Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
/z ogrodu
Jasne, że nie chciała być nie miła. Verethe nie należała do takiego grona osób. Po prostu emocje jeszcze nie opadły, a sama Catwright wciąż czuła się trochę jak zaszczuty pies.
- Wybacz, ale to nie ty pokutowałeś za wybujałe ego tego pana. - wytłumaczyła tylko po czym pewnym ruchem dłoni sięgnęła do kieszeni. Dokładnie wiedziała gdzie znajduje się ognisto-czerwone pióro. Nie wiedziała dlaczego tak nagle stało się dla niej takie ważne. Uśmiechnęła się tylko delikatnie wręczając swój maleńki „skarb” po czym z niemałym zaciekawieniem weszła do wnętrza wraz z resztą posiadaczy magicznego pierza. Nie pytała o nic, a uwierzcie, było jej trudno. Zwykle gadatliwa tym razem postanowiła posłuchać mężczyzny. Oczywiste, że zdążyła zauważyć, że to nie był jednak najlepszy czas na to by stać tak obszernym zgromadzeniem zwłaszcza, że restauracja pełna policjantów wydawała się wcale nie być tak daleko.
Zaniemówiła (o ile milczący dotychczas człowiek może zaniemówić) z wrażenia widząc piękne zdobione drzwi w tak niepozornym miejscu. Każdy detal „malowidła” sprawiał, że oczy pragnęły więcej. Na co dzień niekoniecznie skupiała się na sztuce, ładne pomieszczenia były jej raczej obce, poruszając się po obskurnym Nokturnie nie miała możliwości obcowania z estetyką, jednak nie była ślepa, a drzwi, a może raczej wrota, robiły spore wrażenie, wyraźnie - nie tylko na niej.
Kiedy tylko przeszła przez drzwi pierwszym co wpadło w jej oczy były pióra feniksa, dokładnie takie jakie kilka dni temu znalazło się na jej poduszce. To różniło się tylko napisem. Nie mogąc powstrzymać ciekawości od razu przejechała koniuszkiem palca po zawieszonych piórkach, dostrzegając na jednym z nich znajome imię. A więc to sprawka Weasley’a? To o tym pisał jej w ostatnim liście? To ta GRUBA sprawa? Cóż oczu było zdecydowanie więcej niż cztery, za to brakowało jego oczu. Teraz zorientowała się którego Garreta dotyczyła rozmowa mężczyzn. Cóż, wyraźnie będzie musiała na niego jeszcze trochę poczekać, oddając zaspokojenie swojej ciekawości w ręce innego rudowłosego. Zajęła pierwsze miejsce z brzegu w międzyczasie rozpinając beżowy płaszcz i przewieszając go przez oparcie drewnianego krzesła. Smukłe ciało skryte było pod bardzo skromną sukienką z golfem sięgającą do połowy uda, czarny materiał opinałby jej ciało gdyby nie była takim chudzielcem – zdecydowanie wyglądałoby to bardziej apetycznie, niemniej jednak tu i tam materiał odstawał, marszczył się gdzieniegdzie. Oczywiście, jak na Verethe przystało, nie można było zapomnieć o podziurawionych kabaretkach i męskich oficerkach. Cóż, jak na siebie wyglądała dziś dość przyzwoicie. Może to ze względu na to spotkanie? Znowu – dlaczego aż tak się tym przejmowała? Wlepiła zielone ślepia w Herewarda, wyczekując rozwinięcia poprzednich wypowiedzi.
Jasne, że nie chciała być nie miła. Verethe nie należała do takiego grona osób. Po prostu emocje jeszcze nie opadły, a sama Catwright wciąż czuła się trochę jak zaszczuty pies.
- Wybacz, ale to nie ty pokutowałeś za wybujałe ego tego pana. - wytłumaczyła tylko po czym pewnym ruchem dłoni sięgnęła do kieszeni. Dokładnie wiedziała gdzie znajduje się ognisto-czerwone pióro. Nie wiedziała dlaczego tak nagle stało się dla niej takie ważne. Uśmiechnęła się tylko delikatnie wręczając swój maleńki „skarb” po czym z niemałym zaciekawieniem weszła do wnętrza wraz z resztą posiadaczy magicznego pierza. Nie pytała o nic, a uwierzcie, było jej trudno. Zwykle gadatliwa tym razem postanowiła posłuchać mężczyzny. Oczywiste, że zdążyła zauważyć, że to nie był jednak najlepszy czas na to by stać tak obszernym zgromadzeniem zwłaszcza, że restauracja pełna policjantów wydawała się wcale nie być tak daleko.
Zaniemówiła (o ile milczący dotychczas człowiek może zaniemówić) z wrażenia widząc piękne zdobione drzwi w tak niepozornym miejscu. Każdy detal „malowidła” sprawiał, że oczy pragnęły więcej. Na co dzień niekoniecznie skupiała się na sztuce, ładne pomieszczenia były jej raczej obce, poruszając się po obskurnym Nokturnie nie miała możliwości obcowania z estetyką, jednak nie była ślepa, a drzwi, a może raczej wrota, robiły spore wrażenie, wyraźnie - nie tylko na niej.
Kiedy tylko przeszła przez drzwi pierwszym co wpadło w jej oczy były pióra feniksa, dokładnie takie jakie kilka dni temu znalazło się na jej poduszce. To różniło się tylko napisem. Nie mogąc powstrzymać ciekawości od razu przejechała koniuszkiem palca po zawieszonych piórkach, dostrzegając na jednym z nich znajome imię. A więc to sprawka Weasley’a? To o tym pisał jej w ostatnim liście? To ta GRUBA sprawa? Cóż oczu było zdecydowanie więcej niż cztery, za to brakowało jego oczu. Teraz zorientowała się którego Garreta dotyczyła rozmowa mężczyzn. Cóż, wyraźnie będzie musiała na niego jeszcze trochę poczekać, oddając zaspokojenie swojej ciekawości w ręce innego rudowłosego. Zajęła pierwsze miejsce z brzegu w międzyczasie rozpinając beżowy płaszcz i przewieszając go przez oparcie drewnianego krzesła. Smukłe ciało skryte było pod bardzo skromną sukienką z golfem sięgającą do połowy uda, czarny materiał opinałby jej ciało gdyby nie była takim chudzielcem – zdecydowanie wyglądałoby to bardziej apetycznie, niemniej jednak tu i tam materiał odstawał, marszczył się gdzieniegdzie. Oczywiście, jak na Verethe przystało, nie można było zapomnieć o podziurawionych kabaretkach i męskich oficerkach. Cóż, jak na siebie wyglądała dziś dość przyzwoicie. Może to ze względu na to spotkanie? Znowu – dlaczego aż tak się tym przejmowała? Wlepiła zielone ślepia w Herewarda, wyczekując rozwinięcia poprzednich wypowiedzi.
Gość
Gość
| również z ogrodu
Był przez moment tak pogrążony kłótnią - a raczej jawnym na niego atakiem - że zapomniał, co właściwie dzieje się koło niego. Łypał na kobietę z niezadowoleniem, a w spojrzeniu malowała się wyższość, bo oczywiście ona o niczym nie miała pojęcia. Zero szacunku, zero wszystkiego. Westchnął z rezygnacją, kiedy nieznajomy acz kojarzony ze szkolnych czasów mężczyzna, postanowił ich rozdzielić. Wcale nie miał zamiaru się kłócić! Zachował resztki godności i nie odezwał się ani słowem, ruszając we wskazane miejsce.
Och, oczywiście, że miał pióro. Pokazał je; przywoływało wspomnienia. Mnóstwo wspomnień. Gdyby nie ono, nie zjawiłby się tutaj. A więc Maisie... Ona również? Głowa aż pękała mu od pytań, lecz postanowił zostawić je na później. I pomyśleć, że - o ironio, te pióra wydały się sprowadzić na nich same kłopoty. Zaczynając od rozwścieczonego właściciela, kończąc na tym, że oczywiście cała wina zdołała spaść NA NIEGO. Merlinie, przecież był niewinny. Czy oni naprawdę nie rozumieją, co znaczy być w stałej gotowości?
A może nie chcą zrozumieć?
Nie widział jednak potrzeby ani sensu, by roztrząsać tę sprawę po raz następny. Tyle informacji naraz. Mnóstwo informacji. Po niedługim obarczeniu pomieszczenia przelotnym wzrokiem, który spoczął - to na poszczególnych ścianach, to na innych elementach, zdecydował się zająć jakieś miejsce. W miarę ustronne, choć oczywiście - nie miał zamiaru się przy tym ukrywać. Wyłącznie czekał, tak, c z e k a ł, to dobre słowo. Wolał już nie oceniać przedwcześnie, chcąc zarazem się dowiedzieć, ba, wręcz licząc na mające zapaść wyjaśnienia.
