Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Sala obrad
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala obrad
Wstęp do sali obrad posiadają wyłącznie członkowie Gwardii Zakonu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Drzwi, które prowadzą do sali obrad, zupełnie nie pasują do całości starej chaty. Duże, brązowe wrota z ornamentami w kształcie feniksa w płomieniach znacznie bardziej pasowałyby do Hogwartu. Podobnie jak wnętrze i sam charakter tego magicznego pomieszczenia. Przyjmuje ono bowiem rozmiary takie, jakie w danej chwili są potrzebne; stół wydłuża się wraz z przybyciem kolejnych osób. Każdy może liczyć na krzesło. Na tej samej ścianie co drzwi wiszą pióra feniksa, na których, jeśli się przyjrzeć, przeczytać można imię i nazwisko każdego członka Zakonu.
Do sali obrad wejść może każdy członek Gwardii - aby to uczynić, musi położyć na odpowiedniej ścianie w chacie (zaraz naprzeciw drzwi wejściowych) rękę, którą zdobi pierścień Zakonu. Wtedy pod jego dłonią pojawi się klamka, a po jej naciśnięciu - zarys całych wrót. Znikną one jednak zaraz po przekroczeniu progu i ich zatrzaśnięciu.
Padające słowa rozjaśniały zbite w niewiadomą myśli, ale nadal nie tłumaczyły wszystkiego. Widzieli dużo, na tyle, by każdy przy najmniejszych obawach, mógł zapalić się gniewem wystarczająco silnym, by spopielić siebie samego - bez wyznaczonego ujścia. Rozpaczliwa potrzeba zrozumienia plątała się na twarzach zebranych, jak prośba. Wypowiadana w raportach, przeraźliwym zmęczeniu i próby wyładowania zbierającej się ciemności. Sam nie mówił dużo, zwięzła relacja, którą widział. Suchość nie wynikała z ignorancji, a bezsilności? która szarpała ciałem niemiłosiernie. Wiedział też, że Garrett uzupełni jego treści o własne spostrzeżenia. Nie byli przecież cały czas razem. Może to był własnie ich błąd? Ile ich popełnili?
Wytrzymał wzrok Weasleya nie próbując odwracać się, przyjmując błyski, którymi gromił go towarzysz. Rozumiał i jednocześnie sam miał ochotę po prostu wyć, jak wilk - Mówię, że to było straszne, nie normalne. I cokolwiek przyświecało całemu okrucieństwu, możemy...tylko spekulować. Może pani Profesor dotrze jaka była prawda. - zacisnął spękane wargi, a dłonie zwinęły się w pięści na blacie stołu, ale ostatecznie odetchnął - Kieruj gniew na wrogów - ja do nich nie należę. Burza pętała się na granicy zrozumienia, ale ostatecznie Skamander zawiesił wzrok (znowu?) na siedzącym niedaleko kocie. Wszyscy byli winni po równo.
Pośród zebranych, wydawał się istotą wręcz groteskowo beztroską. Możliwe, że gdyby nie kłębiące się nad ich głowami chmury, uśmiechnąłby się na widok kociego zachowania. A dziś, dziś po prostu pozwalało oderwać się od prywatnie dręczących demonów.
Moc ukryta w dzieciach. Czy tego pragnął Grindewald? W chorym umyśle wymyślił plan pozyskania władzy przez okrucieństwo i cierpienia tych, którzy wydawali się najbardziej opieki potrzebować? Nie mógł wyrzucić z pamięci bladych, dziecięcych twarzy i oczu, w których czaił się nienaturalny spokój, chociaż - absurdalnie - obleczony przerażeniem. To o czym mówił Weasley, dziewczynka, którą wyciągnął z pomieszczenia wampira, to o niej mówił. Bathilda była tajemnicza, gdy mówiła o mocy trójki dzieci, ale wierzył, wciąż i rozpaczliwie, że dzięki niej...uda się cokolwiek zdziałać.
Nie odezwał się, gdy wyznaczono dwóch na warte poprowadzenia spotkania. To nie było proste zadanie, ale I Frederick i Garry mieli wystarczająco doświadczenia, by skopić na sobie uwagę zakonników. Wbrew pozorom, szlacheckie wychowanie uposażyło ich w umiejętności, które nie są dostępne każdemu. Dziś miały się przydać nawet takie. Wszystko, cokolwiek miało doprowadzić ich do celu.
- Przeklęta - zmarszczył czarne brwi, by odezwać się zaraz za Herewardem. Odwrócił zmęczone spojrzenie ku Gwardziście - Nie zdziwiłbym się, gdyby była pod wpływem czarnej magii - i znowu, źródła musieli szukać w Grindewaldzie. jeśli położył łapska tak wysoko, gdzie sięgają jeszcze jego wpływy? - Jeśli jest sposób, by to powstrzymać... - zawiesił głos i umilkł. Dłoń mechanicznie zaciskał i rozluźniał, próbując znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie. Prawie się zakrztusił, gdy Adrien pokazał mu numer proroka i nazywanie tego absurdem, było już śmiesznym powiedzeniem. Działania Minister magii przypominały pozbawione sensu ruchy teatralnej kukiełki. I taką zapewne musiała być.
Wytrzymał wzrok Weasleya nie próbując odwracać się, przyjmując błyski, którymi gromił go towarzysz. Rozumiał i jednocześnie sam miał ochotę po prostu wyć, jak wilk - Mówię, że to było straszne, nie normalne. I cokolwiek przyświecało całemu okrucieństwu, możemy...tylko spekulować. Może pani Profesor dotrze jaka była prawda. - zacisnął spękane wargi, a dłonie zwinęły się w pięści na blacie stołu, ale ostatecznie odetchnął - Kieruj gniew na wrogów - ja do nich nie należę. Burza pętała się na granicy zrozumienia, ale ostatecznie Skamander zawiesił wzrok (znowu?) na siedzącym niedaleko kocie. Wszyscy byli winni po równo.
Pośród zebranych, wydawał się istotą wręcz groteskowo beztroską. Możliwe, że gdyby nie kłębiące się nad ich głowami chmury, uśmiechnąłby się na widok kociego zachowania. A dziś, dziś po prostu pozwalało oderwać się od prywatnie dręczących demonów.
Moc ukryta w dzieciach. Czy tego pragnął Grindewald? W chorym umyśle wymyślił plan pozyskania władzy przez okrucieństwo i cierpienia tych, którzy wydawali się najbardziej opieki potrzebować? Nie mógł wyrzucić z pamięci bladych, dziecięcych twarzy i oczu, w których czaił się nienaturalny spokój, chociaż - absurdalnie - obleczony przerażeniem. To o czym mówił Weasley, dziewczynka, którą wyciągnął z pomieszczenia wampira, to o niej mówił. Bathilda była tajemnicza, gdy mówiła o mocy trójki dzieci, ale wierzył, wciąż i rozpaczliwie, że dzięki niej...uda się cokolwiek zdziałać.
Nie odezwał się, gdy wyznaczono dwóch na warte poprowadzenia spotkania. To nie było proste zadanie, ale I Frederick i Garry mieli wystarczająco doświadczenia, by skopić na sobie uwagę zakonników. Wbrew pozorom, szlacheckie wychowanie uposażyło ich w umiejętności, które nie są dostępne każdemu. Dziś miały się przydać nawet takie. Wszystko, cokolwiek miało doprowadzić ich do celu.
- Przeklęta - zmarszczył czarne brwi, by odezwać się zaraz za Herewardem. Odwrócił zmęczone spojrzenie ku Gwardziście - Nie zdziwiłbym się, gdyby była pod wpływem czarnej magii - i znowu, źródła musieli szukać w Grindewaldzie. jeśli położył łapska tak wysoko, gdzie sięgają jeszcze jego wpływy? - Jeśli jest sposób, by to powstrzymać... - zawiesił głos i umilkł. Dłoń mechanicznie zaciskał i rozluźniał, próbując znaleźć jakiekolwiek rozwiązanie. Prawie się zakrztusił, gdy Adrien pokazał mu numer proroka i nazywanie tego absurdem, było już śmiesznym powiedzeniem. Działania Minister magii przypominały pozbawione sensu ruchy teatralnej kukiełki. I taką zapewne musiała być.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Niemalże nieprzerwanie - oprócz krótkiego epizodu, gdy zdecydował się zabrać głos - wpatrywał się we własne dłonie obracające opieszale różdżkę; słuchał padających słów raczej w milczeniu, znów nie czując jakiejkolwiek potrzeby, żeby zwracać na siebie uwagę. Myślał; głównie snuł plany, rozważał, rozkładał tragiczną sytuację na czynniki pierwsze; na analizowaniu i milczącej obserwacji znał się najlepiej, powtarzał sobie uparcie, że to właśnie stratedzy zwyciężają wojny.
- Co? - palnął jakby wyłącznie na wpół przytomnie, nie kryjąc zaskoczenia - posłał nie do końca rozumiejące spojrzenie Samuelowi, czując się, jakby ominął go któryś aspekt rozmowy. Lekko wzniósł brwi, powtarzając w pamięci słowa, jakie niedawno wypowiedział i próbując uzmysłowić siebie, w którym momencie oskarżał o cokolwiek Skamandera, kierował na niego gniew lub w jakikolwiek sposób odcisnął mu na odcisk - a nie potrafiąc zlokalizować w pamięci tego felernego półsłówka, chciał drążyć ten temat, dopytać, o co mu, na Merlina, chodziło. Zrezygnował z tego w ostatniej chwili, jak zdążył już otworzyć usta; to nie był czas na podobne rozmowy, a niesprzyjające okoliczności mogły działać przecież jak płachta na byka - i sprawiać, że szargani żalem ludzie doszukują się pretekstów do sprzeczki; sam czuł się podobnie, nie mógł go winić.
Zamiast tego powrócił do niemego wsłuchiwania się w ciężkie słowa ostro przecinające ciszę; monolog Bathildy był przerażający, a sama myśl o przekleństwie dzieci napawała lodowatym lękiem. Uniósł na staruszkę spojrzenie, przerwawszy przewracanie w dłoniach różdżki; powiódł nim w stronę kota odrobinę zbyt beztrosko królującego na długim stole. Był (chyba?) tylko zwierzęciem - nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, nawet jeśli jego mądre spojrzenie skrywało w sobie ludzkie wręcz zrozumienie.
Skinął głową na wiadomość o spotkaniu, które przyjdzie im poprowadzić; wbił wzrok w Freda, który - na szczęście? - wyrobił na tę chwilę zapotrzebowanie na kurtuazję i Garrett mógł powrócić do bezpiecznego milczenia. Eliksiry, uzdrowiciele, poszukiwanie sojuszników, los uratowanych więźniów; zachował to w odmętach umysłu, przeczuwając, że gdy dzisiejsza rozmowa posunie naprzód, natłok ważniejszej wiedzy wyprze mu z pamięci te dość istotne informacje.
- Zawsze możemy wysadzić Wilhelminę zanim ona wysadzi Londyn - mruknął, a jego głos ocierał się o zrezygnowane westchnienie - bo, oczywiście, dostrzegał bezsens rzuconej przez siebie propozycji i nawet nie udawał (przed sobą i innymi), że jest inaczej. - Jeszcze nie wiem, jakie jest stanowisko Biura Aurorów co do tego wydarzenia, ale trochę ciężko mi wierzyć, że... - urwał na chwilę, przywołanie imienia innego niż dotychczas Szefa Biura Aurorów przychodziło mu z dziwnym trudem - ...Bones po prostu machnie ręką i powie: jasne, nie przejmujcie się, wysadźcie pół Londynu. - Wreszcie położył trzymaną w dłoni różdżkę na blat. Zerknął na Brendana, Samuela, Freda - przecież też znali Edith, jeszcze przed kilkoma laty odpowiadała za treningi aurorów i niebezpodstawnie wielu nazywało ją bohaterką. - To piekielnie świetny auror, inteligentna kobieta, a już w przeszłości udowodniła swoją odwagę. Możemy spróbować się z nią rozmówić i poszukać wsparcia w Biurze Aurorów. Fakt, jako Biuro podlegamy Ministerstwu, ale to mało prawdopodobne, że grono ludzi wyszkolonych do walki ze złem zignoruje absurdalne zagrożenie, jakim jest Minister. - Bo ich, członków Zakonu, było zbyt niewielu - większość z Zakonników ciężko byłoby nazwać wojownikami, a nawet jeżeli Gwardziści przygotowaliby dla reszty przyspieszony kurs rzucania zaklęć ochronnych, mogłoby to nie starczyć. - Chora, przeklęta... grunt, że niebezpieczna - i nie chcę nawet myśleć, co się stanie, jeżeli to po prostu tak zostawimy. - A powiedziawszy to, przeniósł spojrzenie na Bathildę, jakby oczekiwał, że poczciwa staruszka wytrzepie z rękawa co najmniej dziesięć różnych rozwiązań problemu. Jednocześnie uświadomił sobie, że wyrzucił z siebie zaskakująco dużo słów jak na fakt, że jeszcze przed chwilą zdecydował się zachować milczenie - i na to, że tak naprawdę nikt nie zapytał go jeszcze o zdanie.
- Co? - palnął jakby wyłącznie na wpół przytomnie, nie kryjąc zaskoczenia - posłał nie do końca rozumiejące spojrzenie Samuelowi, czując się, jakby ominął go któryś aspekt rozmowy. Lekko wzniósł brwi, powtarzając w pamięci słowa, jakie niedawno wypowiedział i próbując uzmysłowić siebie, w którym momencie oskarżał o cokolwiek Skamandera, kierował na niego gniew lub w jakikolwiek sposób odcisnął mu na odcisk - a nie potrafiąc zlokalizować w pamięci tego felernego półsłówka, chciał drążyć ten temat, dopytać, o co mu, na Merlina, chodziło. Zrezygnował z tego w ostatniej chwili, jak zdążył już otworzyć usta; to nie był czas na podobne rozmowy, a niesprzyjające okoliczności mogły działać przecież jak płachta na byka - i sprawiać, że szargani żalem ludzie doszukują się pretekstów do sprzeczki; sam czuł się podobnie, nie mógł go winić.
Zamiast tego powrócił do niemego wsłuchiwania się w ciężkie słowa ostro przecinające ciszę; monolog Bathildy był przerażający, a sama myśl o przekleństwie dzieci napawała lodowatym lękiem. Uniósł na staruszkę spojrzenie, przerwawszy przewracanie w dłoniach różdżki; powiódł nim w stronę kota odrobinę zbyt beztrosko królującego na długim stole. Był (chyba?) tylko zwierzęciem - nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, nawet jeśli jego mądre spojrzenie skrywało w sobie ludzkie wręcz zrozumienie.
Skinął głową na wiadomość o spotkaniu, które przyjdzie im poprowadzić; wbił wzrok w Freda, który - na szczęście? - wyrobił na tę chwilę zapotrzebowanie na kurtuazję i Garrett mógł powrócić do bezpiecznego milczenia. Eliksiry, uzdrowiciele, poszukiwanie sojuszników, los uratowanych więźniów; zachował to w odmętach umysłu, przeczuwając, że gdy dzisiejsza rozmowa posunie naprzód, natłok ważniejszej wiedzy wyprze mu z pamięci te dość istotne informacje.
