Sypialnia
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Sypialnia
Duża i w porównaniu do salonu dość pusta. Gdzieś po środku znajdowało się szerokie łóżko pokryte pościelą, kocami, niedźwiedzią skórą, masa poduszek. Po bokach małe szafki nocne ze świecami, pewnie jakąś szklanką po ognistej, na przeciwko samotne lustro — niezwykłe, magiczne zwierciadło przepowiadające przyszłość; obok szafa i komoda, na której leżały książki i stary, cicho tykajacy zegar, odmierzający każdą straconą minutę jego cennego czasu. NAD ŁÓŻKIEM WISI JEMIOŁA, BO DOBRZE NA NIEGO DZIAŁA
[bylobrzydkobedzieladnie]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 23.12.17 17:47, w całości zmieniany 4 razy
Katowała się pytaniem - dlaczego to zrobiłaś?
Nie słyszała jednak odpowiedzi. Ta najzwyczajniej w świecie nie istniała.
Ramsey nigdy nie będzie w stanie tego pojąć, bo Katya była zamknięta i oddzielała się wysokim murem od ludzi, którzy ją otaczali, by nie mówić o niczym wprost, a pozostawiać sekrety w sferze domysłów. Łatwo było ją bowiem stłamsić i doprowadzić do stanu, kiedy stawała się słodką, małą dziewczynką, która z wypiekami na policzkach przypomina, że jest zbyt młoda, by wymagać od niej rozwagi. Dorosła jednak. Była już kobietą, której kształty były doskonale wyprofilowane, a krągłe biodra gotowe, by wydać na świat dziedzica, który miał być dowodem na realne i prawdziwe szczęście. Ona sama nie potrafiła się z tym pogodzić, bo nie była z tym pogodzona. Wizja zostania żoną dojrzałego, prawie trzydziestoletniego mężczyzny, budziła w niej czystego rodzaju strach i obawę, że zbyt wiele obowiązków, które zostanie nałożone, przytłoczą ją na tyle, że zechce uciec i nigdy więcej nie wróci.
Właśnie to planowała i takowej też sposobności szukała.
Mulciber nie rozumiał i nigdy zapewne nie zrozumie, bo Ollivander stroniła przed szczerością, którą była niszcząca. Przypominała istotę, która niegdyś utraciła piękne sny i wielkie marzenia, po których pozostały zgliszcza, a gdy historia zatoczyła koło, musiała wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Czy to nie brzmiało znajomo? Gdy ból miesza się z rozczarowaniem, a strach ze złością, to jedyne czego człowiek pragnie, to by w emocjach, którym tak łatwo ulega - poznać prawdę. I taka właśnie była Katya, która nie myśląc, nie analizując, poddała się uczuciowej brei, w której utonęła i dusiła się tłamszona syfem, który zalewał ją i podtapiał, gdy na drodze pojawiły się liczne komplikacje. Takowymi było zachowanie mężczyzny, którego odważyła się uderzyć i już po tym zamachu, żałowała. Szczerze, ale nie mógł o tym wiedzieć, bo nie przejawiała skruchy, nie padła na kolana i nie błagała o wybaczenie. Nie umiałaby mu tego dać, bo to Malaki wyplewił z niej umiejętność bycia tak iście ludzką i pomimo, że nadal niewinna, w otoczce słodkiej, iluzorycznej tajemnicy pławiła się jako mała wróżka o dobrym serduszku, to duchowo stała się silną, wyniosłą i zbyt agresywną kobietą, która atakiem chciała odeprzeć zagrożenie. Wpoiła do swego umysłu jedyną słuszność jaką było wymordowanie przez Ramseya dwóch młodych dziewczyn, takich jak ona, które miały zostać jego żonami, a także Morpheusa, którego wiele lat temu kochała szczeniącą miłością, a która została jej odebrana. Bezdusznie, nagle i pozbawiając ją złudzeń, że zasługuje na prawdziwe szczęście, bo tworzone z Mulciberem nie mogło takie być. Nie należał do jej bajki i to wcale nie chodziło o szlachetną krew, a jestestwo, gdzie ona ciągle goniła za przygodą, adrenaliną i poczuciem życia w pełni, a on? Pozostawał bierny, zdystansowany i jak się okazało - niezwykle brutalny.
Upokorzyłeś mnie i wiesz o tym, prawda? Liczysz się z tym, że połamałeś mnie jak laleczkę z porcelany? Musisz o tym wiedzieć, bo to przed taką sytuacją chciałam się bronić.
I wybacz mi.
Wybacz, że nie wiedziałam - jak do ciebie dotrzeć.
Patrzyła na narzeczonego ciemnymi tęczówkami, w których zawarta była pustka i nicość. Uległa temu i gdy tylko wstał, nie zdążyła zareagować, gdyż szarpnął ją gwałtownie, a spomiędzy spierzchniętych warg uleciało gdzieś w eter tylko cichutkie auć. Sięgnęła do jego nadgarstka, by niemo poprosić o poluzowanie uścisku, który sprawiał jej niemiłosierny ból, kiedy to potykając się o własne nogi, targał ją do sypialni, gdzie miało się wydarzyć to, czego chciała uniknąć. Nie krzyczała i nie odważyła się płakać, bo to byłoby tylko pogorszeniem sytuacji. Moment, w którym usłyszała charakterystyczne strzelenie paska wyszarpanego ze szlufek sprawił, że zastygła w bezruchu.
Błagałam cię, pamiętasz? Prosiłam żebyś tego nie robił. Żebyś mnie nie bił, tato. Szukałam miliona odpowiedzi na pytania, które nigdy nie padły, ale gdy krzyczałam, ty dopuszczałeś się coraz silniejszych i mocniejszych ciosów. Ten pierwszy jest w moich wspomnieniach aż do dziś, bo brzmienie było dokładnie takie samo, tylko siła zdawała się być dużo większa.
Poczuła silnie pieczenie, gdy skórzany pas odbił się od jej ciała, a ona ze łzami w oczach zachłysnęła się powietrzem i z trudem je odkaszlnęła, by czasem nie dopuścić do rychłej śmierci. Liczyła się z każdym kolejnym uderzeniem i była na nie przygotowana, choć te nie nastąpiły. Szlochała niczym małe dziecko, bo przypomniał jej o czynach, które miały miejsce w dalekiej przeszłości, a zarazem tak bliskiej, choć minęło osiem lat. Przykra wizja rozbudziła w niej lawinę emocji, które skumulowane po raz kolejny w jej wątłym ciele, szukały ujścia. Nie mogła ich jednak wypuścić - nie tym razem. Poddała się bez zastanowienia czynom, które Ramseyowi nie sprawiały żadnej trudności, bo upokorzona, przesiąknięta dyshonorem i otulona pozornym płaszczem bezpieczeństwa, który pękał, stała się nijaka. Kolano na ollivanderowym kręgosłupie było tylko potwierdzeniem, że straciła szacunek, a wizja upodlenia jej była bardziej prawdopodobna niż szansa na odnalezienie się w trakcie marszu, który teraz prowadzili samotnie. Łzy płynęły po bladych policzkach, kiedy raz po raz dopuszczał się na niej siły, a wykręcające nadgarstki? Pozwoliła się skuć niczym więzień, niczym pies na łańcuchu, który winien pozostać grzeczny i przestrać gryźc. Obolałe pośladki, a także ciało, które wcześniej przerzucane między ścianą a podłogą wołało o litość, dawało o sobie znać niemal w każdej sekundzie. Nie wołała jednak, by przestał, bo wiedziała, że będzie bolało dwa razy bardziej, ale gdy usłyszała, że wychodzi, głuchy płacz odbił się od ścian, które miały stłumić wszystko co złe.
Żałowała. Szczerze żałowała, że go uderzyła, a jej dusza rozpadała się w tym momencie na pół, bo nie chciała stać się kolejną żoną, która będzie uległa, ale czy miała inne wyjście? Prawdopodobnie już nie, a przynajmniej go nie dostrzegała, dlatego irracjonalność jej cierpienia zdawała się być ponadwymiarowa, bo nikt nie był w stanie odkupić win, które zostały dopisane pod tak szlachetnym nazwiskiem, a należały właśnie do niej. Do Katyi Ollivander. Miała zatem czas, by wszystko sobie poukładać, ale wykręcone ręce, a także towarzyszące każdemu ruchowi nieprzyjemne pieczenie skóry sprawiało, że nie zmieniła pozycji, w której tkwiła, a ta była niezwykle niekomfortowa, gdyż przenosiła rozrywające katusze na inne fragmenty drobnej postury. Żal, który przez nią przemawiał był potężny, ale już wiedziała, że musi zdusić go w sobie, by nie wchodzić mu w drogę i by po raz kolejny nie chciał jej skatować. Wszelkie rozważania odłożyła na potem, bo kiedy izolocja od niego spowiła ją bez reszty, cicho załkała i ledwie słyszałnym szeptem wydusiła.
-Przepraszam... - nie posiadała już siły, a zbyt długi płacz zrodził w niej zmęczenie. Bez potrzeby myślenia o tym czy się budzi, bo teraz, kiedy zamknęła już powieki - była w lepszym świecie.
Jej świecie, pozbawionym zasad i obowiązków.
Nie słyszała jednak odpowiedzi. Ta najzwyczajniej w świecie nie istniała.
Ramsey nigdy nie będzie w stanie tego pojąć, bo Katya była zamknięta i oddzielała się wysokim murem od ludzi, którzy ją otaczali, by nie mówić o niczym wprost, a pozostawiać sekrety w sferze domysłów. Łatwo było ją bowiem stłamsić i doprowadzić do stanu, kiedy stawała się słodką, małą dziewczynką, która z wypiekami na policzkach przypomina, że jest zbyt młoda, by wymagać od niej rozwagi. Dorosła jednak. Była już kobietą, której kształty były doskonale wyprofilowane, a krągłe biodra gotowe, by wydać na świat dziedzica, który miał być dowodem na realne i prawdziwe szczęście. Ona sama nie potrafiła się z tym pogodzić, bo nie była z tym pogodzona. Wizja zostania żoną dojrzałego, prawie trzydziestoletniego mężczyzny, budziła w niej czystego rodzaju strach i obawę, że zbyt wiele obowiązków, które zostanie nałożone, przytłoczą ją na tyle, że zechce uciec i nigdy więcej nie wróci.
Właśnie to planowała i takowej też sposobności szukała.
Mulciber nie rozumiał i nigdy zapewne nie zrozumie, bo Ollivander stroniła przed szczerością, którą była niszcząca. Przypominała istotę, która niegdyś utraciła piękne sny i wielkie marzenia, po których pozostały zgliszcza, a gdy historia zatoczyła koło, musiała wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Czy to nie brzmiało znajomo? Gdy ból miesza się z rozczarowaniem, a strach ze złością, to jedyne czego człowiek pragnie, to by w emocjach, którym tak łatwo ulega - poznać prawdę. I taka właśnie była Katya, która nie myśląc, nie analizując, poddała się uczuciowej brei, w której utonęła i dusiła się tłamszona syfem, który zalewał ją i podtapiał, gdy na drodze pojawiły się liczne komplikacje. Takowymi było zachowanie mężczyzny, którego odważyła się uderzyć i już po tym zamachu, żałowała. Szczerze, ale nie mógł o tym wiedzieć, bo nie przejawiała skruchy, nie padła na kolana i nie błagała o wybaczenie. Nie umiałaby mu tego dać, bo to Malaki wyplewił z niej umiejętność bycia tak iście ludzką i pomimo, że nadal niewinna, w otoczce słodkiej, iluzorycznej tajemnicy pławiła się jako mała wróżka o dobrym serduszku, to duchowo stała się silną, wyniosłą i zbyt agresywną kobietą, która atakiem chciała odeprzeć zagrożenie. Wpoiła do swego umysłu jedyną słuszność jaką było wymordowanie przez Ramseya dwóch młodych dziewczyn, takich jak ona, które miały zostać jego żonami, a także Morpheusa, którego wiele lat temu kochała szczeniącą miłością, a która została jej odebrana. Bezdusznie, nagle i pozbawiając ją złudzeń, że zasługuje na prawdziwe szczęście, bo tworzone z Mulciberem nie mogło takie być. Nie należał do jej bajki i to wcale nie chodziło o szlachetną krew, a jestestwo, gdzie ona ciągle goniła za przygodą, adrenaliną i poczuciem życia w pełni, a on? Pozostawał bierny, zdystansowany i jak się okazało - niezwykle brutalny.
Upokorzyłeś mnie i wiesz o tym, prawda? Liczysz się z tym, że połamałeś mnie jak laleczkę z porcelany? Musisz o tym wiedzieć, bo to przed taką sytuacją chciałam się bronić.
I wybacz mi.
Wybacz, że nie wiedziałam - jak do ciebie dotrzeć.
Patrzyła na narzeczonego ciemnymi tęczówkami, w których zawarta była pustka i nicość. Uległa temu i gdy tylko wstał, nie zdążyła zareagować, gdyż szarpnął ją gwałtownie, a spomiędzy spierzchniętych warg uleciało gdzieś w eter tylko cichutkie auć. Sięgnęła do jego nadgarstka, by niemo poprosić o poluzowanie uścisku, który sprawiał jej niemiłosierny ból, kiedy to potykając się o własne nogi, targał ją do sypialni, gdzie miało się wydarzyć to, czego chciała uniknąć. Nie krzyczała i nie odważyła się płakać, bo to byłoby tylko pogorszeniem sytuacji. Moment, w którym usłyszała charakterystyczne strzelenie paska wyszarpanego ze szlufek sprawił, że zastygła w bezruchu.
Błagałam cię, pamiętasz? Prosiłam żebyś tego nie robił. Żebyś mnie nie bił, tato. Szukałam miliona odpowiedzi na pytania, które nigdy nie padły, ale gdy krzyczałam, ty dopuszczałeś się coraz silniejszych i mocniejszych ciosów. Ten pierwszy jest w moich wspomnieniach aż do dziś, bo brzmienie było dokładnie takie samo, tylko siła zdawała się być dużo większa.
Poczuła silnie pieczenie, gdy skórzany pas odbił się od jej ciała, a ona ze łzami w oczach zachłysnęła się powietrzem i z trudem je odkaszlnęła, by czasem nie dopuścić do rychłej śmierci. Liczyła się z każdym kolejnym uderzeniem i była na nie przygotowana, choć te nie nastąpiły. Szlochała niczym małe dziecko, bo przypomniał jej o czynach, które miały miejsce w dalekiej przeszłości, a zarazem tak bliskiej, choć minęło osiem lat. Przykra wizja rozbudziła w niej lawinę emocji, które skumulowane po raz kolejny w jej wątłym ciele, szukały ujścia. Nie mogła ich jednak wypuścić - nie tym razem. Poddała się bez zastanowienia czynom, które Ramseyowi nie sprawiały żadnej trudności, bo upokorzona, przesiąknięta dyshonorem i otulona pozornym płaszczem bezpieczeństwa, który pękał, stała się nijaka. Kolano na ollivanderowym kręgosłupie było tylko potwierdzeniem, że straciła szacunek, a wizja upodlenia jej była bardziej prawdopodobna niż szansa na odnalezienie się w trakcie marszu, który teraz prowadzili samotnie. Łzy płynęły po bladych policzkach, kiedy raz po raz dopuszczał się na niej siły, a wykręcające nadgarstki? Pozwoliła się skuć niczym więzień, niczym pies na łańcuchu, który winien pozostać grzeczny i przestrać gryźc. Obolałe pośladki, a także ciało, które wcześniej przerzucane między ścianą a podłogą wołało o litość, dawało o sobie znać niemal w każdej sekundzie. Nie wołała jednak, by przestał, bo wiedziała, że będzie bolało dwa razy bardziej, ale gdy usłyszała, że wychodzi, głuchy płacz odbił się od ścian, które miały stłumić wszystko co złe.
Żałowała. Szczerze żałowała, że go uderzyła, a jej dusza rozpadała się w tym momencie na pół, bo nie chciała stać się kolejną żoną, która będzie uległa, ale czy miała inne wyjście? Prawdopodobnie już nie, a przynajmniej go nie dostrzegała, dlatego irracjonalność jej cierpienia zdawała się być ponadwymiarowa, bo nikt nie był w stanie odkupić win, które zostały dopisane pod tak szlachetnym nazwiskiem, a należały właśnie do niej. Do Katyi Ollivander. Miała zatem czas, by wszystko sobie poukładać, ale wykręcone ręce, a także towarzyszące każdemu ruchowi nieprzyjemne pieczenie skóry sprawiało, że nie zmieniła pozycji, w której tkwiła, a ta była niezwykle niekomfortowa, gdyż przenosiła rozrywające katusze na inne fragmenty drobnej postury. Żal, który przez nią przemawiał był potężny, ale już wiedziała, że musi zdusić go w sobie, by nie wchodzić mu w drogę i by po raz kolejny nie chciał jej skatować. Wszelkie rozważania odłożyła na potem, bo kiedy izolocja od niego spowiła ją bez reszty, cicho załkała i ledwie słyszałnym szeptem wydusiła.
-Przepraszam... - nie posiadała już siły, a zbyt długi płacz zrodził w niej zmęczenie. Bez potrzeby myślenia o tym czy się budzi, bo teraz, kiedy zamknęła już powieki - była w lepszym świecie.
Jej świecie, pozbawionym zasad i obowiązków.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Mijały sekundy, a później minuty. Te zaś przemieniły się w godziny. Jedną, dwie, trzy, któż wie ile. Jedynie stary zegar w jego sypialni tykał co chwilę, nieubłaganie odmierzając upływ czasu, który nigdy nie był sprzymierzeńcem ludzkości. To jedynie kiepska wymówka na to, by odwlec to, co nieuniknione, bo pozostawianie rzeczy samych sobie z myślą, że się ułożą, było dziecinną ucieczką od problemów. Czas jednak koił rany, a przynajmniej tak o nim mówiono. W ten sam sposób to działało, czyż nie? Pozwalano na to, aby jego bieg zacierał ślady przeszłości, odsuwał to na granice świadomości, skierowując w niepamięć. Ten czas, który dostała Katya po to, aby spędzić go w samotności był błogosławieństwem ciszy i spokoju, zwiastującego bezpieczeństwo, a także przekleństwem, który zmuszał ją do wspomnień, od których chciała uciec i przemyśleń wysuwającego na wierzch słabości.
Jej mąż, kat jednocześnie, człowiek który zmusił ją do płaczu, żałości i poczucia bezsensu. Człowiek, który ją uderzył, zadał jej ból mentalny i fizyczny, dźgnął ją bez skrupułów prosto w serce. On był głuchy na jej szloch. Nie słyszał jej cichego kwilenia, siąkania małym noskiem, nie słyszał jej szeptanych przeprosin. Był w tym czasie w pokoju, poszukując różdżki, a gdy tylko ją znalazł jednym zaklęciem doprowadził mieszkanie do porządku. Doprowadził też siebie, zmywając z twarzy zaschniętą krew, pozostawiając różowe ślady do wyschnięcia. Jutro zbledną, przestaną mieć znaczenie. A on sam nie przejmował się nigdy swoim wyglądem, nie robił zbyt wiele, by się podobać. Może nawet nie robił nic poza zachowaniem własnej czystości. Opróżnił butelkę ognistej, wypalił dwa papierosy. A może było ich więcej w czasie, w którym jego kobieta słodko spała, odpoczywając po ciężkim boju. Nie zmusiła go jednak do myślenia i zastanowienia się nad tym, co zrobił. Nie żałował, nie gdybał, nie rozwodził się ani nad jej ani swoim zachowaniem. Stało się i już. Było minęło.
I po kilku godzinach, kiedy już całkiem się ściemniło, a chłodne listopadowe powietrze wdarło się przez rozbite okno do mieszkania uraczył ją swoją obecnością w sypialni, mieląc w świeżego papierosa w ustach, trzymając w kieszeni dwie różdżki. Odpalił go, stając plecami do komody, vis a vis wielkiego łóżka, na którym leżała na brzuchu, bo przecież ręce miała mocno odciągnięte do tyłu i związane jego własnym paskiem od spodni. Wyglądała żałośnie, skrępowana jak zwierze i upodlona przez swojego przyszłego męża. Ten jednak wierzył, że nie dała mu żadnego wyboru. Związał ją, bo na to zasłużyła, szarpiąc się i wrzeszcząc, demolując mu mieszkanie, próbując swoich sił w potencjalnym mordzie, do którego nie była zdolna. Czy to ból w końcu zamknął jej usta, czy to żal czy smutek, a może żałoba po utraconej nadziei, że może być pięknie i słodko? Nie robił tego z powodu jej ojca, który pozostawał dla niego człowiekiem bez znaczenia. Szacunek jakim go darzył, był respektem wobec nazwiska splamionego szlacheckim tytułem, nie człowieka, który sam z siebie w jego oczach niczego nie osiągnął, dziedzicząc w schedzie to wszystko. Zazdrość. Czuł ją podświadomie wobec wszystkich szlachciców. Gdzieś głęboko w sobie mu przypominała o tym, że pewnych rzeczy nie przeskoczy.
Nie zasłużył na swoją córkę, ale Ramsey owszem. Był człowiekiem czynów o wielkich ambicjach, mogąc zajść daleko. Powinien mieć więc dobrze urodzoną, piękną, inteligentną żonę, która dorównywałaby mu bystrością umysłu i spojrzeniem na świat. Dlatego Katya nadawała się idealnie, dlatego nie chcąc plamić więcej swojego nazwiska śmiercią i zniknięciem kolejnej kobiety chciał pozostawić ją nie tylko przy życiu, ale również i przy sobie. Do tego wszystkiego powinien wymazać jej pamięć, lecz nie nauczyłaby się na błędach, powielając te same zachowania raz na jakiś czas. Dziura w jej mózgu, pustka w pamięci byłaby sztucznie utrzymywaniem przy życiu tworem, który miał być realny, prawdziwy i tętniący życiem. Miała urodzić mu syna, wychować go na potężnego czarodzieja, respektować publicznie i udawać, że akceptuje wszystkie jego wady. Był człowiekiem dobrze je maskującym, pod powłoką codzienności, czarującego uśmiechu i wielkiej elokwencji pozostawał nieposkromionym sadystą o wybrakowanych sposobach odczuwania, niedoświadczonym w miłości rodziców do dziecka, zbyt wcześnie poznającym widmo śmierci, bólu i cierpienia, karmiącym się nienawiścią i wyższością. To był człowiek niezwykłego umysłu, psychodelicznej wizji świata oczyszczonego z mugolaków i szlam, uciekający przed kompleksami skazy na krwi i braku szlacheckiego tytułu, goniący za własnymi ideałami i perfekcją, która miała zatuszować wszystkie defekty, z jakimi się urodził. Dysfunkcyjny, wybrakowany, ulepiony z dobrej gliny, lecz ze zbyt wieloma zlepkami kamieni w sobie, które uniemożliwiały formowanie do woli i swobodne wysychanie.