Był przez moment tak pogrążony kłótnią - a raczej jawnym na niego atakiem - że zapomniał, co właściwie dzieje się koło niego. Łypał na kobietę z niezadowoleniem, a w spojrzeniu malowała się wyższość, bo oczywiście ona o niczym nie miała pojęcia. Zero szacunku, zero wszystkiego. Westchnął z rezygnacją, kiedy nieznajomy acz kojarzony ze szkolnych czasów mężczyzna, postanowił ich rozdzielić. Wcale nie miał zamiaru się kłócić! Zachował resztki godności i nie odezwał się ani słowem, ruszając we wskazane miejsce.
Och, oczywiście, że miał pióro. Pokazał je; przywoływało wspomnienia. Mnóstwo wspomnień. Gdyby nie ono, nie zjawiłby się tutaj. A więc Maisie... Ona również? Głowa aż pękała mu od pytań, lecz postanowił zostawić je na później. I pomyśleć, że - o ironio, te pióra wydały się sprowadzić na nich same kłopoty. Zaczynając od rozwścieczonego właściciela, kończąc na tym, że oczywiście cała wina zdołała spaść NA NIEGO. Merlinie, przecież był niewinny. Czy oni naprawdę nie rozumieją, co znaczy być w stałej gotowości?
A może nie chcą zrozumieć?
Nie widział jednak potrzeby ani sensu, by roztrząsać tę sprawę po raz następny. Tyle informacji naraz. Mnóstwo informacji. Po niedługim obarczeniu pomieszczenia przelotnym wzrokiem, który spoczął - to na poszczególnych ścianach, to na innych elementach, zdecydował się zająć jakieś miejsce. W miarę ustronne, choć oczywiście - nie miał zamiaru się przy tym ukrywać. Wyłącznie czekał, tak, c z e k a ł, to dobre słowo. Wolał już nie oceniać przedwcześnie, chcąc zarazem się dowiedzieć, ba, wręcz licząc na mające zapaść wyjaśnienia.
Gość
Gość
Jeśli kiedykolwiek będę musiała odtworzyć ten dzień w pamięci wątpię czy będzie to możliwe. Zapamiętam tylko palce zaciśnięte na różdżce i słowa Perseusza które brutalnie wkręcały się w mój mózg. Nie to wcale nie wyglądało niewinnie . Sama wiedziałam, że nie powinnam tutaj być. Miałam siedzieć na drugim końcu świata i podawać kawę władcą świata a jak nie to spędzać czas na unikaniu męża. Powinnam robić tyle innych rzeczy. Zamiast tego mijają sekundy a ja wciąż stoją w otoczeniu ( sporej większości) obcych mi ludzi. Przysłuchiwałam się każdemu wypowiedzianemu słowu, każdej nowej twarzy próbując wysupłać z tego galimatiasu najważniejsze informacje. Znowu policja, znowu jakieś zakazy, kolejne ucieczki… Już chciałam prosić Pereusza, żeby pomógł mi jako stąd uciec. Jednak gdy już prawie go dotknęłam profesor Bartius zaczął swoją przemowę. Już za późno żeby się wycofać . Podążyłam za resztą rzucają w stronę kuzyna badawcze spojrzenie. Po ukazaniu pióra podobnie jak resztę wpuszczono mnie do środka. Szłam przed siebie nie bardzo zastanawiając się nad tym co robię. Nie interesowali mnie ludzi a tym bardziej pokuj w którym się znaleźliśmy. Byłam zbyt zajęta własnymi myślami by przejmować się zdobionymi drzwiami czy powiększającym się pokojem. Na to przyjdzie jeszcze czas a zresztą nie takie cuda się w życiu widziało. Oparłam czoło na łokciach próbując wszystko sobie poukładać. Słowa Perseusza wciąż kołatały się o moją głowę. Wstyd się przyznać ale zasiał we mnie ziarenko wątpliwości, które zaczęło kiełkować w niewyobrażalnie szybkim tempie. Jeszcze trochę a wyrośnie z niego przeklęty dąb! Wbiłam paznokcie w ręce mając nadzieję, że ból przezwycięży strach i pozwoli mi logicznie myśleć. Pomogło…przynajmniej na tyle, że byłam stanie unieść wzrok by móc się przyjrzeć nie tylko przedmiotom znajdującym się w pomieszczeniu ale i ludziom. W końcu kiedyś to od nich może zależeć moje życie.
- Zabroniono być w restauracji - odparł, w odpowiedzi na pytanie Bartiusa. Miał prawo wiedzieć. Jeszcze niedawno był przecież jego towarzyszem niedoli, kiedy wszyscy znaleźli się w celi za... właśnie, za co? Za nic. Tak samo jak i teraz policja ich goniła z tych samych powodów. Albo raczej bez powodu. Westchnął przeciągle. - Ponownie nawet nie miałem różdżki w dłoni. Chyba najwyraźniej mam ostatnio tendencję do znajdowania się w nieodpowiednich miejscach, w nieodpowiednim czasie, chociaż tym razem... - Zamilkł, nie będąc pewien, czy powinien wspominać o piórze i śnie. Choć swego rodzaju przeczucie zachęcało go do tego, nie posłuchał go i nie wspomniał o tym ani słowem. A przynajmniej w tej chwili. Nie był bowiem świadom faktu, że wszystko miało się wyjaśnić samo już za parę chwil.
- Tak, zgadzam się. O tym samym miałem właśnie wspomnieć - mruknął z rozbawieniem, przez chwilę zastanawiając się, czy ten mężczyzna potrafił czytać w myślach. Myślał bowiem o tym samym i również zamierzał się przedstawić, wykorzystując to poniekąd jako okazję do zmiany tematu. - Alan Bennett, uzdrowiciel w Szpitalu Świętego Munga. Miło poznać. - Uśmiechnął się, ściskając rękę rudowłosego mężczyzny. Był jego towarzyszem niedoli wtedy, teraz znów się spotykali. Miał jakieś dziwne wrażenie, że to wszystko wcale nie jest przypadkiem, a oni wszyscy nieświadomie podążają wedle jakiegoś tajemniczego, wielkiego planu.
Wysłuchał uważnie słów Bartiusa, ze zdziwieniem odkrywając, że jego przeczucia okazywały się trafne. Pióro. A więc to nie był przypadek, że znalazł się w tamtej restauracji tak jak reszta, i tak jak reszta ostatecznie skończył tutaj. Nadal nie wiedział o co w tym wszystkim wchodzi, jednak na polecenie wyjął z kieszeni pióro i uniósł je, by Hareward mógł je zobaczyć. Czy dobrze robił? Czy to wszystko miało jakiś sens? Co się tu działo i co to wszystko znaczyło? Mnóstwo pytań roiło się w jego głowie, lecz nie potrafił odpowiedzieć na żadne z nich. Pozostawały mu jedynie domysły i ta odrobina zaufania do tych kilku znanych mu osób, które również tutaj były. Ostatecznie, Alan dość niepewnie skierował swoje kroki za Bartiusem, powoli wkraczając do sali. Wstrzymał oddech, czując magię w tym pomieszczeniu. Miał wrażenie, że jest właśnie w centrum jakiegoś ważnego wydarzenia. Miał tylko nadzieję, że nie skończy się to dla niego źle. Zrobił parę kroków po sali, oglądając ją. Przystanął przy piórach i spojrzał na nie jak na coś niezwykłego, niespotykanego. Poniekąd było to coś zapierającego dech w piersi, choć jeszcze nie do końca rozumiał co to ma oznaczać. Podszedł do stołu i przystanął przy pierwszym lepszym krześle. Nie siadał na nim, a jedynie oparł się o jego oparcie, stojąc za nim. Dopiero po chwili coś mu się przypomniało. Odwrócił się i spojrzał na Harewarda.
- W restauracji zostało kilka osób. Nie powinniśmy im pomóc? Choć widziałem, że niektórych już zabrali, zapewne do więzienia i nie wiem, czy nie jest już za późno. - Miał wyrzuty sumienia, które nie dawały mu spokoju, cichym głosikiem ciągle piszcząc w jego głowie i wspominając, że nie pomógł tym, którzy zostali w restauracji. Stchórzył...
- I co mają znaczyć te wszystkie pióra?