- Zawsze możemy wysadzić Wilhelminę zanim ona wysadzi Londyn - mruknął, a jego głos ocierał się o zrezygnowane westchnienie - bo, oczywiście, dostrzegał bezsens rzuconej przez siebie propozycji i nawet nie udawał (przed sobą i innymi), że jest inaczej. - Jeszcze nie wiem, jakie jest stanowisko Biura Aurorów co do tego wydarzenia, ale trochę ciężko mi wierzyć, że... - urwał na chwilę, przywołanie imienia innego niż dotychczas Szefa Biura Aurorów przychodziło mu z dziwnym trudem - ...Bones po prostu machnie ręką i powie: jasne, nie przejmujcie się, wysadźcie pół Londynu. - Wreszcie położył trzymaną w dłoni różdżkę na blat. Zerknął na Brendana, Samuela, Freda - przecież też znali Edith, jeszcze przed kilkoma laty odpowiadała za treningi aurorów i niebezpodstawnie wielu nazywało ją bohaterką. - To piekielnie świetny auror, inteligentna kobieta, a już w przeszłości udowodniła swoją odwagę. Możemy spróbować się z nią rozmówić i poszukać wsparcia w Biurze Aurorów. Fakt, jako Biuro podlegamy Ministerstwu, ale to mało prawdopodobne, że grono ludzi wyszkolonych do walki ze złem zignoruje absurdalne zagrożenie, jakim jest Minister. - Bo ich, członków Zakonu, było zbyt niewielu - większość z Zakonników ciężko byłoby nazwać wojownikami, a nawet jeżeli Gwardziści przygotowaliby dla reszty przyspieszony kurs rzucania zaklęć ochronnych, mogłoby to nie starczyć. - Chora, przeklęta... grunt, że niebezpieczna - i nie chcę nawet myśleć, co się stanie, jeżeli to po prostu tak zostawimy. - A powiedziawszy to, przeniósł spojrzenie na Bathildę, jakby oczekiwał, że poczciwa staruszka wytrzepie z rękawa co najmniej dziesięć różnych rozwiązań problemu. Jednocześnie uświadomił sobie, że wyrzucił z siebie zaskakująco dużo słów jak na fakt, że jeszcze przed chwilą zdecydował się zachować milczenie - i na to, że tak naprawdę nikt nie zapytał go jeszcze o zdanie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Spojrzenie Bathildy zatrzymało się na Fredericku.
- Nawet jeśli wciąż żyją, to nie mamy pojęcia, gdzie są więzieni. Dowiedzenie się tego nie będzie proste, a nasi wrogowie, bacząc na nasze niedawne misje odsieczy, z pewnością oczekują, że nadejdziemy. W tej chwili ruszenie im na ratunek byłoby misją samobójczą skazaną na porażkę. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie możemy pozwolić sobie na utratę ludzi - powiedziała cicho, poważnie, jednocześnie prostując dłońmi liliową szatę, która krzywo ułożyła się jej na kolanach. Nie brzmiała jednak na przekonaną; jakby nadzieja na uratowanie uwięzionych Zakonników była płonna. Zerknęła na kota, a potem krótko westchnęła. - Mówię to z wielkim bólem, lecz obawiam się, Fredericku, że może być już za późno.
Tuż po tym zamilkła, by wsłuchać się w słowa Gwardzistów dotyczące Minister.
- Macie rację - odparła poczciwie Bathilda, ale na jej obliczu nieprzerwanie malował się żal - sytuacja, w której się znaleźli, była tragiczna. Zerknęła na Brendana i Benjamina, którzy jako pierwszy poruszyli ten temat i smutno skinęła głową. - Bezczynność nie wchodzi w grę. - Tuż po tym zawiesiła spojrzenie na Fredericku i uśmiechnęła się smutno. - O ile będziemy działać prężnie, istnieje. Jest już za późno na próbę uświadomienia innym czarodziejom, jak niebezpieczne i wyzbyte sensu są działania Ministerstwa, ale... może bylibyśmy w stanie zabezpieczyć budowle wspomniane w Proroku Codziennym. Czy potraficie ocenić, w jakim stopniu członkowie Zakonu Feniksa są przygotowani do takiego zadania? Ilu posiadamy pewnych, gotowych do działania i utalentowanych w dziedzinie obrony przed czarną magią przyjaciół? - spytała Bathilda, przemykając skupionym spojrzeniem po twarzach Gwardzistów. - Nie przestawajcie szukać sojuszników - uśmiechnęła się ciepło do Garretta. - Lecz tylko wśród tych, którym ufacie. Pani Bones z pewnością odegra jeszcze w tej opowieści wielką rolę, ale przynajmniej póki co... musimy skoncentrować się na tym, co zrobić możemy my. Być może zasianie ziarna niepewności w Ministerstwie przez naszych aurorów pomoże przyśpieszyć nieunikniony bunt przeciwko szaleństwu pani Tuft. - Na jej twarzy nieprzerwanie malował się łagodny choć smutny uśmiech. Wkrótce kontynuowała. - Na tę chwilę możemy przygotować patrole. Do obstawienia byłoby... pięć charakterystycznych punktów. Nie wiemy jednak, z iloma pracownikami Ministerstwa i gapiami będziemy mieć do czynienia. - Machnęła różdżką i na stole pojawiła się mapa Londynu z zaznaczonymi miejscami: jasne punkty zabłysnęły na czerwono tam, gdzie w rzeczywistości znajdowały się Opactwo Westminsterskie, Katedra Świętego Pawła, Tower Bridge, Big Ben, Pałac Buckingham oraz Tower of London. - Herewardzie, czy mógłbyś pomóc mi to rozprostować? Przytrzymałbyś mapę tu - o, właśnie tam - żeby się nie zwinęła? - Wysłała zachęcający, ciepły uśmiech w kierunku milczącego Bartiusa, a potem powróciła spojrzeniem do reszty Gwardzistów. Łatwo było dostrzec w jej oczach, że szykowała kolejne pytanie. - Czy mamy jakąkolwiek szansę na poznanie dokładnych planów Ministerstwa? Nie wiecie może, czy któryś z Zakonników nie byłby w stanie zdobyć takich informacji? Choćby poprzez koneksje? - ciągnęła, a zaraz po tym wbiła wzrok w Samuela. Skinęła krótko głową. - Faktycznie, Samuelu, nie możemy wykluczyć klątwy. Tak samo jak choroby - mówiąc to, wysłała spojrzenie Herewardowi. - Jeżeli jednak jest to czarna magia, moglibyśmy posądzić o to wielu czarnoksiężników. - Na chwilę przerwała i znów spojrzała w dół, by rozprostować swoją szatę. - W tym, niestety, samego Gellerta Grindelwalda. - Na jej twarzy pojawił się dziwny grymas, który mógł oznaczać wiele: bezbrzeżny smutek, rozczarowanie, gorycz, złość - ale także pewną... tęsknotę? - Jeśli to on jest winien aktualnej sytuacji, to jest ona jeszcze gorsza, niż mogło się nam wydawać na początku. I trzeba zareagować natychmiast. - Znów zamilkła, tym razem na dłużej; rysy jej twarzy zdawały się wyostrzyć, a oczy stały się jeszcze poważniejsze niż wcześniej. - Powstrzymanie Grindelwalda jest możliwe. Ale niesie za sobą olbrzymie ryzyko, na które nie wiem, czy jesteśmy przygotowani. Pamiętacie, dlaczego musieliście przejść przez Próbę? Potrzebny był dowód waszej bezbrzeżnej wierności, aby... otworzyć skrzynię z sercem Grindelwalda, przebić je sztyletem i położyć temu kres - dodała znacznie ciszej, choć przecież i tak nikt oprócz Gwardzistów nie mógł jej usłyszeć. Oraz oprócz kota, który, dotychczas pozostając w bezruchu, nagle poruszył się i ponownie miauknął. - Magia, która otacza tę skrzynię, jest zbyt prastara i potężna, by zbadać jej naturę. Nie wiemy nic oprócz tego, że zniszczenie serca jest jedynym możliwym sposobem na położenie kresu terrorowi Grindelwalda. Nie mamy pojęcia, czy rzeczywiście powstrzyma to działania Ministerstwa - możemy jedynie zgadywać, co kieruje Wilhelminą Tuft. Istnieje olbrzymia szansa, że zniszczenie serca wcale nie rozwiąże tego problemu. - Bathilda położyła ostrożnie obie dłonie na mapie, która zakrywała cały blat. Na kilkanaście sekund zapadła przeszywająca cisza. - Decyzja, czy powinniśmy dokonać próby zniszczenia serca Grindelwalda, winna zapaść teraz - mówiła pewnie, choć spokojnie, bez najmniejszej krztyny uśmiechu. - Zagłosujmy więc.
| Na odpis macie 24h.
- Nawet jeśli wciąż żyją, to nie mamy pojęcia, gdzie są więzieni. Dowiedzenie się tego nie będzie proste, a nasi wrogowie, bacząc na nasze niedawne misje odsieczy, z pewnością oczekują, że nadejdziemy. W tej chwili ruszenie im na ratunek byłoby misją samobójczą skazaną na porażkę. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nie możemy pozwolić sobie na utratę ludzi - powiedziała cicho, poważnie, jednocześnie prostując dłońmi liliową szatę, która krzywo ułożyła się jej na kolanach. Nie brzmiała jednak na przekonaną; jakby nadzieja na uratowanie uwięzionych Zakonników była płonna. Zerknęła na kota, a potem krótko westchnęła. - Mówię to z wielkim bólem, lecz obawiam się, Fredericku, że może być już za późno.
Tuż po tym zamilkła, by wsłuchać się w słowa Gwardzistów dotyczące Minister.
- Macie rację - odparła poczciwie Bathilda, ale na jej obliczu nieprzerwanie malował się żal - sytuacja, w której się znaleźli, była tragiczna. Zerknęła na Brendana i Benjamina, którzy jako pierwszy poruszyli ten temat i smutno skinęła głową. - Bezczynność nie wchodzi w grę. - Tuż po tym zawiesiła spojrzenie na Fredericku i uśmiechnęła się smutno. - O ile będziemy działać prężnie, istnieje. Jest już za późno na próbę uświadomienia innym czarodziejom, jak niebezpieczne i wyzbyte sensu są działania Ministerstwa, ale... może bylibyśmy w stanie zabezpieczyć budowle wspomniane w Proroku Codziennym. Czy potraficie ocenić, w jakim stopniu członkowie Zakonu Feniksa są przygotowani do takiego zadania? Ilu posiadamy pewnych, gotowych do działania i utalentowanych w dziedzinie obrony przed czarną magią przyjaciół? - spytała Bathilda, przemykając skupionym spojrzeniem po twarzach Gwardzistów. - Nie przestawajcie szukać sojuszników - uśmiechnęła się ciepło do Garretta. - Lecz tylko wśród tych, którym ufacie. Pani Bones z pewnością odegra jeszcze w tej opowieści wielką rolę, ale przynajmniej póki co... musimy skoncentrować się na tym, co zrobić możemy my. Być może zasianie ziarna niepewności w Ministerstwie przez naszych aurorów pomoże przyśpieszyć nieunikniony bunt przeciwko szaleństwu pani Tuft. - Na jej twarzy nieprzerwanie malował się łagodny choć smutny uśmiech. Wkrótce kontynuowała. - Na tę chwilę możemy przygotować patrole. Do obstawienia byłoby... pięć charakterystycznych punktów. Nie wiemy jednak, z iloma pracownikami Ministerstwa i gapiami będziemy mieć do czynienia. - Machnęła różdżką i na stole pojawiła się mapa Londynu z zaznaczonymi miejscami: jasne punkty zabłysnęły na czerwono tam, gdzie w rzeczywistości znajdowały się Opactwo Westminsterskie, Katedra Świętego Pawła, Tower Bridge, Big Ben, Pałac Buckingham oraz Tower of London. - Herewardzie, czy mógłbyś pomóc mi to rozprostować? Przytrzymałbyś mapę tu - o, właśnie tam - żeby się nie zwinęła? - Wysłała zachęcający, ciepły uśmiech w kierunku milczącego Bartiusa, a potem powróciła spojrzeniem do reszty Gwardzistów. Łatwo było dostrzec w jej oczach, że szykowała kolejne pytanie. - Czy mamy jakąkolwiek szansę na poznanie dokładnych planów Ministerstwa? Nie wiecie może, czy któryś z Zakonników nie byłby w stanie zdobyć takich informacji? Choćby poprzez koneksje? - ciągnęła, a zaraz po tym wbiła wzrok w Samuela. Skinęła krótko głową. - Faktycznie, Samuelu, nie możemy wykluczyć klątwy. Tak samo jak choroby - mówiąc to, wysłała spojrzenie Herewardowi. - Jeżeli jednak jest to czarna magia, moglibyśmy posądzić o to wielu czarnoksiężników. - Na chwilę przerwała i znów spojrzała w dół, by rozprostować swoją szatę. - W tym, niestety, samego Gellerta Grindelwalda. - Na jej twarzy pojawił się dziwny grymas, który mógł oznaczać wiele: bezbrzeżny smutek, rozczarowanie, gorycz, złość - ale także pewną... tęsknotę? - Jeśli to on jest winien aktualnej sytuacji, to jest ona jeszcze gorsza, niż mogło się nam wydawać na początku. I trzeba zareagować natychmiast. - Znów zamilkła, tym razem na dłużej; rysy jej twarzy zdawały się wyostrzyć, a oczy stały się jeszcze poważniejsze niż wcześniej. - Powstrzymanie Grindelwalda jest możliwe. Ale niesie za sobą olbrzymie ryzyko, na które nie wiem, czy jesteśmy przygotowani. Pamiętacie, dlaczego musieliście przejść przez Próbę? Potrzebny był dowód waszej bezbrzeżnej wierności, aby... otworzyć skrzynię z sercem Grindelwalda, przebić je sztyletem i położyć temu kres - dodała znacznie ciszej, choć przecież i tak nikt oprócz Gwardzistów nie mógł jej usłyszeć. Oraz oprócz kota, który, dotychczas pozostając w bezruchu, nagle poruszył się i ponownie miauknął. - Magia, która otacza tę skrzynię, jest zbyt prastara i potężna, by zbadać jej naturę. Nie wiemy nic oprócz tego, że zniszczenie serca jest jedynym możliwym sposobem na położenie kresu terrorowi Grindelwalda. Nie mamy pojęcia, czy rzeczywiście powstrzyma to działania Ministerstwa - możemy jedynie zgadywać, co kieruje Wilhelminą Tuft. Istnieje olbrzymia szansa, że zniszczenie serca wcale nie rozwiąże tego problemu. - Bathilda położyła ostrożnie obie dłonie na mapie, która zakrywała cały blat. Na kilkanaście sekund zapadła przeszywająca cisza. - Decyzja, czy powinniśmy dokonać próby zniszczenia serca Grindelwalda, winna zapaść teraz - mówiła pewnie, choć spokojnie, bez najmniejszej krztyny uśmiechu. - Zagłosujmy więc.
| Na odpis macie 24h.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy...
