani goście - używanie trucizn na nich rzadko popłacało, a Cassandra szybko uczyła się na błędach, ale tak samo nigdy nie odrzucała przezorności. Częściej jednak trucizny służyły jej do dokonywania szybkiej i mało krwawej eutanazji, smoczy eliksir sprawował się w tej kwestii bardzo dobrze. Jego składniki nie były szczególnie drogie, sam eliksir nie był zbyt trudny i choć zabijał powoli - może w tym pomóc, upuszczając nieco krwi - być może zbyt wolno, to wciąż humanitarnie, utrzymując ofiarę w stanie nieprzytomności. Jad Żmijozęba nie był łatwy do zdobycia, ale coraz silniejsze koneksje wśród konserwatywnej i wszechmocnej arystokracji otwierały przed nią wiele dotąd zamkniętych ścieżek - i nie zamierzała z nich nie korzystać. W luźnym ubraniu, szerokiej spódnicy okrytej luźną koszulą spiętą w pasie szarfą, z bosą stopą obróciła w dłoni fiolkę ze słomkowym jadem, wpatrując się w wodę, w której zbierały się powoli bąble gotującej się wody. Nim ta zawrzała - wlała do środka zawartość buteleczki, obserwując, jak kociołek zmienia barwę. Jad musiał się przegotować - miała dużo czasu - podczas którego przemknęła wzdłuż ściany, na regale której poukładane stały puzderka z co mniej miłymi oku ingrediencjami. Skrzek ropuchy, suszone traszki, dżdżownica: jedna, ale długa. Zebrała pudełeczka i zbliżyła się wraz z nimi do stołu. Skrzek wylała na tacę, palcem ostrożnie rozdrabniając jego fragmenty, nie mógł być polepiony. Traszki - trzy - należało potraktować moździerzem na suchy, drobny proszek, który po kilku stuknięciach wsypała do skrzeku, mieszając je z gęstą mazią stalowym mieszadełkiem. Ostrożnie, uważając na poszczególne fragmenty skrzeku i uważnie rozdrabniając grudki. Tak przygotowaną esencję przerzuciła do gęstniejącego jadu żmijozęba. Z dżdżownicą było już mało pracy - wrzucało się ją żywą - odczekała więc do połączenia składników, zanurzyła w kotle chochlę i przemieszała eliksir, dokładnie pięć razy w prawo i raz w lewo, a potem znów trzy razy w prawo - przy drugim przemieszaniu dodając wijącą się dżdżownicę, którą wkrótce porwał wir obracający płynem. Powinna się sama rozpaść w gotującym się eliksirze - czasem pozostawały jej drobne fragmenty, które odsączała przed przelaniem gotowej trucizny do fiolek. Do regulacji ognia nie używała różdżki odkąd wybuchły anomalie, zabrała skąd naczynia jedną drewnianą deseczkę, zmniejszając ilość podpałki. Chwilę postała nad kociołkiem, nim wywar się uspokoił, zgęstniał i wrzał słabiej, po czym dorzuciła do eliksiru płatki lawendy - przyjemnie łagodziły zapach. Na koniec zakryła kociołek pokrywą, pozwalając całości dusić się jeszcze jakiś czas - i odeszła, skontroluję całość za godzinę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Wróciła po godzinie - nie, nie, nie; wszystko źle. Eliksir cuchnął jak zjełczałe jajo, zupełnie nie tak, jak powinien, w powietrzu nijak nie było czuć łagodnego zapachu lawendy. Zanurzyła chochlę w wywarze, przelewając jego zawartość w powietrzu, wysoko, kręcąc z niesmakiem głową. Zepsuła go, miała za małe doświadczenie w trudnej sztuce alchemii; prawdopodobnie zostawiła go do podduszenia zbyt długo. Następnym razem będzie miała oczy szerzej otwarte - najprościej było się wszak uczyć na własnych błędach. Wyklinając smoki od psidwaków zutylizowała zawartość kotła wylewając ją do miski Umhry - temu stworzeniu naprawdę nic nie potrafiło zaszkodzić - po czym uważnie wymyła od środka jego zawartość, uważnie, nie pozostawiając ani jednej smugi - nie mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, że pozostałości zsiadłego wywaru mogły zaważyć na powodzeniu przy kolejnym. Nie miała na tyle pękatego portfela, żeby rozdawać ingrediencje bez namysłu.