- Tak, zgadzam się. O tym samym miałem właśnie wspomnieć - mruknął z rozbawieniem, przez chwilę zastanawiając się, czy ten mężczyzna potrafił czytać w myślach. Myślał bowiem o tym samym i również zamierzał się przedstawić, wykorzystując to poniekąd jako okazję do zmiany tematu. - Alan Bennett, uzdrowiciel w Szpitalu Świętego Munga. Miło poznać. - Uśmiechnął się, ściskając rękę rudowłosego mężczyzny. Był jego towarzyszem niedoli wtedy, teraz znów się spotykali. Miał jakieś dziwne wrażenie, że to wszystko wcale nie jest przypadkiem, a oni wszyscy nieświadomie podążają wedle jakiegoś tajemniczego, wielkiego planu.
Wysłuchał uważnie słów Bartiusa, ze zdziwieniem odkrywając, że jego przeczucia okazywały się trafne. Pióro. A więc to nie był przypadek, że znalazł się w tamtej restauracji tak jak reszta, i tak jak reszta ostatecznie skończył tutaj. Nadal nie wiedział o co w tym wszystkim wchodzi, jednak na polecenie wyjął z kieszeni pióro i uniósł je, by Hareward mógł je zobaczyć. Czy dobrze robił? Czy to wszystko miało jakiś sens? Co się tu działo i co to wszystko znaczyło? Mnóstwo pytań roiło się w jego głowie, lecz nie potrafił odpowiedzieć na żadne z nich. Pozostawały mu jedynie domysły i ta odrobina zaufania do tych kilku znanych mu osób, które również tutaj były. Ostatecznie, Alan dość niepewnie skierował swoje kroki za Bartiusem, powoli wkraczając do sali. Wstrzymał oddech, czując magię w tym pomieszczeniu. Miał wrażenie, że jest właśnie w centrum jakiegoś ważnego wydarzenia. Miał tylko nadzieję, że nie skończy się to dla niego źle. Zrobił parę kroków po sali, oglądając ją. Przystanął przy piórach i spojrzał na nie jak na coś niezwykłego, niespotykanego. Poniekąd było to coś zapierającego dech w piersi, choć jeszcze nie do końca rozumiał co to ma oznaczać. Podszedł do stołu i przystanął przy pierwszym lepszym krześle. Nie siadał na nim, a jedynie oparł się o jego oparcie, stojąc za nim. Dopiero po chwili coś mu się przypomniało. Odwrócił się i spojrzał na Harewarda.
- W restauracji zostało kilka osób. Nie powinniśmy im pomóc? Choć widziałem, że niektórych już zabrali, zapewne do więzienia i nie wiem, czy nie jest już za późno. - Miał wyrzuty sumienia, które nie dawały mu spokoju, cichym głosikiem ciągle piszcząc w jego głowie i wspominając, że nie pomógł tym, którzy zostali w restauracji. Stchórzył...
- I co mają znaczyć te wszystkie pióra?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czy to sen? Koszmar na jawie? Naprawdę pomimo szczerych chęci jedyne, co miałem w głowie to nieznośny mętlik. Mętlik i dezorientację. Kim byli ci ludzie, dlaczego aurorzy ich ścigali, zamykali w celach i utrudniali życie? Przypomniały mi się słowa Lyry, kiedy to została zamknięta w Tower za rzucanie zaklęć. Zmroził mnie lekki dreszcz odnośnie tego, że w Anglii naprawdę źle się działo skoro dochodziło do takich sytuacji. Nie były one przede wszystkim jednorazowym wybrykiem. Mógłbym wrócić po Adriena i Sama, nie widziałem w tym problemu; byłem impulsywnym człowiekiem i gdyby powiedzieli mi, że idziemy na wojnę, z marszu bym poszedł. Zadecydowano jednak o tym, że mamy przejść do... kwatery. Nie wiedziałem jeszcze co to wszystko oznacza, ale było już za późno na to, żeby się wycofać. Chyba nawet nie chciałem czując lekkie zaintrygowanie całym tym zdarzeniem. Gdybym mógł, zbawiłbym cały świat, ale nie mogłem, dlatego pozostało mi przypasowanie się do nacierającej w stronę starej chaty grupy. Było ciemno, tłoczno, dlatego nie rozglądałem się wokół. Po prostu słuchałem uważnie chcąc wychwycić jakikolwiek logiczny sens układanych przez innych słów; póki co nie doszukałem się żadnego. Tak czy inaczej przełknąłem głośno ślinę i pokazałem otrzymane w dziwacznych okolicznościach pióro, które widocznie miało być kluczem do jakiejś tajnej organizacji. Śmiesznie to brzmiało, ale nie do końca było mi wesoło. Przywitałem się z mniej lub bardziej znanymi osobami po czym po wejściu stanąłem gdzieś z boku. Pozostało czekać na wyjaśnienia, zalecenia? Cokolwiek.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była wcale przekonana. Nie była przekonana ani trochę - i właściwie zamierzała wypalić papierosa, a potem zwyczajnie odejść i zapomnieć (ta, na pewno) o całej sprawie, ale jak na złość pojawili się kolejni ludzie. Wprawdzie samo zwiększenie liczby nieznajomych, którzy tworzyli sztuczny tłum specjalnie nie skłaniało do wpasowania się w... co to właściwie było? Ale pośród mniej czy bardziej (w większości wcale) znajomych twarzy dostrzegła Weasleya. Charakterystyczne dla jego rodu włosy raczej nie pomagały w zdolności kamuflowania się. O ile jej potrzebował. Jego wysokie już notowania poszybowały o kolejne oczko w górę, gdy użył jednego z ulubionych zaklęć Cornelii. Ale przecież i o nim mogła mówić przepowiednia - rubinowa poświata budziła wciąż niepokój i właśnie dlatego w odpowiedzi na uśmiech posłała mu jedynie poważne spojrzenie.
Zaufać, nie zaufać. Iść, nie iść. Ryzykować? Co za wariacki świat.
Piękne przemówienie, Weasley. Wprawdzie nigdy nie była osobą, którą przekonać mogą po prostu słowa, ale wypowiadał je tak... przekonująco? Wykręcała sobie palce, rozważając wszystkie za i przeciw szalonemu zaufaniu ledwo znajomemu Weasleyowi (którego swoją drogą ostatni raz widziała podczas feralnego poszukiwania przygód i jak dotąd nie dostała ani grosza obiecanego przez Ministerstwo, to jest jakaś k p i n a). Poczekała cierpliwie, aż cała reszta wejdzie do środka i sama zamachała mu przed nosem czerwonym piórem, które zaraz na powrót umieściła w kieszeni.
- Aresztowali dwójkę w restauracji. - powiedziała jedynie, bo była osobą przede wszystkim konkretną, a sytuacja dodatkowo nie sprzyjała pogaduszkom (na przykład pytaniu czy to na ciebie w piątej klasie wywaliłam cały talerz z makaronem). - Młodego nerwowego i ciemną... ciemną. - wzruszyła ramionami, bo nie było czasu na szkicowanie pełnego portretu. Ani wtedy, ani teraz. I czekała na reakcję Weasleya, jednocześnie pozwalając się kierować do chatki, która magicznie się pojawiła. Merlinie, chyba nic jej już dzisiaj nie zdziwi. - Mam nadzieję, że nie skończy się tam - kiwnęła głową w kierunku drzwi - na jakiejś gadaninie. - Bo pustosłowia nie cierpiała. I zgromadzeń ludzkich. I braku przejęcia czyimś trafieniem do Tower. I ogólną dehumanizacją. Typowa kobieta Nokturnu.
Weasley, przejmij się chociaż ty, bo zaraz zwątpię w ludzkość.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaufać, nie zaufać. Iść, nie iść. Ryzykować? Co za wariacki świat.
Piękne przemówienie, Weasley. Wprawdzie nigdy nie była osobą, którą przekonać mogą po prostu słowa, ale wypowiadał je tak... przekonująco? Wykręcała sobie palce, rozważając wszystkie za i przeciw szalonemu zaufaniu ledwo znajomemu Weasleyowi (którego swoją drogą ostatni raz widziała podczas feralnego poszukiwania przygód i jak dotąd nie dostała ani grosza obiecanego przez Ministerstwo, to jest jakaś k p i n a). Poczekała cierpliwie, aż cała reszta wejdzie do środka i sama zamachała mu przed nosem czerwonym piórem, które zaraz na powrót umieściła w kieszeni.
