Sypialnia
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sypialnia
Duża i w porównaniu do salonu dość pusta. Gdzieś po środku znajdowało się szerokie łóżko pokryte pościelą, kocami, niedźwiedzią skórą, masa poduszek. Po bokach małe szafki nocne ze świecami, pewnie jakąś szklanką po ognistej, na przeciwko samotne lustro — niezwykłe, magiczne zwierciadło przepowiadające przyszłość; obok szafa i komoda, na której leżały książki i stary, cicho tykajacy zegar, odmierzający każdą straconą minutę jego cennego czasu. NAD ŁÓŻKIEM WISI JEMIOŁA, BO DOBRZE NA NIEGO DZIAŁA
[bylobrzydkobedzieladnie]
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 23.12.17 17:47, w całości zmieniany 4 razy
— Moją prywatność — powtórzył po niej cicho, choć wyraźnie, jakby nie rozumiejąc istoty sprawy, którą toczyli od dobrych kilkunastu minut. Nie był niedomyślny, doskonale wiedział, co próbowała mu przekazać, choć uparcie udawał, że jest inaczej. Mogła, a nawet powinna to wyrazić wprost i otwarcie, bez zbędnych gierek. Tak było wygodniej. Nie musiał niczemu przytakiwać, zgadzać się, a tym bardziej przyznawać do błędu — który notabene w jego mniemaniu wcale nim nie był — jakoby nie uwzględnił jej w swojej prywatności, strefie wolnej od nieproszonych gości. Nie zamierzał się dłużej z nią o to spierać — uzgodnili już, że w drodze wyjątku, specjalnie dla niej i po jej prośbie wprowadzi zmiany do swojego mieszkania, wykorzystując lukę, w którą miała się wpisać zarówno pod ludzką jak i ptasią postacią. Bronił się, zapierał przed nią nogami i rękami, a jednocześnie zatrzymywał blisko siebie, jakby jej energia dawała mu siłę, zaspokajała jego głód, uciszała wewnętrzne demony, by po chwili pozwolić im rozpocząć namiętne celebrowanie narodzin zła w czystej postaci.
Wysłuchiwał jej wyliczeń i pouczeń z beznamiętną miną, patrząc na nią tak, jakby rozprawiała o pogodzie za oknem, a nie poszczególnych elementach jego osobistego, prywatnego życia. Jakby próbowała zmienić kolor zasłon, gdyby kiedykolwiek przykładał do tego jakąkolwiek wagę, jakby kazała spać mu na wznak, zamiast jak zwykle na brzuchu; jeść kilka zdrowych posiłków dziennie zamiast jednego, w porywie dwóch, myć się mydłem o zapachu szałwii i lawendy zamiast zwyczajnym. I zupełnie mu to nie przeszkadzało. Mrugał powoli, utrzymując jej spojrzenie, oddychając powoli, trzymając ją wciąż tak samo blisko przy sobie. Nie odmawiał sobie tej przyjemności, pozwalając jej mówić — słuchał z zainteresowaniem, a na sam koniec westchnął głośno.
— A więc bardziej podobałbym ci się z brodą?— Nie oczekiwał od niej odpowiedzi, nie przytaknął również jej życzeniom, by nie zostawiać jej z obietnicą, że weźmie to pod uwagę.
Zarówno spokój, jak i wystudiowana nonszalancja ustąpiły wyraźnemu zaniepokojeniu. Nie potrafił zignorować jej słów, zlekceważyć ostrzeżenia, jakkolwiek odległe i nieprawdopodobne było. Chciał poznać szczególy, chciał móc temu wszystkiemu zapobiec, oszukać przeznaczenie, tak jak sądził, że czynił to do tej pory. Do tego wszystkiego potrzebna mu była ona, jej oczy, jej usta, słowa i wyobraźnia, w której zachowała to wszystko, co mogło go uchronić przed ziszczeniem się koszmarnej wizji.
—Jak?— powtórzył twardo i nieustępliwie, przyciskając ją jeszcze bliżej siebie. Ciemne brwi ściągnęły się ku sobie, niemalże łącząc tuż nad nosem, w pełnym chaosu niezadowoleniu. Jej delikatna dłoń, która spoczęła na jego palca uwiadomiła mu, że zaciskał na niej palce przy użyciu dużej siły. Zwolnił uścisk powoli, puścił jej ramię, dotykając jej ciała już ledwie krańcami palców. Opuścił też głowę, oddychając powoli, powietrze wydawało mu się zbyt gęste i ciężkie.
Miała rację, ale wolał udawać, że jest inaczej, dlatego przemilczał jej słowa, nie zamierzając się ustosunkować do niczego, co padło z jej ust, choć nie minęła się z prawdą ani o cal. Zadarł brodę, uniósł jedną z brwi w sceptycznym wyrazie. Wypiłby podaną przez nią fiolkę nawet wtedy, gdyby nie był umierający, a wszystko nie zależało je kilku kropel wywaru, który mu poda. Ufał jej, ufał na tyle, by powierzyć jej własne życie i nie krytykować jej działań, choć z przezorności(lub przekory) zwykł podważać większość zaleceń. Miał przed sobą inteligentną czarownicę, której intuicja może i przewyższała jego — wierzył jej słowom, jej ostrzeżeniom, które zupełnie jak teraz fundamentalnie zatrzęsły jego postrzeganiem i oczekiwaniami od tego, co nadejdzie. Chciał mieć pewność, że go nie zawiedzie, nie zawiedzie też samej siebie, bo jej porażka będzie zwiastować koszmarny początek końca.
Jeśli była gotowa — chciał tego.
Chciał ją.
Dla siebie.
Dla niego.
Ujął dłoń, wokół której oplotła palce, odejmując ją od jej twarzy i pociągnął w stronę łóżka, nadając płynnemu i delikatnemu gestowi zaproszenia, by usiadła. Nie czekał, aż to nastąpi. Kilka kroków dalej, przy regale na jednej z półek, wśród poprzewracanych książek leżały papierosy; sięgnął po jednego z nich. Nie odpalił od razu. Postukał nim od przodu i tylu o drewno, przerywając głuchą ciszę i przeciągające z jego strony milczenie. Nie zastanawiał się nad tym, co jej powiedzieć; gasił w sobie palący trzewia od wewnątrz niepokój, który zasiała. Zupełnie jakby czytając mu w myślach, wnioskując z jego oczu rozwiewała wątpliwości, potwierdzając jedynie to, co wiedział sam od dawna.
Przeciągnął papierosem pod nosem, wciągając w nozdrza zapach nierozpalonego tytoniu. Lubił go. Uspokajał.
— Rycerze Walpurgii— podjął wreszcie, chwytając swój skarb w obie dłonie i przekręcając go między palcami jednej i drugiej, skupiając na nim wzrok przez chwilę, a w końcu uniósł stalowoszare tęczówki chmurnego wzroku wprost na nią. Mógł sobie oszczędzić przydługich opowieści o tym, że nad Londyn nadciągają burzowe chmury, a oni wchodzą w stan wojny. Konflikt się jątrzył, niczym nieświeża, niemogąca zagoić od dawna rana. — to grupa czarodziejów popierająca ideę czystości krwi. Dba o dziedzictwo naszego, całkowicie magicznego świata, pozbywa się plugawych zdrajców, szlamu i wszystkiego, co zagraża prawdziwym czarodziejom. — Ale choć to ją nie interesowało nie zamierzał tego poranka zostawiać niedopowiedzeń i niedokończonych spraw. — Na jej czele stoi czarnoksiężnik, którego moc jest nieporównywalna z tym, co mogłabyś sobie nawet wyobrazić. Mogę cię zapewnić, że jest najpotężniejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, najpotężniejszym jakiego ten świat kiedykolwiek zrodził. Czarny Pan. Lord Voldemort— słyszałaś o nim w pogłoskach o Białej Wywernie. To wszystko, co dotarło do twoich uszu to prawda. Mówił spokojnie, patrząc w oczy, choć delikatny tytoń owinięty w cienką bibułkę wciąż przaślizgiwał się wolno w jego dłoniach. Był szaleńcem, był zapatrzonym w Niego i Jego sprawę sługą i nie traktował tego jak powód do wstydu, bynajmniej. Każde wypowiadane słowo wyrażała pewność i zdecydowanie, nie miał najmniejszych wątpliwości, co do prawdziwości własnych słów.— Zrzesza ludzi, który popierają jego wizję, wspierają jego idee, wspomagają go w każdy możliwy sposób. — Zdziwiłabyś się, jak wielu bliskich ci czarodziejów tkwi w tym po uszy. — Szmaragdowy blask na niebie, czaszka z wężem to jego znak. Ci, którzy mu wiernie służą noszą go na lewym przedramieniu — co już wiesz, widziałaś u niektórych z nas. — Popełniliśmy dla niego zbrodnie, za które pocałunek dementora to za mało, nasze dusze są przeklęte. Obdarzył nas mocą, która wykracza poza granice, które do tej pory znałaś. A to dopiero początek — był tego pewien, karał surowo tych, którzy mu się sprzeciwiali i godnie nagradzał zasłużonych. — Ale to nie tylko krew, brud i walka. Dla niego zrzeszamy wybitnych czarodziejów. — Takich jak ty. — Alchemików, zaklinaczy przedmiotów, astronomów i uzdrowicieli. Wszystkich tych, których wiedza wspomoże w walce. Ty to robisz nieustannie— leczysz wojenne rany, nie pytając o ich pochodzenie, poisz eliksirami wzmacniającymi, dbasz, gdy organizm przestaje walczyć. Uczynił krok w jej stronę. — Nie znam lepszego uzdrowiciela. Twoja pomoc wśród tych badaczy byłaby nieoceniona — jeśli naprawdę chciała pomóc, miała ku temu doskonałą okazję. — I będziesz bezpieczna. Chroniona przez przyjaciół. — Sojuszników, pobratymców, których zadaniem będzie zapewnić jej wszystko, czego tylko potrzebuje, by spełniała swoje zadanie.
Włożył papierosa do ust i pstryknął w końcu. Pokój wypełnił się zapachem palonego tytoniu.
Wysłuchiwał jej wyliczeń i pouczeń z beznamiętną miną, patrząc na nią tak, jakby rozprawiała o pogodzie za oknem, a nie poszczególnych elementach jego osobistego, prywatnego życia. Jakby próbowała zmienić kolor zasłon, gdyby kiedykolwiek przykładał do tego jakąkolwiek wagę, jakby kazała spać mu na wznak, zamiast jak zwykle na brzuchu; jeść kilka zdrowych posiłków dziennie zamiast jednego, w porywie dwóch, myć się mydłem o zapachu szałwii i lawendy zamiast zwyczajnym. I zupełnie mu to nie przeszkadzało. Mrugał powoli, utrzymując jej spojrzenie, oddychając powoli, trzymając ją wciąż tak samo blisko przy sobie. Nie odmawiał sobie tej przyjemności, pozwalając jej mówić — słuchał z zainteresowaniem, a na sam koniec westchnął głośno.
— A więc bardziej podobałbym ci się z brodą?— Nie oczekiwał od niej odpowiedzi, nie przytaknął również jej życzeniom, by nie zostawiać jej z obietnicą, że weźmie to pod uwagę.
Zarówno spokój, jak i wystudiowana nonszalancja ustąpiły wyraźnemu zaniepokojeniu. Nie potrafił zignorować jej słów, zlekceważyć ostrzeżenia, jakkolwiek odległe i nieprawdopodobne było. Chciał poznać szczególy, chciał móc temu wszystkiemu zapobiec, oszukać przeznaczenie, tak jak sądził, że czynił to do tej pory. Do tego wszystkiego potrzebna mu była ona, jej oczy, jej usta, słowa i wyobraźnia, w której zachowała to wszystko, co mogło go uchronić przed ziszczeniem się koszmarnej wizji.
—Jak?— powtórzył twardo i nieustępliwie, przyciskając ją jeszcze bliżej siebie. Ciemne brwi ściągnęły się ku sobie, niemalże łącząc tuż nad nosem, w pełnym chaosu niezadowoleniu. Jej delikatna dłoń, która spoczęła na jego palca uwiadomiła mu, że zaciskał na niej palce przy użyciu dużej siły. Zwolnił uścisk powoli, puścił jej ramię, dotykając jej ciała już ledwie krańcami palców. Opuścił też głowę, oddychając powoli, powietrze wydawało mu się zbyt gęste i ciężkie.
Miała rację, ale wolał udawać, że jest inaczej, dlatego przemilczał jej słowa, nie zamierzając się ustosunkować do niczego, co padło z jej ust, choć nie minęła się z prawdą ani o cal. Zadarł brodę, uniósł jedną z brwi w sceptycznym wyrazie. Wypiłby podaną przez nią fiolkę nawet wtedy, gdyby nie był umierający, a wszystko nie zależało je kilku kropel wywaru, który mu poda. Ufał jej, ufał na tyle, by powierzyć jej własne życie i nie krytykować jej działań, choć z przezorności(lub przekory) zwykł podważać większość zaleceń. Miał przed sobą inteligentną czarownicę, której intuicja może i przewyższała jego — wierzył jej słowom, jej ostrzeżeniom, które zupełnie jak teraz fundamentalnie zatrzęsły jego postrzeganiem i oczekiwaniami od tego, co nadejdzie. Chciał mieć pewność, że go nie zawiedzie, nie zawiedzie też samej siebie, bo jej porażka będzie zwiastować koszmarny początek końca.
Jeśli była gotowa — chciał tego.
Chciał ją.
Dla siebie.
Dla niego.
Ujął dłoń, wokół której oplotła palce, odejmując ją od jej twarzy i pociągnął w stronę łóżka, nadając płynnemu i delikatnemu gestowi zaproszenia, by usiadła. Nie czekał, aż to nastąpi. Kilka kroków dalej, przy regale na jednej z półek, wśród poprzewracanych książek leżały papierosy; sięgnął po jednego z nich. Nie odpalił od razu. Postukał nim od przodu i tylu o drewno, przerywając głuchą ciszę i przeciągające z jego strony milczenie. Nie zastanawiał się nad tym, co jej powiedzieć; gasił w sobie palący trzewia od wewnątrz niepokój, który zasiała. Zupełnie jakby czytając mu w myślach, wnioskując z jego oczu rozwiewała wątpliwości, potwierdzając jedynie to, co wiedział sam od dawna.
Przeciągnął papierosem pod nosem, wciągając w nozdrza zapach nierozpalonego tytoniu. Lubił go. Uspokajał.