Zanim Bathilda ponowiła przemowę, Wright zerknął zdezorientowany w bok, na Samuela, dopiero teraz widząc jego marny stan. Wydawał się spięty, wrogi, gniewny, ale Wright nie zamierzał taksować go wzrokiem ani drążyć tematu: skupiał się na tym, co miała im do powiedzenia profesor Bagshot. A mówiła wiele i przemęczony umysł brodacza z trudem skupiał się na kolejnych aspektach wypowiedzi, starając się nie dać przytłoczyć przygnębiającej tematyce. Niemożliwość ochronienia zaginionych zakonników, ochrona kilku potężnych budynków, naszkicowane matową kredką punkty na mapie, teraz będące jedynie punkcikami a w rzeczywistości skupiskiem niewinnych ludzi, mogących utracić życie w starciu z rozszalałym tłumem. Ben głośno przełknął ślinę, prostując się na krześle. Jeśli istniała jakakolwiek szansa na uchronienie mugoli, musieli się jej podjąć.
- Wiem, że ostatnio kilkoro zakonników przykładało się do ćwiczeń - odpowiedział powoli jako pierwszy, spoglądając przelotnie na Brendana. - Z pewnością wielu z nich jest gotowych do obrony, chociaż z pewnością ci pochodzenia szlacheckiego - dziwne, jak arystokracja, z grupy uprzywilejowanej stała się tą problematyczną - mogliby zostać narażeni na ewentualne, późniejsze ryzyko, gdyby się, no, ujawnili, stając naprzeciwko tych szaleńców - a szlacheckie koneksje mogły się przydać: chociażby i w tym przypadku, zdobywania planów i map. Zamilkł, on sam nie widział możliwości, by w jakikolwiek sposób mógł zinfiltrować Ministerstwo. Nie był aurorem a jego znajomości okalały siatką plotek raczej Nokturn niż salony, na których bywali urzędnicy i pracownicy służb bezpieczeństwa. Słuchał więc dalej, nerwowym drgnięciem reagując dopiero na przywołanie tematu Gellerta.
A właściwie jego serca; serca spoczywającego w skrzyni, którą przyniósł do chaty. Skrzyni, w poszukiwaniu której Robert utracił życie. Skrzyni, mającej skrywać największą słabość tego plugawego szaleńca, przynoszącego czarodziejskiemu światu jedynie cierpienie. Usta Wrighta zacisnęły się w cienką linię. Odpowiedź wydawała się oczywista, ale...czy na pewno? Przesunął spojrzeniem po twarzy Fredericka - w tej chwili, jak nigdy, przydałby im się tutaj Ulysses. Do bólu logiczny, mierzący siły na zamiary, zawsze wybierający dobre wyjście z sytuacji; potrafiący przewidzieć konsekwencje nawet najbardziej nieprzewidzianych działań. Ollivandera tutaj nie było i chociaż wierzył w mądrość Bathildy nawet mocniej niż w tą, chowającą się pod ułożoną czupryną przyjaciela, to jego serce ciągle wypełniały wątpliwości. Podjęcie decyzji oznaczało wielką odpowiedzialność, z pewnością okupioną krwią. Pytanie, czy krwią Gellerta i wyłącznie jego - wtedy nie mrugnąłby nawet okiem, samemu wbijając sztylet w pulsujący mięsień - czy też wszystkich, spętanych w jakiś pokręcony sposób jego magią i zależnościami. Ben czuł się zbyt głupi, głupi i mały, by móc decydować w tak poważnej sprawie: był jednak Gwardzistą a wstrzymanie się od głosu nie wchodziło w grę. Zwłaszcza, że w głębi wściekłego, zrozpaczonego serca wiedział, co chciałby zrobić.
Jak najszybciej pozbyć się tej największej z szumowin. - Wiem, że bywam głupi i lekkomyślny - odezwał się jako pierwszy, zaledwie po chwili milczącego namysłu, dość łaskawie podchodząc do tymczasowości swej głupoty - ale uważam, że jeśli mamy taką szansę, to powinniśmy podjąć ryzyko. Im dłużej ten popieprzeniec chodzi po tym świecie, tym więcej ludzi będzie cierpieć. Tym więcej dzieci może być narażonych na jego chore pomysły. Tym dłużej Hogwart nie jest bezpiecznym domem a miejscem kaźni - kontynuował stanowczo, chociaż bez agresji czy wściekłości, wykręcając sobie palce obydwu dłoni. - Możemy czekać na zdobycie dodatkowych informacji o tym, jakie ryzyko wiąże się z otworzeniem tej śmierdzącej skrzyni, ale...czy wiemy, skąd je wziąć? Finalnie pewnie tak czy siak zderzymy się z nieznanym - dodał trochę kulawo, wpatrując się w Bathildę. Był prawie pewien, że pozostali Gwardziści, rozsądniejsi i bardziej doświadczeni taktycznie się z nim nie zgodzą - ale przecież dlatego decydowali wspólnie, by równoważyć swoje skrajne przekonania. - Może nie powstrzymamy przez to Wilhelminy już teraz, ale gdyby nam się powiodło...pokonanie Gellerta na pewno wprowadziłoby chaos w jej rządach i politycznych ustaleniach - dopowiedział jeszcze, chociaż zupełnie nie znał się na poczynaniach Ministerstwa. Czuł jednak, że zniknięcie Grindelwalda z pewnością będzie miało wpływ na każdy aspekt czarodziejskiego świata.
- Wiem, że ostatnio kilkoro zakonników przykładało się do ćwiczeń - odpowiedział powoli jako pierwszy, spoglądając przelotnie na Brendana. - Z pewnością wielu z nich jest gotowych do obrony, chociaż z pewnością ci pochodzenia szlacheckiego - dziwne, jak arystokracja, z grupy uprzywilejowanej stała się tą problematyczną - mogliby zostać narażeni na ewentualne, późniejsze ryzyko, gdyby się, no, ujawnili, stając naprzeciwko tych szaleńców - a szlacheckie koneksje mogły się przydać: chociażby i w tym przypadku, zdobywania planów i map. Zamilkł, on sam nie widział możliwości, by w jakikolwiek sposób mógł zinfiltrować Ministerstwo. Nie był aurorem a jego znajomości okalały siatką plotek raczej Nokturn niż salony, na których bywali urzędnicy i pracownicy służb bezpieczeństwa. Słuchał więc dalej, nerwowym drgnięciem reagując dopiero na przywołanie tematu Gellerta.
A właściwie jego serca; serca spoczywającego w skrzyni, którą przyniósł do chaty. Skrzyni, w poszukiwaniu której Robert utracił życie. Skrzyni, mającej skrywać największą słabość tego plugawego szaleńca, przynoszącego czarodziejskiemu światu jedynie cierpienie. Usta Wrighta zacisnęły się w cienką linię. Odpowiedź wydawała się oczywista, ale...czy na pewno? Przesunął spojrzeniem po twarzy Fredericka - w tej chwili, jak nigdy, przydałby im się tutaj Ulysses. Do bólu logiczny, mierzący siły na zamiary, zawsze wybierający dobre wyjście z sytuacji; potrafiący przewidzieć konsekwencje nawet najbardziej nieprzewidzianych działań. Ollivandera tutaj nie było i chociaż wierzył w mądrość Bathildy nawet mocniej niż w tą, chowającą się pod ułożoną czupryną przyjaciela, to jego serce ciągle wypełniały wątpliwości. Podjęcie decyzji oznaczało wielką odpowiedzialność, z pewnością okupioną krwią. Pytanie, czy krwią Gellerta i wyłącznie jego - wtedy nie mrugnąłby nawet okiem, samemu wbijając sztylet w pulsujący mięsień - czy też wszystkich, spętanych w jakiś pokręcony sposób jego magią i zależnościami. Ben czuł się zbyt głupi, głupi i mały, by móc decydować w tak poważnej sprawie: był jednak Gwardzistą a wstrzymanie się od głosu nie wchodziło w grę. Zwłaszcza, że w głębi wściekłego, zrozpaczonego serca wiedział, co chciałby zrobić.
Jak najszybciej pozbyć się tej największej z szumowin. - Wiem, że bywam głupi i lekkomyślny - odezwał się jako pierwszy, zaledwie po chwili milczącego namysłu, dość łaskawie podchodząc do tymczasowości swej głupoty - ale uważam, że jeśli mamy taką szansę, to powinniśmy podjąć ryzyko. Im dłużej ten popieprzeniec chodzi po tym świecie, tym więcej ludzi będzie cierpieć. Tym więcej dzieci może być narażonych na jego chore pomysły. Tym dłużej Hogwart nie jest bezpiecznym domem a miejscem kaźni - kontynuował stanowczo, chociaż bez agresji czy wściekłości, wykręcając sobie palce obydwu dłoni. - Możemy czekać na zdobycie dodatkowych informacji o tym, jakie ryzyko wiąże się z otworzeniem tej śmierdzącej skrzyni, ale...czy wiemy, skąd je wziąć? Finalnie pewnie tak czy siak zderzymy się z nieznanym - dodał trochę kulawo, wpatrując się w Bathildę. Był prawie pewien, że pozostali Gwardziści, rozsądniejsi i bardziej doświadczeni taktycznie się z nim nie zgodzą - ale przecież dlatego decydowali wspólnie, by równoważyć swoje skrajne przekonania. - Może nie powstrzymamy przez to Wilhelminy już teraz, ale gdyby nam się powiodło...pokonanie Gellerta na pewno wprowadziłoby chaos w jej rządach i politycznych ustaleniach - dopowiedział jeszcze, chociaż zupełnie nie znał się na poczynaniach Ministerstwa. Czuł jednak, że zniknięcie Grindelwalda z pewnością będzie miało wpływ na każdy aspekt czarodziejskiego świata.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Utkwił wzrok na Samuelu, wszyscy byli zdenerwowani. Wisiał nad nimi ogromny ciężar, ciężar cierpienia i śmierci, nieodratowanego życia, a on na dodatek powstał dzisiaj z martwych - musieli się uspokoić. Podejść do tego na tyle racjonalnie, na ile racjonalnie podejść się do tego dało. Garrett wywołał Susan Bones - być może powinni z nią o tym porozmawiać. Być może powinna do nich dołączyć - ale to Zakon wybierał kandydatów, nie oni. Magia feniksa. Żałował, że nie było sposobu, żeby wyruszyć po pozostałych, mieli przecież jeszcze siłę - mogli to zrobić. Ale Bathilda miała rację, nie mogli rozpraszać się po więzieniach, w których ludzi tkwiła zaledwie garstka, kiedy przed nimi do ocalenia stał cały Londyn.
- Ćwiczyłem z Justine i Pomoną - odparł, czując na sobie wzrok Benjamina. - Zakonnicy przygotowują się do walki, ale potrzebują jeszcze dużo czasu. Wielu z nich nigdy nie zderzyło się z prawdziwym niebezpieczeństwem. - Nie do końca zgadzał się z Benjaminem. Było wśród nich wielu gotowych na starcie i jeszcze więcej tych, którzy gotowi na nie nie byli wcale. Zakonnicy mieli hart ducha i gorejące serce, ale to nie wystarczy. - Ostatnie, czym powinni się przejmować dzisiaj arystokraci, to ich tytuły - żachnął się, bo cała ta szlachecka farsa tylko go irytowała. Sam był lordem. Garrett też. I Lycus Malfoy też, właśnie nadszedł moment, żeby uporządkować swoje priorytety, jeśli tylko ktoś w Zakonie wciąż ich nie znał. Honor był więcej wart niż szlacheckie koneksje. - Jest nas szóstka. Przy pałacu powinno się znaleźć dwóch gwardzistów. Zakonnicy, gotowi czy nie, pomogą. - Był tego pewien - chcieli pomóc. Niekoniecznie potrafili, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia; musieli zrobić wszystko, co leżało w ich mocy. Wszystko. Pokręcił głową, on sam nie miał koneksji, owszem, był aurorem, ale to zbyt daleko, żeby przeniknąć w struktury bliższe pani minister. - Jeśli infiltracja okaże się niemożliwa - stwierdził więc -powinniśmy działać w terenie, znamy przecież miejsce i datę. Czy potrzebujemy czegoś więcej? - Po prostu rzuci się na nas rozwścieczony tłum, który będzie chciał bawić się razem z panią minister. Najważniejsi byli mugole - dziesiątki, setki, a może nawet tysiące mugoli. Niedorzeczne, powtórzył w myślach.
Dołączył do nich niedawno. Nie znał historii zdobycia wspomnianej skrzyni, nie brał udziału w jej odnalezieniu, nie wiedział, ile ta wyprawa ich kosztowała, a jednak na dźwięk imienia Grindelwalda przypomnianego przez Bathildę, wyprostował się niespokojnie, unosząc wzrok na staruszkę. Jej pytanie wydawało mu się oczywiste - czekanie zawsze było wrogiem dobrego.
- Jeśli tylko istnieje szansa na powstrzymanie tego padalca, a szansa ta znajduje się w naszym zasięgu, powinniśmy byli spróbować tego już dawno. Być może gdybyśmy nie chowali tej skrzyni pod stołem wcześniej, Alexander siedziałby tu dzisiaj z nami. - Justine, Eileen, czy one nie znajdowały się właśnie pod jarzmem samego Grindelwalda, schwytane w Hogwarcie? Jego udział w tym wydawał mu się oczywisty. - Nie możemy czekać, ostatnio wystarczająco boleśnie przekonaliśmy się, do czego prowadzi stracony czas. Zróbmy to - zanim ten człowiek zamorduje kolejnych.
- Ćwiczyłem z Justine i Pomoną - odparł, czując na sobie wzrok Benjamina. - Zakonnicy przygotowują się do walki, ale potrzebują jeszcze dużo czasu. Wielu z nich nigdy nie zderzyło się z prawdziwym niebezpieczeństwem. - Nie do końca zgadzał się z Benjaminem. Było wśród nich wielu gotowych na starcie i jeszcze więcej tych, którzy gotowi na nie nie byli wcale. Zakonnicy mieli hart ducha i gorejące serce, ale to nie wystarczy. - Ostatnie, czym powinni się przejmować dzisiaj arystokraci, to ich tytuły - żachnął się, bo cała ta szlachecka farsa tylko go irytowała. Sam był lordem. Garrett też. I Lycus Malfoy też, właśnie nadszedł moment, żeby uporządkować swoje priorytety, jeśli tylko ktoś w Zakonie wciąż ich nie znał. Honor był więcej wart niż szlacheckie koneksje. - Jest nas szóstka. Przy pałacu powinno się znaleźć dwóch gwardzistów. Zakonnicy, gotowi czy nie, pomogą. - Był tego pewien - chcieli pomóc. Niekoniecznie potrafili, ale w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia; musieli zrobić wszystko, co leżało w ich mocy. Wszystko. Pokręcił głową, on sam nie miał koneksji, owszem, był aurorem, ale to zbyt daleko, żeby przeniknąć w struktury bliższe pani minister. - Jeśli infiltracja okaże się niemożliwa - stwierdził więc -powinniśmy działać w terenie, znamy przecież miejsce i datę. Czy potrzebujemy czegoś więcej? - Po prostu rzuci się na nas rozwścieczony tłum, który będzie chciał bawić się razem z panią minister. Najważniejsi byli mugole - dziesiątki, setki, a może nawet tysiące mugoli. Niedorzeczne, powtórzył w myślach.