- Aresztowali dwójkę w restauracji. - powiedziała jedynie, bo była osobą przede wszystkim konkretną, a sytuacja dodatkowo nie sprzyjała pogaduszkom (na przykład pytaniu czy to na ciebie w piątej klasie wywaliłam cały talerz z makaronem). - Młodego nerwowego i ciemną... ciemną. - wzruszyła ramionami, bo nie było czasu na szkicowanie pełnego portretu. Ani wtedy, ani teraz. I czekała na reakcję Weasleya, jednocześnie pozwalając się kierować do chatki, która magicznie się pojawiła. Merlinie, chyba nic jej już dzisiaj nie zdziwi. - Mam nadzieję, że nie skończy się tam - kiwnęła głową w kierunku drzwi - na jakiejś gadaninie. - Bo pustosłowia nie cierpiała. I zgromadzeń ludzkich. I braku przejęcia czyimś trafieniem do Tower. I ogólną dehumanizacją. Typowa kobieta Nokturnu.
Weasley, przejmij się chociaż ty, bo zaraz zwątpię w ludzkość.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cornelia Mulciber
Zawód : aktorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Someday I'll wish upon a star,
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
wake up where the clouds are far behind me
Where troubles melts like lemon drops, high above the chimney top
That's where you'll find me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słowa Herewarda wcale go nie uspokoiły. Wysłuchał rudzielca z uwagą, po czym posłał spojrzenie Benowi i kiwnął głową.
- Jasne, zrobimy co w naszej mocy - powiedział, po czym oddalił się, by poddać kontroli parę piór. Stanął później z boku, obserwując wkraczających do budynku. Jego uwagę przykuło zachowanie Perseusza, jednak był zbyt daleko by usłyszeć, co mówi Avery.
- Ben... popatrz no - wskazał głową Persa i ruszył do przodu. Coś mu tu nie pasowało. I chociaż zareagował najszybciej jak mógł to nie miał jak powstrzymać mężczyznę przed teleportacją, bowiem nadal dzieliła ich zbyt znacząca odległość.
- Co o tym sądzisz? - odwrócił się do towarzysza, minę mając dość nie tęgą. - Trzeba będzie o tym porozmawiać później z... Garrett! - ulga w głosie młodego uzdrowiciela była tak wyraźna, jak słońce odcinające się na tle bezchmurnego nieba. Rudzielec odłączył się od grupki ludzi, której najwyraźniej przewodził i ruszył w ich kierunku.
- Brakuje kilku osób... nie ma Luno, Samuela i Cressidy. Ben, kogoś pominąłem?
Wiadomości, jakie dane im było usłyszeć zmyło resztki ulgi z twarzy Selwyna, zastępując je marsem ściągniętych brwi i badawczego spojrzenia wlepionego w Weasleya. Pokiwał jednak głową.
- Rozumiem. Spróbuję jakoś... podejść ich od strony psychologicznej, może zadziała - lekko wzruszył ramionami. Klepnął Wrighta w ramię, mamrocząc coś na kształt "chodź" i ruszył w kierunku chatki. Najpierw dość niemrawo, jednak po chwili jego krok stał się bardziej sprężysty, a na twarzy zagościł niewymowny spokój i pewność siebie, jednocześnie dokonując drobnej korekty swoich rysów twarzy, by podprogowy przekaz był jeszcze mocniejszy. Wskoczył po schodkach i idealnie maskując zdziwienie, jakie pojawiło się w nim na widok wielkich drzwi z ornamentem, wdarł się do jeszcze większego pomieszczenia niczym wiosenny powiew w tej szarej jesieni. Emanował tym spokojem i ulgą, a dokładnie taki był cel młodego adepta magipsychiatrii - zarazić tym wszystkich obecnych w pomieszczeniu.
- Garrett się znalazł, są cali - powiedział z najserdeczniejszym i najszczerszym selwynowym uśmiechem, nie wspominając nic o tych, którzy cali nie byli. Jak się czegoś nie powie na głos to pozostaje tylko gdzieś daleko, w zakamarkach umysłu jako domysł podświadomości. Żwawym krokiem podszedł do stołu i zarzucając płaszcz na wolne krzesło obok Verethe, przystanął obok kobiety.
- Alexander Selwyn - przedstawił się z uśmiechem, a gdy podała mu swoją dłoń, z właściwą sobie szarmancją musnął jej wierzch ustami - ot, szlachecki szacunek wobec kobiet. - Miło poznać - dodał, po czym opadł na krzesło, jednocześnie gestem zachęcając Benjamina, by usiadł obok.
- Jasne, zrobimy co w naszej mocy - powiedział, po czym oddalił się, by poddać kontroli parę piór. Stanął później z boku, obserwując wkraczających do budynku. Jego uwagę przykuło zachowanie Perseusza, jednak był zbyt daleko by usłyszeć, co mówi Avery.
- Ben... popatrz no - wskazał głową Persa i ruszył do przodu. Coś mu tu nie pasowało. I chociaż zareagował najszybciej jak mógł to nie miał jak powstrzymać mężczyznę przed teleportacją, bowiem nadal dzieliła ich zbyt znacząca odległość.
- Co o tym sądzisz? - odwrócił się do towarzysza, minę mając dość nie tęgą. - Trzeba będzie o tym porozmawiać później z... Garrett! - ulga w głosie młodego uzdrowiciela była tak wyraźna, jak słońce odcinające się na tle bezchmurnego nieba. Rudzielec odłączył się od grupki ludzi, której najwyraźniej przewodził i ruszył w ich kierunku.
- Brakuje kilku osób... nie ma Luno, Samuela i Cressidy. Ben, kogoś pominąłem?
Wiadomości, jakie dane im było usłyszeć zmyło resztki ulgi z twarzy Selwyna, zastępując je marsem ściągniętych brwi i badawczego spojrzenia wlepionego w Weasleya. Pokiwał jednak głową.
- Rozumiem. Spróbuję jakoś... podejść ich od strony psychologicznej, może zadziała - lekko wzruszył ramionami. Klepnął Wrighta w ramię, mamrocząc coś na kształt "chodź" i ruszył w kierunku chatki. Najpierw dość niemrawo, jednak po chwili jego krok stał się bardziej sprężysty, a na twarzy zagościł niewymowny spokój i pewność siebie, jednocześnie dokonując drobnej korekty swoich rysów twarzy, by podprogowy przekaz był jeszcze mocniejszy. Wskoczył po schodkach i idealnie maskując zdziwienie, jakie pojawiło się w nim na widok wielkich drzwi z ornamentem, wdarł się do jeszcze większego pomieszczenia niczym wiosenny powiew w tej szarej jesieni. Emanował tym spokojem i ulgą, a dokładnie taki był cel młodego adepta magipsychiatrii - zarazić tym wszystkich obecnych w pomieszczeniu.
- Garrett się znalazł, są cali - powiedział z najserdeczniejszym i najszczerszym selwynowym uśmiechem, nie wspominając nic o tych, którzy cali nie byli. Jak się czegoś nie powie na głos to pozostaje tylko gdzieś daleko, w zakamarkach umysłu jako domysł podświadomości. Żwawym krokiem podszedł do stołu i zarzucając płaszcz na wolne krzesło obok Verethe, przystanął obok kobiety.
- Alexander Selwyn - przedstawił się z uśmiechem, a gdy podała mu swoją dłoń, z właściwą sobie szarmancją musnął jej wierzch ustami - ot, szlachecki szacunek wobec kobiet. - Miło poznać - dodał, po czym opadł na krzesło, jednocześnie gestem zachęcając Benjamina, by usiadł obok.
Wszystko działo się bardzo szybko, jakby czas chciał nadrobić to drętwe, przedłużające się oczekiwanie na pojawienie się w progu kuchni Garretta. W jednej chwili stali przed chatką samotnie, w następnej otaczała ich już zgraja głównie obcych osób. Kobiet, mężczyzn, szlachcianek - Ben tylko mrugnął zawadiacko na komentarz Lilith - i arystokratów i choć początkowo obdarzał tych ostatnich jakąś formą nokturnowej pogardy, to nauczony doświadczeniem (a także znajomością z Selwynem, okazującym się naprawdę w porządku jegomościem) postanowił nie rozpoczynać tego chaotycznego spotkania od klasowych wyrzutów. Widocznie każdy pojawił się tutaj dzięki jakiejś niezrozumiałej magii, silniejszej od śmierci, pełnej metafor i aluzji, których Ben nie potrafił i nawet nie chciał ogarnąć. Po prostu płynął z prądem, z pokorą przyjmując zarówno słowa Herewarda jak i pojawiającego się chwilę potem Garretta. Dalej nic nie rozumiał, a słowa przekazane mu przez rudzielca sprawiły, że mocno się zaniepokoił, lecz nie dał po sobie tego poznać. Może i nie promieniował urokiem osobistym jak Alexander, wydający się wręcz groteskowo spokojnym, ale jego brodata twarz nie wykrzywiła się w wyrazie szoku czy niepokoju. Ot, znudzony dryblas z Nokturnu, dogaszający fajeczkę w lekko wilgotnej ziemi. Myślami był przy nagłym zniknięciu Perseusa, przy nieobecnych-porwanych (czy należała do nich Cressida?) i innych nieprzyjemnych wizjach, które postanowił jednak odłożyć na wyższą mózgową półkę. Rozejrzał się jeszcze raz przed chatką, po czym wszedł do sali obrad, w ogóle niezdziwiony jej pojawieniem się. Mało rzeczy potrafiło wytrącić go z równowagi i na pewno nie była to kolejna architektoniczna magia. Dziarsko ruszył wzdłuż prawego boku stołu, przesuwając nieco chmurnym spojrzeniem po każdej nowej osobie anektującej ich zakon, a następnie zajął miejsce obok Alexandra, machając jednocześnie do Margaux, by usiadła obok niego. Nie odpowiadał na latające w powietrzu pytania ani na równie pytajnikowe spojrzenia, pozostawiając wprowadzanie dobrej atmosfery Alexandrowi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W miarę, jak słuchał słów innych, jego niepokój zwiększał się. Sny, spotkania, łapanki i kolejne tajemnice... Przesunął się jednak bliżej, nasłuchując z uwagą i dłonią wciąż bezwiednie gładząc swoje pióro. czując się, jakby właśnie brał udział w jakimś tajemniczym, zakazanym przedsięwzięciu. Zapewne starannie zorganizowanym przez kogoś, kto w niewyjaśniony sposób umieścił w ich głowach sny a obok ich ciał – pióra, które teraz mieli ze sobą. Wciąż czekał na prawdę, ale musiał być cierpliwy, jeszcze trochę.
A później usłyszał z ust Garretta tajemniczą nazwę – Zakon Feniksa. I właśnie wtedy przed jego oczami zmaterializował się niewielki, rozpadający się domek. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by użyć zaklęcia Fideliusa, by ukryć to miejsce i sprawić, że mógł je ujawnić tylko strażnik tajemnicy, to rzeczywiście sprawa musiała być poważniejsza niż początkowo sądził. Tylko czym był ten tajemniczy Zakon? W jaki sposób działał i czy wszyscy właśnie mieli stać się jego członkami? W jakim celu zostali wybrani? Kolejne pytania zaczęły kłębić się w jego głowie. Jednak podszedł do Weasleya i skinąwszy mu głową, okazując tym samym swoją aprobatę dla jego słów, pokazał pióro, a potem mógł znaleźć się we wnętrzu kwatery. Która, choć z zewnątrz wyglądała na zbyt małą, by pomieścić wszystkich czarodziejów gromadzących się w ogrodzie, ale gdy wszedł do środka, wnętrze sprawiało wrażenie, jakby magicznie się powiększyło dzięki czemu było tu zaskakująco sporo miejsca. Ktoś i tutaj musiał użyć mnóstwa zaklęć, by osiągnąć taki efekt, więc Michael, jako pasjonat tej dziedziny magii, zamruczał cicho z podziwem. Nie mógł tego nie zauważyć i nie docenić.
A zaraz potem przestał już skupiać się wyłącznie na wnętrzu i jego zaskakujących właściwościach, a zaczął rozglądać się po twarzach obecnych, którzy najwyraźniej dotarli tutaj wcześniej niż grupka z Howl Street.
Zauważył kolejne znajome twarze. Na przykład Cassiana, którego poznał już jakiś czas temu i który zdecydowanie nie wyglądał teraz najlepiej, najwyraźniej pijany. Tuż przed wejściem do kwatery widział też jedną ze swoich byłych uczennic (Minnie), ale większe zdziwienie wywołała kolejna ruda czupryna, którą widywał każdego dnia w pracy.
- Herewardzie? – zdziwił się na widok współpracownika z Hogwartu. – Więc ty też jesteś zamieszany w tę sprawę z... Zakonem Feniksa?
Był to dla Michaela spory szok, ale z drugiej strony, cieszył się, że wśród tej chaotycznej zbieraniny czarodziejów z różnych środowisk, są też znajomi, w tym tacy, których widywał regularnie.
- Dla tych, którzy jeszcze mnie nie znają, Michael Tonks – przedstawił się ponownie osobom obecnym w pomieszczeniu i zasiadł na jednym z wolnych miejsc przy długim stole.
A później usłyszał z ust Garretta tajemniczą nazwę – Zakon Feniksa. I właśnie wtedy przed jego oczami zmaterializował się niewielki, rozpadający się domek. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, by użyć zaklęcia Fideliusa, by ukryć to miejsce i sprawić, że mógł je ujawnić tylko strażnik tajemnicy, to rzeczywiście sprawa musiała być poważniejsza niż początkowo sądził. Tylko czym był ten tajemniczy Zakon? W jaki sposób działał i czy wszyscy właśnie mieli stać się jego członkami? W jakim celu zostali wybrani? Kolejne pytania zaczęły kłębić się w jego głowie. Jednak podszedł do Weasleya i skinąwszy mu głową, okazując tym samym swoją aprobatę dla jego słów, pokazał pióro, a potem mógł znaleźć się we wnętrzu kwatery. Która, choć z zewnątrz wyglądała na zbyt małą, by pomieścić wszystkich czarodziejów gromadzących się w ogrodzie, ale gdy wszedł do środka, wnętrze sprawiało wrażenie, jakby magicznie się powiększyło dzięki czemu było tu zaskakująco sporo miejsca. Ktoś i tutaj musiał użyć mnóstwa zaklęć, by osiągnąć taki efekt, więc Michael, jako pasjonat tej dziedziny magii, zamruczał cicho z podziwem. Nie mógł tego nie zauważyć i nie docenić.
A zaraz potem przestał już skupiać się wyłącznie na wnętrzu i jego zaskakujących właściwościach, a zaczął rozglądać się po twarzach obecnych, którzy najwyraźniej dotarli tutaj wcześniej niż grupka z Howl Street.
Zauważył kolejne znajome twarze. Na przykład Cassiana, którego poznał już jakiś czas temu i który zdecydowanie nie wyglądał teraz najlepiej, najwyraźniej pijany. Tuż przed wejściem do kwatery widział też jedną ze swoich byłych uczennic (Minnie), ale większe zdziwienie wywołała kolejna ruda czupryna, którą widywał każdego dnia w pracy.
- Herewardzie? – zdziwił się na widok współpracownika z Hogwartu. – Więc ty też jesteś zamieszany w tę sprawę z... Zakonem Feniksa?
Był to dla Michaela spory szok, ale z drugiej strony, cieszył się, że wśród tej chaotycznej zbieraniny czarodziejów z różnych środowisk, są też znajomi, w tym tacy, których widywał regularnie.
- Dla tych, którzy jeszcze mnie nie znają, Michael Tonks – przedstawił się ponownie osobom obecnym w pomieszczeniu i zasiadł na jednym z wolnych miejsc przy długim stole.
Cassiana prawde mówiąc ten bieg już dawno musiał otrzeźwić, ale desperacko trzymał się ostatnich pozostałości nieogarnięcia, widocznie w nim znajdując pewien ratunek dla konieczności myślenia logicznie i odbierania bodźców z otoczenia. Faktycznie wyglądało to tak, że opierając się o ramię dziewczyny jego rozsądek zdążył się już względnie przebić przez zamglony świat wyobrażeń Morissona, za którym się chował, bo tak było prościej. Tak, to była ta ucieczka, o której mówił mu Garrett, bo kiedy Cass nie łapał się swojej pijackiej pozy czuł więcej, widział więcej i myślał więcej, a myślenie zwykle bolało, a przestrzeń wokół i ludzie na trzeźwo drażnili. Nie ta piękna, młoda, delikatna dziewczyna, która przeczesywała jego włosy bardzo delikatnie, w sposób pozbawiony ewentualnej perwersji. Wszystko to było bardzo nieprawidłowe. Nie on czasem jako mężczyzna powinien dawać oparcie kobiecie? Uniósł wzrok do jej twarzy, a chociaż dalej dało się wyczuć nutę alkoholu, wymieszała się ona ze świeżym powietrzem i nawet zapachem jej własnych perfum, która to woń bardzo szybko spowiła jego ubrania przy tym lekkim objęciu, jakim ją obdarzył. Dopiero teraz godził się powoli z tym, że świat był kurewsko podły, a on był wściekły, bo kiedy nie pił, właśnie tak się czuł – rozdrażniony. Chociaż kiedy patrzył w te bystre dziewczęce oczy złość z niego uchodziła. Tylko na chwilę, bo zaraz czując gorąco i duszność opanowującą jego ciało i ścisk w żołądku, irytację, kiedy przypomniał sobie o perfidnych poplecznikach Grinwelada tępiących właśnie taką kobiecą delikatność i niewinność - kobiet i dzieci, był zły. Oczy nagle zaszły mu otępiającą złością, kiedy już miał się odsunąć od dziewczęcia. Zanim zdążył to zrobić wiadro wody spadło mu wprost na buchający nienawiścią łeb i szkoda, że zimna woda od razu nie wyparowała. Zamiast tego chlusnęła z jego ramion i łepetyny wprost na biedne dziewczę.
