Sypialnia
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia
Duża i w porównaniu do salonu dość pusta. Gdzieś po środku znajdowało się szerokie łóżko pokryte pościelą, kocami, niedźwiedzią skórą, masa poduszek. Po bokach małe szafki nocne ze świecami, pewnie jakąś szklanką po ognistej, na przeciwko samotne lustro — niezwykłe, magiczne zwierciadło przepowiadające przyszłość; obok szafa i komoda, na której leżały książki i stary, cicho tykajacy zegar, odmierzający każdą straconą minutę jego cennego czasu. NAD ŁÓŻKIEM WISI JEMIOŁA, BO DOBRZE NA NIEGO DZIAŁA
[bylobrzydkobedzieladnie]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 23.12.17 17:47, w całości zmieniany 4 razy
Zwierciadło było gotowe. Nie mówiąc nic nikomu zabrał je ze sobą do domu. Nie do końca był pewien dlaczego — czy uważał, że będzie tam bezpieczniejsze(choć to wydawało się irracjonalne), czy właściwie po to, by mieć je nieustannie przy sobie, pod ręką. By w każdej chwili móc spojrzeć w srebrzystą, błyszczącą taflę i dowiedzieć się, co go właściwie czeka. Co czeka ich wszystkich. Zwierciadełko w końcu prawdę Ci powie.
Nim jednak przedstawi efekt swojej pracy musiał mieć pewność, że działa, że funkcjonuje tak, jak powinno. Dlatego wyciągnął różdżkę przed siebie i ułożył lewitujące zwierciadło na podłodze, by stało wsparte o ścianę tuż obok komody. Na przeciwko okno, więc wpadające do pomieszczenia słabe światło księżyca odbijało się od niego. Tu było bezpieczniejsze niż w kuchni, czy salonie, tam, gdzie przewijał się często i gdzie mogło być narażone na zbicie. Już teraz wiedział, że musi je ulepszyć, musi poprosić Constance by pomogła mu uczynić je niezniszczalnym.
Odłożył różdżkę na pościel i odpakował szary papier, którym było okryte dla bezpieczeństwa. Powoli, z należytą ostrożnością. Z niczym nigdy nie obchodził się w taki sposób, ale nie mógł narazić swojego dzieła na jakikolwiek zagrożenie. Nie wiedział, czy uszczerbienie lub drobne pęknięcie nie wpłynie(a pewnie wpłynie) na odbiór treści. Nie zastanawiał się nad tym, co pomyślałby jego brat — jasnowidz, gdyby mu pokazał. Myślał tylko o tym, co uda mu się dzięki temu osiągnąć, czym się przysłuży, czy okaże się pomocne, czy zastąpi kryształowe kule i niezastąpione karty w odczytywaniu nadchodzącej nieuchronnie przyszłości.
Wziął głęboki wdech i z troskliwym, wręcz czułym uśmiechem spojrzał na to, co stało przed nim. Tuż obok niego tkwiło krucze pióro — czy Cassandra odważyłaby się spojrzeć, nie wiedząc co zobaczy? Czy zdecydowałaby się podjąć próbę, nawet gdyby nękało ja przeczucie wiszącego w powietrzu nieszczęścia? Nie wiedział. On jednak chciał znać prawdę
Kucnął przed nim jeszcze przez chwilę podziwiając zdobione ramy, przypominające stare srebro, by w końcu nachylić się nad taflą i zobaczyć, jak jego odbicie rozmywa się jak zmącona woda. Kolory zlały się ze sobą, straciły swoją intensywność, aż w końcu tafla stała się całkiem srebrzysta. Posiadała własny wymiar, miała swój kształt, formę, przestając być tylko odbiciem, a własną masą, która przelewała się za szkłem.
Pokaż mi, pokaż przyszłość.
|zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k100' : 77
'k100' : 77
Otwarte okno zawsze odbierała jako zaproszenie. To nic, że spał przy nim zawsze - przecież wiedział, że potrafiła zamieniać się w ptaka i mogła to wykorzystać. Na zewnątrz zaczynało świtać, atramentowe nocne niebo przejaśniało się powoli i leniwie, burzowe chmury, które ciskały gromu pół nocy zaczęły się przerzedzać, a zza nich wynurzały się pierwsze promienie wstającego słońca. Źle spała, źle spała właściwie każdej nocy, odkąd nastał maj, zmartwiona o córkę - bo choć dzikość zdawała się być jej żywiołem, to z tą, która nagle i znikąd pojawiła się w Londynie, poradzić sobie nie potrafiła. Od wybuchu nie miała dachu nad głową - dosłownie - jej sypialnia została zniszczona, ale to Lysa spędzała jej sen z powiek, mała Lysa i trzaskające na zewnątrz pioruny, kiedy udawała, że śpi, żeby uspokoić córkę, w łóżku dziewczynki. Magiczny kryzys nadszedł nagle - czy równie nagle odejdzie? Czy zostanie na zawsze, burząc harmonijną przyszłość jej dziecka? Czy rozszaleje się mocniej - niszcząc jej spokojną przystań i zabierając za sobą życie, może jej, a może Lysandry? Zostawiła ją samą, nie lubiła tego robić, zwłaszcza teraz, ale nie odchodziła od jej łóżka praktycznie od początku miesiąca, w końcu musiała to zrobić - dla własnego dobra - w sytuacji zagrożenia matka musiała myśleć w pierwszej kolejności o sobie, bo tylko jej przetrwanie mogło zagwarantować spokojny byt dziecku. Nie potrafiła jednak wyrzucić z głowy tematu anomalii; bała się ich, przerażały ją i chciała je chociaż zrozumieć. Była jasnowidzem - była Vablatsky - naprawdę nie mogła zrobić nic? Ramsey miał rację, winna wreszcie utkać własny splot i wziąć sprawy we własne ręce. Jeszcze nie zaczęło świtać, kiedy rozłożyła karty Tarota, wylała wosk i spojrzała w fusy, nic nie przynosiło jej jednak odpowiedzi. I dopiero wtedy olśniło ją, że przecież istniało jeszcze jedno okno przyszłości, okno, którym wzgardziła wcześniej, a które nagle wydało się niesamowicie pożądane. Szybując wysoko pod niebem starała się nie myśleć już o niczym prócz smagającego jej skrzydła wiatru - a przez okno znajomego mieszkania wleciała bezbłędnie, wprawiając w taniec zasłony; straciła już niezgrabność, niezręczność w locie, coraz lepiej posługując się swoją animagiczną formą. Wyćwiczyła ją długimi miesiącami, nabierając w powietrzu poetyckiej gracji - niewystarczającej wciąż, a jednak znacznie bardziej satysfakcjonującej.
W momencie przekroczenia framugi okna, coś jednak poszło nie tak. Otulił ją całun ciemności, nieprzeniknionej, czarnej, strasznej; nieprzebytej - czy to wciąż anomalie? - może koszmar, może tak naprawdę wcale nie wyszła z łóżka, a może oto wleciała w sam środek cyklonu, do wnętrza anomalii, która wybuchła w domu Ramseya. Nagle straciła równowagę, nigdy nie wznosiła się w powietrzu w podobnych warunkach - przestała dostrzegać, gdzie była góra, a gdzie dół, gdzie bok, gdzie ściana, gdzie mebel; najpierw zaczęła się szamotać w zasłonie przy oknie, rozpaczliwie zaciskając szpony na jej grubym materiale, zadowolona, że odnalazła znajome podłoże. Na krótko, szamocząc się zrzuciła materiał z karnisza i jak huragan wzleciała dalej przed siebie, całkowicie na oślep, nie widząc nic. Nie widziała, że przeleciała nad łóżkiem, przecinając szponem coś miękkiego, trafiając prosto na szafkę - rozpoznała po dźwięku tłuczonej butelki whisky i miękko upadających na podłogę świec, które zawsze na niej stały. Nie odnalazła jednak gruntu pod nogami, żeby na niej przystanąć, przelatując zbyt szybko; skup się, tik tak, gdzieś tutaj był zegar - krzywo poszybowała za jego odgłosem na jedną z komód, ignorując hałas spadających z wierzchu szafek ksiąg, które pozrzucała, dopiero teraz odnajdując miejsce, na którym mogła przysiąść. Nie wróciła do własnej postaci - wolała zachować czujność - było tutaj stanowczo za cicho jak na anomalię, ale dziwna ciemność mogła być jej efektem. Zakrakała ponaglająco, przekrzywiając ptasią głowę to w prawo, to w lewo, usiłując odnaleźć się w mroku - był zbyt gęsty, zbyt nieprzenikniony - a może to ona, oślepła? Nie byłaby pierwszą, której przydarzyło się to z okazji ostatnich wydarzeń. Zakrakała głośniej, popłoch rósł z każdą mijającą chwilą, a ona nawet nie zauważyła, kiedy strąciła ogonem zegar - który właśnie szybował w dół i zaraz uderzy o podłogę.
W momencie przekroczenia framugi okna, coś jednak poszło nie tak. Otulił ją całun ciemności, nieprzeniknionej, czarnej, strasznej; nieprzebytej - czy to wciąż anomalie? - może koszmar, może tak naprawdę wcale nie wyszła z łóżka, a może oto wleciała w sam środek cyklonu, do wnętrza anomalii, która wybuchła w domu Ramseya. Nagle straciła równowagę, nigdy nie wznosiła się w powietrzu w podobnych warunkach - przestała dostrzegać, gdzie była góra, a gdzie dół, gdzie bok, gdzie ściana, gdzie mebel; najpierw zaczęła się szamotać w zasłonie przy oknie, rozpaczliwie zaciskając szpony na jej grubym materiale, zadowolona, że odnalazła znajome podłoże. Na krótko, szamocząc się zrzuciła materiał z karnisza i jak huragan wzleciała dalej przed siebie, całkowicie na oślep, nie widząc nic. Nie widziała, że przeleciała nad łóżkiem, przecinając szponem coś miękkiego, trafiając prosto na szafkę - rozpoznała po dźwięku tłuczonej butelki whisky i miękko upadających na podłogę świec, które zawsze na niej stały. Nie odnalazła jednak gruntu pod nogami, żeby na niej przystanąć, przelatując zbyt szybko; skup się, tik tak, gdzieś tutaj był zegar - krzywo poszybowała za jego odgłosem na jedną z komód, ignorując hałas spadających z wierzchu szafek ksiąg, które pozrzucała, dopiero teraz odnajdując miejsce, na którym mogła przysiąść. Nie wróciła do własnej postaci - wolała zachować czujność - było tutaj stanowczo za cicho jak na anomalię, ale dziwna ciemność mogła być jej efektem. Zakrakała ponaglająco, przekrzywiając ptasią głowę to w prawo, to w lewo, usiłując odnaleźć się w mroku - był zbyt gęsty, zbyt nieprzenikniony - a może to ona, oślepła? Nie byłaby pierwszą, której przydarzyło się to z okazji ostatnich wydarzeń. Zakrakała głośniej, popłoch rósł z każdą mijającą chwilą, a ona nawet nie zauważyła, kiedy strąciła ogonem zegar - który właśnie szybował w dół i zaraz uderzy o podłogę.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Każda pora roku charakteryzowała się odmiennym zapachem powietrza, zmieniały się też jego właściwości; zimą było orzeźwiające choć ciężkie, nasycone zapachem palonego węgla i drewna, smrodem wydobywającym się z zatęchłych kominów. Lato niosło ze sobą zaduch i czystość; pachniały rozgrzane słońcem dachówki, deszczem drewniane okiennice i surowością kamienne parapety. Wiosna, choć tego roku kapryśna dla niego była idealna, zawierała w sobie wszystko. Ta burzowa noc nie dała mu zmrużyć oka ani na chwilę, a powietrze poranka było chłodne i lepkie. Wilgoć osadzała się na pościeli, ubraniach, na drewnie i na skórze. Chłodny powiew wiatru przemykał od otwartego sypialnianego okna do salonu i tam wypadał z powrotem na świat. Ale Ramseya nie było ani w jednym, ani drugim pomieszczeniu, kiedy to się stało.
Łóżko wciąż było ciepłe, a on zdążył już wziąć szybką i chłodną kąpiel. Nadchodzące wydarzenia przeszkadzały mu w wypoczynku bardziej niż rozjaśniające pokój pioruny i grzmoty rozchodzące się echem po kamienicy. Analizował plany, doszukiwał się słabych stron — których w ostatecznym rozrachunku było zdecydowanie zbyt wiele. Wyzwanie, któremu mieli wszyscy lada chwila sprostać wymagało czujności i skupienia, był gotów — choć jeszcze nie nadszedł ten czas. Kiedy w całym mieszkaniu zapanowała zupełna ciemność, kończył się golić. Miał dość niezapowiedzianych wizyt, rozszczekanych gości, którzy wkraczali w jego progi pod wpływem emocji, których następnie żałowali — wiedział, co to oznacza. Pobieżnie przetarł twarz ręcznikiem, który zwisał mu z ramienia, cicho nasunął koszulę, nie myśląc już o zapięciu jakichkolwiek guzików i opuścił lazienkę, starając się przy tym nie wydać żadnego dźwięku. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął różdżkę. Szybko zrozumiał, skąd dochodzą hałasy — z jego sypialni, co było dla niego największym zaskoczeniem. Nie spodziewałby się, że jakikolwiek intruz wybierze akurat tamtą drogę. Znając każdy centymetr kwadratowy swojego niedużego mieszkania, bez trudu, mimo oszałamiającej ciemności, dotarł do drzwi, które popchnął lekko. Zrobił się przeciąg, ale wiatr nie przyniósł żadnej woni, która odpowiedziałaby mu na pytanie. Dopiero pierwsze krakanie rozjaśniło mu umysł, więc dłużej nie zwlekając zaryzykował rozświetleniem pomieszczenia. Wpierw zlokalizował źródło wrzasków i hałasów — rozglądającą się na wszystkie strony wronę i spadający ze szmerem zegar. Jego trzask zainspirował go do obejrzenia pokoju, a raczej tego, co z niego pozostało. Niezwykłe, że tyle szkód mógł wyrządzić jeden mały ptak. Ona.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi, bo świszczący przeciąg wprawił w ruch pierze wydostające się z rozdartej, sterczącej na łóżku poduszki. Biały puch zaczął powoli, swobodnie opadać, wiatr szumieć między pokojami, lecz gdy wykonał kolejny krok pod jego bosymi stopami zaskrzypiało rozbite szkło. Butelka ognistej. Mały grymas pojawił się na jego wciąż wilgotnej twarzy, a jęk irytacji ugrzązł w zamkniętych ustach — bardziej z powodu zmarnowanego alkoholu, przez który przy okazji poczuł pieczenie niż przez samo skaleczenie. Otarł stopą łydkę drugiej nogi, brudząc spodnie pierwszymi kroplami krwi, ale — jak podejrzewał — pozbywając się również ewentualnych odłamków pozostałych w skórze. Nie zważając na wronę, ruszył dalej, mijając świecie, porozrzucane księgi, a także rozbity zegar. Doszedł do zasłon — pobieżnie omiótł wzrokiem panujący w pokoju rozgardiasz, który wyglądał jakby wstrząsnęła nim anomalia. Może właśnie tak było, wleciała przez otwarte okno do środka i wywołała istny zamęt wśród wszystkich statecznych przedmiotów jakie się wewnątrz znajdowały.
Nie odzywając się ni słowem oparł się pośladkami o parapet, gasząc różdżkę i urywając działanie zaklęcia ochronnego. To jednak nie sprawiło, że w pomieszczeniu zrobiło się jaśniej. Bynajmniej. Ogarnął je półmrok. Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu stał się blady świt, wdzierający do sypialni przez okno, w którym siedział. Patrzył na nią wyczekująco — widział ją, choć jej pióra idealnie komponowały się z ciemnością, która ją otaczała, jej oczy błyszczały intensywnie, niczym dwa oszlifowane kamienie. Zakładał, że coś musiało się zdarzyć, więc czekał aż zakomunikuje mu swoje potrzeby, a on będzie musiał je rozważyć. Ostatecznie ze zniecierpliwieniem spuścił wzrok i wsparł się rękami o zimny parapet.
Łóżko wciąż było ciepłe, a on zdążył już wziąć szybką i chłodną kąpiel. Nadchodzące wydarzenia przeszkadzały mu w wypoczynku bardziej niż rozjaśniające pokój pioruny i grzmoty rozchodzące się echem po kamienicy. Analizował plany, doszukiwał się słabych stron — których w ostatecznym rozrachunku było zdecydowanie zbyt wiele. Wyzwanie, któremu mieli wszyscy lada chwila sprostać wymagało czujności i skupienia, był gotów — choć jeszcze nie nadszedł ten czas. Kiedy w całym mieszkaniu zapanowała zupełna ciemność, kończył się golić. Miał dość niezapowiedzianych wizyt, rozszczekanych gości, którzy wkraczali w jego progi pod wpływem emocji, których następnie żałowali — wiedział, co to oznacza. Pobieżnie przetarł twarz ręcznikiem, który zwisał mu z ramienia, cicho nasunął koszulę, nie myśląc już o zapięciu jakichkolwiek guzików i opuścił lazienkę, starając się przy tym nie wydać żadnego dźwięku. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnął różdżkę. Szybko zrozumiał, skąd dochodzą hałasy — z jego sypialni, co było dla niego największym zaskoczeniem. Nie spodziewałby się, że jakikolwiek intruz wybierze akurat tamtą drogę. Znając każdy centymetr kwadratowy swojego niedużego mieszkania, bez trudu, mimo oszałamiającej ciemności, dotarł do drzwi, które popchnął lekko. Zrobił się przeciąg, ale wiatr nie przyniósł żadnej woni, która odpowiedziałaby mu na pytanie. Dopiero pierwsze krakanie rozjaśniło mu umysł, więc dłużej nie zwlekając zaryzykował rozświetleniem pomieszczenia. Wpierw zlokalizował źródło wrzasków i hałasów — rozglądającą się na wszystkie strony wronę i spadający ze szmerem zegar. Jego trzask zainspirował go do obejrzenia pokoju, a raczej tego, co z niego pozostało. Niezwykłe, że tyle szkód mógł wyrządzić jeden mały ptak. Ona.
Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi, bo świszczący przeciąg wprawił w ruch pierze wydostające się z rozdartej, sterczącej na łóżku poduszki. Biały puch zaczął powoli, swobodnie opadać, wiatr szumieć między pokojami, lecz gdy wykonał kolejny krok pod jego bosymi stopami zaskrzypiało rozbite szkło. Butelka ognistej. Mały grymas pojawił się na jego wciąż wilgotnej twarzy, a jęk irytacji ugrzązł w zamkniętych ustach — bardziej z powodu zmarnowanego alkoholu, przez który przy okazji poczuł pieczenie niż przez samo skaleczenie. Otarł stopą łydkę drugiej nogi, brudząc spodnie pierwszymi kroplami krwi, ale — jak podejrzewał — pozbywając się również ewentualnych odłamków pozostałych w skórze. Nie zważając na wronę, ruszył dalej, mijając świecie, porozrzucane księgi, a także rozbity zegar. Doszedł do zasłon — pobieżnie omiótł wzrokiem panujący w pokoju rozgardiasz, który wyglądał jakby wstrząsnęła nim anomalia. Może właśnie tak było, wleciała przez otwarte okno do środka i wywołała istny zamęt wśród wszystkich statecznych przedmiotów jakie się wewnątrz znajdowały.
Nie odzywając się ni słowem oparł się pośladkami o parapet, gasząc różdżkę i urywając działanie zaklęcia ochronnego. To jednak nie sprawiło, że w pomieszczeniu zrobiło się jaśniej. Bynajmniej. Ogarnął je półmrok. Jedynym źródłem światła w pomieszczeniu stał się blady świt, wdzierający do sypialni przez okno, w którym siedział. Patrzył na nią wyczekująco — widział ją, choć jej pióra idealnie komponowały się z ciemnością, która ją otaczała, jej oczy błyszczały intensywnie, niczym dwa oszlifowane kamienie. Zakładał, że coś musiało się zdarzyć, więc czekał aż zakomunikuje mu swoje potrzeby, a on będzie musiał je rozważyć. Ostatecznie ze zniecierpliwieniem spuścił wzrok i wsparł się rękami o zimny parapet.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie potrafiła odnaleźć się w tej ciemności, wszechogarniającej, przytłaczającej, nieprzebytej; dziwnej, magicznej. To przecież niemożliwe, żeby do środka nie wlały się promienie leniwie unoszącego się słońca, żeby nie dotarł tutaj blask palonych latarni: naturalna całkowita ciemność była niemożliwa. Towarzyszył jej lęk, lęk, że może to nie o otoczenie pozostawało problemem, a ona sama: zaklęta w ciele wrony, ślepa, mogłaby już nigdy nie odnaleźć drogi do domu. Czy potrafiłaby bez oczu wrócić do ludzkiej postaci? Trzask spadającego zegara nie miał znaczenia, cały harmider, na który pozostała głucha, nie miał żadnego znaczenia - bo był niczym wobec dramatu, który rozgrywał się właśnie w jej głowie: co jeśli naprawdę straciła wzrok? Co się stanie z Lysą? Zatrzepotała skrzydłami w popłochu, zupełnie jakby ich ruch mógł mieć mocy przyzwania jasności: o dziwo, przyzwała ją, oto w drzwiach sypialni objawiło się światło niesione przez gospodarza tego domu, Ramseya Mulcibera we własnej osobie. Iskra wystarczyła, żeby się uspokoiła - całą resztę mogła już odnaleźć słuchem. Nie była sową, żeby poruszać się w całkowitych ciemnościach - a wroną, czarną i dumną. Wejście gospodarza powstrzymało ją od rozdziobania komody, powoli uczyła się posługiwać ptasimi zmysłami - przechodzić z dominującego wzroku na doznania, których w ludzkim ciele zaznać nie mogła. To zaskakujące, ile receptorów posiadał ptasi dziób. Dopiero, kiedy Ramsey odsłonił okno - wciąż go nie widziała, czerń zlewała się z szarością, ale za to doskonale słyszała jego ruch, sądząc, że właśnie w tym celu zbliżył się do parapetu - bez zawahania wzbiła się w powietrze, pozostawiając na blacie komody ostre rysy po szponach, powoli opadając na podłogę, gdzie przybrała własną postać. Nie tak dostojną, wroni popłoch jej się udzielił - czarne włosy spięte z tyłu głowy luźnym kokiem opadały na jej twarz całkowicie rozsypane, odruchem poprawiła zbyt mocno zsunięty z ramienia rękaw luźnej czarnej szaty przepasanej niedbale popielatą szarfą, nim z płomienną iskrą w oku odnalazła twarz Ramseya - tym razem świadomie poirytowaną źrenicą. Nic wokół nie wyglądało na anomalię. Ramsey był cały, zdrowy i - co najdziwniejsze - niesłychanie spokojny. Przynajmniej pozornie - szarpnięciem musiał zrzucić kotarkę. Nie znała zaklęcia, jakim zabezpieczony był jego dom, była jednak wystarczająco domyślna, by odnaleźć przyczynę niepowodzeń we właściwym obiekcie, skoro on to przerwał - również on musiał za to odpowiadać. On i jego pieprzona magiczna kotarka.
- Zaraza, cholera, ospa, mór, trąd i plaga - syknęła na jednym wdechu, odgarniając z bladej twarzy czarne kosmyki włosów. - Psidawczajucha - dodała tonem dopełnienia, kiedy grymas niedowierzania w pełnej krasie wpełzł na jej twarz, wykrzywiając spierzchnięte usta. - Czyś ty do reszty zwariował? - Zacisnęła prawą dłoń w pięść, zatrzymując kumulującą się złość, jeśli to miał być żart - to mało zabawny. Postąpiła krok w jego stronę, wysuwając białą smukłą nogę przez rozcięcie szaty, jak często, jej stopy były bose. - Na sto tysięcy połamanych różdżek, co to było, Ramsey? - Zadarła drżący ze złości podbródek, nie przestając piorunować go spojrzeniem - zwariował. Zwariował, to jedyne wytłumaczenie. Po tym wszystkim, co dotąd powiedział, co powiedział parę dni temu - wcale nie brzmiało to aż tak nieprawdopodobnie, choć na pewno wywoływało lekki zawód. Wcale nie przeszło jej przez myśl, że to ona wpakowała się do jego mieszkania niezapowiedziana - wyraźnie oczekiwała od niego wytłumaczenia za katastrofę, której padła ofiarą. - Jeśli miałeś ochotę zabawić się w ciuciubabkę, wystarczyło poprosić Lysandrę - kontynuowała więc zajadle, ze złością, z jadem, gniewnie i lodowato. Jak powiew huraganu, który - wydawałoby się - raz już przez ten pokój przeszedł. - Nie jesteś na to odrobinę za duży? - Podobno mężczyźni wolniej dojrzewali, ale miała nadzieję, że ci w okolicach trzydziestki przynajmniej nie poświęcali już czasu na podwórkowe zabawy.
- Zaraza, cholera, ospa, mór, trąd i plaga - syknęła na jednym wdechu, odgarniając z bladej twarzy czarne kosmyki włosów. - Psidawczajucha - dodała tonem dopełnienia, kiedy grymas niedowierzania w pełnej krasie wpełzł na jej twarz, wykrzywiając spierzchnięte usta. - Czyś ty do reszty zwariował? - Zacisnęła prawą dłoń w pięść, zatrzymując kumulującą się złość, jeśli to miał być żart - to mało zabawny. Postąpiła krok w jego stronę, wysuwając białą smukłą nogę przez rozcięcie szaty, jak często, jej stopy były bose. - Na sto tysięcy połamanych różdżek, co to było, Ramsey? - Zadarła drżący ze złości podbródek, nie przestając piorunować go spojrzeniem - zwariował. Zwariował, to jedyne wytłumaczenie. Po tym wszystkim, co dotąd powiedział, co powiedział parę dni temu - wcale nie brzmiało to aż tak nieprawdopodobnie, choć na pewno wywoływało lekki zawód. Wcale nie przeszło jej przez myśl, że to ona wpakowała się do jego mieszkania niezapowiedziana - wyraźnie oczekiwała od niego wytłumaczenia za katastrofę, której padła ofiarą. - Jeśli miałeś ochotę zabawić się w ciuciubabkę, wystarczyło poprosić Lysandrę - kontynuowała więc zajadle, ze złością, z jadem, gniewnie i lodowato. Jak powiew huraganu, który - wydawałoby się - raz już przez ten pokój przeszedł. - Nie jesteś na to odrobinę za duży? - Podobno mężczyźni wolniej dojrzewali, ale miała nadzieję, że ci w okolicach trzydziestki przynajmniej nie poświęcali już czasu na podwórkowe zabawy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Doskonale wiedział, jakie myśli i uczucia budzą się, kiedy zdolność widzenia świata zostaje utracona, a głęboki, przerażający mrok jest wszystkim, co panuje wkoło. Widzenie ciemności było sporym nadużyciem, kiedy zdawała się być tak mroczna i pogrążająca, że zupełnie niemożliwa do pokonania. Nie ratował żaden błysk, przejaw uciekającego czasu, bladego światła, a nawet dalekiego odbicia. Pochłaniająca głębia, zatrważająca pustka. Otrzymał dzięki niej dowód, że doskonalenie swych umiejętności z zakresu obrony przed czarną magią przynosi jakieś efekty, a rzucane zaklęcia są skuteczne. Przede wszystkim wiedział, że miał słuszność, poczynając takie kroki — każda wizyta od tej pory będzie alarmowana, pozwoli mu przygotować się na obecność kogoś niepowołanego i nieupoważnionego.
Jej obecność nie mogła pozostać niezauważona, wraz z jej pojawieniem się w pomieszczeniu zapanował prawdziwy chaos, a znając jego, pamiątki po tej wizycie w postaci trwałych śladów po szponach pozostaną już na zawsze. Obserwował jak biały puch lekko wzniósł się znów do góry, gdy ponownie zatrzepotała skrzydłami, wprawiła się w ruch, a ostatecznie zmaterializowała tuż przed nim z lekkością. Wpadające zza jego pleców do środka światło pozwoliło mu podziwiać ten niezwykły akt transformacji. W milczeniu patrzył jak krucze włosy wylatują z upięcia, a szybkim, nerwowym? gestem poprawia ubranie. Nie poruszył się ani o cal, ograniczając się do świdrowania ją spojrzeniem, niczym zmieniony w marmurowy posąg na więcej niż kilka chwil, wsłuchując się w ciąg wypowiadanych przez nią wyrazów.
— Dopiero teraz to odkryłaś?— spytał cicho, powoli meugając oczami, gdy na nią patrzył. Głos miał monotonny i jednostajny, pozbawiony jakichkolwiek uniesień i przejawów emocji. Równie spokojnie odpowiedział na dręczące ją pytanie: — Zaklęcie ochronne, alarmujące mnie o przybyciu nieproszonych, cóż, nie takich jak ty, gości.— Nie próbował nawet brzmieć przekonywująco, ale nie zamierzał się tłumaczyć z powodów, dla których to uczynił. Nie powinna być zaskoczona. Czasy, które nastały i nadchodząca wojna wzmagały niebezpieczeństwo. Nie powinna się dziwić, że ktoś taki jak on woli pozostać czujny. Zakładał, że potrafiła sama dojść do takich wniosków, więc poprzestał właśnie na tym. — Nie powinno cię tu być. Jestem trochę zajęty.— Może niekoniecznie w tej chwili; niedawno przecież zerwał się z łóżka, jak co dzień oddawał wczesnoporannej rutynie. Nadchodzące dni wymagały skupienia i koncentracji, której ona mu nie dawała; rozpraszała jego myśli, skupiała je na sobie, a to ostatnia rzecz, której chciał i potrzebował w tej chwili. — W czym mogę ci pomóc, Cassandro Vablatsky? — Nie starał się być obcesowy. Przyglądał jej się uważnie, doszukując oznak niebezpieczeństwa lub wiszącej nad jej i jej dziecka głowami groźby. Jeśli zamierzała po raz kolejny przypomnieć mu o złożonej obietnicy, wybrała zły moment, choć może i tym razem by jej nie odmówił. Czekał cierpliwie, aż przejdzie do meritum sprawy i będą to mogli mieć już za sobą. Podobnie jak ona, niestety, doskonale pamiętał to, co jej powiedział przed kilkoma dniami, choć bardzo próbował całkiem wyrzucić to z głowy. Ilekroć wracał do tego wspomnieniami, czuł gniew, miał wyrzuty do samego siebie, obwiniał się o karygodny błąd, ale nie posiadał mocy zmieniania przeszłości. Tylko przyszłość stała dla niego otworem. Dlatego nie był zachwycony jej nagłą wizytą; mógł ją posądzić o niebywałą intuicją i potworną zdolność do wkraczania w jego strefę w najmniej odpowiednich momentach.
Gdy wspomniała o Lysie, uśmiechnął się gorzko, a jego głos odrobinę się ożywił.
— Och, tak, co u niej? Jak się miewa?
Do głowy zaraz przyszła mu ostatnia rozmowa z Ignotusem. Kolejna myśl, którą nie powinien się teraz zajmować. Pozwolił sobie na cichutkie westchnięcie. Wypuścił różdżkę z dłoni i wsparł się na parapecie wygodnie, otwartą chłonąc chłód zimnego, owianego wiosennym wiatrem kamienia.
— W to akurat jestem całkiem niezły, ale przecież wiesz, ciągle oglądasz mnie w akcji — mruknął bez większego entuzjazmu, ale i bez gniewu, unosząc lewą brew; a co mogło jej umknąć, kiedy źródło światło padało na nią zza niego. — Więc o to samo mógłbym spytać ciebie. Nie jesteś... odrobinę za duża na takie zabawy ze mną?
Jej obecność nie mogła pozostać niezauważona, wraz z jej pojawieniem się w pomieszczeniu zapanował prawdziwy chaos, a znając jego, pamiątki po tej wizycie w postaci trwałych śladów po szponach pozostaną już na zawsze. Obserwował jak biały puch lekko wzniósł się znów do góry, gdy ponownie zatrzepotała skrzydłami, wprawiła się w ruch, a ostatecznie zmaterializowała tuż przed nim z lekkością. Wpadające zza jego pleców do środka światło pozwoliło mu podziwiać ten niezwykły akt transformacji. W milczeniu patrzył jak krucze włosy wylatują z upięcia, a szybkim, nerwowym? gestem poprawia ubranie. Nie poruszył się ani o cal, ograniczając się do świdrowania ją spojrzeniem, niczym zmieniony w marmurowy posąg na więcej niż kilka chwil, wsłuchując się w ciąg wypowiadanych przez nią wyrazów.
— Dopiero teraz to odkryłaś?— spytał cicho, powoli meugając oczami, gdy na nią patrzył. Głos miał monotonny i jednostajny, pozbawiony jakichkolwiek uniesień i przejawów emocji. Równie spokojnie odpowiedział na dręczące ją pytanie: — Zaklęcie ochronne, alarmujące mnie o przybyciu nieproszonych, cóż, nie takich jak ty, gości.— Nie próbował nawet brzmieć przekonywująco, ale nie zamierzał się tłumaczyć z powodów, dla których to uczynił. Nie powinna być zaskoczona. Czasy, które nastały i nadchodząca wojna wzmagały niebezpieczeństwo. Nie powinna się dziwić, że ktoś taki jak on woli pozostać czujny. Zakładał, że potrafiła sama dojść do takich wniosków, więc poprzestał właśnie na tym. — Nie powinno cię tu być. Jestem trochę zajęty.— Może niekoniecznie w tej chwili; niedawno przecież zerwał się z łóżka, jak co dzień oddawał wczesnoporannej rutynie. Nadchodzące dni wymagały skupienia i koncentracji, której ona mu nie dawała; rozpraszała jego myśli, skupiała je na sobie, a to ostatnia rzecz, której chciał i potrzebował w tej chwili. — W czym mogę ci pomóc, Cassandro Vablatsky? — Nie starał się być obcesowy. Przyglądał jej się uważnie, doszukując oznak niebezpieczeństwa lub wiszącej nad jej i jej dziecka głowami groźby. Jeśli zamierzała po raz kolejny przypomnieć mu o złożonej obietnicy, wybrała zły moment, choć może i tym razem by jej nie odmówił. Czekał cierpliwie, aż przejdzie do meritum sprawy i będą to mogli mieć już za sobą. Podobnie jak ona, niestety, doskonale pamiętał to, co jej powiedział przed kilkoma dniami, choć bardzo próbował całkiem wyrzucić to z głowy. Ilekroć wracał do tego wspomnieniami, czuł gniew, miał wyrzuty do samego siebie, obwiniał się o karygodny błąd, ale nie posiadał mocy zmieniania przeszłości. Tylko przyszłość stała dla niego otworem. Dlatego nie był zachwycony jej nagłą wizytą; mógł ją posądzić o niebywałą intuicją i potworną zdolność do wkraczania w jego strefę w najmniej odpowiednich momentach.
Gdy wspomniała o Lysie, uśmiechnął się gorzko, a jego głos odrobinę się ożywił.
— Och, tak, co u niej? Jak się miewa?
Do głowy zaraz przyszła mu ostatnia rozmowa z Ignotusem. Kolejna myśl, którą nie powinien się teraz zajmować. Pozwolił sobie na cichutkie westchnięcie. Wypuścił różdżkę z dłoni i wsparł się na parapecie wygodnie, otwartą chłonąc chłód zimnego, owianego wiosennym wiatrem kamienia.
— W to akurat jestem całkiem niezły, ale przecież wiesz, ciągle oglądasz mnie w akcji — mruknął bez większego entuzjazmu, ale i bez gniewu, unosząc lewą brew; a co mogło jej umknąć, kiedy źródło światło padało na nią zza niego. — Więc o to samo mógłbym spytać ciebie. Nie jesteś... odrobinę za duża na takie zabawy ze mną?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Założyła ręce na piersi, oczekując wyjaśnień - zamiast których nie pierwszy raz zderzyła się z oceanem bezbrzeżnego niepokojącego spokoju zmuszającego ją do spuszczenia z tonu. Nie rozumiała, co miało oznaczać dopiero teraz, trzymał tę śmiercionośną okienną pułapkę dłużej? Uniosła brwi wyżej, kiedy jej przetłumaczył, czym owa ciemność była, w istocie nie czuła się zaskoczona, niespokojne czasy wymagały ponadprzeciętnych środków ostrożności - nie dowierzała jednak, że on, Ramsey Mulciber, Niewymowny w Departamencie Tajemnic Ministerstwa Magii, nie potrafił zrobić w tym zaklęciu drobnej wyrwy, która umożliwi jej samej dalsze odwiedziny.
- Zakładam, że zauważyłbyś, gdybym to odkryła wcześniej - stwierdziła bez zastanowienia, krótko omiatając wnętrze beznamiętnym spojrzeniem. Rozgardiasz w żadnym razie nie był jej winą, to jemu przyszło do głowy zakładać zasłony dymne na oknach, którymi zwykle go odwiedzała - musiał przewidzieć, że tak się to skończy. Nie tylko dlatego, że był jasnowidzem, oprócz wyjątkowej genetyki był też dorosłym człowiekiem, który winien mieć jasny i trafny osąd rzeczywistości. - Musisz z tym coś zrobić - oświadczyła, podobnym tonem, jakim przekazywała mu informację o dawkowaniu koniecznych leków. Ostrożność czy nie, z nich dwojga na terenie Mulcibera to ona mogła czuć się zagrożona, nie on, ochrona przed nią nie była mu do niczego potrzebna - a jej przeszkadzała.