Dołączył do nich niedawno. Nie znał historii zdobycia wspomnianej skrzyni, nie brał udziału w jej odnalezieniu, nie wiedział, ile ta wyprawa ich kosztowała, a jednak na dźwięk imienia Grindelwalda przypomnianego przez Bathildę, wyprostował się niespokojnie, unosząc wzrok na staruszkę. Jej pytanie wydawało mu się oczywiste - czekanie zawsze było wrogiem dobrego.
- Jeśli tylko istnieje szansa na powstrzymanie tego padalca, a szansa ta znajduje się w naszym zasięgu, powinniśmy byli spróbować tego już dawno. Być może gdybyśmy nie chowali tej skrzyni pod stołem wcześniej, Alexander siedziałby tu dzisiaj z nami. - Justine, Eileen, czy one nie znajdowały się właśnie pod jarzmem samego Grindelwalda, schwytane w Hogwarcie? Jego udział w tym wydawał mu się oczywisty. - Nie możemy czekać, ostatnio wystarczająco boleśnie przekonaliśmy się, do czego prowadzi stracony czas. Zróbmy to - zanim ten człowiek zamorduje kolejnych.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spoglądał z niedowierzaniem i niepokojem wymalowanym na twarzy na kolejnych mówiących mężczyzn. Musiał coś źle zrozumieć, przecież Minister na pewno nie chciała wysadzać mugolskich budynków. To było absurdalne nawet jak na nią. Poszukał w znajomej twarzy Garretta błysków rozbawienia, ale ku swojemu przerażeniu nic takiego nie znalazł. Zawiesił pusty wzrok na twarzy Bathildy zupełnie już nie wiedząc, co ma myśleć.
- Pani profesor ma rację, musimy uważać, komu ufamy - spojrzał na Garretta dosłownie na chwilę. - Perseus Avery też wydawał się być jednym z nas.
Nie chciał rozgrzebywać niechlubnej przeszłości. Wierzył jednak w Bathildę bezgranicznie. Dalsza rozmowa wyrwała mu się jednak ze zrozumienia. Słuchał kobiety w milczeniu, kiwając tylko głową. Po prostu przyjął jej słowa zdruzgotany, zagubiony we wszystkim, co się działo. Było tego zdecydowanie za dużo. Nie potrafił nawet skupić się na padających słowach. Ktoś mówił o wysadzeniu Wilhelminy. Ktoś o tym, by ratować Zakonników. Ktoś podnosił głos w złości. Ktoś wymawiał jego imię. Oderwał nagle oczy od białego kota, który rozkładał się na stole. Wstał zesztywniały ze swojego krzesła i podszedł do stołu przytrzymując mapę i przyglądając jej się dokładnie. Po raz kolejny podejmując niemożliwy wysiłek próbując zrozumieć, co się właściwie działo.
- Alasdair - miał zachrypnięty głos, musiał zakaszleć, by inni mogli usłyszeć, co miał do powiedzenia. - Alasdair pracuje w wiedźmiej straży, a do tego z mugolami.
Nie miał siły rozwijać swojej myśli, spojrzał tylko błagalnie po twarzach zgromadzonych licząc na to, że zrozumieją, co usiłuje przekazać lepiej niż on sam.
- Powinniśmy wziąć uzdrowicieli - powiedział nagle unosząc głowę pod wpływem genialnej myśli, która uderzyła go niespodziewanie. - Gdzieś z boku, żeby ich nie narażać, ale jeśli mugole zostaną ranni, szybciej udzielimy im pomocy.
Nie zamierzał pozwolić skrzywdzić żadnego medyka. Ale ich obecność mogła pozwolić ocalić wiele istnień. Nie można było głupio zmarnować ich potencjału. Ale po tym błysku elokwencji ponownie umilkł przyglądając się mapie z ponurą miną na twarzy. Nie podobało mu się nic z tego, co działo się na świecie. Nie podobało mu się nawet to, co działo się w Gwardii. Profesor Bagshot ufał jednak bezgranicznie i gotów był zrobić wszystko, co tylko powie.
- Czy nie taki był cel? Pozbyć się Grindelwalda? Czy nie dlatego zginął Luno? - Podniósł wzrok jakby czekał aż ktoś zaprzeczy. - Musimy to robić. Trzeba położyć temu szaleństwu kres. Cokolwiek by się miało nie stać.
Z determinacją spojrzał na białego kota, który wydawał się nic sobie nie robić z powagi sytuacji. Cokolwiek nie zdecydują, on i tak będzie bezpiecznie wygrzewał się na kolanach pani profesor. Szczęściarz.
- Pani profesor ma rację, musimy uważać, komu ufamy - spojrzał na Garretta dosłownie na chwilę. - Perseus Avery też wydawał się być jednym z nas.
Nie chciał rozgrzebywać niechlubnej przeszłości. Wierzył jednak w Bathildę bezgranicznie. Dalsza rozmowa wyrwała mu się jednak ze zrozumienia. Słuchał kobiety w milczeniu, kiwając tylko głową. Po prostu przyjął jej słowa zdruzgotany, zagubiony we wszystkim, co się działo. Było tego zdecydowanie za dużo. Nie potrafił nawet skupić się na padających słowach. Ktoś mówił o wysadzeniu Wilhelminy. Ktoś o tym, by ratować Zakonników. Ktoś podnosił głos w złości. Ktoś wymawiał jego imię. Oderwał nagle oczy od białego kota, który rozkładał się na stole. Wstał zesztywniały ze swojego krzesła i podszedł do stołu przytrzymując mapę i przyglądając jej się dokładnie. Po raz kolejny podejmując niemożliwy wysiłek próbując zrozumieć, co się właściwie działo.
- Alasdair - miał zachrypnięty głos, musiał zakaszleć, by inni mogli usłyszeć, co miał do powiedzenia. - Alasdair pracuje w wiedźmiej straży, a do tego z mugolami.
Nie miał siły rozwijać swojej myśli, spojrzał tylko błagalnie po twarzach zgromadzonych licząc na to, że zrozumieją, co usiłuje przekazać lepiej niż on sam.
- Powinniśmy wziąć uzdrowicieli - powiedział nagle unosząc głowę pod wpływem genialnej myśli, która uderzyła go niespodziewanie. - Gdzieś z boku, żeby ich nie narażać, ale jeśli mugole zostaną ranni, szybciej udzielimy im pomocy.
Nie zamierzał pozwolić skrzywdzić żadnego medyka. Ale ich obecność mogła pozwolić ocalić wiele istnień. Nie można było głupio zmarnować ich potencjału. Ale po tym błysku elokwencji ponownie umilkł przyglądając się mapie z ponurą miną na twarzy. Nie podobało mu się nic z tego, co działo się na świecie. Nie podobało mu się nawet to, co działo się w Gwardii. Profesor Bagshot ufał jednak bezgranicznie i gotów był zrobić wszystko, co tylko powie.
- Czy nie taki był cel? Pozbyć się Grindelwalda? Czy nie dlatego zginął Luno? - Podniósł wzrok jakby czekał aż ktoś zaprzeczy. - Musimy to robić. Trzeba położyć temu szaleństwu kres. Cokolwiek by się miało nie stać.
Z determinacją spojrzał na białego kota, który wydawał się nic sobie nie robić z powagi sytuacji. Cokolwiek nie zdecydują, on i tak będzie bezpiecznie wygrzewał się na kolanach pani profesor. Szczęściarz.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Byłbym ostrożny z zaufaniem wobec Bones. Może uznacie, że przesadzam, ale nie możemy mieć pewności... że to na pewno ona. – Obłęd? Być może. Kilka lat w zawodzie aurora wyszkoliły u mnie jednak wzmożoną czujność – i nieufnośc. Nic nie musiało być tym, na co wyglądało. Zwłaszcza, jeśli palce kładło na tym Ministwerstwo. Chciałem wierzyć, że Edith stoi po naszej stronie. Że wykpiony przez Garretta scenariusz jest niegroźnie absurdalny – a jednak granice absurdu z miesiąca na miesiąc rozszerzały się do niepojętych rozmiarów. I nic nie było już w stanie mnie zdziwić.
Z wolna i niechetnie kiwałem głową na słowa Bathildy, zawieszając nieobecne spojrzenie na bliżej nieokreślonym punkcie w pomieszczeniu. Nie, nie wierzyłem, by było już za późno. Ale czas, który wydawał się niezbędny do namierzenia miejsca, w którym mogła znajdować się piątka Zakonników był w tej chwili zbyt cenny. I mógł ocalić znacznie więcej, niż pięć istnień. Nie mogłem pogodzić się z tą myślą – a jednak nieustannie byłem świadomy, że prędzej czy później zostanę przyparty do muru, zmuszony wybierać między większym dobrem.
Kiedy Brendan wspomniał o ćwiczeniach, mimowolnie pomyślałem o Selwynie, który zwrócił się do mnie z pomocą. Był magipsychiatrą – nigdy nie szkolił się do otwartej walki, podobnie jak większość Zakonników. Z drugiej strony w kruczej wieży byłem świadkiem dokonań Floreaa. Skoro cukiernik mógł popisać się talentem magicznym godnym aurora, chciałem wierzyć, że każdy, kto tylko mógł dzierżyć różdżkę, był w przechylić szale zwycięstwa.
- Nie wiem na ile, ale wydaje mi się, że Archibald jest blisko z moim bratem... - rzuciłem, choć ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło. - Abraxas może wiedzieć o planowanych ruchach Ministerstwa. - Nic nie miało przecież prawa przejść pod nosem Malfoyów niezauważone – a tym bardziej, jeśli były to sprawy ściśle związane z polityką antymugolską. Gorzej dla Archibalda, którego rodzina opowiedziała się przeciwko wrogiemu nastawieniu względem niemagicznych. Abraxas mógł z łatwością zwietrzyć podstęp. - Nic lepszego nie przychodzi mi w tej chwili na myśl.
Wpatrując się w rozłożoną na stole mapę, poczułem na sobie spojrzenie Herewarda, mimowolnie podnosząc na niego wzrok; nie wyglądał dobrze. Przypominał bardziej ducha, niż żywego człowieka, zdawał się nieobecny, a słowa, które upuszczał, brzmiały nieskładnie. Nie wiedziałem jeszcze, co go spotkało – podobnie jak Samuela, którego nikt się nie spodziewał. I z pewnością miał do powiedzenia znacznie więcej, niż był w stanie z siebie wyrzucić.
- Jakakolwiek magia nie chroni skrzyni, przełamiemy ją. Grindewald sieje chaos. Nie cofnie się przed niczym. Za jego sprawą ucierpiało już zbyt wielu. Poza tym nie możemy zostawić Hogwartu w jego rękach. Przy takim dyrektorze uczniowie nigdy nie będą bezpieczni. - Zgodziłem się z Brendanem i Benjaminem. Nie było pewności, czy jego porażka jakkolwiek poprawi sytuację polityczną – ale najwyraźniej aresztowania mugolaków były w jakiś sposób powiązane z jego plugawymi... badaniami.
Oby tylko obcięcie głowy tej hydrze nie sprawiło, że na jej miejsce wyrosną trzy kolejne.
Z wolna i niechetnie kiwałem głową na słowa Bathildy, zawieszając nieobecne spojrzenie na bliżej nieokreślonym punkcie w pomieszczeniu. Nie, nie wierzyłem, by było już za późno. Ale czas, który wydawał się niezbędny do namierzenia miejsca, w którym mogła znajdować się piątka Zakonników był w tej chwili zbyt cenny. I mógł ocalić znacznie więcej, niż pięć istnień. Nie mogłem pogodzić się z tą myślą – a jednak nieustannie byłem świadomy, że prędzej czy później zostanę przyparty do muru, zmuszony wybierać między większym dobrem.
Kiedy Brendan wspomniał o ćwiczeniach, mimowolnie pomyślałem o Selwynie, który zwrócił się do mnie z pomocą. Był magipsychiatrą – nigdy nie szkolił się do otwartej walki, podobnie jak większość Zakonników. Z drugiej strony w kruczej wieży byłem świadkiem dokonań Floreaa. Skoro cukiernik mógł popisać się talentem magicznym godnym aurora, chciałem wierzyć, że każdy, kto tylko mógł dzierżyć różdżkę, był w przechylić szale zwycięstwa.
- Nie wiem na ile, ale wydaje mi się, że Archibald jest blisko z moim bratem... - rzuciłem, choć ostatnie słowo z trudem przeszło mi przez gardło. - Abraxas może wiedzieć o planowanych ruchach Ministerstwa. - Nic nie miało przecież prawa przejść pod nosem Malfoyów niezauważone – a tym bardziej, jeśli były to sprawy ściśle związane z polityką antymugolską. Gorzej dla Archibalda, którego rodzina opowiedziała się przeciwko wrogiemu nastawieniu względem niemagicznych. Abraxas mógł z łatwością zwietrzyć podstęp. - Nic lepszego nie przychodzi mi w tej chwili na myśl.
Wpatrując się w rozłożoną na stole mapę, poczułem na sobie spojrzenie Herewarda, mimowolnie podnosząc na niego wzrok; nie wyglądał dobrze. Przypominał bardziej ducha, niż żywego człowieka, zdawał się nieobecny, a słowa, które upuszczał, brzmiały nieskładnie. Nie wiedziałem jeszcze, co go spotkało – podobnie jak Samuela, którego nikt się nie spodziewał. I z pewnością miał do powiedzenia znacznie więcej, niż był w stanie z siebie wyrzucić.
- Jakakolwiek magia nie chroni skrzyni, przełamiemy ją. Grindewald sieje chaos. Nie cofnie się przed niczym. Za jego sprawą ucierpiało już zbyt wielu. Poza tym nie możemy zostawić Hogwartu w jego rękach. Przy takim dyrektorze uczniowie nigdy nie będą bezpieczni. - Zgodziłem się z Brendanem i Benjaminem. Nie było pewności, czy jego porażka jakkolwiek poprawi sytuację polityczną – ale najwyraźniej aresztowania mugolaków były w jakiś sposób powiązane z jego plugawymi... badaniami.
Oby tylko obcięcie głowy tej hydrze nie sprawiło, że na jej miejsce wyrosną trzy kolejne.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie był sobą. Nie pamiętał właściwie, kiedy ostatnio był sobą i co to znaczy w ogóle. Swoje "ja" zepchnął gdzieś na dalszy plan, czując się chwilami jak wysuszona skorupa. Tylko pulsowanie w piersi nie dawało mu zapomnieć gdzie i po co się znajdował. Zdanie, które łączyło każdego, który tkwił w sali obrad, z ranami które każdy otrzymał i nie pojmował ich rozmiaru. Ani znaczenia. Poświęcenie.