Przez chwilę stała ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, wpatrując się w niewielkie puzderko wypełnione po brzegi krótkimi włoskami, sierścią gryfa. Sens jej działań wydawał się nieco absurdalny, ale biorąc pod uwagę ostatnie anomalie i cuda, jakie za sobą pociągnęły, dzień po dniu w jej lecznicy wydarzyć mogło się wszystko. Szczury w jej piwnicy nie chciały się wynieść, wydawały się odporne na działanie trutek - a może po prostu trutki nie były wystarczająco zachęcające, ewentualnie szczury postanowiły nie popełniać dobrowolnego samobójstwa - z zaklęć nawet nie próbowała korzystać, starając się całkowicie ograniczyć użycie różdżki. Eliksir giętkiej mowy był jej ostatnią nadzieją: miała zamiar spróbować porozmawiać z szanownymi gryzoniami i grzecznie poprosić je o przeniesienie się do piwnicy sąsiada. Gdziekolwiek - byle daleko od niej, podgryzały jej szafki i podjadały ingrediencje, nie wspominając już o zabrudzeniach na opatrunkach przechowywanych w schowku. Jeśli to miało jakąkolwiek - choćby minimalną - szansę zadziałać, musiała spróbować. Jeśli to nic nie da, najwyżej pozostałe fiolki przekaże Lysandrze; będzie jej miło porozmawiać z tymi pająkami, które się do niej wprowadziły po wizycie Tildy.
Pijawki - żywe, trzy - potrafiła się nimi obsługiwać, czasem sięgając po nie również jako uzdrowicielka; wyglądały obrzydliwie, ale wiele ludzi nie zdawała sobie sprawy z tego, jak cenne właściwości posiadały te stworzonka. Sproszkowany pancerzyk chropianka sypała ostrożnie, jak sól, rozdrabniając fragmenty między palcami mocniej; lubiły zbijać się w większe fragmenty, a kluski pływające w eliksirze trudno się później rozbijały. Dwie warstwy pazura kuguchara i - na końcu - garść gryfiej sierści, serce eliksiru. Zamieszać, w lewo, w prawo, znowu w lewo. Dokładnie, nie wyciągając chochli ani o milimetr - choć posiadała dość obszerną wiedzę teoretyczną, to brakowało jej praktyki, a wszystkie te braki wychodziły w chwilach takich jak ta. Była pewna, że prędzej czy później je nadrobi. Eliksir zabulgotał i zaczął się gotować - teraz przyszedł czas na dodanie trzech listków lipy obdartych tak, by ich nerw został przełamany w jak największej ilości miejsc. Liście dębu - oporządzone podobnie - zamieszać znów, tym razem trzy razy w prawo, uspokajając bulgotanie i obserwując barwę powoli przechodzącą z żółci w jasną zieleń. Szczyptę cynamonu rzucała na sam koniec, rozsypując ją w powietrzu ponad kociołkiem, teraz barwna powinna przejść płynnie w blady pomarańcz.
Przez chwilę stała ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, wpatrując się w niewielkie puzderko wypełnione po brzegi krótkimi włoskami, sierścią gryfa. Sens jej działań wydawał się nieco absurdalny, ale biorąc pod uwagę ostatnie anomalie i cuda, jakie za sobą pociągnęły, dzień po dniu w jej lecznicy wydarzyć mogło się wszystko. Szczury w jej piwnicy nie chciały się wynieść, wydawały się odporne na działanie trutek - a może po prostu trutki nie były wystarczająco zachęcające, ewentualnie szczury postanowiły nie popełniać dobrowolnego samobójstwa - z zaklęć nawet nie próbowała korzystać, starając się całkowicie ograniczyć użycie różdżki. Eliksir giętkiej mowy był jej ostatnią nadzieją: miała zamiar spróbować porozmawiać z szanownymi gryzoniami i grzecznie poprosić je o przeniesienie się do piwnicy sąsiada. Gdziekolwiek - byle daleko od niej, podgryzały jej szafki i podjadały ingrediencje, nie wspominając już o zabrudzeniach na opatrunkach przechowywanych w schowku. Jeśli to miało jakąkolwiek - choćby minimalną - szansę zadziałać, musiała spróbować. Jeśli to nic nie da, najwyżej pozostałe fiolki przekaże Lysandrze; będzie jej miło porozmawiać z tymi pająkami, które się do niej wprowadziły po wizycie Tildy.