Wypalił papierosa, patrząc na nią w bezruchu, na jej spokojny oddech, na jej zaróżowione policzki i niewygodną pozycję, odsłaniającą część skóry na pośladku. Płaszcz mógł to zakryć, lecz nie zależało jej na tym, bo wystarczająco obdarł ją ze skóry, docierając do miejsc, które winien uznawać za święte. Ramsey nie wyhodował w sobie świętości, a może... nie zrobili tego jego rodzice, pozostający nimi jedynie tytularnie jak bohaterowie bajek.
W końcu ruszył się z miejsca i zgasił tlącą się bibułkę o książkę, najwyraźniej do tego przeznaczoną, bo z wypaloną, spopieloną okładką. Zbliżył się do dziewczęcia, które ociekało niewinnością i subtelnością dziecka i równie lekko i delikatnie złapał za pasek spodni i pociągnął, zaznaczając swoją obecność. Odpiął go zwinnie, a kiedy klamra uwolniła jej zaczerwienione, nieco sine nadgarstki, złapał je i przetarł w dłoniach, jak gdyby w ten sposób mógł je przywrócić do używalności. To nie był wynik poczucia winy, czy litości nad nią. Był praktykiem, a więc jego ruch miał swój cel, bardzo dosłowny i pozbawiony podtekstów wbrew pozorom.
Obrócił ją delikatnie na plecy, jak zwłoki, które powoli rozkładały się od środka, czując bezwładność, bo wcześniejszym oporze. I choć nie miewał szacunku do trupów, zdawał się być eteryczny w każdym ruchu i nieprawdziwy. Oblizał kciuk i lekko przetarł nim zaschniętą krew na jej wardze, lecz jej brudna od czerwonej mazi twarz wymagała więcej niż tylko opuszka palca do tego, by znów promienieć. Nie rezygnując, wyciągnął z kieszeni flanelową chusteczkę z drobnym haftem. Nie należała do niego, do kogoś innego. Kobiety. Innej niż ta, która leżała przed nim, lecz to nie było ważne, tak jak i to, dlaczego ją zachował. Przetarł nią słodką twarz Katyi Ollivander, oczyszczając ją z brudu, kurzu i krwi, a jedyne co mogło pozostać to lekki rumień po uderzeniu na policzku i sińce pod oczami spowodowane licznymi wylanymi tego dnia łzami.
— Czas się deportować. Musisz wrócić do domu — powiedział nieco chrapliwym głosem, bo zbyt długo milczał, zapijając chrypę ognistą, by zachować swoją melodyjność. Wręczył jej nieco pękniętą różdżkę, która ucierpiała przy jej upadku i zapiął jej płaszcz na wszystkie guziki. Nie patrzył na jej twarz, gdy nie powinien, nie szukał jej spojrzenia, nie liczył na wdzięczność. Właściwie nie chciał niczego, poza tym, żeby zniknęła z jego mieszkania, a on nie musiał mierzyć się ze świadomością, iż doznała zbyt wcześnie z jego ręki krzywdy.
Jej mąż, kat jednocześnie, człowiek który zmusił ją do płaczu, żałości i poczucia bezsensu. Człowiek, który ją uderzył, zadał jej ból mentalny i fizyczny, dźgnął ją bez skrupułów prosto w serce. On był głuchy na jej szloch. Nie słyszał jej cichego kwilenia, siąkania małym noskiem, nie słyszał jej szeptanych przeprosin. Był w tym czasie w pokoju, poszukując różdżki, a gdy tylko ją znalazł jednym zaklęciem doprowadził mieszkanie do porządku. Doprowadził też siebie, zmywając z twarzy zaschniętą krew, pozostawiając różowe ślady do wyschnięcia. Jutro zbledną, przestaną mieć znaczenie. A on sam nie przejmował się nigdy swoim wyglądem, nie robił zbyt wiele, by się podobać. Może nawet nie robił nic poza zachowaniem własnej czystości. Opróżnił butelkę ognistej, wypalił dwa papierosy. A może było ich więcej w czasie, w którym jego kobieta słodko spała, odpoczywając po ciężkim boju. Nie zmusiła go jednak do myślenia i zastanowienia się nad tym, co zrobił. Nie żałował, nie gdybał, nie rozwodził się ani nad jej ani swoim zachowaniem. Stało się i już. Było minęło.
I po kilku godzinach, kiedy już całkiem się ściemniło, a chłodne listopadowe powietrze wdarło się przez rozbite okno do mieszkania uraczył ją swoją obecnością w sypialni, mieląc w świeżego papierosa w ustach, trzymając w kieszeni dwie różdżki. Odpalił go, stając plecami do komody, vis a vis wielkiego łóżka, na którym leżała na brzuchu, bo przecież ręce miała mocno odciągnięte do tyłu i związane jego własnym paskiem od spodni. Wyglądała żałośnie, skrępowana jak zwierze i upodlona przez swojego przyszłego męża. Ten jednak wierzył, że nie dała mu żadnego wyboru. Związał ją, bo na to zasłużyła, szarpiąc się i wrzeszcząc, demolując mu mieszkanie, próbując swoich sił w potencjalnym mordzie, do którego nie była zdolna. Czy to ból w końcu zamknął jej usta, czy to żal czy smutek, a może żałoba po utraconej nadziei, że może być pięknie i słodko? Nie robił tego z powodu jej ojca, który pozostawał dla niego człowiekiem bez znaczenia. Szacunek jakim go darzył, był respektem wobec nazwiska splamionego szlacheckim tytułem, nie człowieka, który sam z siebie w jego oczach niczego nie osiągnął, dziedzicząc w schedzie to wszystko. Zazdrość. Czuł ją podświadomie wobec wszystkich szlachciców. Gdzieś głęboko w sobie mu przypominała o tym, że pewnych rzeczy nie przeskoczy.
Nie zasłużył na swoją córkę, ale Ramsey owszem. Był człowiekiem czynów o wielkich ambicjach, mogąc zajść daleko. Powinien mieć więc dobrze urodzoną, piękną, inteligentną żonę, która dorównywałaby mu bystrością umysłu i spojrzeniem na świat. Dlatego Katya nadawała się idealnie, dlatego nie chcąc plamić więcej swojego nazwiska śmiercią i zniknięciem kolejnej kobiety chciał pozostawić ją nie tylko przy życiu, ale również i przy sobie. Do tego wszystkiego powinien wymazać jej pamięć, lecz nie nauczyłaby się na błędach, powielając te same zachowania raz na jakiś czas. Dziura w jej mózgu, pustka w pamięci byłaby sztucznie utrzymywaniem przy życiu tworem, który miał być realny, prawdziwy i tętniący życiem. Miała urodzić mu syna, wychować go na potężnego czarodzieja, respektować publicznie i udawać, że akceptuje wszystkie jego wady. Był człowiekiem dobrze je maskującym, pod powłoką codzienności, czarującego uśmiechu i wielkiej elokwencji pozostawał nieposkromionym sadystą o wybrakowanych sposobach odczuwania, niedoświadczonym w miłości rodziców do dziecka, zbyt wcześnie poznającym widmo śmierci, bólu i cierpienia, karmiącym się nienawiścią i wyższością. To był człowiek niezwykłego umysłu, psychodelicznej wizji świata oczyszczonego z mugolaków i szlam, uciekający przed kompleksami skazy na krwi i braku szlacheckiego tytułu, goniący za własnymi ideałami i perfekcją, która miała zatuszować wszystkie defekty, z jakimi się urodził. Dysfunkcyjny, wybrakowany, ulepiony z dobrej gliny, lecz ze zbyt wieloma zlepkami kamieni w sobie, które uniemożliwiały formowanie do woli i swobodne wysychanie.
Wypalił papierosa, patrząc na nią w bezruchu, na jej spokojny oddech, na jej zaróżowione policzki i niewygodną pozycję, odsłaniającą część skóry na pośladku. Płaszcz mógł to zakryć, lecz nie zależało jej na tym, bo wystarczająco obdarł ją ze skóry, docierając do miejsc, które winien uznawać za święte. Ramsey nie wyhodował w sobie świętości, a może... nie zrobili tego jego rodzice, pozostający nimi jedynie tytularnie jak bohaterowie bajek.
W końcu ruszył się z miejsca i zgasił tlącą się bibułkę o książkę, najwyraźniej do tego przeznaczoną, bo z wypaloną, spopieloną okładką. Zbliżył się do dziewczęcia, które ociekało niewinnością i subtelnością dziecka i równie lekko i delikatnie złapał za pasek spodni i pociągnął, zaznaczając swoją obecność. Odpiął go zwinnie, a kiedy klamra uwolniła jej zaczerwienione, nieco sine nadgarstki, złapał je i przetarł w dłoniach, jak gdyby w ten sposób mógł je przywrócić do używalności. To nie był wynik poczucia winy, czy litości nad nią. Był praktykiem, a więc jego ruch miał swój cel, bardzo dosłowny i pozbawiony podtekstów wbrew pozorom.
Obrócił ją delikatnie na plecy, jak zwłoki, które powoli rozkładały się od środka, czując bezwładność, bo wcześniejszym oporze. I choć nie miewał szacunku do trupów, zdawał się być eteryczny w każdym ruchu i nieprawdziwy. Oblizał kciuk i lekko przetarł nim zaschniętą krew na jej wardze, lecz jej brudna od czerwonej mazi twarz wymagała więcej niż tylko opuszka palca do tego, by znów promienieć. Nie rezygnując, wyciągnął z kieszeni flanelową chusteczkę z drobnym haftem. Nie należała do niego, do kogoś innego. Kobiety. Innej niż ta, która leżała przed nim, lecz to nie było ważne, tak jak i to, dlaczego ją zachował. Przetarł nią słodką twarz Katyi Ollivander, oczyszczając ją z brudu, kurzu i krwi, a jedyne co mogło pozostać to lekki rumień po uderzeniu na policzku i sińce pod oczami spowodowane licznymi wylanymi tego dnia łzami.
— Czas się deportować. Musisz wrócić do domu — powiedział nieco chrapliwym głosem, bo zbyt długo milczał, zapijając chrypę ognistą, by zachować swoją melodyjność. Wręczył jej nieco pękniętą różdżkę, która ucierpiała przy jej upadku i zapiął jej płaszcz na wszystkie guziki. Nie patrzył na jej twarz, gdy nie powinien, nie szukał jej spojrzenia, nie liczył na wdzięczność. Właściwie nie chciał niczego, poza tym, żeby zniknęła z jego mieszkania, a on nie musiał mierzyć się ze świadomością, iż doznała zbyt wcześnie z jego ręki krzywdy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Tykanie zegara odbijało się echem w umyśle dziewczyny, gdy raz po raz przypominał o tym, że czas ma swoją wartość. Dla niej nie miał żadnej, bo to tylko puste sekundy, w których zmuszono nas do wypuszczenia kolejnego świstu powietrza lub złapania go w płuca tyle ile potrafimy. Czy zatem ten czas leczył rany? Goił i zabliźniał przykre wspomnienia? Nie, właściwie nie posiadał takich magicznych zdolności, bo pomiędzy biegiem do pracy, a poznawaniem kolejnych osób, przyzwyczajał do bólu, który łatwo było odtworzyć, gdyby pojawił się ktoś - kto umiejętnie pociągałby za szcznureczki. Bzdurą zatem jest, że człowiek - istota humanoidalna, po latach zapomni o krzywdzie, która zrobiła w jego umyśle nad wyraz ogromne spustoszenie, a zasklepione blizny wcale nie są tymi, o które posądziliby go inni. To dość absurdalne, prawda? O tym jednak myślała, gdy długi sen ustąpił i odszedł gdzieś w niepamięć, by dać czas na to, co miało się jeszcze wydarzyć. Nie zastanawiała się jednak nad tym, czy przyjdzie do niej i czy znów sięgnie po to, co teoretycznie do niego należało. Powłoka, którą obleczona była jej dusza stała się wiele lat temu wytrzymała na upokorzenia, choć każde kolejne tworzyło wyrwe i jeśli te były coraz większe, to marność szansy, że jeszcze coś się zmieni sięgała ledwie... Zera. A może to ona wiedziała, że w jej życiu nie pojawi się mężczyzna, który poskładałby ją i nauczył pewnych zachowań, w których nie podnosząc na nią ręki, zgodziłby się na napady złości, histerii i szału? Mulciber splamiłby własny honor, gdyby przystał na szczenięce emocje, które doprowadziły ją dzisiaj do załamania, w którym bez zastanowienia wymierzyła mu cios. Zapewne zostałaby mu przyznana racja, bo ona jako kobieta nie znaczyła nic. Była tylko narzędziem w rękach swego męża i pomimo tego, co kilka dni temu Ramsey chciał od niej, tak dzisiaj pozostały po tym pogorzelisko, a ona sama jak zaklęta miała milczeć i już nigdy nie decydować się na brutalność, za którą winna ponieść największą karę.
Zdrętwiałe ciało nie było już odczuwalnie problematyczne. Zdawało się być całkiem bez życia, niczym tworzywo sztuczne, z którego robiono dziecięce zabawki. Leżała więc w bezruchu i oddychała spokojnie, a gdy usłyszała czyjeś kroki, choć tak doskonale znajome, przymknęła powieki, by czasem nie nadeszła kolejna fala, w której będzie musiała walczyć o ocalenie zbrukanego honoru. Miała wrażenie, że nie da się osiągnąć niższego poziomu egzystencjalności, wszak zdominował ją i przypomniał o tym, gdzie jest jej miejsce. Liczyła się z tym i w tyle głowy huczała świadomość, że zasługiwała na to w pełni, ale upokorzenie mieszało się ze smutkiem, na które nie było lekarstwa i potrzebowała tylko chwili dla siebie. Spokoju, ciszy i samotności. Jęknęła ledwie słyszałnie, gdy zakomunikował swoją obecność i tak delikatnym, obcym wręcz pociągnięciem wyzwolił drobne nadgarstki, które odzwyczajone od czucia nie ruszyły się nawet o cal. Dopiero dotyk mulciberowych dłoni sprawił, że poruszyła nieznacznie palcami, choć te wciąż były zdrętwiałe i pomimo, że nie miała siły, by się podnieść - nie zrobiła nic, kiedy przełamał kolejną barierę, a opuszek palca przylgnął do ollivanderowej wargi.
Była szlachcianką, która znała wszelkie zasady i wiedziała, że nie ma prawa do patrzenia na niego, tak jak nigdy nie spoglądała na ojca tuż po tym, gdy skończył ją bić. Dzisiaj pogrzebała tę regułę, gdyś uniosła nieprzytomne spojrzenie na mężczyznę, swojego przyszłego męża i kata równocześnie, by dostrzec malujące się na jego twarzy emocje. Był jednak obojętny, pozbawiony jakichkolwiek uczuć, które wskazywałyby na to, że zachowanie, którego się dopuścił nie jest mechaniczne. Odwróciła tęczówki dopiero w momencie, gdy jedwabny materiał przesunął się po jej licu. Nie chciała by teraz doprowadzał ją do porządku, wszak pewne rzeczy zostały uśmiercone, a niecodzienna i nietypowa czułość nie powinna mieć już miejsca; tak zaptrywała się na to Katya, która miała chwilę na podjęcie decyzji i gdy padły słowa tak znaczące z ust Mulcibera, uśmiechnęła się blado. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej, a znajdowała się wystarczająco blisko, by wsunąć smukły palec pod jego brodę i zmusić go do tego, by na nią spojrzał. Nie używała siły i gdyby tylko nie zamierzał przystać na niewypowiedzianą prośbę, zdążyłby się odwrócić. Nachyliła się jednak w jego stronę i subtelnie musnęła ranę, którą zrobiła, a przypominało to iście troskliwy gest; niczym matki do dziecka, które się skaleczyło. Spokój jaki temu towarzyszył zdawał sie być iscie abstrakcyjny, ale nie mogła już walczyć, kiedy jej serce pękało w pół i pomimo, że on nie wiedział i zapewne nie zrozumiałby tego, nie potrafiła postąpić inaczej. Żałowała swego uczynku, który pchnął ją na zupełnie inną ścieżkę, ale cóż zostało jej do zrobienia jak nie to, by posłuchać pana Mulcibera?
Podniosła się na chwiejnych nogach z łóżka, by stojąc do niego bokiem, poprawić swój płaszcz i zapiąć guziki, a także postarać się o to, by nikt nie dostrzegł zniszczonego materiału sukienki. Oddychała miarowo, a serce uderzało w normalnym rytmie, jakby jeszcze parę godzin temu nie szalało w niej tornado, które doprowadziło do ruiny coś, co nie zdążyło się nawet zacząć budować. Miał rację. Była małą, wredną ździrą, która wszystko psuła. Dlatego ruszyła wolnym krokiem do przodu i nie odwracała się już na mężczyznę, by wreszcie zostawić go w sypialni samego. Dopiero w salonie zatrzymała się na moment, by sięgnąć do prawej dłoni i ściągnąć pierścionek zaręczynowy, który świadczył o tym, że jest już ktoś - ktoś kto ma pełne prawa do dziewczyny, tak nieposkromionej i butnej, że sama Hera nie powstydziłaby się emocjonalności, którą kipiała. Ułożyła go na drewnianym blacie i pomimo, że nie zauważyła zaschniętych śladów krwi na pięknym, delikatnym srebrze, musiała pozostawić to zdarzenie za sobą. Wiedziała czego od niej oczekuje i zapewne liczył, że wróci do domu, ale ona nie chciała się tam pojawiać. Nie miała czego szukać w dworku ojca, a życie wśrod londyńskich czarodziejów sprawiło, że zgubiła tę beztroskę, która zrodziła się u niej w Oslo. Tutaj? Musiała być taka jak oni; wyniosła, wyrafinowana, z jasno określonymi celami i kręgosłupem moralnym, ale tak naprawdę to nie był Katya. Nigdy nie pasowała do sztywnych, arystokratycznych ram, toteż po zamknięciu drzwi mieszkania mężczyzny, pozwoliła żeby łzy spłynęły po policzkach, a sama ruszyła w stronę, którą znała tylko ona. Nie powinien już myśleć, że skrzywdził ją zbyt wcześniej, bo zrobił to uważał za słuszne, czyż nie? Nawet różdżka nie miała już wartości, gdyż tę zostawiła na jego łożu, jakby kompletnie zapominając o tym, że wciąż jest czarownicą.
/zt K.
Zdrętwiałe ciało nie było już odczuwalnie problematyczne. Zdawało się być całkiem bez życia, niczym tworzywo sztuczne, z którego robiono dziecięce zabawki. Leżała więc w bezruchu i oddychała spokojnie, a gdy usłyszała czyjeś kroki, choć tak doskonale znajome, przymknęła powieki, by czasem nie nadeszła kolejna fala, w której będzie musiała walczyć o ocalenie zbrukanego honoru. Miała wrażenie, że nie da się osiągnąć niższego poziomu egzystencjalności, wszak zdominował ją i przypomniał o tym, gdzie jest jej miejsce. Liczyła się z tym i w tyle głowy huczała świadomość, że zasługiwała na to w pełni, ale upokorzenie mieszało się ze smutkiem, na które nie było lekarstwa i potrzebowała tylko chwili dla siebie. Spokoju, ciszy i samotności. Jęknęła ledwie słyszałnie, gdy zakomunikował swoją obecność i tak delikatnym, obcym wręcz pociągnięciem wyzwolił drobne nadgarstki, które odzwyczajone od czucia nie ruszyły się nawet o cal. Dopiero dotyk mulciberowych dłoni sprawił, że poruszyła nieznacznie palcami, choć te wciąż były zdrętwiałe i pomimo, że nie miała siły, by się podnieść - nie zrobiła nic, kiedy przełamał kolejną barierę, a opuszek palca przylgnął do ollivanderowej wargi.
Była szlachcianką, która znała wszelkie zasady i wiedziała, że nie ma prawa do patrzenia na niego, tak jak nigdy nie spoglądała na ojca tuż po tym, gdy skończył ją bić. Dzisiaj pogrzebała tę regułę, gdyś uniosła nieprzytomne spojrzenie na mężczyznę, swojego przyszłego męża i kata równocześnie, by dostrzec malujące się na jego twarzy emocje. Był jednak obojętny, pozbawiony jakichkolwiek uczuć, które wskazywałyby na to, że zachowanie, którego się dopuścił nie jest mechaniczne. Odwróciła tęczówki dopiero w momencie, gdy jedwabny materiał przesunął się po jej licu. Nie chciała by teraz doprowadzał ją do porządku, wszak pewne rzeczy zostały uśmiercone, a niecodzienna i nietypowa czułość nie powinna mieć już miejsca; tak zaptrywała się na to Katya, która miała chwilę na podjęcie decyzji i gdy padły słowa tak znaczące z ust Mulcibera, uśmiechnęła się blado. Z trudem podniosła się do pozycji siedzącej, a znajdowała się wystarczająco blisko, by wsunąć smukły palec pod jego brodę i zmusić go do tego, by na nią spojrzał. Nie używała siły i gdyby tylko nie zamierzał przystać na niewypowiedzianą prośbę, zdążyłby się odwrócić. Nachyliła się jednak w jego stronę i subtelnie musnęła ranę, którą zrobiła, a przypominało to iście troskliwy gest; niczym matki do dziecka, które się skaleczyło. Spokój jaki temu towarzyszył zdawał sie być iscie abstrakcyjny, ale nie mogła już walczyć, kiedy jej serce pękało w pół i pomimo, że on nie wiedział i zapewne nie zrozumiałby tego, nie potrafiła postąpić inaczej. Żałowała swego uczynku, który pchnął ją na zupełnie inną ścieżkę, ale cóż zostało jej do zrobienia jak nie to, by posłuchać pana Mulcibera?
Podniosła się na chwiejnych nogach z łóżka, by stojąc do niego bokiem, poprawić swój płaszcz i zapiąć guziki, a także postarać się o to, by nikt nie dostrzegł zniszczonego materiału sukienki. Oddychała miarowo, a serce uderzało w normalnym rytmie, jakby jeszcze parę godzin temu nie szalało w niej tornado, które doprowadziło do ruiny coś, co nie zdążyło się nawet zacząć budować. Miał rację. Była małą, wredną ździrą, która wszystko psuła. Dlatego ruszyła wolnym krokiem do przodu i nie odwracała się już na mężczyznę, by wreszcie zostawić go w sypialni samego. Dopiero w salonie zatrzymała się na moment, by sięgnąć do prawej dłoni i ściągnąć pierścionek zaręczynowy, który świadczył o tym, że jest już ktoś - ktoś kto ma pełne prawa do dziewczyny, tak nieposkromionej i butnej, że sama Hera nie powstydziłaby się emocjonalności, którą kipiała. Ułożyła go na drewnianym blacie i pomimo, że nie zauważyła zaschniętych śladów krwi na pięknym, delikatnym srebrze, musiała pozostawić to zdarzenie za sobą. Wiedziała czego od niej oczekuje i zapewne liczył, że wróci do domu, ale ona nie chciała się tam pojawiać. Nie miała czego szukać w dworku ojca, a życie wśrod londyńskich czarodziejów sprawiło, że zgubiła tę beztroskę, która zrodziła się u niej w Oslo. Tutaj? Musiała być taka jak oni; wyniosła, wyrafinowana, z jasno określonymi celami i kręgosłupem moralnym, ale tak naprawdę to nie był Katya. Nigdy nie pasowała do sztywnych, arystokratycznych ram, toteż po zamknięciu drzwi mieszkania mężczyzny, pozwoliła żeby łzy spłynęły po policzkach, a sama ruszyła w stronę, którą znała tylko ona. Nie powinien już myśleć, że skrzywdził ją zbyt wcześniej, bo zrobił to uważał za słuszne, czyż nie? Nawet różdżka nie miała już wartości, gdyż tę zostawiła na jego łożu, jakby kompletnie zapominając o tym, że wciąż jest czarownicą.
/zt K.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dzięki komu tacy jesteśmy? Kto odpowiada za kreację dzieci, młodych ludzi, którzy mają wbrew pozorom tak wysokie wymagania, a których niewychowawcze skutki możemy podziwiać w przyszłości? Kto ponosi odpowiedzialność za czyny ludzi, którzy dorastają, którzy są wynikiem błędów niedoświadczonych członków rodziny, którzy w ferworze walki z rzeczywistością ryzykując wszystko, stawiają na nieodpowiednią kartę. Ja wam powiem — to wszyscy ich bliscy doświadczają skutków ich postępowania, to oni cierpią krzywdzeni, poddawani licznym próbom i bólowi, który wypływa samoistnie z wnętrza zepsutych żołądków i serc.
Katya nie zasłużyła na to, by cierpieć, ale cierpiała, bo Mulciber nie znał innego życia, nie znał smaku dobroci i czułości, nie znał opiekuńczości choć wiele o niej słyszał, a także balansu pomiędzy tym, czego się chce, a tym co powinno się uczynić w obliczu krzywdy kogoś innego. Posiadał własny system wartości, swoje osobiste wyczucie smaku i tolerancji, wypracowane latami na błędach i poradach człowieka, który chciał być jego ojcem.
Był pewien tego, że jego czyny są słuszne.
Pewien.
Jej palec, jej dłoń, tak blisko jego twarzy, kierująca jego wzrokiem, spojrzeniem tak pustym i pozbawionym wyrazu. Ściągnęła go na siebie i zmusiła, aby skrzyżował z nią wzrok. Jej ciemne niczym obsydiany tęczówki i jego, chmurne, szare, burzowe, bez jednolitej barwy wpatrywały się w siebie od chwilii, w której go do tego zmusiła. Poddał się temu, bo brakowało sensu w oponowaniu i dalszej walce, jeśli wiedział, że nic nie jest w stanie mu zrobić. Uderzyć po raz kolejny? Opluć? Znieważyć? Nie był człowiekiem cierpiącym na nadmuchaną dumę. Nie potrafił tego przełknąć, lecz kreował się na kogoś innego. Dopiero chęć zemsty, złość i gniew przychodziły do niego postępem, cichaczem, niezauważone przez racjonalny umysł. Bawiły się z Mulciberem w podchody, a kiedy zaraziły go sobą, by stracony. Ona również.
Jej usta, nieco spuchnięte, wciąż tak samo czerwone i nabrzmiałe od krwi ucałowały ranę, którą mu zafundowała kilka godzin wcześniej. Rozcięta tkanka z trudem przyjęła nawet tak subtelny dotyk, ale nawet nie wzdrygnął się, bardziej skupiając na jej czynie niż na tym, co odczuwał. Bo było to niebywałe, nieprawdopodobne, że po tym jak ją zbił, jak ubódł jej godność i honor, miała w sobie na tyle siły aby złożyć delikatny całus na krzywdzie, którą mu wyrządziła. Było to jak abstrakcyjna wizja z opowieści kobiet o uczuciach głębokich i wielkich, w rzeczywistości nieistniejących bo nigdy przez niego niedoświadczonych. To jak niedościgniony ideał, o którym każdy wie, a jednak nikt nie był w stanie się do niego zbliżyć. Popieściła go prądem wewnątrz klatki piersiowej tym drobnym gestem, chociaż nawet nie drgnął, nie poruszył się. Spojrzał na nią jedynie z niezrozumieniem, bo sam... Jak mógłby żałować tego, co zrobił? To było jego życie, jego sposób radzenia sobie z emocjami, jedynymi jakie do siebie dopuszczał. A musiał coś czuć, był w końcu tylko człowiekiem.
Został sam, wsuwając powoli dłonie do kieszeni pomiętyych, brudnych i nieco potarganych spodni. Spojrzał też w kierunku okna, lecz na nic się to nie zdało, bo nie mógł zawiesić na niczym wzroku, jeśli było całkiem ciemno na dworze. Zamknięcie drzwi sprawiło, że się poruszył, popchnięty niewidzialną siłą do działania, co by nie stał jak kołek i rzuciwszy spojrzeniem na różdżkę, która pozostała na łóżku wrócił do salonu.
Mały przedmiot błyszczał blado, choć pozostały na nim ślady jego własnej krwi. Więcej więc w nim było jego niż jej, toteż nie ruszał go i nie dotykał. Dziwne uczucie nawiedziło go, gdy trzymał w dłoniach szklankę z ognistą. Coś na podbeiństwo smutku lub przygnębienia, choć nie wiedział dlaczego. Czy z powodu jej odejścia? Rzucenia go i odwołania ślubu? Czy może stać go było na tęsknotę, która w niewyjaśniony sposób zalałaby jego serce wraz ze świadomością, że już nigdy jej nie zobaczy. Tak jak Anastazji. Ona też nie żyła, bo zbyt wiele wiedziała. Poznała go zbyt dobrze. Z Katyą było to samo.
Potworne deja vu sprawiło, że oddychał głębiej, gapiąc się przez chwilę na imbryk, jakby wypisano na nim magicznym atramentem odpowiedzi. Co się działo? I co teraz? Mógł zadawać w głębi siebie, bo jak mały, zagubiony chłopiec tkwił samotnie na krześle, układając sytuacyjnie szufladki i ładując do nich zachowane wspomnienia z nie tak starej przeszłości. Trzeba było je zamknąć, pozbyć się ich i nie wracać już nigdy. Bo zagubienie i brak czegoś co sprawiało mu radość i przyjemność upodliło jego humor. Nie wiedział jeszcze, że dostanie wiadomość i nad ranem stanie na Mokradłach w celu odszukania czegoś istotnego. Nie wiedział, że jego głowa szybko wypełni się innymi ważnymi sprawami, a to krótkie uczucie pustki i utraty jakiejś przynależności szybko zniknie. Ktoś taki jak on nie miewał takich dylematów, nie czuł bólu i stachu, a także smutku i żałości. Powinien ją skatowac do nieprzytomności za to, w jaki sposób go potraktowała, powinien jej pookazać, że czyny których się dopuściła uczyniły z niej zwykłą rynsztokową kurwę. A jednak od jakiegoś czasu chciał widzieć w niej coś więcej, jakby ona jednocześnie mogła uczynić go kimś więcej. Jego wizytówką, rzekoma drugą połówką, która sprawiałaby to lepsze wrażenie, ratując czasem sytuację dobrocią i nienagannymi manierami. Zdawała się być przepustką do czegoś, do czego w tak krótkim czasie nie tyle zdążył się przyzwyczaić, ale zwyczajnie oswoić, uznając za pewnik.
Musiał wyrzucić to z siebie, zapomnieć, wymazać z pamięci i zająć się czymś produktywnym, aby nie marnować czasu na głupie i nieuzasadnione przemyślenia. To dlatego zarzucił na ramiona kurtkę, pochwycił róźdżkę i wyszedł z mieszkania, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
/zt R
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey mieszkał na Pokątnej - to był jego niewątpliwy atut. Blisko Nokturnu, w gruncie rzeczy blisko jej lecznicy, z której - pod wpływem zbyt silnych emocji - nie byłaby w stanie się nigdzie teleportować. Fakt, że księżyc lśnił w pełni, a czarne niebo otulało ulice całunem ciemności, zwiększał prawdopodobieństwo, że zastanie go w środku - choć z takimi jak on nigdy nic nie wiadomo, równie dobrze mógł włóczyć się po ulicach jak pies, nie przejmując się zanadto tym, że był środek nocy. Nie miała większego wyjścia, musiała podjąć ryzyko.
Jeszcze nie do końca nad sobą panowała w ptasiej postaci, forma wrony była bardzo wygodna, bezpieczna i szybka, ale latanie jawiło się przed nią jako całkiem nowe wyzwanie, sprostanie któremu wcale nie wydawało się łatwe. Zwłaszcza kiedy, tak jak dzisiaj, wiał mocny wiatr, dygocząc nią w powietrzu jak chorągwią. Co rusz traciła równowagę, choć początkowo była przekonana, że nauka latania przyjdzie jej właściwie instynktownie, kiedy tylko jej ramiona obrosną czarnymi jak smoła piórami. Znalazłszy się nad Pokątną, krótki czas krążyła nad sklepikami, wypatrując dachów kamienic mieszkalnych - z tej perspektywy wszystko było trudniejsze. Widziała chodnik, widziała płoty, widziała kolorowe dachy i wierzchy szyldów, ale pod innym kątem, z przestworzy, dostrzegała zupełnie inne szczegóły niż wcześniej, jako człowiek. Ciemność nie ułatwiała jej tego zadania. Ale, w końcu, sklepowe szyldy nieco się przerzedziły, co musiało wskazywać na mniejsze natężenie kramików; obniżyła lot na wysokość płotów, kilkakrotnie przefruwając tam i z powrotem wzdłuż alejki, latała zbyt szybko, by przyjrzeć się wejściowym progom, a u samego Ramseya wcale nie przebywała tak często, by nie mieć z tym trudności. Ostatecznie, dotarło do niej, że może usiąść - zacisnęła więc szpony na jednym z drewnianych płotów, nie mając pojęcia, w jaki sposób zapanować nad swoją prędkością, ale po kilku ześlizgnięciach i kilkunastu straconych piórach udało jej się usadzić kuper na wypatrzonym miejscu. Krótki rekonesans wystarczył, żeby odnaleźć odpowiednie drzwi. Wewnątrz było ciemno - albo spał, albo nie było go stąd widać, albo wcale nie było go w domu. Nie miała większego wyjścia, i tak straciła zbyt dużo czasu na poszukiwaniu odpowiedniego budynku - musiała przynajmniej spróbować.
Wzbiła się w powietrze, lecąc prosto do okien. Musiała tylko znaleźć otwarte - a próbowała, zawzięcie dziobiąc każde, przy którym się znalazła, nie przejmując się zanadto, na ile niósł się dźwięk dziobanego szkła - miała nadzieję, że niósł się bardzo. Jeśli wszak istniała przykra okoliczność, że spał - musiał wstać. Natychmiast. Któreś z kolei okno, na jej szczęście, okazało się otwarte - po stuknięciu dziobem (Merlinie, ten dziób wcale nie był tak twardy, jak mogłoby się wydawać - może to też się z czasem zmieni? Pierwsze transformacje nie mogły być doskonałe) uchyliły się mocniej i Cassandra, pod postacią wrony, mogła wlecieć do środka, przy hałasie opętańczo łopoczących skrzydeł. Choć wzrokiem szukała Ramseya, to prędkością nie nadążała za sobą samą i w konsekwencji i tak szukała go na ślepo; kiedy tylko zorientowała się, że jest w sypialni - w pierwszym odruchu przeleciała wzdłuż jego łóżka, strąciła skrzydłem szklaneczkę znajdującą się przy szafce nocnej, po czym skręciła w odleglejszy kąt pomieszczenia, z satysfakcją słysząc dźwięk tłuczonego szkła. Ten hałas musiał go obudzić, jeśli tylko Ramsey tutaj był. Wciąż łopocząc skrzydłami, zatrzymując się przed błyszczącym lustrem, wróciła do własnej postaci.
Dobrze, że je miał - lustro - dopiero uczyła panować się nad swoją formą i nie czuła się dobrze, przeobrażając się w człowieka poza domem; zawsze się obawiała, że gdzieś zostaną jej pióra, albo, co gorsza, że gdzieś po drodze zgubi ludzkie ubrania. Albo dziób - gdyby na twarzy zostałby jej dziób, to byłoby dramatyczne. Na jej szczęście, wszystko poszło zgodnie z planem, jej długie krucze włosy spłynęły wzdłuż wątłego ramienia, na którym luźno wisiała biała, spięta skórzanym pasem koszula, powłóczysta spódnica chowała wysokie skórzane buty. Lekko uniosła brew w niezadowoleniu, dostrzegłszy, że czarny cień pokrywający jej powiekę nieco się rozmazał - kontrastował z białą skórą dość mocno, by nawet w półmrokach jasnej nocy była w stanie to dostrzec.
Dopiero później spojrzała w lustrze na to, co zwierciadło odbijało w tle, za nią...
Jeszcze nie do końca nad sobą panowała w ptasiej postaci, forma wrony była bardzo wygodna, bezpieczna i szybka, ale latanie jawiło się przed nią jako całkiem nowe wyzwanie, sprostanie któremu wcale nie wydawało się łatwe. Zwłaszcza kiedy, tak jak dzisiaj, wiał mocny wiatr, dygocząc nią w powietrzu jak chorągwią. Co rusz traciła równowagę, choć początkowo była przekonana, że nauka latania przyjdzie jej właściwie instynktownie, kiedy tylko jej ramiona obrosną czarnymi jak smoła piórami. Znalazłszy się nad Pokątną, krótki czas krążyła nad sklepikami, wypatrując dachów kamienic mieszkalnych - z tej perspektywy wszystko było trudniejsze. Widziała chodnik, widziała płoty, widziała kolorowe dachy i wierzchy szyldów, ale pod innym kątem, z przestworzy, dostrzegała zupełnie inne szczegóły niż wcześniej, jako człowiek. Ciemność nie ułatwiała jej tego zadania. Ale, w końcu, sklepowe szyldy nieco się przerzedziły, co musiało wskazywać na mniejsze natężenie kramików; obniżyła lot na wysokość płotów, kilkakrotnie przefruwając tam i z powrotem wzdłuż alejki, latała zbyt szybko, by przyjrzeć się wejściowym progom, a u samego Ramseya wcale nie przebywała tak często, by nie mieć z tym trudności. Ostatecznie, dotarło do niej, że może usiąść - zacisnęła więc szpony na jednym z drewnianych płotów, nie mając pojęcia, w jaki sposób zapanować nad swoją prędkością, ale po kilku ześlizgnięciach i kilkunastu straconych piórach udało jej się usadzić kuper na wypatrzonym miejscu. Krótki rekonesans wystarczył, żeby odnaleźć odpowiednie drzwi. Wewnątrz było ciemno - albo spał, albo nie było go stąd widać, albo wcale nie było go w domu. Nie miała większego wyjścia, i tak straciła zbyt dużo czasu na poszukiwaniu odpowiedniego budynku - musiała przynajmniej spróbować.
Wzbiła się w powietrze, lecąc prosto do okien. Musiała tylko znaleźć otwarte - a próbowała, zawzięcie dziobiąc każde, przy którym się znalazła, nie przejmując się zanadto, na ile niósł się dźwięk dziobanego szkła - miała nadzieję, że niósł się bardzo. Jeśli wszak istniała przykra okoliczność, że spał - musiał wstać. Natychmiast. Któreś z kolei okno, na jej szczęście, okazało się otwarte - po stuknięciu dziobem (Merlinie, ten dziób wcale nie był tak twardy, jak mogłoby się wydawać - może to też się z czasem zmieni? Pierwsze transformacje nie mogły być doskonałe) uchyliły się mocniej i Cassandra, pod postacią wrony, mogła wlecieć do środka, przy hałasie opętańczo łopoczących skrzydeł. Choć wzrokiem szukała Ramseya, to prędkością nie nadążała za sobą samą i w konsekwencji i tak szukała go na ślepo; kiedy tylko zorientowała się, że jest w sypialni - w pierwszym odruchu przeleciała wzdłuż jego łóżka, strąciła skrzydłem szklaneczkę znajdującą się przy szafce nocnej, po czym skręciła w odleglejszy kąt pomieszczenia, z satysfakcją słysząc dźwięk tłuczonego szkła. Ten hałas musiał go obudzić, jeśli tylko Ramsey tutaj był. Wciąż łopocząc skrzydłami, zatrzymując się przed błyszczącym lustrem, wróciła do własnej postaci.
Dobrze, że je miał - lustro - dopiero uczyła panować się nad swoją formą i nie czuła się dobrze, przeobrażając się w człowieka poza domem; zawsze się obawiała, że gdzieś zostaną jej pióra, albo, co gorsza, że gdzieś po drodze zgubi ludzkie ubrania. Albo dziób - gdyby na twarzy zostałby jej dziób, to byłoby dramatyczne. Na jej szczęście, wszystko poszło zgodnie z planem, jej długie krucze włosy spłynęły wzdłuż wątłego ramienia, na którym luźno wisiała biała, spięta skórzanym pasem koszula, powłóczysta spódnica chowała wysokie skórzane buty. Lekko uniosła brew w niezadowoleniu, dostrzegłszy, że czarny cień pokrywający jej powiekę nieco się rozmazał - kontrastował z białą skórą dość mocno, by nawet w półmrokach jasnej nocy była w stanie to dostrzec.
Dopiero później spojrzała w lustrze na to, co zwierciadło odbijało w tle, za nią...
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pora dnia nigdy go nie ograniczała. Niezależnie od czasu trwania dnia lub nocy robił to, co zamierzał i bywał tam, gdzie chciał. Szwendał się po lokalach, ślęczał nad księgami, pracował nad badaniami, umilał sobie uciekający czas towarzystwem pięknych kobiet. Sprawiał, że do rana niewiele go zostawało. Ale ta noc miała być tą nocą. Wraz ze zbliżającą się nieuchronnie północą, świecącym jasno na niebie księżycem nachodziło go nie tylko zwykłe zmęczenie, ale i wyjątkowa senność. Taka, która byłaby w stanie pogrzebać wszystkie uciążliwe myśli i położyć go do łóżka na dobre kilka godzin. Dlatego był w stanie zrezygnować z wcześniejszych planów, napić się ognistej i zasnąć. Wyspać się. W końcu.
Po raz pierwszy obudził go cichy stukot dochodzący z innego pokoju. Nie rozchylił jednak powiek. Leżał wciąż w tej samej pozycji, na brzuchu, do połowy okryty kołdrą i z głową schowaną gdzieś między poduszkami, jakby były niedostępnym dla budzących go chochlików azylem. Zachowując względną świadomość najpierw wysłuchiwał cichego pukania, a później tykania zegara, na który nie chciał nawet patrzeć, podejrzewając która mogła być godzina. Zbyt wczesna, myślał. Śpij, na Salazara, śpij. Ogarnęła go jakaś durna nadzieja, że jeśli się wystarczająco mocno postara to znów zaśnie. Zadziwiające, że spełnianie tak prostych, wręcz podstawowych potrzeb stanowiło taką trudność, kiedy wszystkie znajdujące się wyżej w strukturalnej piramidzie przychodziły bez większego problemu.
Bezsenność doprowadzała go do szaleństwa.
Po raz drugi jego niepokój wzrósł, gdy ciche stukanie zabrzmiało w sypialni, a tuż po nim rozległ się trzepot skrzydeł. Podejrzewał, że to natrętna sowa, którą nie powinien się przejmować, lecz jego własna nigdy się tak nie zachowywała. Gdyby to nie była jedna z tych nocy, być może zrozumiałby, że ruch powietrza jaki poczuł na skórze był stosunkowo niewielki i nie mógł być spowodowany machaniem wielkimi sowimi skrzydłami. Ale dziś poziom jego czujności spadł wyjątkowo nisko, razem z koncentracją, wprost proporcjonalnie do rosnącej potrzeby odpoczynku.
Mimo to niechętnie rozchylił powieki. Musiał zastanowić się chwilę, gdzie znajdowała się jego różdżka, ale był zaspany i nieco poirytowany, że akurat dziś musiały pojawiać się jakieś anomalie w jego mieszkaniu. Oddech mu się spłycił, stał się cichszy, spokojniejszy. Próbował nasłuchiwać, uwrażliwić otępione godziny temu alkoholem zmysły. Szło to opornie i powoli.
Miał wrażenie, że poczuł smagnięcie piór, gdy stworzenie przelatywało nad nim. Strąciło szklankę, która roztrzaskała się na podłodze. Hałas brzmiał jak ostateczny sygnał alarmowy, całkowicie wyciągający go z krainy, w której się znalazł. Dlatego w tamtej chwili poderwał się do góry, wyciągając różdżkę spod jednej z poduszek i wycelował w ptaszysko.
Zły omen.
Nie był jeszcze pewien, czy naprawdę się obudził. Dla jasnowidza wizja kruka lub wrony nie była tajemnicza. Najinteligentniejszy ze wszystkich ptaków, złowróżbny posłaniec, niósł ze sobą zapowiedź balansu między życiem i śmiercią. Wstrzymał oddech, obserwując go szeroko otwartymi oczami, mając wrażenie, że chwila, w której zawisł przed lustrem ciągnęła się godzinami, aż w końcu czarne pióra rozlały się w powietrzu, formułując jakąś masę, z której wyłoniła się sylwetka. Wbrew pozorom, wcale nie obca, choć był całkowicie zaskoczony formą, jaką przybrała.
Omiótł Cassandrę wzrokiem, upewniając się, że oczy go nie mylą, choć to wciąż mógł być piękny sen, lada moment przeobrażający się w koszmar. Dlatego nie mrugał, wpatrując się w jej blade odbicie. Otulona czernią i mrokiem wyglądała jak śmierć. Ale z taką wizją śmierci mógłby pójść wszędzie.
Zacisnął szczękę, i palce na wyciągniętej różdżce, ale nie miał prawa się złościć jej niezapowiedzianym przybyciem. Nie tak dawno temu sam zbudził ją w środku nocy, potrzebując pomocy. A może to nie on, może zrobił jej troll? Nie pamiętał. Ogólnie niewiele pamiętał z tamtego zdarzenia. Krew, jej błyszczące w ciemności oczy, blask jej różdżki. I zimne dłonie. Je też poznałby wszędzie.
Ich skrzyżowany w odbiciu wzrok przekonał go, by opuścił różdżkę. Siedząc na łóżku, oparł się rękami za sobą i zlustrował ją z góry do dołu. To nie mógł być sen.
— Imponujące — przyznał szczerze, będąc pod wrażeniem umiejętności jaką zdobyła. Animagia nie była łatwą sztuką do opanowania. Wymagała wielu lat nauki, niezłomności, cierpliwości, precyzji. Wymagała również poświęcenia czasu i energii, a efektem była transmutacja w kształt osobowości czarodzieja. Patrząc na Cassandrę — wszystko by się zgadzało. Czy lepiej się w niej czuła?
Patrzył na nią w ciszy dłuższą chwilę, aż nagle w przebłysku geniuszu przypomniał sobie, że jest środek nocy, a on miał wyjątkową szansę na dobry sen. Najlepszy od wielu dni. Opadł na poduszki i przymknął oczy.
Możemy pójść teraz spać i porozmawiać rano?
Wrażenie z jej osiągnięcia nie zmalało, ale zainteresowanie tematem toczyło spór z egoistyczną potrzebą. Choćby nie wiadomo jak bardzo chciał, było po wszystkim. Wiedział, że nie zaśnie.
Otworzył oczy i spojrzał w sufit, jakby ten miał zaraz zwalić mu się na głowę. Wiatr wkradł się przez uchylone okno do sypialni. Niósł ze sobą świeżość i chłód, ale nie było mu zimno. Pomyślał o szklance, która się roztrzaskała. Gdzieś była jeszcze butelka ognistej. Ale to na nic. Jego uwaga i tak uciekała w jej stronę. Niech Cię szlag, Cassandro. Wyciągnął ręce za siebie i zebrał najbliższe poduszki, by przyciągnąć je sobie pod głowę. Z tej perspektywy lepiej ją widział. Całą.
— Masz nieprawdopodobne szczęście, w pokoju obok grasuje kocur.
Po raz pierwszy obudził go cichy stukot dochodzący z innego pokoju. Nie rozchylił jednak powiek. Leżał wciąż w tej samej pozycji, na brzuchu, do połowy okryty kołdrą i z głową schowaną gdzieś między poduszkami, jakby były niedostępnym dla budzących go chochlików azylem. Zachowując względną świadomość najpierw wysłuchiwał cichego pukania, a później tykania zegara, na który nie chciał nawet patrzeć, podejrzewając która mogła być godzina. Zbyt wczesna, myślał. Śpij, na Salazara, śpij. Ogarnęła go jakaś durna nadzieja, że jeśli się wystarczająco mocno postara to znów zaśnie. Zadziwiające, że spełnianie tak prostych, wręcz podstawowych potrzeb stanowiło taką trudność, kiedy wszystkie znajdujące się wyżej w strukturalnej piramidzie przychodziły bez większego problemu.
Bezsenność doprowadzała go do szaleństwa.
Po raz drugi jego niepokój wzrósł, gdy ciche stukanie zabrzmiało w sypialni, a tuż po nim rozległ się trzepot skrzydeł. Podejrzewał, że to natrętna sowa, którą nie powinien się przejmować, lecz jego własna nigdy się tak nie zachowywała. Gdyby to nie była jedna z tych nocy, być może zrozumiałby, że ruch powietrza jaki poczuł na skórze był stosunkowo niewielki i nie mógł być spowodowany machaniem wielkimi sowimi skrzydłami. Ale dziś poziom jego czujności spadł wyjątkowo nisko, razem z koncentracją, wprost proporcjonalnie do rosnącej potrzeby odpoczynku.
Mimo to niechętnie rozchylił powieki. Musiał zastanowić się chwilę, gdzie znajdowała się jego różdżka, ale był zaspany i nieco poirytowany, że akurat dziś musiały pojawiać się jakieś anomalie w jego mieszkaniu. Oddech mu się spłycił, stał się cichszy, spokojniejszy. Próbował nasłuchiwać, uwrażliwić otępione godziny temu alkoholem zmysły. Szło to opornie i powoli.
Miał wrażenie, że poczuł smagnięcie piór, gdy stworzenie przelatywało nad nim. Strąciło szklankę, która roztrzaskała się na podłodze. Hałas brzmiał jak ostateczny sygnał alarmowy, całkowicie wyciągający go z krainy, w której się znalazł. Dlatego w tamtej chwili poderwał się do góry, wyciągając różdżkę spod jednej z poduszek i wycelował w ptaszysko.
Zły omen.
Nie był jeszcze pewien, czy naprawdę się obudził. Dla jasnowidza wizja kruka lub wrony nie była tajemnicza. Najinteligentniejszy ze wszystkich ptaków, złowróżbny posłaniec, niósł ze sobą zapowiedź balansu między życiem i śmiercią. Wstrzymał oddech, obserwując go szeroko otwartymi oczami, mając wrażenie, że chwila, w której zawisł przed lustrem ciągnęła się godzinami, aż w końcu czarne pióra rozlały się w powietrzu, formułując jakąś masę, z której wyłoniła się sylwetka. Wbrew pozorom, wcale nie obca, choć był całkowicie zaskoczony formą, jaką przybrała.
Omiótł Cassandrę wzrokiem, upewniając się, że oczy go nie mylą, choć to wciąż mógł być piękny sen, lada moment przeobrażający się w koszmar. Dlatego nie mrugał, wpatrując się w jej blade odbicie. Otulona czernią i mrokiem wyglądała jak śmierć. Ale z taką wizją śmierci mógłby pójść wszędzie.
Zacisnął szczękę, i palce na wyciągniętej różdżce, ale nie miał prawa się złościć jej niezapowiedzianym przybyciem. Nie tak dawno temu sam zbudził ją w środku nocy, potrzebując pomocy. A może to nie on, może zrobił jej troll? Nie pamiętał. Ogólnie niewiele pamiętał z tamtego zdarzenia. Krew, jej błyszczące w ciemności oczy, blask jej różdżki. I zimne dłonie. Je też poznałby wszędzie.
Ich skrzyżowany w odbiciu wzrok przekonał go, by opuścił różdżkę. Siedząc na łóżku, oparł się rękami za sobą i zlustrował ją z góry do dołu. To nie mógł być sen.
— Imponujące — przyznał szczerze, będąc pod wrażeniem umiejętności jaką zdobyła. Animagia nie była łatwą sztuką do opanowania. Wymagała wielu lat nauki, niezłomności, cierpliwości, precyzji. Wymagała również poświęcenia czasu i energii, a efektem była transmutacja w kształt osobowości czarodzieja. Patrząc na Cassandrę — wszystko by się zgadzało. Czy lepiej się w niej czuła?
Patrzył na nią w ciszy dłuższą chwilę, aż nagle w przebłysku geniuszu przypomniał sobie, że jest środek nocy, a on miał wyjątkową szansę na dobry sen. Najlepszy od wielu dni. Opadł na poduszki i przymknął oczy.
Możemy pójść teraz spać i porozmawiać rano?
Wrażenie z jej osiągnięcia nie zmalało, ale zainteresowanie tematem toczyło spór z egoistyczną potrzebą. Choćby nie wiadomo jak bardzo chciał, było po wszystkim. Wiedział, że nie zaśnie.
Otworzył oczy i spojrzał w sufit, jakby ten miał zaraz zwalić mu się na głowę. Wiatr wkradł się przez uchylone okno do sypialni. Niósł ze sobą świeżość i chłód, ale nie było mu zimno. Pomyślał o szklance, która się roztrzaskała. Gdzieś była jeszcze butelka ognistej. Ale to na nic. Jego uwaga i tak uciekała w jej stronę. Niech Cię szlag, Cassandro. Wyciągnął ręce za siebie i zebrał najbliższe poduszki, by przyciągnąć je sobie pod głowę. Z tej perspektywy lepiej ją widział. Całą.
— Masz nieprawdopodobne szczęście, w pokoju obok grasuje kocur.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zmrużyła lekko oczy, wyglądając odbicia czarodzieja w zwierciadle lustra; celował w nią różdżką - nie mogła się dziwić, należał do czarodziejów ostrożnych, wiecznie czujnych drapieżników gotowych sprostać zagrożeniom w najmniej oczekiwanym momencie. Wiedziała, że jej przybycie go zaalarmuje i wiedziała, że miała szczęście, że poznał jej twarz tak szybko. Ale przecież był bystry. Spostrzegawczy. Mógłby nie poznać? Nie drgnęła nawet powieką, kiedy się jej przyglądał - zastygła, zupełnie jak upatrzona przez drapieżnika ofiara stojąca naprzeciw bestii. Miał prawo taksować ją w taki sposób, upewnić się, że wzrok go nie mylił. A ona - nie chciała go prowokować, znajdowała się na jego terenie i jego prawa tutaj obowiązywały - i przynajmniej część z tych praw zamierzała respektować. A przynajmniej część z tej części, której jeszcze nie pogwałciła. Dopiero, kiedy opuścił różdżkę, a ona zdołała uchwycić jego spojrzenie w odbiciu lustra, poruszyła się - i odwróciła ku niemu, zakładając ręce na piersi.
- Wstawaj, Ramsey - rzuciła krótko, chłodno, przechodząc pod okno, pod który, westchnąwszy, przystanęła. Złożyła smukłe dłonie na krawędzi parapetu, w milczeniu spoglądając przez szybę - chciała dać mu chwilę na pogodzenie się z rzeczywistością, którą został po przebudzeniu. Pochwała umiejętności nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, mogła się wydać wręcz znudzona; długo pracowała nad swoją animagią, bynajmniej nie po to, by potem móc się nią przechwalać. Umiejętność była jej niezbędna - niezbędne w dramatycznej walce o przetrwanie w najmniej bezpiecznym miejscu w Londynie. Forma czarnego ptaka była wygodna, dawała wszystko, czego potrzebowała - umiejętność latania, szybkość, dyskrecję i doskonały kamuflaż. A teraz - najwyraźniej miała na głowie inne zmartwienia. Jej blada skóra mogła wydawać się bielszą, kącik ust trwał w niewzruszonym wyrazie trwogi, a nieobecny wzrok wciąż błądził wzdłuż pustej i ciemnej ulicy Pokątnej. Wypowiedziała tylko jedno słowo, ale w jej głosie coś zadrżało - nieswoja nuta nerwowości, a może - rozżalenia? Pchnęła uchylone okno mocniej, silniejszy podmuch świeżego powietrza powinien pomóc go rozbudzić. - Nie mamy na to czasu. - Na pochwały. Na powitania właściwie też nie. Nie przyszła tutaj przecież słuchać pochlebstw ani robić na nim wrażenia, musiała dostać się do niego szybko - a właśnie ta droga była najszybszą. W innej sytuacji być może by się z nim podroczyła, podjęła temat i uraczyła kilkoma - albo całym tuzinem - złośliwości, ale frasunek odbijał się na jej twarzy zbyt wyraźnie. Szukała u niego pomocy - bo mu ufała? Bo był jej ją winien, ta szczęka nie wyglądała najlepiej i naprawienie jej wcale nie należało do zajęć ani łatwych ani przyjemnych, utaplała się we krwi po łokcie, następnego dnia usypiała na stojąco przy pacjencie, który leżał u niej trzeci dzień, a gdzieś pomiędzy musiała się zająć dzieckiem. Co więcej - zrobiła to dobrze, absolutnie przekonana, że najdalej dwa dni po jej zabiegach dziąsła przestaną go boleć, choć nigdy nie zapytała, czy jej przewidywania się sprawdziły - w kwestii znachorstwa, i prawdopodobnie tylko w nich, była całkowicie pewna swoich umiejętności. Ramsey był jej sporo winien. A ona wcale nie chciała dużo.
Zacisnęła dłonie na parapecie, marszcząc czarną brew - jeszcze przez chwilę nie odejmując wzroku od widoku za oknem - w końcu obracając się ku niemu półprofilem i spoglądając nań jedynie kątem zielonego oka.
- Samowolny lokator czy dogadałeś się z klientem? - Prędzej uwierzyłaby, że kocur sam się do niego przypałętał - jako kat nieczęsto zapewne dostawał zlecenia na koty i jeszcze rzadziej, niezależnie od tożsamości ofiary, stosował prawo łaski, ale nie byłaby sobą, gdyby powstrzymała się od jakiejkolwiek złośliwości - a taką niewątpliwie miała na myśli, sprowadzając jego ofiary do roli puchatych zwierząt domowych. Przemknęła jej przed oczyma wizja tego, jak skończyłaby się jej podróż, gdyby kot spał w sypialni Ramseya i nagle zaczęła dostrzegać nieodkryte wcześniej wady przyjętej formy. Zgięła knykcie w dłoniach, stuknąwszy paznokciami o parapet okna, raz, jej dłonie przypominały teraz szpony. Była drapieżnym ptakiem. I w starciu z kotem miała więcej atutów, niż zwyczajny ptak - była wszak człowiekiem zaklętym w ciele zwierzęcia, miała rozum światlejszy niż jakakolwiek dzika bestia, którą rządził jedynie instynkt. Dobrze, że zwrócił jej na to uwagę - będzie musiała nad tym popracować. Nie dała po sobie poznać zaskoczenia, naprawdę nie miała nastroju do żartów. - Nie jest zbyt podobny do właściciela, skoro jeszcze żyję - dodała w zamyśleniu, dopiero teraz obracając się ku niemu całym ciałem, wspierając się tyłem o parapet, na którym znów, tym razem przez plecy, oparła dłonie. Fakt, że nie miała ich czym zająć, wystarczająco mocno zdradzał nerwowość.
Spojrzała na niego - ponaglająco.
- Wstawaj, Ramsey - rzuciła krótko, chłodno, przechodząc pod okno, pod który, westchnąwszy, przystanęła. Złożyła smukłe dłonie na krawędzi parapetu, w milczeniu spoglądając przez szybę - chciała dać mu chwilę na pogodzenie się z rzeczywistością, którą został po przebudzeniu. Pochwała umiejętności nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, mogła się wydać wręcz znudzona; długo pracowała nad swoją animagią, bynajmniej nie po to, by potem móc się nią przechwalać. Umiejętność była jej niezbędna - niezbędne w dramatycznej walce o przetrwanie w najmniej bezpiecznym miejscu w Londynie. Forma czarnego ptaka była wygodna, dawała wszystko, czego potrzebowała - umiejętność latania, szybkość, dyskrecję i doskonały kamuflaż. A teraz - najwyraźniej miała na głowie inne zmartwienia. Jej blada skóra mogła wydawać się bielszą, kącik ust trwał w niewzruszonym wyrazie trwogi, a nieobecny wzrok wciąż błądził wzdłuż pustej i ciemnej ulicy Pokątnej. Wypowiedziała tylko jedno słowo, ale w jej głosie coś zadrżało - nieswoja nuta nerwowości, a może - rozżalenia? Pchnęła uchylone okno mocniej, silniejszy podmuch świeżego powietrza powinien pomóc go rozbudzić. - Nie mamy na to czasu. - Na pochwały. Na powitania właściwie też nie. Nie przyszła tutaj przecież słuchać pochlebstw ani robić na nim wrażenia, musiała dostać się do niego szybko - a właśnie ta droga była najszybszą. W innej sytuacji być może by się z nim podroczyła, podjęła temat i uraczyła kilkoma - albo całym tuzinem - złośliwości, ale frasunek odbijał się na jej twarzy zbyt wyraźnie. Szukała u niego pomocy - bo mu ufała? Bo był jej ją winien, ta szczęka nie wyglądała najlepiej i naprawienie jej wcale nie należało do zajęć ani łatwych ani przyjemnych, utaplała się we krwi po łokcie, następnego dnia usypiała na stojąco przy pacjencie, który leżał u niej trzeci dzień, a gdzieś pomiędzy musiała się zająć dzieckiem. Co więcej - zrobiła to dobrze, absolutnie przekonana, że najdalej dwa dni po jej zabiegach dziąsła przestaną go boleć, choć nigdy nie zapytała, czy jej przewidywania się sprawdziły - w kwestii znachorstwa, i prawdopodobnie tylko w nich, była całkowicie pewna swoich umiejętności. Ramsey był jej sporo winien. A ona wcale nie chciała dużo.
Zacisnęła dłonie na parapecie, marszcząc czarną brew - jeszcze przez chwilę nie odejmując wzroku od widoku za oknem - w końcu obracając się ku niemu półprofilem i spoglądając nań jedynie kątem zielonego oka.
- Samowolny lokator czy dogadałeś się z klientem? - Prędzej uwierzyłaby, że kocur sam się do niego przypałętał - jako kat nieczęsto zapewne dostawał zlecenia na koty i jeszcze rzadziej, niezależnie od tożsamości ofiary, stosował prawo łaski, ale nie byłaby sobą, gdyby powstrzymała się od jakiejkolwiek złośliwości - a taką niewątpliwie miała na myśli, sprowadzając jego ofiary do roli puchatych zwierząt domowych. Przemknęła jej przed oczyma wizja tego, jak skończyłaby się jej podróż, gdyby kot spał w sypialni Ramseya i nagle zaczęła dostrzegać nieodkryte wcześniej wady przyjętej formy. Zgięła knykcie w dłoniach, stuknąwszy paznokciami o parapet okna, raz, jej dłonie przypominały teraz szpony. Była drapieżnym ptakiem. I w starciu z kotem miała więcej atutów, niż zwyczajny ptak - była wszak człowiekiem zaklętym w ciele zwierzęcia, miała rozum światlejszy niż jakakolwiek dzika bestia, którą rządził jedynie instynkt. Dobrze, że zwrócił jej na to uwagę - będzie musiała nad tym popracować. Nie dała po sobie poznać zaskoczenia, naprawdę nie miała nastroju do żartów. - Nie jest zbyt podobny do właściciela, skoro jeszcze żyję - dodała w zamyśleniu, dopiero teraz obracając się ku niemu całym ciałem, wspierając się tyłem o parapet, na którym znów, tym razem przez plecy, oparła dłonie. Fakt, że nie miała ich czym zająć, wystarczająco mocno zdradzał nerwowość.
Spojrzała na niego - ponaglająco.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Jedną z najokrutniejszych czarnomagicznych inkantacji jakie mogła wypowiedzieć w tej chwili było wstawaj-Ramsey. Nie chciał ulec działaniu tego zaklęcia, nie chciał mu się poddać. Mimo iż wymówiła to miękko, lekko, z przyjemną dla ucha intonacją — walczył z jego skutkami. Było mu dobrze tam, gdzie był: w łóżku, w chłodnej pościeli, wśród pogniecionych poduszek; wśród unoszącego się od pewnej chwili zapachu ognistej, której resztki znalazły się na podłodze w rozbitym szkle. Wolałby, żeby do niego dołączyła, zagrzała wolną część łóżka, a nie zrywała go na równe nogi. Podła. Bestia. Bez serca i sumienia.
Doskonale wiedział, że musiał się zebrać, inaczej by go o to nie prosiła. Nie była typem kobiety, który lubił się droczyć — złośliwie, owszem; grając na nerwach. Nie kokieteryjnie i głupio. Po prostu odwlekał chwilę, w której musiał to zrobić. Bo nie chciał. Obserwował ją, gdy odchodziła w kierunku okna. Wyglądała jakby płynęła w powietrzu, sunęła. Kroki zwykłego śmiertelnika do niej nie pasowały. Zatrzymała się przy oknie, a lekki wiatr rozwiał kilka kosmyków jej kruczych włosów. Była inna, wydawała się nieobecna; jej myśli krążyły wokół jakiegoś tematu, który malował się frasunkiem na jej pociągłej twarzy. Była dobra w ukrywaniu emocji, w obojętności, zwykle pozostając kobietą bez wyrazu. Może dlatego nie wydawała się na pierwszy rzut oka piękna, choć była atrakcyjna. Nie czarowała, nie mamiła; nie rozsiewała wokół siebie kobiecego uroku. Dopiero jakby się przyjrzeć jej z bliska, można było dostrzec coś więcej; detale, które okazywały się warte zapamiętania. Ale niewiele osób dopuszczała blisko. Więc każdy jeden był wyjątkowy.
Zmarszczył brwi, nie ukrywając wcale własnej konsternacji zmieszanej z niepokojem. Jej wizyta w środku nocy nie wróżyła niczego dobrego, szczególnie, że nie emanowała dobrym nastrojem. Rzadko kiedy nim emanowała, może nawet nigdy. Ale dziś była inna niż zawsze. Pełna niepokoju, czegoś nieznanego. Nie podejrzewał ją również o żarty — te nie było w jej stylu. Dlatego bez większego przeciągania zwlekł się z łóżka, poszukując swoich ubrań gdzieś na podłodze. Zaczął od skarpetek, bo były najbliżej. Dopiero później z komody wyciągnął resztę. Bieliznę, spodnie. Pasek pewnie leżał pod łóżkiem, ale o ile nie przyjdzie mu biegać nie będzie musiał się martwić, że spodnie mu się zsuną z bioder.
— Nie tolerowałbym samowolki w swoim mieszkaniu— odparł, mimochodem zerkając w stronę drzwi. Zdawało mu się, że klamka się poruszyła, coś ocierało się o nie od drugiej strony. W innej sytuacji wpuściłby go, ale kiepski humor Cassandry zmieniłby go w futrzane rękawiczki szybciej niż zdążyłby wypowiedzieć jej imię w ramach protestu. Zaraz po tym obejrzał się na nią przez ramię i spiorunował ją wzrokiem. Miło, że tak trafnie sklasyfikowała kota jako wyjątkowo niebezpieczne stworzenie, którym musiał się zająć. Może nie było z nią jednak tak źle?
— Puszek to prezent dla Mii— skwitował krótko, kontynuując ubieranie się. Starał się robić to szybko, nie zmuszając jej do oczekiwania jeśli sprawa rzeczywiście była nagła — i jak miał nadzieję — była poważna. Nie powinien być zły, nie powinien narzekać i kręcić nosem. Był jej dłużnikiem. Nie tylko z powodu ostatniego razu, gdy wpadł do jej lecznicy cały we krwi, licząc na to, że i ona bez zbędnej zwłoki naprawi to, co ktoś inny zepsuł. Był jej dłużnikiem po tysiąckroć, bo usypiał pod drzwiami lecznicy lub wpadał bez zapowiedzi wiele razy wcześniej. W fizycznym starciu nie miał najmniejszych szans. Był zbyt szczupły, może nawet chudy, niezbyt silny, budową przypominając raczej młodego biegacza niż rosłego mężczyznę. Nigdy nie zawracał sobie głowy obroną inną niż magiczną, a i tak ona nie była jego mocną stroną. Był drapieżnikiem, dobrym w ofensywie, w skrupulatnie zaplanowanym, szybkim ataku. I składała go raz za razem bez matkowania, bez wypominania mu, ile czasu na niego poświęciła, ile nocy zarwała, ile pracy, energii i środków musiała włożyć w to, by doprowadzić go do stanu jakiejkolwiek używalności. Mógł nie przejmować się większością spraw, ale nie odwracał się od ludzi, których potrzebował. A Cassandrze miał wiele do wynagrodzenia. Złożył jej kilka obietnic. I zamierzał dbać o jej bezpieczeństwo.
Narzucił w pośpiechu czarną koszulę i podszedł do okna. Stanąwszy przy niej, zerknął nad jej ramieniem na ulicę; wyjrzał za okno. Londyn nie stał w ogniu. Gdy patrzył w kierunku Nokturnu też nic nie wyglądało inaczej niż zazwyczaj. I pod jego kamienicą nic nie odbiegało od normalności.
Zapiął kilka guzików.
— To chyba na całe szczęście. Nie byłabyś najzdolniejszą wiedźmą, gdyby uśmiercił cię zwyczajny kot — mruknął, spoglądając na nią. Przerwał swoją czynność na moment; spoważniał. Twarz mu stężała.— O co chodzi? — Próbował wyłapać jej spojrzenie, ściągnąć go na siebie. Nie podobał mu się jej ton głosu, emocje, które się w nim skrywały. Nie podobała mu się ta nerwowość i nieumiejętność znalezienia swojego miejsca. Nigdy nie miała z tym problemu, znali się nie od dziś. Była zwodniczo pewna siebie; niebezpieczna. Potrafiła być fałszywa i sprytna. A teraz? — Co się stało?— powtórzył, krzyżując z nią wzrok. Ściągnął brwi ku sobie, między nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. Jeśli ktoś jej się naprzykrzał, zagrażał jej lub wpędzał ją w taki stan umrze w męczarniach. Po pierwsze dlatego, że to zrobił, po drugie bo zmusił go do ruszenia tyłka z łóżka i przerwania snu. — Powinienem komuś poprzestawiać wnętrzności? Urwać głowę? — Oby tak. Nie musiał iść po płaszcz; był gotowy. Dopinał guziki; przeżyje jakoś to zimno. Najwyżej odwiedzi ją w potrzebie na zaczerwienione gardełko. Rozejrzał się za różdżką; leżała na łóżku. Ale musiał najpierw dowiedzieć się, co było powodem ściągnięcia go z łóżka.
Doskonale wiedział, że musiał się zebrać, inaczej by go o to nie prosiła. Nie była typem kobiety, który lubił się droczyć — złośliwie, owszem; grając na nerwach. Nie kokieteryjnie i głupio. Po prostu odwlekał chwilę, w której musiał to zrobić. Bo nie chciał. Obserwował ją, gdy odchodziła w kierunku okna. Wyglądała jakby płynęła w powietrzu, sunęła. Kroki zwykłego śmiertelnika do niej nie pasowały. Zatrzymała się przy oknie, a lekki wiatr rozwiał kilka kosmyków jej kruczych włosów. Była inna, wydawała się nieobecna; jej myśli krążyły wokół jakiegoś tematu, który malował się frasunkiem na jej pociągłej twarzy. Była dobra w ukrywaniu emocji, w obojętności, zwykle pozostając kobietą bez wyrazu. Może dlatego nie wydawała się na pierwszy rzut oka piękna, choć była atrakcyjna. Nie czarowała, nie mamiła; nie rozsiewała wokół siebie kobiecego uroku. Dopiero jakby się przyjrzeć jej z bliska, można było dostrzec coś więcej; detale, które okazywały się warte zapamiętania. Ale niewiele osób dopuszczała blisko. Więc każdy jeden był wyjątkowy.
Zmarszczył brwi, nie ukrywając wcale własnej konsternacji zmieszanej z niepokojem. Jej wizyta w środku nocy nie wróżyła niczego dobrego, szczególnie, że nie emanowała dobrym nastrojem. Rzadko kiedy nim emanowała, może nawet nigdy. Ale dziś była inna niż zawsze. Pełna niepokoju, czegoś nieznanego. Nie podejrzewał ją również o żarty — te nie było w jej stylu. Dlatego bez większego przeciągania zwlekł się z łóżka, poszukując swoich ubrań gdzieś na podłodze. Zaczął od skarpetek, bo były najbliżej. Dopiero później z komody wyciągnął resztę. Bieliznę, spodnie. Pasek pewnie leżał pod łóżkiem, ale o ile nie przyjdzie mu biegać nie będzie musiał się martwić, że spodnie mu się zsuną z bioder.
— Nie tolerowałbym samowolki w swoim mieszkaniu— odparł, mimochodem zerkając w stronę drzwi. Zdawało mu się, że klamka się poruszyła, coś ocierało się o nie od drugiej strony. W innej sytuacji wpuściłby go, ale kiepski humor Cassandry zmieniłby go w futrzane rękawiczki szybciej niż zdążyłby wypowiedzieć jej imię w ramach protestu. Zaraz po tym obejrzał się na nią przez ramię i spiorunował ją wzrokiem. Miło, że tak trafnie sklasyfikowała kota jako wyjątkowo niebezpieczne stworzenie, którym musiał się zająć. Może nie było z nią jednak tak źle?
— Puszek to prezent dla Mii— skwitował krótko, kontynuując ubieranie się. Starał się robić to szybko, nie zmuszając jej do oczekiwania jeśli sprawa rzeczywiście była nagła — i jak miał nadzieję — była poważna. Nie powinien być zły, nie powinien narzekać i kręcić nosem. Był jej dłużnikiem. Nie tylko z powodu ostatniego razu, gdy wpadł do jej lecznicy cały we krwi, licząc na to, że i ona bez zbędnej zwłoki naprawi to, co ktoś inny zepsuł. Był jej dłużnikiem po tysiąckroć, bo usypiał pod drzwiami lecznicy lub wpadał bez zapowiedzi wiele razy wcześniej. W fizycznym starciu nie miał najmniejszych szans. Był zbyt szczupły, może nawet chudy, niezbyt silny, budową przypominając raczej młodego biegacza niż rosłego mężczyznę. Nigdy nie zawracał sobie głowy obroną inną niż magiczną, a i tak ona nie była jego mocną stroną. Był drapieżnikiem, dobrym w ofensywie, w skrupulatnie zaplanowanym, szybkim ataku. I składała go raz za razem bez matkowania, bez wypominania mu, ile czasu na niego poświęciła, ile nocy zarwała, ile pracy, energii i środków musiała włożyć w to, by doprowadzić go do stanu jakiejkolwiek używalności. Mógł nie przejmować się większością spraw, ale nie odwracał się od ludzi, których potrzebował. A Cassandrze miał wiele do wynagrodzenia. Złożył jej kilka obietnic. I zamierzał dbać o jej bezpieczeństwo.
Narzucił w pośpiechu czarną koszulę i podszedł do okna. Stanąwszy przy niej, zerknął nad jej ramieniem na ulicę; wyjrzał za okno. Londyn nie stał w ogniu. Gdy patrzył w kierunku Nokturnu też nic nie wyglądało inaczej niż zazwyczaj. I pod jego kamienicą nic nie odbiegało od normalności.
Zapiął kilka guzików.
— To chyba na całe szczęście. Nie byłabyś najzdolniejszą wiedźmą, gdyby uśmiercił cię zwyczajny kot — mruknął, spoglądając na nią. Przerwał swoją czynność na moment; spoważniał. Twarz mu stężała.— O co chodzi? — Próbował wyłapać jej spojrzenie, ściągnąć go na siebie. Nie podobał mu się jej ton głosu, emocje, które się w nim skrywały. Nie podobała mu się ta nerwowość i nieumiejętność znalezienia swojego miejsca. Nigdy nie miała z tym problemu, znali się nie od dziś. Była zwodniczo pewna siebie; niebezpieczna. Potrafiła być fałszywa i sprytna. A teraz? — Co się stało?— powtórzył, krzyżując z nią wzrok. Ściągnął brwi ku sobie, między nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. Jeśli ktoś jej się naprzykrzał, zagrażał jej lub wpędzał ją w taki stan umrze w męczarniach. Po pierwsze dlatego, że to zrobił, po drugie bo zmusił go do ruszenia tyłka z łóżka i przerwania snu. — Powinienem komuś poprzestawiać wnętrzności? Urwać głowę? — Oby tak. Nie musiał iść po płaszcz; był gotowy. Dopinał guziki; przeżyje jakoś to zimno. Najwyżej odwiedzi ją w potrzebie na zaczerwienione gardełko. Rozejrzał się za różdżką; leżała na łóżku. Ale musiał najpierw dowiedzieć się, co było powodem ściągnięcia go z łóżka.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Łypnęła na niego kątem oka, kiedy się ubierał, prześlizgując się wzrokiem po jego nagim torsie, ale zaraz powróciła wzrokiem za szybę okna; była zbyt zatopiona we własnych myślach, by docenić to, jak - mimo wszystko - szybko Ramsey zebrał się z łóżka. Potrzebowała, dokładnie tak samo, jak tamtej nocy on potrzebował jej. I nie mógł jej odmówić - był jej jedyną nadzieją.
- Naturalnie, że nie - odparła, jakby stwierdzała rzecz oczywistą, najwyraźniej stwierdziwszy, że nie ma sensu się sprzeczać - a może darując mu tę sprzeczkę w zamian za pośpieszne zakładanie ubioru i wyraźne zainteresowanie się jej prośbą, sama nie była pewna. Czasem mężczyznom należało przyznać rację - po prostu tego potrzebowali - a fakt, że animag w ptasiej postaci wpadający przez na wpół otwarte okno do jego sypialni, w środku nocy, prawdopodobnie był czymś, co przy zachowaniu dużej dozy ostrożności można było nazwać samowolką, nie miał teraz najmniejszego znaczenia. Nie toleruje, to nie toleruje - niech mu będzie. Nie usłyszała kota ocierającego się o zewnętrzne drzwi, ale gdyby tylko miała wgląd w myśli Ramseya, podziękowałaby mu za przezorność.
- Puszek - poruszyła ustami niemal bezdźwięcznie, powtarzając kocie imię, lekko unosząc czarną brew. Natrafiwszy jednak na jego przepełnione piorunami spojrzenie, na krótko opuszczając je na spodnie, które ubierał, wycofała się z tej rozmowy. Naturalnie - Puszek. Co tylko chcesz, Ramsey. - Ale wiesz, że... - że Mia skończyła już dziesięć lat, jest dorosłą kobietą i jeśli potrzebuje czyjejś bliskości, to nie jest to dachowiec, ale Cassandra w porę ugryzła się w język, przypominając sobie, że miała się wycofać. Niech będzie i Puszek. Wiedziała, że Mia była dla niego na tyle ważna, że nie powinna z tego żartować, sama zresztą widziała w niej dorosłą Lysandrę i chętnie służyła jej wsparciem, nader dobrze dogadując się z tym małym diabłem. Ale jej... jakkolwiek ognisty temperament mógł być ciekawym zestawieniem przy Puszku. Podobnie jak ktoś taki jak Ramsey zadziwiał ją w roli troskliwego starszego brata - lub ojca.
- Sam go tak nazwałeś? - Choć bardzo chciała, w pełni powstrzymać się nie potrafiła. - Ładnie. - Kąciki jej ust nie drgnęły. Właściwie, być może powinna być wdzięczna, że na moment oderwał jej myśli od ciężaru, do którego wciąż były przykute - ciężaru, od którego nie mogła się wyzwolić.
- Śmierć jak śmierć - skwitowała krótko, beznamiętnie, doskonale wiedząc, że kostucha nie miała za grosz wyczucia - i nie przejmowała się, czy jej kolejny wyczyn będzie godny opiewania w pieśniach, wielcy ludzie umierali od sraczki. Naparła na szybę, lekko odchylając skrzydło okna - i wygięła się, poszukując czegoś na zasłoniętym chmurami niebie. Dopiero, kiedy poczuła ciepło ciała Ramseya tuż za sobą, po cichym westchnieniu obróciła się przodem ku niemu - wspierając rękoma po bokach, na brzegach parapetu, choć wciąż na niego nie patrzyła.
- Który dzisiaj jest, Ramsey? - zapytała wpierw poważnie, jej czoło przecięła zmarszczka. - Kiedy jest pełnia? - Czy to mogło być dzisiaj? Nie, niemożliwe... Morgano, przecież... Powoli przyłożyła dłoń do skroni, zaciskając powieki, czuła na sobie jego wzrok - uciążliwy, pragnący zmusić ją, by na niego spojrzała - w końcu uległa, kierując ku niemu zatroskane źrenice. Pomogła Ramseyowi wiele razy, miał u niej niespłacony dług wdzięczności po ostatniej wizycie - przysługa za przysługa - poza tym, miała go za czarodzieja naprawdę niebezpiecznego - a tylko taki mógł jej pomóc. Ale tak naprawdę Cassandra nie potrafiła przyznać przed samą sobą, że po prostu ufała mu najbardziej pośród wszystkich, których znała - mimo tego, że wciąż pielęgnowała w sobie uraz po prośbie, którą odrzucił - a może to stąd brała się ta drażniąca niepewność? To też było ważne.
Założyła ręce na piersi, ledwie moment później wkładając w jedną z dłoni łokieć drugiej - by zanurzyć palce we własnych włosach, kryjąc twarz za pocierającą skronie dłonią - i przez chwilę stała tak, milcząc, zbierając myśli, choć powinni przecież ruszać natychmiast.
- Tak - odpowiedziała w końcu - Nie - zmieniła zdanie - Nie od razu. - Odjęła dłoń od skroni, powracając zrezygnowanym wzrokiem do czarodzieja. - Nawet nie wiem, kto to był - westchnęła. - Ktoś przyniósł go do mnie dzień wcześniej, był nieprzytomny, on zapłacił za niego z góry, nie sądziłam... - z jej ust popłynął strumień chaotycznych myśli, była bardzo nerwowa. - Obudził się dzisiaj w nocy. - Skrzywiła się z niesmakiem. - Troll go przepłoszył, zanim doszło do... czegoś poważniejszego - Nie chciała myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby nie Umhra. Gdyby przedostał się na piętro, do pokoju Lysy. - Ale nie odszedł z pustymi rękami, sukinsyn mnie okradł. A ja przede wszystkim muszę odzyskać to, co mi zabrał. - Uniosła ku niemu wzrok, nie każ mi się prosić, Ramsey, to naprawdę ważne. - Poleciałam za nim, zaszył się w Wywernie - dodała gorzko, biorąc głęboki wdech - przede wszystkim, musiała się uspokoić. - Pomóż mi to odzyskać. Potem... potem zrobisz z nim, co uznasz za stosowne - I mam nadzieję, że wiesz, że to tylko elegancki eufemizm na wyprucie mu flaków.
- Naturalnie, że nie - odparła, jakby stwierdzała rzecz oczywistą, najwyraźniej stwierdziwszy, że nie ma sensu się sprzeczać - a może darując mu tę sprzeczkę w zamian za pośpieszne zakładanie ubioru i wyraźne zainteresowanie się jej prośbą, sama nie była pewna. Czasem mężczyznom należało przyznać rację - po prostu tego potrzebowali - a fakt, że animag w ptasiej postaci wpadający przez na wpół otwarte okno do jego sypialni, w środku nocy, prawdopodobnie był czymś, co przy zachowaniu dużej dozy ostrożności można było nazwać samowolką, nie miał teraz najmniejszego znaczenia. Nie toleruje, to nie toleruje - niech mu będzie. Nie usłyszała kota ocierającego się o zewnętrzne drzwi, ale gdyby tylko miała wgląd w myśli Ramseya, podziękowałaby mu za przezorność.
- Puszek - poruszyła ustami niemal bezdźwięcznie, powtarzając kocie imię, lekko unosząc czarną brew. Natrafiwszy jednak na jego przepełnione piorunami spojrzenie, na krótko opuszczając je na spodnie, które ubierał, wycofała się z tej rozmowy. Naturalnie - Puszek. Co tylko chcesz, Ramsey. - Ale wiesz, że... - że Mia skończyła już dziesięć lat, jest dorosłą kobietą i jeśli potrzebuje czyjejś bliskości, to nie jest to dachowiec, ale Cassandra w porę ugryzła się w język, przypominając sobie, że miała się wycofać. Niech będzie i Puszek. Wiedziała, że Mia była dla niego na tyle ważna, że nie powinna z tego żartować, sama zresztą widziała w niej dorosłą Lysandrę i chętnie służyła jej wsparciem, nader dobrze dogadując się z tym małym diabłem. Ale jej... jakkolwiek ognisty temperament mógł być ciekawym zestawieniem przy Puszku. Podobnie jak ktoś taki jak Ramsey zadziwiał ją w roli troskliwego starszego brata - lub ojca.
- Sam go tak nazwałeś? - Choć bardzo chciała, w pełni powstrzymać się nie potrafiła. - Ładnie. - Kąciki jej ust nie drgnęły. Właściwie, być może powinna być wdzięczna, że na moment oderwał jej myśli od ciężaru, do którego wciąż były przykute - ciężaru, od którego nie mogła się wyzwolić.
- Śmierć jak śmierć - skwitowała krótko, beznamiętnie, doskonale wiedząc, że kostucha nie miała za grosz wyczucia - i nie przejmowała się, czy jej kolejny wyczyn będzie godny opiewania w pieśniach, wielcy ludzie umierali od sraczki. Naparła na szybę, lekko odchylając skrzydło okna - i wygięła się, poszukując czegoś na zasłoniętym chmurami niebie. Dopiero, kiedy poczuła ciepło ciała Ramseya tuż za sobą, po cichym westchnieniu obróciła się przodem ku niemu - wspierając rękoma po bokach, na brzegach parapetu, choć wciąż na niego nie patrzyła.
- Który dzisiaj jest, Ramsey? - zapytała wpierw poważnie, jej czoło przecięła zmarszczka. - Kiedy jest pełnia? - Czy to mogło być dzisiaj? Nie, niemożliwe... Morgano, przecież... Powoli przyłożyła dłoń do skroni, zaciskając powieki, czuła na sobie jego wzrok - uciążliwy, pragnący zmusić ją, by na niego spojrzała - w końcu uległa, kierując ku niemu zatroskane źrenice. Pomogła Ramseyowi wiele razy, miał u niej niespłacony dług wdzięczności po ostatniej wizycie - przysługa za przysługa - poza tym, miała go za czarodzieja naprawdę niebezpiecznego - a tylko taki mógł jej pomóc. Ale tak naprawdę Cassandra nie potrafiła przyznać przed samą sobą, że po prostu ufała mu najbardziej pośród wszystkich, których znała - mimo tego, że wciąż pielęgnowała w sobie uraz po prośbie, którą odrzucił - a może to stąd brała się ta drażniąca niepewność? To też było ważne.
Założyła ręce na piersi, ledwie moment później wkładając w jedną z dłoni łokieć drugiej - by zanurzyć palce we własnych włosach, kryjąc twarz za pocierającą skronie dłonią - i przez chwilę stała tak, milcząc, zbierając myśli, choć powinni przecież ruszać natychmiast.
- Tak - odpowiedziała w końcu - Nie - zmieniła zdanie - Nie od razu. - Odjęła dłoń od skroni, powracając zrezygnowanym wzrokiem do czarodzieja. - Nawet nie wiem, kto to był - westchnęła. - Ktoś przyniósł go do mnie dzień wcześniej, był nieprzytomny, on zapłacił za niego z góry, nie sądziłam... - z jej ust popłynął strumień chaotycznych myśli, była bardzo nerwowa. - Obudził się dzisiaj w nocy. - Skrzywiła się z niesmakiem. - Troll go przepłoszył, zanim doszło do... czegoś poważniejszego - Nie chciała myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby nie Umhra. Gdyby przedostał się na piętro, do pokoju Lysy. - Ale nie odszedł z pustymi rękami, sukinsyn mnie okradł. A ja przede wszystkim muszę odzyskać to, co mi zabrał. - Uniosła ku niemu wzrok, nie każ mi się prosić, Ramsey, to naprawdę ważne. - Poleciałam za nim, zaszył się w Wywernie - dodała gorzko, biorąc głęboki wdech - przede wszystkim, musiała się uspokoić. - Pomóż mi to odzyskać. Potem... potem zrobisz z nim, co uznasz za stosowne - I mam nadzieję, że wiesz, że to tylko elegancki eufemizm na wyprucie mu flaków.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Kot, Puszek, Czworonóg, Gadzina. Mógł mieć dowolne imię, dla niego to było zupełnie bez znaczenia. Był zwierzakiem na czterech łapach. Wystarczająco niebezpiecznym by być zadrapanym, zbyt łagodnym by brać to na poważnie. Póki nie wchodzili sobie w drogę nie miał powodu by go wyrzucić przez okno. Poza tym hodował go dla Mii. Dla niego zawsze będzie dziewczynką, którą należy obdarowywać prezentami. Małą, (nie tak)bezbronną, potrzebującą odpowiednio dobrej tarczy przed innymi. Był tą ochroną i odkąd razem zatopili się w odmętach czarnej magii robił wszystko, by nauczyć ją jak się odpowiednio bronić, gdy nie ma go w pobliżu. Kocura miał zabrać do kuzynki już dawno, ale to dawno zdawało się utknąć w innym stuleciu.
—Wiem?— Powinien? Uniósł brwi, zerkając na nią, choć ugryzła się w język. —Właściciel—zanim umarł — wołał go Bestia.— ale to mieszkanie jest za ciasne dla dwóch bestii. Odpowiedział jej niechętnymi mruknięciami, zamierzając wytłumaczyć najgłupsze imię na świecie, ale zaniechał tego pomysłu, uznając to ostatecznie za zbędne. Puszek to było pierwsze, co przyszło mu do głowy, gdy musiał po raz pierwszy odezwać się do stworzenia i go pouczyć o tym, co koteczka czeka, gdy wykaże się brakiem higieny osobistej lub szacunku wobec właściciela kociego przytułku. Pewnie przyłapałby się na niepokojącej myśli, że postradał zmysły, gadając do kota, gdyby nie był tak zaabsorbowany stanem Cassandry.
Już prawie ułożył usta w bezdźwięczne pytanie Vasyl? ale po chwili wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze i powrócił do czynności ogarniania siebie.
Jej pytanie zbiło go z pantałyku.
— Jutrzejszej nocy, z soboty na niedzielę — odparł powoli, ostrożnie, nakierowując wzrok w stronę zasłoniętego chmurami nieba. Doskonale wiedział, że był garbaty, bliski pełni, świecący już mocnym światłem. Monitorował cykle księżyca od dawna i bynajmniej nie z powodu wilkołaków. Czekał na ten konkretny dzień, miał wobec niego ogromne oczekiwania.
Była na tyle blisko, że jej niepokój i zdenerwowanie serwowała mu wraz z sobą na srebrnej tacy. Przyglądał jej się w skupieniu, choć wewnętrznie zaczynał się martwić. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zrezygnowała z pozy kobiety niezależnej i doskonale radzącej sobie w pojedynkę. Lecz nie musiała prosić go o pomoc. Wystarczył sygnał, że coś nie gra. To był jeden z nielicznych priorytetów, jakie posiadał poza dbaniem o swój własny byt… Cassandra była poniekąd jego bytem. Ona i jej uzdrawiające dłonie.
Tykanie zegara odbijało się echem w jego uszach. Milczała. I on się nie odzywał, nie odrywając od niej spojrzenia, które ignorowała, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo go tym denerwuje. Upośledzająca niepewność zaczęła w nim buzować, kotłować się. Nie znosił tego stanu, ale cierpliwie ugłaskiwał się myślą, że wobec niej należy wykazać większe pokłady spokoju. Liczył na to, że zbiera myśli i próbuje je jak najkonkretniej ubrać w słowa, a nie wycofuje się i zamyka w sobie, nie potrafiąc składnie wyrazić tego, czego od niego tej nocy chce. Był jasnowidzem, nie legilimentą. Mógł polegać na instynkcie, lecz nie potrafił telepatycznie odczytać tego, na co czekał.
W końcu nie wytrzymał.
— Cassandro — zaczął karcącym tonem, unosząc brwi wysoko i wwiercając jej dziurę w brzuchu niecierpliwym spojrzeniem. W końcu odwróciła się do niego przodem, a on pochylił głowę, by móc ją lepiej widzieć.
Jej brak zdecydowania uczynił ją bardziej ludzką, kobiecą. Nieco zagubioną, może roztargnioną, jakby przez chwilę przestała być matką, której obowiązkiem jest potrafienie wszystkiego jednocześnie i bycie w pełni samodzielną. Dla siebie. Dla Lysy. Skupił na niej swoją uwagę. Na jej chaotycznych ruchach pozbawionych logiki, jakby sama zastanawiała się w tej chwili, co powinna uczynić.
Oparł swój ciężar na ramie okna i przekrzywił głowę, spoglądając na nią z góry, jak na młodszą siostrę, której zamierzał prawić morały.
— Czy Lysa jest bezpieczna?— spytał kontrolnie, ale szybko pokręcił głową. — Oczywiście. Inaczej by cię tu nie było. Powinnaś wrócić do niej. Jak najszybciej. — Lub nie? W końcu nie została sama. Nie znosił jej trolla. Drażnił go całym sobą, ale w tej chwili nie mógł odmówić mu skuteczności. Matka z dzieckiem na Nokturnie miałyby marne szanse na przeżycie, niezależnie od tego jak dobrą uzdrowicielką Cassandra była i ile czarodziejów zaciągało u niej długi, których nigdy nie będą w stanie spłacić. Troll był ich jedynym ratunkiem w takich chwilach. Najlepszym i najskuteczniejszym obrońcą. Dobrze się spisał, przeganiając intruza, ale teraz Ramsey musiał się nim zaopiekować.
Otulił go zimny wiatr, wpadający przez uchylone okno, zmierzwił mu włosy i rozwiał jej długie krucze pasma. Rozniósł jej zapach. Było w nim coś, co mu odpowiadało. Coś co wśród tych wszystkich czarodziejów, których woni nie mógł znieść, sprawiało, że z przyjemnością był blisko.
— Albo możesz zostać tutaj— mruknął i przestawił ją lekko w inne miejsce, jakby zamierzał lada moment naprzeć dłońmi na ramiona i zmusić ją by usiadła na łóżku. — I poczekać aż wrócę. Z jego sercem.
W końcu drgnął, minął ją, by trafić do salonu, a stamtąd zabrać płaszcz, nie zważając na to, że do środka wkradł się kocur, który wskoczył na łóżko i wbił swoje żółte ślepia w kobietę. Machał końcówką ogona w prawo i lewo, zaciekawiony widokiem, ale przecież w ludzkiej postaci wcale go nie interesowała. Gdy wrócił, narzuciwszy na siebie pelerynę, sięgnął po różdżkę, a kot tylko odskoczył i ułożył się na skraju, w zwiniętej pościeli, wciąż czujny i gotowy.
— Muszę wiedzieć, jak wyglądał. Ten, który go przyprowadził i ten, który u ciebie został. Jak go rozpoznam? — odezwał się, ponownie na nią spoglądając. — Odzyskasz to co ukradł. Spokój również. Ale musisz mi powiedzieć cóż tak cennego wziął ze sobą. I nie każ mi zgadywać bo się wygłupię. — Podejrzewał, że nie zawracałaby sobie głowy tanimi ingrediencjami. Musiał wziąć coś wartościowego lub trudno dostępnego. Próbował wyczytać w jej błyszczących, zielonych oczach coś nim jeszcze mu odpowie głośno, lecz dostrzegał tylko tajemniczą nerwowość.
Miauknięcie kota oderwało jego spojrzenie od niej. Niechętnie się obrócił, patrząc, jak zwierzak wstaje na lekko uniesionych nogach, a następnie zeskakuje z łóżka i podchodzi do Cassandry. Może jemu też podobał się ten zapach, pomimo ptasich piór, które ukrywała.
—Wiem?— Powinien? Uniósł brwi, zerkając na nią, choć ugryzła się w język. —Właściciel—zanim umarł — wołał go Bestia.— ale to mieszkanie jest za ciasne dla dwóch bestii. Odpowiedział jej niechętnymi mruknięciami, zamierzając wytłumaczyć najgłupsze imię na świecie, ale zaniechał tego pomysłu, uznając to ostatecznie za zbędne. Puszek to było pierwsze, co przyszło mu do głowy, gdy musiał po raz pierwszy odezwać się do stworzenia i go pouczyć o tym, co koteczka czeka, gdy wykaże się brakiem higieny osobistej lub szacunku wobec właściciela kociego przytułku. Pewnie przyłapałby się na niepokojącej myśli, że postradał zmysły, gadając do kota, gdyby nie był tak zaabsorbowany stanem Cassandry.
Już prawie ułożył usta w bezdźwięczne pytanie Vasyl? ale po chwili wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze i powrócił do czynności ogarniania siebie.
Jej pytanie zbiło go z pantałyku.
— Jutrzejszej nocy, z soboty na niedzielę — odparł powoli, ostrożnie, nakierowując wzrok w stronę zasłoniętego chmurami nieba. Doskonale wiedział, że był garbaty, bliski pełni, świecący już mocnym światłem. Monitorował cykle księżyca od dawna i bynajmniej nie z powodu wilkołaków. Czekał na ten konkretny dzień, miał wobec niego ogromne oczekiwania.
Była na tyle blisko, że jej niepokój i zdenerwowanie serwowała mu wraz z sobą na srebrnej tacy. Przyglądał jej się w skupieniu, choć wewnętrznie zaczynał się martwić. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zrezygnowała z pozy kobiety niezależnej i doskonale radzącej sobie w pojedynkę. Lecz nie musiała prosić go o pomoc. Wystarczył sygnał, że coś nie gra. To był jeden z nielicznych priorytetów, jakie posiadał poza dbaniem o swój własny byt… Cassandra była poniekąd jego bytem. Ona i jej uzdrawiające dłonie.
Tykanie zegara odbijało się echem w jego uszach. Milczała. I on się nie odzywał, nie odrywając od niej spojrzenia, które ignorowała, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo go tym denerwuje. Upośledzająca niepewność zaczęła w nim buzować, kotłować się. Nie znosił tego stanu, ale cierpliwie ugłaskiwał się myślą, że wobec niej należy wykazać większe pokłady spokoju. Liczył na to, że zbiera myśli i próbuje je jak najkonkretniej ubrać w słowa, a nie wycofuje się i zamyka w sobie, nie potrafiąc składnie wyrazić tego, czego od niego tej nocy chce. Był jasnowidzem, nie legilimentą. Mógł polegać na instynkcie, lecz nie potrafił telepatycznie odczytać tego, na co czekał.
W końcu nie wytrzymał.
— Cassandro — zaczął karcącym tonem, unosząc brwi wysoko i wwiercając jej dziurę w brzuchu niecierpliwym spojrzeniem. W końcu odwróciła się do niego przodem, a on pochylił głowę, by móc ją lepiej widzieć.
Jej brak zdecydowania uczynił ją bardziej ludzką, kobiecą. Nieco zagubioną, może roztargnioną, jakby przez chwilę przestała być matką, której obowiązkiem jest potrafienie wszystkiego jednocześnie i bycie w pełni samodzielną. Dla siebie. Dla Lysy. Skupił na niej swoją uwagę. Na jej chaotycznych ruchach pozbawionych logiki, jakby sama zastanawiała się w tej chwili, co powinna uczynić.
Oparł swój ciężar na ramie okna i przekrzywił głowę, spoglądając na nią z góry, jak na młodszą siostrę, której zamierzał prawić morały.
— Czy Lysa jest bezpieczna?— spytał kontrolnie, ale szybko pokręcił głową. — Oczywiście. Inaczej by cię tu nie było. Powinnaś wrócić do niej. Jak najszybciej. — Lub nie? W końcu nie została sama. Nie znosił jej trolla. Drażnił go całym sobą, ale w tej chwili nie mógł odmówić mu skuteczności. Matka z dzieckiem na Nokturnie miałyby marne szanse na przeżycie, niezależnie od tego jak dobrą uzdrowicielką Cassandra była i ile czarodziejów zaciągało u niej długi, których nigdy nie będą w stanie spłacić. Troll był ich jedynym ratunkiem w takich chwilach. Najlepszym i najskuteczniejszym obrońcą. Dobrze się spisał, przeganiając intruza, ale teraz Ramsey musiał się nim zaopiekować.
Otulił go zimny wiatr, wpadający przez uchylone okno, zmierzwił mu włosy i rozwiał jej długie krucze pasma. Rozniósł jej zapach. Było w nim coś, co mu odpowiadało. Coś co wśród tych wszystkich czarodziejów, których woni nie mógł znieść, sprawiało, że z przyjemnością był blisko.
— Albo możesz zostać tutaj— mruknął i przestawił ją lekko w inne miejsce, jakby zamierzał lada moment naprzeć dłońmi na ramiona i zmusić ją by usiadła na łóżku. — I poczekać aż wrócę. Z jego sercem.
W końcu drgnął, minął ją, by trafić do salonu, a stamtąd zabrać płaszcz, nie zważając na to, że do środka wkradł się kocur, który wskoczył na łóżko i wbił swoje żółte ślepia w kobietę. Machał końcówką ogona w prawo i lewo, zaciekawiony widokiem, ale przecież w ludzkiej postaci wcale go nie interesowała. Gdy wrócił, narzuciwszy na siebie pelerynę, sięgnął po różdżkę, a kot tylko odskoczył i ułożył się na skraju, w zwiniętej pościeli, wciąż czujny i gotowy.
— Muszę wiedzieć, jak wyglądał. Ten, który go przyprowadził i ten, który u ciebie został. Jak go rozpoznam? — odezwał się, ponownie na nią spoglądając. — Odzyskasz to co ukradł. Spokój również. Ale musisz mi powiedzieć cóż tak cennego wziął ze sobą. I nie każ mi zgadywać bo się wygłupię. — Podejrzewał, że nie zawracałaby sobie głowy tanimi ingrediencjami. Musiał wziąć coś wartościowego lub trudno dostępnego. Próbował wyczytać w jej błyszczących, zielonych oczach coś nim jeszcze mu odpowie głośno, lecz dostrzegał tylko tajemniczą nerwowość.
Miauknięcie kota oderwało jego spojrzenie od niej. Niechętnie się obrócił, patrząc, jak zwierzak wstaje na lekko uniesionych nogach, a następnie zeskakuje z łóżka i podchodzi do Cassandry. Może jemu też podobał się ten zapach, pomimo ptasich piór, które ukrywała.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Nic, nic - zbyła go od niechcenia, stanowczo zamykając nierozpoczęty temat Mii. - Sprezentował ci go za dobrze wykonane zadanie? - Domyślała się, że miłośnicy zwierząt z zasady uwielbiali Mulcibera. Bestia wydawała jej się imieniem nieco bardziej adekwatnym, choć jeszcze śmieszniejszym w kontekście bestii, z którymi naprawdę mierzył się Ramsey. Jej usta nie drgnęły, oczy się nie zaśmiały - ale czarny humor wewnętrznie sycił się wizją Puszka na kolanach najbardziej bezwzględnego kata, z jakim miała w życiu do czynienia. Fakt, że był jedyny, wcale nie umniejszał temu tytułowi.
A może - może temat kota był czymś, na czym mogła skupić myśli, nie ciągnąc sedna sprawy, z którą tutaj przybyła, trudnej sprawy, krępującej, stawiającej ją w niechlubnej roli ofiary. Nie lubiła taka być - bezradna. To nie pasowało do niej takiej, jaką chciałaby widzieć samą siebie - samodzielnej, silnej, samowystarczającej na tyle, by zapewnić Lysandrze bezpieczeństwo. Chciała natomiast wierzyć, że odwiedziła akurat Ramseya tylko dlatego, że miał wobec niej niespłacony dług wdzięczności. Chciała. Słysząc jego słowa drgnęła niespokojnie, śledząc przymrużonymi oczyma sunące po niebie chmury. Niedobrze.
- Więc lepiej się pośpiesz - poprosiła cicho. - Jutro będzie wymagającym przeciwnikiem. - Sine oczy, blada cera, niepokój; widziała już te objawy, widziała je zbyt wiele razy, żeby je pomylił. Kiedyś regularnie odwiedzała ją wilkołaczka pragnąca jedynie spokoju. Przeniosła zaniepokojony wzrok na Ramseya, wiedziała, że zdawał sobie sprawę z tego, co to właściwie oznaczało. Jeśli się zdenerwuje, wystraszy, pod wpływem jakichkolwiek silniejszych emocji, ten czarodziej może nabrać niedźwiedziej siły. Ale przecież Ramsey był łowcą, drapieżnikiem, był jak ten cały Puszek, tylko dużo większy, o dużo dłuższych pazurach i dużo ostrzejszych kłach. Cieniem, ukrytym w nocy, ostrzem w ciemnościach. Oczywiście, że da sobie radę. Jutro też by sobie dał - choć może wróciłby do niej w nieco gorszym stanie.
Wiedziała też, że się niecierpliwił, czuła jego wzrok, wwiercający się w nią jak kornik w drewno, ale Cassandra była całkowicie roztrzęsiona i sama nie była pewna, czym bardziej - tym, że musiała poprosić go o pomoc, czy może tym, że w ogóle dopuściła do całej tej sytuacji. A może jednak - najbardziej tym, że mógłby jej odmówić. Lub nie zrozumieć. Nie zrozumiałby na pewno. Spojrzała na niego przelotnie, słysząc swoje imię, z dołu, kiedy nad nią wisiał, spode łba, tylko nieznacznie unosząc głowę. Osaczył ją, zwykle instynktownie się odsuwała, kiedy czuła nad sobą próbę jakiejkolwiek dominacji, w tym momencie zdawało jej to szczególnie nie obchodzić. Miała na głowie większe i ważniejsze zmartwienia, a jego bliskość, o dziwo, wcale jej nie płoszyła. Rozmowa o kłopotach z kimś, kto nie był dzieckiem ani trollem - cóż, przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu tego słowa - nawet jej była czasem potrzebna. Jego arogancka poza pokazywała jego siłę - idź, Ramsey, pokaż ją komuś innemu - i właśnie jej teraz potrzebowała.
W momencie, w którym zapytał, czy jej córka była bezpieczna, natychmiast burzliwie zgromiła go wzrokiem jeszcze zanim zdążył się z tego pytania wycofać. Nie zostawiłaby jej na pastwę wilków, choćby sama miała przy tym zginąć. Gdyby ten drań wybiegł z jej lecznicy z małą, ani nie owijałaby w bawełnę tak długo, ani zapewne nie przyszłaby tu w ogóle; poleciałaby za nim i wydłubałaby mu oczy ptasimi szponami. Nie wiedziała jeszcze jak - ale zrobiłaby to.
- Nie wiem - rzuciła jedynie zrezygnowana. - Nie wiem, ile widziała. Nie chcę jej niepotrzebnie... denerwować - wymruczała niewyraźnie, niechętnie, kiedy powoli docierało do niej, że zawodziła. Nie miała prawa być słabą, nie miała prawa zachowywać się w taki sposób, nie miała prawa być roztrzęsiona, nie miała prawa pokazywać strachu. Miała córkę. Musiała być silna - dla niej. - Wybacz, to ta przemiana - animagia, tak, z całą pewnością; wygodna, a zarazem najmniej prawdopodobna z wymówek. - Wciąż wytrąca mnie z równowagi. Muszę... tylko chwilę odpocząć. - Znów na niego nie patrzyła, właściwie nie odpowiadając na propozycję, dając się mu przestawić jak bezwolna kukła; obejrzała się niechętnie na jego łóżko. Dostrzegła tam kota. Kota, na którego spojrzała jak na coś pomiędzy szarpiącym jej płaszcz żebrakiem a potencjalnym obiadem, utkwiwszy wzrok w jego ogonie, szamoczącym się to w prawo, to w lewo, w rytm tykającego zegara. Złapała jego wzrok, ściągając brew.
- Wynocha - rzuciła, korzystając z chwilowej absencji gospodarza, który zniknął w salonie, zbierając w sobie siłę i skumulowane nerwy. – On chyba chce iść z tobą. - Zerknęła na Ramseya, ściągnięta ruchem zarzucanej kurtki. Serce, co? Nawet się uśmiechnęła – jednym kącikiem ust. Mogła na niego liczyć. I to znaczyło więcej, niż cokolwiek innego.
- Obaj byli bardzo wyrośnięci. - Odetchnęła, pocierając wierzchem dłoni skroń, usiłując przywołać ku sobie jak największą ilość szczegółów. - Chodząca kupa mięśni, pierwszy musiał być większy, skoro udało mu się go do mnie przyprowadzić, ale miał kaptur i nie widziałam twarzy. Kiedy dawał mi sakiewkę z monetami, na palcu widziałam miedziany sygnet. Nie rozpoznałam symbolu. - Równie dobrze to mogła byś skradziona błyskotka. - Płaszcz był ciemnozielony - dodała, bo więcej nie wiedziała. Nawet, jeśli to żaden trop - lepszy niż milczenie. Ze zrezygnowaniem utkwiła wzrok w kocich tęczówkach, patrzących teraz wprost na nią. - Drugi leżał u mnie nieprzytomny, zaćpany. Miał czarne oczy i czarne włosy, szeroką szczękę i grubą bliznę na szyi. - Jemu przyjrzała się dokładniej, w końcu otaczała go troskliwą opieką - przez kilka godzin. - Nigdy wcześniej ich tutaj nie widziałam. - W ostatnim stwierdzeniu tak naprawdę czaiło się pytanie; może on kojarzył, kim mogliby być? Pojawiali się w okolicy częściej? Jak mogła być tak głupia. Pokręciła niechętnie głową, znajdziesz go, Ramsey. Będzie się wyróżniać. - Wziął błękitną sakiewkę - Zapewne sądząc, że w środku znajdzie coś cennego, ale tego na głos dodać nie mogła. Przeniosła wzrok na Ramseya, chcąc twardo zasygnalizować, że więcej powiedzieć nie może. Nie zrozumiałby i tak. - Psiakrew, co ze mnie za wieszczka - żachnęła się jeszcze, bo jakim cudem nic jej nie uprzedziło o tej nocy? Nic, cholera - nic! Okrągłe kocie oczy wciąż się w nią wpatrywały, ponoć koty lubiły wiedźmy. Puszek. To na swój dziwaczny sposób było całkiem urocze.
- Ramsey? - wypowiedziała jego imię miękko, może chcąc odwrócić uwagę od niedopowiedzenia, może chcąc przykuć ją ku sobie, urywając jednak, póki się nie upewniła, że jej się to udało. Ton jej głosu wciąż drżał – ale włożyła sporo wysiłku w to, by brzmiał na mniej rozdygotany, o a wiele bardziej wdzięczny. Jej myśli musiały wreszcie przestać plątać się po jej głowie w chaosie. Utkwiła w nim wzrok błyszczących czarnych źrenic, przez krótki moment uważnie badając mimikę jego twarzy. - Dziękuję.
A może - może temat kota był czymś, na czym mogła skupić myśli, nie ciągnąc sedna sprawy, z którą tutaj przybyła, trudnej sprawy, krępującej, stawiającej ją w niechlubnej roli ofiary. Nie lubiła taka być - bezradna. To nie pasowało do niej takiej, jaką chciałaby widzieć samą siebie - samodzielnej, silnej, samowystarczającej na tyle, by zapewnić Lysandrze bezpieczeństwo. Chciała natomiast wierzyć, że odwiedziła akurat Ramseya tylko dlatego, że miał wobec niej niespłacony dług wdzięczności. Chciała. Słysząc jego słowa drgnęła niespokojnie, śledząc przymrużonymi oczyma sunące po niebie chmury. Niedobrze.
- Więc lepiej się pośpiesz - poprosiła cicho. - Jutro będzie wymagającym przeciwnikiem. - Sine oczy, blada cera, niepokój; widziała już te objawy, widziała je zbyt wiele razy, żeby je pomylił. Kiedyś regularnie odwiedzała ją wilkołaczka pragnąca jedynie spokoju. Przeniosła zaniepokojony wzrok na Ramseya, wiedziała, że zdawał sobie sprawę z tego, co to właściwie oznaczało. Jeśli się zdenerwuje, wystraszy, pod wpływem jakichkolwiek silniejszych emocji, ten czarodziej może nabrać niedźwiedziej siły. Ale przecież Ramsey był łowcą, drapieżnikiem, był jak ten cały Puszek, tylko dużo większy, o dużo dłuższych pazurach i dużo ostrzejszych kłach. Cieniem, ukrytym w nocy, ostrzem w ciemnościach. Oczywiście, że da sobie radę. Jutro też by sobie dał - choć może wróciłby do niej w nieco gorszym stanie.
Wiedziała też, że się niecierpliwił, czuła jego wzrok, wwiercający się w nią jak kornik w drewno, ale Cassandra była całkowicie roztrzęsiona i sama nie była pewna, czym bardziej - tym, że musiała poprosić go o pomoc, czy może tym, że w ogóle dopuściła do całej tej sytuacji. A może jednak - najbardziej tym, że mógłby jej odmówić. Lub nie zrozumieć. Nie zrozumiałby na pewno. Spojrzała na niego przelotnie, słysząc swoje imię, z dołu, kiedy nad nią wisiał, spode łba, tylko nieznacznie unosząc głowę. Osaczył ją, zwykle instynktownie się odsuwała, kiedy czuła nad sobą próbę jakiejkolwiek dominacji, w tym momencie zdawało jej to szczególnie nie obchodzić. Miała na głowie większe i ważniejsze zmartwienia, a jego bliskość, o dziwo, wcale jej nie płoszyła. Rozmowa o kłopotach z kimś, kto nie był dzieckiem ani trollem - cóż, przynajmniej nie w dosłownym znaczeniu tego słowa - nawet jej była czasem potrzebna. Jego arogancka poza pokazywała jego siłę - idź, Ramsey, pokaż ją komuś innemu - i właśnie jej teraz potrzebowała.
W momencie, w którym zapytał, czy jej córka była bezpieczna, natychmiast burzliwie zgromiła go wzrokiem jeszcze zanim zdążył się z tego pytania wycofać. Nie zostawiłaby jej na pastwę wilków, choćby sama miała przy tym zginąć. Gdyby ten drań wybiegł z jej lecznicy z małą, ani nie owijałaby w bawełnę tak długo, ani zapewne nie przyszłaby tu w ogóle; poleciałaby za nim i wydłubałaby mu oczy ptasimi szponami. Nie wiedziała jeszcze jak - ale zrobiłaby to.
- Nie wiem - rzuciła jedynie zrezygnowana. - Nie wiem, ile widziała. Nie chcę jej niepotrzebnie... denerwować - wymruczała niewyraźnie, niechętnie, kiedy powoli docierało do niej, że zawodziła. Nie miała prawa być słabą, nie miała prawa zachowywać się w taki sposób, nie miała prawa być roztrzęsiona, nie miała prawa pokazywać strachu. Miała córkę. Musiała być silna - dla niej. - Wybacz, to ta przemiana - animagia, tak, z całą pewnością; wygodna, a zarazem najmniej prawdopodobna z wymówek. - Wciąż wytrąca mnie z równowagi. Muszę... tylko chwilę odpocząć. - Znów na niego nie patrzyła, właściwie nie odpowiadając na propozycję, dając się mu przestawić jak bezwolna kukła; obejrzała się niechętnie na jego łóżko. Dostrzegła tam kota. Kota, na którego spojrzała jak na coś pomiędzy szarpiącym jej płaszcz żebrakiem a potencjalnym obiadem, utkwiwszy wzrok w jego ogonie, szamoczącym się to w prawo, to w lewo, w rytm tykającego zegara. Złapała jego wzrok, ściągając brew.
- Wynocha - rzuciła, korzystając z chwilowej absencji gospodarza, który zniknął w salonie, zbierając w sobie siłę i skumulowane nerwy. – On chyba chce iść z tobą. - Zerknęła na Ramseya, ściągnięta ruchem zarzucanej kurtki. Serce, co? Nawet się uśmiechnęła – jednym kącikiem ust. Mogła na niego liczyć. I to znaczyło więcej, niż cokolwiek innego.
- Obaj byli bardzo wyrośnięci. - Odetchnęła, pocierając wierzchem dłoni skroń, usiłując przywołać ku sobie jak największą ilość szczegółów. - Chodząca kupa mięśni, pierwszy musiał być większy, skoro udało mu się go do mnie przyprowadzić, ale miał kaptur i nie widziałam twarzy. Kiedy dawał mi sakiewkę z monetami, na palcu widziałam miedziany sygnet. Nie rozpoznałam symbolu. - Równie dobrze to mogła byś skradziona błyskotka. - Płaszcz był ciemnozielony - dodała, bo więcej nie wiedziała. Nawet, jeśli to żaden trop - lepszy niż milczenie. Ze zrezygnowaniem utkwiła wzrok w kocich tęczówkach, patrzących teraz wprost na nią. - Drugi leżał u mnie nieprzytomny, zaćpany. Miał czarne oczy i czarne włosy, szeroką szczękę i grubą bliznę na szyi. - Jemu przyjrzała się dokładniej, w końcu otaczała go troskliwą opieką - przez kilka godzin. - Nigdy wcześniej ich tutaj nie widziałam. - W ostatnim stwierdzeniu tak naprawdę czaiło się pytanie; może on kojarzył, kim mogliby być? Pojawiali się w okolicy częściej? Jak mogła być tak głupia. Pokręciła niechętnie głową, znajdziesz go, Ramsey. Będzie się wyróżniać. - Wziął błękitną sakiewkę - Zapewne sądząc, że w środku znajdzie coś cennego, ale tego na głos dodać nie mogła. Przeniosła wzrok na Ramseya, chcąc twardo zasygnalizować, że więcej powiedzieć nie może. Nie zrozumiałby i tak. - Psiakrew, co ze mnie za wieszczka - żachnęła się jeszcze, bo jakim cudem nic jej nie uprzedziło o tej nocy? Nic, cholera - nic! Okrągłe kocie oczy wciąż się w nią wpatrywały, ponoć koty lubiły wiedźmy. Puszek. To na swój dziwaczny sposób było całkiem urocze.
- Ramsey? - wypowiedziała jego imię miękko, może chcąc odwrócić uwagę od niedopowiedzenia, może chcąc przykuć ją ku sobie, urywając jednak, póki się nie upewniła, że jej się to udało. Ton jej głosu wciąż drżał – ale włożyła sporo wysiłku w to, by brzmiał na mniej rozdygotany, o a wiele bardziej wdzięczny. Jej myśli musiały wreszcie przestać plątać się po jej głowie w chaosie. Utkwiła w nim wzrok błyszczących czarnych źrenic, przez krótki moment uważnie badając mimikę jego twarzy. - Dziękuję.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Długie kły, cieknąca z pyska ślina. Rzężący warkot, zakłócający błogą ciszę, w której nawet strach nie może być zbyt realny. Zawszone, niewytresowane, barbarzyńskie stworzenia. Właśnie to przyszło mu na myśl, gdy cichy, niecodziennie niepewny głos Cassandry go naglił do działania. Nie podążył za jej nieobecnym spojrzeniem. Obserwował jej profil, próbując odepchnąć od siebie przywołane hipnozą wilkołacze wspomnienia. Były złe, męczące, uciążliwe. Były jak niewyleczony wrzód na żołądku zalany nagle alkoholem. Przypomniał o sobie, choć już nauczył się z nim żyć i go ignorować. Jej prośba była jak kwasek, który wlała mu do gardła, powodując uciążliwe, powracające dolegliwości.
— Takich spraw nie odkłada się na jutro — mruknął pod nosem, tuż po tym jak cicho westchnął i obrócił ostatecznie głowę w kierunku Londynu, migocącego za nieco poszarzałym oknem. Nie martwiło go to spotkanie. Nie czuł dreszczyku emocji i niepewności, chociaż nie czekała go schadzka ze zwykłym opryszkiem, który miał zbyt lepkie łapska. Miał zamiar spojrzeć na to jak na każde codzienne zlecenie, choć egzekucję należało wykonać na całkiem sprawnie myślącym czarodzieju o wilczym popędzie i pewnie niezłych umiejętnościach.
Nie dopuszczam do siebie możliwości poniesienia klęski. W głowie tylko liczył ewentualne szkody, jakie mógł mu wyrządzić, zanim go zabije. Ale ryzyko zawsze pchało go do przodu, a Cassandra doskonale o tym wiedziała. W tej chwili zdawało się nawet, że umiała to wykorzystywać. A on nie mógł jej odmówić.
Przetarł czoło dłonią w chwilowym zamyśleniu nad tą sytuacją, choć miał wrażenie, że wciąż więcej było w tym niewiadomych niż faktów. Na szczęście nie potrzebował dziś zbyt wiele argumentów, by przystać na jej prośbę. Niezwykłą, bo rzadko się z nią zwracała. Do niego, a może do kogolwiek. Anomalii nie należało ignorować, nawet jeśli czasem zainteresowanie należało dobrze ukryć.
— To mądra dziewczynka, wie, że przy tobie jest bezpieczna — stwierdził całkiem sucho, nie siląc się na pocieszycielski ton, bo gdy mówił szczerze słabo mu to wychodziło. Lepiej kłamał, niż głosił prawdę. Powiedział to jednak, by nie wpadła w wir poczucia winy. Był święcie przekonany, że Lysa nigdy nie wątpiła w swoją matkę i nie okazywała zdenerwowania, gdy coś szło nie tak, choć była tylko dzieckiem i jak każde — niezależnie od tego, czy wychowywane na Nokturnie, czy na Pokątnej pewnie się czasem bała. — To co się stało to nie jest twoja wina — dodał, marszcząc brwi, starając się do tego podejść całkiem racjonalnie. Pokiwał głową i mrukną twierdząco, nie zamierzając jej wyprowadzać z błędu. — Tak, to z pewnością przemiana. — Chociaż jego twarz mówiła zupełnie coś innego. Ale nie przeszkadzało mu to, że kłamała. Jego, samą siebie. Każdy to robił, czasem tego potrzebował, by móc się ze wszystkim zmierzyć. Miał inne zdanie na ten temat, lecz wyjątkowo postanowił zachować je dla siebie, przypuszczając, że postawienie na swoim w tym wypadku wcale nie przyniosłoby mu żadnego zwycięstwa.
— Odpocznij. W kuchni znajdziesz wino. — Obrócił się do niej plecami, wyglądając na miasto. Brudne, ciemne, pęczniejące od żółci i toksyn, które zalewają ulicę, gdy tylko słońce zniknie za horyzont. Miasto pasujące do nich, tak jak i noc — ta jedna i każda inna, które budziły ich tak naprawdę do życia, wytrącając z rytualnych czynności.
— Oczywiście, że chce. Koty potrafią przegonić niejednego psa. Ale mnie się lepiej pracuje w samotności, a Tobie przyda towarzystwo. Ktoś musi go w końcu podrapać — podsumował, gdy zapinał pelerynę. Po chwili jednak chłonął każde jej słowo, zapamiętując jego wydźwięk; próbując w bezkształtnym odbiciu w szybie ujrzeć jego twarz. Wielu było takich, którzy wpisywaliby się w jej opis, ale musiał go rozpoznać, a jeśli wciąż tkwił w Wywernie istniała szansa na to, że wróci jeszcze długo przed świtem.
— Błękitną sakiewkę — powtórzył w myślach, szukając w tym jakiegoś absurdu. — Co było w środku?— spytał, mrużąc oczy, lecz znów pokręcił głową. — Albo nie mów.
To wartościowe. Prawda? To ważne. To ważne dla Ciebie, to brzmiało ckliwie. Łatwiej było podjąć działanie, jeśli nie musiał mierzyć się z wątpliwościami, co do istotności zawartości skradzionej rzeczy. Założył, że w środku było coś cennego, co zgodził się odzyskać, bo przecież gdyby było banałem musiałby pomyśleć nad prawdziwym powodem swoich działań i obietnic.
Odwrócił się do niej tyrpnięty rozżalonym tonem. Uniósł wysoko brwi, zaskoczony jej słowami i dotknął lekko palcami jej ramienia.
— Nie bądź głupia. Brak wizji u Ciebie to całkiem dobra wizja. Napawa nadzieją — niemalże zażartował, uśmiechając się subtelnie, ledwie kącikami ust. — Więc mam nadzieję, że skoro nie wyśniłaś nic złego — co dotyczyło Lisy— i mojej śmierci — co nie mogło być takie złe — to znaczy, że wrócę na śniadanie.
Odsunął się, zakładając na głowę kaptur. Wyciągnął różdżkę i ułożył ją wygodnie w dłoni, drugą ręką szerzej rozchylając otwarte okno, które było wystarczająco duże by mógł się w nim zmieścić. W dowolnej formie. Zatrzymało go jednak miękkie brzmienie własnego imienia. Było niemalże przyjemne dla ucha, tak, jak miły był zapach. Mógłby to polubić.
Do usług.
Spojrzał jej w oczy na chwilę. Powinna uszczknąć sobie odrobinę jego własnego spokoju w tej chwili, zabrać trochę pewności w powodzenie, wiarę w dobrze podjętą decyzję.
— Zadbaj o to, by nie uciekł. — W końcu musiał czymś ugłaskać Mię i załagodzić jej nerwy, które szarpał bezlitośnie. W jednej chwili się zdematerializował, stając się bezkształtnym kłębem czarnego dymu, który wyleciał przez okno w stronę nieba, a później będąc już czarną, rozmazną plamą, skierował się na Nokturn.
— Takich spraw nie odkłada się na jutro — mruknął pod nosem, tuż po tym jak cicho westchnął i obrócił ostatecznie głowę w kierunku Londynu, migocącego za nieco poszarzałym oknem. Nie martwiło go to spotkanie. Nie czuł dreszczyku emocji i niepewności, chociaż nie czekała go schadzka ze zwykłym opryszkiem, który miał zbyt lepkie łapska. Miał zamiar spojrzeć na to jak na każde codzienne zlecenie, choć egzekucję należało wykonać na całkiem sprawnie myślącym czarodzieju o wilczym popędzie i pewnie niezłych umiejętnościach.
Nie dopuszczam do siebie możliwości poniesienia klęski. W głowie tylko liczył ewentualne szkody, jakie mógł mu wyrządzić, zanim go zabije. Ale ryzyko zawsze pchało go do przodu, a Cassandra doskonale o tym wiedziała. W tej chwili zdawało się nawet, że umiała to wykorzystywać. A on nie mógł jej odmówić.
Przetarł czoło dłonią w chwilowym zamyśleniu nad tą sytuacją, choć miał wrażenie, że wciąż więcej było w tym niewiadomych niż faktów. Na szczęście nie potrzebował dziś zbyt wiele argumentów, by przystać na jej prośbę. Niezwykłą, bo rzadko się z nią zwracała. Do niego, a może do kogolwiek. Anomalii nie należało ignorować, nawet jeśli czasem zainteresowanie należało dobrze ukryć.
— To mądra dziewczynka, wie, że przy tobie jest bezpieczna — stwierdził całkiem sucho, nie siląc się na pocieszycielski ton, bo gdy mówił szczerze słabo mu to wychodziło. Lepiej kłamał, niż głosił prawdę. Powiedział to jednak, by nie wpadła w wir poczucia winy. Był święcie przekonany, że Lysa nigdy nie wątpiła w swoją matkę i nie okazywała zdenerwowania, gdy coś szło nie tak, choć była tylko dzieckiem i jak każde — niezależnie od tego, czy wychowywane na Nokturnie, czy na Pokątnej pewnie się czasem bała. — To co się stało to nie jest twoja wina — dodał, marszcząc brwi, starając się do tego podejść całkiem racjonalnie. Pokiwał głową i mrukną twierdząco, nie zamierzając jej wyprowadzać z błędu. — Tak, to z pewnością przemiana. — Chociaż jego twarz mówiła zupełnie coś innego. Ale nie przeszkadzało mu to, że kłamała. Jego, samą siebie. Każdy to robił, czasem tego potrzebował, by móc się ze wszystkim zmierzyć. Miał inne zdanie na ten temat, lecz wyjątkowo postanowił zachować je dla siebie, przypuszczając, że postawienie na swoim w tym wypadku wcale nie przyniosłoby mu żadnego zwycięstwa.
— Odpocznij. W kuchni znajdziesz wino. — Obrócił się do niej plecami, wyglądając na miasto. Brudne, ciemne, pęczniejące od żółci i toksyn, które zalewają ulicę, gdy tylko słońce zniknie za horyzont. Miasto pasujące do nich, tak jak i noc — ta jedna i każda inna, które budziły ich tak naprawdę do życia, wytrącając z rytualnych czynności.
— Oczywiście, że chce. Koty potrafią przegonić niejednego psa. Ale mnie się lepiej pracuje w samotności, a Tobie przyda towarzystwo. Ktoś musi go w końcu podrapać — podsumował, gdy zapinał pelerynę. Po chwili jednak chłonął każde jej słowo, zapamiętując jego wydźwięk; próbując w bezkształtnym odbiciu w szybie ujrzeć jego twarz. Wielu było takich, którzy wpisywaliby się w jej opis, ale musiał go rozpoznać, a jeśli wciąż tkwił w Wywernie istniała szansa na to, że wróci jeszcze długo przed świtem.
— Błękitną sakiewkę — powtórzył w myślach, szukając w tym jakiegoś absurdu. — Co było w środku?— spytał, mrużąc oczy, lecz znów pokręcił głową. — Albo nie mów.
To wartościowe. Prawda? To ważne. To ważne dla Ciebie, to brzmiało ckliwie. Łatwiej było podjąć działanie, jeśli nie musiał mierzyć się z wątpliwościami, co do istotności zawartości skradzionej rzeczy. Założył, że w środku było coś cennego, co zgodził się odzyskać, bo przecież gdyby było banałem musiałby pomyśleć nad prawdziwym powodem swoich działań i obietnic.
Odwrócił się do niej tyrpnięty rozżalonym tonem. Uniósł wysoko brwi, zaskoczony jej słowami i dotknął lekko palcami jej ramienia.
— Nie bądź głupia. Brak wizji u Ciebie to całkiem dobra wizja. Napawa nadzieją — niemalże zażartował, uśmiechając się subtelnie, ledwie kącikami ust. — Więc mam nadzieję, że skoro nie wyśniłaś nic złego — co dotyczyło Lisy— i mojej śmierci — co nie mogło być takie złe — to znaczy, że wrócę na śniadanie.
Odsunął się, zakładając na głowę kaptur. Wyciągnął różdżkę i ułożył ją wygodnie w dłoni, drugą ręką szerzej rozchylając otwarte okno, które było wystarczająco duże by mógł się w nim zmieścić. W dowolnej formie. Zatrzymało go jednak miękkie brzmienie własnego imienia. Było niemalże przyjemne dla ucha, tak, jak miły był zapach. Mógłby to polubić.
Do usług.
Spojrzał jej w oczy na chwilę. Powinna uszczknąć sobie odrobinę jego własnego spokoju w tej chwili, zabrać trochę pewności w powodzenie, wiarę w dobrze podjętą decyzję.
— Zadbaj o to, by nie uciekł. — W końcu musiał czymś ugłaskać Mię i załagodzić jej nerwy, które szarpał bezlitośnie. W jednej chwili się zdematerializował, stając się bezkształtnym kłębem czarnego dymu, który wyleciał przez okno w stronę nieba, a później będąc już czarną, rozmazną plamą, skierował się na Nokturn.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Nie. - Miał rację. Kwestia, o którą prosiła, była ważna, nagląca i należało ją rozwiązać natychmiast - co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Mniejsza z wilkołakiem, Ramsey przecież był na tyle zdolnym czarodziejem, że tak czy siak dałby sobie z nim rade - po prostu wróciłby mniej lub bardziej potłuczony, ale to tylko ciało, a lata praktyki utwierdziły ją w przekonaniu, że każdy fragment ciała da się naprawić, jeśli tylko popracuje się z nim odpowiednio długo. Może najpierw poboli, może nie będzie pięknie wyglądało - ale przecież istotniejsze były zgoła inne priorytety, w tym przypadku - zguba Cassandry, a właściwie Lysandry. Fakt, że Ramsey to rozumiał, że nie zadawał zbędnych pytań i zgodził się na jej prośbę, wiele dla niej znaczył - choć przecież na tym polegała ich umowa. Wstawienie zębów do jego szczęki kosztowało ją wiele sił - prośbę uważała za równoznaczną, nawet jeśli jej zadanie, mimo ryzyka odgryzienia dłoni, wydawało się znacznie bezpieczniejsze. Ale przecież on nie lubił tego, co zwykłe i bezpieczne - lubił wyzwania. A to było duże wyzwanie.
Bez wyrazu skinęła głową, jakby chcąc przytaknąć mu zupełnie zdroworozsądkowo, oczywiście, że wierzyła, Cassandra była przecież jej matką, najbliższą jej osobą, a właściwie jedyną bliską jej osobą. Dlatego walczyła o nią jak lwica - zawsze, teraz też, choć kosztowało ją to nieodwracalny fragment dumy. Nic nie miało znaczenia, kiedy chodziło o jej córkę. Tak naprawdę drżała, drżała ze strachu o Lysę, o to, co mogło się stać i o to, czego nie widziała w snach, a co zobaczyć mogła. Martwiła się, czy dziewczynka słyszała hałasy, czy ujrzała zbyt wiele? Czy naprawdę nie mogła - tak po prostu - żyć normalnie? Uniosła ku niemu wzrok, skinąwszy głową, wciąż udając spokój, choć nerwowość wciąż musiała przebijać się przez jej gesty, spojrzenia, ruchy. To była jej wina - dobrze o tym wiedziała. To przez nią, przez jej moc, moc jej matki i prababki, żyły tak jak żyły. Ale gdyby tylko użalała się w ten sposób nad każdym dniem, który przynosił im przykre niespodzianki, nigdy nie dożyłaby dnia dzisiejszego. Musiała się w końcu zebrać, wziąć w garść; wszystko będzie dobrze. Jeśli zajmie się nim Ramsey, mogła mieć pewność, że nieznajomy nie nawiedzi jej nigdy więcej, obiecał jej przecież jego serce. Nie spojrzała na niego, była wdzięczna, że nie ciągnął tematu. To wszystko wina przemiany.
Bez słowa obserwowała na ścianie cień jego dłoni sunących wzdłuż płaszcza celem zapięcia kolejnych guzików; odwrócona tyłem sylwetka Ramseya sprawiła, że wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Wyruszał na łów, przegnać jej koszmary, a nawet - już na nią nie patrzył w tej żałosnej chwili łamiącej słabości. Potrzebowała samotności. Nie mógł dostrzec skinięcia głową, poprzez które kolejny raz zgodziła się z jego słowami, tak. Odpoczynek był dokładnie tym, czego teraz potrzebowała.
Drgnęła - kiedy zapytał o zawartość - ale Ramsey sam odpowiedział sobie na to pytanie. Nie zamierzała dodawać nic więcej.
- Koty to też samotnicy - odparła, chwytając się jak brzytwy jedynego neutralnego tematu, rozpaczliwie usiłując ukryć emocje, które tak bezwstydnie przed nim obnażyła. Przeniosła wzrok na zwierzę, przez chwilę przyglądając się jego wolnym ruchom, kiedy w świetle księżyca błysnęło jego żółte oko - moment przed tym, jak rzucił się na ruszający się cień swojego pana. Był z niego dobry łowca. - Idź już - ponagliła go szeptem - bo jeszcze Puszek cię ubiegnie. - Nie miała w sobie pewności siebie ani nie wypowiadała tych słów z lekkością, nieudolnie udawała beztroskę, kiedy Ramsey się zbliżał - dotykał jej ramienia. To było dziwne - jego dotyk - subtelny, nienachalny i nieosaczający. Niezagrażający - tak bardzo różnił się od brata. Bezwiednie uniosła dłoń, mając go obok tak blisko, niepewna, co chce nią uczynić - lecz nim zrobiła cokolwiek, równie bezwiednie chwyciła własny nadgarstek w dłoń, zaciskając pięść i zatrzymując ręce gdzieś na wysokości własnej piersi. Jakkolwiek idiotycznie nie brzmiały teraz jego słowa, tym razem również miał rację. - Wolałabym dostać ostrzeżenie - poskarżyła się krótko; zapewne z czystej przekory. Gdyby została uprzedzona, mogłaby się przygotować, jednocześnie wiedząc, że spadło na nią fatum, którego nie byłaby w stanie przezwyciężyć.
- Nie karz mi na siebie długo czekać - W milczeniu odprowadzała go wzrokiem - do okna - kiedy zmrużyła zdumiona brwi i cofnęła pół kroku, dostrzegłszy, w co przeobraził się Ramsey. Pierwszy raz widziała na oczy coś podobnego, wyglądało jak chmura utkana z czystego mroku, z cienia, z czerni, z ciemności. Czarna Magia. Rzuciła się za nim, wspierając obie dłonie na parapecie i wychylając się przez szeroko otwarte okno na miasto, odprowadzając wzrokiem kłęb dymu, jak czarny kleks nicości sunący przez powietrze. Wolała nawet nie myśleć o tym, czym była ta forma. Ani jak Ramsey zdołał ją poznać. Najważniejsze było to, że miała go dzisiaj po swojej stronie. Zastygła w tej pozycji, póki cień Mulcibera nie zlał się z cieniami Nokturnu, tam, gdzie kończyło się migotanie latarni ulicy Pokątnej.
Uważaj na siebie, Rasmey.
Co teraz? Serce podpowiadało jej, by skorzystała z jego propozycji, usiadła, odpoczęła, może skosztowała wina, które zaproponował, odprężyła się, uspokoiła nerwy. Serce podpowiadało, że powinna się schować, by zmyć z siebie wstyd dzisiejszej nocy. I wreszcie, serce podpowiadało jej też, że powinna natychmiast wrócić do córki. Z Umhrą była bezpieczna - ale bezpieczna to za mało.
Nawet nie spostrzegła, kiedy pomiędzy jej dłonie wskoczył Puszek.
- Levicorpus - wypowiedziała ostro w momencie, w którym kot odbił się od parapetu z zamiarem wyskoczenia na zewnątrz. Zwierzę obróciło się w locie łapami do góry, wywołując mściwy uśmiech satysfakcji na twarzy Cassandry - cóż za niecodzienna pozycja dla kota! – po czym przelewitowała go z powrotem do pokoju, a później dalej, na korytarz i kolejnym zaklęciem z hukiem zamknęła za nim drzwi. Kocur nie powinien mieć dostępu do otwartego okna.
Odetchnęła głębiej powietrzem napływającym do pokoju z chłodnej ulicy. Dopiero po chwili przez otwarte okno ze świstem wyfrunęła wrona, gubiąc na parapecie ostre czarne pióro.
Przepraszam.
/zt
Bez wyrazu skinęła głową, jakby chcąc przytaknąć mu zupełnie zdroworozsądkowo, oczywiście, że wierzyła, Cassandra była przecież jej matką, najbliższą jej osobą, a właściwie jedyną bliską jej osobą. Dlatego walczyła o nią jak lwica - zawsze, teraz też, choć kosztowało ją to nieodwracalny fragment dumy. Nic nie miało znaczenia, kiedy chodziło o jej córkę. Tak naprawdę drżała, drżała ze strachu o Lysę, o to, co mogło się stać i o to, czego nie widziała w snach, a co zobaczyć mogła. Martwiła się, czy dziewczynka słyszała hałasy, czy ujrzała zbyt wiele? Czy naprawdę nie mogła - tak po prostu - żyć normalnie? Uniosła ku niemu wzrok, skinąwszy głową, wciąż udając spokój, choć nerwowość wciąż musiała przebijać się przez jej gesty, spojrzenia, ruchy. To była jej wina - dobrze o tym wiedziała. To przez nią, przez jej moc, moc jej matki i prababki, żyły tak jak żyły. Ale gdyby tylko użalała się w ten sposób nad każdym dniem, który przynosił im przykre niespodzianki, nigdy nie dożyłaby dnia dzisiejszego. Musiała się w końcu zebrać, wziąć w garść; wszystko będzie dobrze. Jeśli zajmie się nim Ramsey, mogła mieć pewność, że nieznajomy nie nawiedzi jej nigdy więcej, obiecał jej przecież jego serce. Nie spojrzała na niego, była wdzięczna, że nie ciągnął tematu. To wszystko wina przemiany.
Bez słowa obserwowała na ścianie cień jego dłoni sunących wzdłuż płaszcza celem zapięcia kolejnych guzików; odwrócona tyłem sylwetka Ramseya sprawiła, że wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Wyruszał na łów, przegnać jej koszmary, a nawet - już na nią nie patrzył w tej żałosnej chwili łamiącej słabości. Potrzebowała samotności. Nie mógł dostrzec skinięcia głową, poprzez które kolejny raz zgodziła się z jego słowami, tak. Odpoczynek był dokładnie tym, czego teraz potrzebowała.
Drgnęła - kiedy zapytał o zawartość - ale Ramsey sam odpowiedział sobie na to pytanie. Nie zamierzała dodawać nic więcej.
- Koty to też samotnicy - odparła, chwytając się jak brzytwy jedynego neutralnego tematu, rozpaczliwie usiłując ukryć emocje, które tak bezwstydnie przed nim obnażyła. Przeniosła wzrok na zwierzę, przez chwilę przyglądając się jego wolnym ruchom, kiedy w świetle księżyca błysnęło jego żółte oko - moment przed tym, jak rzucił się na ruszający się cień swojego pana. Był z niego dobry łowca. - Idź już - ponagliła go szeptem - bo jeszcze Puszek cię ubiegnie. - Nie miała w sobie pewności siebie ani nie wypowiadała tych słów z lekkością, nieudolnie udawała beztroskę, kiedy Ramsey się zbliżał - dotykał jej ramienia. To było dziwne - jego dotyk - subtelny, nienachalny i nieosaczający. Niezagrażający - tak bardzo różnił się od brata. Bezwiednie uniosła dłoń, mając go obok tak blisko, niepewna, co chce nią uczynić - lecz nim zrobiła cokolwiek, równie bezwiednie chwyciła własny nadgarstek w dłoń, zaciskając pięść i zatrzymując ręce gdzieś na wysokości własnej piersi. Jakkolwiek idiotycznie nie brzmiały teraz jego słowa, tym razem również miał rację. - Wolałabym dostać ostrzeżenie - poskarżyła się krótko; zapewne z czystej przekory. Gdyby została uprzedzona, mogłaby się przygotować, jednocześnie wiedząc, że spadło na nią fatum, którego nie byłaby w stanie przezwyciężyć.
- Nie karz mi na siebie długo czekać - W milczeniu odprowadzała go wzrokiem - do okna - kiedy zmrużyła zdumiona brwi i cofnęła pół kroku, dostrzegłszy, w co przeobraził się Ramsey. Pierwszy raz widziała na oczy coś podobnego, wyglądało jak chmura utkana z czystego mroku, z cienia, z czerni, z ciemności. Czarna Magia. Rzuciła się za nim, wspierając obie dłonie na parapecie i wychylając się przez szeroko otwarte okno na miasto, odprowadzając wzrokiem kłęb dymu, jak czarny kleks nicości sunący przez powietrze. Wolała nawet nie myśleć o tym, czym była ta forma. Ani jak Ramsey zdołał ją poznać. Najważniejsze było to, że miała go dzisiaj po swojej stronie. Zastygła w tej pozycji, póki cień Mulcibera nie zlał się z cieniami Nokturnu, tam, gdzie kończyło się migotanie latarni ulicy Pokątnej.
Uważaj na siebie, Rasmey.
Co teraz? Serce podpowiadało jej, by skorzystała z jego propozycji, usiadła, odpoczęła, może skosztowała wina, które zaproponował, odprężyła się, uspokoiła nerwy. Serce podpowiadało, że powinna się schować, by zmyć z siebie wstyd dzisiejszej nocy. I wreszcie, serce podpowiadało jej też, że powinna natychmiast wrócić do córki. Z Umhrą była bezpieczna - ale bezpieczna to za mało.
Nawet nie spostrzegła, kiedy pomiędzy jej dłonie wskoczył Puszek.
- Levicorpus - wypowiedziała ostro w momencie, w którym kot odbił się od parapetu z zamiarem wyskoczenia na zewnątrz. Zwierzę obróciło się w locie łapami do góry, wywołując mściwy uśmiech satysfakcji na twarzy Cassandry - cóż za niecodzienna pozycja dla kota! – po czym przelewitowała go z powrotem do pokoju, a później dalej, na korytarz i kolejnym zaklęciem z hukiem zamknęła za nim drzwi. Kocur nie powinien mieć dostępu do otwartego okna.
Odetchnęła głębiej powietrzem napływającym do pokoju z chłodnej ulicy. Dopiero po chwili przez otwarte okno ze świstem wyfrunęła wrona, gubiąc na parapecie ostre czarne pióro.
Przepraszam.
/zt
bo ty jesteś
prządką
prządką
Rozpoznasz go, podpowiadał mu cicho głos. Rozpozna go wśród kilku innych szemranych typów, bo jedyne czym miał się wyróżniać wśród podobnych sobie to blizną. Może i posturą, wśród reszty wychudzonych, wpółżywych i zniszczonych czarną magią magów. Faza księżyca podpowiadała mu również, że nie będzie zbyt spokojny. To były bardzo cenne wskazówki, które powinny mu wystarczyć, by go zlokalizować, wytropić jak zwierzę, choć to zaledwie wstęp do tej krótkiej historii z niezbyt pomyślnym zakończeniem.
Pojawił się w ciemności za rogiem, w jednej z bocznych alejek, nie wzbudzając żadnego zainteresowania. Nokturn był o tej godzinie opustoszały, przerażająco zimny i bardziej ponury niż kiedykolwiek — nie licząc kilku ciał, żywych lub martwych, podpartych o wilgotne, oślizgłe mury. Nawet szczury postanowiły szukać cieplejszego miejsca, w piwnicach i zapleczach znajdujących się tu sklepów. Skierował się do Wywerny, bo to tam właśnie miał przebywać. Spotkał się z nim w progu, po tym jak z rozmachem otworzył drzwi i z niepohamowaną złością opuścił wątpliwej reputacji lokal. Burczał pod nosem, warczał z niezadowoleniem, klnąc jak szewc. Coś poszło nie tak, pomyślał. W innych okolicznościach nie zwróciłby na niego uwagi, wielu było takich jak on. Lecz to były wyjątkowe okoliczności. Wymagały wyjątkowych działań.
Szedł za nim przez chwilę, tak jak i on, środkiem, zachlapanej błotem uliczki, wcale nie kryjąc się ze swoją obecnością. W takim miejscu jak to, nie było mowy o przypadku. Kroczył w kałużach i czekał, aż jego przeciwnika pokona zniecierpliwienie i złość; aż zdecyduje się na nagły i niespodziany atak. Ale tego się właśnie Ramsey spodziewał. Kiedy pierwsze zaklęcie poleciało w jego stronę wzbił się w powietrze i pojawił za nim, nim ten zdążył właściwie zaskoczyć. Wycelował w niego różdżką i wymówił inkantacje. Nie chciał go zabijać. Jeszcze nie. Cassandra zasługiwała na to, by zdechł w męczarniach. Ten uchylił się. Kiedy odskoczył błękitna sakiewka wypadła mu z kieszeni na bruk. Wyglądała jak symbol niewinności i łagodności w gnijącym wrzodzie tego miasta.
W tym wszystkim był jeden mankament — w bezpośrednim, fizycznym starciu Ramsey nie ma szans, z czego zdawał sobie doskonale sprawę. Ale sytuacja diametralnie uległa zmianie, gdy wzrok Mulcibera powędrował za sakiewką, a mężczyzna uległ bestialskiej sile, która próbowała się uwolnić i przejąć nad nim kontrolę. Był zbyt blisko. To działo się zbyt szybko. Coś świsnęło, ból przypominał ukłucie igły, a później stał się tępy i promieniujący. Krew pociekła po policzku. Nie zdążył się zorientować w wyniku czego tak naprawdę. Podrapał go? Uderzył? Zamroczył na moment. Odebrał mu cenne sekundy. Tyle kosztował go ten błąd, moment nieuwagi, nim zebrał się w sobie, by zakończyć ten pojedynek tak, jak od początku zakładał.
Zacisnął mocniej różdżkę, wycelował. Oszukiwał jego zmysły, gdy rozpływał się ciemności i pojawiał tuż za nim. Rozbroił go, a później powalił na ziemię. Krew broczyła się ze wszystkich jego ran, uciekając pomiędzy kocie łby, wzdłuż ulicy. Krztusił się nią, aż w końcu udusił, próbując w ostatniej chwili powstrzymać szaleńcze zamiary. Umarł na uboczu, zmasakrowany, nie przypominając siebie sprzed godziny.
Ramsey wrócił do mieszkania na Pokątnej, kiedy już świtało. Blade promienie słońca wpadały do jego sypialni przez chwilę, nim schowały się za nadciągające stalowe chmury. Pokój był jednak pusty, a po Cassandrze został tylko ten zapach. I jedno krucze pióro na parapecie. Wziął je między palce i uniósł do twarzy, dokładnie w palcach gładząc jego fakturę. Nie mógł mieć wątpliwości do kogo należało.
Jakimś cudem wiedział, co uczyni, nim jeszcze ją zostawił. Kierowali się wyborami, które było łatwiej lub trudniej zrozumieć, a on wykazałby się potworną naiwnością, licząc na to, że jeszcze ujrzy tej nocy jej twarz. Tak niecodziennie bezradną, samotną i niepewną. Widok Cassandry toczącej potworny bój z samą sobą stanął mu przed oczami, gdy gładził jej pióro. Chłonął wspomnienie z tamtej — odległej już — rzeczywistości, analizując jej siłę i słabości, kawałek po kawałku, przypominając sobie zapisany w pamięci obrazek wyrazów jej twarzy, hamowanych odruchów, przemyślanych póz. Nieudolne próby ukrycia tego wszystkiego z czym się borykała. Później uświadomił sobie, że niepotrzebnie się nad tym rozwodzi. W każdym razie, nie powinien tego czynić, nim analiza zbyt mocno go pochłonie i wymusi na nim chęć zrozumienia istoty jej problemów. Była matką, miała swoje priorytety, których nie śmiał podważać. Był jednak pewien, że jest w bardziej odpowiednim miejscu; w takim, z którym czuje, że być naprawdę powinna, w którym on jej nie dosięgnie i nie zechce nękać.
Ułożył pióro na szafce przy łóżku i ostatnie minuty nocy poświęcił sobie, doprowadzając się do porządku, nim dokończy sprawy i zamknie dzisiejszy rozdział na dobre. Ubrudzone z krwi i błota ubrania nadawały się tylko do śmieci — były to jednak niewielkie straty, jakie przyszło mu ponieść tej nocy.
Nim jeszcze słońce wzeszło wysoko nad horyzont, dorwał na Pokątnej młodego czarodzieja, którego odpowiednio przekonał by wyświadczył mu pewną przysługę. Do takich zadań miał prawdziwy talent. Dar przekonywania, jak mawiają. Młodzieniec chcąc nie chcąc zgodził się i wyruszył na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu wyposażony w średniej wielkości pakunek. Czuł trwogę i prawdziwy, nieznany do tej pory lęk przed tym miejscem, ale nie mógł odmówić. Nie potrafił pokręcić głową i zlekceważyć prośby schludnie wyglądającego czarodzieja. Dotarł do lecznicy bez większych problemów, jakby znał drogę na pamięć, nie musząc pytać nikogo o właściwy budynek. Doręczył paczkę do rąk własnych — zgodnie z uzyskaną informacją — do uzdrowicielki o skórze białej jak papier, włosach w kolorze smoły i błyszczących, szmaragdowych oczach. Sam nie wiedział, co kryje się w drewnianej skrzynce. Tam, zgodnie ze złożoną w nocy obietnicą, było krwawe ludzkie serce. Bo Mulciber nie rzucał słów na wiatr.
Błękitną sakiewkę zostawił przy sobie, schowaną głęboko w sypialnianej szufladzie, pomiędzy braniami. Nie mógł się oprzeć, by nie sprawdzić jej zawartości, nie uważając, by czynił coś złego. Prawda mu się należała. To z jej powodu miał za sobą kolejną, nieprzespaną noc. Jej zawartość jednak wymagała rozmowy. Poważnej rozmowy między nimi. Dlatego nie mógł dołączyć jej do przesyłki, uznając ten rozdział za niezakończony i wymagający wspólnie spisanego epilogu.
|zt
Pojawił się w ciemności za rogiem, w jednej z bocznych alejek, nie wzbudzając żadnego zainteresowania. Nokturn był o tej godzinie opustoszały, przerażająco zimny i bardziej ponury niż kiedykolwiek — nie licząc kilku ciał, żywych lub martwych, podpartych o wilgotne, oślizgłe mury. Nawet szczury postanowiły szukać cieplejszego miejsca, w piwnicach i zapleczach znajdujących się tu sklepów. Skierował się do Wywerny, bo to tam właśnie miał przebywać. Spotkał się z nim w progu, po tym jak z rozmachem otworzył drzwi i z niepohamowaną złością opuścił wątpliwej reputacji lokal. Burczał pod nosem, warczał z niezadowoleniem, klnąc jak szewc. Coś poszło nie tak, pomyślał. W innych okolicznościach nie zwróciłby na niego uwagi, wielu było takich jak on. Lecz to były wyjątkowe okoliczności. Wymagały wyjątkowych działań.
Szedł za nim przez chwilę, tak jak i on, środkiem, zachlapanej błotem uliczki, wcale nie kryjąc się ze swoją obecnością. W takim miejscu jak to, nie było mowy o przypadku. Kroczył w kałużach i czekał, aż jego przeciwnika pokona zniecierpliwienie i złość; aż zdecyduje się na nagły i niespodziany atak. Ale tego się właśnie Ramsey spodziewał. Kiedy pierwsze zaklęcie poleciało w jego stronę wzbił się w powietrze i pojawił za nim, nim ten zdążył właściwie zaskoczyć. Wycelował w niego różdżką i wymówił inkantacje. Nie chciał go zabijać. Jeszcze nie. Cassandra zasługiwała na to, by zdechł w męczarniach. Ten uchylił się. Kiedy odskoczył błękitna sakiewka wypadła mu z kieszeni na bruk. Wyglądała jak symbol niewinności i łagodności w gnijącym wrzodzie tego miasta.
W tym wszystkim był jeden mankament — w bezpośrednim, fizycznym starciu Ramsey nie ma szans, z czego zdawał sobie doskonale sprawę. Ale sytuacja diametralnie uległa zmianie, gdy wzrok Mulcibera powędrował za sakiewką, a mężczyzna uległ bestialskiej sile, która próbowała się uwolnić i przejąć nad nim kontrolę. Był zbyt blisko. To działo się zbyt szybko. Coś świsnęło, ból przypominał ukłucie igły, a później stał się tępy i promieniujący. Krew pociekła po policzku. Nie zdążył się zorientować w wyniku czego tak naprawdę. Podrapał go? Uderzył? Zamroczył na moment. Odebrał mu cenne sekundy. Tyle kosztował go ten błąd, moment nieuwagi, nim zebrał się w sobie, by zakończyć ten pojedynek tak, jak od początku zakładał.
Zacisnął mocniej różdżkę, wycelował. Oszukiwał jego zmysły, gdy rozpływał się ciemności i pojawiał tuż za nim. Rozbroił go, a później powalił na ziemię. Krew broczyła się ze wszystkich jego ran, uciekając pomiędzy kocie łby, wzdłuż ulicy. Krztusił się nią, aż w końcu udusił, próbując w ostatniej chwili powstrzymać szaleńcze zamiary. Umarł na uboczu, zmasakrowany, nie przypominając siebie sprzed godziny.
Ramsey wrócił do mieszkania na Pokątnej, kiedy już świtało. Blade promienie słońca wpadały do jego sypialni przez chwilę, nim schowały się za nadciągające stalowe chmury. Pokój był jednak pusty, a po Cassandrze został tylko ten zapach. I jedno krucze pióro na parapecie. Wziął je między palce i uniósł do twarzy, dokładnie w palcach gładząc jego fakturę. Nie mógł mieć wątpliwości do kogo należało.
Jakimś cudem wiedział, co uczyni, nim jeszcze ją zostawił. Kierowali się wyborami, które było łatwiej lub trudniej zrozumieć, a on wykazałby się potworną naiwnością, licząc na to, że jeszcze ujrzy tej nocy jej twarz. Tak niecodziennie bezradną, samotną i niepewną. Widok Cassandry toczącej potworny bój z samą sobą stanął mu przed oczami, gdy gładził jej pióro. Chłonął wspomnienie z tamtej — odległej już — rzeczywistości, analizując jej siłę i słabości, kawałek po kawałku, przypominając sobie zapisany w pamięci obrazek wyrazów jej twarzy, hamowanych odruchów, przemyślanych póz. Nieudolne próby ukrycia tego wszystkiego z czym się borykała. Później uświadomił sobie, że niepotrzebnie się nad tym rozwodzi. W każdym razie, nie powinien tego czynić, nim analiza zbyt mocno go pochłonie i wymusi na nim chęć zrozumienia istoty jej problemów. Była matką, miała swoje priorytety, których nie śmiał podważać. Był jednak pewien, że jest w bardziej odpowiednim miejscu; w takim, z którym czuje, że być naprawdę powinna, w którym on jej nie dosięgnie i nie zechce nękać.
Ułożył pióro na szafce przy łóżku i ostatnie minuty nocy poświęcił sobie, doprowadzając się do porządku, nim dokończy sprawy i zamknie dzisiejszy rozdział na dobre. Ubrudzone z krwi i błota ubrania nadawały się tylko do śmieci — były to jednak niewielkie straty, jakie przyszło mu ponieść tej nocy.
Nim jeszcze słońce wzeszło wysoko nad horyzont, dorwał na Pokątnej młodego czarodzieja, którego odpowiednio przekonał by wyświadczył mu pewną przysługę. Do takich zadań miał prawdziwy talent. Dar przekonywania, jak mawiają. Młodzieniec chcąc nie chcąc zgodził się i wyruszył na Ulicę Śmiertelnego Nokturnu wyposażony w średniej wielkości pakunek. Czuł trwogę i prawdziwy, nieznany do tej pory lęk przed tym miejscem, ale nie mógł odmówić. Nie potrafił pokręcić głową i zlekceważyć prośby schludnie wyglądającego czarodzieja. Dotarł do lecznicy bez większych problemów, jakby znał drogę na pamięć, nie musząc pytać nikogo o właściwy budynek. Doręczył paczkę do rąk własnych — zgodnie z uzyskaną informacją — do uzdrowicielki o skórze białej jak papier, włosach w kolorze smoły i błyszczących, szmaragdowych oczach. Sam nie wiedział, co kryje się w drewnianej skrzynce. Tam, zgodnie ze złożoną w nocy obietnicą, było krwawe ludzkie serce. Bo Mulciber nie rzucał słów na wiatr.
Błękitną sakiewkę zostawił przy sobie, schowaną głęboko w sypialnianej szufladzie, pomiędzy braniami. Nie mógł się oprzeć, by nie sprawdzić jej zawartości, nie uważając, by czynił coś złego. Prawda mu się należała. To z jej powodu miał za sobą kolejną, nieprzespaną noc. Jej zawartość jednak wymagała rozmowy. Poważnej rozmowy między nimi. Dlatego nie mógł dołączyć jej do przesyłki, uznając ten rozdział za niezakończony i wymagający wspólnie spisanego epilogu.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sypialnia
Szybka odpowiedź