- Aurorem jest dobrym - przytakną na wspomnienie Bones - i myślę, że jest kilka sposobów, żeby sprawdzić z kim rzeczywiście się trzyma i czy jest sobą - podkreślił ostatnie słowo. Może popadali już w paranoję, doszukując się kolejnych marionetek Grindewalda, ale ciężko było ignorować podobne fakty. Szczególnie mając przed oczami wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Rogersowi ufał i paskudnie się czuł na samą myśl, że nigdy więcej nie będzie miał okazji tego potwierdzić. Zbyt wielu osobom nie będzie mógł tego powiedzieć. I chociaż Bathilda miała rację, gdy mówiła o schwytanych podczas odsieczy, to Samuel czuł paskudne ukłucie bólu. Przyczynił się przecież do tego. Nie zrobił wystarczająco. I wina wręcz wyła przez spojrzenie, które czasem iskrzyło w źrenicach.
- Większość osób nosi w sobie wielki hart ducha i chęć do działania, ale... - zatrzymał wzrok na Benjaminie, potem odwrócił do Brendana, kiwnięciem przyznając mu rację - praktyka walki wygląda inaczej niż większość sobie wyobraża. - zakończył, by zamilknąć na kilka kolejnych słów. Słuchał tego co mówili inni, na obawy wypowiadane zmęczonym głosem Profesor, czy przez Gwardzistów. W kwestii koneksji, nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, ale znał osoby, które mogły spróbować coś zdziałać. Tylko czy mogli narażać innych bardziej niż siebie? - Przydałoby się działanie na obu strefach. W terenie działać na pewno będziemy, ale jeśli i my ruszymy z obu stron, jest większa szansa, że się powiedzie - Bartius miał rację. Pracownik wiedźmiej straży mógł pomóc.
Czuł, jak spięte ciało tężało tym silniej, gdy staruszka sięgnęła o temat odnalezionego serca. Odłożony na bok gniew tym razem załomotał silniej i Samuel miał ochotę po prostu krzyknąć, by zrobili to już, teraz, jak najszybciej. Pozbyć się parszywca, który przyniósł Londynowi chmury cięższe i ciemniejsze, niż dawna zawierucha. Wojna nigdy nie niosła ze sobą niczego dobrego, ale ta, wymierzona przeciw nieświadomym zagrożenia, podszyta czysta nienawiścią, należała do kategorii najgorszych. W dodatku miał świadomość, że odbije się to boleśnie na czarodziejskim świecie i mugolski terror, o którym pisał Prorok, rzeczywiście mógł zakwitnąć jeśli plany Minister spotkają się z rzeczywistością - Mam wrażenie, że popadamy w skrajności - odezwał się po dłuższym milczeniu, nadal czując nieprzyjemne skrzypienie we własnym głosie - Nie powinniśmy ignorować magii, która otacza skrzynię i lekceważenie, odbije się na nas...później. Jeśli to rzecz, tak dla Gellerta ważna, czemu nie próbuje jej odzyskać? - a może próbuje?. Kącik ust drgnął, ale nie był to zwiastun uśmiechu, a na pewno nie wesołości. Już spokojniej spojrzał na Garretta, ale ostatecznie odpowiedź kierował do Bathildy - ...ale zgadzam się z pozostałymi. Na dzień dzisiejszy to najlepsza decyzja, jaką można podjąć. Najlepsze, co możemy zrobić - popadał w skrajności. Gniew raz buzował, szukając ujścia, raz odpływał, wyzwalając w Samuelu pokłady pomyślunku, o które - dziś - nie spodziewałby się po sobie. Był przeraźliwie zmęczony, ranny na ciele i na umyśle i rozpaczliwie potrzebował powodu, by nie upaść.
- Aurorem jest dobrym - przytakną na wspomnienie Bones - i myślę, że jest kilka sposobów, żeby sprawdzić z kim rzeczywiście się trzyma i czy jest sobą - podkreślił ostatnie słowo. Może popadali już w paranoję, doszukując się kolejnych marionetek Grindewalda, ale ciężko było ignorować podobne fakty. Szczególnie mając przed oczami wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Rogersowi ufał i paskudnie się czuł na samą myśl, że nigdy więcej nie będzie miał okazji tego potwierdzić. Zbyt wielu osobom nie będzie mógł tego powiedzieć. I chociaż Bathilda miała rację, gdy mówiła o schwytanych podczas odsieczy, to Samuel czuł paskudne ukłucie bólu. Przyczynił się przecież do tego. Nie zrobił wystarczająco. I wina wręcz wyła przez spojrzenie, które czasem iskrzyło w źrenicach.
- Większość osób nosi w sobie wielki hart ducha i chęć do działania, ale... - zatrzymał wzrok na Benjaminie, potem odwrócił do Brendana, kiwnięciem przyznając mu rację - praktyka walki wygląda inaczej niż większość sobie wyobraża. - zakończył, by zamilknąć na kilka kolejnych słów. Słuchał tego co mówili inni, na obawy wypowiadane zmęczonym głosem Profesor, czy przez Gwardzistów. W kwestii koneksji, nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, ale znał osoby, które mogły spróbować coś zdziałać. Tylko czy mogli narażać innych bardziej niż siebie? - Przydałoby się działanie na obu strefach. W terenie działać na pewno będziemy, ale jeśli i my ruszymy z obu stron, jest większa szansa, że się powiedzie - Bartius miał rację. Pracownik wiedźmiej straży mógł pomóc.
Czuł, jak spięte ciało tężało tym silniej, gdy staruszka sięgnęła o temat odnalezionego serca. Odłożony na bok gniew tym razem załomotał silniej i Samuel miał ochotę po prostu krzyknąć, by zrobili to już, teraz, jak najszybciej. Pozbyć się parszywca, który przyniósł Londynowi chmury cięższe i ciemniejsze, niż dawna zawierucha. Wojna nigdy nie niosła ze sobą niczego dobrego, ale ta, wymierzona przeciw nieświadomym zagrożenia, podszyta czysta nienawiścią, należała do kategorii najgorszych. W dodatku miał świadomość, że odbije się to boleśnie na czarodziejskim świecie i mugolski terror, o którym pisał Prorok, rzeczywiście mógł zakwitnąć jeśli plany Minister spotkają się z rzeczywistością - Mam wrażenie, że popadamy w skrajności - odezwał się po dłuższym milczeniu, nadal czując nieprzyjemne skrzypienie we własnym głosie - Nie powinniśmy ignorować magii, która otacza skrzynię i lekceważenie, odbije się na nas...później. Jeśli to rzecz, tak dla Gellerta ważna, czemu nie próbuje jej odzyskać? - a może próbuje?. Kącik ust drgnął, ale nie był to zwiastun uśmiechu, a na pewno nie wesołości. Już spokojniej spojrzał na Garretta, ale ostatecznie odpowiedź kierował do Bathildy - ...ale zgadzam się z pozostałymi. Na dzień dzisiejszy to najlepsza decyzja, jaką można podjąć. Najlepsze, co możemy zrobić - popadał w skrajności. Gniew raz buzował, szukając ujścia, raz odpływał, wyzwalając w Samuelu pokłady pomyślunku, o które - dziś - nie spodziewałby się po sobie. Był przeraźliwie zmęczony, ranny na ciele i na umyśle i rozpaczliwie potrzebował powodu, by nie upaść.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Nie mógł powstrzymać się przed cichym parsknięciem śmiechem, kiedy padło imię Perseusa Avery'ego - ale nie był to śmiech wesoły, a do cna paskudny, cyniczny, gorzki. Powiódł spojrzeniem ku Herewardowi i przez chwilę w jego oczach kryła się hybryda niedowierzania, gniewu i jadu; szybko jednak zgasła, to nie był dobry czas na rozdrapywanie starych ran.
- Zdarzyło mi się ćwiczyć z Bennettem, szło mu nieźle, ale czym innym jest swobodny sparing na świeżym powietrzu, a czym innym walka w terenie na śmierć i życie - powiedział po jakimś czasie, zerkając w kierunku Sama; niedawno znów przyszło im walczyć ramię w ramię w imię Zakonu, a choć byli do tego przeszkoleni, poszło im fatalnie. Musieli liczyć się z tym, że w sytuacji kryzysowej przeciętny Zakonnik sprawiłby się kilkakrotnie gorzej. Szybko wykonane matematyczne obliczenia w nieistniejącym słupku wskazywały na jedno - sytuacja była tragiczna. W nieco zrezygnowanym geście przetarł dłoń twarzą. - Bren ma rację. Zresztą - jakiekolwiek późniejsze ryzyko jest niczym w porównaniu z tym, co czeka nas wkrótce - rzucił, właściwie nie mówiąc tego w kierunku Bena, a po prostu puszczając te słowa w przestrzeń. Ostatnie, czego potrzebowali w trakcie wojny, to wymówki - jeżeli jeden z nich nie może walczyć przez tytuły, a drugi ze strachu, to koniec końców różdżki nie uniesie nikt. Arystokracja czy nie - wszyscy wiedzieli, na co się piszą, wszyscy wiedzieli, jakie może przynieść to konsekwencje.
Jest nas szóstka - usłyszał słowa Brena i tknęło go dziwne uczucie: jeszcze niedawno była siódemka. Powiódł spojrzeniem w kierunku pustego krzesła i skrzywił się lekko, wypuszczając głośno powietrze.
- Ludzi - rzucił w odpowiedzi na pytanie kuzyna, ignorując fakt, że było retoryczne: to właśnie ludzi potrzebowali najbardziej. - Jeden człowiek, nawet najlepszy, nie ochroni bezbronnych mugoli przed deszczem setek Bombard. To wymagałoby... praktycznie niezniszczalnego Protego Totalum utrzymywanego przez kilka dobrych minut. Bez błędów. Bez zawahań. Bez zmęczenia. Ilu z nas potrafiłoby tego dokonać? - ciągnął, coraz bardziej przekonany, że to nie mogło się powieść - że ich plan, a raczej zalążki planu, który nie zdąży wykiełkować (bo - a to nowość! - zabrakło czasu), nie ma najmniejszego sensu.
Może mógł coś powiedzieć - może mógł podzielić się lepszym pomysłem, wizją świetnego planu, ale wszystko powoli zaczynało pogrążać się w żałości; jakby nad stołem w sali obrad zawisnął dementor pochłaniający resztki sił i nadziei. Garrett nie od razu ocknął się z dziwnej apatii, gdy słuchał słów Bathildy - myślał o tym, jak wiele przyszło im poświęcić, by móc teraz otworzyć tę przeklętą (dosłownie i przenośni?) skrzynię. Wyprostował się na krześle, spoglądając najpierw na panią Bagshot, a potem wbijając spojrzenie w świetliste punkty na mapie. Bał się tego, co mogła skrywać magia drzemiąca w sercu Grindelwalda - jednak jeszcze bardziej bał się tego, co nadejdzie, gdy nie zdecydują się go zniszczyć. Popatrzył przelotnie, nie do końca przytomnie, na biel kociego futra. Słuchał jednogłośnych słów Gwardzistów; gdy z ust Herewarda padło imię Luno, bezwiednie uniósł wzrok, by na krótko wbić go w Bartiusa - gdyby mógł zabijać spojrzeniem, mężczyzna najpewniej padłby martwy. Zerknął jeszcze na Freda, Sama; sytuacja była już jasna, pięciu do jednego - nawet jeśli nie zgodziłby się z resztą, nie zmieniłoby to niczego. Dlatego gdy lekko skinął głową w wyrazie zgody z pozostałymi, uczynił to bez większego przekonania - wiedział, że nie ma na nic wpływu.
- Otwórzmy ją - powiedział zdecydowanie i niewylewnie; otwórzmy i zniszczmy to, co jest w środku - im szybciej to się stanie, tym lepiej. Nawet jeśli nijak nie wpłynie to na polityczne szaleństwo Wilhelminy, optymistycznie założył, że gorzej i tak już być nie może.
- Zdarzyło mi się ćwiczyć z Bennettem, szło mu nieźle, ale czym innym jest swobodny sparing na świeżym powietrzu, a czym innym walka w terenie na śmierć i życie - powiedział po jakimś czasie, zerkając w kierunku Sama; niedawno znów przyszło im walczyć ramię w ramię w imię Zakonu, a choć byli do tego przeszkoleni, poszło im fatalnie. Musieli liczyć się z tym, że w sytuacji kryzysowej przeciętny Zakonnik sprawiłby się kilkakrotnie gorzej. Szybko wykonane matematyczne obliczenia w nieistniejącym słupku wskazywały na jedno - sytuacja była tragiczna. W nieco zrezygnowanym geście przetarł dłoń twarzą. - Bren ma rację. Zresztą - jakiekolwiek późniejsze ryzyko jest niczym w porównaniu z tym, co czeka nas wkrótce - rzucił, właściwie nie mówiąc tego w kierunku Bena, a po prostu puszczając te słowa w przestrzeń. Ostatnie, czego potrzebowali w trakcie wojny, to wymówki - jeżeli jeden z nich nie może walczyć przez tytuły, a drugi ze strachu, to koniec końców różdżki nie uniesie nikt. Arystokracja czy nie - wszyscy wiedzieli, na co się piszą, wszyscy wiedzieli, jakie może przynieść to konsekwencje.
Jest nas szóstka - usłyszał słowa Brena i tknęło go dziwne uczucie: jeszcze niedawno była siódemka. Powiódł spojrzeniem w kierunku pustego krzesła i skrzywił się lekko, wypuszczając głośno powietrze.
- Ludzi - rzucił w odpowiedzi na pytanie kuzyna, ignorując fakt, że było retoryczne: to właśnie ludzi potrzebowali najbardziej. - Jeden człowiek, nawet najlepszy, nie ochroni bezbronnych mugoli przed deszczem setek Bombard. To wymagałoby... praktycznie niezniszczalnego Protego Totalum utrzymywanego przez kilka dobrych minut. Bez błędów. Bez zawahań. Bez zmęczenia. Ilu z nas potrafiłoby tego dokonać? - ciągnął, coraz bardziej przekonany, że to nie mogło się powieść - że ich plan, a raczej zalążki planu, który nie zdąży wykiełkować (bo - a to nowość! - zabrakło czasu), nie ma najmniejszego sensu.
Może mógł coś powiedzieć - może mógł podzielić się lepszym pomysłem, wizją świetnego planu, ale wszystko powoli zaczynało pogrążać się w żałości; jakby nad stołem w sali obrad zawisnął dementor pochłaniający resztki sił i nadziei. Garrett nie od razu ocknął się z dziwnej apatii, gdy słuchał słów Bathildy - myślał o tym, jak wiele przyszło im poświęcić, by móc teraz otworzyć tę przeklętą (dosłownie i przenośni?) skrzynię. Wyprostował się na krześle, spoglądając najpierw na panią Bagshot, a potem wbijając spojrzenie w świetliste punkty na mapie. Bał się tego, co mogła skrywać magia drzemiąca w sercu Grindelwalda - jednak jeszcze bardziej bał się tego, co nadejdzie, gdy nie zdecydują się go zniszczyć. Popatrzył przelotnie, nie do końca przytomnie, na biel kociego futra. Słuchał jednogłośnych słów Gwardzistów; gdy z ust Herewarda padło imię Luno, bezwiednie uniósł wzrok, by na krótko wbić go w Bartiusa - gdyby mógł zabijać spojrzeniem, mężczyzna najpewniej padłby martwy. Zerknął jeszcze na Freda, Sama; sytuacja była już jasna, pięciu do jednego - nawet jeśli nie zgodziłby się z resztą, nie zmieniłoby to niczego. Dlatego gdy lekko skinął głową w wyrazie zgody z pozostałymi, uczynił to bez większego przekonania - wiedział, że nie ma na nic wpływu.
- Otwórzmy ją - powiedział zdecydowanie i niewylewnie; otwórzmy i zniszczmy to, co jest w środku - im szybciej to się stanie, tym lepiej. Nawet jeśli nijak nie wpłynie to na polityczne szaleństwo Wilhelminy, optymistycznie założył, że gorzej i tak już być nie może.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Bathilda Bagshot skinęła powoli głową, słysząc słowa Gwardzistów dotyczące szkolenia i postępów pozostałych Zakonników.
- Bardzo mnie cieszy, że zdecydowaliście się im pomóc. Jesteśmy w tym razem i wszyscy powinniśmy - w miarę możliwości - zadbać o to, by Zakon Feniksa był gotowy do walki - uśmiechnęła się lekko i pokrzepiająco do zgromadzonych; wyglądała na dumną.
Gdy Gwardziści dyskutowali na temat planów i taktyk, Bathilda milczała; z uwagą słuchała padających argumentów, zawsze spoglądała prosto w oczy temu, kto zabierał akurat głos. Kiwała zachęcająco głową, by motywować mówców do dalszego dzielenia się swoimi wizjami; nie wtrącała się, nie oceniała jeszcze ich sensu i prawdopodobieństwa. Odezwała się dopiero wtedy, gdy Gwardziści zamilkli.
- Nie będę ukrywać, że jesteście ode mnie lepszymi strategami - czterej z was to dzielni i doświadczeni aurorzy, a pozostali dwaj nie potrzebowali nawet aurorskiego szkolenia, by udowodnić swoją rozwagę i zaciekłość w boju - zaczęła cicho, uprzejmie, niespiesznym gestem poprawiając okulary o grubych szkłach, które zsunęły jej się nieco zbyt nisko na drobnym nosie. - Za chwilę, gdy rozprawimy się już ze wszystkim, pozwolę sobie odejść z kwatery. Starsza pani będzie wam wyłącznie zawadzać - wysłała Gwardzistom ciepły, choć nieco przekorny uśmiech - wiedzieli już wszak, że Bathildy Bagshot, potężnej i odważnej czarownicy, daleko było do typowej starszej pani. - Jeśli jednak mogę wtrącić swoje trzy knuty... tak jak wy uważam, że najrozsądniej byłoby się rozdzielić. Każdy z was, zająwszy wcześniej odpowiednią pozycję - urwała na chwilę, by dłonią pokazać wciąż migające czerwienią punkty zaznaczone na mapie - miałby do dyspozycji uzdrowiciela i oddział kilku Zakonników gotowych do walki. Jeżeli zareagujemy odpowiednio szybko, ten ratunek może się udać. Ale kwestie taktyczne pozostawiam wam - jeżeli po nocy długich obrad będziecie potrzebowali porannej konsultacji, wiecie, gdzie mnie szukać. Będę we własnym domu zajęta doglądaniem uratowanych dzieci. Nie mogę zbyt długo pozostawić ich samych; choć sporządziłam im eliksir słodkiego snu, wkrótce się wybudzą. - Kiedy Bathilda opowiadała o dzieciach ocalonych w trakcie odsieczy, jej głos bez zwątpienia emanował dogłębnym ciepłem i troską.
Gdy doszło do głosowania, pani Bagshot z uwagą słuchała tego, co mają do powiedzenia Gwardziści - znów nie wtrącała się, a teraz na jej twarzy nie pojawiał się nawet dobrotliwy uśmiech. Pozostawała poważna, skupiona; jej mimika nie wskazywała, co staruszka sądziła na temat postawy Zakonników.
- Zatem postanowiliście jednogłośnie - odezwała się w końcu, leciutko - wręcz ledwo zauważalnie - unosząc kąciki bladych ust. - I niech tak będzie. Brendanie, Samuelu, muszę poprosić was o pomoc. Czy moglibyście podejść o tu, do tamtej ściany? Niech jeden z was przyłoży do niej dłoń z pierścieniem - wtedy ściana rozstąpi się, a za nią będzie malutki schowek. W nim ukryłam skrzynię. Czy moglibyście bardzo ostrożnie ją wyjąć i postawić na stole? - Bathilda mówiła szybko, a jej głos na powrót brzmiał tak jak zazwyczaj - czyli jednocześnie serdecznie i zdecydowanie. Pobrzmiewała w nim nuta wątpliwości, może trochę strachu, ale trudno było jej się dziwić: skrzynia i moc znajdującego się w niej serca były jedną wielką niewiadomą. Pani Bagshot podniosła się z miejsca i zaczęła ściągać ze stołu mapę. - Moi drodzy chłopcy, czy moglibyście mi pomóc? - zwróciła się do pozostałych Zakonników i słychać było, że bardzo stara się, aby jej głos był ciepły i swobodny - wkradało się w niego jednak zdenerwowanie. - Och! Jaka ze mnie niezdara - rzuciła z zawstydzeniem, gdy z jej winy mapa zsunęła się ze stołu. Kot przeraźliwie miauknął, poruszając się niespokojnie i zeskakując na jedno z krzeseł. - Benjaminie! Czy mógłbyś zatroszczyć się o mojego kota? Biedaczek chyba zląkł się nagłych hałasów, boję się, że w przestrachu gdzieś czmychnie i zrobi sobie krzywdę. Sama myśl o tym, że coś mogłoby mu się stać... - urwała, westchnęła cicho i powoli pokręciła głową. Złapała się pod boki, przyglądając się Gwardzistom. - Samuelu? Brendanie? Jak wam idzie? - spytała, wysyłając im kolejny z zachęcających uśmiechów - ale jej ręce leciutko drżały z przejęcia.
| Na odpis macie 24h.
- Bardzo mnie cieszy, że zdecydowaliście się im pomóc. Jesteśmy w tym razem i wszyscy powinniśmy - w miarę możliwości - zadbać o to, by Zakon Feniksa był gotowy do walki - uśmiechnęła się lekko i pokrzepiająco do zgromadzonych; wyglądała na dumną.
Gdy Gwardziści dyskutowali na temat planów i taktyk, Bathilda milczała; z uwagą słuchała padających argumentów, zawsze spoglądała prosto w oczy temu, kto zabierał akurat głos. Kiwała zachęcająco głową, by motywować mówców do dalszego dzielenia się swoimi wizjami; nie wtrącała się, nie oceniała jeszcze ich sensu i prawdopodobieństwa. Odezwała się dopiero wtedy, gdy Gwardziści zamilkli.
- Nie będę ukrywać, że jesteście ode mnie lepszymi strategami - czterej z was to dzielni i doświadczeni aurorzy, a pozostali dwaj nie potrzebowali nawet aurorskiego szkolenia, by udowodnić swoją rozwagę i zaciekłość w boju - zaczęła cicho, uprzejmie, niespiesznym gestem poprawiając okulary o grubych szkłach, które zsunęły jej się nieco zbyt nisko na drobnym nosie. - Za chwilę, gdy rozprawimy się już ze wszystkim, pozwolę sobie odejść z kwatery. Starsza pani będzie wam wyłącznie zawadzać - wysłała Gwardzistom ciepły, choć nieco przekorny uśmiech - wiedzieli już wszak, że Bathildy Bagshot, potężnej i odważnej czarownicy, daleko było do typowej starszej pani. - Jeśli jednak mogę wtrącić swoje trzy knuty... tak jak wy uważam, że najrozsądniej byłoby się rozdzielić. Każdy z was, zająwszy wcześniej odpowiednią pozycję - urwała na chwilę, by dłonią pokazać wciąż migające czerwienią punkty zaznaczone na mapie - miałby do dyspozycji uzdrowiciela i oddział kilku Zakonników gotowych do walki. Jeżeli zareagujemy odpowiednio szybko, ten ratunek może się udać. Ale kwestie taktyczne pozostawiam wam - jeżeli po nocy długich obrad będziecie potrzebowali porannej konsultacji, wiecie, gdzie mnie szukać. Będę we własnym domu zajęta doglądaniem uratowanych dzieci. Nie mogę zbyt długo pozostawić ich samych; choć sporządziłam im eliksir słodkiego snu, wkrótce się wybudzą. - Kiedy Bathilda opowiadała o dzieciach ocalonych w trakcie odsieczy, jej głos bez zwątpienia emanował dogłębnym ciepłem i troską.
Gdy doszło do głosowania, pani Bagshot z uwagą słuchała tego, co mają do powiedzenia Gwardziści - znów nie wtrącała się, a teraz na jej twarzy nie pojawiał się nawet dobrotliwy uśmiech. Pozostawała poważna, skupiona; jej mimika nie wskazywała, co staruszka sądziła na temat postawy Zakonników.
- Zatem postanowiliście jednogłośnie - odezwała się w końcu, leciutko - wręcz ledwo zauważalnie - unosząc kąciki bladych ust. - I niech tak będzie. Brendanie, Samuelu, muszę poprosić was o pomoc. Czy moglibyście podejść o tu, do tamtej ściany? Niech jeden z was przyłoży do niej dłoń z pierścieniem - wtedy ściana rozstąpi się, a za nią będzie malutki schowek. W nim ukryłam skrzynię. Czy moglibyście bardzo ostrożnie ją wyjąć i postawić na stole? - Bathilda mówiła szybko, a jej głos na powrót brzmiał tak jak zazwyczaj - czyli jednocześnie serdecznie i zdecydowanie. Pobrzmiewała w nim nuta wątpliwości, może trochę strachu, ale trudno było jej się dziwić: skrzynia i moc znajdującego się w niej serca były jedną wielką niewiadomą. Pani Bagshot podniosła się z miejsca i zaczęła ściągać ze stołu mapę. - Moi drodzy chłopcy, czy moglibyście mi pomóc? - zwróciła się do pozostałych Zakonników i słychać było, że bardzo stara się, aby jej głos był ciepły i swobodny - wkradało się w niego jednak zdenerwowanie. - Och! Jaka ze mnie niezdara - rzuciła z zawstydzeniem, gdy z jej winy mapa zsunęła się ze stołu. Kot przeraźliwie miauknął, poruszając się niespokojnie i zeskakując na jedno z krzeseł. - Benjaminie! Czy mógłbyś zatroszczyć się o mojego kota? Biedaczek chyba zląkł się nagłych hałasów, boję się, że w przestrachu gdzieś czmychnie i zrobi sobie krzywdę. Sama myśl o tym, że coś mogłoby mu się stać... - urwała, westchnęła cicho i powoli pokręciła głową. Złapała się pod boki, przyglądając się Gwardzistom. - Samuelu? Brendanie? Jak wam idzie? - spytała, wysyłając im kolejny z zachęcających uśmiechów - ale jej ręce leciutko drżały z przejęcia.
| Na odpis macie 24h.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy...
Wizja starcia z rozwścieczonym tłumem szaleńców - bo jakże inaczej nazwać ludzi pragnących niszczyć miasto, w którym od wieków mieszkali? - nie była Benjaminowi najmilszą, ale już od dawna przestał zwracać uwagę na to, co mu się podoba a co napawa lękiem. Należało zrobić to, co było niezbędne: a ochrona mugoli, narażonych na wielkie niebezpieczeństwo, z pewnością należała do priorytetów. Bezwiednie podniósł wzrok z prężącego się kota na mapę, wpatrując się w konkretne punkty. W miejsca, w których wielokrotnie bywał, które na stałe wrosły w panoramę Londynu; miejsca ważne nie tylko dla mugoli, ale i dla magicznej społeczności. Znów przejął go gniew zmieszany z niedowierzaniem - kto podejmuje tak desperackie, nielogiczne nawet dla niego, działania? Jaki był ich cel poza szaleńczym marszem destrukcji? Musieli temu zapobiec.
Kiwnął krótko głową, wyrażając poparcie dla pomysłu rozdzielenia się i objęcia kontrolą poszczególnych celów. Trzeci dzień maja miał na zawsze zapaść w ich pamięć, niezależnie od wyniku ewentualnego starcia. Zostało niezwykle mało czasu, zaledwie kilkadziesiąt godzin, zaledwie kilkanaście pokiereszowanych odsieczą dusz i ciał, ale wierzył, że uda im się wypełnić nową misję. Niezależnie od tego, gdzie zdecyduje się pójść - było mu to obojętne a wolałby, żeby tę decyzję podjęli prawdziwi stratedzy a nie gwardzista z merlińskiej łaski, znający się doskonale jedynie na dzikich stworzeniach.
Pojawienie się na horyzoncie nowego celu, działania wymagającego siły i rozwagi, nieco otrzeźwiło przytłumiony rozpaczą umysł. Wright poprawił się na krześle już przytomniej zerkając na wypowiadających się gwardzistów. Byli jednomyślni. A więc nie wygłupił się ze swoim straceńczym przekonaniem - poczuł ulgę, poprzetykaną jednak lśniącymi nitkami ciążącej na nich odpowiedzialności. I wątpliwości: czy postąpili słusznie? Nie znał się na czarnej magii, nie znał się na związanych z nią niebezpieczeństwach - nie był aurorem, dlatego podchodził do kwestii skrzyni dość lekkomyślnie, świadom grożących im potworności jedynie instynktownie. Co i tak nie zmieniłoby jego decyzji, ich decyzji: Gellerta należało zniszczyć...albo zginąć próbując?
Odetchnął głęboko, skupiając wzrok na Bathildzie, poważnej i zdenerwowanej. Nie zdążył zapytać co dalej, bowiem pani profesor już rozdzielała rozkazy. Za chwilę ponownie miał zobaczyć skrzynię, którą wyniósł z przerażającego, podziemnego siedliska czarnej magii: ta perspektywa wypełniała go obrzydzeniem i strachem; nerwowo rozprostował palce, prawie wzdrygając się nerwowo na dźwięk swojego imienia. Przymierzali się do starcia z nieznaną mroczną siłą, ze skrzynią, skrywającą serce najpotężniejszego czarnoksiężnika ich czasów, a on...miał się zająć kotem?