— Rycerze Walpurgii— podjął wreszcie, chwytając swój skarb w obie dłonie i przekręcając go między palcami jednej i drugiej, skupiając na nim wzrok przez chwilę, a w końcu uniósł stalowoszare tęczówki chmurnego wzroku wprost na nią. Mógł sobie oszczędzić przydługich opowieści o tym, że nad Londyn nadciągają burzowe chmury, a oni wchodzą w stan wojny. Konflikt się jątrzył, niczym nieświeża, niemogąca zagoić od dawna rana. — to grupa czarodziejów popierająca ideę czystości krwi. Dba o dziedzictwo naszego, całkowicie magicznego świata, pozbywa się plugawych zdrajców, szlamu i wszystkiego, co zagraża prawdziwym czarodziejom. — Ale choć to ją nie interesowało nie zamierzał tego poranka zostawiać niedopowiedzeń i niedokończonych spraw. — Na jej czele stoi czarnoksiężnik, którego moc jest nieporównywalna z tym, co mogłabyś sobie nawet wyobrazić. Mogę cię zapewnić, że jest najpotężniejszym czarodziejem, jakiego kiedykolwiek spotkałem, najpotężniejszym jakiego ten świat kiedykolwiek zrodził. Czarny Pan. Lord Voldemort— słyszałaś o nim w pogłoskach o Białej Wywernie. To wszystko, co dotarło do twoich uszu to prawda. Mówił spokojnie, patrząc w oczy, choć delikatny tytoń owinięty w cienką bibułkę wciąż przaślizgiwał się wolno w jego dłoniach. Był szaleńcem, był zapatrzonym w Niego i Jego sprawę sługą i nie traktował tego jak powód do wstydu, bynajmniej. Każde wypowiadane słowo wyrażała pewność i zdecydowanie, nie miał najmniejszych wątpliwości, co do prawdziwości własnych słów.— Zrzesza ludzi, który popierają jego wizję, wspierają jego idee, wspomagają go w każdy możliwy sposób. — Zdziwiłabyś się, jak wielu bliskich ci czarodziejów tkwi w tym po uszy. — Szmaragdowy blask na niebie, czaszka z wężem to jego znak. Ci, którzy mu wiernie służą noszą go na lewym przedramieniu — co już wiesz, widziałaś u niektórych z nas. — Popełniliśmy dla niego zbrodnie, za które pocałunek dementora to za mało, nasze dusze są przeklęte. Obdarzył nas mocą, która wykracza poza granice, które do tej pory znałaś. A to dopiero początek — był tego pewien, karał surowo tych, którzy mu się sprzeciwiali i godnie nagradzał zasłużonych. — Ale to nie tylko krew, brud i walka. Dla niego zrzeszamy wybitnych czarodziejów. — Takich jak ty. — Alchemików, zaklinaczy przedmiotów, astronomów i uzdrowicieli. Wszystkich tych, których wiedza wspomoże w walce. Ty to robisz nieustannie— leczysz wojenne rany, nie pytając o ich pochodzenie, poisz eliksirami wzmacniającymi, dbasz, gdy organizm przestaje walczyć. Uczynił krok w jej stronę. — Nie znam lepszego uzdrowiciela. Twoja pomoc wśród tych badaczy byłaby nieoceniona — jeśli naprawdę chciała pomóc, miała ku temu doskonałą okazję. — I będziesz bezpieczna. Chroniona przez przyjaciół. — Sojuszników, pobratymców, których zadaniem będzie zapewnić jej wszystko, czego tylko potrzebuje, by spełniała swoje zadanie.
Włożył papierosa do ust i pstryknął w końcu. Pokój wypełnił się zapachem palonego tytoniu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie miała zwyczaju mówić wprost, nie czuła potrzeby. Nawet, kiedy chodziło o rzeczy błahe - jakkolwiek prywatność była ważna, Cassandra wzbudziłaby raczej gromki śmiech zapewniając, że ją szanuje, a już na pewno - po tym co zrobiła - wolała pozostawiać pewne aspekty w domyśle, nie nabierając się na jego kryjówkę niezrozumienia. Doskonale wiedział, co chciała mu przekazać, ale nie oczekiwała w zamian przeprosin, żalu, skruchy lub zapewnień, że za drugim razem zrobiłby to inaczej, gdyby nie popełniał błędów, nie miałaby go za co krytykować i musiałaby szukać powodów na siłę - tak rzeczywiście było łatwiej. Bynajmniej nie oczekiwała od niego entuzjazmu w odpowiedzi na jej porady, choć zainteresowanie brodą skwitowała subtelnym drgnięciem kącika ust.
- Wyglądałbyś jak dziadek mróz - stwierdziła bez zawahania, wspominając opowieść, jaką niedawno uraczył ich jego ojciec. - Ale do zimy jest jeszcze trochę czasu, zdążysz. - Zrobić niespodziankę Lysandrze, oczywiście. Nie miała zwyczaju mówić wprost ani wprost odpowiadać na wprost zadane pytania, a przynajmniej nigdy wtedy, kiedy nie było to konieczne. Czy ta sytuacja: była koniecznością? Przylgnęła do niego bezwiednie, zamykając oczy, kiedy padło nieustępliwe, ostre jak, mocniej wsłuchując się w ton jego głosu niż w faktyczne znaczenie jego słów. Znała to pytanie jeszcze zanim je zadał i wcale nie musiała być w tym celu jasnowidzem. Pokręciła głową, ostrzeżenie łatwo zamieniało się w samospełniającą się przepowiednię, obydwoje o tym doskonale wiedzieli. Sceptycznie uniesiona brew, zadarta broda, żadnym gestem nie mógł zaprzeczyć oczywistościom, ufał jej, dlatego odpowiedziała na to jedynie silnym, intensywnie zdecydowanym spojrzeniem, w którym kryła się nie mniejsza nieustępliwość od tej, którą zwykle popisywał się on. Też potrafiła być uparta - świadczył o tym fakt, że wciąż żyła. Zacisnęła palce mocniej, kiedy ujął jej dłoń, mniej z troski i z czułości, a bardziej - chcąc przekazać mu, że nie miała zamiaru się cofnąć. Za jego zaproszeniem, usiadła, nie odejmując od niego spojrzenia, zatrzymując się w każdej przedłużającej się chwili, długie milczenie z jego strony budziło w niej niepokój. Przygotowania - papieros - pleciony rytuał, który mógłby mu zająć mrugnięcie powieki, przeciągał tę chwilę umyślnie. Może się wahał, a może bał, tego nigdy miała nie zrozumieć. Nasilająca się cisza przekonywała ją jedynie, że sprawy, o które go pytała, były poważniejsze, niż mogła sądzić. Przekrzywiła lekko głowę, wsłuchując się w jego słowa, z uwagą, z napięciem, ze skupieniem, nie chcąc uronić ani jednego słowa, które mogłoby pozwolić jej rozumieć go lepiej.
Rycerze Walpurgii, słyszała to określenie, może raz, może kilka, z ust pacjentów, którzy u niej witali. Bezwzględnie przestrzegała jedna zasady, wedle której obcym nigdy nie zadawała pytań - ani nigdy nie przekazywała innym ich odpowiedzi. Czysta krew, wielcy czarodzieje, szlam i brud, mogła się tego spodziewać - po Mulciberach, po Deirdre, po arystokratach, którzy tak tłumnie pojawili się u niej po pożarze w Białej Wywernie. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad tym konfliktem, choć nie mogła zaprzeczyć, że dziedzictwo, jakie niosło za sobą jej czysta krew, było wyjątkowe. Znacznie potężniejsze niż u ludzi wychowujących się w mugolskich rodzinach, czy był to powód, żeby wytaczać im wojnę? Nie była co do tego przekonana - ale jeśli zdecydowali się tę wojnę wytoczyć, to nie miała zamiaru posłać ich na nią samych. Każdy żołnierz potrzebował medyka, była obok - zawsze, kiedy jej potrzebowali i zawsze, kiedy potrzebować jej będą. Nie czuła, że jej twarz zbladła, kiedy uniosła spojrzenie na Ramseya; wspomnienie potężnego czarnoksiężnika, Czarnego Pana wywołało u niej dreszcz grozy. Jeśli ten człowiek zaskarbił sobie szacunek takiej wagi u Ramseya Mulcibera, musiał być naprawdę potężny. Powoli zaczynała rozumieć - że to nie była zabawa i że nie było w niej miejsca na błędy. Że raz podjęta decyzja nie będzie mogła zostać odwrócona. Że potrzebowali jej bardziej, niż sądziła. Pokręciła lekko głową, z niedowierzaniem, odnajdując wszystkie wspomnienia o tym człowieku, wywołując wspomnienia doszczętnie spalonego pubu, straszne, brutalne, niszczące. Choć w pierwszej chwili ogarnął ją lęk - to czy nie przy takich ludziach jej przodkinie w przeszłości odnajdywały nie-sławę i wygody?
- Ty, twój ojciec - zaczęła wyliczać - Deirdre - tego mogła być pewna. - Magnus Rowle - o tym mówił, prawda? o czarnomagicznym rytuale z użyciem ludzkiej krwi, nie była głupia, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że chodziło o coś większego. Jednocześnie czuła, że nie powinna pytać o tamtą sytuację. - Edgar Burke - ryzykowała to nazwisko, ale miała pewność, że Burke był obecny w trakcie pożaru. Tak jak tego, że nie było tam Mii - która stanęła po drugiej stronie barykady, pojawiając się u boku aurorów. Teraz - rozumiała ich waśń. Uniosła na niego wzrok, z lekką obawą, nie będąc pewną, czy chce zagłębiać się w specyfikę ciążącej na nim klątwy. Otaczały ją potężne, złowrogie moce, do których musiała podchodzić powoli i ostrożnie, jeśli nie chciała w nich spłonąć. Nie musiała mówić, że nie stanie do walki, Ramsey ją znał i dobrze wiedział, że tego nie potrafiła.
- Możecie na mnie liczyć - odparła więc krótko, bo przecież już to robiła, już gościła u siebie ich wszystkich, dbając o ich bezpieczeństwo. Chroniąc przed śmiercią, przed ranami, ale i przed plotkami, które mogłyby sprowadzić im na karb niechciane służby. - Wczoraj i jutro, nie dam wam zginąć. - Powoli wstała, ignorując jego zbliżającą się sylwetkę, zakładając ramiona na piersi - bo coś wciąż nie dawało jej spokoju; podjęta przez nią decyzja była świadoma, ale nie pozbawiona wątpliwości. - Badacze - powtórzyła za nim głucho, układając sobie w głowie natłok przerażających informacji. - Chodzi o anomalie? - Badacie je, stąd wiesz, je powstrzymać? Wywołaliście je... ? - Miałam wizję - wyznała, wspominając swoją rozmowę z Deirdre, wypowiedziane przez nią wtedy słowa kazały wierzyć jej, że to było ważne. - Jaką rolę odgrywa w tym feniks? - Czy symbolizuje to, za co zginęła Cornelia? Stawała po stronie jej oprawców, ale nie zamierzała oglądać się za siebie. Wojna nie znała sentymentów, a ona była silna. I ostrożna. Ale przede wszystkim - była matką, leniwym krokiem zbliżyła się do okna, za którym słońce zaczynało wznosić się już coraz wyżej.
- Powiedz, ile czasu minie, nim ci ludzie zainteresują się Lysandrą? - zapytała więc tym razem wprost, spoglądając w jego oczy w pół wyzywająco, w pół z lękiem, oglądając się na niego przez ramię. - Zobaczą ją, zjawiając się u mnie częściej. Lysandra jest córką Mulcibera, nosi nazwisko Vablatsky, jej krew jest czysta jak moja - Podejmowała ryzyko nie tylko za siebie, ale również za swoją córkę - musiała się upewnić, że jego słowa były przemyślane. Dar, który posiadała dziewczynka, winien być wystarczającym świadectwem dziedzictwa Vablatsky, ale póki Lysa miała tylko kilka lat, dar mógł być wciąż mylony z dziecięcymi fantazjami przez ludzi, którzy nie pojmowali jego potęgi. - Nie udowodnię jednak tej czystości w żaden sposób, nie potrafiąc wskazać ojca. - Który jest już martwy. Który zniknął. Którego ciała nigdzie nie ma. - Jesteś pewien, że nic jej nie grozi?
- Wyglądałbyś jak dziadek mróz - stwierdziła bez zawahania, wspominając opowieść, jaką niedawno uraczył ich jego ojciec. - Ale do zimy jest jeszcze trochę czasu, zdążysz. - Zrobić niespodziankę Lysandrze, oczywiście. Nie miała zwyczaju mówić wprost ani wprost odpowiadać na wprost zadane pytania, a przynajmniej nigdy wtedy, kiedy nie było to konieczne. Czy ta sytuacja: była koniecznością? Przylgnęła do niego bezwiednie, zamykając oczy, kiedy padło nieustępliwe, ostre jak, mocniej wsłuchując się w ton jego głosu niż w faktyczne znaczenie jego słów. Znała to pytanie jeszcze zanim je zadał i wcale nie musiała być w tym celu jasnowidzem. Pokręciła głową, ostrzeżenie łatwo zamieniało się w samospełniającą się przepowiednię, obydwoje o tym doskonale wiedzieli. Sceptycznie uniesiona brew, zadarta broda, żadnym gestem nie mógł zaprzeczyć oczywistościom, ufał jej, dlatego odpowiedziała na to jedynie silnym, intensywnie zdecydowanym spojrzeniem, w którym kryła się nie mniejsza nieustępliwość od tej, którą zwykle popisywał się on. Też potrafiła być uparta - świadczył o tym fakt, że wciąż żyła. Zacisnęła palce mocniej, kiedy ujął jej dłoń, mniej z troski i z czułości, a bardziej - chcąc przekazać mu, że nie miała zamiaru się cofnąć. Za jego zaproszeniem, usiadła, nie odejmując od niego spojrzenia, zatrzymując się w każdej przedłużającej się chwili, długie milczenie z jego strony budziło w niej niepokój. Przygotowania - papieros - pleciony rytuał, który mógłby mu zająć mrugnięcie powieki, przeciągał tę chwilę umyślnie. Może się wahał, a może bał, tego nigdy miała nie zrozumieć. Nasilająca się cisza przekonywała ją jedynie, że sprawy, o które go pytała, były poważniejsze, niż mogła sądzić. Przekrzywiła lekko głowę, wsłuchując się w jego słowa, z uwagą, z napięciem, ze skupieniem, nie chcąc uronić ani jednego słowa, które mogłoby pozwolić jej rozumieć go lepiej.
Rycerze Walpurgii, słyszała to określenie, może raz, może kilka, z ust pacjentów, którzy u niej witali. Bezwzględnie przestrzegała jedna zasady, wedle której obcym nigdy nie zadawała pytań - ani nigdy nie przekazywała innym ich odpowiedzi. Czysta krew, wielcy czarodzieje, szlam i brud, mogła się tego spodziewać - po Mulciberach, po Deirdre, po arystokratach, którzy tak tłumnie pojawili się u niej po pożarze w Białej Wywernie. Nigdy dotąd nie zastanawiała się nad tym konfliktem, choć nie mogła zaprzeczyć, że dziedzictwo, jakie niosło za sobą jej czysta krew, było wyjątkowe. Znacznie potężniejsze niż u ludzi wychowujących się w mugolskich rodzinach, czy był to powód, żeby wytaczać im wojnę? Nie była co do tego przekonana - ale jeśli zdecydowali się tę wojnę wytoczyć, to nie miała zamiaru posłać ich na nią samych. Każdy żołnierz potrzebował medyka, była obok - zawsze, kiedy jej potrzebowali i zawsze, kiedy potrzebować jej będą. Nie czuła, że jej twarz zbladła, kiedy uniosła spojrzenie na Ramseya; wspomnienie potężnego czarnoksiężnika, Czarnego Pana wywołało u niej dreszcz grozy. Jeśli ten człowiek zaskarbił sobie szacunek takiej wagi u Ramseya Mulcibera, musiał być naprawdę potężny. Powoli zaczynała rozumieć - że to nie była zabawa i że nie było w niej miejsca na błędy. Że raz podjęta decyzja nie będzie mogła zostać odwrócona. Że potrzebowali jej bardziej, niż sądziła. Pokręciła lekko głową, z niedowierzaniem, odnajdując wszystkie wspomnienia o tym człowieku, wywołując wspomnienia doszczętnie spalonego pubu, straszne, brutalne, niszczące. Choć w pierwszej chwili ogarnął ją lęk - to czy nie przy takich ludziach jej przodkinie w przeszłości odnajdywały nie-sławę i wygody?
- Ty, twój ojciec - zaczęła wyliczać - Deirdre - tego mogła być pewna. - Magnus Rowle - o tym mówił, prawda? o czarnomagicznym rytuale z użyciem ludzkiej krwi, nie była głupia, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że chodziło o coś większego. Jednocześnie czuła, że nie powinna pytać o tamtą sytuację. - Edgar Burke - ryzykowała to nazwisko, ale miała pewność, że Burke był obecny w trakcie pożaru. Tak jak tego, że nie było tam Mii - która stanęła po drugiej stronie barykady, pojawiając się u boku aurorów. Teraz - rozumiała ich waśń. Uniosła na niego wzrok, z lekką obawą, nie będąc pewną, czy chce zagłębiać się w specyfikę ciążącej na nim klątwy. Otaczały ją potężne, złowrogie moce, do których musiała podchodzić powoli i ostrożnie, jeśli nie chciała w nich spłonąć. Nie musiała mówić, że nie stanie do walki, Ramsey ją znał i dobrze wiedział, że tego nie potrafiła.
- Możecie na mnie liczyć - odparła więc krótko, bo przecież już to robiła, już gościła u siebie ich wszystkich, dbając o ich bezpieczeństwo. Chroniąc przed śmiercią, przed ranami, ale i przed plotkami, które mogłyby sprowadzić im na karb niechciane służby. - Wczoraj i jutro, nie dam wam zginąć. - Powoli wstała, ignorując jego zbliżającą się sylwetkę, zakładając ramiona na piersi - bo coś wciąż nie dawało jej spokoju; podjęta przez nią decyzja była świadoma, ale nie pozbawiona wątpliwości. - Badacze - powtórzyła za nim głucho, układając sobie w głowie natłok przerażających informacji. - Chodzi o anomalie? - Badacie je, stąd wiesz, je powstrzymać? Wywołaliście je... ? - Miałam wizję - wyznała, wspominając swoją rozmowę z Deirdre, wypowiedziane przez nią wtedy słowa kazały wierzyć jej, że to było ważne. - Jaką rolę odgrywa w tym feniks? - Czy symbolizuje to, za co zginęła Cornelia? Stawała po stronie jej oprawców, ale nie zamierzała oglądać się za siebie. Wojna nie znała sentymentów, a ona była silna. I ostrożna. Ale przede wszystkim - była matką, leniwym krokiem zbliżyła się do okna, za którym słońce zaczynało wznosić się już coraz wyżej.
- Powiedz, ile czasu minie, nim ci ludzie zainteresują się Lysandrą? - zapytała więc tym razem wprost, spoglądając w jego oczy w pół wyzywająco, w pół z lękiem, oglądając się na niego przez ramię. - Zobaczą ją, zjawiając się u mnie częściej. Lysandra jest córką Mulcibera, nosi nazwisko Vablatsky, jej krew jest czysta jak moja - Podejmowała ryzyko nie tylko za siebie, ale również za swoją córkę - musiała się upewnić, że jego słowa były przemyślane. Dar, który posiadała dziewczynka, winien być wystarczającym świadectwem dziedzictwa Vablatsky, ale póki Lysa miała tylko kilka lat, dar mógł być wciąż mylony z dziecięcymi fantazjami przez ludzi, którzy nie pojmowali jego potęgi. - Nie udowodnię jednak tej czystości w żaden sposób, nie potrafiąc wskazać ojca. - Który jest już martwy. Który zniknął. Którego ciała nigdzie nie ma. - Jesteś pewien, że nic jej nie grozi?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Przez chwilę zastanawiał się o kim mówiła, zaskakując w odpowiedni punkt z opóźnieniem, przypomniawszy sobie historię opowiadaną przez Ignotusa w dniu jego urodzin. Nic dziwnego, nie skupił się wtedy na niej za bardzo, nie pozwolił sobie na wejście w skórę małego chłopca, słuchającego ojcowskich bajek z zapartym tchem; więc utracił sens opowieści w wydarzeniach z tamtego dnia, do których też nie zamierzał wracać ani w rozmowie, ani nawet myślami. Dziadek Mróz z długą brodą — przez chwilę próbował to sobie wyobrazić, z marnym skutkiem, wiec zaniechał dalszych prób nie rozwodząc się nad jej fantazjami.
— Od zawsze gustowałaś w dziwnych typach — skwitował z niesmakiem, kończąc tym pozytywnym akcentem drążony temat, zanim jego wypowiedź rozpocznie niechcianą lawinę słów. Prognoza przyszłości rozmyła się w powietrzu; nie opowiedziała mu o tym, co ujrzała w zwierciadle. Wiedząc jak czarne i straszne bywały jej wizje dopasował to do własnej wersji możliwych wydarzeń; odpowiedział sobie za nią. Nie szkodzi, że zupełnie mijał się z prawdą, to nie było ważne. Czuł jak dziwny ciężar uciska jego pierś, ale to była tylko ona, gdy przycisnął ją do siebie bardziej. I nie chciała mu zdradzić prawdy; dopadło go ukłucie zawodu z jej strony. Chłód bijący z jej ciała przenikał przez ubranie; nieświadomie spowalniał mu oddech, wyłączał, koił wraz z zapachem, którym się rozkoszował, choć jeszcze chwilę temu stroszył sierść jak rozjuszony wilk.
Była jak omen.
Pewny uścisk dłoni rozwiał wątpliwości i uświadomił, że dobrze zdawała sobie sprawę z możliwych konsekwencji; przestała być neutralna w konflikcie, o który do tej pory się ledwie ocierała w lecznicy, ratując życie czarnoksiężnikom. Opowiedziała się po ich stronie, chcąc czy nie, wypowiadając tym samym wojnę wspólnym wrogom. Patrząc na nią czuł satysfakcję. Zasili szeregi Rycerzy Walpurgi i wspomoże ich w nadciągającym chaosie, czyniąc zaledwie (i aż) dokładnie to, co robiła do tej pory. A jednak wiele się zmieni — do jej lecznicy będzie ściągać więcej potrzebujących, którym będzie musiała poświęcić więcej czasu, otrzyma dostęp i możliwości, o których do tej pory jej się nawet nie śniło, będzie mogła się rozwijać, bezpiecznie (i bez obaw o dziecko) zdobywać wiedzę, która znajdowała się poza zasięgiem, a to wszystko za wsparcie, jakiego im udzieli. Nie pożałuje, był pewien, wiedział też, że nigdy go nie zawiedzie, nie tylko z obawy przed konsekwencjami.
Gdy wymieniła nazwiska, pokiwał lekko głową i zaciągnął się papierosem, powoli odwracając się do niej tyłem. Ostatnie nie wywołało w nim ani poruszenia, ani zdziwienia — wielu czarodziejów z wielkich rodów udowodniło, że wspierają ich poczynania, dlatego swobodnie kontynuował za nią:
— Quentin Burke, Cadan i Eir Goyle, Apollinare Sauveterre, Brynhild Borgin, Sigrun Rockwood i wielu innych. — Same znane jej nazwiska; jeśli wewnętrznie miała jakiekolwiek wątpliwości, powinny je ostatecznie rozwiać. Nie tylko on i Deirdre będą strzec jej spokoju. Motywy nie miały znaczenia, dla wszystkich stanie się strategicznym sojusznikiem.
Odsunął górną szufladę i zajrzał w jej otchłań.
— Czarny Pan ofiarował nam sposób na ujarzmienie anomalii, naprawienie ich w najkorzystniejszy dla nas sposób. — Przytrzymawszy papierosa wargami, odsunął lewą ręką ubrania, drugą zaś wyciągnął pergamin zwinięty tak ciasno, że mógłby wśród natłoku rzeczy pozostać całkiem niezauważony. Powolnym krokiem zbliżył się do niej, rozplątując cienki sznurek i nie rozwijając zwoju, przekazał go Cassandrze — stanowił część tego, po co tu przyszła i co teraz zasłużenie mogła otrzymać. To tylko jedna z rzeczy, z którymi przyjdzie jej się zapoznać. Wtajemniczona w ich działania pozna również ich plany — być może będzie musiała się przygotować na ich nadejście, gdy opuszczą Azkaban. — Jednostka badawcza ma pomóc nam przywrócić temu światu właściwy ład i porządek, dotyczy to również anomalii. Powstają z czarnej magii, ale nikt nie wie skąd się wzięły, czy raczej, w nie w jaki sposób powstały. — Prędzej czy później dojdą do tego. — Feniks… Słyszałem jego śpiew nim nadszedł maj, ogień trawił cały świat, a potem wszystko wybuchło — Widział to. Nie bezpodstawnie wiązał aktualną sytuację z tymi czarodziejami. Im szybciej Cass obarczy winą za anomalie wspólnych wrogów, tym łatwiej jej będzie stanąć przeciwko takim jak Cornelia. — Co w niej było?– W wizji, naturalnie, interesowało go to bardziej. Przypomniał sobie, że Deirde pytała go, czy rozmawiał o swoich z Cassandrą. Musiała wiedzieć coś istotnego. — Zakon Feniksa jest wszystkim, czego próbujemy się pozbyć. Zrzesza szlamolubów, zdrajców krwi, zwolenników nauk Dumbledora. Do tej pory w tajemnicy przed światem walczył z terrorem Grindelwalda, czarną magią, ideą czystości. A teraz? — Nie ukrywali się już, Czarny Pan ujawnił ich światu w dniu, gdy spłonęła Wywerna; był jednak pewien, że zdradzając swoich pobratymców, Crispin wyśpiewał im wszystko, co wiedział, prawdopodobnie zdawali sobie już sprawę nie tylko z tego za czym idą, ale i kim są. Ta tchórzliwa gnida, by ratować swój zad zrobiłaby wszystko. — Teraz będą musieli zmierzyć się również z nami. — Westchnął, przenosząc wzrok na papierosa, którego wyciągnął z ust. Mimo to słuchał jej uważnie, gdy wyraziła swoje obawy, wcale nie bezpodstawne. Chciała bezpieczeństwa, dążyła do tego, by znaleźć dla siebie najlepsze miejsce i przetrwać, ale ponad własne życie ceniła dziecko. Oczekiwał nadejścia wątpliwości wcześniej, jakby ich rozwianie było kluczowym elementem, a jednak podjęła decyzję zanim zdążył ją o czymkolwiek zapewnić. Nie zastanawiał się jednak nad istotą tego, nie było już odwrotu.
Obrócił twarz i spojrzał jej prosto w oczy.
— Nie zrobiłaś tego?— spytał wyraźnie zaskoczony, parafrazując jej słowa sprzed chwili. Odniósł zgoła odmienne wrażenie; Ignotus twierdził, że bez trudu potrafiła wskazać ojca swojej córki. Potrzebowała poręczenia, a tylko oni dwaj mogli je dać. Nieco marsowy wyraz twarzy zastąpił tymczasowe, niezbyt głębokie zdumienie. — Nikt nie będzie kwestionował mojego wyboru i nie podważy mojego słowa.— Wprowadzając ją ręczył za nią własną głową, którą straci, jeśli się wobec niej myli, a to niemożliwe, przecież zawsze ma rację. Nie przeceniał swojej pozycji wśród Rycerzy Walpurgii. Niewielu mogło mieć w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, a ci, którzy mieli — zwykle ufali jego osądom. Gdyby zaś stanęła przed obliczem samego Czarnego Pana, poznałby prawdę. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że cokolwiek mogłoby jej przy nim grozić z czyjejkolwiek strony.
Powoli obrócił się w stronę okna, zmrużył oczy, gdy mozolnie wychodzące ponad dachy budynków promienie majowego słońca zalały jego twarz. Otoczyło go przyjemne ciepło, dzień zapowiadał się pogodnie, ale wiedział, że to tylko złudzenie.
— Jeszcze jedno — podjął nagle, twardym i ostrzegawczym tonem, choć nie przypominał ani warkotu, ani podsyconego złością syczenia. Zachował powagę, bo nie żartował i życzył sobie, by nie zlekceważyła tego upomnienia. Żadna, nawet największa słabość względem niej nie uratuje jej przed gniewem, który nadejdzie, jeśli o tym zapomni. — Możesz mówić innym, co ci się żywnie podoba. Ale nigdy więcej nie zatajaj przede mną kłamstw, które mnie dotyczą. To obraża moją inteligencję i bardzo mnie drażni.
Liczył, że była na tyle ostrożna, by wziąć sobie tę przestrogę do serca i zastanowić, nim następnym razem wykorzysta go bezwiednie do własnych celów nie informując go o tym.