— O kurwa! — warknął wprost do ucha McGonagall, instynktownie zaciskając ramię w jej pasie. Stała przed nim kobieta, dlatego zreflektował się od razu — o kurwa… — tak, starał się. Wypowiedź powtórzył ciszej, chociaż tak samo wulgarnie, przenosząc wzrok na Weasleya, bo tylko Auror mógł być tak butny, żeby mu to zrobić. Spiorunował go wściekłym spojrzeniem, zarzucając własny, szczęśliwie suchy płaszcz na ramionach przemoczonej Minnie. Sam splótł ramiona na piersi, ściskając ręce w splocie w złości, uwydatniając tym mięśnie, wyraźnie zaznaczone przez materiał przemokniętej doszczętnie koszuli.
Tak, czuł się otrzeźwiony. Nie pomogło mu to wcale zrozumieć treści słów Weasleya. Mimo to wysłuchując go do końca przekroczył próg do pomieszczenia i wszedł ze wszystkimi. W pomieszczeniu zasępiony siadając na jednym z krzeseł w pomieszczeniu, obrócił je oparciem przed siebie, siadając na nim okrakiem. Kiedy inni zadawali pytania, on piorunował wzrokiem Garretta.
Docierało do niego właśnie ile dekretów złamali zanim dostali się do tego pomieszczenia. Zmarszczył skonfundowany brwi. Nie martwiło go łamanie prawa w tym samym stopniu co brak znajomości celu, w jakim to zrobili. Jego wzrok tylko na chwilę przeniósł się na Michaela. Skinął mu głową, przykładając zaraz potem dłoń do twarzy. Łupało mu we łbie na tyle, że ciężko mu było się koncentrować na posyłanie Weasleyowi bazyliszkowego wzroku. To był bardzo wymagający wzrok, do których potrzeba było specjalnego zaangażowania i zawziętości. Szmaragdowe oczy spełniały zaledwie 5% tego wzroku, do reszty potrzeba było motywacji. Cóż, jeśli pasję i zaciętość z jaką złościł się na Weasleya przeniesie na ratunek więźniów w Tower to ich misja miała szansę na powodzenie.
— O kurwa! — warknął wprost do ucha McGonagall, instynktownie zaciskając ramię w jej pasie. Stała przed nim kobieta, dlatego zreflektował się od razu — o kurwa… — tak, starał się. Wypowiedź powtórzył ciszej, chociaż tak samo wulgarnie, przenosząc wzrok na Weasleya, bo tylko Auror mógł być tak butny, żeby mu to zrobić. Spiorunował go wściekłym spojrzeniem, zarzucając własny, szczęśliwie suchy płaszcz na ramionach przemoczonej Minnie. Sam splótł ramiona na piersi, ściskając ręce w splocie w złości, uwydatniając tym mięśnie, wyraźnie zaznaczone przez materiał przemokniętej doszczętnie koszuli.
Tak, czuł się otrzeźwiony. Nie pomogło mu to wcale zrozumieć treści słów Weasleya. Mimo to wysłuchując go do końca przekroczył próg do pomieszczenia i wszedł ze wszystkimi. W pomieszczeniu zasępiony siadając na jednym z krzeseł w pomieszczeniu, obrócił je oparciem przed siebie, siadając na nim okrakiem. Kiedy inni zadawali pytania, on piorunował wzrokiem Garretta.
Docierało do niego właśnie ile dekretów złamali zanim dostali się do tego pomieszczenia. Zmarszczył skonfundowany brwi. Nie martwiło go łamanie prawa w tym samym stopniu co brak znajomości celu, w jakim to zrobili. Jego wzrok tylko na chwilę przeniósł się na Michaela. Skinął mu głową, przykładając zaraz potem dłoń do twarzy. Łupało mu we łbie na tyle, że ciężko mu było się koncentrować na posyłanie Weasleyowi bazyliszkowego wzroku. To był bardzo wymagający wzrok, do których potrzeba było specjalnego zaangażowania i zawziętości. Szmaragdowe oczy spełniały zaledwie 5% tego wzroku, do reszty potrzeba było motywacji. Cóż, jeśli pasję i zaciętość z jaką złościł się na Weasleya przeniesie na ratunek więźniów w Tower to ich misja miała szansę na powodzenie.
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z trudem słuchałam słów naszego przywódcy oświetlonego tym niesamowitym światłem. Byłam wniebowzięta, niezdrowo podekscytowana, podniecona zaistniałą sytuacją, Zakonem Feniksa, o którym jeszcze nic nie wiedziałam, a co brzmiało, jak gdybym znała to od dawna. Podświadomie wiedziałam, iż to właśnie TO, iż to właśnie TEGO brakowało mi w moim życiu, w którym uzdrowicielstwo przestawało mi wystarczać w niesieniu dobra.
Bez zawahania pokazałam mężczyźnie, którego każdy zwał Garrettem, piórko, po czym przekroczyłam niewielki domek. To właśnie on przykuł mą uwagę, kiedy znalazłam się już w środku. Nie mógł nie, skoro jego zniszczony wystrój, był dla mnie niczym bajka, niczym marzenie, które wyrwano z mojej głowy i wrzucono do rzeczywistości, do tego właśnie niewielkiego domku.
Dopiero imię wypowiedziane przez Michaela, które doskonale znałam i którego właściciel zapewne był mi osobą bardzo bliską, przywróciło mnie do rzeczywistości, uziemiło i wyszczerzyło jeszcze bardziej, kiedy już namierzyłam wzrokiem rudowłosą czuprynę Herewarda, do której nie omieszkałam zamachać żywiołowo. Szturchnęłam przy tym kogoś niechcący, przepraszając zaraz za ten występek, ale nie przestając się też cieszyć z powodu tego, iż ta moja przygoda życia nie miała pozostać dla mnie samotnym epizodem, że zawierała w sobie również moich przyjaciół oraz inne znajome twarze. Otaczali mnie niemal sami uzdrowiciele i stażyści z Munga! Same dobre dusze! Zgromadziło się tu naprawdę dużo osób! I to było piękne.
Bez zawahania pokazałam mężczyźnie, którego każdy zwał Garrettem, piórko, po czym przekroczyłam niewielki domek. To właśnie on przykuł mą uwagę, kiedy znalazłam się już w środku. Nie mógł nie, skoro jego zniszczony wystrój, był dla mnie niczym bajka, niczym marzenie, które wyrwano z mojej głowy i wrzucono do rzeczywistości, do tego właśnie niewielkiego domku.
Dopiero imię wypowiedziane przez Michaela, które doskonale znałam i którego właściciel zapewne był mi osobą bardzo bliską, przywróciło mnie do rzeczywistości, uziemiło i wyszczerzyło jeszcze bardziej, kiedy już namierzyłam wzrokiem rudowłosą czuprynę Herewarda, do której nie omieszkałam zamachać żywiołowo. Szturchnęłam przy tym kogoś niechcący, przepraszając zaraz za ten występek, ale nie przestając się też cieszyć z powodu tego, iż ta moja przygoda życia nie miała pozostać dla mnie samotnym epizodem, że zawierała w sobie również moich przyjaciół oraz inne znajome twarze. Otaczali mnie niemal sami uzdrowiciele i stażyści z Munga! Same dobre dusze! Zgromadziło się tu naprawdę dużo osób! I to było piękne.
» Ratujmy Ziemię! «
To jedyna planeta, na której występuje czekolada.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| z ogrodu
Szaleńczy bieg, śmigające zaklęcia, świetlisty zarys feniksa. Urywane zdania, strzępki wyjaśnień, pytania. I jeszcze więcej pytań. A później maleńka chatka pojawiająca się znikąd; miszmasz wydarzeń, przez które z każdą chwilą rozumiała coraz mniej, przygniatana rosnącą dezorientacją. Wyłapywała przypadkowe wypowiedzi, próbowała złożyć pozbawione sensu zdania w całość… aż w pewnym momencie przestało jej to przeszkadzać, bo po prostu odpuściła sobie racjonalne myślenie, skupiając się na pobrzmiewającej już jakby z oddali, sennej pieśni, mieszającej się jakoś tak naturalnie i harmonijnie ze słowami Garretta. Być może szwankował jej instynkt samozachowawczy, ale o dziwo, nie miała wątpliwości co do swojej obecności na nachodzącym? spotkaniu, tracąc je zupełnie gdzieś między naprawianiem, a obiecuję.