- Oczywiście, pani profesor. - Nawet nie mrugnął, od razu wstając z krzesła i wyciągając ręce w stronę puchatego, białego zwierza. Miał podejście do kotów, zdołał wypracować traktat pokojowy z niezwykle kapryśną Śnieżką, podchodzącą do niego jak psidwak do jeża, ale kot Bathildy zdawał się jeszcze dziwniejszy od tego, którego posiadała Margaux. Było w nim coś świadomego i niepokojącego zarazem, ale Wright nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, delikatnie chwytając zwierzę i podnosząc do góry. Przytrzymał je tak, by było mu jak najwygodniej, i przycisnął do piersi, jedną z dłoni próbując pogładzić go po głowie. Odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku, a raczej odpowiedni kot na odpowiednim człowieku. Łypnął kontrolnie w dół, na pysk zwierzaka, chcąc upewnić się, że ten nie wyrwie mu się ani nie zacznie wbijać pazurów w gruby materiał koszuli, po czym przeniósł spojrzenie na ścianę, zza której mieli wyciągnąć czarnomagiczną skrzynię.
Kiwnął krótko głową, wyrażając poparcie dla pomysłu rozdzielenia się i objęcia kontrolą poszczególnych celów. Trzeci dzień maja miał na zawsze zapaść w ich pamięć, niezależnie od wyniku ewentualnego starcia. Zostało niezwykle mało czasu, zaledwie kilkadziesiąt godzin, zaledwie kilkanaście pokiereszowanych odsieczą dusz i ciał, ale wierzył, że uda im się wypełnić nową misję. Niezależnie od tego, gdzie zdecyduje się pójść - było mu to obojętne a wolałby, żeby tę decyzję podjęli prawdziwi stratedzy a nie gwardzista z merlińskiej łaski, znający się doskonale jedynie na dzikich stworzeniach.
Pojawienie się na horyzoncie nowego celu, działania wymagającego siły i rozwagi, nieco otrzeźwiło przytłumiony rozpaczą umysł. Wright poprawił się na krześle już przytomniej zerkając na wypowiadających się gwardzistów. Byli jednomyślni. A więc nie wygłupił się ze swoim straceńczym przekonaniem - poczuł ulgę, poprzetykaną jednak lśniącymi nitkami ciążącej na nich odpowiedzialności. I wątpliwości: czy postąpili słusznie? Nie znał się na czarnej magii, nie znał się na związanych z nią niebezpieczeństwach - nie był aurorem, dlatego podchodził do kwestii skrzyni dość lekkomyślnie, świadom grożących im potworności jedynie instynktownie. Co i tak nie zmieniłoby jego decyzji, ich decyzji: Gellerta należało zniszczyć...albo zginąć próbując?
Odetchnął głęboko, skupiając wzrok na Bathildzie, poważnej i zdenerwowanej. Nie zdążył zapytać co dalej, bowiem pani profesor już rozdzielała rozkazy. Za chwilę ponownie miał zobaczyć skrzynię, którą wyniósł z przerażającego, podziemnego siedliska czarnej magii: ta perspektywa wypełniała go obrzydzeniem i strachem; nerwowo rozprostował palce, prawie wzdrygając się nerwowo na dźwięk swojego imienia. Przymierzali się do starcia z nieznaną mroczną siłą, ze skrzynią, skrywającą serce najpotężniejszego czarnoksiężnika ich czasów, a on...miał się zająć kotem?
- Oczywiście, pani profesor. - Nawet nie mrugnął, od razu wstając z krzesła i wyciągając ręce w stronę puchatego, białego zwierza. Miał podejście do kotów, zdołał wypracować traktat pokojowy z niezwykle kapryśną Śnieżką, podchodzącą do niego jak psidwak do jeża, ale kot Bathildy zdawał się jeszcze dziwniejszy od tego, którego posiadała Margaux. Było w nim coś świadomego i niepokojącego zarazem, ale Wright nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, delikatnie chwytając zwierzę i podnosząc do góry. Przytrzymał je tak, by było mu jak najwygodniej, i przycisnął do piersi, jedną z dłoni próbując pogładzić go po głowie. Odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku, a raczej odpowiedni kot na odpowiednim człowieku. Łypnął kontrolnie w dół, na pysk zwierzaka, chcąc upewnić się, że ten nie wyrwie mu się ani nie zacznie wbijać pazurów w gruby materiał koszuli, po czym przeniósł spojrzenie na ścianę, zza której mieli wyciągnąć czarnomagiczną skrzynię.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Brendan ściągnął w zastanowieniu brew, słysząc nazwisko Avery'ego, ale nie był to czas ani miejsce na drążenie tematu. Wsłuchiwał się w strategiczne rozmyślania wszystkich kolejno, na dłużej zatrzymując się na stwierdzeniu Samuela. Popadali w skrajności, miał rację, ale głęboko wierzył: że właśnie to było teraz potrzebne. Spojrzał na Garretta, kręcąc głową. Być może tak miało być, być może mieli dokonać niemożliwego - być może musieli zrobić to bezbłędnie i tak, jak nie potrafili. Ale jeśli musieli to zrobić, to to właśnie zrobią.
- Wystarczy zająć się ludźmi, którzy mają tym dowodzić. Tłum pozostawiony samemu sobie będzie bezradny, potem przejmiemy nad nim kontrolę. Potrzebujemy dobrych mówców. Nie zatrzymamy zniszczeń, ale możemy je zminimalizować. - Unieszkodliwić złych ludzi, skoro nie byli w stanie ochronić niewinnych - powinni skupić się na winnych. Zatrzymać atak zanim do niego dojdzie. Plan był szalony, wiedział o tym, czy mieli inny? Nie staną przecież z boku, patrząc, jak ludzie umierają, a wiekowe budowle zaczynają się trząść i w końcu opadają, zalane falą zaklęć niezrównoważonych czarodziejów. Z informacjami od Alasdaira - mieli szanse dociec do informacji, które w tym pomogą. - Żadnych Malfoyów - dodał, spoglądając na Foxa. - Może być sprytniejszy, niż nam się wydaje. - Może stać po innej stronie. Może mieć informacje, które zbagatelizujemy. Może wiedzieć, czym jest Zakon Feniksa i stać po stronie trzeciej siły, która skupiała przecież takich jak on. - Podstępem radzi sobie lepiej od nas. - Podstęp był orężem arystokratów, Abraxas bez trudu mógł umyślnie wyprowadzić ich w pole, za co zapłaciliby zbyt wysoką cenę. Skinął głową Bathildzie, przenosząc spojrzenie na rozpostartą mapę; podejmowane decyzje były ciężkie, a oni - prędzej czy później - będą musieli dojść do konsensusu. Ale najpierw: musieli dokończyć kwestię Grindelwalda.
I dokonało się - gwardziści jednogłośnie podjęli decyzję. Jedyną właściwą, jak mu się wydawało; zwłoka była ich wrogiem. Teraz - wiedzieli to już na pewno. Tak jest, zdawało się mówić jego spojrzenie, choć nie wypowiedział ani słowa na głos. Pobieżnie jedynie zerknął na Samuela, zbliżając się do ściany wskazanej przez staruszkę. Uniósł dłoń, zaciskając ją w pięść, po czym przytknął doń złotą obrączkę przetkniętą trzema błękitnymi kamieniami. Przejście się otworzyło, a jego oczom ukazała się skrzynia. Uniósł wzrok na Samuela, upewniając się u przyjaciela, że właśnie o ten przedmiot chodziło, po czym dźwignął uchwyt z boku, wysuwając ją tak, by obydwoje mogli ją unieść. - Mamy ją - odparł na ponaglanie staruszki, kątem oka dostrzegając spłoszonego kota.
- Wystarczy zająć się ludźmi, którzy mają tym dowodzić. Tłum pozostawiony samemu sobie będzie bezradny, potem przejmiemy nad nim kontrolę. Potrzebujemy dobrych mówców. Nie zatrzymamy zniszczeń, ale możemy je zminimalizować. - Unieszkodliwić złych ludzi, skoro nie byli w stanie ochronić niewinnych - powinni skupić się na winnych. Zatrzymać atak zanim do niego dojdzie. Plan był szalony, wiedział o tym, czy mieli inny? Nie staną przecież z boku, patrząc, jak ludzie umierają, a wiekowe budowle zaczynają się trząść i w końcu opadają, zalane falą zaklęć niezrównoważonych czarodziejów. Z informacjami od Alasdaira - mieli szanse dociec do informacji, które w tym pomogą. - Żadnych Malfoyów - dodał, spoglądając na Foxa. - Może być sprytniejszy, niż nam się wydaje. - Może stać po innej stronie. Może mieć informacje, które zbagatelizujemy. Może wiedzieć, czym jest Zakon Feniksa i stać po stronie trzeciej siły, która skupiała przecież takich jak on. - Podstępem radzi sobie lepiej od nas. - Podstęp był orężem arystokratów, Abraxas bez trudu mógł umyślnie wyprowadzić ich w pole, za co zapłaciliby zbyt wysoką cenę. Skinął głową Bathildzie, przenosząc spojrzenie na rozpostartą mapę; podejmowane decyzje były ciężkie, a oni - prędzej czy później - będą musieli dojść do konsensusu. Ale najpierw: musieli dokończyć kwestię Grindelwalda.
I dokonało się - gwardziści jednogłośnie podjęli decyzję. Jedyną właściwą, jak mu się wydawało; zwłoka była ich wrogiem. Teraz - wiedzieli to już na pewno. Tak jest, zdawało się mówić jego spojrzenie, choć nie wypowiedział ani słowa na głos. Pobieżnie jedynie zerknął na Samuela, zbliżając się do ściany wskazanej przez staruszkę. Uniósł dłoń, zaciskając ją w pięść, po czym przytknął doń złotą obrączkę przetkniętą trzema błękitnymi kamieniami. Przejście się otworzyło, a jego oczom ukazała się skrzynia. Uniósł wzrok na Samuela, upewniając się u przyjaciela, że właśnie o ten przedmiot chodziło, po czym dźwignął uchwyt z boku, wysuwając ją tak, by obydwoje mogli ją unieść. - Mamy ją - odparł na ponaglanie staruszki, kątem oka dostrzegając spłoszonego kota.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Początkowe milczenie zostało przełamana. Cisza, która tkwiła nie tylko w pomieszczeniu, ale zalegająca ciężkością na ustach Gwardzistów. Brzemię, które każdy z nich nosił, był wyborem, na który sami się zdecydowali i na czoło wyszła powinność. Musieli działać, bierność nigdy nie pozwalała na osiągnięcie celu, a tych mnożyło się, umoczone w absurdzie narastającego szaleństwa. Jak inaczej nazwać nawoływania do bombardowania Londynu? U jednych nienawiść siała spustoszenie tak wielkie, że bez skrupułów podejmą się podobnego działania. Byli jednak tacy, który podążali za tłumem, bezwolnie, nawet jeśli decyzje były parszywym kłamstwem. Czy uświadomienie chociaż garstki miało możliwość chociaż minimalnie odsunąć zbliżającą się tragedię?
- Żałuję, że nie mamy tu żadnego, dobrego alchemika. Przydałby się taki, albo więcej - plany bywały - jak zdążył sie przekonać podczas odsieczy - mocno weryfikowalnym przez rzeczywistość elementem. Ale kilka właściwych posunięć zawsze ułatwia działanie, nawet gdy plany rozsypują się, jak mgła na wietrze - Można byłoby przygotować kilka eliksirów przez noc, które by wspomogłyby nas, albo docelowe miejsca - zatrzymał wzrok na rozłożonej mapie. Nigdy nie należał do fascynatów alchemii, ale praca wymagała chociaż podstawowej znajomości i kiełki wiedzy podpowiadały, że znalazłyby sie specyfiki, które broniłyby dostępu przed atakującą magią - Eliksir ochrony? - dodał w zamyśleniu, ale nie potrafił wskazać więcej.
Na dźwięk swojego imienia poruszył sie niespokojnie, kierując wzrok najpierw na samą staruszkę, potem na Brendana, zatrzymując spojrzenie na dłużej - Oczywiście - potwierdził i podniósł się z miejsca. Ból rozświetlił jego zmysły i grymas przemknął po zmęczonej twarzy, ale nic poza tym się nie zmieniło. Cierpienie było udziałem zbyt wielu, by pomyślał o skardze. Odsunął krzesło i zatrzymał sie tuż obok przyjaciela, spoglądając jak otwiera wskazaną wnękę. nachylił sie i sprawieni złapał za widoczny uchwyt, wysuniętej skrzyni. Przez dłoń przemknęła seria dreszczy, ale Samuel wiedział, że to wrażenie. Ciało wiedziało co znajdowało się w okutej przestrzeni. Źródło nieszczęść i magii, o której nie wiedzieli nic. I własnie mieli ją otworzyć. Czy była kiedyś stara legenda, która wieściła coś o otwieraniu tajemniczych pakunków? Miał paskudne przeczucie, że stanie się coś strasznego, ale jednogłośnie zdecydowali się...ponieść jego konsekwencje? Czy byli na to gotowi? Musieli.
Wystarczyło kilka kroków i ciężka skrzynia znalazła się we wskazanym na stole miejscu. Wyglądała groteskowo w otoczeniu mężczyzn, staruszki i... kota wiercącego się na kolanach Benjamina.
- Żałuję, że nie mamy tu żadnego, dobrego alchemika. Przydałby się taki, albo więcej - plany bywały - jak zdążył sie przekonać podczas odsieczy - mocno weryfikowalnym przez rzeczywistość elementem. Ale kilka właściwych posunięć zawsze ułatwia działanie, nawet gdy plany rozsypują się, jak mgła na wietrze - Można byłoby przygotować kilka eliksirów przez noc, które by wspomogłyby nas, albo docelowe miejsca - zatrzymał wzrok na rozłożonej mapie. Nigdy nie należał do fascynatów alchemii, ale praca wymagała chociaż podstawowej znajomości i kiełki wiedzy podpowiadały, że znalazłyby sie specyfiki, które broniłyby dostępu przed atakującą magią - Eliksir ochrony? - dodał w zamyśleniu, ale nie potrafił wskazać więcej.
Na dźwięk swojego imienia poruszył sie niespokojnie, kierując wzrok najpierw na samą staruszkę, potem na Brendana, zatrzymując spojrzenie na dłużej - Oczywiście - potwierdził i podniósł się z miejsca. Ból rozświetlił jego zmysły i grymas przemknął po zmęczonej twarzy, ale nic poza tym się nie zmieniło. Cierpienie było udziałem zbyt wielu, by pomyślał o skardze. Odsunął krzesło i zatrzymał sie tuż obok przyjaciela, spoglądając jak otwiera wskazaną wnękę. nachylił sie i sprawieni złapał za widoczny uchwyt, wysuniętej skrzyni. Przez dłoń przemknęła seria dreszczy, ale Samuel wiedział, że to wrażenie. Ciało wiedziało co znajdowało się w okutej przestrzeni. Źródło nieszczęść i magii, o której nie wiedzieli nic. I własnie mieli ją otworzyć. Czy była kiedyś stara legenda, która wieściła coś o otwieraniu tajemniczych pakunków? Miał paskudne przeczucie, że stanie się coś strasznego, ale jednogłośnie zdecydowali się...ponieść jego konsekwencje? Czy byli na to gotowi? Musieli.