- Czym jesteś zajęty? Kąpielą? - Jej głos mógł brzmieć nieco krytycznie, mierząc spojrzeniem rozchełstaną koszulę i mokry ręcznik przewieszony przez kark, drobiny wody błyszczały wzdłuż jego torsu. Zbliżyła się do Ramseya kilka kroków, zwinnym i niewinnym ruchem dłoni ściągając z jego podbródka odrobinę pośpiesznie startego kremu do golenia - Nie umniejszając żadnym twoim przymiotom, nie wyglądasz, jakbyś zajmował się w tym momencie sprawami wielkiej wagi - stwierdziła bez ogródek, unosząc spojrzenie zielonych tęczówek prosto na jego oczy. - Nie zajmę ci dużo czasu - zastrzegła, być może wyłożenie kawy na ławę od razu miało nawet sens, nie była dzisiaj w nastroju na słowne przepychanki. - Zresztą - dodała zaraz - nawet cię nie potrzebuję, po prostu pokaż mi drogę. - Działo się zbyt dużo, zbyt dużo zagrożeń ją otaczało, zbyt wiele mogło się wydarzyć w każdej chwili - musiała wrócić do Lysy zanim dziewczynka przebudzi się z działania eliksiru. Tym bardziej nie zamierzała tutaj stać i tolerować jego fochów, dzisiaj nie była w opresji. W każdym razie nie w większej niż przeważnie. - Chcę zajrzeć do twojego zwierciadła - oświadczyła, tonem jakby prosiła o pożyczkę soli lub szklankę wody, obojętnie, bez zawahania i nie sądząc, że napotka jakikolwiek sprzeciw. Wszak sam jej to mówił - że powinna wziąć los we własne ręce. I to własnie zamierzała zrobić.
Kiedy zapytał o Lysę, nie zrozumiała - więc nie odpowiedziała, jej serce nagle na dźwięk imienia dziecka zabiło mocniej, blade usta rozchyliły się z niedowierzaniem, skóra stała się bielsza - widział coś, co przeoczyła? Trwało to jednak zaledwie ułamek sekundy, bowiem zaraz dotarło do niej, że, wtedy przecież Ramesy nie stałby tutaj jak kołek - nie po tym, kiedy obiecał jej tak wiele. Uniosła ku niemu spojrzenie - bez zrozumienia i ponaglająco - nawet nie domyślając się, o czym może mówić. - Może po prostu lubię oglądać cię w akcji - odparła więc krótko, nie tracąc czujności i wciąż patrząc w jego oczy. Nie miał chyba zamiaru uprawiać babskich dąsów za tamto popołudnie, był już dużym chłopcem i nie powinien uciekać przed słowami, które sam wypowiedział. Miała nadzieję, że zdążył się już sam zorientować, że wcale nie miała tamtego dnia urodzin.
- Zakładam, że zauważyłbyś, gdybym to odkryła wcześniej - stwierdziła bez zastanowienia, krótko omiatając wnętrze beznamiętnym spojrzeniem. Rozgardiasz w żadnym razie nie był jej winą, to jemu przyszło do głowy zakładać zasłony dymne na oknach, którymi zwykle go odwiedzała - musiał przewidzieć, że tak się to skończy. Nie tylko dlatego, że był jasnowidzem, oprócz wyjątkowej genetyki był też dorosłym człowiekiem, który winien mieć jasny i trafny osąd rzeczywistości. - Musisz z tym coś zrobić - oświadczyła, podobnym tonem, jakim przekazywała mu informację o dawkowaniu koniecznych leków. Ostrożność czy nie, z nich dwojga na terenie Mulcibera to ona mogła czuć się zagrożona, nie on, ochrona przed nią nie była mu do niczego potrzebna - a jej przeszkadzała.
- Czym jesteś zajęty? Kąpielą? - Jej głos mógł brzmieć nieco krytycznie, mierząc spojrzeniem rozchełstaną koszulę i mokry ręcznik przewieszony przez kark, drobiny wody błyszczały wzdłuż jego torsu. Zbliżyła się do Ramseya kilka kroków, zwinnym i niewinnym ruchem dłoni ściągając z jego podbródka odrobinę pośpiesznie startego kremu do golenia - Nie umniejszając żadnym twoim przymiotom, nie wyglądasz, jakbyś zajmował się w tym momencie sprawami wielkiej wagi - stwierdziła bez ogródek, unosząc spojrzenie zielonych tęczówek prosto na jego oczy. - Nie zajmę ci dużo czasu - zastrzegła, być może wyłożenie kawy na ławę od razu miało nawet sens, nie była dzisiaj w nastroju na słowne przepychanki. - Zresztą - dodała zaraz - nawet cię nie potrzebuję, po prostu pokaż mi drogę. - Działo się zbyt dużo, zbyt dużo zagrożeń ją otaczało, zbyt wiele mogło się wydarzyć w każdej chwili - musiała wrócić do Lysy zanim dziewczynka przebudzi się z działania eliksiru. Tym bardziej nie zamierzała tutaj stać i tolerować jego fochów, dzisiaj nie była w opresji. W każdym razie nie w większej niż przeważnie. - Chcę zajrzeć do twojego zwierciadła - oświadczyła, tonem jakby prosiła o pożyczkę soli lub szklankę wody, obojętnie, bez zawahania i nie sądząc, że napotka jakikolwiek sprzeciw. Wszak sam jej to mówił - że powinna wziąć los we własne ręce. I to własnie zamierzała zrobić.
Kiedy zapytał o Lysę, nie zrozumiała - więc nie odpowiedziała, jej serce nagle na dźwięk imienia dziecka zabiło mocniej, blade usta rozchyliły się z niedowierzaniem, skóra stała się bielsza - widział coś, co przeoczyła? Trwało to jednak zaledwie ułamek sekundy, bowiem zaraz dotarło do niej, że, wtedy przecież Ramesy nie stałby tutaj jak kołek - nie po tym, kiedy obiecał jej tak wiele. Uniosła ku niemu spojrzenie - bez zrozumienia i ponaglająco - nawet nie domyślając się, o czym może mówić. - Może po prostu lubię oglądać cię w akcji - odparła więc krótko, nie tracąc czujności i wciąż patrząc w jego oczy. Nie miał chyba zamiaru uprawiać babskich dąsów za tamto popołudnie, był już dużym chłopcem i nie powinien uciekać przed słowami, które sam wypowiedział. Miała nadzieję, że zdążył się już sam zorientować, że wcale nie miała tamtego dnia urodzin.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie miał powodów do niepokoju, odkąd ją tylko ujrzał w swojej sypialni. Nie mogła go niczym zaskoczyć, nie mogła go już nawet zaprowadzić w kozi róg, do którego wepchnął się ostatnim razem sam, zupełnie tak jakby wszystko, czego mógł unikać już się wydarzyło. Beznadziejnie, bezmyślnie, niepotrzebnie. Pozostawał tylko spokój, który okazywał się zbawieniem, stawał mu przyjacielem, szczególnie w chwilach roztargnienia. W jego towarzystwie śledził bieg jej spojrzenia po wszystkim co zniszczyła i co nie wywołało w niej najmniejszych wyrzutów sumienia. Nie obchodziło go to, co zrobiła, bałagan nie był mu obcy, a żadna cenna rzecz nie ucierpiała podczas bliskiego spotkania z nią, lecz mogłaby wykazać się szczyptą przyzwoitości i udać, że jest z tego powodu zmieszana. Poprawiłoby mu to humor. Ale nie.
— Aha— mruknął na znak, że przyjął do wiadomości jej sugestię i z konsternacją splótł ręce na nagiej piersi, biorąc przy tym głęboki wdech, przeciągając chwilę milczenia i okazania reakcji na jej wymagania. W końcu lekko odchrząknął, pozbawiając się porannej chrypy i spytał najmilej jak potrafił:— Co dokładnie życzysz sobie żebym zrobił? Mogę zamontować po drugiej stronie okna budkę dla ptaków. — Nie była zbyt częstym gościem w jego sypialni, nie mówiąc nawet o reszcie mieszkania, tam grasował wielki puchacz o dość nieułożonym charakterze. Oczywiście, roszczenia w jego kierunku były całkiem na miejscu, jak mógł tego nie przemyśleć. Zaśmiał się, karcąc w duchu i dodał usprawiedliwiającym tonem:— Uwzględniłbym w tym twoje wizyty, ale jakoś... wyleciało mi to z głowy.
A jak nie budka, to może karmnik na parapecie?
Coraz bardziej miał ochotę wprowadzić ten absurdalny pomysł w życie. Zerknął przez ramię za siebie, oceniając miejsce. Cichy szmer wywołany jej poruszeniem się — czuła się tu tak zaskakująco swobodnie, pewnie — ponownie ściągnął na nią jego wzrok. Przyjemny, słodki zapach miodu zmieszał się z wpadającym do środka świeżym powietrzem, które rozrzedzało jego aromat. Przelotnie zerknął na jej szczupłą dłoń, zmierzającą w kierunku jego twarzy i zaraz po niej, przetarł wiszącym na szyi ręcznikiem żuchwę i kark, na wypadek gdyby po kąpieli lub goleniu pozostał jeszcze jakiś ślad. Z włosów jeszcze kapała mu woda. Nie odpowiedział jej od razu, z tym samym spokojem oczekując końca i wyjawienia powodu wizyty. Nawet gdyby kłamał w tej sprawie, nie poczułby się winny. W tych dniach wszystko powinno iść zgodnie z planem, a ona jak zwykle wyłamywała się ze wszystkich schematów, które tworzył. Nie odjął od niej wzroku nawet, gdy wspomniała o zwierciadle, choć odruchowo chciał je zobaczyć, mijała je, kiedy pokonywała małymi krokami dzielący ich dystans.
Pochylił się lekko ku niej i z zupełną powagą odparł:
— Przyjemna kąpiel zdecydowanie może być sprawą wielkiej wagi—zwłaszcza jeśli może być jedną z ostatnich w życiu. Uśmiechnął się przy tym szeroko, jakby naprawdę nie miał w tej chwili ważniejszych rzeczy na głowie. Może i Deirdre zdradziła jej coś o ich sprawie, lecz wątpił, by miała świadomość, co tak naprawdę robią, zaś zajmowanie się sobą było jedną z najodleglejszych pozycji na jego liście priorytetów; miło było udawać, że jest inaczej. — Właściwie na to liczę. Już świta, a ja nie mam zamiaru spędzić tu całego poranka — dodał, siląc się na uprzejmy ton. — Dlaczego teraz?
Jej zielone oczy, przyprószone czarnym węglem połyskiwały w bladym świetle wschodzącego słońca.
Nie lubił być obiektem obserwacji, ani w ramach testów ani zdobycia informacji, ani tym bardziej cudzej rozrywki, w szczególności jej.
— Zgoda. Ale musisz zamknąć oczy i dać się zaprowadzić, ponieważ nie chcę by ktokolwiek wiedział, gdzie się znajduje. I to nie podlega negocjacjom— określił twardo i nieustępliwie, poważniejąc w ułamku sekundy.
— Aha— mruknął na znak, że przyjął do wiadomości jej sugestię i z konsternacją splótł ręce na nagiej piersi, biorąc przy tym głęboki wdech, przeciągając chwilę milczenia i okazania reakcji na jej wymagania. W końcu lekko odchrząknął, pozbawiając się porannej chrypy i spytał najmilej jak potrafił:— Co dokładnie życzysz sobie żebym zrobił? Mogę zamontować po drugiej stronie okna budkę dla ptaków. — Nie była zbyt częstym gościem w jego sypialni, nie mówiąc nawet o reszcie mieszkania, tam grasował wielki puchacz o dość nieułożonym charakterze. Oczywiście, roszczenia w jego kierunku były całkiem na miejscu, jak mógł tego nie przemyśleć. Zaśmiał się, karcąc w duchu i dodał usprawiedliwiającym tonem:— Uwzględniłbym w tym twoje wizyty, ale jakoś... wyleciało mi to z głowy.
A jak nie budka, to może karmnik na parapecie?
Coraz bardziej miał ochotę wprowadzić ten absurdalny pomysł w życie. Zerknął przez ramię za siebie, oceniając miejsce. Cichy szmer wywołany jej poruszeniem się — czuła się tu tak zaskakująco swobodnie, pewnie — ponownie ściągnął na nią jego wzrok. Przyjemny, słodki zapach miodu zmieszał się z wpadającym do środka świeżym powietrzem, które rozrzedzało jego aromat. Przelotnie zerknął na jej szczupłą dłoń, zmierzającą w kierunku jego twarzy i zaraz po niej, przetarł wiszącym na szyi ręcznikiem żuchwę i kark, na wypadek gdyby po kąpieli lub goleniu pozostał jeszcze jakiś ślad. Z włosów jeszcze kapała mu woda. Nie odpowiedział jej od razu, z tym samym spokojem oczekując końca i wyjawienia powodu wizyty. Nawet gdyby kłamał w tej sprawie, nie poczułby się winny. W tych dniach wszystko powinno iść zgodnie z planem, a ona jak zwykle wyłamywała się ze wszystkich schematów, które tworzył. Nie odjął od niej wzroku nawet, gdy wspomniała o zwierciadle, choć odruchowo chciał je zobaczyć, mijała je, kiedy pokonywała małymi krokami dzielący ich dystans.
Pochylił się lekko ku niej i z zupełną powagą odparł:
— Przyjemna kąpiel zdecydowanie może być sprawą wielkiej wagi—zwłaszcza jeśli może być jedną z ostatnich w życiu. Uśmiechnął się przy tym szeroko, jakby naprawdę nie miał w tej chwili ważniejszych rzeczy na głowie. Może i Deirdre zdradziła jej coś o ich sprawie, lecz wątpił, by miała świadomość, co tak naprawdę robią, zaś zajmowanie się sobą było jedną z najodleglejszych pozycji na jego liście priorytetów; miło było udawać, że jest inaczej. — Właściwie na to liczę. Już świta, a ja nie mam zamiaru spędzić tu całego poranka — dodał, siląc się na uprzejmy ton. — Dlaczego teraz?
Jej zielone oczy, przyprószone czarnym węglem połyskiwały w bladym świetle wschodzącego słońca.
Nie lubił być obiektem obserwacji, ani w ramach testów ani zdobycia informacji, ani tym bardziej cudzej rozrywki, w szczególności jej.
— Zgoda. Ale musisz zamknąć oczy i dać się zaprowadzić, ponieważ nie chcę by ktokolwiek wiedział, gdzie się znajduje. I to nie podlega negocjacjom— określił twardo i nieustępliwie, poważniejąc w ułamku sekundy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uniosła lekko brew, wpatrując się w niego intensywnym, ciężkim spojrzeniem. Aluzja odnośnie budki dla ptaków jej nie rozbawiła, usta nie drgnęły, grymas pozostał taki sam, umilkła, dając jego słowom wybrzmieć, odpowiadając na nie dopiero po chwili:
- Na szczęście, szybko wleciało z powrotem - wzruszyła lekko ramionami, unosząc prawą dłoń do okrągłego blaszanego amuletu, który zdobił dekolt jej szyi, obróciła go między smukłymi palcami. - Zamontuj tę budkę, może srające na parapet gołębie przypomną ci, żeby czasem posprzątać. - Wiesz, straszny tu bałagan, w tym pokoju. Pozostała poważna - nawet, kiedy zaczął się śmiać, wykpiwszy ją samą. - Daj znać, kiedy to załatwisz - Nie budkę, Mulciber, poprawkę w zaklęciu ochronnym; nie zamierzała więcej pojawiać się na jego parapecie, jeśli miał witać ją w taki sposób i być może nawet zapowiedziałaby, że do tego czasu jej noga więcej tutaj nie postanie, gdyby nie uzmysłowiła sobie nagle dość oczywistego faktu, że ostatecznie nie było to aż takie problematyczne. Kiedy wiedziała już, w czym tkwi sedno sprawy, mogła już spokojnie zaczekać, aż gospodarz pojawi się z różdżką i przywróci jasność - a im dłużej nad tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że będzie to bardziej problematyczne dla niego samego, niż dla niej. Nie zaryzykowałby skrzywdzenia jej po raz drugi - wierzyła w to. - ... po ciemku łatwo się zadrasnąć - zakończyła więc swoją groźbę inaczej, niż początkowo zamierzała, rozcierając między palcami zdjęty z niego wcześniej krem do golenia.
Nie odsunęła się ani pół kroku, kiedy nachylił się w jej stronę, przeciwnie, wygięła lekko szyję, napotykając jego wzrok tuż naprzeciwko swojego - niespłoszona ani niespeszona, bez wysiłku znosząc jego poważne spojrzenie.
- Nigdy nie podejrzewałabym cię o takie zainteresowania - odparła, nieco prowokacyjnie, wciąż lekko unosząc brew. Wizja Ramseya w głębokiej balii pełnej parującej wody, otoczonego wonnymi kadzidłami i świecami tlącymi się w półmroku była co najmniej zabawna - i może odrobinę kusząca. Lubiła poświęcać czas sobie, ale nie szukałaby podobnej ekstrawagancji u niego. - Więc zgadzamy się co do meritum, liczy się pośpiech, doskonale - przyznała, nie zamierzając dłużej zapewniać go, że naprawdę nie miała zamiaru przesiedzieć u niego całego dnia - miała swoje sprawy, którymi musiała się zająć. Owszem, dziwiło go jego zafrasowanie, nie zamierzała jednak próbować wchodzić w jego tajemnice - nie tylko dlatego, że wiedziała, że i tak by się z nią nimi nie podzielił. Zawahała się, nim otworzyła usta - jej wątpliwości były trudne do zwerbalizowania. Przemiana, która w niej zaszła, była trudna do wyrażenia: nabierała siły, przekonania, że z losem jednak można wygrać, zaczynała rozumieć więcej - i chcieć więcej. Zaczynała sięgać po własne dziedzictwo, choć sama żadnej z tych rzeczy nie rozumiała. Zasługiwał na szczerość w tym względzie - była z nim więc szczera nie mniej, niż ze sobą samą.
- Bo teraz nadszedł czas - odparła, nie odejmując spojrzenia od jego oczu, zdając sobie sprawę z dwuznaczności własnych słów. Całkowicie zresztą zamierzonej. Wiele się zmieniło, Ramsey, wystarczy, ze spojrzysz za okno, ale wiem, że zdajesz sobie z tego sprawę bardziej niż ja. Głębiej. - Dzika magia mocno uderzyła w Lysę - kontynuowała, tembr jej głosu uległ zmianie, nieznacznej, ale zauważalnej. - Nie zostawię tak tego. - I ty też nie. Bo obiecałeś - przypominała mu o tym nieugiętym spojrzeniem. - Dzisiaj wszyscy czarodzieje są zagubieni - dodała z bardziej wyczuwalną w głosie goryczą. Anomalie były tylko zalążkiem, wiatrem niosącym zmiany, w centrum których stał również on. Nie była pewna, co to właściwie oznaczało. Nie dostrzegła też, że lustro stało tak blisko, słowa Ramseya wywołały u niej lekką ulgę, obawiała się bowiem, czy podczas szamotaniny z ciemnością przypadkiem go nie... zniszczyła. Byłoby to bardzo niefortunne. - Więc jednak ciuciubabka - westchnęła. - W porządku, prowadź - oświadczyła, ze zrezygnowaniem zamykając czarne od węgla powieki, ponownie pogrążając się w nieprzebytych ciemnościach. - Rozmawiałam z Mią. - Przypomniała sobie o niej, mówiąc o zagubieniu. Może to właśnie tego potrzebowała - żeby ktoś uchwycił jej dłoń w ciemności. Może nie było na to jeszcze za późno.
- Na szczęście, szybko wleciało z powrotem - wzruszyła lekko ramionami, unosząc prawą dłoń do okrągłego blaszanego amuletu, który zdobił dekolt jej szyi, obróciła go między smukłymi palcami. - Zamontuj tę budkę, może srające na parapet gołębie przypomną ci, żeby czasem posprzątać. - Wiesz, straszny tu bałagan, w tym pokoju. Pozostała poważna - nawet, kiedy zaczął się śmiać, wykpiwszy ją samą. - Daj znać, kiedy to załatwisz - Nie budkę, Mulciber, poprawkę w zaklęciu ochronnym; nie zamierzała więcej pojawiać się na jego parapecie, jeśli miał witać ją w taki sposób i być może nawet zapowiedziałaby, że do tego czasu jej noga więcej tutaj nie postanie, gdyby nie uzmysłowiła sobie nagle dość oczywistego faktu, że ostatecznie nie było to aż takie problematyczne. Kiedy wiedziała już, w czym tkwi sedno sprawy, mogła już spokojnie zaczekać, aż gospodarz pojawi się z różdżką i przywróci jasność - a im dłużej nad tym myślała, tym bardziej dochodziła do wniosku, że będzie to bardziej problematyczne dla niego samego, niż dla niej. Nie zaryzykowałby skrzywdzenia jej po raz drugi - wierzyła w to. - ... po ciemku łatwo się zadrasnąć - zakończyła więc swoją groźbę inaczej, niż początkowo zamierzała, rozcierając między palcami zdjęty z niego wcześniej krem do golenia.
Nie odsunęła się ani pół kroku, kiedy nachylił się w jej stronę, przeciwnie, wygięła lekko szyję, napotykając jego wzrok tuż naprzeciwko swojego - niespłoszona ani niespeszona, bez wysiłku znosząc jego poważne spojrzenie.
- Nigdy nie podejrzewałabym cię o takie zainteresowania - odparła, nieco prowokacyjnie, wciąż lekko unosząc brew. Wizja Ramseya w głębokiej balii pełnej parującej wody, otoczonego wonnymi kadzidłami i świecami tlącymi się w półmroku była co najmniej zabawna - i może odrobinę kusząca. Lubiła poświęcać czas sobie, ale nie szukałaby podobnej ekstrawagancji u niego. - Więc zgadzamy się co do meritum, liczy się pośpiech, doskonale - przyznała, nie zamierzając dłużej zapewniać go, że naprawdę nie miała zamiaru przesiedzieć u niego całego dnia - miała swoje sprawy, którymi musiała się zająć. Owszem, dziwiło go jego zafrasowanie, nie zamierzała jednak próbować wchodzić w jego tajemnice - nie tylko dlatego, że wiedziała, że i tak by się z nią nimi nie podzielił. Zawahała się, nim otworzyła usta - jej wątpliwości były trudne do zwerbalizowania. Przemiana, która w niej zaszła, była trudna do wyrażenia: nabierała siły, przekonania, że z losem jednak można wygrać, zaczynała rozumieć więcej - i chcieć więcej. Zaczynała sięgać po własne dziedzictwo, choć sama żadnej z tych rzeczy nie rozumiała. Zasługiwał na szczerość w tym względzie - była z nim więc szczera nie mniej, niż ze sobą samą.
- Bo teraz nadszedł czas - odparła, nie odejmując spojrzenia od jego oczu, zdając sobie sprawę z dwuznaczności własnych słów. Całkowicie zresztą zamierzonej. Wiele się zmieniło, Ramsey, wystarczy, ze spojrzysz za okno, ale wiem, że zdajesz sobie z tego sprawę bardziej niż ja. Głębiej. - Dzika magia mocno uderzyła w Lysę - kontynuowała, tembr jej głosu uległ zmianie, nieznacznej, ale zauważalnej. - Nie zostawię tak tego. - I ty też nie. Bo obiecałeś - przypominała mu o tym nieugiętym spojrzeniem. - Dzisiaj wszyscy czarodzieje są zagubieni - dodała z bardziej wyczuwalną w głosie goryczą. Anomalie były tylko zalążkiem, wiatrem niosącym zmiany, w centrum których stał również on. Nie była pewna, co to właściwie oznaczało. Nie dostrzegła też, że lustro stało tak blisko, słowa Ramseya wywołały u niej lekką ulgę, obawiała się bowiem, czy podczas szamotaniny z ciemnością przypadkiem go nie... zniszczyła. Byłoby to bardzo niefortunne. - Więc jednak ciuciubabka - westchnęła. - W porządku, prowadź - oświadczyła, ze zrezygnowaniem zamykając czarne od węgla powieki, ponownie pogrążając się w nieprzebytych ciemnościach. - Rozmawiałam z Mią. - Przypomniała sobie o niej, mówiąc o zagubieniu. Może to właśnie tego potrzebowała - żeby ktoś uchwycił jej dłoń w ciemności. Może nie było na to jeszcze za późno.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Miał nadzieję, że ją trochę rozluźni tym żartem, lecz widocznie miała tak samo dobre poczucie humoru jak on. Wyglądała na poirytowaną, złą, choć nie był pewien, czy faktem, że się trochę poobijała zamiast wlecieć tu z kruczą gracją, czy może dlatego, że nie uwzględnił jej w osobach upoważnionych — co zgodnie z prawdą, rzeczywiście mu umknęło. Mógłby to naprawić, wprowadzić innowacje, ulepszyć w jednej chwili. Ale tego nie zrobił i nie zamierzał; jego różdżka wciąż leżała nieruchomo na zimnym parapecie, nieopodal jego dłoni.
Zamiast tego rozejrzał się po pokoju i westchnął ciężko. Panujący w środku chaos, uzmysłowił mu, ile czasu by zmarnował odszukując(z marnym skutkiem) z pamięci tych wszystkich zaklęć czyszczących. Ktoś mógłby się tu zjawiać przynajmniej raz w tygodniu, oczywiście pod jego nadzorem, i ogarniać cały paskudny burdel, a wtenczas on wertowałby stronice jakiejś księgi.— Chyba masz rację, muszę sprawić sobie kogoś do sprzątania. Nie mogę cię przyjmować w takich warunkach. Może znasz jakąś młodą dziewczynę, która zechce sobie dorobić?— spytał w ramach luźnej i niezobowiązującej propozycji. Skoro już zwróciła mu uwagę na ten bałagan, mogłaby się przysłużyć i pomóc mu go ogarnąć, nawet cudzymi rękami. Nie miał smykałki do sprzątania. Świat czekał, aż go posprząta, a klątwy, którymi miał go wyczyścić nie nadawały się do uprzątnięcia sypialni.
Powstrzymał się przed przyjemnym zlustrowaniem jej od góry do dołu, spuszczeniem wzroku na jej dekolt, na którym bawiła się amuletem, do którego nie przykładał zbyt dużej wagi, ale nie mógł sobie odmówić rozczulonego jej groźbą uśmiechu.
— Oczywiście, dla twojego dobra wszystko— zapewnił ją całym sobą. —Ale do będę do tego potrzebował jakiejś twojej osobistej rzeczy — poinformował ją pogodnym tonem, jakby przewidywał dzisiejszą prognozę pogody. — Krwi, włosów, spinki, lub fragmentu garderoby.— Cokolwiek mi dasz to wezmę. Wsparł się ciężarem na rękach, odchylając lekko do tyłu. Z tej perspektywy lepiej ją widział, zasięg jego wzroku był obszerniejszy, dzięki czemu mógł cieszyć oko w tym półmroku, na wypadek, gdyby mogła zauważyć, że przygląda jej się zbyt wnikliwie.
Jej nagłe zainteresowanie magicznym zwierciadłem oznaczało tylko jedno — przestała się bać spoglądać w przyszłość. Zagrożenie wiszące nad nią i jej dzieckiem przez tyle lat minęło, a wraz z nim jedna z największych obaw, paraliżujących jej życie. Myśl o tym, że w końcu była wolna, naprawdę wolna od tego, co ją dręczyło, odbijała się u niego w milczącej aprobacie. Chciał, by rozwinęła skrzydła, by rozpostarła je szeroko i wzniosła się tak wysoko, jak jeszcze nigdy do tej pory. I wierzył w nią, jak w mało kogo. Powód, który wydał mu się dość prozaiczny i niezaskakujący, nie sprowadził go na ziemię subtelnym ukłuciem rozczarowania. Za każdym razem, gdy zaczynała mówić o Lysandrze, a jej głos zmieniał swą barwę, z butnej i wrogo nastawionej na ciepłą — był pod wrażeniem. Nieustannie zafascynowany tym zjawiskiem, chciał być jego świadkiem.
— Anomalie — wymamrotał, wsłuchując się w jej dalsze słowa. — Znam sposób jak je naprawić, niestety nie jak im zapobiec. — Gdyby potrafił, pomógłby jej, ale ta wiedza wciąż była poza jego zasięgiem. Źródła problemu wciąż tkwiły w wizjach, które wzbudzały więcej pytań niż niosły odpowiedzi. Zbyt wcześnie na daleko idące wnioski.
Wzruszył ramionami niewinnie — odrobina zabawy nikomu nie zaszkodzi, a już na pewno nie jemu. Uznał, że należała mu się zarówno rozrywka, jak i przyjemność, którą mu przyniosła swoją obecnością — choć tak niechcianą tego dnia. Zmierzył ją wzrokiem, gdy zamknęła powieki. Wreszcie mógł na nią patrzeć, nie czując na sobie jej krytycznego spojrzenia; mógł patrzeć i podziwiać to, co miał przed sobą na wyciągnięcie ręki. I podobało mu się to, co widział. Ją piękną. Ją spokojną, milczącą, nieruchomą.
Do czasu.
— Winszuję— burknął, nie zachęcając jej do pociągnięcia tematu. A więc Mia żyła, była cała, przetrwała to wszystko.
Zaszedł ją od tyłu i prawą dłonią przysłonił jej oczy, jakby nie ufał jej na tyle, by pozwolić jej podążyć swym śladem bez dodatkowych środków ostrożności, jakby zwierciadło rzeczywiście było strzeżone niczym największy skarb, a nie stało wolno w kącie, podmienione za zwykłe lustro, którego nienawidził, i w które prawie nigdy nie spoglądał. Drugą ręką ujął jej dłoń delikatnie, jej szczupłe, długie palce; skóra była przyjemnie chłodna, kojąca, aksamitna. I tak zza niej poprowadził ją, pomiędzy jej nogami stawiając własne bose stopy, choć jej szata plątała się pomiędzy nimi. — Musisz stawiać kroki do przodu — przypomniał jej, napierając lekko na jej plecy. Po przebyciu kilku metrów, zatrzymał ją tuż przez zwierciadłem w ozdobnej ramie, przypominającej wiekowe, zaniedbane srebro. Jego tafla nie była krystaliczna i gładka; przypominała pokryte kruchym lodem jezioro, popękane, gdzieniegdzie przyprószone świeżym śniegiem. Spod spodu przebijała się lekko kołysząca woda. Ale nie przyglądał mu się; miał mnóstwo czasu, by je podziwiać. Przez chwilę tkwił z nosem lekko wetkniętym w jej włosy, zaciągając się ich zapachem, palcami dotykając jej ciała. Aż w końcu uznał, że mu to wystarczy i nasyciwszy się jej energią odjął dłoń od jej twarzy.
— Voilà— szepnął wprost do jej ucha, w końcu zerkając na lustro. Dłonie wsunął do kieszeni, lecz nie cofnął się. — Mam nadzieję, że ujrzysz tam to, czego szukasz.
Zamiast tego rozejrzał się po pokoju i westchnął ciężko. Panujący w środku chaos, uzmysłowił mu, ile czasu by zmarnował odszukując(z marnym skutkiem) z pamięci tych wszystkich zaklęć czyszczących. Ktoś mógłby się tu zjawiać przynajmniej raz w tygodniu, oczywiście pod jego nadzorem, i ogarniać cały paskudny burdel, a wtenczas on wertowałby stronice jakiejś księgi.— Chyba masz rację, muszę sprawić sobie kogoś do sprzątania. Nie mogę cię przyjmować w takich warunkach. Może znasz jakąś młodą dziewczynę, która zechce sobie dorobić?— spytał w ramach luźnej i niezobowiązującej propozycji. Skoro już zwróciła mu uwagę na ten bałagan, mogłaby się przysłużyć i pomóc mu go ogarnąć, nawet cudzymi rękami. Nie miał smykałki do sprzątania. Świat czekał, aż go posprząta, a klątwy, którymi miał go wyczyścić nie nadawały się do uprzątnięcia sypialni.
Powstrzymał się przed przyjemnym zlustrowaniem jej od góry do dołu, spuszczeniem wzroku na jej dekolt, na którym bawiła się amuletem, do którego nie przykładał zbyt dużej wagi, ale nie mógł sobie odmówić rozczulonego jej groźbą uśmiechu.
— Oczywiście, dla twojego dobra wszystko— zapewnił ją całym sobą. —Ale do będę do tego potrzebował jakiejś twojej osobistej rzeczy — poinformował ją pogodnym tonem, jakby przewidywał dzisiejszą prognozę pogody. — Krwi, włosów, spinki, lub fragmentu garderoby.— Cokolwiek mi dasz to wezmę. Wsparł się ciężarem na rękach, odchylając lekko do tyłu. Z tej perspektywy lepiej ją widział, zasięg jego wzroku był obszerniejszy, dzięki czemu mógł cieszyć oko w tym półmroku, na wypadek, gdyby mogła zauważyć, że przygląda jej się zbyt wnikliwie.
Jej nagłe zainteresowanie magicznym zwierciadłem oznaczało tylko jedno — przestała się bać spoglądać w przyszłość. Zagrożenie wiszące nad nią i jej dzieckiem przez tyle lat minęło, a wraz z nim jedna z największych obaw, paraliżujących jej życie. Myśl o tym, że w końcu była wolna, naprawdę wolna od tego, co ją dręczyło, odbijała się u niego w milczącej aprobacie. Chciał, by rozwinęła skrzydła, by rozpostarła je szeroko i wzniosła się tak wysoko, jak jeszcze nigdy do tej pory. I wierzył w nią, jak w mało kogo. Powód, który wydał mu się dość prozaiczny i niezaskakujący, nie sprowadził go na ziemię subtelnym ukłuciem rozczarowania. Za każdym razem, gdy zaczynała mówić o Lysandrze, a jej głos zmieniał swą barwę, z butnej i wrogo nastawionej na ciepłą — był pod wrażeniem. Nieustannie zafascynowany tym zjawiskiem, chciał być jego świadkiem.
— Anomalie — wymamrotał, wsłuchując się w jej dalsze słowa. — Znam sposób jak je naprawić, niestety nie jak im zapobiec. — Gdyby potrafił, pomógłby jej, ale ta wiedza wciąż była poza jego zasięgiem. Źródła problemu wciąż tkwiły w wizjach, które wzbudzały więcej pytań niż niosły odpowiedzi. Zbyt wcześnie na daleko idące wnioski.
Wzruszył ramionami niewinnie — odrobina zabawy nikomu nie zaszkodzi, a już na pewno nie jemu. Uznał, że należała mu się zarówno rozrywka, jak i przyjemność, którą mu przyniosła swoją obecnością — choć tak niechcianą tego dnia. Zmierzył ją wzrokiem, gdy zamknęła powieki. Wreszcie mógł na nią patrzeć, nie czując na sobie jej krytycznego spojrzenia; mógł patrzeć i podziwiać to, co miał przed sobą na wyciągnięcie ręki. I podobało mu się to, co widział. Ją piękną. Ją spokojną, milczącą, nieruchomą.
Do czasu.
— Winszuję— burknął, nie zachęcając jej do pociągnięcia tematu. A więc Mia żyła, była cała, przetrwała to wszystko.
Zaszedł ją od tyłu i prawą dłonią przysłonił jej oczy, jakby nie ufał jej na tyle, by pozwolić jej podążyć swym śladem bez dodatkowych środków ostrożności, jakby zwierciadło rzeczywiście było strzeżone niczym największy skarb, a nie stało wolno w kącie, podmienione za zwykłe lustro, którego nienawidził, i w które prawie nigdy nie spoglądał. Drugą ręką ujął jej dłoń delikatnie, jej szczupłe, długie palce; skóra była przyjemnie chłodna, kojąca, aksamitna. I tak zza niej poprowadził ją, pomiędzy jej nogami stawiając własne bose stopy, choć jej szata plątała się pomiędzy nimi. — Musisz stawiać kroki do przodu — przypomniał jej, napierając lekko na jej plecy. Po przebyciu kilku metrów, zatrzymał ją tuż przez zwierciadłem w ozdobnej ramie, przypominającej wiekowe, zaniedbane srebro. Jego tafla nie była krystaliczna i gładka; przypominała pokryte kruchym lodem jezioro, popękane, gdzieniegdzie przyprószone świeżym śniegiem. Spod spodu przebijała się lekko kołysząca woda. Ale nie przyglądał mu się; miał mnóstwo czasu, by je podziwiać. Przez chwilę tkwił z nosem lekko wetkniętym w jej włosy, zaciągając się ich zapachem, palcami dotykając jej ciała. Aż w końcu uznał, że mu to wystarczy i nasyciwszy się jej energią odjął dłoń od jej twarzy.
— Voilà— szepnął wprost do jej ucha, w końcu zerkając na lustro. Dłonie wsunął do kieszeni, lecz nie cofnął się. — Mam nadzieję, że ujrzysz tam to, czego szukasz.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wzięła jego propozycję całkiem serio, na moment się zamyślając. Zmarszczyła lekko brew, owiewając spojrzeniem pomieszczenie, miała nadzieję, że zdawał sobie sprawę z tego, że za taki bałagan płaciło się słono. Zupełnie nie frapował jej fakt, że ów bałaganu dokonała ona i to przed momentem.
- Masha jest pracowita - stwierdziła z zastanowieniem, wiedziała, że Ramsey nie przepadał za Siergiejem, ale jego żona przecież nie była częścią tego konfliktu. Mąż zapewne nie pozwoliłby jej na taką ekstrawagancję, ale tym również nie zaprzątała sobie głowy, zawsze przyjmując patriarchalność za wymysł niedorosłych chłopców, z którym nie należy liczyć się na serio. - Ale ma nieco lepkie ręce - dodała chwilę później, bo mimo wszystko na swój sposób była Siergiejowi oddana. Nie mogła w pełni zaufać dziewczynie, czy nie wyniesie z domu Mulcibera niczego wartościowego, a to byłoby niefortunne, głównie dla samej Mashy. Ramsey wydawał się przywiązany do swoich rzeczy. - Zapytać jej? - bąknęła, powracając spojrzeniem na Mulcibera - to on chciał kogoś zatrudnić. - Deirdre jakiś czas temu przysłała do mnie praktykantkę, mogę ci ją odstąpić czasem na godzinę - dodała po chwili, dopiero teraz przypominając sobie propozycję przyjaciółki. Nie pamiętała, czy podrzuciła jej nazwisko, ale nie wydawało się jej mieć to jakiekolwiek znaczenie, Ramsey raczej jej nie znał. Nie przeszło jej przez myśl, że mogłaby zaoferować własną pomoc w posprzątaniu bałaganu, który zrobiła.
- Nie szarżuj, Mulciber - odparła lekko, niby ostrzegawczo, a jednak tonem pogawędki, zrywając z szyi łańcuszek, na którym zawieszony był amulet, który wciąż trzymała dłoni. Nigdy nie dałaby mu własnej krwi, nawet nie dlatego, że mu nie ufała - po ostatniej rozmowie naprawdę wierzyła, że nie zrobiłby jej krzywdy - bardziej z zasady, pierwsza niepisana zasada Nokturnu brzmiało jasno: pilnuj swojej krwi. Nie tylko Nokturnu, znajdowała się pod dachem czarnoksiężnika, który był zapewne przy okazji wielokrotnym mordercą. Wyciągnęła w jego stronę rozpostartą dłoń z amuletem, oddając mu drobiazg, brzmiał najbezpieczniej ze wszystkiego, o czym wspomniał. Uniosła wzrok ku niemu, nieco wyżej, patrząc przy tym intensywnie w jego skryte w półmroku źrenice, nie mogąc tym samym dojrzeć jego wnikliwego spojrzenia. Lubił stać w lepszej pozycji. Mógł ją oszukać bardzo prosto, oddawała mu tę rzecz w ciemno, nie wiedząc, w jaki konkretnie sposób miałaby posłużyć. A jednak - zrobiła to lekką ręką.
Drgnęła lekko, słysząc jego słowa. Przyglądała się temu zjawisku i obserwowała je, nie potrafiąc go jednak zrozumieć. Obserwowała Lysę i zmiany w jej ciele, zupełnie inną reakcję na magię, zupełnie inne jej przeżywanie, dziwną energię, złą energię, kumulowaną w jej zbyt młodym sercu. Krew dziecka wrzała, była dziwna, inna, nieodłącznie wiązała się ze wszystkim, co działo się na zewnątrz świata. Cassandra chciała jej pomóc, uleczyć ją z tej przypadłości - choć błądziła jak ślepiec we mgle.
- Znasz? - powtórzyła za nim, zbliżając się ku niemu pół kroku, obserwując twarz, rozjaśniającą się w promieniach coraz wyżej wznoszącego się na niebie słońca. - Jaki? - Czy istniał sposób, który choć wytłumiłby u Lysandry objaw anomalii? A przede wszystkim - kto pomógł mu zdobyć tę wiedzę, znak na jego ręce - czy Ministerstwo Magii?
Westchnęła lekko, czując na twarzy jego dłonie, ale nie miała zamiaru sprzeciwiać się tym dziwactwom - jeśli tylko uważał to za konieczne, proszę bardzo, mogła się poświęcić i zgodzić przez to przejść. To jego teren - i jego zasady.
- To naprawdę konieczne? - Mogła jedynie dobitnie wyrazić, co o tym myśli, zadając niewinne pytania przesycone tonem pełnym pretensji. Wygięła szyję, opierając tył głowy o jego lewe ramię, zaciskając dłoń na jego szorstkich palcach, to zaczynało być nawet zabawne. Znów otuliła ją ciemność - znów tak samo pozbawiona choć iskry światła, inna, nieprzebyta, przez którą nie widziała nic - a jednak ciemność bardziej oswojona, Ramsey, o którego opierała plecy stanowił wystarczający gwarant bezpieczeństwa. Przez żebra - czuła bicie jego serca, przez powietrze zapach porannej męskiej toalety, być może dlatego w pierwszej chwili, kiedy naparł na jej plecy, odczuł opór, dopiero po chwili wraz z nim przechodząc parę kroków, niby przypadkiem ocierając nagą łydkę wyplątaną z połów luźnej szaty o jego nogę, mocniej, gdy po ledwie paru krokach stanęli nieruchomo, czuła jego bliskość - ciepło - potrząsnęła lekko głową, mocniej rozrzucając woń dyptamu, którym pod wieczór przepłukała włosy, odsłonięta szyja pachniała miodem. Szept otulił jej ucho, wygięła się, bynajmniej mu tego nie utrudniając - mocniej wychylając głowę w tył. To już - nie tak daleko, jak początkowo sądziła, przemilczała jednak kwestię niepotrzebnego spaceru: miała przed sobą zwierciadło przyszłości, po które tutaj przyszła. Początkowo nie drgnęła, wodząc spojrzeniem wzdłuż jego ramy, po tafli, w której widziała jedynie swoje blade odbicie - i twarz Ramseya znajdującą się tuż za nią. Zanim wyszła z domu ta decyzja wydawała się prostsza do podjęcia. - Nie powinieneś chociaż odwrócić wzroku? - Nie obejrzała się na niego, widziała jego odbicie, patrzenie w przyszłość należało do ścisłej strefy intymności, do której jednak - wiedziała przecież - nie miał wstępu. Nie ujrzy tam tego samego, co ona, była przekonana. Uścisk jej dłoni zelżał, przeniosła dotyk na jego złotą ramę, wpierw przesuwając opuszkami po zaprószonej mrozem powierzchni. Woda drżała, zachodziła falą, coraz silniejszą - woda przyciągała, zaczęła kształtować swój obraz. Znieruchomiała, wpatrując się w ten obraz, choć żadne drgnienie jej ciała nie wskazywało na żadną emocję. Zawsze dotąd uciekała przed swoim dziedzictwem - i przed swoim trzecim okiem, czy naprawdę potrafiła spróbować przejąć nad nim kontrolę? Nad nim, nad sobą, nad przyszłością. Nad tym, co było ważne.
- Ono żyje - stwierdziła, pozornie bez znaczenia. - Lustro, żyje i mówi - Było niesamowite. Niesamowicie wyjątkowe - Ramsey jako jego twórca miał powody do dumy. Patrzyła w lustro uważnie, instynktownie usiłując pośród tych fal odnaleźć własną drogę, drogę, która odsłoniła jej się nagle, zauważalnie spinając mięśnie jej ciała. Rozchyliła blade usta, skóra jej ciała zbielała, ale nie odjęła spojrzenia od nieprzyjaznej tafli zwierciadła - dopiero nagle, po chwili, chciała cofnąć się gwałtownie, natrafiając na jego opór jego ciała. - Wystarczy - mruknęła chrypliwie.
- Masha jest pracowita - stwierdziła z zastanowieniem, wiedziała, że Ramsey nie przepadał za Siergiejem, ale jego żona przecież nie była częścią tego konfliktu. Mąż zapewne nie pozwoliłby jej na taką ekstrawagancję, ale tym również nie zaprzątała sobie głowy, zawsze przyjmując patriarchalność za wymysł niedorosłych chłopców, z którym nie należy liczyć się na serio. - Ale ma nieco lepkie ręce - dodała chwilę później, bo mimo wszystko na swój sposób była Siergiejowi oddana. Nie mogła w pełni zaufać dziewczynie, czy nie wyniesie z domu Mulcibera niczego wartościowego, a to byłoby niefortunne, głównie dla samej Mashy. Ramsey wydawał się przywiązany do swoich rzeczy. - Zapytać jej? - bąknęła, powracając spojrzeniem na Mulcibera - to on chciał kogoś zatrudnić. - Deirdre jakiś czas temu przysłała do mnie praktykantkę, mogę ci ją odstąpić czasem na godzinę - dodała po chwili, dopiero teraz przypominając sobie propozycję przyjaciółki. Nie pamiętała, czy podrzuciła jej nazwisko, ale nie wydawało się jej mieć to jakiekolwiek znaczenie, Ramsey raczej jej nie znał. Nie przeszło jej przez myśl, że mogłaby zaoferować własną pomoc w posprzątaniu bałaganu, który zrobiła.
- Nie szarżuj, Mulciber - odparła lekko, niby ostrzegawczo, a jednak tonem pogawędki, zrywając z szyi łańcuszek, na którym zawieszony był amulet, który wciąż trzymała dłoni. Nigdy nie dałaby mu własnej krwi, nawet nie dlatego, że mu nie ufała - po ostatniej rozmowie naprawdę wierzyła, że nie zrobiłby jej krzywdy - bardziej z zasady, pierwsza niepisana zasada Nokturnu brzmiało jasno: pilnuj swojej krwi. Nie tylko Nokturnu, znajdowała się pod dachem czarnoksiężnika, który był zapewne przy okazji wielokrotnym mordercą. Wyciągnęła w jego stronę rozpostartą dłoń z amuletem, oddając mu drobiazg, brzmiał najbezpieczniej ze wszystkiego, o czym wspomniał. Uniosła wzrok ku niemu, nieco wyżej, patrząc przy tym intensywnie w jego skryte w półmroku źrenice, nie mogąc tym samym dojrzeć jego wnikliwego spojrzenia. Lubił stać w lepszej pozycji. Mógł ją oszukać bardzo prosto, oddawała mu tę rzecz w ciemno, nie wiedząc, w jaki konkretnie sposób miałaby posłużyć. A jednak - zrobiła to lekką ręką.
Drgnęła lekko, słysząc jego słowa. Przyglądała się temu zjawisku i obserwowała je, nie potrafiąc go jednak zrozumieć. Obserwowała Lysę i zmiany w jej ciele, zupełnie inną reakcję na magię, zupełnie inne jej przeżywanie, dziwną energię, złą energię, kumulowaną w jej zbyt młodym sercu. Krew dziecka wrzała, była dziwna, inna, nieodłącznie wiązała się ze wszystkim, co działo się na zewnątrz świata. Cassandra chciała jej pomóc, uleczyć ją z tej przypadłości - choć błądziła jak ślepiec we mgle.
- Znasz? - powtórzyła za nim, zbliżając się ku niemu pół kroku, obserwując twarz, rozjaśniającą się w promieniach coraz wyżej wznoszącego się na niebie słońca. - Jaki? - Czy istniał sposób, który choć wytłumiłby u Lysandry objaw anomalii? A przede wszystkim - kto pomógł mu zdobyć tę wiedzę, znak na jego ręce - czy Ministerstwo Magii?
Westchnęła lekko, czując na twarzy jego dłonie, ale nie miała zamiaru sprzeciwiać się tym dziwactwom - jeśli tylko uważał to za konieczne, proszę bardzo, mogła się poświęcić i zgodzić przez to przejść. To jego teren - i jego zasady.
- To naprawdę konieczne? - Mogła jedynie dobitnie wyrazić, co o tym myśli, zadając niewinne pytania przesycone tonem pełnym pretensji. Wygięła szyję, opierając tył głowy o jego lewe ramię, zaciskając dłoń na jego szorstkich palcach, to zaczynało być nawet zabawne. Znów otuliła ją ciemność - znów tak samo pozbawiona choć iskry światła, inna, nieprzebyta, przez którą nie widziała nic - a jednak ciemność bardziej oswojona, Ramsey, o którego opierała plecy stanowił wystarczający gwarant bezpieczeństwa. Przez żebra - czuła bicie jego serca, przez powietrze zapach porannej męskiej toalety, być może dlatego w pierwszej chwili, kiedy naparł na jej plecy, odczuł opór, dopiero po chwili wraz z nim przechodząc parę kroków, niby przypadkiem ocierając nagą łydkę wyplątaną z połów luźnej szaty o jego nogę, mocniej, gdy po ledwie paru krokach stanęli nieruchomo, czuła jego bliskość - ciepło - potrząsnęła lekko głową, mocniej rozrzucając woń dyptamu, którym pod wieczór przepłukała włosy, odsłonięta szyja pachniała miodem. Szept otulił jej ucho, wygięła się, bynajmniej mu tego nie utrudniając - mocniej wychylając głowę w tył. To już - nie tak daleko, jak początkowo sądziła, przemilczała jednak kwestię niepotrzebnego spaceru: miała przed sobą zwierciadło przyszłości, po które tutaj przyszła. Początkowo nie drgnęła, wodząc spojrzeniem wzdłuż jego ramy, po tafli, w której widziała jedynie swoje blade odbicie - i twarz Ramseya znajdującą się tuż za nią. Zanim wyszła z domu ta decyzja wydawała się prostsza do podjęcia. - Nie powinieneś chociaż odwrócić wzroku? - Nie obejrzała się na niego, widziała jego odbicie, patrzenie w przyszłość należało do ścisłej strefy intymności, do której jednak - wiedziała przecież - nie miał wstępu. Nie ujrzy tam tego samego, co ona, była przekonana. Uścisk jej dłoni zelżał, przeniosła dotyk na jego złotą ramę, wpierw przesuwając opuszkami po zaprószonej mrozem powierzchni. Woda drżała, zachodziła falą, coraz silniejszą - woda przyciągała, zaczęła kształtować swój obraz. Znieruchomiała, wpatrując się w ten obraz, choć żadne drgnienie jej ciała nie wskazywało na żadną emocję. Zawsze dotąd uciekała przed swoim dziedzictwem - i przed swoim trzecim okiem, czy naprawdę potrafiła spróbować przejąć nad nim kontrolę? Nad nim, nad sobą, nad przyszłością. Nad tym, co było ważne.
- Ono żyje - stwierdziła, pozornie bez znaczenia. - Lustro, żyje i mówi - Było niesamowite. Niesamowicie wyjątkowe - Ramsey jako jego twórca miał powody do dumy. Patrzyła w lustro uważnie, instynktownie usiłując pośród tych fal odnaleźć własną drogę, drogę, która odsłoniła jej się nagle, zauważalnie spinając mięśnie jej ciała. Rozchyliła blade usta, skóra jej ciała zbielała, ale nie odjęła spojrzenia od nieprzyjaznej tafli zwierciadła - dopiero nagle, po chwili, chciała cofnąć się gwałtownie, natrafiając na jego opór jego ciała. - Wystarczy - mruknęła chrypliwie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Gdyby podejrzewał, że wspomniana dziewczyna była żoną starego znajomego, roześmiałby się, uznawszy, że Vablatsky nieświadomie uczyniłaby mu wielką przysługę — znacznie mniejszą Dolohovowi, gdyby się dowiedział. Był niemalże pewien, że choć raz w życiu zetknął się z tym imieniem, lecz nie mógł przypasować go do żadnej twarzy, co w jego mniemaniu musiało świadczyć o niskiej ważności tego spotkania; nie zawracał sobie nim zwyczajnie głowy. Poważnie o tym myślał, więc w ten sam sposób odebrał jej propozycję, patrząc jej w oczy. Ufał jej, jeśli była gotowa przysłać do niego tą dziewczynę musiała za nią ręczyć, gdyby jej obawy się sprawdziły — musiała też wiedzieć, co ją spotka. Ani przez chwilę nie odebrał jej słów, jako złośliwość.
— Wbrew pozorom, złodzieja łatwo jest oduczyć sięgania po nieswoją własność — ucięcie palców, później jednej dłoni, ewentualnie obu na raz nie stanowiło dla niego żadnego problemu, wiedziała to. Nie miałby oporów przed właściwym ukaraniem dziewczyny. Podporządkowanie jej sobie również nie jawiło się jako szczególne wyzwanie, toteż przyjął ostrzeżenie Cassandry z przymróżeniem oka. — Jeśli ją przyślesz będzie mi obojętne, czy jest twoją praktykantką, koleżanką, czy dłużniczką. — Wydało mu się to oczywiste, wobec żadnej nie będzie miał ograniczeń, ani jedna nie mogła również liczyć na szczególne względy. Zrobi z nią, co tylko będzie chciał w danej chwili, a że bywał kapryśny zakres jej obowiązków szybko mógł ulec zmianie. Po sobie spodziewał się najgorszego, nie mógł nawet przewidzieć, co mogło mu wpaść do głowy. — Ale urządzają mnie wyłącznie wieczory, przez większość dnia jestem gdzie indziej. Niech zjawi się jak najszybciej. Doprowadziłaś ten pokój niemalże do ruiny, trudno będzie tu do tej pory funkcjonować. Mogłaś zapukać, cokolwiek — Przypomniał sobie o skaleczonej stopie, ale ból nawet nie dawał się we znaki, musiało to być draśnięcie. Omiótł jeszcze spojrzeniem pokój, choć nie wyrażał ani złości, ani rozgoryczenia stanem własnego mieszkania. Bałagan, jak to bałagan, wymagał uprzątnięcia. — Bo oczywiście ty nie zamierzasz nic z tym zrobić— nie spytał, a stwierdził głośno, z nutą pretensji, którą jednak szybko porzucił, wiedząc, czego może się po niej spodziewać. Na pewno nie bycia perfekcyjną panią jego domu.
Kiedy zerwała z szyi łańcuszek nadstawił dłoń, patrząc na nią wyzywająco, by po chwili zamknąć w niej jej własność. Nie potrzebował jej wcale; w jednej z szuflad wciąż zalegało pozostawione przez nią kiedyś czarne pióro, którego nie wyrzucił, choć nie mógłby stwierdzić, że kierował nim jakikolwiek sentyment, raczej przezorność. Z łatwością wykorzystałby je do wprowadzenia wymaganych przez nią zmian, lecz nie mógł powstrzymać chęci przetestowania jej cierpliwości. I ku jego zdumieniu nie musiał się z nią nawet targować o przedmiot, oddała go dobrowolnie, zaskakująco utwierdzając go w przekonaniu, że mówiła poważnie o bezpiecznym i nie tak gwałtownym jak dziś, odwiedzaniu jego parapetu. Odłożył amulet na parapet, tuż obok różdżki.
— Domyślam się, że nie jest zbyt istotny — amulet. Żadnego ochronnego i przydatnego przedmiotu, by mu nie zostawiła, pewnie stanowił jedynie dodatkowy element garderoby. Bez niego jej łabędzia szyja, teraz tak wyeksponowana przez lekko upięte włosy, prezentowała się o wiele lepiej. — Tak, znam — przytaknął. — Ale nie rób sobie nadziei. Działa na miejsca, nie zaryzykowałbym sprawdzeniem, czy zadziała również na twoje dziecko— i mówił całkiem poważnie. Numerologiczne zrozumienie sposobu naprawy anomalii, który otrzymali od Czarnego Pana przyszło bardzo łatwo. Był pewien, że mógłby spróbować to odtworzyć również na człowieku, ale nie potrafił przewidzieć skutków takiego eksperymentu. Wierzył, że pragnienie pomocy dziecku nie przysłoni jej zdrowego rozsądku. —Bazuje na czarnej magii. — Mógłby jej pokazać, nauczyć ją tego, wciąż mając w głowie słowa Deirdre.
Przeprowadzenie jej tych kilka kroków nie było konieczne, to oczywiste. Tym bardziej, że zwierciadło, po które tu przybyła znajdowało się na wyciągnięcie reki, i gdyby dobrze się rozejrzała mogłaby odkryć je sama. Wykorzystał fakt, że tego nie zrobiła, egoistycznie zgarniając dla siebie już to, co miała. Słodycz miodu od dawna działała na niego źle — pobudzająco i kojąco jednocześnie; osadzony na jej ciele, zmieszany z indywidualnym zapachem jej skóry okazał się nie do odparcia. A ona intuicyjnie, jakby wiedziała i okrutnie wykorzystywała jego słabość umożliwiała mu jak najlepszy dostęp. Nie wzbraniała się, ani przed jego poczynaniami, ani przed bliskością, za co tylko mógł ją w duchu przeklinać.
— Powinienem?— odpowiedział pytaniem na pytanie, unosząc nieznacznie brwi. Znał odpowiedź, ale nie zamierzał się do tego stosować. Nie tyle pragnienie ujrzenia tego, co ona, wczucia się w jej dar nim kierowało, co nieprzenikniona potrzeba badacza, twórcy, który chciał, a raczej musiał sprawdzić wszystkie jego możliwości. Dotychczas nie miał okazji przyjrzeć się temu zjawisku z boku, a może nawet i w nim uczestniczyć, jeśli była taka możliwość, patrzeć na innego jasnowidza, który zatraca się w odmętach burzliwej przeszłości. Musiał wiedzieć.
Choć jej ciało wydawało się chłodne, gdy odstąpiła od niego, by znaleźć się bliżej lustra, pomiędzy pojawiło się zimne powietrze. Noc była wciąż zimowa, nie odczuwał tego, aż do tej pory, temperatura w sypialni była niska. Nie ruszył się jednak z miejsca, przenosząc wzrok z niej na zwierciadło. Zza jej pleców, spozierał na taflę. Widział, jak się wzburzyła, jak zafalowała — miała rację, zwierciadło żyło. Było przepełnione niezwykłą magiczną mocą. Nie odezwał się jednak, nie potwierdził jej słów. Na moment wstrzymał oddech, zamarł w niecierpliwym, potwornie dłużącym się oczekiwaniu. Wyczekując efektu testu, sprawdzenia możliwości lustra, wbijał w nie wzrok, lecz nie dostrzegał nic, co chciał ujrzeć. Woda mętniała.
Dopiero jej drgnięcie wyrwało go z tego naukowego transu, przywróciło niespokojny oddech i zalało go wielką falą dziwnego rozczarowania. Podejrzewał, a nawet zakładał, że tak będzie, a jednak liczył na przełom. Lustro wymieniało energię z patrzącym w nie, nie na nie wróżbitą.
Stając się barierą nie do przebicia, pochwycił ją unikając lekkiego zachwiania w tył; mimo wszystko twardo stał na nogach. Jego ręce spoczęły na jej talii; z kieszeni to właśnie tam miały najkrótszy odcinek do przebycia. Palce zacisnęły się na gładkim materiale; czuł pod opuszkami brzeg szarfy, która zaciskała się wokół niej okrutnie. Nie patrzył już w zwierciadło; jego tafla przedstawiała odbity świat, a ją — realną i prawdziwą miał przed sobą. Zmarszczył brwi, przemykając wzrokiem po krawędziach jej twarzy, gładkiej linii szczeki, wystających kościach policzkowych, ledwie widocznym uchu, częściowo otulonym kruczymi kosmykami, smukłej szyi, na której uwidoczniła się ciemniejsza żyła, kiedy się spięła. Z tej odległości widział jak skóra w tym miejscu pulsuje, współgrając z melodią jej trzepoczącego serca, które odczuwał na własnej piersi.
— Co ujrzałaś?— spytał bez wahania, nie odrywają od niej dłoni, jakby chciał przyrzec, że jej nie wypuści, póki mu nie wyjawi prawdy. Jej wizje były czarne jak najgorsza noc, mroczne i pełne bólu, który dzielnie znosiła. Nachylając się nad jej ramieniem, czekał na jej spowiedź, zaciskając wokół niej ciasną pętlę ze swoich dłoni, nie martwiąc się, że mogłaby choćby na chwilę stracić oddech.
— Wbrew pozorom, złodzieja łatwo jest oduczyć sięgania po nieswoją własność — ucięcie palców, później jednej dłoni, ewentualnie obu na raz nie stanowiło dla niego żadnego problemu, wiedziała to. Nie miałby oporów przed właściwym ukaraniem dziewczyny. Podporządkowanie jej sobie również nie jawiło się jako szczególne wyzwanie, toteż przyjął ostrzeżenie Cassandry z przymróżeniem oka. — Jeśli ją przyślesz będzie mi obojętne, czy jest twoją praktykantką, koleżanką, czy dłużniczką. — Wydało mu się to oczywiste, wobec żadnej nie będzie miał ograniczeń, ani jedna nie mogła również liczyć na szczególne względy. Zrobi z nią, co tylko będzie chciał w danej chwili, a że bywał kapryśny zakres jej obowiązków szybko mógł ulec zmianie. Po sobie spodziewał się najgorszego, nie mógł nawet przewidzieć, co mogło mu wpaść do głowy. — Ale urządzają mnie wyłącznie wieczory, przez większość dnia jestem gdzie indziej. Niech zjawi się jak najszybciej. Doprowadziłaś ten pokój niemalże do ruiny, trudno będzie tu do tej pory funkcjonować. Mogłaś zapukać, cokolwiek — Przypomniał sobie o skaleczonej stopie, ale ból nawet nie dawał się we znaki, musiało to być draśnięcie. Omiótł jeszcze spojrzeniem pokój, choć nie wyrażał ani złości, ani rozgoryczenia stanem własnego mieszkania. Bałagan, jak to bałagan, wymagał uprzątnięcia. — Bo oczywiście ty nie zamierzasz nic z tym zrobić— nie spytał, a stwierdził głośno, z nutą pretensji, którą jednak szybko porzucił, wiedząc, czego może się po niej spodziewać. Na pewno nie bycia perfekcyjną panią jego domu.
Kiedy zerwała z szyi łańcuszek nadstawił dłoń, patrząc na nią wyzywająco, by po chwili zamknąć w niej jej własność. Nie potrzebował jej wcale; w jednej z szuflad wciąż zalegało pozostawione przez nią kiedyś czarne pióro, którego nie wyrzucił, choć nie mógłby stwierdzić, że kierował nim jakikolwiek sentyment, raczej przezorność. Z łatwością wykorzystałby je do wprowadzenia wymaganych przez nią zmian, lecz nie mógł powstrzymać chęci przetestowania jej cierpliwości. I ku jego zdumieniu nie musiał się z nią nawet targować o przedmiot, oddała go dobrowolnie, zaskakująco utwierdzając go w przekonaniu, że mówiła poważnie o bezpiecznym i nie tak gwałtownym jak dziś, odwiedzaniu jego parapetu. Odłożył amulet na parapet, tuż obok różdżki.
— Domyślam się, że nie jest zbyt istotny — amulet. Żadnego ochronnego i przydatnego przedmiotu, by mu nie zostawiła, pewnie stanowił jedynie dodatkowy element garderoby. Bez niego jej łabędzia szyja, teraz tak wyeksponowana przez lekko upięte włosy, prezentowała się o wiele lepiej. — Tak, znam — przytaknął. — Ale nie rób sobie nadziei. Działa na miejsca, nie zaryzykowałbym sprawdzeniem, czy zadziała również na twoje dziecko— i mówił całkiem poważnie. Numerologiczne zrozumienie sposobu naprawy anomalii, który otrzymali od Czarnego Pana przyszło bardzo łatwo. Był pewien, że mógłby spróbować to odtworzyć również na człowieku, ale nie potrafił przewidzieć skutków takiego eksperymentu. Wierzył, że pragnienie pomocy dziecku nie przysłoni jej zdrowego rozsądku. —Bazuje na czarnej magii. — Mógłby jej pokazać, nauczyć ją tego, wciąż mając w głowie słowa Deirdre.
Przeprowadzenie jej tych kilka kroków nie było konieczne, to oczywiste. Tym bardziej, że zwierciadło, po które tu przybyła znajdowało się na wyciągnięcie reki, i gdyby dobrze się rozejrzała mogłaby odkryć je sama. Wykorzystał fakt, że tego nie zrobiła, egoistycznie zgarniając dla siebie już to, co miała. Słodycz miodu od dawna działała na niego źle — pobudzająco i kojąco jednocześnie; osadzony na jej ciele, zmieszany z indywidualnym zapachem jej skóry okazał się nie do odparcia. A ona intuicyjnie, jakby wiedziała i okrutnie wykorzystywała jego słabość umożliwiała mu jak najlepszy dostęp. Nie wzbraniała się, ani przed jego poczynaniami, ani przed bliskością, za co tylko mógł ją w duchu przeklinać.
— Powinienem?— odpowiedział pytaniem na pytanie, unosząc nieznacznie brwi. Znał odpowiedź, ale nie zamierzał się do tego stosować. Nie tyle pragnienie ujrzenia tego, co ona, wczucia się w jej dar nim kierowało, co nieprzenikniona potrzeba badacza, twórcy, który chciał, a raczej musiał sprawdzić wszystkie jego możliwości. Dotychczas nie miał okazji przyjrzeć się temu zjawisku z boku, a może nawet i w nim uczestniczyć, jeśli była taka możliwość, patrzeć na innego jasnowidza, który zatraca się w odmętach burzliwej przeszłości. Musiał wiedzieć.
Choć jej ciało wydawało się chłodne, gdy odstąpiła od niego, by znaleźć się bliżej lustra, pomiędzy pojawiło się zimne powietrze. Noc była wciąż zimowa, nie odczuwał tego, aż do tej pory, temperatura w sypialni była niska. Nie ruszył się jednak z miejsca, przenosząc wzrok z niej na zwierciadło. Zza jej pleców, spozierał na taflę. Widział, jak się wzburzyła, jak zafalowała — miała rację, zwierciadło żyło. Było przepełnione niezwykłą magiczną mocą. Nie odezwał się jednak, nie potwierdził jej słów. Na moment wstrzymał oddech, zamarł w niecierpliwym, potwornie dłużącym się oczekiwaniu. Wyczekując efektu testu, sprawdzenia możliwości lustra, wbijał w nie wzrok, lecz nie dostrzegał nic, co chciał ujrzeć. Woda mętniała.
Dopiero jej drgnięcie wyrwało go z tego naukowego transu, przywróciło niespokojny oddech i zalało go wielką falą dziwnego rozczarowania. Podejrzewał, a nawet zakładał, że tak będzie, a jednak liczył na przełom. Lustro wymieniało energię z patrzącym w nie, nie na nie wróżbitą.
Stając się barierą nie do przebicia, pochwycił ją unikając lekkiego zachwiania w tył; mimo wszystko twardo stał na nogach. Jego ręce spoczęły na jej talii; z kieszeni to właśnie tam miały najkrótszy odcinek do przebycia. Palce zacisnęły się na gładkim materiale; czuł pod opuszkami brzeg szarfy, która zaciskała się wokół niej okrutnie. Nie patrzył już w zwierciadło; jego tafla przedstawiała odbity świat, a ją — realną i prawdziwą miał przed sobą. Zmarszczył brwi, przemykając wzrokiem po krawędziach jej twarzy, gładkiej linii szczeki, wystających kościach policzkowych, ledwie widocznym uchu, częściowo otulonym kruczymi kosmykami, smukłej szyi, na której uwidoczniła się ciemniejsza żyła, kiedy się spięła. Z tej odległości widział jak skóra w tym miejscu pulsuje, współgrając z melodią jej trzepoczącego serca, które odczuwał na własnej piersi.
— Co ujrzałaś?— spytał bez wahania, nie odrywają od niej dłoni, jakby chciał przyrzec, że jej nie wypuści, póki mu nie wyjawi prawdy. Jej wizje były czarne jak najgorsza noc, mroczne i pełne bólu, który dzielnie znosiła. Nachylając się nad jej ramieniem, czekał na jej spowiedź, zaciskając wokół niej ciasną pętlę ze swoich dłoni, nie martwiąc się, że mogłaby choćby na chwilę stracić oddech.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zmarszczyła lekko brew, zastanawiając się nad jego słowami: tak, miał całkowitą rację, złodzieja można było bardzo łatwo oduczyć pewnych zachowań, ale nie była przekonana, czy chciała tego uczyć Maszę. Bała się o nią - z drugiej strony miała ją za rozsądną, niekoniecznie rozgarniętą, dawała się tłamsić mężowi, ale mimo wszystko bystrą czarownicę, małe ostrzeżenie powinno wystarczyć, żeby z pewnych rzeczy zdała sobie sprawę. Na przykład z takich, że Mulciber nie był człowiekiem, z którym warto było zadzierać. - Zapytam ją - odparła powoli, uważnie akcentując wyraz i uwypuklając głoski, jej propozycja bynajmniej nie była pewna, nie miała zamiaru nikogo zmuszać do zostania gospodynią Ramseya, który jako duży chłopiec był w stanie poradzić sobie z tym sam. Puściła mimo uszu uwagę, że to jej wina, prawdopodobnie miał rację, ale przyznanie tego przeczyłoby wszystkim zasadom Cassandry, więc tego nie zrobiła. Nie zamierzała się też wypierać - po prostu niezbyt ją to interesowało. Wina leżała po stronie Ramseya, wszystkiemu winien był przecież jego głupkowaty alarm. Gdyby nie permanentna ciemność, odnalazłaby się we wnętrzu sypialni znacznie wcześniej. - Powinieneś przyjąć trochę więcej ogłady - pouczyła go więc, podobnie jak wcześniej, bez krztyny wstydu, potrzebował tego, więcej kultury, chyba nie miał zamiaru w ten sposób traktować dziewczyny, która przyjdzie mu pomóc z czymś, z czym ewidentnie sobie nie radził? - Pomoc domowa to nie służba - wyjaśniła jeszcze pokrótce, ostrzegawczym tonem, bo niektórzy gotowi byli uwierzyć, że z dziewczyną do sprzątania można było zrobić wszystko. Nie, nie można było. - Zapukać - prychnęła, powtarzając za nim newralgiczne słowo. - Okno było otwarte, jaki jest sens pukać w coś, co jest otwarte? Zaprosiłeś mnie, więc weszłam. - Otwarte okno było zaproszeniem, dobrze wiedział, że mogła przez nie wpaść w każdym momencie i nic z tym nie zrobił. - A ty powinieneś zapoznać się z zasadami gościnności - bo z cała pewnością nie wita się gości nieprzeniknioną ciemnością, która prowadzi do wypadków takich, jak otaczający ich bałagan. Obejrzała się na niego jeszcze ze szczerym zdziwieniem odmalowanym tak w źrenicach, jak na uniesionej brwi i lekko rozchylonych ustach, zupełnie jakby nie była przekonana, czy na pewno wie, o czym Ramsey mówił. Oczywiście, że nie zamierzała z tym nic zrobić - miał na myśli bałagan, prawda? - Nie mówisz tego poważnie - stwierdziła po chwili, wyłapując dźwięczącą w jego tonie nutkę pretensji. Szybo ucichła, ale jej pojawienie się, nawet subtelne, zmusiło ją do rozwiania pewnych wątpliwości. Nie była sprzątaczką, a już na pewno nie jego sprzątaczką. Cichym mruknięciem przytaknęła jego słowom, gdyby amulet był ważny, nie dałaby mu go w tak błahym celu: odwiedzałaby go częściej, aż w końcu znalazłby szybszy sposób na obejście alarmu, na przykład jego zdjęcie. Założyła ręce na piersi, czuła, że jej cera zbladła, choć zawsze wydawała się biała, czuła słabość, choć nie słaniającą z nóg, przed oczyma migotały jej czarne mroczki: ale bardzo starała się nie dać tego po sobie poznać. Rozpoznawała wszystkie symptomy, to tylko osłabienie - widać trzecie oko natrafia w zwierciadle Ramseya na trudny do zrozumienia wartki strumień, który wysysa energię. Coś w tym rodzaju - dopiero uczyła się rozumieć magię. Jego ciepłe dłonie na jej talii, tors, o który wsparła plecy, mur. Silny, ochronny, niezwyciężony. Wspierający.
- Opowiesz mi o nim - stwierdziła cicho, pomijając ostrzeżenia. Chciała przekonać się sama, dotrzeć do jego sedna, rozpoznać jego działanie, chciała przyjrzeć się strukturze, której najpewniej nie zrozumie od razu, by po tygodniach wytężonej pracy pojąć i - być może - dokonać analogii, która pozwoli jej ochronić dziecko. Nie wydawało jej się istotne, skąd Ramsey właściwie o tym wiedział, chciała po prostu spróbować. Przestać siedzieć z założonymi rękami, działać, kiedy Lysandra cierpiała. Fakt, że w grę wchodziła czarna magia nie podobała jej się o tyle, że nigdy nie zgłębiała się w tę dziedzinę mocniej, znała podstawy, podstawy podstaw, nie panowała nad mocą - i była dla niej łatwą pożywką. Unikała roli żywiciela. - Jeśli znasz choć część odpowiedzi, jesteś bliżej rozwiązania, niż ja - wyjaśniła w końcu, chcąc stłumić ewentualny sprzeciw. - Cena nie gra roli - cena za posługiwanie się czarną magią była wszak obłędna, znała ją. I nie obchodziło ją to. - Chcę wiedzieć. - Tak po prostu. Chcę wiedzieć, mieć narzędzie, które można odpowiednio ukierunkować. Mieć cokolwiek. - To część klucza do rozwiązania tej zagadki, potrzebuję go - potrzebuje go Lysandra. Londyn, Anglia, świat, to ją nie obchodziło, interesowała się tym ze względu na córkę.
- Nie odwróciłeś wzroku - dodała, nie od razu odpowiadając na zadane przez niego pytanie. Tak naprawdę wcale tego nie widziała, lustro ją przyciągało, porywało, wciągało w wir innej czasoprzestrzeni, życia toczącego się gdzieś w innym, odległym, przyszłościowym wymiarze, gdzieś pośród z góry ustalonych planów, które ktoś już zdążył utkać. Ani nie widziała jego wzroku, ani nie wyczuwała ruchów jego ciała, nie musiała, żeby wiedzieć. Ona też by nie odwróciła. Lekko drgnęła, chcąc wysunąć się z uścisku jego dłoni, zbyt ciasnego. Była w tym dobra - w uciekaniu - i nie mogła się zdecydować, jak postrzegała jego silny, ciasny uścisk. Był przyjemny, dawał opiekę i otaczał czymś, czemu być może mogłaby nawet zaufać. Był przyjemny i niebezpiecznie osaczał, osaczał czymś, od czego w tym momencie uciec tak naprawdę nie chciała. - Jesteś ciekaw. - Nie zapytała, wciąż patrzyła w zwierciadło lustra, obserwując na nim grymas na twarzy Mulcibera. Sama wciąż była blada, miała ciężki oddech i twarz, na której wątpliwość mieszała się z lękiem, lęk z niepewnością i niepewność z ostatecznością. Mogła skłamać, ale trzymał ją przy sobie jak więźnia, a ona nie lubiła niewoli - swoimi winami zasłużył sobie na okrutną szczerość. Odchyliła głowę lekko w tył, eksponując napiętą szyję i przekrzywiając głowę tak, by mieć przed sobą jego usta, w które cicho wyszeptała:
- Ciebie. - Bo jej wizje były czarne jak najgorsza noc i pełne bólu, który nie każdy potrafił znieść.
- Opowiesz mi o nim - stwierdziła cicho, pomijając ostrzeżenia. Chciała przekonać się sama, dotrzeć do jego sedna, rozpoznać jego działanie, chciała przyjrzeć się strukturze, której najpewniej nie zrozumie od razu, by po tygodniach wytężonej pracy pojąć i - być może - dokonać analogii, która pozwoli jej ochronić dziecko. Nie wydawało jej się istotne, skąd Ramsey właściwie o tym wiedział, chciała po prostu spróbować. Przestać siedzieć z założonymi rękami, działać, kiedy Lysandra cierpiała. Fakt, że w grę wchodziła czarna magia nie podobała jej się o tyle, że nigdy nie zgłębiała się w tę dziedzinę mocniej, znała podstawy, podstawy podstaw, nie panowała nad mocą - i była dla niej łatwą pożywką. Unikała roli żywiciela. - Jeśli znasz choć część odpowiedzi, jesteś bliżej rozwiązania, niż ja - wyjaśniła w końcu, chcąc stłumić ewentualny sprzeciw. - Cena nie gra roli - cena za posługiwanie się czarną magią była wszak obłędna, znała ją. I nie obchodziło ją to. - Chcę wiedzieć. - Tak po prostu. Chcę wiedzieć, mieć narzędzie, które można odpowiednio ukierunkować. Mieć cokolwiek. - To część klucza do rozwiązania tej zagadki, potrzebuję go - potrzebuje go Lysandra. Londyn, Anglia, świat, to ją nie obchodziło, interesowała się tym ze względu na córkę.
- Nie odwróciłeś wzroku - dodała, nie od razu odpowiadając na zadane przez niego pytanie. Tak naprawdę wcale tego nie widziała, lustro ją przyciągało, porywało, wciągało w wir innej czasoprzestrzeni, życia toczącego się gdzieś w innym, odległym, przyszłościowym wymiarze, gdzieś pośród z góry ustalonych planów, które ktoś już zdążył utkać. Ani nie widziała jego wzroku, ani nie wyczuwała ruchów jego ciała, nie musiała, żeby wiedzieć. Ona też by nie odwróciła. Lekko drgnęła, chcąc wysunąć się z uścisku jego dłoni, zbyt ciasnego. Była w tym dobra - w uciekaniu - i nie mogła się zdecydować, jak postrzegała jego silny, ciasny uścisk. Był przyjemny, dawał opiekę i otaczał czymś, czemu być może mogłaby nawet zaufać. Był przyjemny i niebezpiecznie osaczał, osaczał czymś, od czego w tym momencie uciec tak naprawdę nie chciała. - Jesteś ciekaw. - Nie zapytała, wciąż patrzyła w zwierciadło lustra, obserwując na nim grymas na twarzy Mulcibera. Sama wciąż była blada, miała ciężki oddech i twarz, na której wątpliwość mieszała się z lękiem, lęk z niepewnością i niepewność z ostatecznością. Mogła skłamać, ale trzymał ją przy sobie jak więźnia, a ona nie lubiła niewoli - swoimi winami zasłużył sobie na okrutną szczerość. Odchyliła głowę lekko w tył, eksponując napiętą szyję i przekrzywiając głowę tak, by mieć przed sobą jego usta, w które cicho wyszeptała:
- Ciebie. - Bo jej wizje były czarne jak najgorsza noc i pełne bólu, który nie każdy potrafił znieść.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ogłady? Wzniesiona wysoko brew nie tylko dawała upust zdziwieniu, ale i zaostrzała rysy jego twarzy. Ta śmieszna rozmowa zaczęła wydawać mu się niemalże balansująca na granicy jakiegoś absurdu; nie robiła mu żadnej przysługi, pytając, albo nawet prosząc znajomą czarownicę o to, by zajęła się jego mieszkaniem. Do tej pory nie narzekał na swoją samodzielność, potrafił zapewnić sobie wszystko, czego potrzebował, a nikt nigdy nie wytykał mu tak prozaicznych rzeczy, jak bałagan. Przez chwilę zastanawiał się, czy to aby na pewno nie sen, w którym jego życie wygląda inaczej, a największą aspiracją jest przynieść do domu wypłatę i zapewnić jakikolwiek byt rodzinie. Zauważył, jak sprawnie i łatwo przemknęła z błahego tematu bałaganu, którego była winowajczynią, do sprawy wielkiej wagi, w której musiała prosić zaprzyjaźnione dziewczyny o pomoc dla niego. O pomoc. Nie potrzebował tego ani dziś, ani nigdy wcześniej i z pewnością poradzi sobie bez obecności obcych w swoim mieszkaniu.
— Nie próbuj mnie wychowywać— upomniał ją surowym tonem, któremu towarzyszyła nuta ostrzeżenia. Nie podobało mu się, że próbuje wprowadzać swoje zasady, podporządkowywać wszystko pod siebie. Patrzył na to z przymrużeniem oka, bo była kobietą, po prostu kobietą, której kaprysy i zachcianki należało tolerować, a humorków nie traktować zbyt poważnie, ale wolał, by pamiętała, z kim się zadaje. Mogła być tą jedyną kobietą, z której zdaniem się liczył, ale nie taką, która będzie mówiła mu, co ma robić. — Nie potrzebuję pomocy domowej. Daruj to sobie, jeśli nie potrafisz tego załatwić. Szkoda twojego i mojego czasu.
Zamierzał zakończyć te dywagacje na temat panującego tu nieporządku; gdyby chcieli, mogliby tu stworzyć o wiele większy chaos, który pozostawiłby po sobie gorsze skutki niż kilka rozrzuconych książek, czy zerwane zasłony. Wiedzieli to oboje, wyrzuty były całkowicie zbędne, ale podejrzewał, że w swej kobiecej naturze musiała dać upust frustracji i ponarzekać na wszystko, co choćby odrobinę odstawało od jej oczekiwań. Nie była już niepewną swojej pozycji młódką, a kobietą zdecydowaną, potrafiącą zacisnąć swe szpony na nawet najszerszym ramieniu. Na jej twarzy widział pewność; czuła się tu swobodnie i bezpiecznie, a jemu to wyjątkowo nie było na rękę. Wiedziała, że jej nie skrzywdzi; wiedziała to jak on, a przynajmniej póki nad sobą panował.
— Cenię sobie prywatność — przypomniał jej, choć wydawało mu się to oczywiste. Jej lecznica zawsze była otwarta, wchodził do niej jak do siebie, a jedyną przeszkodą był sprawujący pieczę nad nimi troll. Wcale nie czuł się winny rzucenia zaklęcia ochronnego na swój dom.— Tak? Co jeszcze powinienem zrobić twoim zdaniem, hm?– spytał z lekką irytacją. Mógł ignorować jej zachowanie, wykraczające poza przyzwoite, ale nie zamierzał udawać, że mu odpowiada. — Mówię śmiertelnie poważnie.
Przyglądając jej się tak uważnie i z tak bliska, nie chcąc pominąć najdrobniejszej zmiany na jej twarzy nie mógł nie dostrzec, że straciła trochę swej werwy. Patrzenie w przyszłość miało swoją cenę, zaglądanie w nią pochłaniało energię jasnowidza, wysysało jego siły witalne, czerpało z magii, która w nim była. Nie ostrzegł jej przed tym, uznał to za niewiele znaczące. Jeśli chciała poznać odpowiedzi na swe pytania i była na tyle zdeterminowana, to była również gotowa na to, co ją czeka, gdy zanurzy się w odmętach czasu.
Nie skomentował jej stwierdzenia; wiedział, że zrobi to tylko wtedy, gdy Cassandra stanie po ich stronie, a wciąż nie wiedział, co zdradziała jej Deirdre i jakie to miało w niej odbicie. Zgodnie z tym, co jej powiedział, i co powtarzał zawsze uzdrowicielce, nie mówił niepytany, nie prosił i nie przekonywał, choć widział w niej chęć pomocy dziecku. Jej motywacja była silna — mogła być wystarczająco silna, aby przekonać ją do słuszności spraw, którymi się zajmowali, ale z pewnością niezbyt stabilna, a to budziło w nim wątpliwości. Była interesowna, tak samo jak on, ale zdrada sprowadzi na nią niebezpieczeństwo a tego nigdy by jej nie wybaczył.
— Mylisz się, Cassie. Cena gra tu kluczową rolę — i wcale nie miał na myśli posługiwania się czarną magią. Sposób, który znał, i którego mógł jej nauczyć wiązał się z sojuszem, na który — nie wiedział — może nie była gotowa. — Musisz opowiedzieć się po jakiejś stronie. — Nie jakiejś, t e j konkretnej, tej samej, którą on podążał nieustannie od wczesnych lat szkolnych, a dziś służył wierniej niż jakiejkolwiek namiętnej kochance w ciągu całego swojego życia.
Nie zaprzeczył; nie odwrócił wzroku. W tej chwili nie było dla niego sprawy istotniejszej niż to, co ujrzała w zwierciadle, to co jej objawiło, otwierając wyłom doprowadzający do zdarzeń, które jeszcze nie miały miejsca. Wizje jasnowidza zawsze były istotne, nie musiał pytać, chciał jednak wiedzieć; znać szczegóły.
Nie odpowiedział, milczał, cierpliwie czekając aż wreszcie zaspokoi jego ciekawość. Patrzył na nią z bliska, domagał się wyjaśnień, nawet nie kierując spojrzenia na ich wspólne odbicie; wiedział, że malują się na nim razem, niewyraźnie, ciało za ciałem. Nie chciał na to patrzeć, obserwował to, co miał przy sobie — prawdziwe, niezaprzeczalne, nie zwalniając uścisku, którym ją przy sobie trzymał. Bo jakby miał ją trzymać przy sobie tak i całe życie, uczyniłby to bez wahania. Nie chciał jej oddać autonomii, sprawiała, że z każdą chwilą był gotów ją odebrać, nawet gwałtem, choć to właśnie ona czyniła ją tak interesującą.
Odjął dłoń od jej talii i ujął nią jej smukłą szyję. Chrząstki krtani były łatwo wyczuwalne pod palcami, drgały lekko, gdy przesuwał się po najbardziej wypukłej części. Wraz z jej odchylaną głową uniósł spojrzenie na jej oczy. Widział jej intensywnie zielone tęczówki, ich ciemne obwódki, czarne jak jej krucze pióra źrenice. Cienie wywołane początkiem dnia tańczyły na jej bladej twarzy, iskrząc się na wystających kościach policzkowych. W tej krótkiej chwili przemknął po jej ustach, podążając łabędzią szyją i gubiąc się w głębokim zacienieniu pomiędzy jej piersiami, gdzie zaczynał się materiał jej szaty. Jakże zbędnej, niepotrzebnej, denerwującej. Wystarczyło jedno słowo, by sprowadzić go na ziemię. W pierwszej chwili sądził, że żartuje, odszukał jej spojrzenie, jego źrenice momentalnie się powiększyły, niemalże całkowicie pochłaniając resztki pozostałej szarości. Ale nie żartowała; kiedyś przyznała, że powie mu prawdę. Swój los widział nie raz, ale po raz pierwszy przepowiedział mu go ktoś inny, ktoś, kogo wizje wróżyły wszystko, co najgorsze. Wewnętrznie targnął nim niepokój, o bardzo poważnych podstawach. Jej usta, blade, kształtne, kusząco tak blisko jego, smakujące słodyczą, miodem i wypełnione po brzegi jadem, który zaraził go jakąś paskudną, trawiącą go od środka chorobą, wróżyły mu nieszczęście. Zwiastowały czarną, okropną przyszłość.
— Azkaban — wyszeptał w odwecie wprost do jej ust, ale w jego głosie zabrzmiało pytanie. Choć przed oczami mógł mieć wiele wizji nieszczęścia, nawet ona była jedną z nich, najcieleśniejszą i najbliższą, to właśnie więzienie spędzało mu sen z powiek. Chwyciwszy ją za przedramię obrócił do siebie gwałtownie, w jej oczach odszukując potwierdzenia dla swych przypuszczeń. Nie mogło być inaczej, właśnie to go martwiło ostatnimi czasy, o tym nie mógł przestać zapomnieć. To widziała? Zacisnął palce na jej ręce, a wraz z tym szczękę, przeskakując z jej oczu na usta, te usta, z których dźwięczało głucho echo rychłej zguby, to znów na błyszczące oczy. — Jak?
— Nie próbuj mnie wychowywać— upomniał ją surowym tonem, któremu towarzyszyła nuta ostrzeżenia. Nie podobało mu się, że próbuje wprowadzać swoje zasady, podporządkowywać wszystko pod siebie. Patrzył na to z przymrużeniem oka, bo była kobietą, po prostu kobietą, której kaprysy i zachcianki należało tolerować, a humorków nie traktować zbyt poważnie, ale wolał, by pamiętała, z kim się zadaje. Mogła być tą jedyną kobietą, z której zdaniem się liczył, ale nie taką, która będzie mówiła mu, co ma robić. — Nie potrzebuję pomocy domowej. Daruj to sobie, jeśli nie potrafisz tego załatwić. Szkoda twojego i mojego czasu.
Zamierzał zakończyć te dywagacje na temat panującego tu nieporządku; gdyby chcieli, mogliby tu stworzyć o wiele większy chaos, który pozostawiłby po sobie gorsze skutki niż kilka rozrzuconych książek, czy zerwane zasłony. Wiedzieli to oboje, wyrzuty były całkowicie zbędne, ale podejrzewał, że w swej kobiecej naturze musiała dać upust frustracji i ponarzekać na wszystko, co choćby odrobinę odstawało od jej oczekiwań. Nie była już niepewną swojej pozycji młódką, a kobietą zdecydowaną, potrafiącą zacisnąć swe szpony na nawet najszerszym ramieniu. Na jej twarzy widział pewność; czuła się tu swobodnie i bezpiecznie, a jemu to wyjątkowo nie było na rękę. Wiedziała, że jej nie skrzywdzi; wiedziała to jak on, a przynajmniej póki nad sobą panował.
— Cenię sobie prywatność — przypomniał jej, choć wydawało mu się to oczywiste. Jej lecznica zawsze była otwarta, wchodził do niej jak do siebie, a jedyną przeszkodą był sprawujący pieczę nad nimi troll. Wcale nie czuł się winny rzucenia zaklęcia ochronnego na swój dom.— Tak? Co jeszcze powinienem zrobić twoim zdaniem, hm?– spytał z lekką irytacją. Mógł ignorować jej zachowanie, wykraczające poza przyzwoite, ale nie zamierzał udawać, że mu odpowiada. — Mówię śmiertelnie poważnie.
Przyglądając jej się tak uważnie i z tak bliska, nie chcąc pominąć najdrobniejszej zmiany na jej twarzy nie mógł nie dostrzec, że straciła trochę swej werwy. Patrzenie w przyszłość miało swoją cenę, zaglądanie w nią pochłaniało energię jasnowidza, wysysało jego siły witalne, czerpało z magii, która w nim była. Nie ostrzegł jej przed tym, uznał to za niewiele znaczące. Jeśli chciała poznać odpowiedzi na swe pytania i była na tyle zdeterminowana, to była również gotowa na to, co ją czeka, gdy zanurzy się w odmętach czasu.
Nie skomentował jej stwierdzenia; wiedział, że zrobi to tylko wtedy, gdy Cassandra stanie po ich stronie, a wciąż nie wiedział, co zdradziała jej Deirdre i jakie to miało w niej odbicie. Zgodnie z tym, co jej powiedział, i co powtarzał zawsze uzdrowicielce, nie mówił niepytany, nie prosił i nie przekonywał, choć widział w niej chęć pomocy dziecku. Jej motywacja była silna — mogła być wystarczająco silna, aby przekonać ją do słuszności spraw, którymi się zajmowali, ale z pewnością niezbyt stabilna, a to budziło w nim wątpliwości. Była interesowna, tak samo jak on, ale zdrada sprowadzi na nią niebezpieczeństwo a tego nigdy by jej nie wybaczył.
— Mylisz się, Cassie. Cena gra tu kluczową rolę — i wcale nie miał na myśli posługiwania się czarną magią. Sposób, który znał, i którego mógł jej nauczyć wiązał się z sojuszem, na który — nie wiedział — może nie była gotowa. — Musisz opowiedzieć się po jakiejś stronie. — Nie jakiejś, t e j konkretnej, tej samej, którą on podążał nieustannie od wczesnych lat szkolnych, a dziś służył wierniej niż jakiejkolwiek namiętnej kochance w ciągu całego swojego życia.
Nie zaprzeczył; nie odwrócił wzroku. W tej chwili nie było dla niego sprawy istotniejszej niż to, co ujrzała w zwierciadle, to co jej objawiło, otwierając wyłom doprowadzający do zdarzeń, które jeszcze nie miały miejsca. Wizje jasnowidza zawsze były istotne, nie musiał pytać, chciał jednak wiedzieć; znać szczegóły.
Nie odpowiedział, milczał, cierpliwie czekając aż wreszcie zaspokoi jego ciekawość. Patrzył na nią z bliska, domagał się wyjaśnień, nawet nie kierując spojrzenia na ich wspólne odbicie; wiedział, że malują się na nim razem, niewyraźnie, ciało za ciałem. Nie chciał na to patrzeć, obserwował to, co miał przy sobie — prawdziwe, niezaprzeczalne, nie zwalniając uścisku, którym ją przy sobie trzymał. Bo jakby miał ją trzymać przy sobie tak i całe życie, uczyniłby to bez wahania. Nie chciał jej oddać autonomii, sprawiała, że z każdą chwilą był gotów ją odebrać, nawet gwałtem, choć to właśnie ona czyniła ją tak interesującą.
Odjął dłoń od jej talii i ujął nią jej smukłą szyję. Chrząstki krtani były łatwo wyczuwalne pod palcami, drgały lekko, gdy przesuwał się po najbardziej wypukłej części. Wraz z jej odchylaną głową uniósł spojrzenie na jej oczy. Widział jej intensywnie zielone tęczówki, ich ciemne obwódki, czarne jak jej krucze pióra źrenice. Cienie wywołane początkiem dnia tańczyły na jej bladej twarzy, iskrząc się na wystających kościach policzkowych. W tej krótkiej chwili przemknął po jej ustach, podążając łabędzią szyją i gubiąc się w głębokim zacienieniu pomiędzy jej piersiami, gdzie zaczynał się materiał jej szaty. Jakże zbędnej, niepotrzebnej, denerwującej. Wystarczyło jedno słowo, by sprowadzić go na ziemię. W pierwszej chwili sądził, że żartuje, odszukał jej spojrzenie, jego źrenice momentalnie się powiększyły, niemalże całkowicie pochłaniając resztki pozostałej szarości. Ale nie żartowała; kiedyś przyznała, że powie mu prawdę. Swój los widział nie raz, ale po raz pierwszy przepowiedział mu go ktoś inny, ktoś, kogo wizje wróżyły wszystko, co najgorsze. Wewnętrznie targnął nim niepokój, o bardzo poważnych podstawach. Jej usta, blade, kształtne, kusząco tak blisko jego, smakujące słodyczą, miodem i wypełnione po brzegi jadem, który zaraził go jakąś paskudną, trawiącą go od środka chorobą, wróżyły mu nieszczęście. Zwiastowały czarną, okropną przyszłość.
— Azkaban — wyszeptał w odwecie wprost do jej ust, ale w jego głosie zabrzmiało pytanie. Choć przed oczami mógł mieć wiele wizji nieszczęścia, nawet ona była jedną z nich, najcieleśniejszą i najbliższą, to właśnie więzienie spędzało mu sen z powiek. Chwyciwszy ją za przedramię obrócił do siebie gwałtownie, w jej oczach odszukując potwierdzenia dla swych przypuszczeń. Nie mogło być inaczej, właśnie to go martwiło ostatnimi czasy, o tym nie mógł przestać zapomnieć. To widziała? Zacisnął palce na jej ręce, a wraz z tym szczękę, przeskakując z jej oczu na usta, te usta, z których dźwięczało głucho echo rychłej zguby, to znów na błyszczące oczy. — Jak?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Zbyła jego uwagę lekceważącym machnięciem ręki. Nie próbowała go wychowywać, dawno straciła na to nadzieję; ktokolwiek powinien był to zrobić, zawiódł na całej linii. Może nie na całej, Ramsey potrafił być szarmancki, jeśli tylko tego chciał... właśnie: jeśli chciał. Nie spodziewała się, ani nawet nie oczekiwała, że jej usłucha, choć wierzyła, że miała dar przekonywania go do swojego zdania w bardziej konwencjonalny sposób. Mulciber zdążył jej udowodnić, że może mu zaufać, nie tylko tym, że odkrył przed nią wszystkie swoje karty, nie tylko złożonymi i dopełnionymi obietnicami, udowodnił tym, że był - wciąż i ciągle. Owszem, miała go za odrobinę nieobliczalnego i nie traciła czujności - jak drapieżnik w towarzystwie drugiego, z którym wiąże ją niepisany spokojny układ o nieagresji. Opłacalny układ, potrzebował jej. Potrzebował jej w wielu znaczeniach, z których tylko kilku zdawał sobie sprawę, teraz - teraz już o tym wiedziała.
- Nie to nie - westchnęła obojętnie, nie zamierzała go na nic namawiać, sam najlepiej wiedział, czy - i na ile - radził sobie ze swoim mieszkaniem, choć aktualny jego obraz nie przedstawiał najlepszego świadectwa. Może rzeczywiście - lepiej będzie trzymać Mashę daleko... stąd. Lubiła ją i nigdy nie życzyła jej źle, a szczerze wątpiła, by Mulciber mógł mieć jakiekolwiek sentymenty wobec jej znajomych. Nie musiała wątpić, wiedziała o tym: tak było z Cornelią.
- Błąd - stwierdziła, wytrącając się z zamyślenia, zadzierając ku niemu spojrzenie przez wątłe ramię, z którego zsuwała się luźna czarna szata. - Cenisz sobie swoją prywatność, a to nie jest to samo. - Jej prywatność nieszczególnie kiedykolwiek go obchodziła. Nie miało to jednak w tym momencie większego znaczenia, wierzyła, że zrobi to, co zobowiązał się zrobić - stworzy w zaklęciu ochronnym wyrwę, przez które Cassandra będzie mogła się wedrzeć do środka, a zatem poniekąd stanie się częścią jego prywatności. Nic innego - już jej nie obchodziło, będzie musiał sprostać konsekwencjom swojego zachowania pod postacią zabałaganionej sypialni. Mogło być znacznie gorzej. - Zapuść zarost - stwierdziła po krótkiej chwili zastanowienia, odpowiadając wprost na jego pytanie, udając, że nie dostrzega ani jego irytacji ani subtelnej groźby pobrzmiewającej w jego słowach. Jeśli już pytał, mogła mu złożyć całą listę. - Wyglądasz z nim znacznie lepiej. Powinieneś też pić więcej wody, zregeneruje cię, kiedy nie śpisz. - Problemy z bezsennością miał od dawna, tak sprawne oko medyka jak jej, dostrzegało skutki tegoż bez najmniejszego problemu. - Powinieneś też ścielić łóżko od razu, kiedy wstaniesz. Gdyby na poduszce leżał koc, byłaby teraz cała. - Tak naprawdę mogłaby kontynuować tę litanię w nieskończoność, ale wspaniałomyślnie zdecydowała się umilknąć. Błahe tematy winny ustąpić temu, co istotne: temu, po co tutaj przyszło i temu, co znacznie mocniej zaprzątało jej głowę. Ramsey znał odpowiedzi, nie była pewna, czy poznał je jako niewymowny, czy jako zrzeszony przez coś, czego wciąż do końca nie rozumiała. Wsłuchując się w jego słowa - mogła zrozumieć. Zrozumieć słowa przemycane między wierszami i słowa, których się przecież spodziewała. Towarzyszące jej zmęczenie będące reakcją na spojrzenie w lustro odbierało jej chęci na słowne przepychanki - skupiało myśli na tym, co najważniejsze.
Założyła ręce na piersi, wpatrując się w siebie samą, wciąż odbijającą się w matowej już tafli tajemniczego lustra. Siebie: bladą, słabą i bezradną. Siebie: matkę, która nie potrafiła pomóc. Siebie: choć nie potrafiła do końca skonkretyzować, kim była dla Ramseya ani kim była dla Deirdre. Ledwie zauważalnie przełknęła ślinę, rozumiała jego słowa - rozumiała i nie do końca je akceptowała. Była wolna i dzika, nie chciała zostać uwiązana. Ale nadchodziły ciężkie czasy, czasy, które musiała przetrwać i którym musiała sprostać. Miała nieślubne dziecko, które było doskonałym celem, sama odcięła się od własnej przeszłości - udowodnienie komukolwiek, że naprawdę była Vablatsky, mogło być dzisiaj trudne. Neutralność przestała być bezpieczna. Nie rozumiała po co, ani dlaczego walczą i tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło - nie szła za ideą, szła za przetrwaniem. I szła za nimi - cokolwiek miałoby się stać, nie chciała pozwolić im umrzeć. Czując na sobie silny uścisk Ramseya, uwięziona w klatce jego ramion i pozbawiona tchu, z krtanią niebezpiecznie drażnioną jego dłonią, wiedziała, że nigdy nie stanęłaby po przeciwnej stronie niż on. Nie tylko dlatego, że nie miałaby na to odwagi. I wiedziała też, że zrobi wszystko, żeby pomóc mu zwyciężyć.
- Nie zrobiłam tego? - zapytała, unosząc lekko jedną brew, zapytała, jednocześnie odpowiadając. Po pamiętnym pożarze Białej Wywerny gościła połowę, jeśli nie wszystkich tych, którzy tam byli: i zachowała ich tajemnice dla siebie. Znała tożsamości czarodziejów, którzy nosili na przedramionach Mroczny Znak, widziała je. I zachowała to dla siebie. Pomogła wtedy im wszystkim. Bliskość jej ust miała mu o tym przypomnieć, lecz tego, co w odwecie usłyszała - zignorować nie mogła. Zaskoczenie wyraźnie wymalowało się na jej bladej twarzy, brew uniosła się wyżej, oczy stały się okrąglejsze. Zaskoczenie prędko ustąpiło przerażeniu, kiedy - jak lalkę - szarpnął naprzeciw siebie, wzmacniając uścisk na przedramieniu. Nie widziała Azkabanu, widziała wojnę. Nie rozumiała, o czym mówił - choć mogła się domyślać.
- Ufasz mi, kiedy mdlejesz na mojej podłodze - kiedy tylko siłą własnej woli trzymasz się życia, kiedy doczołgujesz się do mojej lecznicy i wreszcie tracisz przytomność, wiedząc, że przy mnie nie zginiesz. - Ufasz, kiedy pijesz zawartość nieopisanych fiolek - choć nie odróżniłbyś eliksiru słodkiego snu od ekstraktu z trucizny najbardziej śmiercionośnego węża. - Wierzysz we mnie - kiedy obiecujesz ochronę, kiedy otwierasz oczy na coś, na co chciały być dotąd zamknięte. Patrzyła w jego oczy - intensywnie - powoli kładąc dłoń na jego palcach obejmujących jej szczękę, w ten sposób nie było jej wygodnie mówić. - Chcę wiedzieć, Ramsey - szepnęła powoli, dokładnie artykułując każdą głoskę. Mówiła te słowa świadomie - powinien to wiedzieć - była dorosłą i mądrą czarownicą, rozumiała, co robi. - Chcę zrozumieć - Bez wiedzy wizja była jedynie mętnym widokiem, nieoczywistym, zawieszonym pomiędzy realizmem a alegorią. Nie była pewna, czy wychwytywała z niej to, co powinna. - Chcę pomóc - oświadczyła w końcu, bo wiedziała, że jej potrzebowali. Dawali temu popis regularnie, zjawiając się w jej lecznicy. Wtajemniczona w ich sprawy - mogła im pomagać znacznie skuteczniej, niż robiła to teraz.
- Nie to nie - westchnęła obojętnie, nie zamierzała go na nic namawiać, sam najlepiej wiedział, czy - i na ile - radził sobie ze swoim mieszkaniem, choć aktualny jego obraz nie przedstawiał najlepszego świadectwa. Może rzeczywiście - lepiej będzie trzymać Mashę daleko... stąd. Lubiła ją i nigdy nie życzyła jej źle, a szczerze wątpiła, by Mulciber mógł mieć jakiekolwiek sentymenty wobec jej znajomych. Nie musiała wątpić, wiedziała o tym: tak było z Cornelią.
- Błąd - stwierdziła, wytrącając się z zamyślenia, zadzierając ku niemu spojrzenie przez wątłe ramię, z którego zsuwała się luźna czarna szata. - Cenisz sobie swoją prywatność, a to nie jest to samo. - Jej prywatność nieszczególnie kiedykolwiek go obchodziła. Nie miało to jednak w tym momencie większego znaczenia, wierzyła, że zrobi to, co zobowiązał się zrobić - stworzy w zaklęciu ochronnym wyrwę, przez które Cassandra będzie mogła się wedrzeć do środka, a zatem poniekąd stanie się częścią jego prywatności. Nic innego - już jej nie obchodziło, będzie musiał sprostać konsekwencjom swojego zachowania pod postacią zabałaganionej sypialni. Mogło być znacznie gorzej. - Zapuść zarost - stwierdziła po krótkiej chwili zastanowienia, odpowiadając wprost na jego pytanie, udając, że nie dostrzega ani jego irytacji ani subtelnej groźby pobrzmiewającej w jego słowach. Jeśli już pytał, mogła mu złożyć całą listę. - Wyglądasz z nim znacznie lepiej. Powinieneś też pić więcej wody, zregeneruje cię, kiedy nie śpisz. - Problemy z bezsennością miał od dawna, tak sprawne oko medyka jak jej, dostrzegało skutki tegoż bez najmniejszego problemu. - Powinieneś też ścielić łóżko od razu, kiedy wstaniesz. Gdyby na poduszce leżał koc, byłaby teraz cała. - Tak naprawdę mogłaby kontynuować tę litanię w nieskończoność, ale wspaniałomyślnie zdecydowała się umilknąć. Błahe tematy winny ustąpić temu, co istotne: temu, po co tutaj przyszło i temu, co znacznie mocniej zaprzątało jej głowę. Ramsey znał odpowiedzi, nie była pewna, czy poznał je jako niewymowny, czy jako zrzeszony przez coś, czego wciąż do końca nie rozumiała. Wsłuchując się w jego słowa - mogła zrozumieć. Zrozumieć słowa przemycane między wierszami i słowa, których się przecież spodziewała. Towarzyszące jej zmęczenie będące reakcją na spojrzenie w lustro odbierało jej chęci na słowne przepychanki - skupiało myśli na tym, co najważniejsze.
Założyła ręce na piersi, wpatrując się w siebie samą, wciąż odbijającą się w matowej już tafli tajemniczego lustra. Siebie: bladą, słabą i bezradną. Siebie: matkę, która nie potrafiła pomóc. Siebie: choć nie potrafiła do końca skonkretyzować, kim była dla Ramseya ani kim była dla Deirdre. Ledwie zauważalnie przełknęła ślinę, rozumiała jego słowa - rozumiała i nie do końca je akceptowała. Była wolna i dzika, nie chciała zostać uwiązana. Ale nadchodziły ciężkie czasy, czasy, które musiała przetrwać i którym musiała sprostać. Miała nieślubne dziecko, które było doskonałym celem, sama odcięła się od własnej przeszłości - udowodnienie komukolwiek, że naprawdę była Vablatsky, mogło być dzisiaj trudne. Neutralność przestała być bezpieczna. Nie rozumiała po co, ani dlaczego walczą i tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło - nie szła za ideą, szła za przetrwaniem. I szła za nimi - cokolwiek miałoby się stać, nie chciała pozwolić im umrzeć. Czując na sobie silny uścisk Ramseya, uwięziona w klatce jego ramion i pozbawiona tchu, z krtanią niebezpiecznie drażnioną jego dłonią, wiedziała, że nigdy nie stanęłaby po przeciwnej stronie niż on. Nie tylko dlatego, że nie miałaby na to odwagi. I wiedziała też, że zrobi wszystko, żeby pomóc mu zwyciężyć.
- Nie zrobiłam tego? - zapytała, unosząc lekko jedną brew, zapytała, jednocześnie odpowiadając. Po pamiętnym pożarze Białej Wywerny gościła połowę, jeśli nie wszystkich tych, którzy tam byli: i zachowała ich tajemnice dla siebie. Znała tożsamości czarodziejów, którzy nosili na przedramionach Mroczny Znak, widziała je. I zachowała to dla siebie. Pomogła wtedy im wszystkim. Bliskość jej ust miała mu o tym przypomnieć, lecz tego, co w odwecie usłyszała - zignorować nie mogła. Zaskoczenie wyraźnie wymalowało się na jej bladej twarzy, brew uniosła się wyżej, oczy stały się okrąglejsze. Zaskoczenie prędko ustąpiło przerażeniu, kiedy - jak lalkę - szarpnął naprzeciw siebie, wzmacniając uścisk na przedramieniu. Nie widziała Azkabanu, widziała wojnę. Nie rozumiała, o czym mówił - choć mogła się domyślać.
- Ufasz mi, kiedy mdlejesz na mojej podłodze - kiedy tylko siłą własnej woli trzymasz się życia, kiedy doczołgujesz się do mojej lecznicy i wreszcie tracisz przytomność, wiedząc, że przy mnie nie zginiesz. - Ufasz, kiedy pijesz zawartość nieopisanych fiolek - choć nie odróżniłbyś eliksiru słodkiego snu od ekstraktu z trucizny najbardziej śmiercionośnego węża. - Wierzysz we mnie - kiedy obiecujesz ochronę, kiedy otwierasz oczy na coś, na co chciały być dotąd zamknięte. Patrzyła w jego oczy - intensywnie - powoli kładąc dłoń na jego palcach obejmujących jej szczękę, w ten sposób nie było jej wygodnie mówić. - Chcę wiedzieć, Ramsey - szepnęła powoli, dokładnie artykułując każdą głoskę. Mówiła te słowa świadomie - powinien to wiedzieć - była dorosłą i mądrą czarownicą, rozumiała, co robi. - Chcę zrozumieć - Bez wiedzy wizja była jedynie mętnym widokiem, nieoczywistym, zawieszonym pomiędzy realizmem a alegorią. Nie była pewna, czy wychwytywała z niej to, co powinna. - Chcę pomóc - oświadczyła w końcu, bo wiedziała, że jej potrzebowali. Dawali temu popis regularnie, zjawiając się w jej lecznicy. Wtajemniczona w ich sprawy - mogła im pomagać znacznie skuteczniej, niż robiła to teraz.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sypialnia
Szybka odpowiedź