Zaciągnął się powoli, głęboko, pochłaniając jak na gwałt sporą część nikotyny. Nie wynikało to z nerwów, nie zamierzał tracić czasu; zaraz potem wyrzucił na zewnątrz zaledwie do połowy wykończonego papierosa. Wypuszczając dym powoli, pierwszą falę ustami, resztkę nosem, chwycił za skrzydła i zamknął okno. Zaskrzypiało złowrogo, drewno musiało zawilgnąć, od bardzo dawna tego nie robił. Odwrócił się do niej, z marszu wbijając w nią intensywne spojrzenie szarych oczu. Jeśli miała do niego jeszcze jakąś sprawę to był właściwy moment, by ją poruszyła. Chwilowa bezczynność, na jaką sobie pozwolił, umożliwiła mu przyjrzenie się jej. Jeszcze niepewnej wagi wiedzy, jaka znalazła się w jej rękach i siły, jaka ją wypełni z biegiem czasu. Będzie patrzył jak buduje wiarę w siebie, doceniając wreszcie swój dar, który czynił ją wyjątkową i niepowtarzalną, jak umacnia się jej pozycja w świecie bez strachu, bez lęku, bez obaw. Z nim nie musiała się niczego bać, staną się potęgą, a świat padnie do ich stóp.
W końcu wyciągnął ku niej dłoń i podążając za nią spojrzeniem sięgnął do jej niezbyt misternie spiętych włosów. Wplótłszy w nie palce delikatnie, zgrabnie chwycił spinkę, którą rozszerzył bez trudu i pociągnął; miękkie, krucze kosmyki wyswobodziły się i opadły ciężko na jej plecy.
— Od zawsze gustowałaś w dziwnych typach — skwitował z niesmakiem, kończąc tym pozytywnym akcentem drążony temat, zanim jego wypowiedź rozpocznie niechcianą lawinę słów. Prognoza przyszłości rozmyła się w powietrzu; nie opowiedziała mu o tym, co ujrzała w zwierciadle. Wiedząc jak czarne i straszne bywały jej wizje dopasował to do własnej wersji możliwych wydarzeń; odpowiedział sobie za nią. Nie szkodzi, że zupełnie mijał się z prawdą, to nie było ważne. Czuł jak dziwny ciężar uciska jego pierś, ale to była tylko ona, gdy przycisnął ją do siebie bardziej. I nie chciała mu zdradzić prawdy; dopadło go ukłucie zawodu z jej strony. Chłód bijący z jej ciała przenikał przez ubranie; nieświadomie spowalniał mu oddech, wyłączał, koił wraz z zapachem, którym się rozkoszował, choć jeszcze chwilę temu stroszył sierść jak rozjuszony wilk.
Była jak omen.
Pewny uścisk dłoni rozwiał wątpliwości i uświadomił, że dobrze zdawała sobie sprawę z możliwych konsekwencji; przestała być neutralna w konflikcie, o który do tej pory się ledwie ocierała w lecznicy, ratując życie czarnoksiężnikom. Opowiedziała się po ich stronie, chcąc czy nie, wypowiadając tym samym wojnę wspólnym wrogom. Patrząc na nią czuł satysfakcję. Zasili szeregi Rycerzy Walpurgi i wspomoże ich w nadciągającym chaosie, czyniąc zaledwie (i aż) dokładnie to, co robiła do tej pory. A jednak wiele się zmieni — do jej lecznicy będzie ściągać więcej potrzebujących, którym będzie musiała poświęcić więcej czasu, otrzyma dostęp i możliwości, o których do tej pory jej się nawet nie śniło, będzie mogła się rozwijać, bezpiecznie (i bez obaw o dziecko) zdobywać wiedzę, która znajdowała się poza zasięgiem, a to wszystko za wsparcie, jakiego im udzieli. Nie pożałuje, był pewien, wiedział też, że nigdy go nie zawiedzie, nie tylko z obawy przed konsekwencjami.
Gdy wymieniła nazwiska, pokiwał lekko głową i zaciągnął się papierosem, powoli odwracając się do niej tyłem. Ostatnie nie wywołało w nim ani poruszenia, ani zdziwienia — wielu czarodziejów z wielkich rodów udowodniło, że wspierają ich poczynania, dlatego swobodnie kontynuował za nią:
— Quentin Burke, Cadan i Eir Goyle, Apollinare Sauveterre, Brynhild Borgin, Sigrun Rockwood i wielu innych. — Same znane jej nazwiska; jeśli wewnętrznie miała jakiekolwiek wątpliwości, powinny je ostatecznie rozwiać. Nie tylko on i Deirdre będą strzec jej spokoju. Motywy nie miały znaczenia, dla wszystkich stanie się strategicznym sojusznikiem.
Odsunął górną szufladę i zajrzał w jej otchłań.
— Czarny Pan ofiarował nam sposób na ujarzmienie anomalii, naprawienie ich w najkorzystniejszy dla nas sposób. — Przytrzymawszy papierosa wargami, odsunął lewą ręką ubrania, drugą zaś wyciągnął pergamin zwinięty tak ciasno, że mógłby wśród natłoku rzeczy pozostać całkiem niezauważony. Powolnym krokiem zbliżył się do niej, rozplątując cienki sznurek i nie rozwijając zwoju, przekazał go Cassandrze — stanowił część tego, po co tu przyszła i co teraz zasłużenie mogła otrzymać. To tylko jedna z rzeczy, z którymi przyjdzie jej się zapoznać. Wtajemniczona w ich działania pozna również ich plany — być może będzie musiała się przygotować na ich nadejście, gdy opuszczą Azkaban. — Jednostka badawcza ma pomóc nam przywrócić temu światu właściwy ład i porządek, dotyczy to również anomalii. Powstają z czarnej magii, ale nikt nie wie skąd się wzięły, czy raczej, w nie w jaki sposób powstały. — Prędzej czy później dojdą do tego. — Feniks… Słyszałem jego śpiew nim nadszedł maj, ogień trawił cały świat, a potem wszystko wybuchło — Widział to. Nie bezpodstawnie wiązał aktualną sytuację z tymi czarodziejami. Im szybciej Cass obarczy winą za anomalie wspólnych wrogów, tym łatwiej jej będzie stanąć przeciwko takim jak Cornelia. — Co w niej było?– W wizji, naturalnie, interesowało go to bardziej. Przypomniał sobie, że Deirde pytała go, czy rozmawiał o swoich z Cassandrą. Musiała wiedzieć coś istotnego. — Zakon Feniksa jest wszystkim, czego próbujemy się pozbyć. Zrzesza szlamolubów, zdrajców krwi, zwolenników nauk Dumbledora. Do tej pory w tajemnicy przed światem walczył z terrorem Grindelwalda, czarną magią, ideą czystości. A teraz? — Nie ukrywali się już, Czarny Pan ujawnił ich światu w dniu, gdy spłonęła Wywerna; był jednak pewien, że zdradzając swoich pobratymców, Crispin wyśpiewał im wszystko, co wiedział, prawdopodobnie zdawali sobie już sprawę nie tylko z tego za czym idą, ale i kim są. Ta tchórzliwa gnida, by ratować swój zad zrobiłaby wszystko. — Teraz będą musieli zmierzyć się również z nami. — Westchnął, przenosząc wzrok na papierosa, którego wyciągnął z ust. Mimo to słuchał jej uważnie, gdy wyraziła swoje obawy, wcale nie bezpodstawne. Chciała bezpieczeństwa, dążyła do tego, by znaleźć dla siebie najlepsze miejsce i przetrwać, ale ponad własne życie ceniła dziecko. Oczekiwał nadejścia wątpliwości wcześniej, jakby ich rozwianie było kluczowym elementem, a jednak podjęła decyzję zanim zdążył ją o czymkolwiek zapewnić. Nie zastanawiał się jednak nad istotą tego, nie było już odwrotu.
Obrócił twarz i spojrzał jej prosto w oczy.
— Nie zrobiłaś tego?— spytał wyraźnie zaskoczony, parafrazując jej słowa sprzed chwili. Odniósł zgoła odmienne wrażenie; Ignotus twierdził, że bez trudu potrafiła wskazać ojca swojej córki. Potrzebowała poręczenia, a tylko oni dwaj mogli je dać. Nieco marsowy wyraz twarzy zastąpił tymczasowe, niezbyt głębokie zdumienie. — Nikt nie będzie kwestionował mojego wyboru i nie podważy mojego słowa.— Wprowadzając ją ręczył za nią własną głową, którą straci, jeśli się wobec niej myli, a to niemożliwe, przecież zawsze ma rację. Nie przeceniał swojej pozycji wśród Rycerzy Walpurgii. Niewielu mogło mieć w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, a ci, którzy mieli — zwykle ufali jego osądom. Gdyby zaś stanęła przed obliczem samego Czarnego Pana, poznałby prawdę. Nawet przez chwilę nie pomyślał, że cokolwiek mogłoby jej przy nim grozić z czyjejkolwiek strony.
Powoli obrócił się w stronę okna, zmrużył oczy, gdy mozolnie wychodzące ponad dachy budynków promienie majowego słońca zalały jego twarz. Otoczyło go przyjemne ciepło, dzień zapowiadał się pogodnie, ale wiedział, że to tylko złudzenie.
— Jeszcze jedno — podjął nagle, twardym i ostrzegawczym tonem, choć nie przypominał ani warkotu, ani podsyconego złością syczenia. Zachował powagę, bo nie żartował i życzył sobie, by nie zlekceważyła tego upomnienia. Żadna, nawet największa słabość względem niej nie uratuje jej przed gniewem, który nadejdzie, jeśli o tym zapomni. — Możesz mówić innym, co ci się żywnie podoba. Ale nigdy więcej nie zatajaj przede mną kłamstw, które mnie dotyczą. To obraża moją inteligencję i bardzo mnie drażni.
Liczył, że była na tyle ostrożna, by wziąć sobie tę przestrogę do serca i zastanowić, nim następnym razem wykorzysta go bezwiednie do własnych celów nie informując go o tym.
Zaciągnął się powoli, głęboko, pochłaniając jak na gwałt sporą część nikotyny. Nie wynikało to z nerwów, nie zamierzał tracić czasu; zaraz potem wyrzucił na zewnątrz zaledwie do połowy wykończonego papierosa. Wypuszczając dym powoli, pierwszą falę ustami, resztkę nosem, chwycił za skrzydła i zamknął okno. Zaskrzypiało złowrogo, drewno musiało zawilgnąć, od bardzo dawna tego nie robił. Odwrócił się do niej, z marszu wbijając w nią intensywne spojrzenie szarych oczu. Jeśli miała do niego jeszcze jakąś sprawę to był właściwy moment, by ją poruszyła. Chwilowa bezczynność, na jaką sobie pozwolił, umożliwiła mu przyjrzenie się jej. Jeszcze niepewnej wagi wiedzy, jaka znalazła się w jej rękach i siły, jaka ją wypełni z biegiem czasu. Będzie patrzył jak buduje wiarę w siebie, doceniając wreszcie swój dar, który czynił ją wyjątkową i niepowtarzalną, jak umacnia się jej pozycja w świecie bez strachu, bez lęku, bez obaw. Z nim nie musiała się niczego bać, staną się potęgą, a świat padnie do ich stóp.
W końcu wyciągnął ku niej dłoń i podążając za nią spojrzeniem sięgnął do jej niezbyt misternie spiętych włosów. Wplótłszy w nie palce delikatnie, zgrabnie chwycił spinkę, którą rozszerzył bez trudu i pociągnął; miękkie, krucze kosmyki wyswobodziły się i opadły ciężko na jej plecy.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Odchyliła się, obrzuciwszy jego twarz przeciągłym spojrzeniem, po czym skinęła głową, przytakując jego słowom - być może pierwszy raz od niepamiętnych czasów przyznając mu rację. Miał ją, od zawsze gustowała w dziwnych typach, nie miała zamiaru bronić przed nim ani Grahama, który był miły, ale to wszystko, co może o nim powiedzieć, ani - chroń Merlinie - Vasyla, który dał życie jej córce, nie dając jej jednak nic oprócz oddechu - tak jej, jak i własnego. Ostatni ocalały spośród trójki braci był z nich wszystkich najdziwniejszy, momentami jeszcze mniej przewidywalny niż Vasyl. Być może pociągnęłaby ten temat, schodząc na dwuznaczne poziomy flirtu, gdyby nie woal powagi rozciągany dalej przez Ramseya, rozumiała to - rozumiała, że nie dołączała do zabawy, tylko do wojny, choć w każdym przypadku wojna była jedynie zabawą dużych chłopców. Mogła się spodziewać Quentina - po Edgarze - ale jego imię oznaczało, że zaczęła pojmować ogrom tej sprawy; oznaczało to, że wielkie rody zaczynały opowiadać się po stronie owego Czarnego Pana. Jeśli tę ścieżkę obrała Eir, Brynhild i Sigrun, nie mogła stać bezczynnie dłużej - była uzdrowicielką i miała zamiar upewnić się, że każde z nich przeżyje ten koszmarny konflikt. Już wiedziała: że wszystko, o czym dotąd słyszała, było zaledwie preludium do prawdziwego spektaklu. Spektaklu, którego główny aktor wydawał się coraz ciekawszy - naprawdę miał tak ogromne możliwości, że był w stanie dotrzeć do źródeł anomalii? Zapanować nad nimi? Obserwowała ruchy rąk Ramseya, odebrała od niego zwinięty w rulon pergamin, ostrożnym, delikatnym uściskiem. Czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy to jest tylko sen... ? Zmarszczyła lekko brew, od razu rozwijając pergamin - nie wczytując się w niego dokładnie, a jedynie wodząc spojrzeniem po kolejnych literach, upewniając się, że Mulciber sobie nie żartuje, wciąż większą wagę przykładając do jego słów, niż do trzymanego papieru.
- Jeśli istnieje sposób na ich powstrzymanie, musi istnieć również sposób na ich poznanie - odparła bez zastanowienia, przymykając powieki; nie sądziła, że przychodząc tutaj otrzyma tak wiele. - Dostanę dostęp do waszych badań? - Otworzyła roziskrzone oczy, kierując źrenice ku jego tęczówkom. Nie była głupia, wiedziała, że choć Ramsey mógł za nią poręczyć - gdyby nie był gotów tego zrobić, nie wypowiedziałby żadnego ze słów, które właśnie padły, nie był osobą, która bezmyślnie składa przyrzeczenia - ale to wciąż nie on stał na czele tego wszystkiego; Cassandra miała dość pokory, by zachować w tym względzie konieczną cierpliwość - o ile była konieczna, nie mogła tego wiedzieć. - Powinnam coś zrobić, żeby to przyśpieszyć? - I mali i duzi chłopcy mieli swoje zasady, jeśli miała się z nimi bawić - musiała je poznać. Założyła ręce na piersi, podchodząc bliżej okna i spojrzała przez szybę na jaśniejące niebo, pamiętała noc, w którą to wszystko się wydarzyło - w którą tajemniczy wybuch nagle zniszczył świat, który znali. Więc za to wszystko odpowiedzialny był feniks? Zbyt wiele pytań - zbyt mało odpowiedzi, z niejasnej wypowiedzi potrafiła wywnioskować, że nie był swoich słów pewny. Ale ona mu ufała. I ufała jego wizjom.