Pijawki - żywe, trzy - potrafiła się nimi obsługiwać, czasem sięgając po nie również jako uzdrowicielka; wyglądały obrzydliwie, ale wiele ludzi nie zdawała sobie sprawy z tego, jak cenne właściwości posiadały te stworzonka. Sproszkowany pancerzyk chropianka sypała ostrożnie, jak sól, rozdrabniając fragmenty między palcami mocniej; lubiły zbijać się w większe fragmenty, a kluski pływające w eliksirze trudno się później rozbijały. Dwie warstwy pazura kuguchara i - na końcu - garść gryfiej sierści, serce eliksiru. Zamieszać, w lewo, w prawo, znowu w lewo. Dokładnie, nie wyciągając chochli ani o milimetr - choć posiadała dość obszerną wiedzę teoretyczną, to brakowało jej praktyki, a wszystkie te braki wychodziły w chwilach takich jak ta. Była pewna, że prędzej czy później je nadrobi. Eliksir zabulgotał i zaczął się gotować - teraz przyszedł czas na dodanie trzech listków lipy obdartych tak, by ich nerw został przełamany w jak największej ilości miejsc. Liście dębu - oporządzone podobnie - zamieszać znów, tym razem trzy razy w prawo, uspokajając bulgotanie i obserwując barwę powoli przechodzącą z żółci w jasną zieleń. Szczyptę cynamonu rzucała na sam koniec, rozsypując ją w powietrzu ponad kociołkiem, teraz barwna powinna przejść płynnie w blady pomarańcz.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
... i niby eliksir był pomarańczowy, ale jednak nie do końca. Zielone refleksy wydawały się aż nadto widoczne, szpecąc - zdobiąc? - oleisty wywar, który po krótkim czasie zaczęła przelewać chochlą. Niewątpliwie było już gotowy, więcej z nim w tym momencie zrobić już nie mogła - a szkoda - być może powinna była dodać więcej drzewnych liści. Albo mniej cynamonu? Spróbuje następnym razem jedną z opcji - i z pewnością zrobi to skuteczniej. Chochlą przelewała wywar do fiolek, wystarczyło go, żeby wypełnić trzy. Zakorkowała je mocno, odstawiając na stojak znajdujący się na pobliskim regale, eliksir musiał się jeszcze zastać, a ona - musiała wrócić do pracy. Nigdy nie opisywała fiolek od razu warzeniu, rzadko opisywała je w ogóle. Miała dobrą pamięć, a barwa eliksiru była nie lada podpowiedzią, utrwalała ją sobie zresztą w trakcie oczyszczania kociołka. Ręcznie, oczywiście.
Niemo-War był w jej lecznicy absolutnie niezbędny - może nawet bardziej niż smoczy eliksir. Pacjenci, chorzy, zwłaszcza ranni, nie wspominając już o rodzących kobietach, lubili krzyczeć, oddając swój ból. A ona - nie lubiła tych krzyków słuchać. Im pomagał sam odruch, dźwięk pozostawał niepotrzebny, wytłumiała go więc bez wahania odpowiednim wywarem. Z korzyścią dla wszystkich: inni pacjenci leżący na sąsiednich łóżkach byli jej za to z pewnością niewymownie wdzięczni. Dużym jego atutem był fakt, że nie istniało na niego antidotum. Oprócz pacjentów, mogła go dodawać do napojów tym, którzy ją zaczynali irytować dyskusją - a fakt wygrania jej w nieczysty sposób nie stanowił dla Cassandry nigdy większego problemu.
Wywar pod eliksir należało przygotować na bazie skrzydełek bahanków, miał bladą błękitnawą barwę, jeśli większość osobników była młoda i bardziej szarą, jeśli wśród bahanków zdarzało się więcej seniorów. Do tego dosypywała sowich piór, krótko po zabarwieniu się wody - zwykle zbierała je z podłogi lub klatki należącej do Gwiazdy Zarannej, ale dzisiaj musiała je z niej wyskubać - co okupiła złośliwym dziabnięciem na ręce. Przed połączeniem składników liście blekotu oraz aloesu należało posiekać i razem wymieszać jak sałatkę - składniki przechodziły wzajemnie swoimi właściwościami i wzmacniały je, co było szczególnie ważne przed wsypaniem ich do gotującego się wywaru bahankowego. Stanąwszy nad kotłem, przesypywała je powoli i ostrożnie, zataczając nad naczyniem kręgi, liście topiły się podczas zetknięcia się z wywarem. Stuknęła różdżką w ściankę kociołka dwa razy, a potem zabrała się do mieszania - pięć razy w prawo, przerwa, pięć razy w prawo, raz w lewo. Czy przerwa nie była zbyt długa? Westchnęła, na sam koniec przyszedł czas na serce: włose akromunteli, które przesypała z puzderka. Drobniutkie, krótkie i delikatne srebrne włókna zamigotały na powierzchni wywaru, przerywając jednolitą kompozycję, całość przybrała granatowej barwy. Powinna zostawić całość na kwadrans - po tym czasie kolor powinien zacząć przechodzić w purpurę.
Niemo-War był w jej lecznicy absolutnie niezbędny - może nawet bardziej niż smoczy eliksir. Pacjenci, chorzy, zwłaszcza ranni, nie wspominając już o rodzących kobietach, lubili krzyczeć, oddając swój ból. A ona - nie lubiła tych krzyków słuchać. Im pomagał sam odruch, dźwięk pozostawał niepotrzebny, wytłumiała go więc bez wahania odpowiednim wywarem. Z korzyścią dla wszystkich: inni pacjenci leżący na sąsiednich łóżkach byli jej za to z pewnością niewymownie wdzięczni. Dużym jego atutem był fakt, że nie istniało na niego antidotum. Oprócz pacjentów, mogła go dodawać do napojów tym, którzy ją zaczynali irytować dyskusją - a fakt wygrania jej w nieczysty sposób nie stanowił dla Cassandry nigdy większego problemu.
Wywar pod eliksir należało przygotować na bazie skrzydełek bahanków, miał bladą błękitnawą barwę, jeśli większość osobników była młoda i bardziej szarą, jeśli wśród bahanków zdarzało się więcej seniorów. Do tego dosypywała sowich piór, krótko po zabarwieniu się wody - zwykle zbierała je z podłogi lub klatki należącej do Gwiazdy Zarannej, ale dzisiaj musiała je z niej wyskubać - co okupiła złośliwym dziabnięciem na ręce. Przed połączeniem składników liście blekotu oraz aloesu należało posiekać i razem wymieszać jak sałatkę - składniki przechodziły wzajemnie swoimi właściwościami i wzmacniały je, co było szczególnie ważne przed wsypaniem ich do gotującego się wywaru bahankowego. Stanąwszy nad kotłem, przesypywała je powoli i ostrożnie, zataczając nad naczyniem kręgi, liście topiły się podczas zetknięcia się z wywarem. Stuknęła różdżką w ściankę kociołka dwa razy, a potem zabrała się do mieszania - pięć razy w prawo, przerwa, pięć razy w prawo, raz w lewo. Czy przerwa nie była zbyt długa? Westchnęła, na sam koniec przyszedł czas na serce: włose akromunteli, które przesypała z puzderka. Drobniutkie, krótkie i delikatne srebrne włókna zamigotały na powierzchni wywaru, przerywając jednolitą kompozycję, całość przybrała granatowej barwy. Powinna zostawić całość na kwadrans - po tym czasie kolor powinien zacząć przechodzić w purpurę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 84
'k100' : 84
I kiedy wróciła, w istocie eliksir miał doskonałą purpurową barwę. Wszystko wskazywało na to, że był udany, przemieszała go chochlą kilka razy, upewniając się, że nie pływało w nim nic niepokojącego, zbliżyła zawartość chochli ku swojej twarzy, nie unosząc jej jednak ponad kocioł i dłonią przywiała zapach pod nozdrza; zapach nie wskazywał na niezwykłości - powinien być dobry. Rozlała zawartość do trzech fiolek, oczyszczając kociołek; w trakcie tej czynności dostrzegła, że ubrudziła koszulę - miała na niej brzydką, fioletową plamę. Westchnęła, lubiła tę bluzkę, była wygodna i doskonała do prac takich jak ta. Nie czas jednak na sentymenty, rozlawszy eliksir do fiolek odłożyła je na stół, stwierdziwszy, że stojak dla nich odnajdzie później - przed nią było jeszcze trochę pracy.
Przede wszystkim, kończył jej się zapas Ruty, a był to eliksir, którego odrobinę zapasu lubiła mieć zawsze przy sobie. Nie oceniała kobiet, które przerywały niechciane ciąże, choć nie potrafiła w trakcie tych momentów nie myśleć o małej Lysie. O włos podzieliłaby los płodów zakrwawiających wodę w bali. Częściej odwiedzali ją mężczyźni chcący tego eliksiru dla swoich kobiet i kochanek, rzadziej kobiety osobiście, ale zwykle, kiedy to miało miejsce, nie zostawało jej dużo czasu na uwarzenie eliksiru. Liczył się pośpiech, granica kilku miesięcy nie mogła zostać przekroczona - a najczęściej dziewczyny orientowały się, co się wydarzyło, zdecydowanie zbyt późno. Przezorność, wykształcenie, spryt, wiele przymiotów mogły ocalić je od tragicznego losu - ale musiałyby tego chcieć. Do Ruty preferowała przysiąść z wyprzedzeniem również dlatego, że był to eliksir trudny - a błąd mógł kogoś kosztować zbyt wiele. Wywar na bazie piołunu gotował się kwadrans, piołun musiał zostać dobrze rozgotowany, ale nie zbyt mocno - by zachował właściwości trujące, lecz nie na tyle silne, by przekroczyć śmiertelną dawkę, przed którą nie chroniła duża ilość liści. Ich nadmiar cechował ingrediencję w sposób plugawy - tą drogą dobierała więc pozostałe składniki, nad którymi się zastanawiałam, krusząc do wywaru płatki stokrotki, symbol zerwanego kwiatu niewinności.
Kolce jeżozwierza musiała posiatkować nożem, robiła to płynnie, zgrabnie i szybko, lata praktyki dawały rezultaty; kroiła jedzenie, kroiła ingrediencje, na swój sposób kroiła nawet ludzi. Posiatkowane kolce miały kształt, barwę i wielkość ziarna pieprzu, podobno miały nawet podobny smak - tego jednak nigdy nie próbowała sprawdzać. Wysypała kolce do wywaru, mieszając całość trzy razy w prawą stronę, obserwując szczątki tańczące na powierzchni eliksiru - winny układać się w abstrakcyjny wzór, który powtarzał się za każdym razem podczas tego etapu, podobnie stało sie i tym razem. Kilka kropel śluzu gumochłona, który wypuściła z trzymanej w ręku buteleczki, miał chronić przede wszystkim ciało kobiety. Nadawał oleistej, gęstej konsystencji, która później... ułatwiała oczyszczenie organizmu z niechcianego fragmentu, wolała myśleć o tym bezosobowo, znieczuliła się już dawno temu. Krew krokodyla, którą dolała drugą ręką, nie pozwalając zbić się składnikom wcześniej, paradoksalnie lekko neutralizowała piołun, nadawała dziwnie słonego posmaku na skutej kolejnych alchemicznych reakcji i co najważniejsze pozwalała eliksirowi przedrzeć się w miejsce, w którym był potrzebny, odpowiadała również za końcową barwę. Eliksir rue mieszało się długo, pamiętała o tym, mocno chwytając chochlę, w prawą stronę, okrężnie, aż do całkowitego połączenia się cieczy i rozpuszczenia się fragmentów kolców, aż do momentu, kiedy na wierzch wypłynie szkarłatna barwa.