Wystarczyło kilka kroków i ciężka skrzynia znalazła się we wskazanym na stole miejscu. Wyglądała groteskowo w otoczeniu mężczyzn, staruszki i... kota wiercącego się na kolanach Benjamina.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przyglądał się mapie wsłuchując się jednocześnie w wypowiadane słowa. A więc do tego doszło, do jawnego wystąpienia przeciwko Ministerstwu, do wojny z Wilhelminą Tuft i wszystkim popierającym ją czarodziejom. A przecież dopiero niedawno została wybrana. Hereward pamiętał doskonale, nic nie zapowiadało wówczas katastrofy.
- Pozbądźmy się najpierw Grindelwalda - dodał jeszcze uważniej przyglądając się mapie, nie patrząc na innych. - Nie zaczynajmy wojny na zbyt wielu frontach.
Gellert, Wilhelmina, trzecia siła, której przewodził Sami Nie Wiemy Kto. A ich była wszak jedynie szóstka. Sześć osób, które walczyć chciały z całym niesprawiedliwym światem. Musieli uważniej wybierać sobie bitwy. Hereward daleko był od powstrzymywania kogokolwiek od pomagania mugolom. Ale nie pomogą nikomu, jeśli sami przy tym zginą. Wielkie poświęcenia brzmiały pięknie, romantycznie, mogły przynieść chwałę. Ale były bardzo, ale to bardzo niepraktyczne. Śmierć ostatecznie sprawiała, że człowiek, żołnierz stawał się zupełnie nieużyteczny. To była wojna i Barty obawiał się, że stanęli właśnie przed wyborem, w którym muszą wskazać, kogo poświęcą. Skrzywił się na samą myśl o tym i poszukał czegokolwiek w twarzach aurorów, co napełniłoby go choć odrobiną nadziei. Nie znalazł. Ich sytuacja była tak tragiczna, jak się zdawało.
- Potrzebujemy alchemików - potwierdził słowa Samuela. - Ale też ludzi znających się na magii, potrafiących wyczarować silne protego. Uzdrowicieli, którzy połatają tych, którzy nie dali sobie z tym rady. Wystarczająco silnych, by wynieść nieprzytomnych.
Mówiąc ostatnie na chwilę spojrzał na Bena.
- W skrócie, jest nas za mało, żeby wygrać wszystko.
Może trochę dramatyzował, ale Barty lubił dramatyzować od czasu do czasu. A teraz miał powód. Naprawdę wierzył w to, że mogą sobie poradzić, że Zakon jest dostatecznie silny, by stawić czoła wszystkim tym, którzy stawiają się ponad innymi, którzy w imię chorych ambicji gotowi są sprowadzać cierpienie. Ale nie wierzył, że zbawią cały świat w szóstkę. Obawiał się, że nawet z pomocą wszystkich Zakonników było ich zwyczajnie za mało. Musieli starać się bardziej. Odsiecze boleśnie pokazały, że wciąż są za słabi. I Barty doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Pani profesor... - Zaczął protestować, gdy Bathida wykazała się zdecydowanie za dużym niedocenieniem własnych umiejętności. Umilkł jednak, gdy kobieta kontynuowała. Nie był to dobry czas na sprzeczanie się z kimkolwiek.
Podążył wzrokiem za Brendanem i Sama wyciągających skrzynię. Potem na chwilę odwrócił wzrok do Garretta i Fredericka. Wszyscy oni znali się na walce z czarnoksiężnikami najlepiej. Jeśli Barty komuś w tym zakresie ufał, to tylko im. Na koniec z cieniem uśmiechu malującym się na ustach spojrzał na wielkiego mężczyznę, któremu pani profesor powierzyła kota. To bardzo odpowiedzialne zajęcie i Hereward ani trochę w to nie wątpił. Cieszył się jednak, że to nie on miał się nim zajmować. Gdyby biały potworek postanowił uciec, kiedy to on miał sprawować nad nim pieczę, chyba nie potrafiłby nigdy więcej spojrzeć Bathildzie w oczy. Byli o krok od pokonania Grindelwalda. Tak niemożliwie blisko. Wpatrywał się z napięciem w skrzynkę. Oblizał nerwowo spierzchnięte usta, gdy dwaj aurorzy przynosili ją do stołu. Jeszcze raz nerwowo obejrzał się po zgromadzonych. Odsunął się nieco od stołu, by zrobić miejsce i w milczeniu, z coraz większym napięciem wpatrywał się w mały, niepozorny kuferek, w którym kryć miał się klucz do wygrania wojny.
- Pozbądźmy się najpierw Grindelwalda - dodał jeszcze uważniej przyglądając się mapie, nie patrząc na innych. - Nie zaczynajmy wojny na zbyt wielu frontach.
Gellert, Wilhelmina, trzecia siła, której przewodził Sami Nie Wiemy Kto. A ich była wszak jedynie szóstka. Sześć osób, które walczyć chciały z całym niesprawiedliwym światem. Musieli uważniej wybierać sobie bitwy. Hereward daleko był od powstrzymywania kogokolwiek od pomagania mugolom. Ale nie pomogą nikomu, jeśli sami przy tym zginą. Wielkie poświęcenia brzmiały pięknie, romantycznie, mogły przynieść chwałę. Ale były bardzo, ale to bardzo niepraktyczne. Śmierć ostatecznie sprawiała, że człowiek, żołnierz stawał się zupełnie nieużyteczny. To była wojna i Barty obawiał się, że stanęli właśnie przed wyborem, w którym muszą wskazać, kogo poświęcą. Skrzywił się na samą myśl o tym i poszukał czegokolwiek w twarzach aurorów, co napełniłoby go choć odrobiną nadziei. Nie znalazł. Ich sytuacja była tak tragiczna, jak się zdawało.
- Potrzebujemy alchemików - potwierdził słowa Samuela. - Ale też ludzi znających się na magii, potrafiących wyczarować silne protego. Uzdrowicieli, którzy połatają tych, którzy nie dali sobie z tym rady. Wystarczająco silnych, by wynieść nieprzytomnych.
Mówiąc ostatnie na chwilę spojrzał na Bena.
- W skrócie, jest nas za mało, żeby wygrać wszystko.
Może trochę dramatyzował, ale Barty lubił dramatyzować od czasu do czasu. A teraz miał powód. Naprawdę wierzył w to, że mogą sobie poradzić, że Zakon jest dostatecznie silny, by stawić czoła wszystkim tym, którzy stawiają się ponad innymi, którzy w imię chorych ambicji gotowi są sprowadzać cierpienie. Ale nie wierzył, że zbawią cały świat w szóstkę. Obawiał się, że nawet z pomocą wszystkich Zakonników było ich zwyczajnie za mało. Musieli starać się bardziej. Odsiecze boleśnie pokazały, że wciąż są za słabi. I Barty doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Pani profesor... - Zaczął protestować, gdy Bathida wykazała się zdecydowanie za dużym niedocenieniem własnych umiejętności. Umilkł jednak, gdy kobieta kontynuowała. Nie był to dobry czas na sprzeczanie się z kimkolwiek.
Podążył wzrokiem za Brendanem i Sama wyciągających skrzynię. Potem na chwilę odwrócił wzrok do Garretta i Fredericka. Wszyscy oni znali się na walce z czarnoksiężnikami najlepiej. Jeśli Barty komuś w tym zakresie ufał, to tylko im. Na koniec z cieniem uśmiechu malującym się na ustach spojrzał na wielkiego mężczyznę, któremu pani profesor powierzyła kota. To bardzo odpowiedzialne zajęcie i Hereward ani trochę w to nie wątpił. Cieszył się jednak, że to nie on miał się nim zajmować. Gdyby biały potworek postanowił uciec, kiedy to on miał sprawować nad nim pieczę, chyba nie potrafiłby nigdy więcej spojrzeć Bathildzie w oczy. Byli o krok od pokonania Grindelwalda. Tak niemożliwie blisko. Wpatrywał się z napięciem w skrzynkę. Oblizał nerwowo spierzchnięte usta, gdy dwaj aurorzy przynosili ją do stołu. Jeszcze raz nerwowo obejrzał się po zgromadzonych. Odsunął się nieco od stołu, by zrobić miejsce i w milczeniu, z coraz większym napięciem wpatrywał się w mały, niepozorny kuferek, w którym kryć miał się klucz do wygrania wojny.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
I znów skupił się na własnych dłoniach, intensywnie myśląc; przez głowę przemykały mu kolejne plany, nawarstwiając się i rozlewając w nicość - nie, nie ma to sensu, to było zbyt złożone, nie zdążą, nie dadzą rady: to było skazane na porażkę. Zmarszczył brwi, ukłuty tym dziwnym wrażeniem beznadziei; powiódł spojrzeniem po pozostałych, nie widząc w ich oczach podobnego zwątpienia. Wciąż wierzyli, że zakończy się to sukcesem - bądź okłamywali siebie i pozostałych tylko po to, by z rozpaczy nie postradać zmysłów.
- Dobrych mówców - powtórzył trochę tępo, jakby miało być to pytanie, ale zapomniał zwieńczyć je zgrabną intonacją. - Szlachtę często uczą krasomówstwa, ale nie wiem, czy szlachcic przekona przeciętnego, normalnego czarodzieja. Większość nie traktuje wysoko urodzonych do końca poważnie. - Bo jak inaczej myśleć o tych, którzy nie wiedzą czym jest życie, oglądając je z perspektywy braku pracy, bezpodstawnych bogactw oraz władzy, drogich trunków i wymyślnych atłasów? - Przemawiając publicznie, mimowolnie ujawnimy istnienie Zakonu. Ludzie nie będą znać jego nazwy, ale zdadzą sobie sprawę, że istniejemy - i że jesteśmy gotowi, by działać. Dowiedzą się, że przynależą do niego ci, którzy zabiorą głos. Muszą więc uczynić to osoby pewne, w pełni zaufane, takie, które są gotowe na wszystkie konsekwencje. - Ale wciąż nie do końca wierzył w powodzenie - tłum potrafił być nieokiełznany, w szczególności tłum nastawiony na chaos i sianie zniszczenia. Nie był pewien, czy on sam podołałby takiemu zadaniu - choć słowem potrafiłby uczynić wiele. Wciąż nie zapomniał, że zmotywował Klapę do zdefiniowania na nowo swoich poglądów - a potem, w pełni świadomie, wysłał go na śmierć. Do tej pory nie potrafił bez pewnego obrzydzenia spojrzeć na własne odbicie w lustrze.
Z uwagą słuchał słów, które nastąpiły potem - i czuł się dziwnie, wiedząc, co zaraz nadejdzie. Walczyli o to od samego początku, od chwili, gdy Luno w swojej wizji dowiedział się o sercu Grindelwalda skrytym w skrzyni. Czynili wszystko, by je zdobyć, by je zniszczyć; przeszedł Próbę, by móc być świadkiem wykonania ostatniego ciosu. Ciosu, który miał na zawsze zniszczyć tyrana. Świat zdawał się zwolnić i jakby nie mieć do końca sensu - jak zawsze wtedy, gdy było się o krok od czegoś, na co czekało się od dawna. Co kierowało wszystkimi twoimi ostatnimi poczynaniami, co spędzało ci sen z powiek, okupowało myśli; co poniekąd doprowadziło do śmierci najbliższych. Wiedział, że nie był to koniec walki, a jedynie jej początek (trzecia siła wspomniana przez Dumbledore'a wciąż nie została pokonana) - nie mógł jednak wyzbyć się wrażenia, że to, co zaraz uczynią, jest ostateczne. Że pewna era dobiegnie końca - że świat wreszcie ulegnie zmianie.
Słowa Bathildy wyrwały go z otępienia - zrobił to, o co go poprosiła, pomagając jej w zwinięciu mapy. Czynił to jednak nie do końca przytomnie; ukradkiem spoglądał na Gwardzistów kierujących się w stronę jednej ze ścian. Na to, jak otwierają skrytkę; jak wynoszą skrzynię; jak niemalże bez słowa zbliżają się z nią do reszty.
Naprawdę coś dobiegało końca - a choć powinien się cieszyć, odczuwał wyłącznie pustkę.
- Dobrych mówców - powtórzył trochę tępo, jakby miało być to pytanie, ale zapomniał zwieńczyć je zgrabną intonacją. - Szlachtę często uczą krasomówstwa, ale nie wiem, czy szlachcic przekona przeciętnego, normalnego czarodzieja. Większość nie traktuje wysoko urodzonych do końca poważnie. - Bo jak inaczej myśleć o tych, którzy nie wiedzą czym jest życie, oglądając je z perspektywy braku pracy, bezpodstawnych bogactw oraz władzy, drogich trunków i wymyślnych atłasów? - Przemawiając publicznie, mimowolnie ujawnimy istnienie Zakonu. Ludzie nie będą znać jego nazwy, ale zdadzą sobie sprawę, że istniejemy - i że jesteśmy gotowi, by działać. Dowiedzą się, że przynależą do niego ci, którzy zabiorą głos. Muszą więc uczynić to osoby pewne, w pełni zaufane, takie, które są gotowe na wszystkie konsekwencje. - Ale wciąż nie do końca wierzył w powodzenie - tłum potrafił być nieokiełznany, w szczególności tłum nastawiony na chaos i sianie zniszczenia. Nie był pewien, czy on sam podołałby takiemu zadaniu - choć słowem potrafiłby uczynić wiele. Wciąż nie zapomniał, że zmotywował Klapę do zdefiniowania na nowo swoich poglądów - a potem, w pełni świadomie, wysłał go na śmierć. Do tej pory nie potrafił bez pewnego obrzydzenia spojrzeć na własne odbicie w lustrze.
Z uwagą słuchał słów, które nastąpiły potem - i czuł się dziwnie, wiedząc, co zaraz nadejdzie. Walczyli o to od samego początku, od chwili, gdy Luno w swojej wizji dowiedział się o sercu Grindelwalda skrytym w skrzyni. Czynili wszystko, by je zdobyć, by je zniszczyć; przeszedł Próbę, by móc być świadkiem wykonania ostatniego ciosu. Ciosu, który miał na zawsze zniszczyć tyrana. Świat zdawał się zwolnić i jakby nie mieć do końca sensu - jak zawsze wtedy, gdy było się o krok od czegoś, na co czekało się od dawna. Co kierowało wszystkimi twoimi ostatnimi poczynaniami, co spędzało ci sen z powiek, okupowało myśli; co poniekąd doprowadziło do śmierci najbliższych. Wiedział, że nie był to koniec walki, a jedynie jej początek (trzecia siła wspomniana przez Dumbledore'a wciąż nie została pokonana) - nie mógł jednak wyzbyć się wrażenia, że to, co zaraz uczynią, jest ostateczne. Że pewna era dobiegnie końca - że świat wreszcie ulegnie zmianie.
Słowa Bathildy wyrwały go z otępienia - zrobił to, o co go poprosiła, pomagając jej w zwinięciu mapy. Czynił to jednak nie do końca przytomnie; ukradkiem spoglądał na Gwardzistów kierujących się w stronę jednej ze ścian. Na to, jak otwierają skrytkę; jak wynoszą skrzynię; jak niemalże bez słowa zbliżają się z nią do reszty.
Naprawdę coś dobiegało końca - a choć powinien się cieszyć, odczuwał wyłącznie pustkę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Sala obrad
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata