Pracownia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Pracownia
Do pracowni Cassandry nie ma wstępu każdy, mieści się w piwnicy nieopodal wejścia - aby zejść do środka, trzeba minąć jej trolla. Zwykle, kiedy nie można znaleźć Cassandry, zapewne jest tutaj.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
W pracowni na niewielkim palenisku stoi niewielki żeliwny kociołek, raczej do podgrzewania eliksirów niż ich ważenia, Cassandra miała przyjaciółki, które tworzyły eliksiry o wiele sprawniej niż ona sama. Wnętrze oświetlają świece wetknięte w mało ozdobny świecznik stojący pośrodku stołu, na którym niemal zawsze widać pojedyncze kości lub preparaty z narządów powtykane w słoiki. Cassandra zajmuje się ich oczyszczaniem i dostarczaniem do Paliczków. Przy stole ustawiono krzesło i dziecięcy stołek.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Szaleństwo błysnęło w oczach Vasyla wraz z morderczym zaklęciem, które rozświetliło pomieszczenie na kilka długich sekund. A potem śmierć zmyła obłąkańczy uśmiech z ust mojego syna i odeszła z nim pod ramię. I tak oto śmierć zabrała drugiego brata. Słowa bajki opowiadanej mi przez mamę lata temu wypłynęły nagle z czeluści mojego umysłu. Niemalże słyszałem jej miękki głos, kiedy opowiadała tę baśń tłumacząc ją na znacznie bliższy jej sercu rosyjski. A wraz z nim obiło się o mnie moje imię i nazwisko, które ukryłem wychodząc z więzienia. Ignotus Mulciber wszak umarł wiele lat temu. Nie sądziłem, że znajdę ślady mojej przeszłości, które kiedykolwiek skłonią mnie do ożywienia mojego dawnego ja. A jednak. Moje miejsce, mój syn, moja wnuczka. Świat nie skreślił mnie jeszcze na dobre. Wsłuchany w echo przeszłości widziałem, jak życie ucieka z Vasyla. Trzymałem go nieco za długo zanim pozwoliłem jego ciału opaść, a potem przyklęknąłem przy nim zasłaniając jego martwe oczy powiekami. Dopiero wtedy odwróciłem się do ryczącego i zagubionego trolla. W pomieszczeniu nie było już Lysandry, Cassandry ani Ramseya. Miałem zamiar dowiedzieć się, co się stało zanim zrobi to Umhra. Przez chwilę zastanawiałem się czy jest jakiś sposób, żeby go uspokoić. Szybko jedna zrozumiałem, że jedynie zobaczenie oby Vablatskych całych i zdrowych pomoże mu nad sobą zapanować. Korzystając z chwilowej dekoncentracji trolla, który nie miał pojęcia, gdzie nagle podziali się wszyscy ludzie, machnąłem różdżką nad martwym ciałem syna zamieniając je w małą drewnianą figurkę niedźwiedzia i schowałem do kieszeni. Nie byłem mistrzem w transmutacji, zaklęcie długo nie utrzyma go w obecnej formie. Na szczęście nie potrzebowałem wiele czasu. Zamieniłem się w chmurę dymu tuż przed tym, jak w miejscu, w którym przed chwilą jeszcze stałem, znalazła się pięść Umhry. W takiej właśnie postaci zwiedziłem lecznicę odnajdując wreszcie zarówno Lysandrę jak i Cassandrę. Stały obok siebie, matka wspierając się na córce. Zmaterializowałem się przy wejściu, w bezpiecznej odległości.
- Nie żyje - zakomunikowałem krótko na wypadek, gdyby wszyscy zniknęli z pokoju zanim wypowiedziałem słowa klątwy. Zrozumienie przyszło do mnie w chwili, kiedy spojrzałem na Lysandrę. Wiedziałem, że była moją wnuczką, teraz wiedziałem jeszcze, czyją córką. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że w przyszłości może mieć do mnie pretensje za zabicie jej ojca. Popatrzyłem na Cassandrę badawczo, przyglądając się jej obolałemu ciału, które ciągle znajdowało się pod wpływem szoku, pojawiającemu się zawsze po zetknięciu z najpotężniejszym zaklęciem torturującym, jakie do tej pory stworzono.
- Musicie odpocząć - postąpiłem krok w ich kierunku. Doskonale wiedziałem, że Cassandra nie wypuści swojej córki zbyt łatwo. Nie po tym co się stało, nie w obecnym stanie, w którym z pewnością nie myślała zbyt trzeźwo. Przywołałem z dołu ognistą, której nie zdążyliśmy wypić i postawiłem koło łóżka.
- Połóż się, porozmawiamy później.
Nie wiem czy była to bardziej prośba, czy groźba, ale zdecydowanie jako uzdrowicielka powinna wiedzieć, że było to najlepsze, co mogła zrobić. Jako matka jednakże zapewne wcale nie podda się tak łatwo.
- Lysandra jest już bezpieczna - dodałem. - Obiecałem ci, że będę ją chronił, pamiętasz?
Rzuciłem spojrzenie w stronę Ramseya szukając jego wzroku, który jakoś wyjaśniłby, co właściwie się stało, że wszyscy nagle zniknęli. Jedno słowo w zupełności by mi wystarczyło, na to jednak będzie jeszcze czas, kiedy Cassandra ochłonie na tyle, by zacząć się na nas wściekać. A to pewnie nastąpi niebawem.
- Nie żyje - zakomunikowałem krótko na wypadek, gdyby wszyscy zniknęli z pokoju zanim wypowiedziałem słowa klątwy. Zrozumienie przyszło do mnie w chwili, kiedy spojrzałem na Lysandrę. Wiedziałem, że była moją wnuczką, teraz wiedziałem jeszcze, czyją córką. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że w przyszłości może mieć do mnie pretensje za zabicie jej ojca. Popatrzyłem na Cassandrę badawczo, przyglądając się jej obolałemu ciału, które ciągle znajdowało się pod wpływem szoku, pojawiającemu się zawsze po zetknięciu z najpotężniejszym zaklęciem torturującym, jakie do tej pory stworzono.
- Musicie odpocząć - postąpiłem krok w ich kierunku. Doskonale wiedziałem, że Cassandra nie wypuści swojej córki zbyt łatwo. Nie po tym co się stało, nie w obecnym stanie, w którym z pewnością nie myślała zbyt trzeźwo. Przywołałem z dołu ognistą, której nie zdążyliśmy wypić i postawiłem koło łóżka.
- Połóż się, porozmawiamy później.
Nie wiem czy była to bardziej prośba, czy groźba, ale zdecydowanie jako uzdrowicielka powinna wiedzieć, że było to najlepsze, co mogła zrobić. Jako matka jednakże zapewne wcale nie podda się tak łatwo.
- Lysandra jest już bezpieczna - dodałem. - Obiecałem ci, że będę ją chronił, pamiętasz?
Rzuciłem spojrzenie w stronę Ramseya szukając jego wzroku, który jakoś wyjaśniłby, co właściwie się stało, że wszyscy nagle zniknęli. Jedno słowo w zupełności by mi wystarczyło, na to jednak będzie jeszcze czas, kiedy Cassandra ochłonie na tyle, by zacząć się na nas wściekać. A to pewnie nastąpi niebawem.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Patrzyła na niego z mieszaniną bólu i złości; złości na siebie, złości na niego, złości na Vasyla, złości na cały ten cholerny, krzywdzący małe dziewczynki świat. Nie przejmowała się tym, że Lysie było ciężko ją utrzymać - najważniejsze, że była blisko i czuła jej bijące serce, jak lata temu, kiedy biło jeszcze pod jej piersią. Ramsey milczał, a przy drzwiach zmaterializował się jego ojciec, obwieszczając niewiarygodne nowiny. Skoro otaczali ją Ramsey i Ignotus, Vasyl musiał być martwy. Widziała walkę, nie mogła mieć wątpliwości. Tylko - skąd wzięła się tutaj? Jak, skąd... Jej dłonie jak szpony zacisnęły się wokół talii Lysy, czy to oznaczało, że ta mała wojna dobiegła końca? Że jej wizja nigdy się nie ziści, bo Ramsey i Ignotus oszukali przeznaczenie, że zabrali życie z jedynego, który rościł sobie do niej prawa, jedynego, który chciał zrobić jej krzywdę? Prześcignęła duchy, które ścigały ją latami, umknęła z rąk okrutnego fatum. I Lysa: była cała. Słowa docierały do niej jak z daleka - nie słyszała ich, a może słuchać wcale nie chciała. Śmierć odeszła, jak zaraza, która miała już nigdy nie wrócić. Nie powstrzymała cisnących się do oczu łez, które zmieszane z węglem podkreślającym oczy rozmazały się na jej twarzy brzydkimi, smolistymi smugami. Była roztrzęsiona, nie do końca wiedziała, czy to sen, majaki szaleńca opętanego cruciatusem - czy może twarda, namacalna rzeczywistość. Byli tutaj - realni. Realni czy wyśnieni? Przycisnęła ku sobie bliżej córkę - czy ona była rzeczywista, czy to po prostu sama Cassandra leżała skuta kajdanami na oddziale psychiatrycznym Munga? To był tak potworny ból - żaden człowiek nie mógłby tego znieść. I tylko włos dzielił Lysę od zostania trafioną tym podłym zaklęciem. Tylko włos - a może to się wydarzyło? Przestawała być pewna czegokolwiek, jej zmysły się pokruszyły, umysł - zaczął wątpić. Widywała ludzi, którzy zostali trafieni klątwą bóli, widywała i część z nich musiała dobić. Lysa, słyszysz mnie? Czuła każdy fragment swojego ciała, każdy mięsień, każdą kość, i choć studiowała anatomię już od dekady, przysiąc mogła, że części z tych mięśni nie znała. Była słaba. Musiała odpocząć. Osuwała się, tracąc czucie w ciele coraz mocniej, a jednak wciąż kurczowo wspierając się na córce, zbyt młodej, by była tego świadkiem i zbyt małej, by znieść ciężar ciała własnej matki.
W końcu - uniosła wzrok znad drobnego ramienia, obrzucając obojga gniewnym spojrzeniem; zaciskając zęby zbierała siły, przyzwyczajając się do bólu, nim zdołała się odezwać. Nieugięte źrenice miały w sobie siłę lwicy - mogła zostać zdruzgotana psychicznie i całkiem opaść z sił. Mogła już nie istnieć wcale, ale przy dziecku wytrwa mimo wszystko. Choćby po śmierci. Choćby zza grobu - jako okrutne banshee.
- Wynoście się stąd - wycedziła, ostro, warcząc jak przerażone zwierzę zapędzony w kozi róg. Ignorując cichy szept córki, uniosła brodę - wściekle, zajadle, z lękiem, z bólem, z wachlarzem gwałtownych i skrajnych emocji, które już dawno ją przerosły. - Już - warknęła ostrzegawczo, zupełnie jakby wciąż wierzyła, że była w stanie ich do tego zmusić, drżącą dłonią przyciągając do siebie głowę córki. Chciała być sama. Chciała nie czuć bólu. Chciała poczuć Lysę, prawdziwą, żywą, bezpieczną.
W końcu - uniosła wzrok znad drobnego ramienia, obrzucając obojga gniewnym spojrzeniem; zaciskając zęby zbierała siły, przyzwyczajając się do bólu, nim zdołała się odezwać. Nieugięte źrenice miały w sobie siłę lwicy - mogła zostać zdruzgotana psychicznie i całkiem opaść z sił. Mogła już nie istnieć wcale, ale przy dziecku wytrwa mimo wszystko. Choćby po śmierci. Choćby zza grobu - jako okrutne banshee.
- Wynoście się stąd - wycedziła, ostro, warcząc jak przerażone zwierzę zapędzony w kozi róg. Ignorując cichy szept córki, uniosła brodę - wściekle, zajadle, z lękiem, z bólem, z wachlarzem gwałtownych i skrajnych emocji, które już dawno ją przerosły. - Już - warknęła ostrzegawczo, zupełnie jakby wciąż wierzyła, że była w stanie ich do tego zmusić, drżącą dłonią przyciągając do siebie głowę córki. Chciała być sama. Chciała nie czuć bólu. Chciała poczuć Lysę, prawdziwą, żywą, bezpieczną.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Docierające do jego uszu dźwięki z dołu nie nagliły go do zmiany pozycji, a nawet poruszenia się. Stał z boku niczym żywy posąg, czekając aż coś, cokolwiek się zmieni, a gdy to się w końcu stało, pochylił głowę, obserwując jak odzyskuje swoją dawną postać, pióra giną w rękach, czerń ustępuje bladym licom. Wydawała mu się bledsza niż kiedykolwiek wcześniej, trupio, chorobliwie blada, umęczona, wciąż cierpiąca. Na szczęście — żywa. Podążył za nią wzrokiem, gdy upadła na ziemię, cofając się pół kroku przed jej wątłą, lecącą sylwetką, choć w pierwszej chwili drgnął do tego, by ją złapać, uchwycić, nie pozwolić obić chudych kolan. Nie uczynił tego jednak, jakaś niewidzialna ręka go powstrzymała, zmuszając jedynie do przyglądania się — niechętnie, jak chwyta córkę w ramiona, jak jej oczy pokrywają się łzami, czyniąc z tego największa karę jaką mógł ponieść. Nie chciał na to patrzeć. Nie chciał być tego świadkiem, nie chciał słyszeć w jej słabym głosie drżenia, widzieć jej płaczu, bólu, czuć smrodu strachu, tego wieczora wyjątkowo obrzydliwego.
To było jedno z najbardziej przerażających doświadczeń jakich doznał, przynajmniej z tych, które pamiętał.
Jej spojrzenie zniósł. Zacisnął szczękę, wciąż patrząc na nią tak samo bacznym, naukowym wręcz spojrzeniem, próbując odepchnąć od siebie bijące w jej zielonych, lśniących oczach emocje, ocenić chłodno jej stan. Reakcja nie pojawiła się od razu, choć obecność Vitalija zarejestrował już w chwili, gdy zmaterializował się w progu. Przemilczał jego słowa, nie odpowiedział na jego wymowny, wymagający wjaśnień wzrok. Spoglądał na Cassandrę w bezruchu, nie tracąc nawet energii na zbędne mruganie powiekami. Nie siłował się z nią na spojrzenia. Patrzył na nią długo, pokutnie znosząc pełne wyrzutu spojrzenie.
Jego ojciec, Ignotus, miał w sobie więcej poczucia odpowiedzialności, zabłysnął refleksem i prawdopodobnie doskonałym instynktem, troskliwie chcąc otoczyć ją opieką. Nie miał mu tego za złe, właściwie gdyby wykrzesał z siebie cokolwiek byłyby to słowa pełne aprobaty — dobrze postąpił, dokładnie tak, jak powinien, być może jak on sam winien uczynić, tym bardziej, że on nie wycisnął z siebie nic podobnego.
Już nic nie zakładał. Pomylił się, błędnie założył, że myślą podobnie, że ich widzące przyszłość umysły mogłyby podążać podobną drogą, błędnie założył, że mu ufa — mimo wszystko, zgodnie z tym co jej obiecał. Opłakane skutki tej pomyłki miał przed sobą. Milczał, trawił swój błąd w sobie. W końcu spuścił wzrok na ziemię. Bezpieczne, nieruchome, pozbawione życia i energii deski. Pozbawione smutku i echa porażki, matowe, przykurzone, zniszczone czasem.
Tak jak on.
— Nie— odezwał się w końcu, kucając przed nimi. Spokojnie, beznamiętnie — chciał, aby dokładnie tak to brzmiało, starał się by tak było. Pusto, bezosobowo, jak cichy protest, nie dowód troski. — Poczekamy, aż nabierzesz sił, by nas stąd wyrzucić. Faktycznie.
Uniósł wzrok. Nie na Cassandrę, już nie. Jej widok sprawiał, że czuł smutek. Był dziwny, miał kwaśny, nieprzyjemny posmak, nie miał zapachu, więc wydawał się obcy, wrogi. Spojrzał na małą Lysandrę, nie mając wątpliwości, że wiele z tego, co się wydarzyło rozumiała. Była mądrym dzieckiem — lecz wciąż tylko dzieckiem, istotą, która nie była zdolna się skutecznie bronić, nie mogła stanowić dla nikogo zagrożenia niezależnie od tego jak dzielna i odważna była. Nie mogła zapobiec temu wszystkiemu co się stało, choć jak na ironię, jak oni dwoje również potrafiła widzieć przyszłość. Była jednak zdolna do jednej rzeczy, której nie mógł uczynić nikt inny, nieważne jak wielkie byłyby starania, a Ramsey wreszcie to zrozumiał.
— Będę na dole, jakbyś mnie potrzebowała — mruknął ostatecznie, podnosząc się z ziemi i częściowo wedle jej woli, zostawiając ją w sypialni samą z córką, przynajmniej teraz na chwilę; przecież wróci gdy uśnie, sprawdzi, czy nie męczą jej koszmary. I nie wyjdzie póki zgodnie z obietnicą nie będzie zdolna się go pozbyć.
Minął Ignotusa, racząc go krótkim spojrzeniem kogoś, kto nie chciał się tłumaczyć z niczego. Uciekł przed pytaniami, nie chcąc udzielić mu żadnej z odpowiedzi. Głowę spuścił, choć komuś takiemu jak on brakowało pokory. Wiedział, że ojciec nie jest niczemu winien. Zszedł na dół, by doprowadzić lecznicę do porządku, przywrócić ją do stanu sprzd końca i spróbować uspokoić trolla, ewentualnie zmienić go w głaz, gdyby nie okazał odrobiny dobrej woli, by przełamać dzielącą ich barierę języka.
|zt Ramsey
To było jedno z najbardziej przerażających doświadczeń jakich doznał, przynajmniej z tych, które pamiętał.
Jej spojrzenie zniósł. Zacisnął szczękę, wciąż patrząc na nią tak samo bacznym, naukowym wręcz spojrzeniem, próbując odepchnąć od siebie bijące w jej zielonych, lśniących oczach emocje, ocenić chłodno jej stan. Reakcja nie pojawiła się od razu, choć obecność Vitalija zarejestrował już w chwili, gdy zmaterializował się w progu. Przemilczał jego słowa, nie odpowiedział na jego wymowny, wymagający wjaśnień wzrok. Spoglądał na Cassandrę w bezruchu, nie tracąc nawet energii na zbędne mruganie powiekami. Nie siłował się z nią na spojrzenia. Patrzył na nią długo, pokutnie znosząc pełne wyrzutu spojrzenie.
Jego ojciec, Ignotus, miał w sobie więcej poczucia odpowiedzialności, zabłysnął refleksem i prawdopodobnie doskonałym instynktem, troskliwie chcąc otoczyć ją opieką. Nie miał mu tego za złe, właściwie gdyby wykrzesał z siebie cokolwiek byłyby to słowa pełne aprobaty — dobrze postąpił, dokładnie tak, jak powinien, być może jak on sam winien uczynić, tym bardziej, że on nie wycisnął z siebie nic podobnego.
Już nic nie zakładał. Pomylił się, błędnie założył, że myślą podobnie, że ich widzące przyszłość umysły mogłyby podążać podobną drogą, błędnie założył, że mu ufa — mimo wszystko, zgodnie z tym co jej obiecał. Opłakane skutki tej pomyłki miał przed sobą. Milczał, trawił swój błąd w sobie. W końcu spuścił wzrok na ziemię. Bezpieczne, nieruchome, pozbawione życia i energii deski. Pozbawione smutku i echa porażki, matowe, przykurzone, zniszczone czasem.
Tak jak on.
— Nie— odezwał się w końcu, kucając przed nimi. Spokojnie, beznamiętnie — chciał, aby dokładnie tak to brzmiało, starał się by tak było. Pusto, bezosobowo, jak cichy protest, nie dowód troski. — Poczekamy, aż nabierzesz sił, by nas stąd wyrzucić. Faktycznie.
Uniósł wzrok. Nie na Cassandrę, już nie. Jej widok sprawiał, że czuł smutek. Był dziwny, miał kwaśny, nieprzyjemny posmak, nie miał zapachu, więc wydawał się obcy, wrogi. Spojrzał na małą Lysandrę, nie mając wątpliwości, że wiele z tego, co się wydarzyło rozumiała. Była mądrym dzieckiem — lecz wciąż tylko dzieckiem, istotą, która nie była zdolna się skutecznie bronić, nie mogła stanowić dla nikogo zagrożenia niezależnie od tego jak dzielna i odważna była. Nie mogła zapobiec temu wszystkiemu co się stało, choć jak na ironię, jak oni dwoje również potrafiła widzieć przyszłość. Była jednak zdolna do jednej rzeczy, której nie mógł uczynić nikt inny, nieważne jak wielkie byłyby starania, a Ramsey wreszcie to zrozumiał.
— Będę na dole, jakbyś mnie potrzebowała — mruknął ostatecznie, podnosząc się z ziemi i częściowo wedle jej woli, zostawiając ją w sypialni samą z córką, przynajmniej teraz na chwilę; przecież wróci gdy uśnie, sprawdzi, czy nie męczą jej koszmary. I nie wyjdzie póki zgodnie z obietnicą nie będzie zdolna się go pozbyć.
Minął Ignotusa, racząc go krótkim spojrzeniem kogoś, kto nie chciał się tłumaczyć z niczego. Uciekł przed pytaniami, nie chcąc udzielić mu żadnej z odpowiedzi. Głowę spuścił, choć komuś takiemu jak on brakowało pokory. Wiedział, że ojciec nie jest niczemu winien. Zszedł na dół, by doprowadzić lecznicę do porządku, przywrócić ją do stanu sprzd końca i spróbować uspokoić trolla, ewentualnie zmienić go w głaz, gdyby nie okazał odrobiny dobrej woli, by przełamać dzielącą ich barierę języka.
|zt Ramsey
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Cassandra była słaba. Słabsza niż chciała, żebyśmy widzieli. Jej próba utrzymania się na nogach, pozostania przytomną była godna podziwu, ale naturlnie skazana na porażkę. Oczywiście, że to wiedziałem, nie jest pierwszą ofiarą Cruciatusa, jaką oglądałem. I tak dobrze że przeżyła. Równie silne zaklęcie na tak małym stworzeniu, jakim jest ptak, może być śmiertelne. Wlecenie w promień klątwy było niebezpieczne, bezmyślne. Oczywiście robiła to by chronić Lysandrę. Dla córki, dla mojej wnuczki gotowa była na większe poświęcenia. Ramsey... Ramsey nie był temu winny. Chciał jak najlepiej, nie wątpiłem, że jego zaklęcie trafiłoby Vasyla mijając małą wieszczkę o cale. Nie zrobiłby tego, gdyby nie miał absolutnej pewności, że da radę. Wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie, by rozpoznać bijące z jego zgarbionej i wycofanej sylwetki poczucie winny. Rezygnacja i przerażenie promieniowały od niego stając się niemalże namacalne. Pozwoliłem mu odejść, wyjść z pokoju, bo potrzebował uciec od Cassandry równie mocno, jak ona obecnie nie chciała go widzieć. Albo mnie, ale to nie miało żadnego znaczenia. Nie zamierzałem wyjść dopóki albo nie położy się grzecznie do łóżka, albo nie zemdleje z wycieńczenia. W drugim przypadku byłoby nawet wygodniej, miałbym pewność, że pozostanie wypocznie i nie zacznie robić jakichś zupełnie idiotycznych rzeczy wiążących się z wstawaniem.
- Obawiam się, że nie jesteś teraz w swojej najlepszej formie - zauważyłem uprzejmie. - Oszczędź sobie trochę upokorzenia i połóż się do łóżka póki dajesz radę robić to względnie o własnych siłach. Inaczej poczekam aż jeszcze trochę osłabniesz i obiecuję, że cię do niego zaniosę.
Tym razem z pewnością była to groźba. Wypowiedziana w prawdzie tonem niezwykle uprzejmym, odpowiednim do popołudniowej herbatki, ale zamierzałem zrobić dokładnie to, co ode mnie usłyszała. Dla jej dobra, nawet jeśli w najbliższej przyszłości, a może nawet i nigdy zupełnie tego nie doceni.
- Mam wrażenie, że nie powiedziałaś mi wtedy wszystkiego - wspominając dość zabawną wycieczkę do wesołego miasteczka dawałem jej czas na podjęcie decyzji, czy naprawdę chce akurat teraz sprawdzać, czy jestem człowiekiem słownym. Piłem do przemilczanej przeszłości między nią, a Vasylem, nad którą bardzo roztropnie dobierając słowa przemknęła. Wtedy nie naciskałem, nie zamierzałem robić tego także teraz. Moja obietnica wciąż jednak była aktualna - porozmawiamy. Kiedy jednak odzyskasz siły na tyle, by samodzielnie wygnać z domu tych, których tu nie chcesz. Nie wykorzystam twojej słabości, choć może byłoby to najprostsze rozwiązanie i kto wie czy nie najlepsze.
- Utrzymam twój ciężar znacznie lepiej niż Lysandra, która też powinna odpocząć - dodałem próbując uderzyć w inną strunę, gdyby poprzednia miała nie zadziałać. Jeśli nie ze względu na siebie, to może chociaż na córkę odłoży na chwilę swój upór na bok i faktycznie położy się do łóżka pozwalając swojemu ciału zregenerować się na tyle, by nie potrzebować niczyjej pomocy do stania. Obdarzyłem ją bardzo szarmanckim uśmiechem oferując swoje ramię, gdyby postanowiła nie uwieszać się na małym dziecku i przyjąć oferowaną pomoc. Miałem czas i mogłem czekać. Jeżeli Cassandra myślała, że była uparta, to najwyraźniej wbrew temu, co sama twierdziła i w co niewątpliwie wierzyła, zupełnie nie znała Mulciberów.
- Obawiam się, że nie jesteś teraz w swojej najlepszej formie - zauważyłem uprzejmie. - Oszczędź sobie trochę upokorzenia i połóż się do łóżka póki dajesz radę robić to względnie o własnych siłach. Inaczej poczekam aż jeszcze trochę osłabniesz i obiecuję, że cię do niego zaniosę.
Tym razem z pewnością była to groźba. Wypowiedziana w prawdzie tonem niezwykle uprzejmym, odpowiednim do popołudniowej herbatki, ale zamierzałem zrobić dokładnie to, co ode mnie usłyszała. Dla jej dobra, nawet jeśli w najbliższej przyszłości, a może nawet i nigdy zupełnie tego nie doceni.
- Mam wrażenie, że nie powiedziałaś mi wtedy wszystkiego - wspominając dość zabawną wycieczkę do wesołego miasteczka dawałem jej czas na podjęcie decyzji, czy naprawdę chce akurat teraz sprawdzać, czy jestem człowiekiem słownym. Piłem do przemilczanej przeszłości między nią, a Vasylem, nad którą bardzo roztropnie dobierając słowa przemknęła. Wtedy nie naciskałem, nie zamierzałem robić tego także teraz. Moja obietnica wciąż jednak była aktualna - porozmawiamy. Kiedy jednak odzyskasz siły na tyle, by samodzielnie wygnać z domu tych, których tu nie chcesz. Nie wykorzystam twojej słabości, choć może byłoby to najprostsze rozwiązanie i kto wie czy nie najlepsze.
- Utrzymam twój ciężar znacznie lepiej niż Lysandra, która też powinna odpocząć - dodałem próbując uderzyć w inną strunę, gdyby poprzednia miała nie zadziałać. Jeśli nie ze względu na siebie, to może chociaż na córkę odłoży na chwilę swój upór na bok i faktycznie położy się do łóżka pozwalając swojemu ciału zregenerować się na tyle, by nie potrzebować niczyjej pomocy do stania. Obdarzyłem ją bardzo szarmanckim uśmiechem oferując swoje ramię, gdyby postanowiła nie uwieszać się na małym dziecku i przyjąć oferowaną pomoc. Miałem czas i mogłem czekać. Jeżeli Cassandra myślała, że była uparta, to najwyraźniej wbrew temu, co sama twierdziła i w co niewątpliwie wierzyła, zupełnie nie znała Mulciberów.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kuliła się jak spłoszone zwierzę, obejmując ramionami córkę; cofnęła się - gdy kucnął naprzeciw nich. Odruchowo, zbyt dobrze znała jego brata. Zbyt mocno pamiętała ból, który jej sprawiał - był niczym w porównaniu z tym, którego zaznała od Ramseya, na własnej skórze pojmując, jak potężnym czarnoksiężnikiem był. Nie powinna tego lekceważyć, nigdy. Patrzyła na jego beznamiętny protest - i przeszedł ją dreszcz strachu, którego choć bardzo nie chciała, nie potrafiła nie pokazać. Wydał jej się apodyktyczny jak Vasyl, choć dobrze wiedziała, że Vasyl nie patrzyłby na nią w ten sposób. Była rozbita, złamana, przepełniona zbyt dużą ilości uczuć, których nie potrafiła uporządkować - potrzebowała czasu, żeby zrozumieć. Otrzeźwieć. Patrzyła, świadoma tego, jak żałośnie musiała wyglądać, wstydząc się łez, które nie wypełniały jej powiek już od wielu lat. Poczuła ulgę, kiedy wyszedł, ulgę, bo zszedł jej z oczu, ulgę, bo wciąż był niedaleko, jakby duch Vasyla miał powrócić i straszyć je jeszcze po śmierci. Nie odpowiedziała mu, odwracając wzrok w bok - przecierając wilgotny policzek o ciemne włosy córki, walcząc z chęcią sięgnięcia na pobliską toaletkę po flakon i roztrzaskaniem go za młodszym Mulciberem, wsłuchując się w odgłos kroków schodzących po drewnianych schodach. Czuła dziwną pustkę - zawód - złość. Strach, panikę i wciąż żywe wspomnienie bólu - to było zbyt wiele. Być może usłyszane później słowa Ignotusa miały w sobie mądrość, ale ona - nie potrafiła myśleć racjonalnie. Zaklęcie przyćmiło wszystko.
- Przegryzę ci tętnicę, jeśli się zbliżysz - przyrzekła, butnie - karykaturalnie - przenosząc na niego rozgniewany wzrok zaczerwienionych oczu odcinających się od cery bledszej niż zwykle, jej głos przesiąknął osłabioną chrypką. Była coraz mniej pewna tego, przed czym się właściwie broniła; reakcja Remseya utwierdziła ją w przekonaniu, że wszystko wokół mogło jednak dziać się naprawdę. Że to nie był tylko wytwór jej wyobraźni. Kurtynę ponownie zdarł Ignotus, wspominając ich wcześniejsze spotkanie - początkowo nawet nie zrozumiała, co miał na myśli. Minął czas, nim zwolniło bicie jej serca, oswobodzonego z widoku kata, nim chaotyczne myśli uporządkowały się w spójną całość, która wydawała się mieć sens. Ten ból, straszny ból - nie potrafiła pozbyć się wspomnienia. Wyrzut Ignotusa nie miał żadnego znaczenia, ale Cassandra krótko pokręciła głową. Nie miała zamiaru rozmawiać o tym w obecności Lysy. - Wiedziałam - mruknęła tylko krótko, poniekąd przyznając mu rację - nie powiedziała mu wszystkiego. Wiedziała, że Vasyl przyjdzie, była w końcu jasnowidzem widzącym tylko czarną przyszłość. Nie chciała z nim rozmawiać, nie chciała niczego - chciała tylko zostać sama. Słowa Ignotusa powoli pomagały jej wrócić do rzeczywistości - przekonać się, że wszystko wokół działo się naprawdę, z wolna ukoić myśli. - Ramsey też wiedział - dodała cierpko, mówiła mu o planach brata. I tak jak jego ojciec, przysiągł jej pomóc - bardziej niż on wiedząc, co właściwie przysięga. Mógł przygotować się lepiej. Nie dać się zaskoczyć. Opracować plan, zamiast zdawać się na niebezpieczny chaos. Nie usprawiedliwiała się, próbowała dać mu do zrozumienia - że więcej mówić nie ma zamiaru.
Spojrzała na niego z dołu, wciąż klęcząc na podłodze, przy córce, z niepewną miną obrzucając wzrokiem jego wyciągnięte ramię. Poczuła się dziwnie - zupełnie jakby komuś na niej zależało. Niecodziennie. Obco. Płochliwie. Jej uścisk na ciele Lysy zelżał, ale nie miała zamiaru jej wypuścić z objęć. Lysa była zmęczona, ale chciała być silna - dla matki, Cassandra o tym wiedziała. Nie powinna jej na to pozwalać, była tylko dzieckiem, ale jednocześnie - tak bardzo bała się oddać ją światu. Miała w pamięci swoją wizję - wszystko, co mogło się stać, sekunda po sekundzie, tu, poza Nokturnem, w jego mieszkaniu, każdy fragment obrzydliwej i ohydnej wizji. Vasyl był wrakiem człowieka, skończonym sukinsynem. - Mam nadzieję, że cierpiał - dodała coraz mniej przytomnie, wspierając słaniającą się głowę już nie o córkę, a o kraniec pobliskiego mebla - Lysa sama przetarła jej twarz, z węgla i łez, rękawkiem sukienki. Prawdziwa i żywa jak nigdy, ale Cassandra nie potrafiła się zmusić nawet do delikatnego uśmiechu. - Zasłużył na to za wszystko to, co zrobić zamierzał - dodała gorzko, jakby wypluwała zbyt gorzką kawę, krzywiąc się i wyginając ciało pod wpływem bólu. W ustach każdej innej osoby te słowa zabrzmiałyby zapewne śmiesznie - ale ona widziała przyszłość. Najczarniejszą, najstraszliwszą przyszłość. - Powiedziałam, że macie się stąd wynosić - powtórzyła, choć jej głos - był już ledwie słyszalny, opadała z sił, wzrok tępo zbłądził w bok, a prawa dłoń - bezwładnie opadła na bok.
- Przegryzę ci tętnicę, jeśli się zbliżysz - przyrzekła, butnie - karykaturalnie - przenosząc na niego rozgniewany wzrok zaczerwienionych oczu odcinających się od cery bledszej niż zwykle, jej głos przesiąknął osłabioną chrypką. Była coraz mniej pewna tego, przed czym się właściwie broniła; reakcja Remseya utwierdziła ją w przekonaniu, że wszystko wokół mogło jednak dziać się naprawdę. Że to nie był tylko wytwór jej wyobraźni. Kurtynę ponownie zdarł Ignotus, wspominając ich wcześniejsze spotkanie - początkowo nawet nie zrozumiała, co miał na myśli. Minął czas, nim zwolniło bicie jej serca, oswobodzonego z widoku kata, nim chaotyczne myśli uporządkowały się w spójną całość, która wydawała się mieć sens. Ten ból, straszny ból - nie potrafiła pozbyć się wspomnienia. Wyrzut Ignotusa nie miał żadnego znaczenia, ale Cassandra krótko pokręciła głową. Nie miała zamiaru rozmawiać o tym w obecności Lysy. - Wiedziałam - mruknęła tylko krótko, poniekąd przyznając mu rację - nie powiedziała mu wszystkiego. Wiedziała, że Vasyl przyjdzie, była w końcu jasnowidzem widzącym tylko czarną przyszłość. Nie chciała z nim rozmawiać, nie chciała niczego - chciała tylko zostać sama. Słowa Ignotusa powoli pomagały jej wrócić do rzeczywistości - przekonać się, że wszystko wokół działo się naprawdę, z wolna ukoić myśli. - Ramsey też wiedział - dodała cierpko, mówiła mu o planach brata. I tak jak jego ojciec, przysiągł jej pomóc - bardziej niż on wiedząc, co właściwie przysięga. Mógł przygotować się lepiej. Nie dać się zaskoczyć. Opracować plan, zamiast zdawać się na niebezpieczny chaos. Nie usprawiedliwiała się, próbowała dać mu do zrozumienia - że więcej mówić nie ma zamiaru.
Spojrzała na niego z dołu, wciąż klęcząc na podłodze, przy córce, z niepewną miną obrzucając wzrokiem jego wyciągnięte ramię. Poczuła się dziwnie - zupełnie jakby komuś na niej zależało. Niecodziennie. Obco. Płochliwie. Jej uścisk na ciele Lysy zelżał, ale nie miała zamiaru jej wypuścić z objęć. Lysa była zmęczona, ale chciała być silna - dla matki, Cassandra o tym wiedziała. Nie powinna jej na to pozwalać, była tylko dzieckiem, ale jednocześnie - tak bardzo bała się oddać ją światu. Miała w pamięci swoją wizję - wszystko, co mogło się stać, sekunda po sekundzie, tu, poza Nokturnem, w jego mieszkaniu, każdy fragment obrzydliwej i ohydnej wizji. Vasyl był wrakiem człowieka, skończonym sukinsynem. - Mam nadzieję, że cierpiał - dodała coraz mniej przytomnie, wspierając słaniającą się głowę już nie o córkę, a o kraniec pobliskiego mebla - Lysa sama przetarła jej twarz, z węgla i łez, rękawkiem sukienki. Prawdziwa i żywa jak nigdy, ale Cassandra nie potrafiła się zmusić nawet do delikatnego uśmiechu. - Zasłużył na to za wszystko to, co zrobić zamierzał - dodała gorzko, jakby wypluwała zbyt gorzką kawę, krzywiąc się i wyginając ciało pod wpływem bólu. W ustach każdej innej osoby te słowa zabrzmiałyby zapewne śmiesznie - ale ona widziała przyszłość. Najczarniejszą, najstraszliwszą przyszłość. - Powiedziałam, że macie się stąd wynosić - powtórzyła, choć jej głos - był już ledwie słyszalny, opadała z sił, wzrok tępo zbłądził w bok, a prawa dłoń - bezwładnie opadła na bok.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie traktowałem jej groźby poważnie. W tym stanie nie byłaby w stanie nie tylko przegryźć mi tętnicy, ale nawet zbliżyć się do mojej szyi. Udałem jednak, że jej słowa zrobiły na mnie wrażenie i nie podszedłem bliżej. Cassandra kuliła się przede mną przerażona i zagubiona. Gdybym zbliżył się bez jej zgody, mógłbym wzbudzić w niej tylko panikę i chęć bronienia Lysandry przed zagrożeniem, które dla matki gotowej umrzeć za własne dziecko, wcale jeszcze nie minęło. Nie miałem jej za złe, że mi nie wierzy, chociaż nigdy jej nie okłamałem. Nie była sobą. Żeby dojść do siebie, musiała odpocząć. I tu zataczaliśmy koło. Nie zamierzałem wyjść, dopóki nie położy się bezpiecznie do łóżka, a ona nie zamierzała kłaść się do łóżka dopóki nie wyjdę. Z naszej dwójki to jednak ja mogłem pozwolić sobie na oczekiwanie. Byłem w dużo lepszej formie niż Cassandra, nie mdlałem z wycieńczenia. Dla odmiany.
- Cierpiał - odparłem głucho. - Od lat.
Nie znałem go, nie wiedziałem, jaki był, co lubił, jak żył zanim się stoczył. Mogłem słyszeć opowieści, historie, plotki, ale nie przekonałem się nigdy o niech na własne oczy. Widziałem to jednak w jego spojrzeniu, które podobne było do mojego, lśniło taką samą nienawiścią. Cierpiał. Nie potrzebowałem dorabiać sobie bajek o tym, że śmierć była dla niego łaską, bo nie była. Życie jest cenne, a on swoje mógł odzyskać, właśnie to próbował zrobić. Tylko obrał złą drogę, podjął najgorsze możliwe decyzje, z których nie było już odwrotu. Sam podpisał na siebie wyrok, w głupi, niepotrzebny sposób. Nie żałowałem klątwy, którą go uśmierciłem, żałowałem wszystkiego, co zrobił wcześniej, a co prowadziło do tego właśnie momentu. Jakby los kpił sobie z niego i ze mnie krzyżując nasze ścieżki tylko po to, by dać mu życie i by je odebrać. Zignorowałem słowa Cassandry. Zarówno te, które kazały mi się wynosić jak i te o Ramseyu. Nie chciałem z nią o tym rozmawiać, nie teraz i nie tutaj, kiedy była tak słaba. To byłoby w pewien sposób nieuczciwe wobec niej, jakbym nie dość dawał jej powodów do złości oglądając ją tak podatną na ciosy, niezdolną obronić osoby, o którą troszczyła się najbardziej na świecie. W tym stanie nie mogła być dla Lysandry tarczą. A ja byłem niechcianym świadkiem jej słabości. Na szczęście miała Ramseya i mnie, nawet jeśli nie do końca chciała dopuścić do siebie tę myśl.
- Opowiadałem wam bajkę o Dziadku Mrozie - powiedziałem po chwili widząc, że nawet pomimo wyganiania mnie z pokoju wsłuchuje się w moje słowa. - Rodzice bali się Dziadka Mroza chowając przed nim swoje dzieci. Nie było jednak miejsca, w którym byłyby one bezpieczne - mój głos był monotonny, ale to raczej nie za jego sprawą, ciało Cassandry wreszcie przegrało walkę z jej wolą i uzdrowicielka osunęła się na podłogę. Złapałem ją zanim zdążyła upaść i położyłem na łóżku przykrywając kocem.
- Chodź, Lyasndro - zwróciłem się do wnuczki z łagodnym uśmiechem, którym nie obdarzyłem jeszcze nikogo od czasu wyjścia z Tower. - Mama będzie lepiej spać, jeśli położysz się obok niej. A musi teraz porządnie wypocząć.
Poczekałem aż córka ułoży się koło mamy i wtuli w jej bok zanim dodałem ciągle z tym samym uśmiechem.
- Dziadka Mroza można było jednak łatwo przekupić - spojrzałem na wnuczkę kończąc bajkę. - Wystarczyło dać mu w prezencie odrobinę magii. Dlatego dzieci czarodziejów zawsze były bezpieczne. Rodzice kładli koło ich łóżek małe, zaczarowane figurki, które Dziadek Mróz zabierał zamiast dzieci. Na przykład takie - machnąłem różdżką tworząc iluzję kolorowej matrioszki koło łóżka. - Teraz, jeśli przyjdzie po ciebie ktoś zły, będzie musiał najpierw wziąć zabawkę, a zanim wróci, będę tu, żeby położyć kolejną. I kolejną, żebyś zawsze była bezpieczna.
Lysandra chyba próbowała wyburczeć coś mądrego pod nosem, ale nie zrozumiałem, bo była prawdopodobnie zbyt zmęczona żeby powiedzieć to wyraźnie. Zostawiłem ją więc z mamą widząc, że jest spokojna i wróciłem dopiero po chwili z kubkiem gorącego mleka z masłem i miodem. Nawet udało mi się go nie przypalić. A potem zostawiłem dwie wieszczki w sypialni pozwalając Morfeuszowi zadziałać swoją leczącą wszystko magią i zszedłem do Ramseya wręczając mu w dłoń najmocniejszy alkohol, jaki znalazłem u Cassandry w szafkach. Usiadłem obok niego pociągając z własnej szklanki. Milczałem, bo czasem właśnie wspólnej ciszy potrzeba najbardziej. Umhra siedział już spokojny i dłubał między palcami u stóp. Dopiero po chwili wyjąłem z kieszeni drewnianą figurkę niedźwiedzia, w którą zamieniłem ciało Vasyla. Zdążyła stracić już nieco swoje kształty. Wrzuciłem ją w ogień paleniska i patrzyłem w płomienie milcząc, wspominając opowiedzianą przed chwilą bajkę, której nigdy nie opowiedziałem mojemu najmłodszemu synowi.
zt x2
- Cierpiał - odparłem głucho. - Od lat.
Nie znałem go, nie wiedziałem, jaki był, co lubił, jak żył zanim się stoczył. Mogłem słyszeć opowieści, historie, plotki, ale nie przekonałem się nigdy o niech na własne oczy. Widziałem to jednak w jego spojrzeniu, które podobne było do mojego, lśniło taką samą nienawiścią. Cierpiał. Nie potrzebowałem dorabiać sobie bajek o tym, że śmierć była dla niego łaską, bo nie była. Życie jest cenne, a on swoje mógł odzyskać, właśnie to próbował zrobić. Tylko obrał złą drogę, podjął najgorsze możliwe decyzje, z których nie było już odwrotu. Sam podpisał na siebie wyrok, w głupi, niepotrzebny sposób. Nie żałowałem klątwy, którą go uśmierciłem, żałowałem wszystkiego, co zrobił wcześniej, a co prowadziło do tego właśnie momentu. Jakby los kpił sobie z niego i ze mnie krzyżując nasze ścieżki tylko po to, by dać mu życie i by je odebrać. Zignorowałem słowa Cassandry. Zarówno te, które kazały mi się wynosić jak i te o Ramseyu. Nie chciałem z nią o tym rozmawiać, nie teraz i nie tutaj, kiedy była tak słaba. To byłoby w pewien sposób nieuczciwe wobec niej, jakbym nie dość dawał jej powodów do złości oglądając ją tak podatną na ciosy, niezdolną obronić osoby, o którą troszczyła się najbardziej na świecie. W tym stanie nie mogła być dla Lysandry tarczą. A ja byłem niechcianym świadkiem jej słabości. Na szczęście miała Ramseya i mnie, nawet jeśli nie do końca chciała dopuścić do siebie tę myśl.
- Opowiadałem wam bajkę o Dziadku Mrozie - powiedziałem po chwili widząc, że nawet pomimo wyganiania mnie z pokoju wsłuchuje się w moje słowa. - Rodzice bali się Dziadka Mroza chowając przed nim swoje dzieci. Nie było jednak miejsca, w którym byłyby one bezpieczne - mój głos był monotonny, ale to raczej nie za jego sprawą, ciało Cassandry wreszcie przegrało walkę z jej wolą i uzdrowicielka osunęła się na podłogę. Złapałem ją zanim zdążyła upaść i położyłem na łóżku przykrywając kocem.
- Chodź, Lyasndro - zwróciłem się do wnuczki z łagodnym uśmiechem, którym nie obdarzyłem jeszcze nikogo od czasu wyjścia z Tower. - Mama będzie lepiej spać, jeśli położysz się obok niej. A musi teraz porządnie wypocząć.
Poczekałem aż córka ułoży się koło mamy i wtuli w jej bok zanim dodałem ciągle z tym samym uśmiechem.
- Dziadka Mroza można było jednak łatwo przekupić - spojrzałem na wnuczkę kończąc bajkę. - Wystarczyło dać mu w prezencie odrobinę magii. Dlatego dzieci czarodziejów zawsze były bezpieczne. Rodzice kładli koło ich łóżek małe, zaczarowane figurki, które Dziadek Mróz zabierał zamiast dzieci. Na przykład takie - machnąłem różdżką tworząc iluzję kolorowej matrioszki koło łóżka. - Teraz, jeśli przyjdzie po ciebie ktoś zły, będzie musiał najpierw wziąć zabawkę, a zanim wróci, będę tu, żeby położyć kolejną. I kolejną, żebyś zawsze była bezpieczna.
Lysandra chyba próbowała wyburczeć coś mądrego pod nosem, ale nie zrozumiałem, bo była prawdopodobnie zbyt zmęczona żeby powiedzieć to wyraźnie. Zostawiłem ją więc z mamą widząc, że jest spokojna i wróciłem dopiero po chwili z kubkiem gorącego mleka z masłem i miodem. Nawet udało mi się go nie przypalić. A potem zostawiłem dwie wieszczki w sypialni pozwalając Morfeuszowi zadziałać swoją leczącą wszystko magią i zszedłem do Ramseya wręczając mu w dłoń najmocniejszy alkohol, jaki znalazłem u Cassandry w szafkach. Usiadłem obok niego pociągając z własnej szklanki. Milczałem, bo czasem właśnie wspólnej ciszy potrzeba najbardziej. Umhra siedział już spokojny i dłubał między palcami u stóp. Dopiero po chwili wyjąłem z kieszeni drewnianą figurkę niedźwiedzia, w którą zamieniłem ciało Vasyla. Zdążyła stracić już nieco swoje kształty. Wrzuciłem ją w ogień paleniska i patrzyłem w płomienie milcząc, wspominając opowiedzianą przed chwilą bajkę, której nigdy nie opowiedziałem mojemu najmłodszemu synowi.
zt x2
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 4 maja
Sześć. Dokładnie sześć długich, zaskakująco regularnych rozcięć biegło od łopatek w dół, wątpliwie rozlewając na bladej skórze pleców Deirdre różnorakie barwy. Od sinego fioletu, lśniącego niczym wypełnione ingrediencjami fiolki, przez rumiankową żółć aż po brunatną czerwień, sączącą się z pozornie zagojonych ran, nabiegających krwią. Kolory rzucone wprawnym ruchem nadgarstka pewnego wyrafinowanego klienta; świst rzemieni, piekący ból, hojne – i niewystarczające - wynagrodzenie, wysypujące się galeonami z pozostawionej sakwy: nie pamiętała więcej z wczorajszego wieczoru, wypełniona wściekłością i chorą dumą. Była świadoma rozpościerającego się na skórze szpetnego spustoszenia, ale zerknęła na ranę wyłącznie raz, od razu, gdy tylko zdołała podnieść się z łoża. Później wolała nie przeglądać się w lustrze, cofając się do dziecięcych czasów, gdy przymknięcie oczu na potwory natychmiastowo je unicestwia, przenosząc do bezpiecznego mroku. Potrafiła doskonale kłamać – także w swojej sprawie, miłosiernie łagodząc instynktowny niepokój, podpowiadający, że tym razem rany nie zagoją się same a prosta maść na obtarcia, zapewne już mocno przeterminowana, może sprawić więcej szkody niż pożytku. Mimo to muskała lśniącymi od eliksiru opuszkami palców poranioną skórę, krzywiąc się przy każdym ruchu; właściwie nie spała, rozbudzona gniewem i bólem: gdy ten pierwszy przygasał, przestając paraliżować układ nerwowy morderczą chęcią, ten drugi wybuchał gorącym płomieniem, smagając całe ciało. Spierzchnięte usta, drżące ręce, zimny pot, spływający po szyi i zbierający się w obojczykach, dodatkowo drażniący przecięte tkanki – po raz pierwszy od wieków dopadła ją gorączka i dopiero wtedy, po kilkunastu godzinach, zmądrzała, kreśląc pośpieszny list do Cassandry.
Tylko jej ufała. I tylko ją miała, nawet jeśli ostatnio widziała ją przed całymi wiekami; przed całkowitym przewartościowaniem życia, przypieczętowanym czarnym tatuażem, zdobiącym lewe przedramię. Wśród najważniejszych osób to Vablatsky znajdowała się najbliżej, początkowo postrzegana jako niedościgniony wzór przetrwania i kobiecej siły, by obecnie znaleźć się na znacznie dostępniejszym miejscu, jako partnerka, przyjaciółka, powierniczka. Dlaczego więc nie dzieliła się z nią ciężarem ostatnich miesięcy? Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie, bowiem oprócz oczywistego spętania sekretami, których nie powinna zdradzać nikomu, nie istniały żadne inne racjonalne powody, a te mniej rzeczowe, pulsujące emocjonalną nadwrażliwością, wolała się nie zagłębiać. Obydwie z Cassandrą stąpały pewnie po ziemi, niewzruszane podobnymi słabościami, dlatego też pojawiała się na Nokturnie bez kwiatów lub różnokolorowych słodkości, mających dopełnić dzieła przeprosin. Za rozłąkę, za zdawkowe informacje, za materializowanie się w lecznicy dopiero w momencie, w którym wizyta była niezbędna, a nie kierowana tęsknotą.
Już od progu wiedziała, że coś było nie tak. Nokturn ucierpiał nie tylko z powodu ognia, równającego Białą Wywernę z ziemią - pierwszomajowe anomalie nie ominęły tej części Londynu, używając sobie wyjątkowo brutalnie na i tak chylących się ku upadkowi budynkach. Kilka z nich znajdowało się w opłakanym stanie i Deirdre, materializująca się w zaułku obok lecznicy, z niepokojem obserwowała sypiący się dach prowizorycznego szpitala. Skoro ona sama odzywała się do Cassandry dopiero w momencie, w którym czuła się niezbyt dobrze, to czy i Vablatsky nie poinformowałaby jej o przykrych konsekwencjach magicznych anomalii? Gorączka na szczęście nie pozwoliła rozwinąć się niepewności w panikę a Deirdre ostrożnie weszła do środka lecznicy.
Słońce słabo przeświecało przez nieco brudne okna, wydobywając z półmroku strażnika spokoju Vablatsky. Tsagairt minęła Umhrę, kiwając mu lekko głową – bez uśmiechu, bez próby zjednania sobie jego sympatii, raczej chcąc zaakcentować swoją obecność i upewnić się, że ujrzał jej twarz, rozpoznając ją jako przyjaciółkę Cassy. Inaczej mógłby jednym ruchem potężnej dłoni skręcić jej kark, uznając ją za nieproszonego gościa. Nie lubiła zwierząt, lecz w stosunku do trolla, oprócz naturalnej niechęci, odczuwała także pewien szacunek. Podszyty strachem. Pomimo częstych – kiedyś, gdy miała znacznie więcej czasu – wizyt w lecznicy, nie czuła się przy nim swobodnie a niespisany pakt o nieagresji, pozwalający jej na więcej komfortu w tych pomieszczeniach, wydawał się zbyt wątły, by w jakikolwiek sposób go nadwyrężać. Nic więc dziwnego, że ruszyła schodami w dół dość szybko, z niemiłym wrażeniem, że mętne oczy stworzenia wwiercają się w kark, być może wizualizując sobie ją w ciele kogoś, kto mógłby zagrozić swej pani. Wolała nie ryzykować takiej pomyłki, ostatnie kilka stopni pokonała więc znacznie szybszym tempem, od razu wchodząc do pracowni.
Nie było jej tu tak długo, całe tygodnie – jeśli nie miesiące? – lecz w pomieszczeniu było jak zwykle duszno, ciepło i wilgotno; opary eliksirów mieszały się z woniami leczniczych maści, a drobinki pyłu z zasuszonych ziół wirowały w gęstym powietrzu, osiadając na kruczej tafli pukli, spływających po plecach władczyni tego królestwa. Odwróciła się szybko, czujnie i Deirdre była jej za to wdzięczna – w innym wypadku bezmyślnie pokonałaby dzielącą ich odległość, przytulając się do szczupłych pleców i wsuwając twarz w nieco napuszone od wilgoci włosy, zapewne ryzykując oberwanie odruchowo wypowiedzianą klątwą.
- Cassie – wyrwało się jej i tak, nagle, z całą czułością, na jaką było stać obecną Deirdre, martwą w środku, przeklętą, pozbawioną nawet tej reszty empatii, jaką kiedyś posiadała. Uśmiechnęła się mimo wszystko lekko, robiąc kilka kroków w przód. Z nadwyrężoną gracją; poruszała się znacznie ostrożniej, by nie urazić poranionych pleców. - Wybacz, że dopiero w ostatniej chwili poinformowałam o moim najściu – dodała już bardziej rzeczowo, nie mogąc się powstrzymać: przesunęła lodowatą dłonią po rozgrzanym policzku kobiety; pieszczotliwie, ale zarazem kontrolnie, jakby chciała dojrzeć zdrowe rumieńce, stopień podkrążenia wielkich oczu, ewentualne zasinienia, pokrywające osłoniętą włosami szyję. Zdawała się cała, ale czy na pewno? Powinna napisać wcześniej, powinna dowiedzieć się o jej losie, powinna uszanować rutynę uzdrowicielki; wiedziała, że Cassandra ma teraz pełne ręce roboty – a często i śmierci – ale nie mogła, i nie chciała, zwrócić się do kogokolwiek innego. – Czy jeśli spytam co u ciebie, moja droga, podkreślając tym samym moją żałosną nieobecność w twoim życiu przez zawstydzająco długi czas, od razu wyrzucisz mnie za drzwi? – zagadnęła lekko, ironicznie - na wstępie niezobowiązująco, bez histerycznych błagań o zapewnienie o dobrym stanie zdrowia - lecz z płynnego sarkazmu wyraźnie przebrzmiewała szczerość. A nawet: odrobina zakłopotania, wstydu i żalu, które tylko ktoś znający ją tak dobrze, jak Vablatsky, mógł wyrzuć pod warstwą nonszalancji. Wyjątkowo kanciastej; akcentowanie skrajnej pewności siebie było dość trudne, gdy każdy drobny ruch sprawiał ból. Starała się go zignorować – tak, jak głupio robiła to od dwóch dni, licząc na samoczynne zagojenie się ran – i wytrzymać jeszcze chwilę, nagle bardziej przejęta ewentualnym stanem przyjaciółki niż postępującym dyskomfortem i dreszczami gorączki. Przesunęła wzrok w dół, ze zmęczonej twarzy na obleczone w czarne szaty ciało, jakby doszukując się jakichkolwiek poważnych urazów.
Sześć. Dokładnie sześć długich, zaskakująco regularnych rozcięć biegło od łopatek w dół, wątpliwie rozlewając na bladej skórze pleców Deirdre różnorakie barwy. Od sinego fioletu, lśniącego niczym wypełnione ingrediencjami fiolki, przez rumiankową żółć aż po brunatną czerwień, sączącą się z pozornie zagojonych ran, nabiegających krwią. Kolory rzucone wprawnym ruchem nadgarstka pewnego wyrafinowanego klienta; świst rzemieni, piekący ból, hojne – i niewystarczające - wynagrodzenie, wysypujące się galeonami z pozostawionej sakwy: nie pamiętała więcej z wczorajszego wieczoru, wypełniona wściekłością i chorą dumą. Była świadoma rozpościerającego się na skórze szpetnego spustoszenia, ale zerknęła na ranę wyłącznie raz, od razu, gdy tylko zdołała podnieść się z łoża. Później wolała nie przeglądać się w lustrze, cofając się do dziecięcych czasów, gdy przymknięcie oczu na potwory natychmiastowo je unicestwia, przenosząc do bezpiecznego mroku. Potrafiła doskonale kłamać – także w swojej sprawie, miłosiernie łagodząc instynktowny niepokój, podpowiadający, że tym razem rany nie zagoją się same a prosta maść na obtarcia, zapewne już mocno przeterminowana, może sprawić więcej szkody niż pożytku. Mimo to muskała lśniącymi od eliksiru opuszkami palców poranioną skórę, krzywiąc się przy każdym ruchu; właściwie nie spała, rozbudzona gniewem i bólem: gdy ten pierwszy przygasał, przestając paraliżować układ nerwowy morderczą chęcią, ten drugi wybuchał gorącym płomieniem, smagając całe ciało. Spierzchnięte usta, drżące ręce, zimny pot, spływający po szyi i zbierający się w obojczykach, dodatkowo drażniący przecięte tkanki – po raz pierwszy od wieków dopadła ją gorączka i dopiero wtedy, po kilkunastu godzinach, zmądrzała, kreśląc pośpieszny list do Cassandry.
Tylko jej ufała. I tylko ją miała, nawet jeśli ostatnio widziała ją przed całymi wiekami; przed całkowitym przewartościowaniem życia, przypieczętowanym czarnym tatuażem, zdobiącym lewe przedramię. Wśród najważniejszych osób to Vablatsky znajdowała się najbliżej, początkowo postrzegana jako niedościgniony wzór przetrwania i kobiecej siły, by obecnie znaleźć się na znacznie dostępniejszym miejscu, jako partnerka, przyjaciółka, powierniczka. Dlaczego więc nie dzieliła się z nią ciężarem ostatnich miesięcy? Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie, bowiem oprócz oczywistego spętania sekretami, których nie powinna zdradzać nikomu, nie istniały żadne inne racjonalne powody, a te mniej rzeczowe, pulsujące emocjonalną nadwrażliwością, wolała się nie zagłębiać. Obydwie z Cassandrą stąpały pewnie po ziemi, niewzruszane podobnymi słabościami, dlatego też pojawiała się na Nokturnie bez kwiatów lub różnokolorowych słodkości, mających dopełnić dzieła przeprosin. Za rozłąkę, za zdawkowe informacje, za materializowanie się w lecznicy dopiero w momencie, w którym wizyta była niezbędna, a nie kierowana tęsknotą.
Już od progu wiedziała, że coś było nie tak. Nokturn ucierpiał nie tylko z powodu ognia, równającego Białą Wywernę z ziemią - pierwszomajowe anomalie nie ominęły tej części Londynu, używając sobie wyjątkowo brutalnie na i tak chylących się ku upadkowi budynkach. Kilka z nich znajdowało się w opłakanym stanie i Deirdre, materializująca się w zaułku obok lecznicy, z niepokojem obserwowała sypiący się dach prowizorycznego szpitala. Skoro ona sama odzywała się do Cassandry dopiero w momencie, w którym czuła się niezbyt dobrze, to czy i Vablatsky nie poinformowałaby jej o przykrych konsekwencjach magicznych anomalii? Gorączka na szczęście nie pozwoliła rozwinąć się niepewności w panikę a Deirdre ostrożnie weszła do środka lecznicy.
Słońce słabo przeświecało przez nieco brudne okna, wydobywając z półmroku strażnika spokoju Vablatsky. Tsagairt minęła Umhrę, kiwając mu lekko głową – bez uśmiechu, bez próby zjednania sobie jego sympatii, raczej chcąc zaakcentować swoją obecność i upewnić się, że ujrzał jej twarz, rozpoznając ją jako przyjaciółkę Cassy. Inaczej mógłby jednym ruchem potężnej dłoni skręcić jej kark, uznając ją za nieproszonego gościa. Nie lubiła zwierząt, lecz w stosunku do trolla, oprócz naturalnej niechęci, odczuwała także pewien szacunek. Podszyty strachem. Pomimo częstych – kiedyś, gdy miała znacznie więcej czasu – wizyt w lecznicy, nie czuła się przy nim swobodnie a niespisany pakt o nieagresji, pozwalający jej na więcej komfortu w tych pomieszczeniach, wydawał się zbyt wątły, by w jakikolwiek sposób go nadwyrężać. Nic więc dziwnego, że ruszyła schodami w dół dość szybko, z niemiłym wrażeniem, że mętne oczy stworzenia wwiercają się w kark, być może wizualizując sobie ją w ciele kogoś, kto mógłby zagrozić swej pani. Wolała nie ryzykować takiej pomyłki, ostatnie kilka stopni pokonała więc znacznie szybszym tempem, od razu wchodząc do pracowni.
Nie było jej tu tak długo, całe tygodnie – jeśli nie miesiące? – lecz w pomieszczeniu było jak zwykle duszno, ciepło i wilgotno; opary eliksirów mieszały się z woniami leczniczych maści, a drobinki pyłu z zasuszonych ziół wirowały w gęstym powietrzu, osiadając na kruczej tafli pukli, spływających po plecach władczyni tego królestwa. Odwróciła się szybko, czujnie i Deirdre była jej za to wdzięczna – w innym wypadku bezmyślnie pokonałaby dzielącą ich odległość, przytulając się do szczupłych pleców i wsuwając twarz w nieco napuszone od wilgoci włosy, zapewne ryzykując oberwanie odruchowo wypowiedzianą klątwą.
- Cassie – wyrwało się jej i tak, nagle, z całą czułością, na jaką było stać obecną Deirdre, martwą w środku, przeklętą, pozbawioną nawet tej reszty empatii, jaką kiedyś posiadała. Uśmiechnęła się mimo wszystko lekko, robiąc kilka kroków w przód. Z nadwyrężoną gracją; poruszała się znacznie ostrożniej, by nie urazić poranionych pleców. - Wybacz, że dopiero w ostatniej chwili poinformowałam o moim najściu – dodała już bardziej rzeczowo, nie mogąc się powstrzymać: przesunęła lodowatą dłonią po rozgrzanym policzku kobiety; pieszczotliwie, ale zarazem kontrolnie, jakby chciała dojrzeć zdrowe rumieńce, stopień podkrążenia wielkich oczu, ewentualne zasinienia, pokrywające osłoniętą włosami szyję. Zdawała się cała, ale czy na pewno? Powinna napisać wcześniej, powinna dowiedzieć się o jej losie, powinna uszanować rutynę uzdrowicielki; wiedziała, że Cassandra ma teraz pełne ręce roboty – a często i śmierci – ale nie mogła, i nie chciała, zwrócić się do kogokolwiek innego. – Czy jeśli spytam co u ciebie, moja droga, podkreślając tym samym moją żałosną nieobecność w twoim życiu przez zawstydzająco długi czas, od razu wyrzucisz mnie za drzwi? – zagadnęła lekko, ironicznie - na wstępie niezobowiązująco, bez histerycznych błagań o zapewnienie o dobrym stanie zdrowia - lecz z płynnego sarkazmu wyraźnie przebrzmiewała szczerość. A nawet: odrobina zakłopotania, wstydu i żalu, które tylko ktoś znający ją tak dobrze, jak Vablatsky, mógł wyrzuć pod warstwą nonszalancji. Wyjątkowo kanciastej; akcentowanie skrajnej pewności siebie było dość trudne, gdy każdy drobny ruch sprawiał ból. Starała się go zignorować – tak, jak głupio robiła to od dwóch dni, licząc na samoczynne zagojenie się ran – i wytrzymać jeszcze chwilę, nagle bardziej przejęta ewentualnym stanem przyjaciółki niż postępującym dyskomfortem i dreszczami gorączki. Przesunęła wzrok w dół, ze zmęczonej twarzy na obleczone w czarne szaty ciało, jakby doszukując się jakichkolwiek poważnych urazów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie miała chwili spokoju; od dnia, w którym spłonęła Biała Wywerna i późniejszych wydarzeń przełomu kwietnia i maja, kiedy przez całą Anglię przeszła fala straszliwych zniszczeń, aż do dziś. Wszystkie wydarzenia wstrząsnęły czarodziejskim światem, za jej życia - podobna tragedia nie wydarzyła się nigdy. Ba - o podobnej nigdy nawet nie słyszała, choć w meandrach dawnych dziejów nie odnajdywała się nigdy najlepiej. Najgorsze przypadki wciąż u niej leżały, ze zwęglonymi rękoma, nogami, powyciąganymi odłamkami drewna zniszczonej tawerny, dziwnymi transmutacjami na ciele, oparzeniami po cudacznych wyładowaniach, a najwięcej - leżało niewidomych pacjentów czekających na przyrządzenie kolejnych dawek eliksiru przywracającego wzrok, którego zapasy topniały z niewyobrażalną wręcz prędkością. Rannych było za dużo, a ona miała za mało miejsca, tylko dwie ręce i ograniczoną ilość godzin w kończącej się dobie.
Źle sypiała, pod jej oczyma malowały się czarne cienie, niemaskowane dzisiaj niczym - była zbyt znużona, by o siebie zadbać - nieodłączny jej czarny węgiel również nie podkreślał linii kształtu. Jej sypialnia wciąż znajdowała się w ruinach, spała razem z Lysą w jej pokoju na wąskim łóżku. Dłonie lekko drżały, nie było to wynikiem choroby, a przemęczenia - ale nie powinna narzekać, grom pacjentów oznaczał stały dopływ sykli, a tego jej przecież nieustannie brakowało. Czarne włosy spływały wzdłuż wątłych bielejących ramion wynurzonych spod fałd luźnej białej koszuli niedbale wiązanej czarnym troczkiem z boku stroju. Długa, ciemnogranatowa spódnica opinała biodra, rozszerzając się tym mocniej, im bliżej drewnianej zatęchłej podłogi ubrudzonej rdzawymi plamami. Przed nią stał słój z maścią, która czekała na ostygnięcie; nie marnując czasu zajęła się w tym czasie ręką odciętą nad ranem jednemu z nieszczęśników. Czarnomagiczne zakażenie wdało się zbyt głęboko, musiała je odciąć. Pobrała już krew i włosy żeby stworzyć eliksir odtworzenia, ale to musiało poczekać do wieczora: w świetle gwiazd mikstura wyjdzie skuteczniejsza, a Cassandra zdoła przygotować jej większy zapas. Bez wątpienia jeszcze się przyda - może nie była trudna, ale wymagała czasu, a uzdrowicielka dopiero dokształcała swoje alchemiczne umiejętności. Bose stopy stanęły w strużce skapującej z blatu krwi, ale nie obeszło jej to szczególnie - własną skórę było znacznie łatwiej domyć niż skórzane buty.
Zdjęta z amputowanej ręki skóra, rozpostarta, leżała na krańcu, podtrzymywana przez dwa niewielkie ciężarki. W paliczkach się nie przyda, ale wielu czarodziejów zainteresowanych runicznymi klątwami miało dość spore zapotrzebowanie na podobne specyfiki, zawsze Hilda. Przed nią leżało samo mięso, w którym operowały jej szczupłe, długie palce, z wolna odseparowując je od wysuwających się na wierzch kości. Plastry mięśni składała w glinianej misce, zje je Umhra - w tej pracowni wszystko miało swoje miejsce. Krwawy zapach śmierci zmieszany z przygotowaną na preparat formaliną tworzyły razem harmonijny odór śmierci, do którego przywykła na tyle, że zdawała się go pomijać węchem, czując jedynie kojącą melisę zmieszaną z szałwią, które siekała do maści ledwie moment temu. Na dźwięk swojego imienia odwróciła się odruchowo, nie sięgając jednak po różdżkę - w ten sposób zwracało się do niej naprawdę niewielu, nie spodziewała się intruza; intruz zresztą nie przeszedłby obok trolla. A już na pewno nie przed jego porą karmienia.
- Dei - Niski, odległy głos Cassandry odbił się echem pustawej w pustawej piwniczce. Spodziewała się jej, otrzymała przecież list; sowa przyjaciółki odnalazła ją nad jednym z pacjentów. Krótka notka była wymowna, Cassandra przeczuwała, że coś musiało się zdarzyć - ale nie było czasu zadawać pytań, oczekiwała jej. Blade, spierzchnięte usta nie ułożyły się w uśmiech, bynajmniej nie dlatego, że nie cieszyła się na jej widok, martwił ją powód tej nagłej wizyty. Odwróciła się w jej stronę, wspierając się tyłem o zakrwawiony stół i biorąc do rąk leżącą nieopodal szmatę, w którą pobieżnie wytarła ubrudzone wątpią dłonie. Jej spojrzenie od razu odnalazło spięte mięśnie i niezborne ruchy, coś ewidentnie było nie tak, uzdrowicielka przyglądała się temu w skupieniu, milcząco poszukując przyczyny. - Nie musiałaś pisać. - Zawsze mam dla ciebie czas. Otarła się policzkiem, jak kot, o dłoń przysuniętą do jej szyi, walcząc z pokusą objęcia szyi przyjaciółki - nie uczyniła tego, zaalarmowana wcześniejszymi ruchami Deirdre, nie chciała sprawić jej bólu. - Całkiem prawdopodobne - dodała szeptem, odnajdując spojrzeniem jej oczy, z lekką, ostrzegawczą pretensją: pewna, że przyjaciółka musiała mieć powody do swojej absencji. Obie przypominały trochę dzikie zwierzęta, pantery lubiące chodzić własnymi ścieżkami; nie zamierzała ani jej tego wypominać ani udawać, że było jej to obojętne, nawet jeśli sama nie miała czasu na tęsknotę. - Jesteś rozpalona - rozpoznała bezbłędnie, chwytając jej dłoń w uścisk własnej. Ciepło od niej biło, doświadczenie podpowiadało gorączkę. Cofnęła się od stołu, odsłaniając niewielki taboret, na którym zwykle przysiadywała mała Lysa zaciekawiona pracą matki, lekko pociągnęła ją w tym kierunku za trzymaną dłoń. - Powinnaś usiąść, oszczędzaj siły. Co się stało? - Na pogawędki jeszcze przyjdzie czas, najpierw musiała zająć się jej zdrowiem - zadbać, żeby była bezpieczna. Cokolwiek ją tutaj sprowadziło, musiało zostać natychmiast zneutralizowane.
Źle sypiała, pod jej oczyma malowały się czarne cienie, niemaskowane dzisiaj niczym - była zbyt znużona, by o siebie zadbać - nieodłączny jej czarny węgiel również nie podkreślał linii kształtu. Jej sypialnia wciąż znajdowała się w ruinach, spała razem z Lysą w jej pokoju na wąskim łóżku. Dłonie lekko drżały, nie było to wynikiem choroby, a przemęczenia - ale nie powinna narzekać, grom pacjentów oznaczał stały dopływ sykli, a tego jej przecież nieustannie brakowało. Czarne włosy spływały wzdłuż wątłych bielejących ramion wynurzonych spod fałd luźnej białej koszuli niedbale wiązanej czarnym troczkiem z boku stroju. Długa, ciemnogranatowa spódnica opinała biodra, rozszerzając się tym mocniej, im bliżej drewnianej zatęchłej podłogi ubrudzonej rdzawymi plamami. Przed nią stał słój z maścią, która czekała na ostygnięcie; nie marnując czasu zajęła się w tym czasie ręką odciętą nad ranem jednemu z nieszczęśników. Czarnomagiczne zakażenie wdało się zbyt głęboko, musiała je odciąć. Pobrała już krew i włosy żeby stworzyć eliksir odtworzenia, ale to musiało poczekać do wieczora: w świetle gwiazd mikstura wyjdzie skuteczniejsza, a Cassandra zdoła przygotować jej większy zapas. Bez wątpienia jeszcze się przyda - może nie była trudna, ale wymagała czasu, a uzdrowicielka dopiero dokształcała swoje alchemiczne umiejętności. Bose stopy stanęły w strużce skapującej z blatu krwi, ale nie obeszło jej to szczególnie - własną skórę było znacznie łatwiej domyć niż skórzane buty.
Zdjęta z amputowanej ręki skóra, rozpostarta, leżała na krańcu, podtrzymywana przez dwa niewielkie ciężarki. W paliczkach się nie przyda, ale wielu czarodziejów zainteresowanych runicznymi klątwami miało dość spore zapotrzebowanie na podobne specyfiki, zawsze Hilda. Przed nią leżało samo mięso, w którym operowały jej szczupłe, długie palce, z wolna odseparowując je od wysuwających się na wierzch kości. Plastry mięśni składała w glinianej misce, zje je Umhra - w tej pracowni wszystko miało swoje miejsce. Krwawy zapach śmierci zmieszany z przygotowaną na preparat formaliną tworzyły razem harmonijny odór śmierci, do którego przywykła na tyle, że zdawała się go pomijać węchem, czując jedynie kojącą melisę zmieszaną z szałwią, które siekała do maści ledwie moment temu. Na dźwięk swojego imienia odwróciła się odruchowo, nie sięgając jednak po różdżkę - w ten sposób zwracało się do niej naprawdę niewielu, nie spodziewała się intruza; intruz zresztą nie przeszedłby obok trolla. A już na pewno nie przed jego porą karmienia.
- Dei - Niski, odległy głos Cassandry odbił się echem pustawej w pustawej piwniczce. Spodziewała się jej, otrzymała przecież list; sowa przyjaciółki odnalazła ją nad jednym z pacjentów. Krótka notka była wymowna, Cassandra przeczuwała, że coś musiało się zdarzyć - ale nie było czasu zadawać pytań, oczekiwała jej. Blade, spierzchnięte usta nie ułożyły się w uśmiech, bynajmniej nie dlatego, że nie cieszyła się na jej widok, martwił ją powód tej nagłej wizyty. Odwróciła się w jej stronę, wspierając się tyłem o zakrwawiony stół i biorąc do rąk leżącą nieopodal szmatę, w którą pobieżnie wytarła ubrudzone wątpią dłonie. Jej spojrzenie od razu odnalazło spięte mięśnie i niezborne ruchy, coś ewidentnie było nie tak, uzdrowicielka przyglądała się temu w skupieniu, milcząco poszukując przyczyny. - Nie musiałaś pisać. - Zawsze mam dla ciebie czas. Otarła się policzkiem, jak kot, o dłoń przysuniętą do jej szyi, walcząc z pokusą objęcia szyi przyjaciółki - nie uczyniła tego, zaalarmowana wcześniejszymi ruchami Deirdre, nie chciała sprawić jej bólu. - Całkiem prawdopodobne - dodała szeptem, odnajdując spojrzeniem jej oczy, z lekką, ostrzegawczą pretensją: pewna, że przyjaciółka musiała mieć powody do swojej absencji. Obie przypominały trochę dzikie zwierzęta, pantery lubiące chodzić własnymi ścieżkami; nie zamierzała ani jej tego wypominać ani udawać, że było jej to obojętne, nawet jeśli sama nie miała czasu na tęsknotę. - Jesteś rozpalona - rozpoznała bezbłędnie, chwytając jej dłoń w uścisk własnej. Ciepło od niej biło, doświadczenie podpowiadało gorączkę. Cofnęła się od stołu, odsłaniając niewielki taboret, na którym zwykle przysiadywała mała Lysa zaciekawiona pracą matki, lekko pociągnęła ją w tym kierunku za trzymaną dłoń. - Powinnaś usiąść, oszczędzaj siły. Co się stało? - Na pogawędki jeszcze przyjdzie czas, najpierw musiała zająć się jej zdrowiem - zadbać, żeby była bezpieczna. Cokolwiek ją tutaj sprowadziło, musiało zostać natychmiast zneutralizowane.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Zapach świeżej – choć dziwnie, niezdrowo, stęchłej - krwi wyjątkowo nie przejmował całości zmysłów Deirdre, oddając dominację innym odczuciom. Cieplejszym, łagodniejszym, trudniejszym do uchwycenia. Być może to promieniujący z poranionych pleców ból hamował zachwyt widokiem sączącej się czerwieni, nie pozwalając skoncentrować się na przywoływaniu pięknych wspomnień, ale bardziej prawdopodobne wytłumaczenie wiązała się z samą Cassandrą. To na niej koncentrowały się myśli i uczucia Dei, nie odrywającej spojrzenia czarnych oczu od twarzy przyjaciółki. W końcu miała ją blisko, na wyciągnięcie ręki; w końcu mogła ją dotknąć, upewnić się, że istnieje także poza pachnącym ziołami i nokturnem pergaminem – ostatnio jedyną formą kontaktu. Wcześniej nie zastanawiała się nad snującą się gdzieś w tle rozmyślań tęsknotą, znaczoną popiołami i węglem; dopiero w tej chwili, kiedy rozgrzany policzek Vablatsky przesuwał się po jej chłodnej dłoni a cienkie kosmyki nieco nastroszonych od wilgoci włosów łaskotały nadgarstek, zrozumiała jej brak. Brak wyjątkowej osoby, jedynej, przy której mogła odsłonić się całkowicie. Nawet w gronie najbliższych przyjaciół utrzymywała pewną maskę, ufała Perseusowi, ale nie chciała okazywać przy nim słabości; Yvette była dla niej ważna, lecz musiała traktować ją krótko i ostro, by nie rozpieścić nowej wychowanki, pozornie będącej w tym samym wieku, lecz praktycznie dużo młodszej, emocjonalnej, lekkomyślnej. Cassandra stała ponad, była przewodniczką i opiekunką, matką i starszą siostrą i tylko przed nią pozwalała sobie na całkowite obnażenie, pewna, że zapach krwi i słabości nie obudzi w niej drapieżnika – którym przecież była; niebezpieczna, chmurna, o niesamowitych uzdrowicielskich umiejętnościach i mroku, czającym się w widzącym znacznie dalej spojrzeniu. Kły ją omijały, ostry ptasi dziób także, a fakt, że Vablatsky pozwoliła jej znaleźć się tak blisko i jednocześnie roztoczyć nad nią swoją opiekę, wykraczającą poza suche magomedyczne wytyczne, mające przynieść zysk, ogrzewał serce Deirdre nieznanym ciepłem. Wzmocnionym tylko pewnością, że nic się jej nie stało - może i lecznica wymagała natychmiastowego remontu, ale sama Cassandra stała przed nią w jednej, na pierwszy rzut oka zdrowej całości.
- Chciałam. Podejrzewam, jak wiele masz teraz na głowie – zaprzeczyła od razu, słusznie przypuszczając, że na progu lecznicy znalazło się wielu szczęściarzy, mogących na własne oczy zobaczyć potęgę Czarnego Pana, równającą z ziemią spory kawałek Nokturnu, wypalającą jego serce - nie wspominając już o setkach ofiar ostatnich anomalii, niszczących czarodziejski Londyn. Do kogoż innego mogli zwrócić się ci, którzy z różnych przyczyn nie mogli stawić się w murach Świętego Munga? Jedynie do Cassandry, zmęczonej, bledszej niż zwykle, a i tak emanującej tajemniczą, nieoczywistą urodą, przykuwającą wzrok. Jeszcze raz musnęła palcami jej policzek, odgarniając jeden z niesfornych kosmyków za ucho, jakby to ona troszczyła się o swoją kobietę a nie przychodziła do niej z kolejnym problemem. – Cieszę się, że cię widzę – pozwoliła sobie jeszcze na ostatnią, drobną, werbalną czułostkę, znów przywołując na twarzy lekki uśmiech. Cieszyła się, że szatański płomień nie sięgnął tej części Nokturnu, że żaden z gości lecznicy nie okazał się szaleńcem, że szalona magia nie przebiła ją swą mroczną mocą, że Uhmra dba o swoją panią tak, jak należy, nie dopuszczając, by spotkała ją jakakolwiek krzywda. Pozostawała nieświadoma wydarzeń, które roztrzaskały w pył poczucie bezpieczeństwa Vablatsky – być może odbiły się one na jej zmęczonej twarzy, ale ból rozkojarzył Deirdre zbyt mocno, by mogła skutecznie doszukiwać się ziszczenia najgorszego koszmaru każdej matki i reperkusji pierwszomajowych wydarzeń. Obydwie były wycieńczone, obydwie ostatnimi czasy mocno doświadczone przez los – ten rodzaju głupszego, męskiego - choć na zdecydowanie odmiennym poziomie. – I chciałabym zobaczyć też Lysandrę – bo stęskniła się za także i za nią, drobną kopią swej matki; odważną i mądrą, mądrzejszą od wielu dorosłych, których spotkała na swojej drodze, ba, mądrzejszą od prawie wszystkich mężczyzn. Deirdre nie lubiła dzieci, ale Lysa stanowiła wyjątek, dawała nadzieję na kolejne pokolenie silnych kobiet, mogących w przyszłości pokierować czarodziejskim światem. Miała nadzieję, że i dziewczynka ma się dobrze - bo chociaż nie krzątała się przy matce tak, jak zwykle, to gdyby cokolwiek działo się córce, Vablatsky z pewnością nie zajmowałaby się oskórowywaniem martwej ręki.
Przesunęła wzrokiem po krwawym pobojowisku, uśmiechając się słabo na jej oczywisty komentarz. - Jak dobrze, dla odmiany, usłyszeć te słowa od drogiej memu sercu kobiety – odparła z rozbawieniem ledwo słyszalnym w słabym głosie. Zaśmiałaby się cicho, wzbogacając tylko nienaturalnie rozgrzaną ekspresję, ale wiedziała już, że każdy niekontrolowany ruch kończył się paroksyzmem bólu; skóra napinała się jeszcze bardziej a świeżo zasklepione rozcięcia pękały. Na samą myśl o gwałtownej zmianie pozycji przechodziły ją dreszcze, dlatego pokręciła ostrożnie głową na propozycję rozgoszczenia się w prowizorycznym gabinecie. - Wolałabym nie – odparła, nawet nie zerkając na drewniany taboret. Mogła jedynie stać i leżeć, z twarzą ukrytą w mokrych od łez wściekłości poduszkach; inne akrobacje nie wchodziły w grę, ale uśmiechnęła się uspokajająco. Nie stało się przecież nic nadzwyczajnego, nic naprawdę groźnego: a przynajmniej tak sądziła. – To nie wynik anomalii - zastrzegła od razu, wiedząc, że dla uzdrowicielki liczą się konkrety. Tym razem to nie czarna magia odcisnęła piętno na jej skórze. -
Jeden z moich gości nie był zbyt delikatny – zaczęła samodzielny wywiad uzdrowicielski, przerzucając długie włosy do przodu, przez prawe ramię, po czym uniosła dłonie do guzików z przodu obszernej szaty, zaczynając je rozpinać. – To nic poważnego, ale chyba powinnam była przyjść do ciebie wcześniej – kontynuowała, a czarny materiał powoli zsuwał się z jej ciała. Już dawno wyzbyła się wstydu a eksponowanie nagości nie miało w sobie niczego krępującego: Cassandra widziała już niejedno, w tym wannę pełną krwistego wspomnienia o niechcianym macierzyństwie. Problem, z którym przychodziła teraz, zdawał się w porównaniu niewinną igraszką. Nawet jeśli nie mogła swobodnie się poruszać, spętana bólem i gorączką; nie mogła też ubrać ani bielizny ani wiązanej z tyłu sukni, dlatego gdy skończyła rozpinać szatę, ta zsunęła się na podłogę, pozostawiając ją całkowicie odsłoniętą. I właściwie nieskalaną jakąkolwiek dolegliwością – oprócz lśniącego czernią tatuażu; nie ukrywała go ani specjalnie nie eksponowała, mógł w pierwszej chwili umknąć spojrzeniu, ukryty w zgiętej ręce, przytrzymującej włosy z przodu, by nie opadły na ranę. Owszem, była zbyt szczupła, bliska nieestetycznego wychudzenia, ale dopiero, kiedy odwróciła się plecami, można był zauważyć powód nagłej wizyty.
- Co tu się stało, Cass? Co działo się z wami? – spytała poważniej, odnosząc się do koszmarnej nocy, nocy Walpurgii. Chciała nieco odsunąć niewesołe myśli od poharatanych pleców, zapewne prezentujących się w najgorszy z możliwych sposobów. Spuchnięte rany ciągnęły się od łopatek aż do pośladków, nabrzmiałe, prawdopodobnie zaczynające ropieć – nie spodziewała się troskliwego załamywania rąk, ale musiała uniknąć ciszy, zalegającej pomiędzy nimi ciężarem niemej reprymendy.
- Chciałam. Podejrzewam, jak wiele masz teraz na głowie – zaprzeczyła od razu, słusznie przypuszczając, że na progu lecznicy znalazło się wielu szczęściarzy, mogących na własne oczy zobaczyć potęgę Czarnego Pana, równającą z ziemią spory kawałek Nokturnu, wypalającą jego serce - nie wspominając już o setkach ofiar ostatnich anomalii, niszczących czarodziejski Londyn. Do kogoż innego mogli zwrócić się ci, którzy z różnych przyczyn nie mogli stawić się w murach Świętego Munga? Jedynie do Cassandry, zmęczonej, bledszej niż zwykle, a i tak emanującej tajemniczą, nieoczywistą urodą, przykuwającą wzrok. Jeszcze raz musnęła palcami jej policzek, odgarniając jeden z niesfornych kosmyków za ucho, jakby to ona troszczyła się o swoją kobietę a nie przychodziła do niej z kolejnym problemem. – Cieszę się, że cię widzę – pozwoliła sobie jeszcze na ostatnią, drobną, werbalną czułostkę, znów przywołując na twarzy lekki uśmiech. Cieszyła się, że szatański płomień nie sięgnął tej części Nokturnu, że żaden z gości lecznicy nie okazał się szaleńcem, że szalona magia nie przebiła ją swą mroczną mocą, że Uhmra dba o swoją panią tak, jak należy, nie dopuszczając, by spotkała ją jakakolwiek krzywda. Pozostawała nieświadoma wydarzeń, które roztrzaskały w pył poczucie bezpieczeństwa Vablatsky – być może odbiły się one na jej zmęczonej twarzy, ale ból rozkojarzył Deirdre zbyt mocno, by mogła skutecznie doszukiwać się ziszczenia najgorszego koszmaru każdej matki i reperkusji pierwszomajowych wydarzeń. Obydwie były wycieńczone, obydwie ostatnimi czasy mocno doświadczone przez los – ten rodzaju głupszego, męskiego - choć na zdecydowanie odmiennym poziomie. – I chciałabym zobaczyć też Lysandrę – bo stęskniła się za także i za nią, drobną kopią swej matki; odważną i mądrą, mądrzejszą od wielu dorosłych, których spotkała na swojej drodze, ba, mądrzejszą od prawie wszystkich mężczyzn. Deirdre nie lubiła dzieci, ale Lysa stanowiła wyjątek, dawała nadzieję na kolejne pokolenie silnych kobiet, mogących w przyszłości pokierować czarodziejskim światem. Miała nadzieję, że i dziewczynka ma się dobrze - bo chociaż nie krzątała się przy matce tak, jak zwykle, to gdyby cokolwiek działo się córce, Vablatsky z pewnością nie zajmowałaby się oskórowywaniem martwej ręki.
Przesunęła wzrokiem po krwawym pobojowisku, uśmiechając się słabo na jej oczywisty komentarz. - Jak dobrze, dla odmiany, usłyszeć te słowa od drogiej memu sercu kobiety – odparła z rozbawieniem ledwo słyszalnym w słabym głosie. Zaśmiałaby się cicho, wzbogacając tylko nienaturalnie rozgrzaną ekspresję, ale wiedziała już, że każdy niekontrolowany ruch kończył się paroksyzmem bólu; skóra napinała się jeszcze bardziej a świeżo zasklepione rozcięcia pękały. Na samą myśl o gwałtownej zmianie pozycji przechodziły ją dreszcze, dlatego pokręciła ostrożnie głową na propozycję rozgoszczenia się w prowizorycznym gabinecie. - Wolałabym nie – odparła, nawet nie zerkając na drewniany taboret. Mogła jedynie stać i leżeć, z twarzą ukrytą w mokrych od łez wściekłości poduszkach; inne akrobacje nie wchodziły w grę, ale uśmiechnęła się uspokajająco. Nie stało się przecież nic nadzwyczajnego, nic naprawdę groźnego: a przynajmniej tak sądziła. – To nie wynik anomalii - zastrzegła od razu, wiedząc, że dla uzdrowicielki liczą się konkrety. Tym razem to nie czarna magia odcisnęła piętno na jej skórze. -
Jeden z moich gości nie był zbyt delikatny – zaczęła samodzielny wywiad uzdrowicielski, przerzucając długie włosy do przodu, przez prawe ramię, po czym uniosła dłonie do guzików z przodu obszernej szaty, zaczynając je rozpinać. – To nic poważnego, ale chyba powinnam była przyjść do ciebie wcześniej – kontynuowała, a czarny materiał powoli zsuwał się z jej ciała. Już dawno wyzbyła się wstydu a eksponowanie nagości nie miało w sobie niczego krępującego: Cassandra widziała już niejedno, w tym wannę pełną krwistego wspomnienia o niechcianym macierzyństwie. Problem, z którym przychodziła teraz, zdawał się w porównaniu niewinną igraszką. Nawet jeśli nie mogła swobodnie się poruszać, spętana bólem i gorączką; nie mogła też ubrać ani bielizny ani wiązanej z tyłu sukni, dlatego gdy skończyła rozpinać szatę, ta zsunęła się na podłogę, pozostawiając ją całkowicie odsłoniętą. I właściwie nieskalaną jakąkolwiek dolegliwością – oprócz lśniącego czernią tatuażu; nie ukrywała go ani specjalnie nie eksponowała, mógł w pierwszej chwili umknąć spojrzeniu, ukryty w zgiętej ręce, przytrzymującej włosy z przodu, by nie opadły na ranę. Owszem, była zbyt szczupła, bliska nieestetycznego wychudzenia, ale dopiero, kiedy odwróciła się plecami, można był zauważyć powód nagłej wizyty.
- Co tu się stało, Cass? Co działo się z wami? – spytała poważniej, odnosząc się do koszmarnej nocy, nocy Walpurgii. Chciała nieco odsunąć niewesołe myśli od poharatanych pleców, zapewne prezentujących się w najgorszy z możliwych sposobów. Spuchnięte rany ciągnęły się od łopatek aż do pośladków, nabrzmiałe, prawdopodobnie zaczynające ropieć – nie spodziewała się troskliwego załamywania rąk, ale musiała uniknąć ciszy, zalegającej pomiędzy nimi ciężarem niemej reprymendy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie próbowała zaprzeczać, miała na głowie naprawdę dużo. Od pożaru Białej Wywerny - praktycznie od końcówki kwietnia - nie sypiała prawie w ogóle. Co gorsza, do momentu wybuchu na nogi postawiona była również Lysandra. Uzdrowicielka potrzebowała w leczniczy pomocy - jej dłonie drżały, nie była w stanie sprostać wszystkiemu, a chroniczne przemęczenie sprzyjało epileptycznym napadom jasnowidzenia, które nie ułatwiały jej pracy - dziewczynka zaś potrafiła już dokonywać podstawowych czynności, mogła nosić jedzenie, sprzątać, zmieniać proste opatrunki, a nawet odkażać przemyte już rany. Anomalie, które wstrząsnęły światem - nie tylko czarodziejskim - okazały się drugim końcem świata w przeciągu jednego tygodnia. Ranni napływali do niej jak chmara komarów nad jeziorem - tłumnie, gęsto, nieprzerwanie. Potok sykli nie ustawał, a skarbonka Cassandry nigdy dotąd nie była tak ciężka - jeszcze kilka tygodni podobnej zawieruchy i być może zdoła nawet założyć w Gringotta małą skrytkę dla Lysy. Nie bała się ciężkiej pracy, więc nie odmawiała nikomu, zdając sobie sprawę z tego, że nie będzie się też musiała bać o pracę w przeciągu prawdopodobnie dość długiego czasu. O ile tylko uda się jej przeżyć wszystko to, co działo się wokół. Anomalie miały przecież wpływ na dziewczynkę - Lysandra zupełnie nie panowała nad swoimi mocami, a to, co się z nią działo - przerażało jej dziecko. Jakby nie dość jej było straceńczych wizji strasznej przyszłości, zaczęła podpalać drewnianą lecznicę. Dużo czasu - tak jak teraz - spędzała uśpiona eliksirem słodkiego snu, który warzyła jej matka; nie było to wyjście doskonałe ani nawet dobre. Ale nie miała lepszego pomysłu jak uchronić dziecko przed traumą, z którą sobie nie poradzi.
- To prawda, Dei - westchnęła cicho. - Ale nie powinnam narzekać, ludzie płacą dobrze, kiedy czują, że nie mają już nic do stracenia. Domyślam się, że w tym jesteśmy akurat razem. - Jak wiele mógł oddać za ciepło kobiety mężczyzna, który stracił dom, rodzinę, dorobek życia? Jak wielu szukało dzisiaj w Wenus pocieszycielek, które pozwolą zapomnieć o wszystkim, co działo się na zewnątrz? Wiedziała, że burdel nie ucierpiał na tej zawierusze - czasem wspomagała dziewczyny swoimi umiejętnościami, od konfliktu z Ceasarem w Tower - już mniej oficjalnie. Nie tylko Deirdre ją odwiedzała. Zapatrzyła się w jej oczy dłużej, wciąż czując ciepły dotyk na swoim policzku, kiedy odgarniała zeń czarny kosmyk; usta drgnęły w lekkim, niecodziennym uśmiechu. Niewielu nim obdarzała. - Cieszę się, że jesteś cała - odparła na te słowa z nienaturalnym spokojem, bo w istocie nie zainteresowała się jej stanem wcześniej; anomalie Lysy, lecznica, pacjenci, wszystko zwaliło jej się na głowę - nie miała czasu myśleć o innych. O sobie - nawet już nie próbowała. - Moja kocica jest już duża - odparła z drapieżniejszym uśmiechem. - Chodzi własnymi ścieżkami. - zbyt trudno było jej się przyznać do tego, co robiła. Do tego, że zmuszała ją do nieprzytomności, że nie potrafiła nad nią zapanować, że zawodziła jako matka. Zrobiłaby dla swojej córki wszystko - gdyby tylko była w stanie wymyślić cokolwiek; tymczasem nie potrafiła nic. - Zawołaj ją, jeśli nie jest na ciebie zła za tę długą absencję, z pewnością się pojawi. - Albo jeśli się zbudziła, to nie był zły pomysł - sprawdzić to. Nie powinna być teraz sama. Tak naprawdę nie była zła na przyjaciółkę, ale nie byłaby sobą, gdyby nie zaakcentowała drobnej złośliwości.
Nie uśmiechnęła się na jej komentarz, kręcąc przecząco głową; była zbyt zmęczona - i zbyt wiele widziała - żeby bawiły ją jakiekolwiek anomalie zdrowotne, zwłaszcza wśród bliskich.
- Żałuję, że w takich okolicznościach - oświadczyła powoli, z wolna unosząc wzrok znów ku jej źrenicom, innego rodzaju rozpalenie nie wzbudziłoby w niej przecież troski. Ściągnęła lekko brew, niezadowolona, słysząc odmowę - i już chciała naciskać, nie mogła się przecież przemęczać, kiedy pojęła powód. - Mężczyźni - mruknęła pod nosem, tonem, jakby wspominała o wszach lub karaluchach; z rosnącym napięciem obserwując z wolna zsuwający się czarny materiał szat Deirdre. Powiodła spojrzeniem wzdłuż smukłego ciała Deirdre, przez pierś, po biodra, również przez przedramię; nie musiała widzieć tego symbolu dokładnie. Taki sam widziała na skórze Ramseya i Ignotusa, taki sam opisywali świadkowie zdarzeń w Białej Wywernie - świadkowie pokazu potęgi wielkiego czarnoksiężnika, o którym coraz głośniej mówiono Czarny Pan. Przemilczała to - dopiero, kiedy się odwróciła, na twarz Cassandry wstąpił bliżej niedookreślony wyraz obrzydzenia. - Uchodzi im to płazem? - zapytała bez zrozumienia, tonem, w którym wyraźnie dało się usłyszeć obruszenie; czy naprawdę Wenus mogło sobie pozwolić na utratę dziewczyn, i to dziewczyn takich jak Deirdre? Przecież to ją mogło zabić. - Czym to... ? Witka? - Cienka gałąź, sznur, coś podobnego, na pewno nie nóż - chociaż, nie mogła być pewna. - Zostaną ci blizny - oceniła wprawnym okiem, odchodząc od stołu, z jednej z pobliskich szafek wyjęła czyste prześcieradło, które rozpostarła paroma zgrabnymi ruchami i, zgięte w pół, przerzuciła na zakrwawiony stół. Najchętniej zabrałaby ją do swojej sypialni, ale była zniszczona. A tutaj - nie da jej się przecież położyć na brudnym. - Przynajmniej na jakiś czas - skonkretyzowała - zrobię, co mogę - dodała dla zapewnienia, bo przecież jej przyjaciółka znajdowała się w najlepszych rękach, w jakich mogła. Pomijała aspekt dojścia do zdrowia, to oczywiste, że do niego dojdzie - i rzeczywiście powinna była pojawić się u niej wcześniej, ale o tym najprawdopodobniej sama wiedziała już lepiej, niż dobrze. - Połóż się, wezmę się do pracy od razu. - Zakasała rękawy koszuli, podciągając je pod same łokcie, dla niej mogła rzucić wszystko, czym zajmowała się obecnie - niedbale wrzuciła oskórowaną rękę odrzuconą na bok do misy z mięsem i odłożyła je na szafkę z boku. - Nawet nie pytaj - przeszła do opowieści, obchodząc stół od drugiej strony; stanąwszy przodem do przyjaciółki wyciągnęła ku niej obie ręce, chcąc pomóc ułożyć jej się na stole. Delikatnie, ostrożnie - minimalizując ból; potrafiła przewidzieć reakcje mięśni dostrzegłszy już zranienia. - To była koszmarna noc, zniszczyło moją sypialnię. Nagle - ściany po prostu zaczęły się walić, sufit osunął mi się na głowę. Dobrze... dobrze, że Lysy przy mnie nie było. - Dziewczynka wciąż czasem spała z matką. - Magia, pewnie ratując mnie przed śmiercią, przeniosła mnie na obrzeża Londynu, razem ze szczątkami mojego domu. Trafiłam na inne dziecko. - Jej głos wyraźnie zdradzał obawę; to mogła być Lysa. - Była bezpieczna - choć wyrażała swoją myśl chaotycznie, wiedziała, że Deirdre pojmie, że mówiła o własnej córce. - Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. - Nie istniało nic boleśniejszego od niepewności o los najdroższej sercu osoby, zwłaszcza, kiedy miała przed sobą nieco starszą dziewczynkę, która ucierpiała w wyniku tej tragedii. - Mam nadzieję, że ciebie ta magia oszczędziła? Znosisz... wystarczająco wiele.
- To prawda, Dei - westchnęła cicho. - Ale nie powinnam narzekać, ludzie płacą dobrze, kiedy czują, że nie mają już nic do stracenia. Domyślam się, że w tym jesteśmy akurat razem. - Jak wiele mógł oddać za ciepło kobiety mężczyzna, który stracił dom, rodzinę, dorobek życia? Jak wielu szukało dzisiaj w Wenus pocieszycielek, które pozwolą zapomnieć o wszystkim, co działo się na zewnątrz? Wiedziała, że burdel nie ucierpiał na tej zawierusze - czasem wspomagała dziewczyny swoimi umiejętnościami, od konfliktu z Ceasarem w Tower - już mniej oficjalnie. Nie tylko Deirdre ją odwiedzała. Zapatrzyła się w jej oczy dłużej, wciąż czując ciepły dotyk na swoim policzku, kiedy odgarniała zeń czarny kosmyk; usta drgnęły w lekkim, niecodziennym uśmiechu. Niewielu nim obdarzała. - Cieszę się, że jesteś cała - odparła na te słowa z nienaturalnym spokojem, bo w istocie nie zainteresowała się jej stanem wcześniej; anomalie Lysy, lecznica, pacjenci, wszystko zwaliło jej się na głowę - nie miała czasu myśleć o innych. O sobie - nawet już nie próbowała. - Moja kocica jest już duża - odparła z drapieżniejszym uśmiechem. - Chodzi własnymi ścieżkami. - zbyt trudno było jej się przyznać do tego, co robiła. Do tego, że zmuszała ją do nieprzytomności, że nie potrafiła nad nią zapanować, że zawodziła jako matka. Zrobiłaby dla swojej córki wszystko - gdyby tylko była w stanie wymyślić cokolwiek; tymczasem nie potrafiła nic. - Zawołaj ją, jeśli nie jest na ciebie zła za tę długą absencję, z pewnością się pojawi. - Albo jeśli się zbudziła, to nie był zły pomysł - sprawdzić to. Nie powinna być teraz sama. Tak naprawdę nie była zła na przyjaciółkę, ale nie byłaby sobą, gdyby nie zaakcentowała drobnej złośliwości.
Nie uśmiechnęła się na jej komentarz, kręcąc przecząco głową; była zbyt zmęczona - i zbyt wiele widziała - żeby bawiły ją jakiekolwiek anomalie zdrowotne, zwłaszcza wśród bliskich.
- Żałuję, że w takich okolicznościach - oświadczyła powoli, z wolna unosząc wzrok znów ku jej źrenicom, innego rodzaju rozpalenie nie wzbudziłoby w niej przecież troski. Ściągnęła lekko brew, niezadowolona, słysząc odmowę - i już chciała naciskać, nie mogła się przecież przemęczać, kiedy pojęła powód. - Mężczyźni - mruknęła pod nosem, tonem, jakby wspominała o wszach lub karaluchach; z rosnącym napięciem obserwując z wolna zsuwający się czarny materiał szat Deirdre. Powiodła spojrzeniem wzdłuż smukłego ciała Deirdre, przez pierś, po biodra, również przez przedramię; nie musiała widzieć tego symbolu dokładnie. Taki sam widziała na skórze Ramseya i Ignotusa, taki sam opisywali świadkowie zdarzeń w Białej Wywernie - świadkowie pokazu potęgi wielkiego czarnoksiężnika, o którym coraz głośniej mówiono Czarny Pan. Przemilczała to - dopiero, kiedy się odwróciła, na twarz Cassandry wstąpił bliżej niedookreślony wyraz obrzydzenia. - Uchodzi im to płazem? - zapytała bez zrozumienia, tonem, w którym wyraźnie dało się usłyszeć obruszenie; czy naprawdę Wenus mogło sobie pozwolić na utratę dziewczyn, i to dziewczyn takich jak Deirdre? Przecież to ją mogło zabić. - Czym to... ? Witka? - Cienka gałąź, sznur, coś podobnego, na pewno nie nóż - chociaż, nie mogła być pewna. - Zostaną ci blizny - oceniła wprawnym okiem, odchodząc od stołu, z jednej z pobliskich szafek wyjęła czyste prześcieradło, które rozpostarła paroma zgrabnymi ruchami i, zgięte w pół, przerzuciła na zakrwawiony stół. Najchętniej zabrałaby ją do swojej sypialni, ale była zniszczona. A tutaj - nie da jej się przecież położyć na brudnym. - Przynajmniej na jakiś czas - skonkretyzowała - zrobię, co mogę - dodała dla zapewnienia, bo przecież jej przyjaciółka znajdowała się w najlepszych rękach, w jakich mogła. Pomijała aspekt dojścia do zdrowia, to oczywiste, że do niego dojdzie - i rzeczywiście powinna była pojawić się u niej wcześniej, ale o tym najprawdopodobniej sama wiedziała już lepiej, niż dobrze. - Połóż się, wezmę się do pracy od razu. - Zakasała rękawy koszuli, podciągając je pod same łokcie, dla niej mogła rzucić wszystko, czym zajmowała się obecnie - niedbale wrzuciła oskórowaną rękę odrzuconą na bok do misy z mięsem i odłożyła je na szafkę z boku. - Nawet nie pytaj - przeszła do opowieści, obchodząc stół od drugiej strony; stanąwszy przodem do przyjaciółki wyciągnęła ku niej obie ręce, chcąc pomóc ułożyć jej się na stole. Delikatnie, ostrożnie - minimalizując ból; potrafiła przewidzieć reakcje mięśni dostrzegłszy już zranienia. - To była koszmarna noc, zniszczyło moją sypialnię. Nagle - ściany po prostu zaczęły się walić, sufit osunął mi się na głowę. Dobrze... dobrze, że Lysy przy mnie nie było. - Dziewczynka wciąż czasem spała z matką. - Magia, pewnie ratując mnie przed śmiercią, przeniosła mnie na obrzeża Londynu, razem ze szczątkami mojego domu. Trafiłam na inne dziecko. - Jej głos wyraźnie zdradzał obawę; to mogła być Lysa. - Była bezpieczna - choć wyrażała swoją myśl chaotycznie, wiedziała, że Deirdre pojmie, że mówiła o własnej córce. - Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. - Nie istniało nic boleśniejszego od niepewności o los najdroższej sercu osoby, zwłaszcza, kiedy miała przed sobą nieco starszą dziewczynkę, która ucierpiała w wyniku tej tragedii. - Mam nadzieję, że ciebie ta magia oszczędziła? Znosisz... wystarczająco wiele.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Uśmiechnęła się słabo na słowa Cassandry - tak, obie miały pełne ręce niezbyt przyjemnej roboty, właściwie poniekąd podobnej kategorii. Bezpośredni kontakt z ciałami w różnym stanie rozkładu - w przypadku Miu tego moralnego - działanie na pograniczu obyczajowego prawa, oddanie etyce zawodowej, otrzymywanie sowitej zapłaty za to, co ogółowi społeczeństwa wydawało się zajęciem plugawym. Obydwie zajmowały się też tym, do czego posiadały ukryty talent, przynosząc klientom ulgę, wzbudzając w nich nowe żywe życie, zmuszając do zaczerpnięcia gwałtownego, ochrypłego oddechu w martwe płuca. Szanowała pracę Vablatsky, czując, może mylnie, wzajemność. Nigdy nie krytykowała tej decyzji, nigdy nie odmawiała jej pomocy - stała przy niej pewnie i nawet, gdy nie widziały się wiele dni, przyjmowała ją z otwartymi ramionami. - O, tak, Wenus tętni życiem - potwierdziła tylko z lekkim grymasem, rysującym się na bladej twarzy. Mężczyźni leczyli tu swoją samotność i strach, znajdując ukojenie, potwierdzenie, że istnieje pewna stała, potrafiąca wyczyścić ich problemy gwałtowną rozkoszą. Byli jak dzieci, zamykające oczy przed potworami, licząc, że te znikną razem z chwilową ciemnością zasnuwającą wzrok. Niestety, odreagowywali też zewnętrzne cierpienia, przed którymi Giovanna nie chroniła już swej ulubienicy. Deirdre przymknęła na chwilę oczy, po prostu, choć przez krótką chwilę, ciesząc się kontaktem z Cassandrą.
Lubiła słuchać, gdy mówiła o Lysandrze - z jej tonu przebrzmiewała zawsze pewność, duma, siła, ale podszyta czułą, matczyną troską, potrafiącą wzruszyć nawet Dei, skłaniając ją do snucia niedorzecznych refleksji na temat macierzyństwa i przywiązania do stworzonej przez siebie istoty. Nie rozumiała tej miłości, niegdyś silniejszej od wszystkiego, czego była świadkiem, gotowej oddać własne życie w ochronie córki - do czasu; ostatnio stawiała przecież czoła mocy nieokiełznanej, potwornej i pięknej, co jednak nie przekreślało więzi łączącej Vablatsky z Lysą. Widok tej pełnej rodziny - nie przyszło jej do głowy, by dopisywać do tego obrazka jakiegokolwiek mężczyznę, doskonale radziły sobie bez niego - napełniał ją spokojem i pewną tęsknotą, do której nigdy by się nie przyznała, a jaką nieco zaspokajała relacją z Cassandrą. Potrzebowała matki, matki takiej jak wieszczka z Nokturnu: pełnej ciepła, ale zdrowo zdystansowanej, sarkastycznie czułej, utalentowanej, bezwzględnej. Lysandra miała szczęście - tak samo jak Cassa; obydwie otrzymały najpiękniejszy dar w postaci drugiej kobiety: bo przecież nazwanie Lysy dzieckiem byłoby odrobinę nie na miejscu.
- Na pewno wyrosła - odpowiedziała, leniwie otwierając oczy. - i opowie mi o czarnej lamparcicy, spływającej krwią po walce ze zbyt silnym przeciwnikiem - tak, to była odpowiednia cena za długą nieobecność. Wizja przepowiedni nie martwiła jej zbytnio; wiedziała, że przyszłość stała pod znakiem zapytania, pod mrocznym znakiem, zdającym się pulsować gorącem - ale może tylko tak się wydawało; ciało zdawało się drżeć i płatać jej figle, nieposłuszne jak nigdy. Obce. I poranione.
Machinalnie gładziła przerzucone przez ramię włosy, słuchając pytań Cassandry. W pomieszczeniu nie była lustra, w którym mogłaby odbić się sylwetka uzdrowicielki, ale Deirdre słusznie podejrzewała, że nie jest zachwycona. Rozpalony gorączką umysł filtrował myśli na swój sposób: Tsagairt przyszła do niej z urazem prostym, niemagicznym, niewymagającym, bezsensownie zajmując jej czas. Westchnęła cicho, prawie niesłyszalnie, owijając czarne kosmyki wokół palca. - Chcę odejść z Wenus - poinformowała, powoli dzieląc się z Vablatsky aktualnymi informacjami ze swojego życia. Bez nudnych szczegółów; nie chciała przytłoczyć ją bezsensownymi opowieściami o Valhakisie, narzeczeństwie, posagu córek i skrzyniach pełnych artefaktów. Na to przyjdzie czas później - gdy już to wszystko znajdzie się w zasięgu jej rąk. - Giovanna o tym wie i robi wszystko, by mnie tam zatrzymać. Groźby, szantaże, obcinanie pensji za wyimaginowane przewinienia. Ostatnio obiecała, że przykuje mnie do łoża na stałe - kontynuowała obojętnym, nieco sennym tonem. Zmarszczyła nieco brwi, przypominając sobie furię Borgii: może źle ją zrozumiała? Co drugie słowo krzyczała po włosku, ale z pewnością syczała coś o wyłamaniu jej rąk i zatrzymaniu w Wenus, choćby na łańcuchu. Doskonale ją rozumiała - utrata Miu oznaczała utratę najcenniejszego klejnotu; przynosiła burdelowi niedorzecznie wysokie zyski, przyciągając najbardziej zamożnych klientów z całej Anglii. Cieszyła się doskonałą renomą, aurą niesamowitości, gwarantującą stały napływ galeonów. - Przestała też chronić mnie od niedelikatnych gości - od tych, którzy przychodzili do Wenus dla krwi, dla chorej satysfakcji, niejednokrotnie hojnie opłacając Borgię za wykorzystanie ciała dziewcząt znikąd do końca, aż do zniknięcia prostytutki w niewyjaśnionych okolicznościach. - Rzemienie. Prawdopodobnie - odparła w zastanowieniu, przestając bawić się włosami. Westchnęła ponownie, tym razem głośniej - wolałaby obyć się bez blizn, codzienne używanie eliksirów i zaklęć kamuflujących było nieco irytujące, ale: przecież miała zniknąć z Wenus i w końcu nikt nie będzie oglądał jej nago. Nikt - poczuła dziwne ukłucie, ale nie pozwoliła mu rozwinąć się w sztylet, przebijający serce tęsknotą innego rodzaju. - Wierzę w twoje umiejętności - powiedziała miękko, posłusznie odwracając się przodem w stronę prowizorycznej leżanki. Przeczuwała, że najbliższe minuty nie będą należały do najprzyjemniejszych, ale dawała sobie radę z bólem gorszego rodzaju - a ciepły głos Cassandry łagodził dyskomfort; mogła skupić się na czymś innym, mogła zmartwić się o kogoś innego. Z pomocą uzdrowicielki ułożyła się na szarawym prześcieradle i przytuliła policzek o szorstkiego materiału, podkładając ręce pod brodę. Prawie jak na uroczym masażu - zaśmiała się krótko, gorączka płatała jej figle, a może po prostu czuła się tu tak swobodnie, by pozwolić sobie na luźniejsze myśli. Słuchała jednak uważnie Vablatsky, a rysujący się przed oczami obraz nie należał do najmilszych. Zniszczona sypialnia, odseparowanie od Lysandry, sypiący się świat - dobrze, że nie stało się jej nic więcej; słyszała o potwornie poranionych, o zamordowanych. Wszystko skończyło się więc dobrze - Deirdre nie miała do czynienia z dziećmi, nie wiedziała więc jeszcze o anomaliach, jakie dotknęły najmłodszych, tworząc z nich magiczne bomby z włączonym samozapłonem. W innym wypadku przejęłaby się nie mniej od Cassandry - na szczęście na razie oszczędzono jej chociaż tego niepokoju. - Oszczędziła - potwierdziła krótko, obserwując kątem oka krzątaninę uzdrowicielki. - Wylądowałam, cała mokra i brudna, w samej halce, potwornie poobijana, na brzegu morza. Z nadąsanym arystokratą - dzień jak co dzień; nic, do czego nie byłaby przyzwyczajona. - Wyrwałam mu rękę ze stawu - dodała odruchowo, nieco rozmarzonym tonem, dopiero po chwili orientując się, że być może nie powinna dzielić się takimi szczegółami. Mroczny Znak, teraz doskonale widoczny na podłożonym pod głowę przedramieniu, lśnił lekko w półmroku pracowni. - Dobrze, że nic się wam nie stało - podsumowała szybko, posyłając Vablatsky szczery, prawie czuły uśmiech.
Lubiła słuchać, gdy mówiła o Lysandrze - z jej tonu przebrzmiewała zawsze pewność, duma, siła, ale podszyta czułą, matczyną troską, potrafiącą wzruszyć nawet Dei, skłaniając ją do snucia niedorzecznych refleksji na temat macierzyństwa i przywiązania do stworzonej przez siebie istoty. Nie rozumiała tej miłości, niegdyś silniejszej od wszystkiego, czego była świadkiem, gotowej oddać własne życie w ochronie córki - do czasu; ostatnio stawiała przecież czoła mocy nieokiełznanej, potwornej i pięknej, co jednak nie przekreślało więzi łączącej Vablatsky z Lysą. Widok tej pełnej rodziny - nie przyszło jej do głowy, by dopisywać do tego obrazka jakiegokolwiek mężczyznę, doskonale radziły sobie bez niego - napełniał ją spokojem i pewną tęsknotą, do której nigdy by się nie przyznała, a jaką nieco zaspokajała relacją z Cassandrą. Potrzebowała matki, matki takiej jak wieszczka z Nokturnu: pełnej ciepła, ale zdrowo zdystansowanej, sarkastycznie czułej, utalentowanej, bezwzględnej. Lysandra miała szczęście - tak samo jak Cassa; obydwie otrzymały najpiękniejszy dar w postaci drugiej kobiety: bo przecież nazwanie Lysy dzieckiem byłoby odrobinę nie na miejscu.
- Na pewno wyrosła - odpowiedziała, leniwie otwierając oczy. - i opowie mi o czarnej lamparcicy, spływającej krwią po walce ze zbyt silnym przeciwnikiem - tak, to była odpowiednia cena za długą nieobecność. Wizja przepowiedni nie martwiła jej zbytnio; wiedziała, że przyszłość stała pod znakiem zapytania, pod mrocznym znakiem, zdającym się pulsować gorącem - ale może tylko tak się wydawało; ciało zdawało się drżeć i płatać jej figle, nieposłuszne jak nigdy. Obce. I poranione.
Machinalnie gładziła przerzucone przez ramię włosy, słuchając pytań Cassandry. W pomieszczeniu nie była lustra, w którym mogłaby odbić się sylwetka uzdrowicielki, ale Deirdre słusznie podejrzewała, że nie jest zachwycona. Rozpalony gorączką umysł filtrował myśli na swój sposób: Tsagairt przyszła do niej z urazem prostym, niemagicznym, niewymagającym, bezsensownie zajmując jej czas. Westchnęła cicho, prawie niesłyszalnie, owijając czarne kosmyki wokół palca. - Chcę odejść z Wenus - poinformowała, powoli dzieląc się z Vablatsky aktualnymi informacjami ze swojego życia. Bez nudnych szczegółów; nie chciała przytłoczyć ją bezsensownymi opowieściami o Valhakisie, narzeczeństwie, posagu córek i skrzyniach pełnych artefaktów. Na to przyjdzie czas później - gdy już to wszystko znajdzie się w zasięgu jej rąk. - Giovanna o tym wie i robi wszystko, by mnie tam zatrzymać. Groźby, szantaże, obcinanie pensji za wyimaginowane przewinienia. Ostatnio obiecała, że przykuje mnie do łoża na stałe - kontynuowała obojętnym, nieco sennym tonem. Zmarszczyła nieco brwi, przypominając sobie furię Borgii: może źle ją zrozumiała? Co drugie słowo krzyczała po włosku, ale z pewnością syczała coś o wyłamaniu jej rąk i zatrzymaniu w Wenus, choćby na łańcuchu. Doskonale ją rozumiała - utrata Miu oznaczała utratę najcenniejszego klejnotu; przynosiła burdelowi niedorzecznie wysokie zyski, przyciągając najbardziej zamożnych klientów z całej Anglii. Cieszyła się doskonałą renomą, aurą niesamowitości, gwarantującą stały napływ galeonów. - Przestała też chronić mnie od niedelikatnych gości - od tych, którzy przychodzili do Wenus dla krwi, dla chorej satysfakcji, niejednokrotnie hojnie opłacając Borgię za wykorzystanie ciała dziewcząt znikąd do końca, aż do zniknięcia prostytutki w niewyjaśnionych okolicznościach. - Rzemienie. Prawdopodobnie - odparła w zastanowieniu, przestając bawić się włosami. Westchnęła ponownie, tym razem głośniej - wolałaby obyć się bez blizn, codzienne używanie eliksirów i zaklęć kamuflujących było nieco irytujące, ale: przecież miała zniknąć z Wenus i w końcu nikt nie będzie oglądał jej nago. Nikt - poczuła dziwne ukłucie, ale nie pozwoliła mu rozwinąć się w sztylet, przebijający serce tęsknotą innego rodzaju. - Wierzę w twoje umiejętności - powiedziała miękko, posłusznie odwracając się przodem w stronę prowizorycznej leżanki. Przeczuwała, że najbliższe minuty nie będą należały do najprzyjemniejszych, ale dawała sobie radę z bólem gorszego rodzaju - a ciepły głos Cassandry łagodził dyskomfort; mogła skupić się na czymś innym, mogła zmartwić się o kogoś innego. Z pomocą uzdrowicielki ułożyła się na szarawym prześcieradle i przytuliła policzek o szorstkiego materiału, podkładając ręce pod brodę. Prawie jak na uroczym masażu - zaśmiała się krótko, gorączka płatała jej figle, a może po prostu czuła się tu tak swobodnie, by pozwolić sobie na luźniejsze myśli. Słuchała jednak uważnie Vablatsky, a rysujący się przed oczami obraz nie należał do najmilszych. Zniszczona sypialnia, odseparowanie od Lysandry, sypiący się świat - dobrze, że nie stało się jej nic więcej; słyszała o potwornie poranionych, o zamordowanych. Wszystko skończyło się więc dobrze - Deirdre nie miała do czynienia z dziećmi, nie wiedziała więc jeszcze o anomaliach, jakie dotknęły najmłodszych, tworząc z nich magiczne bomby z włączonym samozapłonem. W innym wypadku przejęłaby się nie mniej od Cassandry - na szczęście na razie oszczędzono jej chociaż tego niepokoju. - Oszczędziła - potwierdziła krótko, obserwując kątem oka krzątaninę uzdrowicielki. - Wylądowałam, cała mokra i brudna, w samej halce, potwornie poobijana, na brzegu morza. Z nadąsanym arystokratą - dzień jak co dzień; nic, do czego nie byłaby przyzwyczajona. - Wyrwałam mu rękę ze stawu - dodała odruchowo, nieco rozmarzonym tonem, dopiero po chwili orientując się, że być może nie powinna dzielić się takimi szczegółami. Mroczny Znak, teraz doskonale widoczny na podłożonym pod głowę przedramieniu, lśnił lekko w półmroku pracowni. - Dobrze, że nic się wam nie stało - podsumowała szybko, posyłając Vablatsky szczery, prawie czuły uśmiech.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słaby uśmiech mówił jej wystarczając wiele; praca Deirdre dla Cassandry nie różniła się niczym od pracy w stajni albo hodowli memrotków - polegała na spełnianiu podstawowych zwierzęcych potrzeb ludzi, którzy sami nie potrafili o nie zadbać, bo byli zbyt nieporadni albo zbyt leniwi. Budziła w niej odrazę, owszem, ale przyczyną odrazy nie była ani przyjaciółka ani usługi, które wykonywała, a cała rzesza samców, która nie tyle za to płaciła, co na domiar złego nie potrafiła się zachować. Od historii z Vasylem była bardzo uczulona na męską przemoc, człowiek różnił się od zwierzęcia właśnie tym, że nad niektórymi instynktami potrafił panować. A przynajmniej - powinien próbować. Goście Wenus nieustannie udowadniali jej, że było na odwrót. Z drugiej strony - gdyby nie to miejsce, w jaki sposób poradziłaby sobie Deirdre? Nie miała przecież nic, a umiejętności pozwalające jej piąć się wzwyż politycznej hierarchii były dla niej już bezwartościowe. Westchnęła cicho.
- Zawsze sądziłam, że kiedy nadejdzie koniec świata, to burdele będą najtłoczniej obleganymi miejscami. Nie wydaje ci się to zabawne? - To, że mężczyźni nie myślą gorą tylko dołem. - Jak łatwo manipulować mężczyznami przy pomocy tylko jednej części ciała. - Nie była pewna, czy to było zabawne. Momentami wydawało się nawet przykre i budziło litość, ale przy tym wciąż było im to na rękę. Uśmiechnęła się blado, nieco kpiąco, słysząc zgrabną metaforę; czarna pantera Deirdre dawno nie gościła w snach małej wieszczki - czyżby to była dobra wróżba na przyszłość przyjaciółki? Sama też jej nie widziała, ale ostatnimi czasy - nie widziała zbyt wiele ogółem. Nie bawiło jej to, ale wiedziała, że nikt oprócz niej nie był w stanie tego pojąć dosadniej - złowrogie wróżby były znacznie bardziej dokuczliwe dla małej dziewczynki niż dla czarodziejów, wobec których je wygłaszała. Ale nie pojmie tego nikt, kto przez to nie przeszedł. A przeszło niewielu. Nie była też pewna, na ile Deirdre zdawała sobie sprawę z prawdziwości tych wróżb - sny Lysandry nie były rojeniami dziecka, były obrazami podpowiadanymi przez trzecie oko, choć jeszcze niekoniecznie poprawnie interpretowanymi. Nie myliły się, tak jak nie myliły się wizje Cassandry, zarówno podejrzane w dzieciństwie, jak i dzisiaj. Przemilczała temat, z wolna wycofując się od stołu, kiedy przyjaciółka ułożyła się już wzdłuż niego. Nie było to najwygodniejsze miejsce - ale do każdego innego musiałaby pokonać zbyt długą drogę, dość się nacierpiała. Podniosła z podłogi czarne szaty Deirdre, niechętnie obrzucając spojrzeniem zabrudzony krwią i ropą materiał, przewiesiła go przez oparcie krzesła; upierze to zanim ją od siebie wypuści.
- Masz dokąd? - wpierw zapytała o rzecz, która wydawała jej się najważniejsza; nie zdziwiła jej sama decyzja. Cassandra nie bez powodu przybierała formę ptaka, ceniła sobie wolność wyżej niż życie, nie wytrzymałaby usługując w ten sposób długo. W jej głosie nie brzmiała przedwczesna radość, raczej - nadzieja, wspierała ją co sił i nigdy nie oceniała. - Jeśli potrzebujesz pomocy... - Mogłaby ją przecież przenocować nawet u siebie. Nigdy nie miała jej za słabą, była silną, niebezpieczną panterą, daleką od wiotkich zagubionych panienek, nie była księżniczką w wieży, która wymagała ratunku. Ale w technice gróźb i szantaży znała lepszych od niej, szybko jednak dotarło do niej, że przecież łączyło ich coś znacznie więcej, niż każdego z nich oddzielnie łączyło z Cassandrą: za mrocznym tatuażem kryła się niewypowiedziana historia, której nigdy nie usłyszała. Nie dokończyła więc myśli, chwytając z pobliskiej szafki medykament, którym miała zamiar oczyścić rany Deirdre. Skropiła nim bandaż, przysiadając na stole, przy nogach przyjaciółki, nie omijając spojrzeniem jej wyeksponowanego nagiego ciała. - Skoro myśli, że zatrzyma cię w taki sposób, nie jest zbyt bystra - mruknęła zamiast tego, bo pies szamoczący się na łańcuchu robi się wściekły i coraz wścieklejszy. - Co zamierzasz? - ułożyła na podołku zroszony medykamentem bandaż, rozpościerając w rękach kolejny; ze zmartwioną miną umiejętnie zwinęła go w miękki rulon. Wiedziała, że da sobie radę - była zbyt silna. - Weź to - podała jej zwinięty bandaż, kładąc go przy wspartym na dłoni policzku. - Będzie bolało. Jeśli zaboli za mocno, zagryź na tym zęby. - Zakażenia wydawały się paskudne, przyszła do niej zbyt późno. Ale to nie był najlepszy moment na prawienie morałów. Skinęła lekko głową, słusznie w nią wierzyła: lepszej uzdrowicielki od niej w Londynie nie było.
- Ich wszystkich powinno się kastrować - mruknęła niechętnie. - Przepraszam, będziesz silna - szepnęła, nim ostrożnie dotknęła krańcem bandażu linii rany, zmywając zmieszaną czerń z żółcią; wywar dezynfekujący z dodatkiem rumianku szybko usunie najgorsze bakterie z wierzchu, a potem przeniknie do środka: wywołując promieniujący, oszałamiający ból. Nie mogła z tym nic zrobić, rozsmarowywanie maści przeciwbólowych na tak paskudnych ranach byłoby bardzo nierozsądne.
- Och, gratulacje - stwierdziła, z lekkim zaskoczeniem i bez krzty ironii, nadąsany arystokrata za samo bycie nadąsanym arystokratą z pewnością sobie zasłużył na wyrwanie ręki. - Miałaś na to siły? - zmartwiła się o przyjaciółkę, bo przecież tajniki czarnej magii nie były jej obce, liznęła je ledwie, zapoznała się z podstawową wiedzą, nigdy nie wchodząc w nią głębiej; dla matki okazała się zbyt niebezpieczna. Wiedziała jednak, że mogła wyssać życiowe siły z każdego, kto po nią sięgał - a Deirdre nie musiała dopowiadać, że uczyniła to klątwą. - Powinnaś się bardziej oszczędzać - szepnęła czule, wolną dłoń kładąc na jej nieporanionym ramieniu, ostrożnie, ciepło, chcąc dać jej wsparcie. - Też się cieszę, że jesteś cała - dodała, kiedy odjęła wreszcie medykament od pierwszej ze szram. Pokręciła z niedowierzaniem głową, to naprawdę wyglądało obrzydliwie, a w niej - budziły się wspomnienia wspólnych chwil z Vasylem. - Dei - szepnęła, a w jej głosie zadrżała niepokojąca, niecodzienna nuta, niepewne zawahanie. - Mogę cię o coś zapytać?
- Zawsze sądziłam, że kiedy nadejdzie koniec świata, to burdele będą najtłoczniej obleganymi miejscami. Nie wydaje ci się to zabawne? - To, że mężczyźni nie myślą gorą tylko dołem. - Jak łatwo manipulować mężczyznami przy pomocy tylko jednej części ciała. - Nie była pewna, czy to było zabawne. Momentami wydawało się nawet przykre i budziło litość, ale przy tym wciąż było im to na rękę. Uśmiechnęła się blado, nieco kpiąco, słysząc zgrabną metaforę; czarna pantera Deirdre dawno nie gościła w snach małej wieszczki - czyżby to była dobra wróżba na przyszłość przyjaciółki? Sama też jej nie widziała, ale ostatnimi czasy - nie widziała zbyt wiele ogółem. Nie bawiło jej to, ale wiedziała, że nikt oprócz niej nie był w stanie tego pojąć dosadniej - złowrogie wróżby były znacznie bardziej dokuczliwe dla małej dziewczynki niż dla czarodziejów, wobec których je wygłaszała. Ale nie pojmie tego nikt, kto przez to nie przeszedł. A przeszło niewielu. Nie była też pewna, na ile Deirdre zdawała sobie sprawę z prawdziwości tych wróżb - sny Lysandry nie były rojeniami dziecka, były obrazami podpowiadanymi przez trzecie oko, choć jeszcze niekoniecznie poprawnie interpretowanymi. Nie myliły się, tak jak nie myliły się wizje Cassandry, zarówno podejrzane w dzieciństwie, jak i dzisiaj. Przemilczała temat, z wolna wycofując się od stołu, kiedy przyjaciółka ułożyła się już wzdłuż niego. Nie było to najwygodniejsze miejsce - ale do każdego innego musiałaby pokonać zbyt długą drogę, dość się nacierpiała. Podniosła z podłogi czarne szaty Deirdre, niechętnie obrzucając spojrzeniem zabrudzony krwią i ropą materiał, przewiesiła go przez oparcie krzesła; upierze to zanim ją od siebie wypuści.
- Masz dokąd? - wpierw zapytała o rzecz, która wydawała jej się najważniejsza; nie zdziwiła jej sama decyzja. Cassandra nie bez powodu przybierała formę ptaka, ceniła sobie wolność wyżej niż życie, nie wytrzymałaby usługując w ten sposób długo. W jej głosie nie brzmiała przedwczesna radość, raczej - nadzieja, wspierała ją co sił i nigdy nie oceniała. - Jeśli potrzebujesz pomocy... - Mogłaby ją przecież przenocować nawet u siebie. Nigdy nie miała jej za słabą, była silną, niebezpieczną panterą, daleką od wiotkich zagubionych panienek, nie była księżniczką w wieży, która wymagała ratunku. Ale w technice gróźb i szantaży znała lepszych od niej, szybko jednak dotarło do niej, że przecież łączyło ich coś znacznie więcej, niż każdego z nich oddzielnie łączyło z Cassandrą: za mrocznym tatuażem kryła się niewypowiedziana historia, której nigdy nie usłyszała. Nie dokończyła więc myśli, chwytając z pobliskiej szafki medykament, którym miała zamiar oczyścić rany Deirdre. Skropiła nim bandaż, przysiadając na stole, przy nogach przyjaciółki, nie omijając spojrzeniem jej wyeksponowanego nagiego ciała. - Skoro myśli, że zatrzyma cię w taki sposób, nie jest zbyt bystra - mruknęła zamiast tego, bo pies szamoczący się na łańcuchu robi się wściekły i coraz wścieklejszy. - Co zamierzasz? - ułożyła na podołku zroszony medykamentem bandaż, rozpościerając w rękach kolejny; ze zmartwioną miną umiejętnie zwinęła go w miękki rulon. Wiedziała, że da sobie radę - była zbyt silna. - Weź to - podała jej zwinięty bandaż, kładąc go przy wspartym na dłoni policzku. - Będzie bolało. Jeśli zaboli za mocno, zagryź na tym zęby. - Zakażenia wydawały się paskudne, przyszła do niej zbyt późno. Ale to nie był najlepszy moment na prawienie morałów. Skinęła lekko głową, słusznie w nią wierzyła: lepszej uzdrowicielki od niej w Londynie nie było.
- Ich wszystkich powinno się kastrować - mruknęła niechętnie. - Przepraszam, będziesz silna - szepnęła, nim ostrożnie dotknęła krańcem bandażu linii rany, zmywając zmieszaną czerń z żółcią; wywar dezynfekujący z dodatkiem rumianku szybko usunie najgorsze bakterie z wierzchu, a potem przeniknie do środka: wywołując promieniujący, oszałamiający ból. Nie mogła z tym nic zrobić, rozsmarowywanie maści przeciwbólowych na tak paskudnych ranach byłoby bardzo nierozsądne.
- Och, gratulacje - stwierdziła, z lekkim zaskoczeniem i bez krzty ironii, nadąsany arystokrata za samo bycie nadąsanym arystokratą z pewnością sobie zasłużył na wyrwanie ręki. - Miałaś na to siły? - zmartwiła się o przyjaciółkę, bo przecież tajniki czarnej magii nie były jej obce, liznęła je ledwie, zapoznała się z podstawową wiedzą, nigdy nie wchodząc w nią głębiej; dla matki okazała się zbyt niebezpieczna. Wiedziała jednak, że mogła wyssać życiowe siły z każdego, kto po nią sięgał - a Deirdre nie musiała dopowiadać, że uczyniła to klątwą. - Powinnaś się bardziej oszczędzać - szepnęła czule, wolną dłoń kładąc na jej nieporanionym ramieniu, ostrożnie, ciepło, chcąc dać jej wsparcie. - Też się cieszę, że jesteś cała - dodała, kiedy odjęła wreszcie medykament od pierwszej ze szram. Pokręciła z niedowierzaniem głową, to naprawdę wyglądało obrzydliwie, a w niej - budziły się wspomnienia wspólnych chwil z Vasylem. - Dei - szepnęła, a w jej głosie zadrżała niepokojąca, niecodzienna nuta, niepewne zawahanie. - Mogę cię o coś zapytać?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Cassandra miała rację - były świadkami końca świata, który wcale nie wyglądał tak, jak opisywały to stare tomiszcza bądź listy fałszywych jasnowidzów. Jedno, gwałtowne wydarzenie, koszmarna noc, niszcząca ludzkość, piękna w swojej mrocznej potędze, zmieniła się w szarą agonię, ciągnącą się kolejnymi dniami. Zwłoki wyciągane spod gruzowisk, brud zalegający na ulicach, nieświeża krew spływająca powyrywanymi chodnikami. Ludzie otępiali tragedią bądź wariujący od nadmiaru mocy, kierującą nimi jak marionetkami. Kapryśne wybuchy, utrata panowania nad różdżkami, bezradność wobec ogromu niewiadomych - nie, ten koniec świata nie miał w sobie nic zachwycającego, był plugawy i ohydny, prosty, prymitywny: a więc, według Deirdre, ostatecznym końcem być nie mógł. Wierzyła w to z całych sił, wierzyła, że to tylko przystanek, głęboka wyrwa w drodze do lepszych czasów jakie nadejdą wraz z panowaniem Czarnego Pana: a oni, wierni słudzy, tę wyrwę pokonają bądź zasypią własnym poświęceniem.
- To raczej smutne niż zabawne - odpowiedziała, wracając myślami do Wenus, wypełnionego zdesperowanymi mężczyznami, domagającymi się natychmiastowej ulgi, ukojenia pożądania i lęków, upewniania w tym, że ciągle są u władzy - nawet jeśli świat, którym rządzili, rozpadał się na kawałki. - I...zadziwiające, że rządy mężczyzn trwają tak długo - byli marionetkami w kobiecych rękach, a mimo tego, utrzymywali się na szczycie od zarania dziejów. Należało to zmienić, chociaż ostatnio kobiety otrzymujące władzę zachowywały się jeszcze durniej od swych męskich odpowiedników. - Ale może się skończą. Może Lysandra będzie stawiać pierwsze kroki dorosłości w zupełnie innym świecie - uśmiechnęła się lekko, z nadzieją graniczącą z pewnością. Tak, to kwestia lat, być może: dekady, aż Czarny Pan wprowadzi pokój, sprawiedliwość i rządy odpowiedniego prawa, nie bacząc na płeć a jedynie krew i poglądy. Czyż nie widziała siebie za biurkiem Ministra Magii? Wizja była tak realna, że ciągle pamiętała zapach dębowego drewna, cygar i wilgotnej boazerii tamtego gabinetu - i uległe spojrzenia, jakimi raczyli ją przebywający tam mężczyźni.
Na razie jednak: musiała dotrwać do tego momentu, przeżyć ten najgorszy czas, zmieniający plany w zgliszcza. Asterion gnił w Tower, mała fortuna zgromadzona przez niego u Gringotta pozostawała poza jej zasięgiem, a zrozpaczone córki doprowadzały swą troskliwością do szału - a był to tylko jeden z okropnych akcentów ostatnich dni. Pokręciła powoli głową. - Dam sobie radę sama, Cassie. Ale - dziękuję - odparła miękko, lecz stanowczo. Gdy się pierwszy raz poznały, obiecała sobie, że nigdy nie zrzuci swych problemów na jej barki, że nigdy nie stanie się ciężarem, kolejną osobą, która szuka u niej wsparcia i pomocy. Za bardzo ją szanowała i - z czasem - pokochała, by wykorzystywać w ten sposób niespotykaną dobroć. Przywykła do samodzielności i przyjmowanie pomocy wywoływało w niej gwałtowny sprzeciw. Nie była to głupia duma, raczej nieufność dzikiego zwierzęcia, wolącego samemu zadbać o swoje przetrwanie. Dziś i tak musiała się do niej zwrócić; westchnęła lekko na jej kolejne słowa, przymykając na chwilę oczy.
- Nie jest - potwierdziła: Borgia nie grzeszyła mądrością; szamotała się we własnych emocjonalnych sidłach, żałośnie kwiląc za Caesarem i sądząc, że jeśli utrzyma burdel dochodowym, ten powróci, obdarzając ją uczuciem. - To krótka i nudna historia - odpowiedziała zdawkowo na pytanie o plany: opowieść o ckliwym Asterionie nie miała w sobie nic pasjonującego a nie chciała zanudzić Cassandry na śmierć. Zwłaszcza, jeśli ta właśnie przygotowywała się do opatrzenia jej ran. Deirdre wbiła wzrok w przeciwległą ścianę, układając głowę wygodniej na własnych rękach: brakowało tylko leniwego machania stopami, słomkowego kapelusza na głowie i rozłożonej przed oczami Czarownicy: typowy odpoczynek w upalnym i wyjątkowo burzowym maju. Tylko na sekundę zerknęła na ułożony obok bandaż.
- Nie trzeba - powiedziała uspokajająco, swobodnie, a w jej głosie nie było słychać nawet odrobiny buńczucznej dumy. Podejrzewała, że wielu mężczyzn, goszczących w nokturnowej lecznicy, odpowiadało właśnie w ten sposób, chwilę potem łkając rzewnymi łzami - od zawsze wiedziała, że brzydsza płeć jest bardzo nieodporna. Nie spływali co miesiąc krwią, nie tworzyli pod sercem nowego życia, wydając je na świat w męczarniach, i chociaż Deirdre uroki macierzyństwa pozostawały obce, to wystarczająco nacierpiała się będąc po prostu kobietą - nawet nie matką. Miała za sobą także inne, okrutniejsze i piękne zarazem doświadczenie, sprawiające, że na pojęcie fizycznego dyskomfortu spoglądała z zupełnie innej perspektywy. Pamiętała ból, który ogarnął ją w momencie wychylenia eliksiru - płynnego, czarnego cierpienia, przepalającego każdy mięsień, przenikającego serce falą cierpienia wręcz nie do przetrzymania, buzującego w żyłach, a w końcu - formującego się na skórze przedramienia. Na samą myśl robiło się jej mdło - lecz uczyniło ją to potężną, silną nawet w aspekcie wytrzymałości. Rzecz jasna nie przeceniała otrzymanych obrażeń, przypuszczała, że za chwilę pożałuje każdej sekundy zwłoki w pojawieniu się w lecznicy - i nie myliła się.
Pierwszych słów - bardzo słusznych - padających z ust Vablatsky w ogóle nie usłyszała; całe ciało spięło się od bólu, ale Deirdre nawet nie syknęła, zagryzając tylko mocno usta. Powinna się rozluźnić, nauczyła się już tego - spięcie w niczym nie pomagało, a wręcz przeciwnie, spokojny oddech i zgoda na cierpienie czasem działały cuda. Wolała nie odliczać ruchów dłoni Cassandry ani dalszych etapów zabiegu - wytrzyma tyle, ile będzie musiała. Była wdzięczna za to, że uzdrowicielka mówiła: nieco pomagało jej to oderwać myśli od piekielnego bólu. Nie miała siły odpowiedzieć na żadne z pytań - a raczej obawiała się, że gdy otworzy usta, zamiast odpowiedzi wyda się z nich syk bólu. Uśmiechnęła się tylko słabo, a wymagało to od niej wiele samozaparcia - uniesienie kącików ust, kiedy marzyła o tym, żeby przestano obdzierać ją ze skóry, było prawdziwym wyzwaniem. Dopiero, gdy Vablatsky na chwilę przerwała przemywanie ran, wypuściła powoli powietrze, mogąc zareagować na chociaż ostatnie z pytań. Kiedyś bez wahania odpowiedziałaby, że tak, że może zapytać o cokolwiek - a ona odpowie, choćby poruszony temat dotykał najbardziej wrażliwych strun - lecz nie była już sobą, była Jego i wiązały ją tajemnicę silniejsze od śmierci. - Jeśli będę mogła odpowiedzieć, zrobię to - powiedziała słabo, starając się przywołać poprzednie kwestie. Coś o kastrowaniu, coś o oszczędzaniu. Westchnęła, opierając czoło o chłodny materiał prześcieradła. - Zadbam o siebie później - kiedy już odzyskam kontrolę, sprzedam te małe, denerwujące, greckie suki w odpowiednie ręce, przejmę oszczędności Asteriona i puszczę z dymem Wenus. Co z tego, że w śmiałych planach miała to wszystko dawno za sobą - pocierpi jeszcze chwilę. Da sobie radę.
- To raczej smutne niż zabawne - odpowiedziała, wracając myślami do Wenus, wypełnionego zdesperowanymi mężczyznami, domagającymi się natychmiastowej ulgi, ukojenia pożądania i lęków, upewniania w tym, że ciągle są u władzy - nawet jeśli świat, którym rządzili, rozpadał się na kawałki. - I...zadziwiające, że rządy mężczyzn trwają tak długo - byli marionetkami w kobiecych rękach, a mimo tego, utrzymywali się na szczycie od zarania dziejów. Należało to zmienić, chociaż ostatnio kobiety otrzymujące władzę zachowywały się jeszcze durniej od swych męskich odpowiedników. - Ale może się skończą. Może Lysandra będzie stawiać pierwsze kroki dorosłości w zupełnie innym świecie - uśmiechnęła się lekko, z nadzieją graniczącą z pewnością. Tak, to kwestia lat, być może: dekady, aż Czarny Pan wprowadzi pokój, sprawiedliwość i rządy odpowiedniego prawa, nie bacząc na płeć a jedynie krew i poglądy. Czyż nie widziała siebie za biurkiem Ministra Magii? Wizja była tak realna, że ciągle pamiętała zapach dębowego drewna, cygar i wilgotnej boazerii tamtego gabinetu - i uległe spojrzenia, jakimi raczyli ją przebywający tam mężczyźni.
Na razie jednak: musiała dotrwać do tego momentu, przeżyć ten najgorszy czas, zmieniający plany w zgliszcza. Asterion gnił w Tower, mała fortuna zgromadzona przez niego u Gringotta pozostawała poza jej zasięgiem, a zrozpaczone córki doprowadzały swą troskliwością do szału - a był to tylko jeden z okropnych akcentów ostatnich dni. Pokręciła powoli głową. - Dam sobie radę sama, Cassie. Ale - dziękuję - odparła miękko, lecz stanowczo. Gdy się pierwszy raz poznały, obiecała sobie, że nigdy nie zrzuci swych problemów na jej barki, że nigdy nie stanie się ciężarem, kolejną osobą, która szuka u niej wsparcia i pomocy. Za bardzo ją szanowała i - z czasem - pokochała, by wykorzystywać w ten sposób niespotykaną dobroć. Przywykła do samodzielności i przyjmowanie pomocy wywoływało w niej gwałtowny sprzeciw. Nie była to głupia duma, raczej nieufność dzikiego zwierzęcia, wolącego samemu zadbać o swoje przetrwanie. Dziś i tak musiała się do niej zwrócić; westchnęła lekko na jej kolejne słowa, przymykając na chwilę oczy.
- Nie jest - potwierdziła: Borgia nie grzeszyła mądrością; szamotała się we własnych emocjonalnych sidłach, żałośnie kwiląc za Caesarem i sądząc, że jeśli utrzyma burdel dochodowym, ten powróci, obdarzając ją uczuciem. - To krótka i nudna historia - odpowiedziała zdawkowo na pytanie o plany: opowieść o ckliwym Asterionie nie miała w sobie nic pasjonującego a nie chciała zanudzić Cassandry na śmierć. Zwłaszcza, jeśli ta właśnie przygotowywała się do opatrzenia jej ran. Deirdre wbiła wzrok w przeciwległą ścianę, układając głowę wygodniej na własnych rękach: brakowało tylko leniwego machania stopami, słomkowego kapelusza na głowie i rozłożonej przed oczami Czarownicy: typowy odpoczynek w upalnym i wyjątkowo burzowym maju. Tylko na sekundę zerknęła na ułożony obok bandaż.
- Nie trzeba - powiedziała uspokajająco, swobodnie, a w jej głosie nie było słychać nawet odrobiny buńczucznej dumy. Podejrzewała, że wielu mężczyzn, goszczących w nokturnowej lecznicy, odpowiadało właśnie w ten sposób, chwilę potem łkając rzewnymi łzami - od zawsze wiedziała, że brzydsza płeć jest bardzo nieodporna. Nie spływali co miesiąc krwią, nie tworzyli pod sercem nowego życia, wydając je na świat w męczarniach, i chociaż Deirdre uroki macierzyństwa pozostawały obce, to wystarczająco nacierpiała się będąc po prostu kobietą - nawet nie matką. Miała za sobą także inne, okrutniejsze i piękne zarazem doświadczenie, sprawiające, że na pojęcie fizycznego dyskomfortu spoglądała z zupełnie innej perspektywy. Pamiętała ból, który ogarnął ją w momencie wychylenia eliksiru - płynnego, czarnego cierpienia, przepalającego każdy mięsień, przenikającego serce falą cierpienia wręcz nie do przetrzymania, buzującego w żyłach, a w końcu - formującego się na skórze przedramienia. Na samą myśl robiło się jej mdło - lecz uczyniło ją to potężną, silną nawet w aspekcie wytrzymałości. Rzecz jasna nie przeceniała otrzymanych obrażeń, przypuszczała, że za chwilę pożałuje każdej sekundy zwłoki w pojawieniu się w lecznicy - i nie myliła się.
Pierwszych słów - bardzo słusznych - padających z ust Vablatsky w ogóle nie usłyszała; całe ciało spięło się od bólu, ale Deirdre nawet nie syknęła, zagryzając tylko mocno usta. Powinna się rozluźnić, nauczyła się już tego - spięcie w niczym nie pomagało, a wręcz przeciwnie, spokojny oddech i zgoda na cierpienie czasem działały cuda. Wolała nie odliczać ruchów dłoni Cassandry ani dalszych etapów zabiegu - wytrzyma tyle, ile będzie musiała. Była wdzięczna za to, że uzdrowicielka mówiła: nieco pomagało jej to oderwać myśli od piekielnego bólu. Nie miała siły odpowiedzieć na żadne z pytań - a raczej obawiała się, że gdy otworzy usta, zamiast odpowiedzi wyda się z nich syk bólu. Uśmiechnęła się tylko słabo, a wymagało to od niej wiele samozaparcia - uniesienie kącików ust, kiedy marzyła o tym, żeby przestano obdzierać ją ze skóry, było prawdziwym wyzwaniem. Dopiero, gdy Vablatsky na chwilę przerwała przemywanie ran, wypuściła powoli powietrze, mogąc zareagować na chociaż ostatnie z pytań. Kiedyś bez wahania odpowiedziałaby, że tak, że może zapytać o cokolwiek - a ona odpowie, choćby poruszony temat dotykał najbardziej wrażliwych strun - lecz nie była już sobą, była Jego i wiązały ją tajemnicę silniejsze od śmierci. - Jeśli będę mogła odpowiedzieć, zrobię to - powiedziała słabo, starając się przywołać poprzednie kwestie. Coś o kastrowaniu, coś o oszczędzaniu. Westchnęła, opierając czoło o chłodny materiał prześcieradła. - Zadbam o siebie później - kiedy już odzyskam kontrolę, sprzedam te małe, denerwujące, greckie suki w odpowiednie ręce, przejmę oszczędności Asteriona i puszczę z dymem Wenus. Co z tego, że w śmiałych planach miała to wszystko dawno za sobą - pocierpi jeszcze chwilę. Da sobie radę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To by było coś: gdyby Lysandra, dorastając, nie musiała już mierzyć się z patriarchatem, była na równi z mężczyznami, socjologicznej równi, w rzeczywistości przecież przewyższała ich talentem i intelektem już teraz, już dzisiaj, mając ledwie siedem lat. Mężczyźni dojrzewali powoli, o ile ten proces kiedykolwiek odnajdywał finalne stadium - wydawało się jej, że tak naprawdę zawsze byli tylko dziećmi. Cassandra pochodziła z rodziny, której nazwiskiem rządziły kobiety - mężczyzna z nazwiskiem Vablatsky nie tylko był dziwem, ale i powodem do wstydu dla matki. Mężczyźni nie przenosili tego nazwiska, choć przecież nazwisko przekazuje się po mieczu, nie przenosili też daru będącego równocześnie przekleństwem. Nie mogła powiedzieć, że były wolne od patriarchatu: on istniał w społeczeństwie, a one - żyły poza społeczeństwem, jak Cassandra dzisiaj; czy jednak rzeczywiście żaden mężczyzna nie mógł jej rozkazywać? A Lord Burke - niekwestionowany władca tych cienistych terenów, czy jego tytuł i moce były jej całkiem obojętne? Była całkowicie samodzielna i niezależna, tutaj - również wolna - lecz nawet ona musiała pochylić głowę przed każdym, kto posiadał szersze macki powiązań, wpływów i pieniędzy. A te - posiadali mężczyźni.
- Mówią, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta - stwierdziła więc, bo taką też historię znała - jej przodkinie były doradczyniami, które dostawały się do władzy, służąc dobrą radą i trzecim wszechwiedzącym okiem. Wolne od konwenansów, nie biorące ślubów, kobieco silne. - Może to się nigdy nie zmieni - dodała tylko pozornie ponuro - może jesteśmy zbyt mądre, żeby to zmieniać - bo jakichże początków sięga ten ustrój? Wojen - w trakcie których mężczyźni szli do walki w pierwszym szeregu, ginąc lub odnosząc chwałę w gierkach ludzi, dla których byli nic nie warci. - Może funkcja szarej eminencji jest jednak bezpieczniejsza - lekko prowokacyjnie, bo wiedziała, że Deirdre nie patrzy na świat podobnie. Bo wiedziała, że Deirdre chciała grać pierwsze skrzypce i wieść prym, czuć podziw, czuć realną władzę - można ją było poczuć zza kulis, ale wtedy nikt nie sypał pod stopy uwielbienia. Ani gromów - kiedy coś szło nie tak, jak powinno. Cassandra była matką, przekładała bezpieczeństwo nad pragnienia. Dla niej, dla Lysy - tylko po to przecież żyła. Skinęła ze zmartwieniem głową. Oczywiście, Dei. Oczywiście, że dasz sobie radę - zawsze dajesz. Ani nie ironizowała, ani nie naciskała: naprawdę w to wierzyła. Szanowała jej samodzielność - tak samo, jak tego szacunku wymagała w stosunku do siebie; obie miały w sobie coś z dzikich zwierząt. Być może dlatego - nie naciskała też, kiedy zapewniła ją, że nie trzeba. Jak wolisz, moja droga. Miała słuszność w tym, że kobiety były przyzwyczajone do bólu znacznie bardziej niż mężczyźni, widziała to tak po swoich klientach, jak po sobie samej. Choć słabsze - zawsze bardziej wytrzymałe, predysponowane do niewyobrażalnego bólu, o którym jednak dzisiaj już wiedziała, że nie był tak potężny, jak ból klątwy Cruciatusa - a to ofiary takich zaklęć zaglądały w próg jej lecznicy. Znała próg bólu, który był niewyobrażalny i taki, który dało się przetrwać: i potrafiła go oszacować. Była pod wrażeniem jej reakcji. Spokojnych - jak na dawkę tego, co musiała jej mimowolnie zgotować, a czego robić jej wcale nie chciała. Ale wiedziała przecież, że to dla jej dobra - i wiedziała też o przynajmniej części najgorszego, co znosiła dotąd Deirdre. Pokręciła głową. - Później może być za późno - przypomniała jej, taka była bowiem rola uzdrowicieli.
- Skoro jest krótka, to może akurat zdążysz w przerwie - zasugerowała, rozpościerając przed sobą bandaż, z którego skapywała ściągnięta z pleców Deirdre ropa. Pokręciła z niepokojem głową, zwijając go w szmatę i odrzucając do wiadra z boku, po czym sięgnęła po kolejny, świeży, podobnie jak poprzedni - traktując medykamentem. - Dam ci odpocząć, zaraz wezmę się za resztę - Nie chciała wyciągać różdżki: przez anomalie, które zachwiały Londynem, korzystanie z magii, nawet magii uzdrowicieli, wydawało się wyjątkowo nierozsądne. Osunęła się z stołu, zbliżając się do wysokich szafek, by odnaleźć pośród skrzących kolorowymi szkłami buteleczek maść przeciwbólową. Mogła ją nałożyć na oczyszczone rany. - Jeszcze trochę - szepnęła, nim przeszła do oczyszczania dalszych ran: tryskająca ropa tylko upewniała ją w przekonaniu, że mężczyźni byli ledwie zwierzętami, pustymi, dzikimi, niepanującymi nad swoimi instynktami - nie dostrzegając, że i ona i Deirdre zachowywały się podobnie. Starała się robić to delikatnie, czule, niemal z siostrzaną troską; tym razem w ciszy, chcąc, by z jej opowieści usłyszała każde jej słowo. - Słyszałaś o pożarze - zaczęła więc, kiedy odjęła materiał od ostatniej ze szram; skóra wciąż była podrażniona, ale największy ból powinien już minąć. - Tym w Białej Wywernie - Na pewno słyszałaś. Nie dlatego, że pisali o nim w gazetach, dlatego, że masz na przedramieniu ten sam znak. - Mia tam była. - Młodsza siostra Ramseya, jego wychowanka, zawsze traktowała ją jak młodszą siostrę, niemal - córkę. Świetnie się dogadywały, choć jakiś czas temu młoda Mulciber zbłądziła i podążyła prosto na aurorski kurs. - Zapiera się, że Ramseya z kolei nie było. Ale ja wiem, że był. - Wiem i już. - Leżał u mnie razem z ojcem tego samego dnia. Poranieni, ledwo żywi, wbrew moim zaleceniom opuścili moją lecznicę, jakby miało się wydarzyć coś strasznego. I to coś strasznego zostało dokonane, jak napisała mi Mia: był tam ktoś bardzo potężny. - Półsłowka zasłyszane w lecznicy, szepty, plotki, coraz prościej było jej ułożyć z tego spójny obraz. - Tamtej nocy, nad Wywerną, zabłysnął znak, który ludzie opisują tak samo, jak znak, który znajduje się na twoim przedramieniu. Ten sam, który na przedramionach mają Ramsey i Ignotus. - Nabrała powietrza, ciężko, próbując zebrać wszystkie swoje myśli. - Był u mnie również Magnus Rowle. - Nie wiedziała, czy się znali - rzucała na ślepo każdą uchwyconą poszlakę. - Wymachiwał mi przed nosem fiolką z ludzką krwią, karząc ją przechować i twierdząc, że więcej na ten temat powiedzą mi Mulciberowie. Nie rozumiem, co się dzieje, Deirdre, ale wiem, że wiem więcej, niż wiedzieć powinnam. - Ufała Deirdre. Ufała jej na tyle, że odważyła się powiedzieć to wszystko przed nią, nie zrobiła tego przed nikim innym. - Mimowolnie biorę udział w tym spektaklu, a niewiedza, zamiast mnie chronić, wpędza mnie w niebezpieczeństwo. - Nie wiedziała przecież, w jaki sposób ma chronić ich tajemnice. Nie wiedziała, na co powinna uważać. Nie wiedziała, czy, kiedy leżeli u niej nieprzytomni, ten znak: miał zostać widoczny. Nie wiedziała nic, a ta niewiedza zaczęła być doskwierająca i niebezpieczna nie tylko dla niej samej, ale i dla nich. Nie chciała być im wrogiem i nie chciała zostać za takiego uznana przez coś, co może zrobić przypadkiem, poruszając się po omacku. Wciąż nie odpisała na list Mii. - Miałam wizję, podłużnego stołu i skupionych wokół nich sylwetek okrytych czarnymi kapturami. Miałam wizję, przerażonego feniksa. To nie jest normalne. Czym jest ten znak? Czy to ma cokolwiek wspólnego z tym, co się teraz dzieje?
- Mówią, że za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta - stwierdziła więc, bo taką też historię znała - jej przodkinie były doradczyniami, które dostawały się do władzy, służąc dobrą radą i trzecim wszechwiedzącym okiem. Wolne od konwenansów, nie biorące ślubów, kobieco silne. - Może to się nigdy nie zmieni - dodała tylko pozornie ponuro - może jesteśmy zbyt mądre, żeby to zmieniać - bo jakichże początków sięga ten ustrój? Wojen - w trakcie których mężczyźni szli do walki w pierwszym szeregu, ginąc lub odnosząc chwałę w gierkach ludzi, dla których byli nic nie warci. - Może funkcja szarej eminencji jest jednak bezpieczniejsza - lekko prowokacyjnie, bo wiedziała, że Deirdre nie patrzy na świat podobnie. Bo wiedziała, że Deirdre chciała grać pierwsze skrzypce i wieść prym, czuć podziw, czuć realną władzę - można ją było poczuć zza kulis, ale wtedy nikt nie sypał pod stopy uwielbienia. Ani gromów - kiedy coś szło nie tak, jak powinno. Cassandra była matką, przekładała bezpieczeństwo nad pragnienia. Dla niej, dla Lysy - tylko po to przecież żyła. Skinęła ze zmartwieniem głową. Oczywiście, Dei. Oczywiście, że dasz sobie radę - zawsze dajesz. Ani nie ironizowała, ani nie naciskała: naprawdę w to wierzyła. Szanowała jej samodzielność - tak samo, jak tego szacunku wymagała w stosunku do siebie; obie miały w sobie coś z dzikich zwierząt. Być może dlatego - nie naciskała też, kiedy zapewniła ją, że nie trzeba. Jak wolisz, moja droga. Miała słuszność w tym, że kobiety były przyzwyczajone do bólu znacznie bardziej niż mężczyźni, widziała to tak po swoich klientach, jak po sobie samej. Choć słabsze - zawsze bardziej wytrzymałe, predysponowane do niewyobrażalnego bólu, o którym jednak dzisiaj już wiedziała, że nie był tak potężny, jak ból klątwy Cruciatusa - a to ofiary takich zaklęć zaglądały w próg jej lecznicy. Znała próg bólu, który był niewyobrażalny i taki, który dało się przetrwać: i potrafiła go oszacować. Była pod wrażeniem jej reakcji. Spokojnych - jak na dawkę tego, co musiała jej mimowolnie zgotować, a czego robić jej wcale nie chciała. Ale wiedziała przecież, że to dla jej dobra - i wiedziała też o przynajmniej części najgorszego, co znosiła dotąd Deirdre. Pokręciła głową. - Później może być za późno - przypomniała jej, taka była bowiem rola uzdrowicieli.
- Skoro jest krótka, to może akurat zdążysz w przerwie - zasugerowała, rozpościerając przed sobą bandaż, z którego skapywała ściągnięta z pleców Deirdre ropa. Pokręciła z niepokojem głową, zwijając go w szmatę i odrzucając do wiadra z boku, po czym sięgnęła po kolejny, świeży, podobnie jak poprzedni - traktując medykamentem. - Dam ci odpocząć, zaraz wezmę się za resztę - Nie chciała wyciągać różdżki: przez anomalie, które zachwiały Londynem, korzystanie z magii, nawet magii uzdrowicieli, wydawało się wyjątkowo nierozsądne. Osunęła się z stołu, zbliżając się do wysokich szafek, by odnaleźć pośród skrzących kolorowymi szkłami buteleczek maść przeciwbólową. Mogła ją nałożyć na oczyszczone rany. - Jeszcze trochę - szepnęła, nim przeszła do oczyszczania dalszych ran: tryskająca ropa tylko upewniała ją w przekonaniu, że mężczyźni byli ledwie zwierzętami, pustymi, dzikimi, niepanującymi nad swoimi instynktami - nie dostrzegając, że i ona i Deirdre zachowywały się podobnie. Starała się robić to delikatnie, czule, niemal z siostrzaną troską; tym razem w ciszy, chcąc, by z jej opowieści usłyszała każde jej słowo. - Słyszałaś o pożarze - zaczęła więc, kiedy odjęła materiał od ostatniej ze szram; skóra wciąż była podrażniona, ale największy ból powinien już minąć. - Tym w Białej Wywernie - Na pewno słyszałaś. Nie dlatego, że pisali o nim w gazetach, dlatego, że masz na przedramieniu ten sam znak. - Mia tam była. - Młodsza siostra Ramseya, jego wychowanka, zawsze traktowała ją jak młodszą siostrę, niemal - córkę. Świetnie się dogadywały, choć jakiś czas temu młoda Mulciber zbłądziła i podążyła prosto na aurorski kurs. - Zapiera się, że Ramseya z kolei nie było. Ale ja wiem, że był. - Wiem i już. - Leżał u mnie razem z ojcem tego samego dnia. Poranieni, ledwo żywi, wbrew moim zaleceniom opuścili moją lecznicę, jakby miało się wydarzyć coś strasznego. I to coś strasznego zostało dokonane, jak napisała mi Mia: był tam ktoś bardzo potężny. - Półsłowka zasłyszane w lecznicy, szepty, plotki, coraz prościej było jej ułożyć z tego spójny obraz. - Tamtej nocy, nad Wywerną, zabłysnął znak, który ludzie opisują tak samo, jak znak, który znajduje się na twoim przedramieniu. Ten sam, który na przedramionach mają Ramsey i Ignotus. - Nabrała powietrza, ciężko, próbując zebrać wszystkie swoje myśli. - Był u mnie również Magnus Rowle. - Nie wiedziała, czy się znali - rzucała na ślepo każdą uchwyconą poszlakę. - Wymachiwał mi przed nosem fiolką z ludzką krwią, karząc ją przechować i twierdząc, że więcej na ten temat powiedzą mi Mulciberowie. Nie rozumiem, co się dzieje, Deirdre, ale wiem, że wiem więcej, niż wiedzieć powinnam. - Ufała Deirdre. Ufała jej na tyle, że odważyła się powiedzieć to wszystko przed nią, nie zrobiła tego przed nikim innym. - Mimowolnie biorę udział w tym spektaklu, a niewiedza, zamiast mnie chronić, wpędza mnie w niebezpieczeństwo. - Nie wiedziała przecież, w jaki sposób ma chronić ich tajemnice. Nie wiedziała, na co powinna uważać. Nie wiedziała, czy, kiedy leżeli u niej nieprzytomni, ten znak: miał zostać widoczny. Nie wiedziała nic, a ta niewiedza zaczęła być doskwierająca i niebezpieczna nie tylko dla niej samej, ale i dla nich. Nie chciała być im wrogiem i nie chciała zostać za takiego uznana przez coś, co może zrobić przypadkiem, poruszając się po omacku. Wciąż nie odpisała na list Mii. - Miałam wizję, podłużnego stołu i skupionych wokół nich sylwetek okrytych czarnymi kapturami. Miałam wizję, przerażonego feniksa. To nie jest normalne. Czym jest ten znak? Czy to ma cokolwiek wspólnego z tym, co się teraz dzieje?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Szyja kręcąca głową, subtelna manipulacja roztaczana z znacznie wygodniejszego od twardego tronu fotela, nęcące bezpieczeństwo półcieni - tak, posiadanie władzy w ten sposób niosło ze sobą wiele korzyści, które z powodzeniem dostrzegała sama Deirdre, ale już jej to nie wystarczało. I wyjątkowo nie chodziło o pozostawanie w blasku reflektorów i ludzi, patrzących jej na ręce; rozgłos i popularność nigdy nie były dla niej istotne, potrzebowała jednak pewności. A nauczona doświadczeniem, boleśnie przekonała się o tym, że jeśli nie dopilnuje się poważnych kwestii samodzielnie - lub nie wprawi się podwładnych w potworny strach, czyniący z nich z pełni oddanych sprawie - można pożegnać się ze skutecznością. Wierzyła w swoją przyszłość, nie przywiązując się do ministerialnego fotela; pragnienia stawały się coraz bardziej płynne, nieoczywiste, a tylko gumochłon nie zmieniał zdania. Ona także zamarzy o czymś innym, być może: na razie to cicho trzaskający w gabinecie Minister Magii kominek pozwalał jej osłodzić tymczasowe trudności. - Może masz rację - przyznała spokojnie, w zamyśleniu: nie miała problemu w przyznawaniu racji jak i szanowaniu innych poglądów - o ile nie były one głupie i szalone, a takie z pewnością nie zakwitłyby w głowie Cassandry. - Dobrze jednak, by dziewczęta widziały, że mogą żyć inaczej - na kogo bowiem patrzyły w przestrzeni publicznej? Na rzędy szlachciców, możnych dżentelmenów, na kobiety-asystentki i stażystki, a ostatnio: wariatki. Czuła, że po Wilhelminie długo na stanowisku Ministra nie obsadzi się płci pięknej, i chociaż nie miała dzieci - ani nie zamierzała ich mieć, nigdy - to budowanie nowego, lepszego świata, chociażby i wyłącznie dla Lysandry i jej przyjaciółek, mających mniej wyjątkowe matki, było ważnym zadaniem.
Także dlatego, by nie musiała nigdy wychodzić za mąż, by uniknąć kłopotów - nie, żeby coś takiego groziło młodej lady Vablatsky. Deirdre znów uśmiechnęła się słabo, przez chwilę wahając się, czy Cassandra w ogóle chce usłyszeć jej historię. W końcu, niejako odwracając rolę - ona sama spragniona była informacji o życiu przyjaciółki - otworzyła usta. - Naprawdę odpocznę później - kiedy już wyjdę za mąż - obiecała, przy okazji z trudem, pomimo bólu, formułując dalsze zdania. - Valhakis. Powinnaś go kojarzyć - jego sklep z amuletami był rozpoznawany, przynosił zyski. Mówiła trochę chaotycznie, bardziej starając się powstrzymać jęk bólu niż dbając o snucie zachwycającej opowieści. - Poznaliśmy się przypadkiem, nie w Wenus, i już mniej przypadkowo - oddał mi swe serce - chciała brzmieć wesoło, pokazać męską naiwność, ale zamiast tego w jej głosie słychać było zgrzytający żwir. - Wyjdę za niego, przejmę majątek, córki sprzedam lub wepchnę w odpowiednio bogate ręce, a mąż będzie służył mi za wdzięcznego skrzata - i żyli długo i szczęśliwie: czy jeszcze wierzyła w tę głupią bajkę? Teraz, gdy Asterion gnił w więzieniu - a mógł, gdyby nie szaleństwo anomalii, trafić nawet do Azkabanu? - To kwestia czasu. Muszę go wyciągnąć z Tower - ciągnęła, już nie kryjąc irytacji. - gdzie trafił za zaatakowanie Burke'a w w obronie mojego dobrego imienia - koniec historii, Cassie, to dobry moment, żebyś znów otrzeźwiła mnie bólem.
Albo poruszeniem równie niewygodnego tematu. Przerwa od fizycznych katuszy, wprawiających jej spocone ciało w drżenie, wcale nie okazała się milsza, a rozbudowane pytanie, jakie zadała jej Vablatsky, przeszyło ją nieprzyjemnym chłodem. Mia była w Wywernie - oczywiście, młoda, nadpobudliwa aurorka musiała się tam znaleźć - a więc Deirdre rozsądnie omijała wynajmowany pokój. Znała małą Mulciber, ta nie spocznie, dopóki nie pomści Rogersa - albo raczej zginie, próbując. Urocze, że pozostawała w nieświadomości o wypijaniu porannej kawy w towarzystwie śmierciożerczyni - idealnej współlokatorki, cichej, wiecznie nieobecnej, przemykającej przez korytarz niczym duch. Wcale jej to nie bawiło, już nie: wiadomość usłyszana od Cassandry tylko potwierdziła do tej pory rozmyty fakt - była bezdomna. Nie tym jednak przejęła się najbardziej; z ust brunetki padały kolejne imiona, kolejne fakty. Pożar, Szatańska Pożoga, straszne wydarzenia, Biała Wywerna. Ramsey, Ignotus, Magnus. - Idiota - wymsknęło się jej mimowolnie; co jeszcze, przyprowadził Cassandrze jakiegoś mugola, prosząc, by pomogła pozbawić go głowy? Mulciberowie mogli Vablatsky zaufać, z różnych powodów, ale Rowle - kim był dla uzdrowicielki? Jedynie kolejnym, upierdliwym i zapewne - a znała go dość dobrze - pełnym pretensji pacjentem. Całe ciało Deirdre spięło się na nowo: nie zdawała sobie sprawy, jak blisko niebezpiecznych wydarzeń znalazła się przyjaciółka, jak wiele wiedziała, jak bardzo wplątano ją w coś, o czym nie powinna mieć pojęcia. Tsagairt nie odezwała się, rada, że brunetka nie może w tej chwili widzieć jej twarzy i spojrzenia, przesłoniętych czarnymi włosami, opadającymi na blade policzki. Szlag. Ból promieniujący z pleców nagle utracił na intensywności - może była to zasługa skupienia się na innych problemach, może oczyszczenia ran. Wiedziała, że im dłużej - w odpowiedzi na wątpliwości, drżące napięciem nawet w opanowanym tonie - milczy, tym bardziej ją niepokoi.
- Nadchodzą mroczne czasy, Cassandro - zaczęła słabo, od oczywistości; pierwsze odnogi burzy już zagarnęły czarodziejski świat: a przecież nie było to nawet preludium do tego, do czego zdolny był Czarny Pan. - a ci, którzy opowiedzą się po złej stronie historii, zostaną starci z powierzchni ziemi potęgą, jakiej nikt jeszcze nie widział - ale ona nie musiała obawiać się złych wyborów, jedynie zagubionych ciosów na ślepo, rykoszetu, groźniejszego jeszcze od zaplanowanej akcji. Przed chaosem trudniej było się ustrzec, przed szaleństwem, jakie toczyło Zakon Feniksa: także. Kto wie, do czego byli zdolni; na razie zachowywali się jak dzieci we mgle, dzieci z kieszenią pełną zapałek - pozornie niegroźni, potrafili przez czysty przypadek poważnie zaszkodzić. Na razie omijali Nokturn, ale co, jeśli powiążą ze sobą kilka niewiadomych i trafią tutaj - do uzdrowicielki, przyjmującej przecież każdego, kto odpowiednio zapłaci? Dei odgarnęła powoli włosy z twarzy, posyłając Cassandrze poważne spojrzenie. Jak wiele mogła jej powiedzieć? - Ten znak zapowiada nowy porządek, nową, lepszą władzę. Nadejście przerażającej mocy, gwarantującej poplecznikom nieograniczoną potęgę a wrogom - całkowite zniszczenie - kontynuowała ostrożnie, wiedząc, że nie daje jej żadnych nowych informacji: była mądra, tyle mogła wywnioskować z gazet i nokturnowych podszeptów. - Nie powinnaś być w to wciągana - kiwnęła głową, potwierdzając jej słowa. Wiedziała więcej, niż mogła i niż było to dla niej - dla nich - bezpieczne. Była dyskretną uzdrowicielką, ale i tak znajdowała się za blisko epicentrum wydarzeń. - I nie powinnaś mówić o tym, o czym wiesz - nikomu. A już z pewnością - nie pozwolić, by Lysandra powiązała Mroczny Znak z twoimi gośćmi - ale to także przecież pojmowała; dziecko, zwłaszcza tak mądre, szybko zrozumiałoby powiązania, być może narażając się na niebezpieczeństwo. Westchnęła cicho; chciała zagwarantować Cassandrze spokój, ale jak mogła to zrobić? - Gdyby cokolwiek cię niepokoiło, cokolwiek - przywołaj mnie - powiedziała zdecydowanie, łapiąc spojrzenie kobiety. - Najgłupsza rzecz, odrobinę dwuznaczne pytanie, dziwne odwiedziny - zastrzegła, wiedząc, że Vablatsky może protestować, odzywając się do niej dopiero w momencie, w którym mogło być za późno na działanie. - Potrafię was ochronić - dodała pewnie: to nic, że leżała przed Cassandrą poraniona i słaba - wierzyła, że wypełniającą ją moc, lśniąca w mrocznym tatuażu, zniszczy ludzi mogących zagrozić jej kobietom. Ktokolwiek nie zacznie węszyć obok lecznicy - zginie w męczarniach. Kobieta mogła odczytać to z jej czarnego, nieustępliwego wzroku, jakim ją mierzyła. - Przerażonego feniksa? - powtórzyła, nieco marszcząc brwi. Myśli Deirdre całkowicie odsunęły się od rozoranych pleców; uniosła się nieco na łokciach, ignorując ból naciągniętej skóry. - Widziałaś coś jeszcze?
Także dlatego, by nie musiała nigdy wychodzić za mąż, by uniknąć kłopotów - nie, żeby coś takiego groziło młodej lady Vablatsky. Deirdre znów uśmiechnęła się słabo, przez chwilę wahając się, czy Cassandra w ogóle chce usłyszeć jej historię. W końcu, niejako odwracając rolę - ona sama spragniona była informacji o życiu przyjaciółki - otworzyła usta. - Naprawdę odpocznę później - kiedy już wyjdę za mąż - obiecała, przy okazji z trudem, pomimo bólu, formułując dalsze zdania. - Valhakis. Powinnaś go kojarzyć - jego sklep z amuletami był rozpoznawany, przynosił zyski. Mówiła trochę chaotycznie, bardziej starając się powstrzymać jęk bólu niż dbając o snucie zachwycającej opowieści. - Poznaliśmy się przypadkiem, nie w Wenus, i już mniej przypadkowo - oddał mi swe serce - chciała brzmieć wesoło, pokazać męską naiwność, ale zamiast tego w jej głosie słychać było zgrzytający żwir. - Wyjdę za niego, przejmę majątek, córki sprzedam lub wepchnę w odpowiednio bogate ręce, a mąż będzie służył mi za wdzięcznego skrzata - i żyli długo i szczęśliwie: czy jeszcze wierzyła w tę głupią bajkę? Teraz, gdy Asterion gnił w więzieniu - a mógł, gdyby nie szaleństwo anomalii, trafić nawet do Azkabanu? - To kwestia czasu. Muszę go wyciągnąć z Tower - ciągnęła, już nie kryjąc irytacji. - gdzie trafił za zaatakowanie Burke'a w w obronie mojego dobrego imienia - koniec historii, Cassie, to dobry moment, żebyś znów otrzeźwiła mnie bólem.
Albo poruszeniem równie niewygodnego tematu. Przerwa od fizycznych katuszy, wprawiających jej spocone ciało w drżenie, wcale nie okazała się milsza, a rozbudowane pytanie, jakie zadała jej Vablatsky, przeszyło ją nieprzyjemnym chłodem. Mia była w Wywernie - oczywiście, młoda, nadpobudliwa aurorka musiała się tam znaleźć - a więc Deirdre rozsądnie omijała wynajmowany pokój. Znała małą Mulciber, ta nie spocznie, dopóki nie pomści Rogersa - albo raczej zginie, próbując. Urocze, że pozostawała w nieświadomości o wypijaniu porannej kawy w towarzystwie śmierciożerczyni - idealnej współlokatorki, cichej, wiecznie nieobecnej, przemykającej przez korytarz niczym duch. Wcale jej to nie bawiło, już nie: wiadomość usłyszana od Cassandry tylko potwierdziła do tej pory rozmyty fakt - była bezdomna. Nie tym jednak przejęła się najbardziej; z ust brunetki padały kolejne imiona, kolejne fakty. Pożar, Szatańska Pożoga, straszne wydarzenia, Biała Wywerna. Ramsey, Ignotus, Magnus. - Idiota - wymsknęło się jej mimowolnie; co jeszcze, przyprowadził Cassandrze jakiegoś mugola, prosząc, by pomogła pozbawić go głowy? Mulciberowie mogli Vablatsky zaufać, z różnych powodów, ale Rowle - kim był dla uzdrowicielki? Jedynie kolejnym, upierdliwym i zapewne - a znała go dość dobrze - pełnym pretensji pacjentem. Całe ciało Deirdre spięło się na nowo: nie zdawała sobie sprawy, jak blisko niebezpiecznych wydarzeń znalazła się przyjaciółka, jak wiele wiedziała, jak bardzo wplątano ją w coś, o czym nie powinna mieć pojęcia. Tsagairt nie odezwała się, rada, że brunetka nie może w tej chwili widzieć jej twarzy i spojrzenia, przesłoniętych czarnymi włosami, opadającymi na blade policzki. Szlag. Ból promieniujący z pleców nagle utracił na intensywności - może była to zasługa skupienia się na innych problemach, może oczyszczenia ran. Wiedziała, że im dłużej - w odpowiedzi na wątpliwości, drżące napięciem nawet w opanowanym tonie - milczy, tym bardziej ją niepokoi.
- Nadchodzą mroczne czasy, Cassandro - zaczęła słabo, od oczywistości; pierwsze odnogi burzy już zagarnęły czarodziejski świat: a przecież nie było to nawet preludium do tego, do czego zdolny był Czarny Pan. - a ci, którzy opowiedzą się po złej stronie historii, zostaną starci z powierzchni ziemi potęgą, jakiej nikt jeszcze nie widział - ale ona nie musiała obawiać się złych wyborów, jedynie zagubionych ciosów na ślepo, rykoszetu, groźniejszego jeszcze od zaplanowanej akcji. Przed chaosem trudniej było się ustrzec, przed szaleństwem, jakie toczyło Zakon Feniksa: także. Kto wie, do czego byli zdolni; na razie zachowywali się jak dzieci we mgle, dzieci z kieszenią pełną zapałek - pozornie niegroźni, potrafili przez czysty przypadek poważnie zaszkodzić. Na razie omijali Nokturn, ale co, jeśli powiążą ze sobą kilka niewiadomych i trafią tutaj - do uzdrowicielki, przyjmującej przecież każdego, kto odpowiednio zapłaci? Dei odgarnęła powoli włosy z twarzy, posyłając Cassandrze poważne spojrzenie. Jak wiele mogła jej powiedzieć? - Ten znak zapowiada nowy porządek, nową, lepszą władzę. Nadejście przerażającej mocy, gwarantującej poplecznikom nieograniczoną potęgę a wrogom - całkowite zniszczenie - kontynuowała ostrożnie, wiedząc, że nie daje jej żadnych nowych informacji: była mądra, tyle mogła wywnioskować z gazet i nokturnowych podszeptów. - Nie powinnaś być w to wciągana - kiwnęła głową, potwierdzając jej słowa. Wiedziała więcej, niż mogła i niż było to dla niej - dla nich - bezpieczne. Była dyskretną uzdrowicielką, ale i tak znajdowała się za blisko epicentrum wydarzeń. - I nie powinnaś mówić o tym, o czym wiesz - nikomu. A już z pewnością - nie pozwolić, by Lysandra powiązała Mroczny Znak z twoimi gośćmi - ale to także przecież pojmowała; dziecko, zwłaszcza tak mądre, szybko zrozumiałoby powiązania, być może narażając się na niebezpieczeństwo. Westchnęła cicho; chciała zagwarantować Cassandrze spokój, ale jak mogła to zrobić? - Gdyby cokolwiek cię niepokoiło, cokolwiek - przywołaj mnie - powiedziała zdecydowanie, łapiąc spojrzenie kobiety. - Najgłupsza rzecz, odrobinę dwuznaczne pytanie, dziwne odwiedziny - zastrzegła, wiedząc, że Vablatsky może protestować, odzywając się do niej dopiero w momencie, w którym mogło być za późno na działanie. - Potrafię was ochronić - dodała pewnie: to nic, że leżała przed Cassandrą poraniona i słaba - wierzyła, że wypełniającą ją moc, lśniąca w mrocznym tatuażu, zniszczy ludzi mogących zagrozić jej kobietom. Ktokolwiek nie zacznie węszyć obok lecznicy - zginie w męczarniach. Kobieta mogła odczytać to z jej czarnego, nieustępliwego wzroku, jakim ją mierzyła. - Przerażonego feniksa? - powtórzyła, nieco marszcząc brwi. Myśli Deirdre całkowicie odsunęły się od rozoranych pleców; uniosła się nieco na łokciach, ignorując ból naciągniętej skóry. - Widziałaś coś jeszcze?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pracownia
Szybka odpowiedź