Przede wszystkim, kończył jej się zapas Ruty, a był to eliksir, którego odrobinę zapasu lubiła mieć zawsze przy sobie. Nie oceniała kobiet, które przerywały niechciane ciąże, choć nie potrafiła w trakcie tych momentów nie myśleć o małej Lysie. O włos podzieliłaby los płodów zakrwawiających wodę w bali. Częściej odwiedzali ją mężczyźni chcący tego eliksiru dla swoich kobiet i kochanek, rzadziej kobiety osobiście, ale zwykle, kiedy to miało miejsce, nie zostawało jej dużo czasu na uwarzenie eliksiru. Liczył się pośpiech, granica kilku miesięcy nie mogła zostać przekroczona - a najczęściej dziewczyny orientowały się, co się wydarzyło, zdecydowanie zbyt późno. Przezorność, wykształcenie, spryt, wiele przymiotów mogły ocalić je od tragicznego losu - ale musiałyby tego chcieć. Do Ruty preferowała przysiąść z wyprzedzeniem również dlatego, że był to eliksir trudny - a błąd mógł kogoś kosztować zbyt wiele. Wywar na bazie piołunu gotował się kwadrans, piołun musiał zostać dobrze rozgotowany, ale nie zbyt mocno - by zachował właściwości trujące, lecz nie na tyle silne, by przekroczyć śmiertelną dawkę, przed którą nie chroniła duża ilość liści. Ich nadmiar cechował ingrediencję w sposób plugawy - tą drogą dobierała więc pozostałe składniki, nad którymi się zastanawiałam, krusząc do wywaru płatki stokrotki, symbol zerwanego kwiatu niewinności.
Kolce jeżozwierza musiała posiatkować nożem, robiła to płynnie, zgrabnie i szybko, lata praktyki dawały rezultaty; kroiła jedzenie, kroiła ingrediencje, na swój sposób kroiła nawet ludzi. Posiatkowane kolce miały kształt, barwę i wielkość ziarna pieprzu, podobno miały nawet podobny smak - tego jednak nigdy nie próbowała sprawdzać. Wysypała kolce do wywaru, mieszając całość trzy razy w prawą stronę, obserwując szczątki tańczące na powierzchni eliksiru - winny układać się w abstrakcyjny wzór, który powtarzał się za każdym razem podczas tego etapu, podobnie stało sie i tym razem. Kilka kropel śluzu gumochłona, który wypuściła z trzymanej w ręku buteleczki, miał chronić przede wszystkim ciało kobiety. Nadawał oleistej, gęstej konsystencji, która później... ułatwiała oczyszczenie organizmu z niechcianego fragmentu, wolała myśleć o tym bezosobowo, znieczuliła się już dawno temu. Krew krokodyla, którą dolała drugą ręką, nie pozwalając zbić się składnikom wcześniej, paradoksalnie lekko neutralizowała piołun, nadawała dziwnie słonego posmaku na skutej kolejnych alchemicznych reakcji i co najważniejsze pozwalała eliksirowi przedrzeć się w miejsce, w którym był potrzebny, odpowiadała również za końcową barwę. Eliksir rue mieszało się długo, pamiętała o tym, mocno chwytając chochlę, w prawą stronę, okrężnie, aż do całkowitego połączenia się cieczy i rozpuszczenia się fragmentów kolców, aż do momentu, kiedy na wierzch wypłynie szkarłatna barwa.
bo ty jesteś
prządką
prządką
The member 'Cassandra Vablatsky' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Westchnęła. Czekała, aż szkarłatna barwa wypłynie, oddech, dwa, dziesięć, ale nic się nie wydarzyło - i nic nie wskazywało na to, żeby miało się to odmienić. Miała dzisiaj dwie lewe ręce, ale zdawała sobie sprawę również z tego, że nic nie działo się przypadkiem; brakowało jej doświadczenia, nie tyle wiedzy - posiadała obszerną - co pewnego wyćwiczenia, odruchów zapewniających jej przełożenie teorii na aktywne czyny. Mogła go już tylko wylać - choć wolała tym razem nie robić tego do miski Umhry, choć ze szczytu schodków prowadzących do piwnicy dobiegało ją mlaskanie świadczące o tym, ze troll skończył swój posiłek, to Ruta mogłaby być dla niego nieco zbyt niebezpieczna. Nie była pewna, jakie właściwie działanie na mężczyzn mógł mieć ten eliksir - zaryzykowała i zutylizowała go krótkim zaklęciem, którym dokładnie oczyściła wnętrze kociołka. Robiła się zmęczona, bolały ją dłonie i kark od ciągłego nachylania się, a ogień spod kociołka buchał żarem męczącym w trakcie majowego upału - akurat mocno świeciło słońce, na szczęście nie aż tak odczuwalne pod ziemią.
Eliksir przeciwbólowy należał do podstawowego wyposażenia lecznicy, skoro już wzięła się za warzenie eliksirów, nie powinna pominąć tegoż. Co prawda miała w zapasie jeszcze kilka fiolek, ale było ich zdecydowanie zbyt mało, zresztą - znikały w zastraszającym tempie. Dawała je pacjentom nie tylko wtedy, kiedy odniesione rany sprawiały im zbyt duży dyskomfort, ale także wtedy, kiedy Cassandra sama zadawała im ból - naturalnie, nie sadystyczny, a niezbędny do podjęcia posługi uzdrowicielskiej, operacyjny, chirurgiczny, ba, zwykłe nastawianie kości potrafiło czasem powalić na kolana atletę. W tej materii czuła się już pewniej, eliksir przeciwbólowy nie był dla niej wyzwaniem - i znacznie pewniej czuła się dobierając składniki pochodzenia roślinnego. Wywar przygotowała na bazie trzech maczanych w oleju oczu rybki rozdymki oraz posiatkowanych pijawek, to było bardzo ważne, żeby wcześniej uważnie odsączyć z nich krew: zrobiła to dzień wcześniej. Wywar gotował się pięć minut, nie mniej, nie dłużej, i nie był zbyt wymagający - nie trzeba było nawet kontrolować ognia - wymagał jednak ciągłego mieszania; w tym celu zawołała córkę - Lysandra potrafiła sobie radzić z tak prostymi czynnościami. Kiedy dziewczynka zajmowała się eliksirem, ona przygotowała pozostałe składniki, mieszankę roślinną złożoną z suszu aloesu oraz płatków ciemiernika zalanych razem nalewką z pięciornika kurze ziele. Tak przygotowaną mieszankę należało mocno wstrząsnąć, aż na wierzch nie wypłynie rzadka szmaragdowa piana - dopiero wówczas można było ją zmieszać z pozostałą częścią eliksiru, nie przerywając mieszania. Odebrała chochlę od córki, trzy razy w prawą stronę, pięć w lewą, raz w prawo, dwa stuknięcia różdżką - i eliksir powinien zacząć gęstnieć.
Eliksir przeciwbólowy należał do podstawowego wyposażenia lecznicy, skoro już wzięła się za warzenie eliksirów, nie powinna pominąć tegoż. Co prawda miała w zapasie jeszcze kilka fiolek, ale było ich zdecydowanie zbyt mało, zresztą - znikały w zastraszającym tempie. Dawała je pacjentom nie tylko wtedy, kiedy odniesione rany sprawiały im zbyt duży dyskomfort, ale także wtedy, kiedy Cassandra sama zadawała im ból - naturalnie, nie sadystyczny, a niezbędny do podjęcia posługi uzdrowicielskiej, operacyjny, chirurgiczny, ba, zwykłe nastawianie kości potrafiło czasem powalić na kolana atletę. W tej materii czuła się już pewniej, eliksir przeciwbólowy nie był dla niej wyzwaniem - i znacznie pewniej czuła się dobierając składniki pochodzenia roślinnego. Wywar przygotowała na bazie trzech maczanych w oleju oczu rybki rozdymki oraz posiatkowanych pijawek, to było bardzo ważne, żeby wcześniej uważnie odsączyć z nich krew: zrobiła to dzień wcześniej. Wywar gotował się pięć minut, nie mniej, nie dłużej, i nie był zbyt wymagający - nie trzeba było nawet kontrolować ognia - wymagał jednak ciągłego mieszania; w tym celu zawołała córkę - Lysandra potrafiła sobie radzić z tak prostymi czynnościami. Kiedy dziewczynka zajmowała się eliksirem, ona przygotowała pozostałe składniki, mieszankę roślinną złożoną z suszu aloesu oraz płatków ciemiernika zalanych razem nalewką z pięciornika kurze ziele. Tak przygotowaną mieszankę należało mocno wstrząsnąć, aż na wierzch nie wypłynie rzadka szmaragdowa piana - dopiero wówczas można było ją zmieszać z pozostałą częścią eliksiru, nie przerywając mieszania. Odebrała chochlę od córki, trzy razy w prawą stronę, pięć w lewą, raz w prawo, dwa stuknięcia różdżką - i eliksir powinien zacząć gęstnieć.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pracownia
Szybka odpowiedź