Bez śladów zawahania ruszyła za resztą tej dosyć osobliwej grupy, po drodze wyciągając z kieszeni płaszcza pióro i unosząc je lekko do góry, tak, by było dobrze widoczne. Teoretycznie wykonywała po prostu polecenie Garry’ego, ale jednocześnie jakby upewniała samą siebie w przekonaniu, że rzeczywiście miała prawo tu być; że w jakiś szalony sposób przynależała do tych wszystkich ludzi, spośród których kojarzyła tylko nielicznych, a znała – jeszcze mniej.
Przekraczając próg, bezwiednie wstrzymała oddech, by następnie w milczeniu chłonąć obraz niepozornego budyneczku, który jakimś cudem zmieścił w sobie dwuskrzydłowe, zdobione drzwi i skrytą za nimi, przestronną salę. Po tylu latach spędzonych w magicznym świecie chyba nie powinno to już robić na niej takiego wrażenia, ale wyglądało na to, że do niektórych rzeczy nigdy nie miało być jaj dane się przyzwyczaić, poza tym – sądząc po otaczających ją twarzach, nie była jedyną, którą zaskoczył ten widok.
Znalazłszy się wewnątrz, przystanęła na moment, niepewna, co powinna zrobić w następnej kolejności, ale zanim zdążyła podjąć jakąkolwiek decyzję, jej spojrzenie padło na machającego w jej kierunku Bena. Uśmiechnęła się automatycznie, czując mimowolną ulgę na widok znajomej postaci i przypominając sobie feralną wyprawę do labiryntu; zerknęła przelotnie i raczej bezwiednie na własne dłonie, nawiedzona nagłym wspomnieniem wielogodzinnego pozbywania się zaschniętej ziemi spod połamanych paznokci, które na szczęście zdążyły wrócić już do właściwego stanu.
– Mogłam się spodziewać – mruknęła na powitanie, na krótko zaciskając palce na benowym ramieniu i zajmując miejsce na krześle obok niego; mając nadzieję, że ręce nie drgały jej nerwowo, bo mimo nieodłącznego, wewnętrznego spokoju, nie potrafiła powstrzymać lekkiego zdenerwowania.
Szaleńczy bieg, śmigające zaklęcia, świetlisty zarys feniksa. Urywane zdania, strzępki wyjaśnień, pytania. I jeszcze więcej pytań. A później maleńka chatka pojawiająca się znikąd; miszmasz wydarzeń, przez które z każdą chwilą rozumiała coraz mniej, przygniatana rosnącą dezorientacją. Wyłapywała przypadkowe wypowiedzi, próbowała złożyć pozbawione sensu zdania w całość… aż w pewnym momencie przestało jej to przeszkadzać, bo po prostu odpuściła sobie racjonalne myślenie, skupiając się na pobrzmiewającej już jakby z oddali, sennej pieśni, mieszającej się jakoś tak naturalnie i harmonijnie ze słowami Garretta. Być może szwankował jej instynkt samozachowawczy, ale o dziwo, nie miała wątpliwości co do swojej obecności na nachodzącym? spotkaniu, tracąc je zupełnie gdzieś między naprawianiem, a obiecuję.
Bez śladów zawahania ruszyła za resztą tej dosyć osobliwej grupy, po drodze wyciągając z kieszeni płaszcza pióro i unosząc je lekko do góry, tak, by było dobrze widoczne. Teoretycznie wykonywała po prostu polecenie Garry’ego, ale jednocześnie jakby upewniała samą siebie w przekonaniu, że rzeczywiście miała prawo tu być; że w jakiś szalony sposób przynależała do tych wszystkich ludzi, spośród których kojarzyła tylko nielicznych, a znała – jeszcze mniej.
Przekraczając próg, bezwiednie wstrzymała oddech, by następnie w milczeniu chłonąć obraz niepozornego budyneczku, który jakimś cudem zmieścił w sobie dwuskrzydłowe, zdobione drzwi i skrytą za nimi, przestronną salę. Po tylu latach spędzonych w magicznym świecie chyba nie powinno to już robić na niej takiego wrażenia, ale wyglądało na to, że do niektórych rzeczy nigdy nie miało być jaj dane się przyzwyczaić, poza tym – sądząc po otaczających ją twarzach, nie była jedyną, którą zaskoczył ten widok.
Znalazłszy się wewnątrz, przystanęła na moment, niepewna, co powinna zrobić w następnej kolejności, ale zanim zdążyła podjąć jakąkolwiek decyzję, jej spojrzenie padło na machającego w jej kierunku Bena. Uśmiechnęła się automatycznie, czując mimowolną ulgę na widok znajomej postaci i przypominając sobie feralną wyprawę do labiryntu; zerknęła przelotnie i raczej bezwiednie na własne dłonie, nawiedzona nagłym wspomnieniem wielogodzinnego pozbywania się zaschniętej ziemi spod połamanych paznokci, które na szczęście zdążyły wrócić już do właściwego stanu.
– Mogłam się spodziewać – mruknęła na powitanie, na krótko zaciskając palce na benowym ramieniu i zajmując miejsce na krześle obok niego; mając nadzieję, że ręce nie drgały jej nerwowo, bo mimo nieodłącznego, wewnętrznego spokoju, nie potrafiła powstrzymać lekkiego zdenerwowania.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| wybaczcie opóźnienie i jakość - święta.
Czułam się jak w jednej z wizji, trochę zbyt surrealistyczne, by traktować to jako rzeczywistość. Cień feniksa na ramieniu Herewarda wyglądał jak szalona abstrakcja, jednak wyraźna ulga na twarzy mężczyzny, utwierdza mnie w przekonaniu, że wszystko jest realne. Wrzucona do wielkiego worka, mocno wstrząśnięta, a potem wrzuca w środek tego wszystkiego - tak mniej więcej się czuję, po krótkich wytłumaczeniach jakich nam udzielono. Cóż mogę więcej zrobić jak pokazać pióro? Zerkam niepewnie w kierunku Rogera - wygląda na całego i zdrowego, jednak całokształt całego zajścia sprawia, że wolałabym przeżywać to wszystko samotnie. Blondynkę, która miała czelność nie udolnie podnieść na niego rękę, mierzę spojrzeniem pełnym politowania, jedyny raz komentarz zostawiając dla siebie. Wszyscy wciąż jesteśmy podenerwowani, tym co zaszło w restauracji - myślę, przechodząc przez tajemnicze drzwi. Nie zamierzam wracać do rozwścieczonego właściciela, ci, którzy mieli pecha i dali się pochwycić funkcjonariuszom, najpewniej zostali już przeniesieni do Ministerstwa lub w inne, o wiele mniej przyjazne miejsce. Tylko brak jednej osoby - Rogera, mógłby mnie zmusić do powrotu, dla niego postawiłabym niebo i ziemię, zaciągając wszystkich obecnych do restauracji, czy tego by chcieli czy nie.
Przechodząc przez wielkie wrota czuję się na powrót jak w Hogwarcie, trwa to zaledwie chwilę, bo gdy trafiam do wielkiego pokoju, bardziej przypomina mi to salon z oryginalnie dobranymi akcentami. Rozglądam się chwilę, ściągając płaszcz, dopiero teraz dociera do mnie, jaki wpływ na organizm miała szaleńcza ucieczka - ręce drżą, utrudniając tym samym rozpięcie guzików, policzki są zaczerwienione niczym po wystawieniu na mróz. Przedstawiam się pobieżnie, jakby nie chcąc zwracać na siebie zbyt dużą ilość uwagi, nim podchodzę w kierunku Rogera, by zająć miejsce u jego boku. Słucham, czekam, analizuję, staram się wszystko zrozumieć, póki co nie mając nic do powiedzenia. Twarz ukrywam za kaskadą włosów, wciąż mi trochę głupio, że powiązałam obecności Rogera w restauracji z piórami. Jednak nie mogę powstrzymać uczucia ulgi, że tutaj jest - praktycznie jedyna znana mi osoba wśród obcych twarzy. Niepewnie kładę dłoń na grzbiecie jego, ni to w geście otuchy, radości czy przeprosin.
Czułam się jak w jednej z wizji, trochę zbyt surrealistyczne, by traktować to jako rzeczywistość. Cień feniksa na ramieniu Herewarda wyglądał jak szalona abstrakcja, jednak wyraźna ulga na twarzy mężczyzny, utwierdza mnie w przekonaniu, że wszystko jest realne. Wrzucona do wielkiego worka, mocno wstrząśnięta, a potem wrzuca w środek tego wszystkiego - tak mniej więcej się czuję, po krótkich wytłumaczeniach jakich nam udzielono. Cóż mogę więcej zrobić jak pokazać pióro? Zerkam niepewnie w kierunku Rogera - wygląda na całego i zdrowego, jednak całokształt całego zajścia sprawia, że wolałabym przeżywać to wszystko samotnie. Blondynkę, która miała czelność nie udolnie podnieść na niego rękę, mierzę spojrzeniem pełnym politowania, jedyny raz komentarz zostawiając dla siebie. Wszyscy wciąż jesteśmy podenerwowani, tym co zaszło w restauracji - myślę, przechodząc przez tajemnicze drzwi. Nie zamierzam wracać do rozwścieczonego właściciela, ci, którzy mieli pecha i dali się pochwycić funkcjonariuszom, najpewniej zostali już przeniesieni do Ministerstwa lub w inne, o wiele mniej przyjazne miejsce. Tylko brak jednej osoby - Rogera, mógłby mnie zmusić do powrotu, dla niego postawiłabym niebo i ziemię, zaciągając wszystkich obecnych do restauracji, czy tego by chcieli czy nie.
Przechodząc przez wielkie wrota czuję się na powrót jak w Hogwarcie, trwa to zaledwie chwilę, bo gdy trafiam do wielkiego pokoju, bardziej przypomina mi to salon z oryginalnie dobranymi akcentami. Rozglądam się chwilę, ściągając płaszcz, dopiero teraz dociera do mnie, jaki wpływ na organizm miała szaleńcza ucieczka - ręce drżą, utrudniając tym samym rozpięcie guzików, policzki są zaczerwienione niczym po wystawieniu na mróz. Przedstawiam się pobieżnie, jakby nie chcąc zwracać na siebie zbyt dużą ilość uwagi, nim podchodzę w kierunku Rogera, by zająć miejsce u jego boku. Słucham, czekam, analizuję, staram się wszystko zrozumieć, póki co nie mając nic do powiedzenia. Twarz ukrywam za kaskadą włosów, wciąż mi trochę głupio, że powiązałam obecności Rogera w restauracji z piórami. Jednak nie mogę powstrzymać uczucia ulgi, że tutaj jest - praktycznie jedyna znana mi osoba wśród obcych twarzy. Niepewnie kładę dłoń na grzbiecie jego, ni to w geście otuchy, radości czy przeprosin.
Gość
Gość
Próbowała zrozumieć fenomen zamieszania, które się wytworzyło - nawet nie umiała dokładnie sprecyzować, kiedy. Patrzyła na wszystkich zebranych, bo jedyne w co zawzięcie chciała wierzyć, a w czym być może się oszukiwała to, że nie szli właśnie na ścięcie. Nie mogli w końcu, prawda? Garrett może i sprawiał wrażenie osoby, która próbuje odnaleźć się w roli nie w pełni dla niego napisanej, ale szło mu dobrze i nie pozostawiało żadnych złudzeń. Ollivander ufała ograniczonej grupie osób, a Weasley, cóż, właśnie w niej się znajdował.
Wyciągnęła pióro, które trzymała w lewej dłoni i kilkukrotnie obróciła je między palcami. Nie wiedziała dlaczego to wszystko było takie istotne, bo jej myśli ciągle skierowane były w stronę Samuela i Adriena, wszak martwiła się o nich i liczyła, że jak tylko stąd się wydostaną, to będzie mogła ruszyć do Tower. Nie obchodziło ją nic innego, gdyż świadomość, że jej przyjaciele są bezpieczni byłaby najlepszą informacją, która za cholerę nie chciała zadźwięczeć w nazbyt wyczulonych uszach dziewczyny.
Jestem strażnikiem tajemnicy kwatery Zakonu Feniksa.
Katya uniosła wymownie brew, gdy padło te słowa i przestała bawić się piórkiem, które przez moment było bardziej absorbujące niż fakt, że nie była sama. Nie potrafiła być otwarta w stosunku do obcych sobie ludzi, wszak z jej winy starszy auror znalazł się w kłopotach. I owszem, liczyła się z tym, że Weasley zrobi wszystko, by im pomóc, ale jak mogła być spokojna, skoro tak naprawdę ona była głównym prowodyrem tego, że ten się dał tak łatwo podejść? Nabrała powietrza w płuca i bez zastanowienia poszła za słowami mężczyzny, bo cóż jej pozostało? Na tą chwilę liczyło się tylko to, by poznać wreszcie tajemnice, która zaczynała być dla niej zagadką nie do rozwiązania, ale była cierpliwa.
-Obiecaj mi, Garrett, że po wszystkim pójdziemy po nich... - mruknęła jeszcze tuż przed tym jak przekroczyła próg nieznanego dotąd miejsca i spuściła wzrok. Bała się, to chyba dość logiczne, prawda? Nie rozdzielała się z Lilith, toteż nie obawiała się, że dziewczyna w cudowny sposób nagle zniknęła.
Otaksowała nieznane jej osoby i nachyliła się w stronę panny Greengrass.
-Zauważyłaś, że mamy dziwną tendencje do pakowania się w sytuacje, których zazwyczaj nie rozumiemy? - brzmiała całkiem poważnie, bo przecież sprawa była niezwykle istotna. Dostrzegła jeszcze pomiędzy zebranymi Benjamina, którego umiejętności jeździeckie były porażające i skoro tak dobrze radził sobie w siodle, to może w razie zagrożenia poradzi sobie z kolejnym dekretem? Wskazała - może nieco bezczelnie - brodą na Wrigta i znów odezwała się do Lilith, choć wzrok zawiesił się na drobnej sylwetce Margaux. -Co to za mężczyzna?
Wyciągnęła pióro, które trzymała w lewej dłoni i kilkukrotnie obróciła je między palcami. Nie wiedziała dlaczego to wszystko było takie istotne, bo jej myśli ciągle skierowane były w stronę Samuela i Adriena, wszak martwiła się o nich i liczyła, że jak tylko stąd się wydostaną, to będzie mogła ruszyć do Tower. Nie obchodziło ją nic innego, gdyż świadomość, że jej przyjaciele są bezpieczni byłaby najlepszą informacją, która za cholerę nie chciała zadźwięczeć w nazbyt wyczulonych uszach dziewczyny.
Jestem strażnikiem tajemnicy kwatery Zakonu Feniksa.
Katya uniosła wymownie brew, gdy padło te słowa i przestała bawić się piórkiem, które przez moment było bardziej absorbujące niż fakt, że nie była sama. Nie potrafiła być otwarta w stosunku do obcych sobie ludzi, wszak z jej winy starszy auror znalazł się w kłopotach. I owszem, liczyła się z tym, że Weasley zrobi wszystko, by im pomóc, ale jak mogła być spokojna, skoro tak naprawdę ona była głównym prowodyrem tego, że ten się dał tak łatwo podejść? Nabrała powietrza w płuca i bez zastanowienia poszła za słowami mężczyzny, bo cóż jej pozostało? Na tą chwilę liczyło się tylko to, by poznać wreszcie tajemnice, która zaczynała być dla niej zagadką nie do rozwiązania, ale była cierpliwa.
-Obiecaj mi, Garrett, że po wszystkim pójdziemy po nich... - mruknęła jeszcze tuż przed tym jak przekroczyła próg nieznanego dotąd miejsca i spuściła wzrok. Bała się, to chyba dość logiczne, prawda? Nie rozdzielała się z Lilith, toteż nie obawiała się, że dziewczyna w cudowny sposób nagle zniknęła.
Otaksowała nieznane jej osoby i nachyliła się w stronę panny Greengrass.
-Zauważyłaś, że mamy dziwną tendencje do pakowania się w sytuacje, których zazwyczaj nie rozumiemy? - brzmiała całkiem poważnie, bo przecież sprawa była niezwykle istotna. Dostrzegła jeszcze pomiędzy zebranymi Benjamina, którego umiejętności jeździeckie były porażające i skoro tak dobrze radził sobie w siodle, to może w razie zagrożenia poradzi sobie z kolejnym dekretem? Wskazała - może nieco bezczelnie - brodą na Wrigta i znów odezwała się do Lilith, choć wzrok zawiesił się na drobnej sylwetce Margaux. -Co to za mężczyzna?
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata