Sypialnia
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia
Duża i w porównaniu do salonu dość pusta. Gdzieś po środku znajdowało się szerokie łóżko pokryte pościelą, kocami, niedźwiedzią skórą, masa poduszek. Po bokach małe szafki nocne ze świecami, pewnie jakąś szklanką po ognistej, na przeciwko samotne lustro — niezwykłe, magiczne zwierciadło przepowiadające przyszłość; obok szafa i komoda, na której leżały książki i stary, cicho tykajacy zegar, odmierzający każdą straconą minutę jego cennego czasu. NAD ŁÓŻKIEM WISI JEMIOŁA, BO DOBRZE NA NIEGO DZIAŁA
[bylobrzydkobedzieladnie]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 23.12.17 17:47, w całości zmieniany 4 razy
Jej relacje z Tristanem pozostawały w kręgu spraw prywatnych, osobistych, przeznaczonych wyłącznie dla nich — i trochę dla jego wścibskiego nosa — tak długo, jak nie ważyły na losach ich wspólnej sprawy. Nie interesowały go szczególnie, nie miał nawet powodu do interesowania się ich związkiem poza jednym: lubił wiedzieć. Rzadko demonstrował obszar swoich informacji, nie chwalił się nimi, a wykorzystywał do własnych celów. Sytuacja Deirdre była inna. Tristan pozostawał jego przyjacielem, ale oni wszyscy byli też Śmierciożercami i to, cokolwiek w ich prywatnych światach miałoby się wydarzyć, czyniło ich sojusznikami. Jeśli sądziła, że pewne rzeczy zachowa w tajemnicy przed wszystkimi, nie doceniała go, a to był tylko okruch w kopcu możliwości. Nie ciągnął dłużej dyskusji, odpowiedział przeciągłym, szelmowskim uśmiechem na jej słowa, przelotnym spojrzeniem z boku. Nie wczuwał się ani w nią, ani w jej ciało, które ulegle musiało ustępować jego woli, dostosować mimikę do tego, co chciał nią osiągnąć. Wychodziło różnie, twarz Deirdre rozciągała się i zwężała nienaturalnie, zazwyczaj była obojętna, jej uśmiech subtelny i tajemniczy. Mógłby żałować, że jest bezpośrednim sprawcą tych zmian i nie może ich obserwować z boku, zamiast tego miał okazję śledzić swoją własną twarz, która zdawała się do niej dobrze pasować. Mogłaby posiąść jego ciało, jego twarz na stałe, bawić się nią, doskonale go naśladując w każdym najmniejszym geście — i z każdą chwilą wychodziło jej to coraz lepiej, był przekonany, że on sam dokładnie tak wygląda.
— Szkoda, że nie posiadłaś daru metamorfomagii. Pasuję ci — odparł arogancko, puszczając jej kapryśne oczko. To, jak próbowała się prezentować, jak się uśmiechała mógłby świadczyć, że dość wnikliwie poznała jego fizjonomię. — Myślałem, że już zdołałaś się przyzwyczaić do swojego nowego ciała— odparł, wolno kręcąc karkiem. Ułożył na nim delikatną dłoń kobiety i zatoczył powolny okrąg, przysłuchując się strzelającym cicho chrząstkom. Rzadko się rozciągał, rzadko kiedy dobrze sypiał. Dziś udało mu się zamknąć powieki na kilka godzin, więc zastane w jednej pozycji mięśnie wymagały rozruszania, a nieprawidłowo ułożone kości wskoczenia na swoje stałe miejsce. Deirdre, lub raczej jej ciało nie wydawało się obolałe ze snu, a mimo wszystko czuł wiele mięśni, które nie sądził, że nawet posiada. Rozmasował delikatnie nadgarstki, uważając na wrażliwą, zasinioną skórę. — Jeśli chcesz je z powrotem— swoje ciało— weź je sobie.— Rozpostarł ręce na boki, odwracając się do niej przodem. Czekał przez chwilę, aż odbierze swoją skradzioną własność, lecz nic się nie zmieniło. Wciąż tkwił w jej kobiecej figurze, ona zaś, nie — panowała nad męskim ciałem.
Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami, nie ruszając się ani o cal, nie mrugając powiekami zakończonymi firaną ciemnych rzęs. Patrzył na swoje dlłonie, palce, na przeguby pokryte dowodami użycia większej siły, na klatkę, która falowała w za dużej koszuli to w górę to w dół.
— Chyba masz rację — westchnął wreszcie, po czasie orientując się, co zaproponowała. — Odnośnie przyjaźni — wyjaśnił, a lewa ciemna brew poszybowała w górę. — Wiele możemy się o sobie dowiedzieć, Deirdre, prawda? Tak dogłębnie przyglądając się sobie?— Uśmiechnął się niewinnie, czyniąc krok w jej stronę. Musiał zadrzeć głowę w górę, by na siebie spojrzeć, choć mówił to prosto do niej, tkwiącej w jego powłoce, ciele, które miło byłoby odzyskać.
— Ja nie. Wolę cię poważną — odparł, patrząc jej w oczy. Twarz o wyraźnych, azjatyckich rysach powoli traciła na ostrości, wygładzała się, kiedy brwi i kąciki ust opadały do swych naturalnych, niewymuszonych sztuczną potrzebą kształtów. Znów stawała się maską bez wyrazu, twarzą pozbawioną emocji. Jedynie oczy, ciemne jak dwa węgielne kamienie błyszczały, zdradzając ukrytą dzikość. — Dostojną brzmi bardziej odpowiednio — poprawił się po chwili. Potrafiła się uśmiechać, a nawet śmiać na zawołanie, gdy tylko tego wymagała sytuacja mogła wejść w każdą rolę — nawet uśmiechniętej uroczej dziewczynki, którą pewnie nigdy nie była. Nie potrzebował jej fałszywych min, jej sztucznej kokieterii.
Nie potrafił wyjaśnić, co było rzeczywistym powodem jego dziwnego samopoczucia. Czuł się tak, jakby krew w nim wrzała lub w żyłach pełzało jakieś robactwo, jakby coś zatruwało go od środka, a może zjadało od wewnątrz. Jakaś przedziwna choroba, której nie potrafił ani nazwać, ani wykryć. Serce biło mu szybciej — często sam zapominał, że posiada owy organ. Zazwyczaj pracował cicho, bezszelestnie, bez zbędnych uniesień i zrywów.
— Powinnaś się udać do uzdrowiciela — powiedział, nie bacząc na jej odpowiedź. Miał na myśli coś zupełnie innego niż ona, nie rozumieli się. On sam nie rozumiał tego, co mówiło do niego obce ciało, nie potrafił operować tym językiem, komunikować się ze zbiorem tkanek, z którym nie był w żaden sposób połączony, wobec którego nawet nie mogło zaistnieć zwyczajne przyzwyczajenie. Mówił tez poważnie, nie żartował. Życie Deirdre było istotne dla sprawy, powinna być w dobrym zdrowiu, gdy udadzą się do Azkabanu. A może to dziwne przeczucie, to gwałtowniej bijące serce nie było wcale jego własną reakcją, odruchem. Może było szeptem przyszłości, która wciąż była dość odległa? — Nie teraz, później.
Zmarszczył brwi, odwracając się do niej plecami. Warkocz wciąż drażnił jego kark i plecy, które wydawały się być do tego przyzwyczajone. Nie przeszkadzała mu ciężkość głowy. Nie potrafił przywyknął do subtelnego, przyjemnego smyrania pomiędzy łopatkami. Nie rozumiał, co miała na myśli, kiedy kazała mu się ubrać. Uniósł brwi, spoglądając na nią z niewypowiedzianym głośno pytaniem — wszak był ubrany i to dość dokładnie. Koszulę zapiął prawie pod samą szyję, nic nie miało prawa ukazać się światu, dół włożył głęboko w spodnie, spiął na biodrach pasem. Kompletnemu odzieniu brakowało wyłącznie skarpetek i butów, które — jak z góry zakładał — będą za duże, więc mogą stanowić większe zagrożenie niż wsparcie delikatnych podbić. Podążył za nią spojrzeniem, aż do płaszcza, z którego wyciągnęła cytrynowe landrynki, nieodłączny atrybut Mulcibera, podobnie jak paczka dobrych papierosów. Nie miał ochoty na słodycze, organizm się tego nie domagał, choć wziął pod uwagę zabranie cukierka, gdy podeszła bliżej, a zapach cytrusów rozpylił się w powietrzu wraz z jej wydechem. Głośny trzask pomiędzy zębami wywołał go do odpowiedzi:
— Chcesz go odwiedzić zanim udamy się do Edgara?— zaproponował niezobowiązująco i beznamiętnie, sięgając po skarpetki. Rozwinął je i założył na stopy, kierując na nie całą swoją uwagę. Nie miał żadnego interesu, aby udawać się do jej klienta, szczególnie będąc w tym słabszym i wzbudzającym większe zainteresowanie ciele. Jego propozycja, choć surowa i poważna, była jednocześnie całkiem szczera i pozbawiona drwiny. Wrócił do łóżka po swoją różdżkę. Wierzył, że powinna działać nawet w jej dłoni, była powiązania z jego magią, tą która go definiowała, nie z ciałem, które mogło być ułomne, wybrakowane, zniszczone. Schował ją z tyłu, za plecami, wsuwając za pasek spodni i ruszył w stronę otwartego okna. —Czyżby Burke był niezadowolony z twoich usług?
— Szkoda, że nie posiadłaś daru metamorfomagii. Pasuję ci — odparł arogancko, puszczając jej kapryśne oczko. To, jak próbowała się prezentować, jak się uśmiechała mógłby świadczyć, że dość wnikliwie poznała jego fizjonomię. — Myślałem, że już zdołałaś się przyzwyczaić do swojego nowego ciała— odparł, wolno kręcąc karkiem. Ułożył na nim delikatną dłoń kobiety i zatoczył powolny okrąg, przysłuchując się strzelającym cicho chrząstkom. Rzadko się rozciągał, rzadko kiedy dobrze sypiał. Dziś udało mu się zamknąć powieki na kilka godzin, więc zastane w jednej pozycji mięśnie wymagały rozruszania, a nieprawidłowo ułożone kości wskoczenia na swoje stałe miejsce. Deirdre, lub raczej jej ciało nie wydawało się obolałe ze snu, a mimo wszystko czuł wiele mięśni, które nie sądził, że nawet posiada. Rozmasował delikatnie nadgarstki, uważając na wrażliwą, zasinioną skórę. — Jeśli chcesz je z powrotem— swoje ciało— weź je sobie.— Rozpostarł ręce na boki, odwracając się do niej przodem. Czekał przez chwilę, aż odbierze swoją skradzioną własność, lecz nic się nie zmieniło. Wciąż tkwił w jej kobiecej figurze, ona zaś, nie — panowała nad męskim ciałem.
Zastanowił się przez chwilę nad jej słowami, nie ruszając się ani o cal, nie mrugając powiekami zakończonymi firaną ciemnych rzęs. Patrzył na swoje dlłonie, palce, na przeguby pokryte dowodami użycia większej siły, na klatkę, która falowała w za dużej koszuli to w górę to w dół.
— Chyba masz rację — westchnął wreszcie, po czasie orientując się, co zaproponowała. — Odnośnie przyjaźni — wyjaśnił, a lewa ciemna brew poszybowała w górę. — Wiele możemy się o sobie dowiedzieć, Deirdre, prawda? Tak dogłębnie przyglądając się sobie?— Uśmiechnął się niewinnie, czyniąc krok w jej stronę. Musiał zadrzeć głowę w górę, by na siebie spojrzeć, choć mówił to prosto do niej, tkwiącej w jego powłoce, ciele, które miło byłoby odzyskać.
— Ja nie. Wolę cię poważną — odparł, patrząc jej w oczy. Twarz o wyraźnych, azjatyckich rysach powoli traciła na ostrości, wygładzała się, kiedy brwi i kąciki ust opadały do swych naturalnych, niewymuszonych sztuczną potrzebą kształtów. Znów stawała się maską bez wyrazu, twarzą pozbawioną emocji. Jedynie oczy, ciemne jak dwa węgielne kamienie błyszczały, zdradzając ukrytą dzikość. — Dostojną brzmi bardziej odpowiednio — poprawił się po chwili. Potrafiła się uśmiechać, a nawet śmiać na zawołanie, gdy tylko tego wymagała sytuacja mogła wejść w każdą rolę — nawet uśmiechniętej uroczej dziewczynki, którą pewnie nigdy nie była. Nie potrzebował jej fałszywych min, jej sztucznej kokieterii.
Nie potrafił wyjaśnić, co było rzeczywistym powodem jego dziwnego samopoczucia. Czuł się tak, jakby krew w nim wrzała lub w żyłach pełzało jakieś robactwo, jakby coś zatruwało go od środka, a może zjadało od wewnątrz. Jakaś przedziwna choroba, której nie potrafił ani nazwać, ani wykryć. Serce biło mu szybciej — często sam zapominał, że posiada owy organ. Zazwyczaj pracował cicho, bezszelestnie, bez zbędnych uniesień i zrywów.
— Powinnaś się udać do uzdrowiciela — powiedział, nie bacząc na jej odpowiedź. Miał na myśli coś zupełnie innego niż ona, nie rozumieli się. On sam nie rozumiał tego, co mówiło do niego obce ciało, nie potrafił operować tym językiem, komunikować się ze zbiorem tkanek, z którym nie był w żaden sposób połączony, wobec którego nawet nie mogło zaistnieć zwyczajne przyzwyczajenie. Mówił tez poważnie, nie żartował. Życie Deirdre było istotne dla sprawy, powinna być w dobrym zdrowiu, gdy udadzą się do Azkabanu. A może to dziwne przeczucie, to gwałtowniej bijące serce nie było wcale jego własną reakcją, odruchem. Może było szeptem przyszłości, która wciąż była dość odległa? — Nie teraz, później.
Zmarszczył brwi, odwracając się do niej plecami. Warkocz wciąż drażnił jego kark i plecy, które wydawały się być do tego przyzwyczajone. Nie przeszkadzała mu ciężkość głowy. Nie potrafił przywyknął do subtelnego, przyjemnego smyrania pomiędzy łopatkami. Nie rozumiał, co miała na myśli, kiedy kazała mu się ubrać. Uniósł brwi, spoglądając na nią z niewypowiedzianym głośno pytaniem — wszak był ubrany i to dość dokładnie. Koszulę zapiął prawie pod samą szyję, nic nie miało prawa ukazać się światu, dół włożył głęboko w spodnie, spiął na biodrach pasem. Kompletnemu odzieniu brakowało wyłącznie skarpetek i butów, które — jak z góry zakładał — będą za duże, więc mogą stanowić większe zagrożenie niż wsparcie delikatnych podbić. Podążył za nią spojrzeniem, aż do płaszcza, z którego wyciągnęła cytrynowe landrynki, nieodłączny atrybut Mulcibera, podobnie jak paczka dobrych papierosów. Nie miał ochoty na słodycze, organizm się tego nie domagał, choć wziął pod uwagę zabranie cukierka, gdy podeszła bliżej, a zapach cytrusów rozpylił się w powietrzu wraz z jej wydechem. Głośny trzask pomiędzy zębami wywołał go do odpowiedzi:
— Chcesz go odwiedzić zanim udamy się do Edgara?— zaproponował niezobowiązująco i beznamiętnie, sięgając po skarpetki. Rozwinął je i założył na stopy, kierując na nie całą swoją uwagę. Nie miał żadnego interesu, aby udawać się do jej klienta, szczególnie będąc w tym słabszym i wzbudzającym większe zainteresowanie ciele. Jego propozycja, choć surowa i poważna, była jednocześnie całkiem szczera i pozbawiona drwiny. Wrócił do łóżka po swoją różdżkę. Wierzył, że powinna działać nawet w jej dłoni, była powiązania z jego magią, tą która go definiowała, nie z ciałem, które mogło być ułomne, wybrakowane, zniszczone. Schował ją z tyłu, za plecami, wsuwając za pasek spodni i ruszył w stronę otwartego okna. —Czyżby Burke był niezadowolony z twoich usług?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Słodka teatralność gestów nowej Deirdre niezmiennie budziła irytację prawowitej właścicielki ciała, lecz oprócz niezadowolenia kiełkowało w niej pewne uznanie. Odkąd dowiedziała się, że kroczą tą samą ścieżką, darzyła Mulcibera dużym szacunkiem, wyrastając ponad nieporozumienia z przeszłości. Służył Czarnemu Panu długo i odważnie, zgłębiał tajemnice, których - z czego zdawała sobie sprawę pomimo chorobliwej ambicji - wierzchu ona nie potrafiłaby nawet lekko zdrapać, a przy tym łączył w sobie dwie cechy, jakie uznawała i w sobie samej za istotne. Nonszalancję i zarazem obojętność, umiejętność budowania dystansu, który wcale nie odpychał a przyciągał. Podejrzewała, że w jego przypadku nie jest to wystudiowana poza ani udana manipulacja a czysta ekspresja charakteru, wbrew pozorom dość prostego. Potrafiła docenić bezkompromisowość skomplikowania, wszystkie te paradoksy, upchnięte w nieco zbyt chłopięcym jak na jej upodobania ciele. Nawet w tak trudnym momencie, podczas przeglądania się w krzywym zwierciadle.
- Prawdziwa sztuka to zmiana duszy, nie ciała - odparła tylko spokojnie na dość nietypowy komplement. Metamorfomagowie bywali przydatni, ale nigdy nie zachwycała się tą sztuką tak, jak większość społeczeństwa. Przybieranie fizycznych masek nie dorastało do pięt sztuce prawdziwego kłamstwa, posługiwania się tą samą twarzą o różnych odcieniach; szeptu, śpiewu i krzyku, mącących w głowie mocniej od podkradnięcia czyjegoś szkieletu. - Ale myślę, że byłabym świetnym mężczyzną - dodała bez przesadnej pychy; znała samczy świat, akceptowane zachowania, różnorodność, słabości nim targające; znała też kobiety, co dawałoby jej znaczną przewagę w maratonie po kobiece serca oraz fragmenty bielizny. Na kilka sekund znów powróciła ciekawość męskich doznań, spojrzeń, przyjemności - czy naprawdę opanowywała ich na tak krótko? - ale poskromiła to zawodowe zainteresowanie. Nie należała już do tego świata. Ba, w tym momencie, nie miała w sobie praktycznie nic z Miu, prężącej się przed nią ze złośliwym błyskiem w czarnych oczach. - Choć nie wybrałabym ciebie jako swoje nowe mieszkanie. Masz zapewne zbyt wiele nierozwiązanych spraw i ukrytych wrogów - poinformowała z cichym westchnieniem, które tak dobrze oddawało charakter zblazowanego Mulcibera. Zaczynała rozumieć, dlaczego się tak zachowywał, niekiedy szkoda było słów a cytrynowy oddech mógł przekazać więcej niż nawet najbardziej skomplikowane metafory. Zastanowiła się jak często musiał spotykać się z ludźmi głupszymi, o zamkniętych umysłach, denerwującymi lub po prostu nudnymi - czy równie często, co ona? Może faktycznie mieli więcej wspólnego niż mogłoby się z pozoru wydawać? Zmarszczyła brwi, obserwując rozłożone zachęcająco ciało. - Lepiej nie. Istnieje ryzyko, że zawiodłabym jako kochanek - uśmiechnęła się kpiąco, odbierając sugestię dwuznacznie, podobnież na nią odpowiadając. Dobrze, coraz częściej czuła sarkastyczne rozbawienie, o wiele lepsze niż zdesperowana bezradność, z jaką obudziła się tego ranka. Zrobiła kilka kroków w przód, by znaleźć się przy lustrze i dokonać ostatnich poprawek - wygładzić przód koszuli, naciągnąć pas spodni, rozwinąć mankiety. Zerknęła w odbicie, nie do końca pewna, jak czuje się podczas pozornie niefrasobliwej rozmowy o wzajemnym poznawaniu się. - Więcej dowiedziałam się o sobie niż o tobie. A ty? - odpowiedziała po chwili zastanowienia, lustrując się krytycznym spojrzeniem. Ciężko było traktować ją poważnie - i ciężko było się powstrzymać od pochwycenia drobnych nadgarstków, śledzenia linii bioder, oderwania wzroku od pełnych ust. Żadnego zagłębiania się dalej, obserwacja pustej wydmuszki była znacznie prostsza; zdała sobie sprawę z tego, że coś, co uważała za swój główny atut może zaszkodzić jej w dalszej drodze, jaką obrała. Ramsey prezentował się inaczej, być może nie robił wrażenia posturą, ale w spojrzeniu ostrych, czasem wręcz kryształowych, szarych oczu było coś, co nakazywało ostrożność. Przyglądała się swojemu odbiciu jeszcze przez chwilę, w milczeniu, sunąc opuszkami palców od czoła, przez brwi, nos, delikatne bruzdy w policzkach, na wąskich, lepkich od cytrynowej landrynki ustach kończąc. Ona. I on, w zadziwiającym dwupaku; najdziwniejszy sen, jaki mogłaby wyśnić.
Odwróciła się ponowne do niego, już względnie ubranego, odpowiadając pięknym - tym razem prawdziwym, bez kpiny, złośliwości czy znudzenia - uśmiechem, którego nigdy nie była i nie mogłaby być świadkiem. - Prawisz mi wspaniałe komplementy - odrzekła, nieco uspokojona patrząc na swoją zwykłą twarz, taką, jaką pragnęła przybierać zawsze; obojętną i pustą, gotową do zapełnienia, zamalowania sztucznymi uczuciami. Ledwie powstrzymała się od dotknięcia zapadniętych policzków. Łatwość, z jaką Mulciber wszedł w jej ciało powinna ją zaniepokoić. - I okazujesz mi wzruszającą troskę - dodała tuż po sugestii o uzdrowicielu. Nie wydawał się kpić, ona także nie żartowała, nie rozumiała jednak co zaniepokoiło Ramseya na tyle, by zasugerował konsultację medyczną. Krwawy czas miesiąca z pewnością nie nadchodził, już od miesięcy nie cierpiała, wczoraj czuła się bardzo dobrze. Przesunęła po sobie uważnym spojrzeniem, lekceważąc nieco uwagę Mulcibera. Ona też nie czuła się najlepiej z zaskakująco niewygodnym organem między udami, ale nie zamierzała koncentrować się na dyskomforcie. - Najprawdopodobniej jestem tylko trochę zmęczona. To normalne - uspokoiła go, nie wdając się w szczegóły obtarć, nadwyrężonych mięśni i innych atrakcji, będących słodką zapłatą za to, co czyniło ją szczęśliwą. Stłamszoną, zdławioną i silną jednocześnie.
Wyminęła go, zastanawiając się, czy nie narzucić płaszcza na własne ramiona, ale znając Ramseya, zrzuciłby go już po sekundzie, a nie chciała marnować czasu na ubieranie rozkapryszonej panienki.
- Oczywiście. Możemy udać się do Cassandry - odpowiedziała od razu na retoryczne pytanie, ponownie wywracając oczami; szybko jednak się zreflektowała. Była w ciele Ramseya i nie wątpiła, że to Mulciber musiałby spędzić dłużące się chwile na niewygodnej ławie w przedpokoju, podczas gdy Deirdre bawiłaby się lepiej niż dobrze na prywatnej sesji lekarskiej. - Nie, idziemy od razu do Burke'a - sprostowała natychmiastowo, starając się odsunąć od siebie wizję roznamiętnionej Vablatsky witającej z teatralnym romantyzmem Ramseya. Za dużo zmiennych pojawiłoby się w tej relacji, za dużo zbędnego skomplikowania. Jeszcze raz poprawiła koszulę, po czym sięgnęła dłonią do włosów Dei, wprowadzając ostatnie poprawki w nieco rozczochranym warkoczu. - Nie przydarzyła mi się jeszcze reklamacja - odpowiedziała beznamiętnie, nie chcąc tłumaczyć zawiłości ostatniego korowodu niesnasek, jakie wykluły się pomiędzy nią a Edgarem. Nie było do czego wracać, nie było do kogo - Miu odeszła a wraz z nią moralne dylematy oraz ewentualna niechęć. Mówiła prawdę, nikt nie narzekał na jej usługi, dlatego osiągnęła taką sławę - a ten, który mógłby zgłosić jakiekolwiek wątpliwości, już nie żył. Drugi, ewentualnie - właśnie znajdował się tuż obok, w jej ciele. Los potrafił być przewrotny i zjawiskowo kapryśny. - Chodźmy - poleciła, nie potrzebowali nic więcej; należało jak najszybciej zjawić się u Edgara i powrócić do własnych ciał, kończąc tą pechową zamianę miejsc. Podróż czarną mgłą wydawała się najsensowniejsza; nie chciała witać sąsiadów Mulcibera zdawkowymi pozdrowieniami ani pojawiać się na Pokątnej w towarzystwie bosej Azjatki przebranej w męskie ciuchy.
- Prawdziwa sztuka to zmiana duszy, nie ciała - odparła tylko spokojnie na dość nietypowy komplement. Metamorfomagowie bywali przydatni, ale nigdy nie zachwycała się tą sztuką tak, jak większość społeczeństwa. Przybieranie fizycznych masek nie dorastało do pięt sztuce prawdziwego kłamstwa, posługiwania się tą samą twarzą o różnych odcieniach; szeptu, śpiewu i krzyku, mącących w głowie mocniej od podkradnięcia czyjegoś szkieletu. - Ale myślę, że byłabym świetnym mężczyzną - dodała bez przesadnej pychy; znała samczy świat, akceptowane zachowania, różnorodność, słabości nim targające; znała też kobiety, co dawałoby jej znaczną przewagę w maratonie po kobiece serca oraz fragmenty bielizny. Na kilka sekund znów powróciła ciekawość męskich doznań, spojrzeń, przyjemności - czy naprawdę opanowywała ich na tak krótko? - ale poskromiła to zawodowe zainteresowanie. Nie należała już do tego świata. Ba, w tym momencie, nie miała w sobie praktycznie nic z Miu, prężącej się przed nią ze złośliwym błyskiem w czarnych oczach. - Choć nie wybrałabym ciebie jako swoje nowe mieszkanie. Masz zapewne zbyt wiele nierozwiązanych spraw i ukrytych wrogów - poinformowała z cichym westchnieniem, które tak dobrze oddawało charakter zblazowanego Mulcibera. Zaczynała rozumieć, dlaczego się tak zachowywał, niekiedy szkoda było słów a cytrynowy oddech mógł przekazać więcej niż nawet najbardziej skomplikowane metafory. Zastanowiła się jak często musiał spotykać się z ludźmi głupszymi, o zamkniętych umysłach, denerwującymi lub po prostu nudnymi - czy równie często, co ona? Może faktycznie mieli więcej wspólnego niż mogłoby się z pozoru wydawać? Zmarszczyła brwi, obserwując rozłożone zachęcająco ciało. - Lepiej nie. Istnieje ryzyko, że zawiodłabym jako kochanek - uśmiechnęła się kpiąco, odbierając sugestię dwuznacznie, podobnież na nią odpowiadając. Dobrze, coraz częściej czuła sarkastyczne rozbawienie, o wiele lepsze niż zdesperowana bezradność, z jaką obudziła się tego ranka. Zrobiła kilka kroków w przód, by znaleźć się przy lustrze i dokonać ostatnich poprawek - wygładzić przód koszuli, naciągnąć pas spodni, rozwinąć mankiety. Zerknęła w odbicie, nie do końca pewna, jak czuje się podczas pozornie niefrasobliwej rozmowy o wzajemnym poznawaniu się. - Więcej dowiedziałam się o sobie niż o tobie. A ty? - odpowiedziała po chwili zastanowienia, lustrując się krytycznym spojrzeniem. Ciężko było traktować ją poważnie - i ciężko było się powstrzymać od pochwycenia drobnych nadgarstków, śledzenia linii bioder, oderwania wzroku od pełnych ust. Żadnego zagłębiania się dalej, obserwacja pustej wydmuszki była znacznie prostsza; zdała sobie sprawę z tego, że coś, co uważała za swój główny atut może zaszkodzić jej w dalszej drodze, jaką obrała. Ramsey prezentował się inaczej, być może nie robił wrażenia posturą, ale w spojrzeniu ostrych, czasem wręcz kryształowych, szarych oczu było coś, co nakazywało ostrożność. Przyglądała się swojemu odbiciu jeszcze przez chwilę, w milczeniu, sunąc opuszkami palców od czoła, przez brwi, nos, delikatne bruzdy w policzkach, na wąskich, lepkich od cytrynowej landrynki ustach kończąc. Ona. I on, w zadziwiającym dwupaku; najdziwniejszy sen, jaki mogłaby wyśnić.
Odwróciła się ponowne do niego, już względnie ubranego, odpowiadając pięknym - tym razem prawdziwym, bez kpiny, złośliwości czy znudzenia - uśmiechem, którego nigdy nie była i nie mogłaby być świadkiem. - Prawisz mi wspaniałe komplementy - odrzekła, nieco uspokojona patrząc na swoją zwykłą twarz, taką, jaką pragnęła przybierać zawsze; obojętną i pustą, gotową do zapełnienia, zamalowania sztucznymi uczuciami. Ledwie powstrzymała się od dotknięcia zapadniętych policzków. Łatwość, z jaką Mulciber wszedł w jej ciało powinna ją zaniepokoić. - I okazujesz mi wzruszającą troskę - dodała tuż po sugestii o uzdrowicielu. Nie wydawał się kpić, ona także nie żartowała, nie rozumiała jednak co zaniepokoiło Ramseya na tyle, by zasugerował konsultację medyczną. Krwawy czas miesiąca z pewnością nie nadchodził, już od miesięcy nie cierpiała, wczoraj czuła się bardzo dobrze. Przesunęła po sobie uważnym spojrzeniem, lekceważąc nieco uwagę Mulcibera. Ona też nie czuła się najlepiej z zaskakująco niewygodnym organem między udami, ale nie zamierzała koncentrować się na dyskomforcie. - Najprawdopodobniej jestem tylko trochę zmęczona. To normalne - uspokoiła go, nie wdając się w szczegóły obtarć, nadwyrężonych mięśni i innych atrakcji, będących słodką zapłatą za to, co czyniło ją szczęśliwą. Stłamszoną, zdławioną i silną jednocześnie.
Wyminęła go, zastanawiając się, czy nie narzucić płaszcza na własne ramiona, ale znając Ramseya, zrzuciłby go już po sekundzie, a nie chciała marnować czasu na ubieranie rozkapryszonej panienki.
- Oczywiście. Możemy udać się do Cassandry - odpowiedziała od razu na retoryczne pytanie, ponownie wywracając oczami; szybko jednak się zreflektowała. Była w ciele Ramseya i nie wątpiła, że to Mulciber musiałby spędzić dłużące się chwile na niewygodnej ławie w przedpokoju, podczas gdy Deirdre bawiłaby się lepiej niż dobrze na prywatnej sesji lekarskiej. - Nie, idziemy od razu do Burke'a - sprostowała natychmiastowo, starając się odsunąć od siebie wizję roznamiętnionej Vablatsky witającej z teatralnym romantyzmem Ramseya. Za dużo zmiennych pojawiłoby się w tej relacji, za dużo zbędnego skomplikowania. Jeszcze raz poprawiła koszulę, po czym sięgnęła dłonią do włosów Dei, wprowadzając ostatnie poprawki w nieco rozczochranym warkoczu. - Nie przydarzyła mi się jeszcze reklamacja - odpowiedziała beznamiętnie, nie chcąc tłumaczyć zawiłości ostatniego korowodu niesnasek, jakie wykluły się pomiędzy nią a Edgarem. Nie było do czego wracać, nie było do kogo - Miu odeszła a wraz z nią moralne dylematy oraz ewentualna niechęć. Mówiła prawdę, nikt nie narzekał na jej usługi, dlatego osiągnęła taką sławę - a ten, który mógłby zgłosić jakiekolwiek wątpliwości, już nie żył. Drugi, ewentualnie - właśnie znajdował się tuż obok, w jej ciele. Los potrafił być przewrotny i zjawiskowo kapryśny. - Chodźmy - poleciła, nie potrzebowali nic więcej; należało jak najszybciej zjawić się u Edgara i powrócić do własnych ciał, kończąc tą pechową zamianę miejsc. Podróż czarną mgłą wydawała się najsensowniejsza; nie chciała witać sąsiadów Mulcibera zdawkowymi pozdrowieniami ani pojawiać się na Pokątnej w towarzystwie bosej Azjatki przebranej w męskie ciuchy.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Podejmowane przez niego wybory zazwyczaj sprowadzały się do prostej decyzji pomiędzy tym, co opłacalne lub wartościowe, a tym, co pozbawione sensu i nieodpowiednie. Jednak w całej swej prostoście i jednomyślności stosował wobec obu skomplikowane kryteria, które obejmowały burzliwy ocean przemyśleń. Niełatwo było ocenić długofalowe skutki własnych działań, przeanalizować drogę zależności pomiędzy czarodziejami, którzy mogli być użyteczni. Myślał zadziwiająco szybko. Nie popełniał błędów, to oni wszyscy się mylili, wyciągał wnioski z cudzych porażek, uczył się na każdym. Na niej również. Pokazała mu złość tak wielką, że gdyby wtedy nie wykręcił jej ręki, jednym uderzeniem mogłaby wstrząsnąć całym światem; gniew tak silny, że mogła z zawziętością dzikiego zwierzęcia rozszarpać na strzępy. Jej pazury cięły skórę głęboko, zęby wbijały się w mięso bez litości, a oczy płonęły nienawiścią. Dała mu wtedy wiele — do dziś pewnie nie zdawała sobie sprawy jak wiele. Widziała w tym przecież akt przemocy, który okazał się dotkliwszy niż wszystkie inne przez wzgląd na ich wcześniejszą znajomość. Nie wahał się wtedy ani przez chwilę, konsumował ją chwila po chwili, nie spiesząc się nigdzie, pozwalając sobie na wolną eskalację potrzeb. Teraz, gdy patrzył w lustro i widział jej odbicie nie widział w tych ciemnych oczach tych emocji. Nie widział ich również, gdy to ona kierowała swoimi dłońmi, szczupłymi nogami, gdy to ona kręciła swoimi biodrami. To wszystko odeszło — wydawała się inna. Dla niej świat się zmienił, Tristan, a może Czarny Pan obmył ją z brudu, w jakim się taplała latami. I teraz była czysta, bez skazy na obojętnej twarzy. Nadawała jej formy jaka jej pasowała, nauczyła się kontroli od wewnątrz, tak jak i on — to ich do siebie zbliżało, to ich wzajemnie łączyło. Potrafili panować nad swoimi instynktami, nad ego, nad emocjami — ona, poskramiając kobiecą histerię i emocjonalność, on, powstrzymując wybujałą dumę i próżność, nie demonstrując swojej siły jako przewagi nad innymi. Jego przewagą zawsze był intelekt.
— Oczywiście — przyznał otwarcie. Potrafiłaby uwieść każdą kobietę, doskonale wiedząc, czego naprawdę jej potrzeba, potrafiąc wcielić się w każdego mężczyznę, bo ich zachowania znała na pamięć. — Ale naprawdę myślisz, że duszę można zmienić? — Czy tylko na chwilę ją przeistoczyć? W jego mniemaniu ludzie się nie zmieniali, zmieniały się tylko potrzeby, cele i sposób do ich dążenia. Kłamstwo, którym mogłaby zmienić duszę było wciąż powierzchowne, stanowiło tylko grę.
Uśmiechnął się lewostronnie, jak często uśmiechał się szczerze — nieco zachowawczo, nieco dumnie.
— Podejrzewam, że jestem niewygodny.— Stwierdził bez ogródek, nie czekając na jej zaprzeczenie. Miał wielu wrogów i wiedział, że udają sojuszników tylko dlatego, że miał nad nimi przewagę, a gdyby się skończyła, gdyby którykolwiek z nich doszukał się w nim jakiś słabości... Nie, nie miał przecież żadnych czułych punktów. Nie dopuszczał do tego, nie mógł sobie pozwolić na zaniedbanie, które zachwiałoby równowagą jego świata.
Nie myślał zbyt długo nad odpowiedzią. Spojrzał na nią nieco pobłażliwie, z troskliwym, pełnym empatii spojrzeniem, choć ani jednego ani drugiego względem niej nie żywił.
— Nieszczególnie interesuje mnie to, jak wyglądam, jak się prezentuje ani jak postrzegają mnie inni— czegóż miał się tego ranka dowiedzieć o sobie? O swoich reakcjach? Wystarczyła mu świadomość, iż panuje nad mimiką i jest dokładnie taka, jak chce, by była — by wyglądał na rozbawionego, jeśli chciał, by udawał smutnego, gdy udawał przygnębienie, poruszonego lub zirytowanego. A kiedy to wszystko mijało miał twarz pozbawioną wyrazu. Tylko oczy — przenikliwie jasne, nie traciły czujnego blasku. Nie lubił przeglądać się w lustrze, dlatego też nie patrzył na nią, na siebie zbyt długo. Nie czuł przyjemności w oglądaniu swojego ciała. O wiele ciekawsze wydało mu się jej. — Więc myślę, że oboje dowiedzieliśmy się dzisiaj czegoś o tobie — zamruczał melodyjnie, z wyjątkowym zadowoleniem.
Minął ją, a przy otwartym oknie uderzył w niego wiatr. Kilka pojedynczych kosmyków włosów wyrwało się ze skrupulatnego splotu, lecz wszystkie opadły w tył, na ramiona. Spojrzał na opuchnięte i zasinione nadgarstki, potarł je jeszcze palcami, jakby mógł zmazać z nich brud, lecz wnikał on głęboko pod skórę. Był urazem, którego tarcie nie pomagało usunąć.
— To jest troska?— spytał szczerze zdumiony, odwracając się w jej kierunku. Rzadko kto okazywał ją jemu. Rosierówny były urocze, ale ich słowa przepełnione kurtuazją, traktowały go wciąż — o, zgrozo — jak rodzinę. — Jestem praktyczny — przypomniał jej. — I z oczywistych powodów zapobiegliwy — był wróżbitą, który wierzył, że przeznaczenie jest losową ścieżką, którą można było zmienić, pod warunkiem, że znało się jej prawdziwy, przyszły przebieg. — Chce byś była w formie — kiedy trafimy w sam środek Azkabanu. Może to skutki anomalii, może coś wpływało na nią w niewłaściwy sposób. Klątwa? Mógłby jej nie wyczuć, nie rozpoznać. Lepiej, by ktoś się nią zajął, to dziwne uczucie nie dawało mu spokoju, choć brał pod uwagę, że doskwierała mu w jakiś sposób kobieca fizjologia. Nie orientował się w cyklach Deirdre, nie znał się też na kobiecych hormonach i zmianach zachodzących w ciele, lecz intuicja nie pozwalała mu tego zbagatelizować.
Skinął jednak głową, słysząc jej zapewnienia — najlepiej wiedziała, czy wszystko było w porządku. Nie próbował więc narzucić jej swojego zdania, istniało prawdopodobieństwo, że nie wiedział wszystkiego, a nie lubił się mylić.
Nie — chciał zaprotestować od razu. Wolał się z nią nie spotkać w tym stanie, w tej formie, nawet jeśli Tsagairt darzyła wyjątkowo wielkim zaufaniem. Mógłby wykorzystać to ciało to wielu rzeczy, ale nie widział w tym szczególnie opłacalnego finału. Od razu odrzucił ten pomysł, nawet nie patrząc na nią, lecz jej szybka zmiana zdania zmusiła go do zerknięcia kątem oka w jej stronę. Wątpił, by wiedziała cokolwiek o jego relacji z Vablatsky, ani on, ani ona nie należeli do osób chętnych do zwierzeń.
Gdy jej dłoń znów spoczęła w jego włosach; przyjemny dotyk, pozwolił na to bez protestów, nie poruszył się nawet o cal, czekając aż skończy poprawiać warkocz, który jego własnymi rękami zaplotła. Czy umiałby to zrobić, gdyby spróbował? Udowodniła, że jego palce potrafiły; nikt nigdy nie zakwestionował zresztą, by brakowało im wyjątkowej zręczności. Wręcz przeciwnie.
Zerknął na Deirdre i zmienił się w kłąb czarnej chmury, która wzniosła się przez okno ku niebu i skierowała na Aleję Śmiertelnego Nokturnu, właśnie tam, gdzie mógł przebywać Edgar. Nie było powodu, by go niepokoić jego rodzinę w rezydencji w Durham.
| zt
— Oczywiście — przyznał otwarcie. Potrafiłaby uwieść każdą kobietę, doskonale wiedząc, czego naprawdę jej potrzeba, potrafiąc wcielić się w każdego mężczyznę, bo ich zachowania znała na pamięć. — Ale naprawdę myślisz, że duszę można zmienić? — Czy tylko na chwilę ją przeistoczyć? W jego mniemaniu ludzie się nie zmieniali, zmieniały się tylko potrzeby, cele i sposób do ich dążenia. Kłamstwo, którym mogłaby zmienić duszę było wciąż powierzchowne, stanowiło tylko grę.
Uśmiechnął się lewostronnie, jak często uśmiechał się szczerze — nieco zachowawczo, nieco dumnie.
— Podejrzewam, że jestem niewygodny.— Stwierdził bez ogródek, nie czekając na jej zaprzeczenie. Miał wielu wrogów i wiedział, że udają sojuszników tylko dlatego, że miał nad nimi przewagę, a gdyby się skończyła, gdyby którykolwiek z nich doszukał się w nim jakiś słabości... Nie, nie miał przecież żadnych czułych punktów. Nie dopuszczał do tego, nie mógł sobie pozwolić na zaniedbanie, które zachwiałoby równowagą jego świata.
Nie myślał zbyt długo nad odpowiedzią. Spojrzał na nią nieco pobłażliwie, z troskliwym, pełnym empatii spojrzeniem, choć ani jednego ani drugiego względem niej nie żywił.
— Nieszczególnie interesuje mnie to, jak wyglądam, jak się prezentuje ani jak postrzegają mnie inni— czegóż miał się tego ranka dowiedzieć o sobie? O swoich reakcjach? Wystarczyła mu świadomość, iż panuje nad mimiką i jest dokładnie taka, jak chce, by była — by wyglądał na rozbawionego, jeśli chciał, by udawał smutnego, gdy udawał przygnębienie, poruszonego lub zirytowanego. A kiedy to wszystko mijało miał twarz pozbawioną wyrazu. Tylko oczy — przenikliwie jasne, nie traciły czujnego blasku. Nie lubił przeglądać się w lustrze, dlatego też nie patrzył na nią, na siebie zbyt długo. Nie czuł przyjemności w oglądaniu swojego ciała. O wiele ciekawsze wydało mu się jej. — Więc myślę, że oboje dowiedzieliśmy się dzisiaj czegoś o tobie — zamruczał melodyjnie, z wyjątkowym zadowoleniem.
Minął ją, a przy otwartym oknie uderzył w niego wiatr. Kilka pojedynczych kosmyków włosów wyrwało się ze skrupulatnego splotu, lecz wszystkie opadły w tył, na ramiona. Spojrzał na opuchnięte i zasinione nadgarstki, potarł je jeszcze palcami, jakby mógł zmazać z nich brud, lecz wnikał on głęboko pod skórę. Był urazem, którego tarcie nie pomagało usunąć.
— To jest troska?— spytał szczerze zdumiony, odwracając się w jej kierunku. Rzadko kto okazywał ją jemu. Rosierówny były urocze, ale ich słowa przepełnione kurtuazją, traktowały go wciąż — o, zgrozo — jak rodzinę. — Jestem praktyczny — przypomniał jej. — I z oczywistych powodów zapobiegliwy — był wróżbitą, który wierzył, że przeznaczenie jest losową ścieżką, którą można było zmienić, pod warunkiem, że znało się jej prawdziwy, przyszły przebieg. — Chce byś była w formie — kiedy trafimy w sam środek Azkabanu. Może to skutki anomalii, może coś wpływało na nią w niewłaściwy sposób. Klątwa? Mógłby jej nie wyczuć, nie rozpoznać. Lepiej, by ktoś się nią zajął, to dziwne uczucie nie dawało mu spokoju, choć brał pod uwagę, że doskwierała mu w jakiś sposób kobieca fizjologia. Nie orientował się w cyklach Deirdre, nie znał się też na kobiecych hormonach i zmianach zachodzących w ciele, lecz intuicja nie pozwalała mu tego zbagatelizować.
Skinął jednak głową, słysząc jej zapewnienia — najlepiej wiedziała, czy wszystko było w porządku. Nie próbował więc narzucić jej swojego zdania, istniało prawdopodobieństwo, że nie wiedział wszystkiego, a nie lubił się mylić.
Nie — chciał zaprotestować od razu. Wolał się z nią nie spotkać w tym stanie, w tej formie, nawet jeśli Tsagairt darzyła wyjątkowo wielkim zaufaniem. Mógłby wykorzystać to ciało to wielu rzeczy, ale nie widział w tym szczególnie opłacalnego finału. Od razu odrzucił ten pomysł, nawet nie patrząc na nią, lecz jej szybka zmiana zdania zmusiła go do zerknięcia kątem oka w jej stronę. Wątpił, by wiedziała cokolwiek o jego relacji z Vablatsky, ani on, ani ona nie należeli do osób chętnych do zwierzeń.
Gdy jej dłoń znów spoczęła w jego włosach; przyjemny dotyk, pozwolił na to bez protestów, nie poruszył się nawet o cal, czekając aż skończy poprawiać warkocz, który jego własnymi rękami zaplotła. Czy umiałby to zrobić, gdyby spróbował? Udowodniła, że jego palce potrafiły; nikt nigdy nie zakwestionował zresztą, by brakowało im wyjątkowej zręczności. Wręcz przeciwnie.
Zerknął na Deirdre i zmienił się w kłąb czarnej chmury, która wzniosła się przez okno ku niebu i skierowała na Aleję Śmiertelnego Nokturnu, właśnie tam, gdzie mógł przebywać Edgar. Nie było powodu, by go niepokoić jego rodzinę w rezydencji w Durham.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie było zapachu kadzideł, ani mirry. Nie było zapachu ziół, które ostatnimi czasy tak lubił, ani zapachu prochu. Ale złote krople ognistej whisky odbijały w sobie blask tańczących płomieni świec, które raz po raz rozdmuchiwał wiatr wpadający do jego mieszkania przez otwarte w sypialni i salonie okna. Ursus siedział gdzieś na na parapecie i obgryzał porwaną w rynsztoku mysz, gdy on powoli się rozbierał. Zdejmował czarne szaty i ciemne ubrania, odwieszał je do szafy, jak stroje, które były użyte tylko raz, praktycznie wykrochmalone, prawie nieskazitelnie czyste — choć nieco przesiąknięte zapachem jego ciała, perfum, papierosów i cytrusowych cukierków. Nie spieszył się, bo nie miał dokąd. Po co. Wszystko było na miejscu, tuż obok. Nie potrzebował niczego więcej poza zapachem świeżego powietrza, poza ciepłem ognia, który tańczył teraz na wbitych w wosk knotach. Ciepła, które utwierdzało go w przekonaniu, że czas spędzony w Azkabanie był daleko za nim, pozostawił go daleko. Nie musiał się odwracać, nie musiał spoglądać przez ramię. Nie musiał obawiać się oddechów dementorów, ani ich kościstych szponów zakleszczających się na jego karku, wysysających z niego życie, duszę — choć zepsutą, jego własną, prawdziwą.
Ciężkość w płucach nie przestawała mu doskwierać. Nos swędział go, a dziwna wydzielina potocznie zwaa katarem spływała mu z nosa. Przecierał to raz po raz, wydmuchiwał w bawełnianą chustkę, ale nie mijało. Dreszcze przeskakiwały pomiędzy kręgami na jego plecach jak primabaleriny podczas widowiskowego spektaklu. Szarpały go za nerwy, ściskały go w mięśniach i czyniły dziwnie słabym, pozbawionym energii, motywacji. Cuł chłód - dotkliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. Przeszywał go na wskroś, przenikał jak stos igieł i sztyletów, jak sectusempra zadawana raz za razem.
Osłabienie, choroba, zapalenie płuc, którego się nabawił w więzieniu nie mogły mu przeszkodzić w tej wyjątkowej chwili. Prawie nagi siedział na łóżku, wpatrując się w zwierciadło przeznaczenia, w lustro, które jak kryształowa kula mogło mu przepowiedzieć przyszłość. Rama ze starego, zaśniedziałego złota mieniła się w blasku światla, a odbicie — upatrzone pod kątem, odzwierciedlało tykający na ścianie zegar, miernik czasu — złudny wyznacznik teraźniejszości. Powoli, bez pośpiechu podniósł się do góry i zbliżył do krystalicznej tafli. Wpierw palcami pogładził je delikatnie — choć drżał z zimna, z choroby, gorączki, choć jego dłonie yły wiglotne i gorące — czuł chłód, zimno. Biło od kryształu, w który dostrzegał swoje odbicie, lecz nie widział go, nie przyglądał mu się i nie analizował prawdy w nim zawartej. Wiedział, że lustro przepowie mu przyszłość — bliższą, lub dalszą. Wiedział, że się nie myliło, że było pomostem pomiędzy wymiarami i latami, które go dzieliły od prawdziwego przeznaczenia. Oparłszy się na szkle, spojrzał w zwierciadło, próbując odszukać w nim coś innego. Poza własnym odbiciem, poza wyrazem rzeczywistości, w której funkcjonował — coś więcej, obraz zza kotary, szept losu, dotyk przeznaczenia.
| Wróżę
1. Widzę spotkanie
2,3,4,5,6 pan da coś
(+7)
data edytowana za zgodą mistrza gry
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 17.10.18 22:06, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k6' : 1
#1 'k100' : 82
--------------------------------
#2 'k6' : 1
Katar nie odpuszczał Ramseyowi. Chłód rozchodził się pod jego palcami, gdy dotykał magicznego zwierciadła. Doskonale znał specyfikę przedmiotu, który posiadał.
- Mulciber? - kobiecy głos przyciągał go bliżej - Macie na myśli Ramseya Mulcibera? - znał go, zorientował się, gdy jego świadomość powędrowała daleko, poza rejony jego komnaty. Należał do Maxine. - Avery. A zaraz obok - Mulciber. Nie łudziłbym się tym, że ich zaginięcie jest zbiegiem okoliczności. Ze wspomnienia wyciągniętego od Russella wiemy, że brali udział w tajnych zgromadzeniach, razem z Weasley i Burkiem. I, jak już podkreśliła Justine, każdy z nich potrafi znikać w czarnej mgle. A skoro tak, to z pewnością wiedzą też jak rzucić szatańską pożogę. - Wizja pociągnęła go ze sobą, do starego niezbyt czystego długiego pomieszczenia z długą drewnianą ławą, wokół której stali i siedzieli ludzie. Było ich wielu. Kilka twarzy kojarzył, jego wzrok rozpoznał w właścicielu drugiego głosu jednego z gości na obiedzie u Aarona i Bellony. Fox. Wizja zatarła się, szukała stabilizacji, nie wszystkie słowa docierały do Mulcibera. Stał, oparty o ścianę pokoju, wyższy niż zazwyczaj, przypatrując się ludziom, którzy zabierali głos.
- Samantha wyciągnęła mnie na spotkanie jakiś czas temu. Nie żyje, ale..- słowa aurora z którym się pojedynkował urwały się(Brendan), zastąpił je kolejny głos. Głos człowieka, którego spotkał razem z Cassandrą. - Byłem z nimi w Ministerstwie gdy to zrobili - powiedział Selwyn, jego słowa przebijał się przez mgłę, pozwalając dostrzec jego twarz. A więc żył. Kolejne słowa dobywały się z jego ust, cichnąc powoli, jednak jasno wskazując na zdawanie relacji z wydarzeń w Azkabanie. Wszystko zaszło mgłą, urywając część wizji. Wyrzucając Mulcibera z dalszej części rozmowy.
- Z kim w szkole przyjaźnił się Mulciber? - pytał inny, rudowłosy mężczyzna, stojąc przy stole, przy którym odbywało się spotkanie. - Drew Macnair - z ust Tonks potoczyła się odpowiedź, kolejna, pomknęła z jego ust, czy raczej człowieka, którego oczyma obserwował sytuację. - Nie zapominajmy o szumowinie Rosierze. - kolejny z głosów - starszego mężczyzny(Kieran), przybliżał jego sylwetkę. - Rowle. Magnus Rowle. - następne nazwisko połączone z innym głosem, również rudowłosego mężczyny(Archibald). - Lista podejrzanych znajduje się w szkolnej kronice. - odezwał się znów Fox, podsumowując. Coraz ciszej, jednak dosadnie docierały do niego pełne frustracji słowa, które wypowiadały jego usta. - Nie wiadomo, co tym wariatom przyjdzie do głowy. Po Mulciberze można spodziewać się wszystkiego, jakiś czas temu chciał zamordować zupełnie niegroźnego smoka z Peak District. Tak samo Rosier, łazi wszędzie, pojedynki, nie pojedynki; łazi, ględzi, śmierdzi różami i się puszy - jest jakaś szansa, żeby w ogóle zaszkodzić lordom? Pociągnąć ich… - wizja znów straciła na ostrości, jednak Mucliber wiedział, że to jeszcze nie koniec. Chłód, który czuł pod palcami nie mijał, miał dowiedzieć się więcej. Na chwilę zrobiło się ciemno, jakby ktoś wyłączył światła. Gdy ostrość widzenia znów się poprawiła nadal znajdował się w starym pomieszczeniu, niezmiennie otaczali go ludzie wszystko jednak zdawało się zamglone.
- Zło w rzeczywistości nie jest zwykłym brakiem dobra, jest pozytywną siłą, która bierze człowieka w niewolę i niszczy cały wszechświat. Ta walka już się zaczęła i będzie trwała nieprzerwanie przez całe dzieje ludzkości. Chcąc uratować siebie i innych, musimy działać dobrem na zło. I pozostać w trzeźwości umysłu. Bo czym się staniemy, jeśli zaczniemy działać jak oni? Jeśli tak ma wyglądać ten wasz świat, o który walczymy, to wolę nie oglądać go wcale. Cel wojny może być sprawiedliwy, ale środki nigdy. I nieważne co powiecie, nieważne iloma wzniosłymi ideami się zasłonicie. Chęć wyrządzania krzywdy, mściwość i okrucieństwo to nie to na co się pisałem - głos innego z mężczyzn(Jayden) przebijał się jakby z oddali. Spojrzenia reszty osób przy stole zwróciły się w jego kierunku. Pytał, widocznie dostając już jakieś odpowiedzi, niedostępne dla Mulcibera.
- Jeśli to ostateczna decyzja, jeśli chcesz opuścić spotkanie i Zakon, musisz mieć świadomość konsekwencji, które ze sobą niesie. Nie będziesz pamiętał niczego, co z… - wizja przyśpieszyła, Skamander z mężczyzną w krótko ściętych włosach opuścili pokój, spotkanie pomknęło dalej. Ale coś się zmieniło, śmierciożerca poczuł nasilający się chłód, po mgle, która przysłaniała widzenie nie było śladu, głos znów zabierał rudowłosy mężczyzna, stojący na końcu stołu(Hereward).
- Anomalie zgodnie z jej badaniami powiązane mają być z kamieniem wskrzeszenia – jednym z legendarnych insygniów śmierci, pozwalającym przywracać zmarłych do życia. Wcześniej był w posiadaniu Grindelwalda. Gdzie jest teraz – tego musimy się dowiedzieć. - jego głos brzmiał wyraźnie i dokładnie. Dało się wyczuć poruszenie wokół stołu, jak i ludzi, stojących za krzesłami. Teraz spojrzenia zawieszały się na autorze słów. - Wiadomo cokolwiek więcej? Gdzie może być Grindelwald? Gdzie w ogóle zacząć te poszukiwania? Jakikolwiek punkt zaczepienia? - potoczyło się pytanie, nie pierwsze i nie ostatnie(Archibald).
- Jest kilka miejsc, które niosą ze sobą potencjał znalezienia tego, czego szukamy. - odpowiedział wszystkim Skamander. Musiał powrócić już do pokoju. Zebrane wokół stołu twarze wyrażały niedowierzenie, postrzegali kamień mocniej jako przedmiot baśni, niźli rzeczywisty artefakt.
- To nie bajka, raczej legenda. Te przedmioty istnieją, obrosły jednak kilkoma wyolbrzymionymi faktami i ozdobiono je odrobiną wyobraźni. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieją. Czynnikiem łączącym anomalie i kamień jest Grindelwald, jeśli go zdobędziemy, może dowiemy się o tym połączneniu czegoś więcej. - wyjaśnił ten sam mężczyzna, który zaczął temat kamienia(Hereward).
- Czy mamy jakiś plan jeśli chodzi o poszukiwania? - zapytał kobiecy głos, dobywający się z ust jasnowłosej blondynki (Margaux) zajmującej miejsce przy stole, prawie przy samym Sakamanderze.
- Jest, ale uzależniony jest od tropów, które mamy lub poszukać musimy Każdy, kto się zgłosi znajdzie zajęcie. Trzeba podążyć za poszlakami, zapewne nawet za plotami i przeczuciami. To mogą być fragmenty czegoś większego - odpowiedział jej Skamander, przesuwając spojrzeniem po zgromadzonych w sali.
- Czy istnieje szansa, że i nasi przeciwnicy zainteresują się kamieniem? W sensie, chyba chodzi mi o to, czy mogą też o nim wiedzieć? Skoro my wiemy. Jeśli tak istnieje możliwość, że spotkamy się z nimi w miejscach które będziemy sprawdzać. - ostatnie słowa padające z ust Tonks znów dobywały się jakby oddali, widok tracił na ostrości, w końcu wszystko spowiła ciemność. Zimno opuściło Ramseya, pozostawiając go jedynie z katarem i wizją, która przyniosła wiele informacji, oraz twarzami - zarówno tych, których znał już wcześniej jak i tych, które udało mu się zapamiętać*
Po uwzględnieniu biegłości spostrzegawczości, wynik, od którego Ramsey zapamiętał twarze wynosił od 30 w górę. W losowaniu wzięły udział postaci, których Ramsey nie poznał fabularnie.
Rzut kością
Osoby, których twarze udało mu się zapamiętać: Magraux, Duncan, Bertie, Archibald, Florean, Jessa, Aldrich, Frances, Cyrus, Susanne, Leanne, Jackie, Charlene, Poppy, Anthony, Cyrilla, Vera, Malcolm
Nie znasz personaliów wymienionych osób, jednak spotykając kogokolwiek z nich, rozpoznasz w nich osobę, która pojawiła się w twojej wizji.
Osoby, których twarzy nie udało mu się zapamiętać: Sophia, Lucinda, Jayden, Constantine, Hannah, Asbjorn, Hereward, Orpehus
Osoby, które Ramsey zna: Benjamin, Justine, Billy, Kieran, Pomona, Fox, Bredan, Maxine, Alexander, Josephine, Minnie, Samuel.
Wymienione osoby to postaci z którymi Ramsey ma fabularne powiązania - odegrał z nimi wątek, łączy ich historia - jednym słowem ich znajomość posiada uwarunkowania fabularne.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
- Mulciber? - kobiecy głos przyciągał go bliżej - Macie na myśli Ramseya Mulcibera? - znał go, zorientował się, gdy jego świadomość powędrowała daleko, poza rejony jego komnaty. Należał do Maxine. - Avery. A zaraz obok - Mulciber. Nie łudziłbym się tym, że ich zaginięcie jest zbiegiem okoliczności. Ze wspomnienia wyciągniętego od Russella wiemy, że brali udział w tajnych zgromadzeniach, razem z Weasley i Burkiem. I, jak już podkreśliła Justine, każdy z nich potrafi znikać w czarnej mgle. A skoro tak, to z pewnością wiedzą też jak rzucić szatańską pożogę. - Wizja pociągnęła go ze sobą, do starego niezbyt czystego długiego pomieszczenia z długą drewnianą ławą, wokół której stali i siedzieli ludzie. Było ich wielu. Kilka twarzy kojarzył, jego wzrok rozpoznał w właścicielu drugiego głosu jednego z gości na obiedzie u Aarona i Bellony. Fox. Wizja zatarła się, szukała stabilizacji, nie wszystkie słowa docierały do Mulcibera. Stał, oparty o ścianę pokoju, wyższy niż zazwyczaj, przypatrując się ludziom, którzy zabierali głos.
- Samantha wyciągnęła mnie na spotkanie jakiś czas temu. Nie żyje, ale..- słowa aurora z którym się pojedynkował urwały się(Brendan), zastąpił je kolejny głos. Głos człowieka, którego spotkał razem z Cassandrą. - Byłem z nimi w Ministerstwie gdy to zrobili - powiedział Selwyn, jego słowa przebijał się przez mgłę, pozwalając dostrzec jego twarz. A więc żył. Kolejne słowa dobywały się z jego ust, cichnąc powoli, jednak jasno wskazując na zdawanie relacji z wydarzeń w Azkabanie. Wszystko zaszło mgłą, urywając część wizji. Wyrzucając Mulcibera z dalszej części rozmowy.
- Z kim w szkole przyjaźnił się Mulciber? - pytał inny, rudowłosy mężczyzna, stojąc przy stole, przy którym odbywało się spotkanie. - Drew Macnair - z ust Tonks potoczyła się odpowiedź, kolejna, pomknęła z jego ust, czy raczej człowieka, którego oczyma obserwował sytuację. - Nie zapominajmy o szumowinie Rosierze. - kolejny z głosów - starszego mężczyzny(Kieran), przybliżał jego sylwetkę. - Rowle. Magnus Rowle. - następne nazwisko połączone z innym głosem, również rudowłosego mężczyny(Archibald). - Lista podejrzanych znajduje się w szkolnej kronice. - odezwał się znów Fox, podsumowując. Coraz ciszej, jednak dosadnie docierały do niego pełne frustracji słowa, które wypowiadały jego usta. - Nie wiadomo, co tym wariatom przyjdzie do głowy. Po Mulciberze można spodziewać się wszystkiego, jakiś czas temu chciał zamordować zupełnie niegroźnego smoka z Peak District. Tak samo Rosier, łazi wszędzie, pojedynki, nie pojedynki; łazi, ględzi, śmierdzi różami i się puszy - jest jakaś szansa, żeby w ogóle zaszkodzić lordom? Pociągnąć ich… - wizja znów straciła na ostrości, jednak Mucliber wiedział, że to jeszcze nie koniec. Chłód, który czuł pod palcami nie mijał, miał dowiedzieć się więcej. Na chwilę zrobiło się ciemno, jakby ktoś wyłączył światła. Gdy ostrość widzenia znów się poprawiła nadal znajdował się w starym pomieszczeniu, niezmiennie otaczali go ludzie wszystko jednak zdawało się zamglone.
- Zło w rzeczywistości nie jest zwykłym brakiem dobra, jest pozytywną siłą, która bierze człowieka w niewolę i niszczy cały wszechświat. Ta walka już się zaczęła i będzie trwała nieprzerwanie przez całe dzieje ludzkości. Chcąc uratować siebie i innych, musimy działać dobrem na zło. I pozostać w trzeźwości umysłu. Bo czym się staniemy, jeśli zaczniemy działać jak oni? Jeśli tak ma wyglądać ten wasz świat, o który walczymy, to wolę nie oglądać go wcale. Cel wojny może być sprawiedliwy, ale środki nigdy. I nieważne co powiecie, nieważne iloma wzniosłymi ideami się zasłonicie. Chęć wyrządzania krzywdy, mściwość i okrucieństwo to nie to na co się pisałem - głos innego z mężczyzn(Jayden) przebijał się jakby z oddali. Spojrzenia reszty osób przy stole zwróciły się w jego kierunku. Pytał, widocznie dostając już jakieś odpowiedzi, niedostępne dla Mulcibera.
- Jeśli to ostateczna decyzja, jeśli chcesz opuścić spotkanie i Zakon, musisz mieć świadomość konsekwencji, które ze sobą niesie. Nie będziesz pamiętał niczego, co z… - wizja przyśpieszyła, Skamander z mężczyzną w krótko ściętych włosach opuścili pokój, spotkanie pomknęło dalej. Ale coś się zmieniło, śmierciożerca poczuł nasilający się chłód, po mgle, która przysłaniała widzenie nie było śladu, głos znów zabierał rudowłosy mężczyzna, stojący na końcu stołu(Hereward).
- Anomalie zgodnie z jej badaniami powiązane mają być z kamieniem wskrzeszenia – jednym z legendarnych insygniów śmierci, pozwalającym przywracać zmarłych do życia. Wcześniej był w posiadaniu Grindelwalda. Gdzie jest teraz – tego musimy się dowiedzieć. - jego głos brzmiał wyraźnie i dokładnie. Dało się wyczuć poruszenie wokół stołu, jak i ludzi, stojących za krzesłami. Teraz spojrzenia zawieszały się na autorze słów. - Wiadomo cokolwiek więcej? Gdzie może być Grindelwald? Gdzie w ogóle zacząć te poszukiwania? Jakikolwiek punkt zaczepienia? - potoczyło się pytanie, nie pierwsze i nie ostatnie(Archibald).
- Jest kilka miejsc, które niosą ze sobą potencjał znalezienia tego, czego szukamy. - odpowiedział wszystkim Skamander. Musiał powrócić już do pokoju. Zebrane wokół stołu twarze wyrażały niedowierzenie, postrzegali kamień mocniej jako przedmiot baśni, niźli rzeczywisty artefakt.
- To nie bajka, raczej legenda. Te przedmioty istnieją, obrosły jednak kilkoma wyolbrzymionymi faktami i ozdobiono je odrobiną wyobraźni. Nie zmienia to jednak faktu, że istnieją. Czynnikiem łączącym anomalie i kamień jest Grindelwald, jeśli go zdobędziemy, może dowiemy się o tym połączneniu czegoś więcej. - wyjaśnił ten sam mężczyzna, który zaczął temat kamienia(Hereward).
- Czy mamy jakiś plan jeśli chodzi o poszukiwania? - zapytał kobiecy głos, dobywający się z ust jasnowłosej blondynki (Margaux) zajmującej miejsce przy stole, prawie przy samym Sakamanderze.
- Jest, ale uzależniony jest od tropów, które mamy lub poszukać musimy Każdy, kto się zgłosi znajdzie zajęcie. Trzeba podążyć za poszlakami, zapewne nawet za plotami i przeczuciami. To mogą być fragmenty czegoś większego - odpowiedział jej Skamander, przesuwając spojrzeniem po zgromadzonych w sali.
- Czy istnieje szansa, że i nasi przeciwnicy zainteresują się kamieniem? W sensie, chyba chodzi mi o to, czy mogą też o nim wiedzieć? Skoro my wiemy. Jeśli tak istnieje możliwość, że spotkamy się z nimi w miejscach które będziemy sprawdzać. - ostatnie słowa padające z ust Tonks znów dobywały się jakby oddali, widok tracił na ostrości, w końcu wszystko spowiła ciemność. Zimno opuściło Ramseya, pozostawiając go jedynie z katarem i wizją, która przyniosła wiele informacji, oraz twarzami - zarówno tych, których znał już wcześniej jak i tych, które udało mu się zapamiętać*
Po uwzględnieniu biegłości spostrzegawczości, wynik, od którego Ramsey zapamiętał twarze wynosił od 30 w górę. W losowaniu wzięły udział postaci, których Ramsey nie poznał fabularnie.
Rzut kością
Osoby, których twarze udało mu się zapamiętać: Magraux, Duncan, Bertie, Archibald, Florean, Jessa, Aldrich, Frances, Cyrus, Susanne, Leanne, Jackie, Charlene, Poppy, Anthony, Cyrilla, Vera, Malcolm
Nie znasz personaliów wymienionych osób, jednak spotykając kogokolwiek z nich, rozpoznasz w nich osobę, która pojawiła się w twojej wizji.
Osoby, których twarzy nie udało mu się zapamiętać: Sophia, Lucinda, Jayden, Constantine, Hannah, Asbjorn, Hereward, Orpehus
Osoby, które Ramsey zna: Benjamin, Justine, Billy, Kieran, Pomona, Fox, Bredan, Maxine, Alexander, Josephine, Minnie, Samuel.
Wymienione osoby to postaci z którymi Ramsey ma fabularne powiązania - odegrał z nimi wątek, łączy ich historia - jednym słowem ich znajomość posiada uwarunkowania fabularne.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
Echo własnego nazwiska rozbrzmiało mu w głowie, w akompaniamencie głosów, które dobrze lub słabo znał. Widział to wszystko oczami członka zgromadzenia, widział tych wszystkich ludzi, którzy tam stali, widział nerwowość na ich twarzach, emocje, słyszał głosy, a w końcu słowa. Trwał w tym pewien czas, aktywnie biorąc udział w jakimś spotkaniu. Jakim - jeszcze nie miał pojęcia, ale wymienianie go z imienia i nazwiska wśród ludzi, których uważał za mniejsze lub większe kłopoty — nie zagrożenie, o, nie — nie wskazywało na nic dobrego. Avery, Burke, Samantha, Macnair, Rosier, Rowle. Ludzie, którzy go otaczali. Szli po nici do kłębka, spisując jego sieci powiązań, typując potencjalnych wrogów. Nie martwiło go to. Był pewien, że nadchodzi czas, w którym staną się nietykalni. W śmierciożerczej masce i bez niej, samotni i w grupach. Czas, który zepchnie aurorów i głupich członków Zakonu Feniksa w przepaść, z której nie będzie już odwrotu.
Odejście z Zakonu go zaskoczyło. Pokazało mu rozłam, rozpad, słabość, ale też radykalizację poglądów. Nikt go nie zatrzymywał, nie próbował zmienić jego zdania. Wyglądało na to, że pogodzili się wszyscy z tym, że muszą wreszcie stanąć do wojny. A w końcu wspomnienie insygniów śmierci, Gellerta, anomalii... Byli na tropie, szukali wskazówek, jak zaradzić temu, co się wydarzyło. To było ważne. To było bardzo cenne.
Był zmęczony. Usiadł na łóżku, a potem pozwolił się ponieść grawitacji i opadł na zmiętą pościel, wpatrując się w sufit.
| zt
Odejście z Zakonu go zaskoczyło. Pokazało mu rozłam, rozpad, słabość, ale też radykalizację poglądów. Nikt go nie zatrzymywał, nie próbował zmienić jego zdania. Wyglądało na to, że pogodzili się wszyscy z tym, że muszą wreszcie stanąć do wojny. A w końcu wspomnienie insygniów śmierci, Gellerta, anomalii... Byli na tropie, szukali wskazówek, jak zaradzić temu, co się wydarzyło. To było ważne. To było bardzo cenne.
Był zmęczony. Usiadł na łóżku, a potem pozwolił się ponieść grawitacji i opadł na zmiętą pościel, wpatrując się w sufit.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zwierciadło Przeznaczenia, niezwykłe, magiczne lustro spoglądało na niego z ciemności, z kąta sypialni, w której okno jak zwykle pozostawało otwarte, wpuszczając do ciemnego pomieszczenie rozjaśnionego jedynie białą pościelą nieco księżycowego blasku. Kołdra iskrzyła się, niczym śnieg, ale przecież było wyjątkowo ciepło. temperatura w ciągu dnia graniczyła z upałem, dla niego nieprzyjemnym, choć nieszczególnie męczącym. Dobrze znosił zmiany temperatur. Ale chłód nocy, przyjemnie otulający jego nagą sylwetkę, kiedy leżał na łóżku tocząc swoją trudną i uciążliwą walkę ze snem. Kiedy obrócił głowę w drugą stronę, lustro znalazło się w zasięgu jego spojrzenia. Jego tafla nie była krystaliczna. Przypominała zamarznięte jezioro, po brzegach silnie zlodowaciałe, po środku dopiero przejrzyste. A jednak odbijało światło księżyca wpadające do środka i migotało. Nie mógł spać, nie zmrużył oka od trzech godzin. Nie uda mu się to bez eliksiru nasennego, nie dzisiaj. Był zmęczony, wyczerpany, a nadzieja, że w końcu bezsenność niewiadomego pochodzenia ustąpi była płonna. Powinien dobrze sypiać. Nie miewał wyrzutów sumienia, nie dręczyły go makabry, których był prowodyrem, nie denerwował się przyszłością, ani praca, ani losami Rycerzy. Był zadziwiająco spokojny. A jednak nie potrafił spać.
Podniósł się w końcu z łóżka, powoli, ciężko, stawiając wreszcie stopy na zimnej podłodze. Zbliżył się do zwierciadła, bynajmniej nie podziwiając w mglistym odbiciu samego siebie. Dziękował sobie za to, że nieszczególnie dobrze odbijało rzeczywistość. Rysy nie były wyraźne, a szczegóły drażniące. I choć widział siebie, swoją twarz, nie patrzył na nią. Patrzył głębiej, tak, jakby próbował spojrzeć pod krystaliczną taflę wody, która powoli falowała pod cienką warstwą lodu. Zbliżył się jeszcze bardziej, uniósł dłonie i dotknął nimi szklanego zwierciadła. Oparł się o nie, wypatrując w mętnej wodzie czegoś szczególnego. Ale zwierciadło milczało. Przyszłość milczała. Nie chciała zdradzić mu zbyt wiele. Stawiała opór. Ale nie taki, którego nie mógłby złamać. Lustro nie pokazywało tego, co chciał. I nie pokazywało go na zawołanie; ale czuł — intuicja podpowiadała mu, że to był właściwy moment, że wystarczył bodziec, odpowiednie wzmocnienie, by uaktywnić swój dar. Wziął głęboki wdech i skoncentrował się na tafli. Nie jego odbicie przykuwało jego uwagę, a drobne bąbelki, pęcherzyki powietrza wędrujące pod skutą lodem pokrywą. Woda zaczęła się powoli kotłować, dostrzegał jaj ruch wyraźnie, aż w końcu całkiem burzyć. Jego odbicie zaczynało się tracić, ciemnieć, a w tej ciemności rozwijało się powoli coś innego...
| Wróżę
1,2,3,4 Pan MG da coś
5. Widze płaczącą i brzuchatą Deirdre
6. pan MG da coś
(jeszcze wtedy +7 do wizji)
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 3
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k6' : 3
Od wydarzeń z końca marca minęło już wiele dni, a odkąd tylko zbudził się w lecznicy Cassandry doskwierała mu bezsenność gorsza niż zwykle. Po koszmarach, które śnił nie było już ani śladu, dręczyła go niemożność zmrużenia oka, choćby na jedną chwilę. Nie sypiał praktycznie wcale. Ostatnie tygodnie spowodowane brakiem odpoczynku przełożyły się na spadek wydajności w pracy, problemy z koncentracją i zebraniem myśli. Nie mógł znieść myśli, że nie nadawał się do niczego; nie akceptował faktu, że nie był w stanie skupić się na najprostszych rzeczach. Niewiele mógł na to poradzić. Napary przygotowywane przez Cassandre pomagały, podobnie jak eliksir słodkiego snu. Nie mógł go jednak nadużywać. Wszystkie substancje w niekontrolowanych ilościach stawały się trujące, a on nie zamierzał zasnąć na dobre.
Stawianie kart nie szło mu najlepiej. Rozkładał je i składał raz po raz, tasując i zadając i w myślach i na głos odpowiednie pytania. Ale karty nie chciały udzielić mu pożądanych informacji. Poirytowany, zły, zgnębiony bezradnością porzucił je więc rozłożone na biurku, rozbierając się po drodze do sypialni, tylko po to by położyć na wielkim, pustym łóżku i dręczyć się kolejnych kilka godzin, wpatrując w okno, za którym noc przybierała rozmaite barwy. W kącie połyskiwało zwierciadło. Odebrane od Deirdre, która w Białej Willi przechowała je wraz z większością jego czarnomagicznych woluminów, które — zapobiegliwie — usunął z mieszkania niedługo przed tym, jak odwiedzili go aurorzy. Już nie miał czego się obawiać. Londyn nie był ich domem. I w jego nie byli już mile widziani. Rama lustra połyskiwała w bladym świetle jedynej palącej się na podłodze świecy. Podniósł się więc z łóżka i podszedł w kierunku przedmiotu, które wyszło z rąk Parkinsonówny. Zaklęte lustro prawdę niech powie. Zaklęte lustro niech w przyszłość spojrzy, zdradzi mu, co niosła. Chciał wiedzieć, co się wydarzy, gdzie zmieniał się świat. Nie musiał być skupiony. Nie było mowy o wróżeniu. Nie służyło do sztuczek wieszczy. Mogło ujawnić tajemnice tylko wtedy, kiedy chciało. Mogło go wciągnąć za kulisy pisanej przez los przyszłości, by mógł podejrzeć ścieżki przeznaczenia. Był jasnowidzem. Wizje pojawiały się ostatnio rzadko, coraz rzadziej.
| Wieszczę
1. Tu 1 i tu kontynuacja jeśli łaska
2-6 puste
(+7)
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 5
#1 'k100' : 93
--------------------------------
#2 'k6' : 5
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sypialnia
Szybka odpowiedź