- Dzieci - odparła na jego słowa, krótko, z lekką melancholią i zdziwieniem; to wszystko układało się w dziwnie spójną całość - kataklizm najmocniej zadziałał wszak właśnie na dzieci, dopiero teraz była w stanie dostrzec korelację między wizją a aktualnymi wydarzeniami. - Uwięzione dzieci - skonkretyzowała. - Feniks zawodził, może płakał. Nie pamiętam - Minęło trochę czasu, miesiąc lub więcej, odkąd miała tę wizję. - Odniósł porażkę. Była wieża w Hogwarcie i zawodzące kruki. Byłam jednym z tych dzieci, opuszczonym i pozbawionym pomocy. Ktoś miał po mnie przyjść, ale nie przyszedł. Czarne ptaki zadziobały feniksa, zmarł. A ludzie wokół zamienili się w kamienie. - Odetchnęła głębiej, przenosząc wzrok w bok; wizja była tak realna, że wciąż budziła u niej lęk. - Po co zwolennicy mugoli mieliby wywoływać... to wszystko? - Nie próbowała ich bronić, szukała sensu: to wszystko musiało być ze sobą logicznie powiązane - w sposób, którego jeszcze nie rozumiała. Kwestia czasu, tę zagadkę dało się rozwiązać, jeśli rzeczywiście posiadali więcej informacji - a wszystko wskazywało na to, że tak. Będzie musiała usiąść nad tym pergaminem, przejrzeć jego zawartość. Upewnić się, że go rozumie. Chciała chronić Lysandrę - a to mogło w tym pomóc, choć jak ćma umyślnie podlatywała bliżej ognia. Wierzyła, że była od ćmy mądrzejsza - że potrafi zatrzymać się w locie, zanim jej skrzydła zamienią się w suchy popiół. Nie była wojowniczką, nigdy nie będzie, nie potrafiła walczyć i nigdy się tego nie nauczy - chciała pomóc im umiejętnościami, które posiadała. Słowa Ramseya wywołały na jej skórze dreszcz. Wiedziała, że mówił poważnie. I że mówił prawdę: tacy jak oni będą poważnymi, silnymi i morderczymi przeciwnikami. Dziwnie było zacząć o tym myśleć w kategoriach "my", w które wliczyłaby samą siebie.
Początkowo go nie rozumiała - nie zrobiła: czego? Niezbyt subtelne kłamstwo, jakim obdarzyła Ignotusa, nie znaczyło dla niej wszakże zbyt wiele. Na jego dalsze słowa pokręciła głową, byli dorośli i brali udział w wojnie, Cassandra o tym postanowiła i nie mogła się już wycofać - nie chciała też tego czynić - musiała jednak zadbać o interesy własnego dziecka.
- Nawet po twojej śmierci? - Rozumiała jego słowa, Mulciber najwyraźniej w wewnętrznych kręgach organizacji znaczył wiele. Ale nawet przywódcy otaczający protekcją rodzinę kiedyś odchodzili, zostawiając bliskich samym sobie: nie miała zamiaru pozwolić mu na śmierć, sprowadzi go do życia nawet z zaświatów - to jedyne, co potrafiła z całą stanowczością. - Co jak cię zabraknie, Ramsey? - Na wojnie można zginąć w każdej chwili: z tym trzeba się pogodzić. I przygotować na taką możliwość, nie będzie chronił jej zawsze. - Wtedy twoje słowo wciąż będzie brane pod uwagę?
Zmrużyła lekko oczy, pomimo wcześniej rzuconej aluzji i wyraźnego odniesienia do jej drobnego kłamstwa, nie rozumiejąc jeszcze jego ostrego tonu. Dopiero po chwili: zaznała olśnienia, nie próbowała tego przed nim zataić, po prostu nie uznała tego faktu za wystarczająco istotny, żeby go o tym informować. Być może błędnie, gdyby zdążyła go uprzedzić, mogłaby uniknąć pewnych... niezręczności.
- Powiedziałeś mu - nie pytała, właściwie również nie stwierdzała faktu, raczej miała nadzieję, że zaprzeczy. Uchwyciła natarczywe spojrzenie i nawet nie drgnęła, kiedy obok siebie poczuła dłoń, uwalniającą kurtynę jej czarnych włosów; przeciągnęła lekko szyję, pomagając im rozsypać się na jej plecach i odsłaniając biel skóry - nie zrobiła jednak nic ponadto, wyczekująco utkwiwszy spojrzenie w jego stalowych źrenicach. Zrobiłeś to, choć mogłeś dla mnie skłamać - szmaragd tęczówek rozjaśniła iskra złości, zawodu. Niezadowolenia.
Przysięgałeś ją chronić, Ramsey.
- Jeśli istnieje sposób na ich powstrzymanie, musi istnieć również sposób na ich poznanie - odparła bez zastanowienia, przymykając powieki; nie sądziła, że przychodząc tutaj otrzyma tak wiele. - Dostanę dostęp do waszych badań? - Otworzyła roziskrzone oczy, kierując źrenice ku jego tęczówkom. Nie była głupia, wiedziała, że choć Ramsey mógł za nią poręczyć - gdyby nie był gotów tego zrobić, nie wypowiedziałby żadnego ze słów, które właśnie padły, nie był osobą, która bezmyślnie składa przyrzeczenia - ale to wciąż nie on stał na czele tego wszystkiego; Cassandra miała dość pokory, by zachować w tym względzie konieczną cierpliwość - o ile była konieczna, nie mogła tego wiedzieć. - Powinnam coś zrobić, żeby to przyśpieszyć? - I mali i duzi chłopcy mieli swoje zasady, jeśli miała się z nimi bawić - musiała je poznać. Założyła ręce na piersi, podchodząc bliżej okna i spojrzała przez szybę na jaśniejące niebo, pamiętała noc, w którą to wszystko się wydarzyło - w którą tajemniczy wybuch nagle zniszczył świat, który znali. Więc za to wszystko odpowiedzialny był feniks? Zbyt wiele pytań - zbyt mało odpowiedzi, z niejasnej wypowiedzi potrafiła wywnioskować, że nie był swoich słów pewny. Ale ona mu ufała. I ufała jego wizjom.
- Dzieci - odparła na jego słowa, krótko, z lekką melancholią i zdziwieniem; to wszystko układało się w dziwnie spójną całość - kataklizm najmocniej zadziałał wszak właśnie na dzieci, dopiero teraz była w stanie dostrzec korelację między wizją a aktualnymi wydarzeniami. - Uwięzione dzieci - skonkretyzowała. - Feniks zawodził, może płakał. Nie pamiętam - Minęło trochę czasu, miesiąc lub więcej, odkąd miała tę wizję. - Odniósł porażkę. Była wieża w Hogwarcie i zawodzące kruki. Byłam jednym z tych dzieci, opuszczonym i pozbawionym pomocy. Ktoś miał po mnie przyjść, ale nie przyszedł. Czarne ptaki zadziobały feniksa, zmarł. A ludzie wokół zamienili się w kamienie. - Odetchnęła głębiej, przenosząc wzrok w bok; wizja była tak realna, że wciąż budziła u niej lęk. - Po co zwolennicy mugoli mieliby wywoływać... to wszystko? - Nie próbowała ich bronić, szukała sensu: to wszystko musiało być ze sobą logicznie powiązane - w sposób, którego jeszcze nie rozumiała. Kwestia czasu, tę zagadkę dało się rozwiązać, jeśli rzeczywiście posiadali więcej informacji - a wszystko wskazywało na to, że tak. Będzie musiała usiąść nad tym pergaminem, przejrzeć jego zawartość. Upewnić się, że go rozumie. Chciała chronić Lysandrę - a to mogło w tym pomóc, choć jak ćma umyślnie podlatywała bliżej ognia. Wierzyła, że była od ćmy mądrzejsza - że potrafi zatrzymać się w locie, zanim jej skrzydła zamienią się w suchy popiół. Nie była wojowniczką, nigdy nie będzie, nie potrafiła walczyć i nigdy się tego nie nauczy - chciała pomóc im umiejętnościami, które posiadała. Słowa Ramseya wywołały na jej skórze dreszcz. Wiedziała, że mówił poważnie. I że mówił prawdę: tacy jak oni będą poważnymi, silnymi i morderczymi przeciwnikami. Dziwnie było zacząć o tym myśleć w kategoriach "my", w które wliczyłaby samą siebie.
Początkowo go nie rozumiała - nie zrobiła: czego? Niezbyt subtelne kłamstwo, jakim obdarzyła Ignotusa, nie znaczyło dla niej wszakże zbyt wiele. Na jego dalsze słowa pokręciła głową, byli dorośli i brali udział w wojnie, Cassandra o tym postanowiła i nie mogła się już wycofać - nie chciała też tego czynić - musiała jednak zadbać o interesy własnego dziecka.
- Nawet po twojej śmierci? - Rozumiała jego słowa, Mulciber najwyraźniej w wewnętrznych kręgach organizacji znaczył wiele. Ale nawet przywódcy otaczający protekcją rodzinę kiedyś odchodzili, zostawiając bliskich samym sobie: nie miała zamiaru pozwolić mu na śmierć, sprowadzi go do życia nawet z zaświatów - to jedyne, co potrafiła z całą stanowczością. - Co jak cię zabraknie, Ramsey? - Na wojnie można zginąć w każdej chwili: z tym trzeba się pogodzić. I przygotować na taką możliwość, nie będzie chronił jej zawsze. - Wtedy twoje słowo wciąż będzie brane pod uwagę?
Zmrużyła lekko oczy, pomimo wcześniej rzuconej aluzji i wyraźnego odniesienia do jej drobnego kłamstwa, nie rozumiejąc jeszcze jego ostrego tonu. Dopiero po chwili: zaznała olśnienia, nie próbowała tego przed nim zataić, po prostu nie uznała tego faktu za wystarczająco istotny, żeby go o tym informować. Być może błędnie, gdyby zdążyła go uprzedzić, mogłaby uniknąć pewnych... niezręczności.
- Powiedziałeś mu - nie pytała, właściwie również nie stwierdzała faktu, raczej miała nadzieję, że zaprzeczy. Uchwyciła natarczywe spojrzenie i nawet nie drgnęła, kiedy obok siebie poczuła dłoń, uwalniającą kurtynę jej czarnych włosów; przeciągnęła lekko szyję, pomagając im rozsypać się na jej plecach i odsłaniając biel skóry - nie zrobiła jednak nic ponadto, wyczekująco utkwiwszy spojrzenie w jego stalowych źrenicach. Zrobiłeś to, choć mogłeś dla mnie skłamać - szmaragd tęczówek rozjaśniła iskra złości, zawodu. Niezadowolenia.
Przysięgałeś ją chronić, Ramsey.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Otulona szczelnie całunem niewiedzy żyła w ciemności na własne życzenie przez wiele lat. Wszystko działo się pod jej nosem, lecz ona konsekwentnie odwracała wzrok, udając, że nie widzi tego, co oczywiste; zatykała uszy, zamykając się na dwuznaczne zapowiedzi nadchodzącej wojny, a w końcu otwarte deklaracje jednej — a może obu? — ze stron. Nie naciskał, nie popychał — stan rzeczy miał się dobrze; nawet bez świadomości tego, co czyni wspomagała tych, którzy potrzebowali jej wsparcia, nie narażał ich niepisanej wieloletniej umowy na szwank. Ratowała ich wszystkich, gdy balansowali na granicy życia i śmierci. Ale świat się zmieniał, a oni potrzebowali silnych, oficjalnych sojuszy. Cicha pomoc przestała im wystarczać, a ciemność zaczęła przeszkadzać. To był dobry moment, by się zdecydować. I choć nie złożył przy tym żadnej deklaracji, głębokich zapewnień, zamierzał zapewnić jej — przede wszystkim jej — bezpieczeństwo, korzystając przy tym ze wszystkich możliwych środków, dostępnych opcji. Cena mogła być wysoka, był gotów ją ponieść byle tylko włos nie spadł jej z głowy.
Uśmiechnął się, a może to tylko kąciki ust wykrzywiły się w jakiś sardoniczny sposób; niewiele wiedzieli o anomaliach, a jeśli ktokolwiek podjął się jakichś badań na ten temat, nic o tym nie wiedział. Jej pytanie utwierdziło go jednak w przeświadczeniu, że podjęła dobrą decyzję — a on wraz z nią, odpowiadając na wszystkie jej pytania, wprowadzając ją w świat zwolenników dawnego szkolnego znajomego, dziś, jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników na świecie.
— Dostaniesz dostęp do czego będziesz miała ochotę — odpowiedział enigmatycznie, nie zamierzając i nie chcąc określać co jej wolno, a czego nie; jego ton brzmiał obiecująco, zważywszy na okoliczności sytuacji jaka panowała aktualnie na Wyspach. Patrzył w jej zielone oczy nieprzerwanie, tonął w głębinach spojrzenia, którego powinien nienawidzić, za wszystko, co mu czyniła. — I otrzymasz to, co będzie ci potrzebne, by odnieść sukces we wszystkim, co się nam przysłuży.
Podrzędnym obowiązkiem Rycerzy było dostarczenie takim jak ona, badaczom wszystkich materiałów i środków, które pomogą im na tej rozpoczynającej się wojnie. Część z nich lekceważyła to, lekceważyła wiedzę i to, co dzięki niej można osiągnąć, ale samymi zaklęciami i posłuszną różdżką nie uda im się wygrać. Potrzebowali planu, a wraz z nim pułapek, sztuczek i świadomości z czym naprawdę mają do czynienia, a ona, Cassandra Vablatsky, miała wiele wnieść do ich organizacji. I wniesie, to tylko kwestia czasu.
— Napiszesz list — poradził, nie rozkazał, bo głos miał miękkie, melodyjne brzmienie, a i tak wiedział, że to uczyni bez wahania. Zupełnie tak jakby ją prosił, czego nigdy względem nikogo jednak nie uczynił. — Do Czarnego Pana, Lorda Voldemorta. I przedstawisz się w nim z najlepszej strony.— On potrafił rozpoznać prawdziwą wartość swoich popleczników, docenić ich zaangażowanie, umiejętności. Nie mógł obojętnie spojrzeć na kogoś takiego, jak Cassandra, uzdrowicielka i wróżbitka, dziedziczka daru Vablatsky, którego nigdy nie doceniała, a który miał wielką i niezwykłą moc.
Śledził ją wzrokiem, nie ruszając się zbyt wiele. Niezaburzone niczym powietrze pachniało wiosną i nią; słodkim miodem, któremu opierał się, zachowując trzeźwość myślenia. Starał się, odpierał wzrastające pożądanie każdą komórką swojego ciała, każdą myślą — okrutną i obrzydliwą, która powstrzymywała go przed wyciągnięciem ku niej swoich lepkich rąk. Powstrzmywał się, wiedząc, że gdy zaciśnie je na niej już jej nie puści żywej, a tym bardziej wolnej Drgnął niespokojnie, gdy podzieliła się z nim swoją wizjąm a jego wzrok zaszedł mgłą. Pogrążył się we własnych myślach, choć wciąż patrzył w jej kierunku.
— Też to widziałem — nie tak dokładnie, nie w pełni, lecz jej słowa wypełniły wszystkie luki, dzięki czemu obraz stawał się wyjątkowo zgodny. Dawno temu, przypadkiem, jak zwykle, dopadło go to nieoczekiwanie. Czy to widok małego czarodzieja, czy może czarnego ptaka wywołał w nim te dreszcze? — Ludzie zmienieni w kamień — byli tam razem z nim. Pamiętał to wyraźnie, a gdy opowiadała znów czuł się tak, jakby tam był. W skórze bezbronnego, zrozpaczonego chłopca. Przypomniał sobie tamten strach — nie swój, należący do kogoś innego, lecz tak silny, że paraliżował go nawet w tej chwili. Wizje zawsze napawały go wszystkim, czego nie doświadczał na co dzień. Wypełniały go od emocji, których nie potrafił nawet nazwać, uczuć, o których istnieniu nie wiedział. Ale nie były jego. Nadchodziły wraz z przyszłością.
Przypomniał sobie, że w Proroku Codziennym pisano o szturmie na Hogwart. Czyż w swej wizji nie znajdował się w pokoju wspólnym Slytherinu? Feniks, płonący,zawodzący. To nie mógł być przypadek
— Feniks przegrał — powtórzył głośno, bardziej do siebie niż do niej, analizując wszystkie związane z wrogą organizacją sny na jawie. Wytrącił się z indywidualnych rozważań, przypominając sobie o niej; nie mogła mu dać o sobie zapomnieć na długo, zapach był zbyt silny. — To, co powiedziałaś, jest ważne. Nawet jeśli nie wiemy dlaczego.— Podzieliła się z nim tym, co zobaczyła — dobrze. Odruchowo zerknął w stronę zwierciadła. Dwóch jasnowidzów w posłudze Czrnemu Panu to potężna broń; nawet jeśli nie potrafili zrozumieć i odnieść tego co widzieli do panującego wokół chaosu — On będzie potrafił. A jej wizje, jej wróżby śmierci i nieszczęścia dotrą do Niego również za sprawką Mulcibera. Zwycięstwo smakowałoby tak słodko; za wcześnie jednak by o tym myśleć.
— Wywoływanie celowo czegoś, co rodzi się z czarnej magii nie ma sensu. Nie są tacy głupi, feniks zawiódł. Coś poszło nie tak, jak zakładali — powtórzył jej słowa, odwracając wzrok od zwierciadła wprost na nią. Od samego początku wiedział, że tak było, tak też powiedział Deirdre. Od lady Ollivander wiedział, z czym walczą, przeciwko komu się mierzą i miał pewność, że nie kłamała. Proste i jasne idee klubu sympatyków feniksa stawiały sprawę dość jasno, nie było tam miejsca na czarną magię, ani pochodne jej plugastwa.
Rozpuszczone włosy opadły kaskadą. Ostrą spinkę opuścił bezwładną na podłogę — nadepnięcie jej nie było większym niebezpieczeństwem niż nastąpienie na rozbite przez nią szkło, gdzieś nieopodal. Zdążył już zapomnieć o rozciętej skórze, krew odbiła się plamami na drewnianej podłodze. Zbliżył się do niej tak, że niemal stykali się piersiami, a jej oddech odbijał się od jego piersi. Palcami lekko przemknął po jej sylwetce, aż odnalazł jej różdżkę. Oparł się pokusie, by ją zniszczyć, będzie jej jeszcze potrzebna, więc odrzucił ją gdzieś w bok. Z cichym stukotem potoczyła się po podłodze wprost pod zwierciadło, ale nie podążył wzrokiem za tą — na ten moment — całkiem bezużyteczną rzeczą.
— Po mojej śmierci — zadumał się na moment, oglądając jej twarz. Wciąż lekko, jakby obchodził się z lalką, a nie kobietą, podążył spojrzeniem wzdłuż smukłej szyi. Zamruczał pod nosem w zamyśleniu; nieco wyolbrzymionym, trochę pokazowym. Mógł przecież odpowiedzieć jej na to od razu, niepotrzebnie przeciągał chwilę. A jednak przynosiło mu to wiele satysfakcji; w międzyczasie przecież zaczął rozplątywać szarfę oplatająca jej pas. Nie miał z tym problemu, szelest materiału zaburzał panującą między nimi ciszę przerywaną jedynie oddechami. Dopiero, gdy ją rozwinął, mocnym szarpnięciem przypomniał jej o swej obecności i tym, że nie miał już ochoty ja jej gierki i zabawy. Zmęczył się unikami przed nią i odpieraniem jej ciosów, choć zwykle nie stanowiło to dla niego nic poza pierwszorzędną rozrywkę. Brzegi materiału, który ją otulał opadły wzdłuż ciała, a materiał szaty rozsunął się bezwolnie. — Po mojej śmierci oczy niektórych pewnie zwrócą się w stronę twojej córki, a wtedy zaczną się zastanawiać. I zadawać pytania. A nikt poza mną nie będzie mógł tego potwierdzić. — Czarny Pan, znając jej wartość, nie pozwoliłby jej skrzywdzić, lecz to zachował dla siebie. W tej chwili pomiędzy nimi, nikt nie mógł jej obronić. Tym razem nie otaksował jej spojrzeniem tak, jak zawsze, choć zawsze czynił to namiętnie i z pasją. Tym razem miał na to czas, delektował się jej widokiem, wykorzystywał każdą uciekającą chwilę, bo była jego własną, mógł ją trwoić wedle uznania, a właśnie teraz na to miał ochotę — na obejrzenie jej całej, dokładnie, od koniuszka palca po czubek głowy. Pozwolić sobie na eskalację czegoś, co rozgrzewało już wystarczająco gorące ciało. Nie pożądanie, a żądza, zagnieżdżała się w jego trzewiach. Gorąca, bezwzględna i zła, łaknąca bólu i krwi. Palcami obu dłoni rozsunął materiał, który odsłonił jej nagie ciało; nie była przecież arystokratką, która marnowałaby złoto na zbędne okrycia i nikomu niepotrzebną, a przede wszystkim zupełnie niepraktyczną bieliznę. Zsunął ją wpierw na krańce jej kościstych, wystających ramion, potem pozwolił opaść na ziemię, ześlizgnąć się po białym jak ludzka kość ciele. Bez brzmienia, bez dźwięku — niezauważalnie, a jednak nie oparł się pokusie zachwycenia się nią całą, wreszcie kobiecą i okazałą.
— Cóż, mógłbym uznać Lysandrę za swoją— choć nie była jego dzieckiem i wobec nikogo innego nie uczyniłby takiego wyjątku. — Gdybyś wyszła za mnie za mąż.— Bękarta wychowywać nie zamierzał, nawet jeśli było nim tak wyjątkowe dziecko. Oderwawszy wzrok od jej ciała, utkwił go w jej zielonych, wciąż roziskrzonych tęczówkach. Kobieca bierność nigdy mu nie przeszkadzała — bynajmniej, miał władzę nad wszystkim, robił dokładnie to, co chciał; i ona mu nie sprawiała żadnych problemów. Nie potrzebował ani inicjatywy, ani bezsensownego buntu, który trzeba uciszyć, marnując niepotrzebnie energię. W swoim życiu musiał sprawować kontrolę, nad sobą i nad innymi, nad nią — pragnął — musiał całkowicie, by mieć ją w garści, jak ptaka w klatce. Mógł obiecać wszystko, co chciała, stworzyć dowolną iluzję, a nawet swobodę. Na jego warunkach.— Nie — zaprzeczył gładko, odpowiadając na jej pytanie. Skłamał bez mrugnięcia okiem, nie zamierzał jednak rozwodzić się nad kwestią tego, co przyznał, lub nie przyznał swojemu ojcu. Do tej sytuacji zapewne by nie doszło, gdyby go o niej uprzedziła; gdyby poprosiła go o pomoc z uratowaniu tej beznadziejnej sytuacji, w której się znalazła. Postanowiła sobie radzić sama i sama będzie przełykać gorycz kary, jaka ją czeka ze strony starszego Mulcibera. Nie skrzywdzi jej — tego był pewien. Pozbawiwszy dziecko ojca, nie odbierze mu matki, tym bardziej takiej, która teraz należy już do Rycerzy, a jemu jest potrzebna do tego, by przeżyć. Wziął to wszystko pod uwagę, nim jej odpowiedział. Nie zamierzał popełniać więcej błędów — nie względem niej, bo tych popełnił już wystarczająco i trudno mu będzie się wydostać z tego, co już się wydarzyło. Idąc za ciosem złożył jej propozycję, której już nie powtórzy. Łaskawie, będąc lekarstwem na jej dolegliwości.
Zmniejszył to, co między nimi zostało, objął ją w talii — smukłej, pozbawionej dowodów dawnej brzemienności. Uśmiechnął się lekko, zdradziecko.
— Jak mogłabyś mnie o to oskarżać?— Mimo to spytał ze smutkiem w głosie. — Jesteśmy względem siebie uczciwi. — Czyż nie? Od nikogo nigdy nie żądał szczerości — od niej wymagał tego całkowicie, nie dopuszczając kolejnych wpadek i bajeczek. Zaufał jej, powierzając własne życie w jej smukłe dłonie — te same, które teraz ujął i ułożył sobie na gorącym karku. Nie mogła go więcej oszukiwać, jeśli nie chciała wiedzieć, czym jest prawdziwy gniew. Nie zamierzał o to prosić. Żądał bezwględnie, popychając ją w tył, dłońmi coraz silniej przylegając do skóry, zaznaczając to, co od dawna należało do niego, a o co nigdy się nie upomniał. Kształtne biodra, gładkie uda, pomiędzy którymi nie miał oporu się znaleźć. Szaleństwo Vasyla było obłędem, nieprzemyślanym i pozbawionym ładu — zbyt emocjonalnym, by mogło zakończyć się sukcesem. Ale nim nie dyrygowały emocje. Chłodno kalkulował, a każda nieopłacalna transakcja musiała zostać dostatecznie wynagrodzona.
Uśmiechnął się, a może to tylko kąciki ust wykrzywiły się w jakiś sardoniczny sposób; niewiele wiedzieli o anomaliach, a jeśli ktokolwiek podjął się jakichś badań na ten temat, nic o tym nie wiedział. Jej pytanie utwierdziło go jednak w przeświadczeniu, że podjęła dobrą decyzję — a on wraz z nią, odpowiadając na wszystkie jej pytania, wprowadzając ją w świat zwolenników dawnego szkolnego znajomego, dziś, jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników na świecie.
— Dostaniesz dostęp do czego będziesz miała ochotę — odpowiedział enigmatycznie, nie zamierzając i nie chcąc określać co jej wolno, a czego nie; jego ton brzmiał obiecująco, zważywszy na okoliczności sytuacji jaka panowała aktualnie na Wyspach. Patrzył w jej zielone oczy nieprzerwanie, tonął w głębinach spojrzenia, którego powinien nienawidzić, za wszystko, co mu czyniła. — I otrzymasz to, co będzie ci potrzebne, by odnieść sukces we wszystkim, co się nam przysłuży.
Podrzędnym obowiązkiem Rycerzy było dostarczenie takim jak ona, badaczom wszystkich materiałów i środków, które pomogą im na tej rozpoczynającej się wojnie. Część z nich lekceważyła to, lekceważyła wiedzę i to, co dzięki niej można osiągnąć, ale samymi zaklęciami i posłuszną różdżką nie uda im się wygrać. Potrzebowali planu, a wraz z nim pułapek, sztuczek i świadomości z czym naprawdę mają do czynienia, a ona, Cassandra Vablatsky, miała wiele wnieść do ich organizacji. I wniesie, to tylko kwestia czasu.
— Napiszesz list — poradził, nie rozkazał, bo głos miał miękkie, melodyjne brzmienie, a i tak wiedział, że to uczyni bez wahania. Zupełnie tak jakby ją prosił, czego nigdy względem nikogo jednak nie uczynił. — Do Czarnego Pana, Lorda Voldemorta. I przedstawisz się w nim z najlepszej strony.— On potrafił rozpoznać prawdziwą wartość swoich popleczników, docenić ich zaangażowanie, umiejętności. Nie mógł obojętnie spojrzeć na kogoś takiego, jak Cassandra, uzdrowicielka i wróżbitka, dziedziczka daru Vablatsky, którego nigdy nie doceniała, a który miał wielką i niezwykłą moc.
Śledził ją wzrokiem, nie ruszając się zbyt wiele. Niezaburzone niczym powietrze pachniało wiosną i nią; słodkim miodem, któremu opierał się, zachowując trzeźwość myślenia. Starał się, odpierał wzrastające pożądanie każdą komórką swojego ciała, każdą myślą — okrutną i obrzydliwą, która powstrzymywała go przed wyciągnięciem ku niej swoich lepkich rąk. Powstrzmywał się, wiedząc, że gdy zaciśnie je na niej już jej nie puści żywej, a tym bardziej wolnej Drgnął niespokojnie, gdy podzieliła się z nim swoją wizjąm a jego wzrok zaszedł mgłą. Pogrążył się we własnych myślach, choć wciąż patrzył w jej kierunku.
— Też to widziałem — nie tak dokładnie, nie w pełni, lecz jej słowa wypełniły wszystkie luki, dzięki czemu obraz stawał się wyjątkowo zgodny. Dawno temu, przypadkiem, jak zwykle, dopadło go to nieoczekiwanie. Czy to widok małego czarodzieja, czy może czarnego ptaka wywołał w nim te dreszcze? — Ludzie zmienieni w kamień — byli tam razem z nim. Pamiętał to wyraźnie, a gdy opowiadała znów czuł się tak, jakby tam był. W skórze bezbronnego, zrozpaczonego chłopca. Przypomniał sobie tamten strach — nie swój, należący do kogoś innego, lecz tak silny, że paraliżował go nawet w tej chwili. Wizje zawsze napawały go wszystkim, czego nie doświadczał na co dzień. Wypełniały go od emocji, których nie potrafił nawet nazwać, uczuć, o których istnieniu nie wiedział. Ale nie były jego. Nadchodziły wraz z przyszłością.
Przypomniał sobie, że w Proroku Codziennym pisano o szturmie na Hogwart. Czyż w swej wizji nie znajdował się w pokoju wspólnym Slytherinu? Feniks, płonący,zawodzący. To nie mógł być przypadek
— Feniks przegrał — powtórzył głośno, bardziej do siebie niż do niej, analizując wszystkie związane z wrogą organizacją sny na jawie. Wytrącił się z indywidualnych rozważań, przypominając sobie o niej; nie mogła mu dać o sobie zapomnieć na długo, zapach był zbyt silny. — To, co powiedziałaś, jest ważne. Nawet jeśli nie wiemy dlaczego.— Podzieliła się z nim tym, co zobaczyła — dobrze. Odruchowo zerknął w stronę zwierciadła. Dwóch jasnowidzów w posłudze Czrnemu Panu to potężna broń; nawet jeśli nie potrafili zrozumieć i odnieść tego co widzieli do panującego wokół chaosu — On będzie potrafił. A jej wizje, jej wróżby śmierci i nieszczęścia dotrą do Niego również za sprawką Mulcibera. Zwycięstwo smakowałoby tak słodko; za wcześnie jednak by o tym myśleć.
— Wywoływanie celowo czegoś, co rodzi się z czarnej magii nie ma sensu. Nie są tacy głupi, feniks zawiódł. Coś poszło nie tak, jak zakładali — powtórzył jej słowa, odwracając wzrok od zwierciadła wprost na nią. Od samego początku wiedział, że tak było, tak też powiedział Deirdre. Od lady Ollivander wiedział, z czym walczą, przeciwko komu się mierzą i miał pewność, że nie kłamała. Proste i jasne idee klubu sympatyków feniksa stawiały sprawę dość jasno, nie było tam miejsca na czarną magię, ani pochodne jej plugastwa.
Rozpuszczone włosy opadły kaskadą. Ostrą spinkę opuścił bezwładną na podłogę — nadepnięcie jej nie było większym niebezpieczeństwem niż nastąpienie na rozbite przez nią szkło, gdzieś nieopodal. Zdążył już zapomnieć o rozciętej skórze, krew odbiła się plamami na drewnianej podłodze. Zbliżył się do niej tak, że niemal stykali się piersiami, a jej oddech odbijał się od jego piersi. Palcami lekko przemknął po jej sylwetce, aż odnalazł jej różdżkę. Oparł się pokusie, by ją zniszczyć, będzie jej jeszcze potrzebna, więc odrzucił ją gdzieś w bok. Z cichym stukotem potoczyła się po podłodze wprost pod zwierciadło, ale nie podążył wzrokiem za tą — na ten moment — całkiem bezużyteczną rzeczą.
— Po mojej śmierci — zadumał się na moment, oglądając jej twarz. Wciąż lekko, jakby obchodził się z lalką, a nie kobietą, podążył spojrzeniem wzdłuż smukłej szyi. Zamruczał pod nosem w zamyśleniu; nieco wyolbrzymionym, trochę pokazowym. Mógł przecież odpowiedzieć jej na to od razu, niepotrzebnie przeciągał chwilę. A jednak przynosiło mu to wiele satysfakcji; w międzyczasie przecież zaczął rozplątywać szarfę oplatająca jej pas. Nie miał z tym problemu, szelest materiału zaburzał panującą między nimi ciszę przerywaną jedynie oddechami. Dopiero, gdy ją rozwinął, mocnym szarpnięciem przypomniał jej o swej obecności i tym, że nie miał już ochoty ja jej gierki i zabawy. Zmęczył się unikami przed nią i odpieraniem jej ciosów, choć zwykle nie stanowiło to dla niego nic poza pierwszorzędną rozrywkę. Brzegi materiału, który ją otulał opadły wzdłuż ciała, a materiał szaty rozsunął się bezwolnie. — Po mojej śmierci oczy niektórych pewnie zwrócą się w stronę twojej córki, a wtedy zaczną się zastanawiać. I zadawać pytania. A nikt poza mną nie będzie mógł tego potwierdzić. — Czarny Pan, znając jej wartość, nie pozwoliłby jej skrzywdzić, lecz to zachował dla siebie. W tej chwili pomiędzy nimi, nikt nie mógł jej obronić. Tym razem nie otaksował jej spojrzeniem tak, jak zawsze, choć zawsze czynił to namiętnie i z pasją. Tym razem miał na to czas, delektował się jej widokiem, wykorzystywał każdą uciekającą chwilę, bo była jego własną, mógł ją trwoić wedle uznania, a właśnie teraz na to miał ochotę — na obejrzenie jej całej, dokładnie, od koniuszka palca po czubek głowy. Pozwolić sobie na eskalację czegoś, co rozgrzewało już wystarczająco gorące ciało. Nie pożądanie, a żądza, zagnieżdżała się w jego trzewiach. Gorąca, bezwzględna i zła, łaknąca bólu i krwi. Palcami obu dłoni rozsunął materiał, który odsłonił jej nagie ciało; nie była przecież arystokratką, która marnowałaby złoto na zbędne okrycia i nikomu niepotrzebną, a przede wszystkim zupełnie niepraktyczną bieliznę. Zsunął ją wpierw na krańce jej kościstych, wystających ramion, potem pozwolił opaść na ziemię, ześlizgnąć się po białym jak ludzka kość ciele. Bez brzmienia, bez dźwięku — niezauważalnie, a jednak nie oparł się pokusie zachwycenia się nią całą, wreszcie kobiecą i okazałą.
— Cóż, mógłbym uznać Lysandrę za swoją— choć nie była jego dzieckiem i wobec nikogo innego nie uczyniłby takiego wyjątku. — Gdybyś wyszła za mnie za mąż.— Bękarta wychowywać nie zamierzał, nawet jeśli było nim tak wyjątkowe dziecko. Oderwawszy wzrok od jej ciała, utkwił go w jej zielonych, wciąż roziskrzonych tęczówkach. Kobieca bierność nigdy mu nie przeszkadzała — bynajmniej, miał władzę nad wszystkim, robił dokładnie to, co chciał; i ona mu nie sprawiała żadnych problemów. Nie potrzebował ani inicjatywy, ani bezsensownego buntu, który trzeba uciszyć, marnując niepotrzebnie energię. W swoim życiu musiał sprawować kontrolę, nad sobą i nad innymi, nad nią — pragnął — musiał całkowicie, by mieć ją w garści, jak ptaka w klatce. Mógł obiecać wszystko, co chciała, stworzyć dowolną iluzję, a nawet swobodę. Na jego warunkach.— Nie — zaprzeczył gładko, odpowiadając na jej pytanie. Skłamał bez mrugnięcia okiem, nie zamierzał jednak rozwodzić się nad kwestią tego, co przyznał, lub nie przyznał swojemu ojcu. Do tej sytuacji zapewne by nie doszło, gdyby go o niej uprzedziła; gdyby poprosiła go o pomoc z uratowaniu tej beznadziejnej sytuacji, w której się znalazła. Postanowiła sobie radzić sama i sama będzie przełykać gorycz kary, jaka ją czeka ze strony starszego Mulcibera. Nie skrzywdzi jej — tego był pewien. Pozbawiwszy dziecko ojca, nie odbierze mu matki, tym bardziej takiej, która teraz należy już do Rycerzy, a jemu jest potrzebna do tego, by przeżyć. Wziął to wszystko pod uwagę, nim jej odpowiedział. Nie zamierzał popełniać więcej błędów — nie względem niej, bo tych popełnił już wystarczająco i trudno mu będzie się wydostać z tego, co już się wydarzyło. Idąc za ciosem złożył jej propozycję, której już nie powtórzy. Łaskawie, będąc lekarstwem na jej dolegliwości.
Zmniejszył to, co między nimi zostało, objął ją w talii — smukłej, pozbawionej dowodów dawnej brzemienności. Uśmiechnął się lekko, zdradziecko.
— Jak mogłabyś mnie o to oskarżać?— Mimo to spytał ze smutkiem w głosie. — Jesteśmy względem siebie uczciwi. — Czyż nie? Od nikogo nigdy nie żądał szczerości — od niej wymagał tego całkowicie, nie dopuszczając kolejnych wpadek i bajeczek. Zaufał jej, powierzając własne życie w jej smukłe dłonie — te same, które teraz ujął i ułożył sobie na gorącym karku. Nie mogła go więcej oszukiwać, jeśli nie chciała wiedzieć, czym jest prawdziwy gniew. Nie zamierzał o to prosić. Żądał bezwględnie, popychając ją w tył, dłońmi coraz silniej przylegając do skóry, zaznaczając to, co od dawna należało do niego, a o co nigdy się nie upomniał. Kształtne biodra, gładkie uda, pomiędzy którymi nie miał oporu się znaleźć. Szaleństwo Vasyla było obłędem, nieprzemyślanym i pozbawionym ładu — zbyt emocjonalnym, by mogło zakończyć się sukcesem. Ale nim nie dyrygowały emocje. Chłodno kalkulował, a każda nieopłacalna transakcja musiała zostać dostatecznie wynagrodzona.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Dostanie dostęp do wszystkiego, czego chciała - brzmiało to obiecująco. Wciąż nie była pewna czego właściwie chciała, ale to nie miało większego znaczenia. Miała zamiar dotrzeć do ich wiedzy i uważnie się jej przyjrzeć, być może poduczyć w kwestiach, które dotąd były jej obce. Nie wątpiła, wiedziała - sądziła - że Ramsey nie składałby jej nigdy obietnic bez pokrycia, zwłaszcza w sprawie, o której wiedział, że była dla niej tak ważna. Bo obok Lysandry - nic równie ważnego nie istniało, robiła to dla niej. Ich cele były zbieżne, więc miała zamiar się im przysłużyć - tak jak chciała pomóc odnieść im zwycięstwo. Dla Ramseya, dla Deirdre, dla Eir, dla wszystkich, na których jej zależało - dla wszystkich, którzy byli jej bliscy. Podejmowała ryzyko, ale większym ryzykiem wydawało się stanie w boku; była mu wdzięczna, że zaufał jej na tyle, że jej o tym wszystkim powiedział. Że pokazał jej tajemniczy pergamin dotyczący anomalii, że dzięki niemu będzie mogła zaprzestać dalszej bezczynności. List do Czarnego Pana: oczywiście. Nie potrzebowała rozkazu ani sugestii, chciała jedynie wskazówek, jak poradzić sobie z nowym wyzwaniem, odnaleźć się w meandrach stopni i rozkazów, znaleźć własną drogę i miejsce pomiędzy tymi, którzy służyli rycerskiej sprawie dłużej. Powoli skinęła głową; miano owego czarnoksiężnika budziło w niej grozę. Respekt, którego wystarczającym uzasadnieniem musiał okazać się pożar w Białej Wywernie. Lęk, dodatkowo wzmagany potęgą czarodziejów, którzy mu służyli. Wiedziała, do czego zdolny był Mulciber, tak starszy, jak i młodszy, znała talent Eir, a jej mąż zawsze wydawał się czarodziejem, z którym należy się liczyć, spośród nich wszystkich jednak najsilniejszym szacunkiem darzyła Edgara Burke'a, niekoronowanego władcę okrytych cieniem ziem, na których żyła - jeśli oni ukorzyli się przed tajemniczym czarnoksiężnikiem, ten musiał być zdolny do czynów wszechpotężnych, musiał być kimś wielkim. Wyjątkowym. Uniosła Mulciberowi spojrzenie spode łba, niepewne, nie pozbawione wątpliwości. Mętna wizja, której wtedy nie rozumiała, zaczynała układać się w obraz, który przynajmniej zaczynał mieć sens - a powiązań którego wciąż w żaden sposób nie rozumiała. Przetarła lekko skroń, razem ze wspomnieniami wizji wracały towarzyszące jej emocje, ból, strach, utracona nadzieja; szaleństwo Vablatsky szło w parze z talentem, to dlatego odrzucała go tak długo. Miał rację, to było ważne, ale brakowało im ostatniego elementu układanki, czegoś, co spięłoby te wizje w całość i dopełniło obrazu. Czyli już tamtej nocy - niechcący - stała się częścią tego? Częścią czegoś większego, niż na ten moment potrafiła zrozumieć? Było - przeznaczeniem. Od zawsze w nie przecież wierzyła. Ktoś już spisał jej historię, właśnie otwierała jej kolejny rozdział. Przełomowy, wiedziała o tym.
Nie cofnęła się: czuła już ciepło jego ciała, ich ciał, zetkniętych kurczącym się dystansem; patrzyła mu prosto w oczy, wyzywająco, choć kiedy odebrał jej różdżkę coś w jej oczach drgnęło, przysłaniając dumę i prowokację najeżonym popłochem. Przymknęła lekko powieki, słysząc stukot drewna, kiedy lęk subtelnie wywoływał dreszcz na jej plecach, dreszcz, który nie do końca był nieprzyjemny. Nie oponowała, kiedy przeciągnął dłonie do jej szarfy, nie drgnęła, kiedy materiał pasa opadł, rozchylając poły jej szaty; przeciwnie, wzruszyła wątłymi ramionami, zsuwając rękawy na zgłębienia zgiętych łokci - bez cienia wstydu. Nie była podlotkiem ani pruderyjną damą, wbrew obyczajowi, nagość ani jej nie zawstydzała, ani nie przerażała - lęk ze źrenic gdzieś umknął, zamiast niej znów zaiskrzyły prowokacyjne iskry - a może to była tylko maska, która nieopacznie zsunęła się na kilka szczerych chwil.
Mimowolnie uniosła się lekko wyżej, prostując kręgosłup i prezentując się od najlepszej strony, kiedy materiał szaty ostatecznie miękko opadł na podłogę wokół jej nagich stóp, drgnęła, nachodząc na niego palcami, był miększy, przyjemniejszy i cieplejszy, a zakryte w ten sposób stopy mogłyby odjąć zgrabności łydkom. Blade usta wykrzywiły się prowokacyjnie, może przez wzgląd na sytuację, może w odpowiedzi na jego słowa. Propozycję?
Ślub z Mulciberem oznaczałby nie tylko utracenie pewnej wolności, ale również przyjęcie jego nazwiska, przez siebie i przez jego domniemaną córkę: jeszcze niedawno nie zrobiłoby to na niej wrażenia, ale Cassandra zdążyła zapomnieć o tym, co działo się wczoraj: dziś i jutro miało inne barwy. Sam Mulciber miał swój udział w tej przemianie, Vablatsky z wolna wypowiadane z dumą, Lysandra powinna zanieść jej dziedzictwo dalej, niestłamszona męską zaborczością. Nie wątpiła, że Ramseyowi byłoby w podobnym układzie znacznie wygodniej, ale wybrał kobietę, która lubiła chodzić swoimi ścieżkami. Była dzikim ptakiem, który nigdy nie pozwoli zamknąć się w garści, który potrzebował wolności i autonomii, który nie lubił klatek i więzów. Który sam stawiał warunki i nie tańczył do melodii granej przez innych. Wiedziała, że nigdy więcej nie da się spętać kajdanami zależności. Milczała, oddając się na jego widok, upewniając się, że to, co ma przed sobą, cieszy jego oczy.
Nie zaprzeczył słowom Cassandry. Zrobił to, czego od niego oczekiwała: nie zaprzeczył przed własnym ojcem, że Lysandra jest jego córką. Poniekąd był jej ojcem, niczego więcej od niego nie oczekiwała, niż zapewnienia jej bezpieczeństwa - wychowywać i tak miała zamiar ją sama. Obietnica Ramseya wciąż go wiązała, choć do jej złożenia nikt go nie przymusił. Sam tego chciał. Uniosła lekko dłoń, przysuwając palcem wzdłuż linii jego ust, do kącika zdradzieckiego uśmiechu; łapczywy uścisk na jej talii nie pozwalał jej odejść, choć mogła przemienić się w ptaka i zniknąć - tak po prostu. Jak zawsze.
Wcale nie chciała znikać.
Nie zadał pytania, snuł luźną dywagację, jak kiedyś, więc tym razem nie zamierzała odpowiadać. Pogłębiła swój uśmiech, gdy zaczął mówić o szczerości. Od pewnego czasu był zadziwiająco szczery. Zbyt szczery, wciąż pamiętała rozkład szachownicy.
- Od kiedy? - mruknęła więc jedynie, bo gra, którą toczyli, nigdy nie miała ustalonych zasad; nie dało się oszukiwać, nie ustaliwszy wcześniej reguł, ale bez nich niemożliwa była także uczciwość. Nie zniknęła. Nie uciekła. Nie cofnęła się, zginając palce, by wbić ostre paznokcie w kark Mulcibera; był ciepły, choć miała pewność, że potrafiła rozgrzać go silniej. Zasługiwał na odrobinę przyjemności po wszystkim, co przeszedł - po wszystkim, co dla niej zrobił, konsekwentnie odsuwając od siebie myśl o tym, jak bliski jej się stał przez te długie lata. Może nawet najbliższy.
Wyczuwała groźbę rzuconą między wierszami, każda groźba wypowiadana przez Ramseya winna wzbudzać trwogę i grozę, bo Cassandra wiedziała, do jak bardzo makabrycznych czynów był zdolny. Ale w niej wcale nie wzbudzała: nie dlatego, ze nie obawiała się konsekwencji, a dlatego, że nigdy nie oszukałaby go w sprawie, która byłaby naprawdę ważna - prawie nigdy, wybiórcza prawda czasem miała na celu ochronę niedoinformowanych. Nigdy nie dał jej powodów, by mogła żywić chęci bądź pragnienia zdrady, Mulciber był jej bliski i zależało jej na niej. Mniejsze kłamstwa, takie jak kwestia Lysandry, nie miały jej zdaniem większego znaczenia. Lysandra nigdy nie była mniejszą sprawą, ale nieprawda miała ją chronić; Cassandra nie znała Ignotusa, nie mogła wiedzieć, czy uzna jej prawa do dziecka, które według Vasyla było przecież Mulciberem. Sądziła, że przyznanie się własnemu ojcu do nieswojego dziecka mogło go sporo kosztować - zaimponował jej, że to zrobił. Nie szukała wzrokiem różdżki, nie próbowała odnaleźć w sobie dzikiej, zwierzęcej natury i zamienić się we wronę, nie uciekała, bo przecież miała przestać uciekać.
Zsunęła dłonie na jego plecy, nie przestając wbijać paznokci w jego skórę; była pewna, że poczuła pod paznokciami gęstą, ciepłą krew, tylko na moment położyła podbródek na jego ramieniu, zamykając powieki. Vasyl też miał silny dotyk, ale z nim mocniej kojarzyła jej się opuchnięta, pobita twarz i smród taniego alkoholu, zapach tchórza, smak rynsztoku, Ramsey w niczym go nie przypominał, choć podobno byli braćmi. Z jednego ojca, ale różnych matek, zbyt różnych; dotyk Vasyla nie odejmował tchu, nie składał niedopowiedzianych obietnic, nie był jak śmiercionośna opoka. Odkąd uciekła przed młodszym z braci nie zaufała w pełni żadnemu mężczyźnie, wierzyła, że wciąż nie ufała, bo świetnie wychodziło jej okłamywanie samej siebie. Splotła smukłe dłonie na krańcach ręcznika przewieszonego przez jego szyję, przesuwając go tak, by oplatał przód jego krtani, a krańce zwisały z tyłu, pociągnęła je w dół, wiedząc, że i tak nie ma dość sił, by naprawdę uczynić mu krzywdę; chciała odebrać mu dech, przyśpieszyć tętno, wyzwolić płonącą adrenalinę, dziś dzikie i mroczne serca zabiją jednym rytmem. Czuła jego ciało, coraz bliżej, między nogami; nie czekała dłużej, podciągnęła się na ręczniku, zarzucając nagie nogi na jego biodra, włosy kruczą kaskadą przysłoniły nagą pierś.
Chodź, Ramsey, poczujesz, jak kocha prawdziwa wiedźma.
/zt x2
Nie cofnęła się: czuła już ciepło jego ciała, ich ciał, zetkniętych kurczącym się dystansem; patrzyła mu prosto w oczy, wyzywająco, choć kiedy odebrał jej różdżkę coś w jej oczach drgnęło, przysłaniając dumę i prowokację najeżonym popłochem. Przymknęła lekko powieki, słysząc stukot drewna, kiedy lęk subtelnie wywoływał dreszcz na jej plecach, dreszcz, który nie do końca był nieprzyjemny. Nie oponowała, kiedy przeciągnął dłonie do jej szarfy, nie drgnęła, kiedy materiał pasa opadł, rozchylając poły jej szaty; przeciwnie, wzruszyła wątłymi ramionami, zsuwając rękawy na zgłębienia zgiętych łokci - bez cienia wstydu. Nie była podlotkiem ani pruderyjną damą, wbrew obyczajowi, nagość ani jej nie zawstydzała, ani nie przerażała - lęk ze źrenic gdzieś umknął, zamiast niej znów zaiskrzyły prowokacyjne iskry - a może to była tylko maska, która nieopacznie zsunęła się na kilka szczerych chwil.
Mimowolnie uniosła się lekko wyżej, prostując kręgosłup i prezentując się od najlepszej strony, kiedy materiał szaty ostatecznie miękko opadł na podłogę wokół jej nagich stóp, drgnęła, nachodząc na niego palcami, był miększy, przyjemniejszy i cieplejszy, a zakryte w ten sposób stopy mogłyby odjąć zgrabności łydkom. Blade usta wykrzywiły się prowokacyjnie, może przez wzgląd na sytuację, może w odpowiedzi na jego słowa. Propozycję?
Ślub z Mulciberem oznaczałby nie tylko utracenie pewnej wolności, ale również przyjęcie jego nazwiska, przez siebie i przez jego domniemaną córkę: jeszcze niedawno nie zrobiłoby to na niej wrażenia, ale Cassandra zdążyła zapomnieć o tym, co działo się wczoraj: dziś i jutro miało inne barwy. Sam Mulciber miał swój udział w tej przemianie, Vablatsky z wolna wypowiadane z dumą, Lysandra powinna zanieść jej dziedzictwo dalej, niestłamszona męską zaborczością. Nie wątpiła, że Ramseyowi byłoby w podobnym układzie znacznie wygodniej, ale wybrał kobietę, która lubiła chodzić swoimi ścieżkami. Była dzikim ptakiem, który nigdy nie pozwoli zamknąć się w garści, który potrzebował wolności i autonomii, który nie lubił klatek i więzów. Który sam stawiał warunki i nie tańczył do melodii granej przez innych. Wiedziała, że nigdy więcej nie da się spętać kajdanami zależności. Milczała, oddając się na jego widok, upewniając się, że to, co ma przed sobą, cieszy jego oczy.
Nie zaprzeczył słowom Cassandry. Zrobił to, czego od niego oczekiwała: nie zaprzeczył przed własnym ojcem, że Lysandra jest jego córką. Poniekąd był jej ojcem, niczego więcej od niego nie oczekiwała, niż zapewnienia jej bezpieczeństwa - wychowywać i tak miała zamiar ją sama. Obietnica Ramseya wciąż go wiązała, choć do jej złożenia nikt go nie przymusił. Sam tego chciał. Uniosła lekko dłoń, przysuwając palcem wzdłuż linii jego ust, do kącika zdradzieckiego uśmiechu; łapczywy uścisk na jej talii nie pozwalał jej odejść, choć mogła przemienić się w ptaka i zniknąć - tak po prostu. Jak zawsze.
Wcale nie chciała znikać.
Nie zadał pytania, snuł luźną dywagację, jak kiedyś, więc tym razem nie zamierzała odpowiadać. Pogłębiła swój uśmiech, gdy zaczął mówić o szczerości. Od pewnego czasu był zadziwiająco szczery. Zbyt szczery, wciąż pamiętała rozkład szachownicy.
- Od kiedy? - mruknęła więc jedynie, bo gra, którą toczyli, nigdy nie miała ustalonych zasad; nie dało się oszukiwać, nie ustaliwszy wcześniej reguł, ale bez nich niemożliwa była także uczciwość. Nie zniknęła. Nie uciekła. Nie cofnęła się, zginając palce, by wbić ostre paznokcie w kark Mulcibera; był ciepły, choć miała pewność, że potrafiła rozgrzać go silniej. Zasługiwał na odrobinę przyjemności po wszystkim, co przeszedł - po wszystkim, co dla niej zrobił, konsekwentnie odsuwając od siebie myśl o tym, jak bliski jej się stał przez te długie lata. Może nawet najbliższy.
Wyczuwała groźbę rzuconą między wierszami, każda groźba wypowiadana przez Ramseya winna wzbudzać trwogę i grozę, bo Cassandra wiedziała, do jak bardzo makabrycznych czynów był zdolny. Ale w niej wcale nie wzbudzała: nie dlatego, ze nie obawiała się konsekwencji, a dlatego, że nigdy nie oszukałaby go w sprawie, która byłaby naprawdę ważna - prawie nigdy, wybiórcza prawda czasem miała na celu ochronę niedoinformowanych. Nigdy nie dał jej powodów, by mogła żywić chęci bądź pragnienia zdrady, Mulciber był jej bliski i zależało jej na niej. Mniejsze kłamstwa, takie jak kwestia Lysandry, nie miały jej zdaniem większego znaczenia. Lysandra nigdy nie była mniejszą sprawą, ale nieprawda miała ją chronić; Cassandra nie znała Ignotusa, nie mogła wiedzieć, czy uzna jej prawa do dziecka, które według Vasyla było przecież Mulciberem. Sądziła, że przyznanie się własnemu ojcu do nieswojego dziecka mogło go sporo kosztować - zaimponował jej, że to zrobił. Nie szukała wzrokiem różdżki, nie próbowała odnaleźć w sobie dzikiej, zwierzęcej natury i zamienić się we wronę, nie uciekała, bo przecież miała przestać uciekać.
Zsunęła dłonie na jego plecy, nie przestając wbijać paznokci w jego skórę; była pewna, że poczuła pod paznokciami gęstą, ciepłą krew, tylko na moment położyła podbródek na jego ramieniu, zamykając powieki. Vasyl też miał silny dotyk, ale z nim mocniej kojarzyła jej się opuchnięta, pobita twarz i smród taniego alkoholu, zapach tchórza, smak rynsztoku, Ramsey w niczym go nie przypominał, choć podobno byli braćmi. Z jednego ojca, ale różnych matek, zbyt różnych; dotyk Vasyla nie odejmował tchu, nie składał niedopowiedzianych obietnic, nie był jak śmiercionośna opoka. Odkąd uciekła przed młodszym z braci nie zaufała w pełni żadnemu mężczyźnie, wierzyła, że wciąż nie ufała, bo świetnie wychodziło jej okłamywanie samej siebie. Splotła smukłe dłonie na krańcach ręcznika przewieszonego przez jego szyję, przesuwając go tak, by oplatał przód jego krtani, a krańce zwisały z tyłu, pociągnęła je w dół, wiedząc, że i tak nie ma dość sił, by naprawdę uczynić mu krzywdę; chciała odebrać mu dech, przyśpieszyć tętno, wyzwolić płonącą adrenalinę, dziś dzikie i mroczne serca zabiją jednym rytmem. Czuła jego ciało, coraz bliżej, między nogami; nie czekała dłużej, podciągnęła się na ręczniku, zarzucając nagie nogi na jego biodra, włosy kruczą kaskadą przysłoniły nagą pierś.
Chodź, Ramsey, poczujesz, jak kocha prawdziwa wiedźma.
/zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
| 15 czerwca
Trzynasty ptasi zaśpiew - dopiero on obudził Deirdre z głębokiego snu, pozwalając jej gwałtownie rozchylić wyjątkowo ciężkie tego ranka powieki. Spała długo i dobrze, czuła to w każdym koniuszku przyjemnie ociężałego ciała, zapadającego się w miękki materac łoża. Przez otwarte na oścież balkonowe okno wpadała chłodna, morska bryza, a w powietrzu ciągle unosił się zapach piżma i francuskich perfum. To była kolejna męcząca i sycąca zarazem noc; noc, za którą już zaczynała tęsknić, przekręcając się na drugi bok. Dość niezgrabnie: dłoń natrafiła na puste miejsce, Tristan musiał zniknąć wyjątkowo wcześnie - i ta myśl wywołała w niej pełną sprzeciwu tęsknotę, kumulującą się w dziwnym cieple, spływającym w dół brzucha. Westchnęła ciężko - i zaskakująco głośno - przesuwając ręką po białym prześcieradle.
Owłosioną ręką.
Zamrugała gwałtownie; czyżby ciągle śniła? Ale nie, to nie był sen; nawet przetarcie oczu nie pomogło: jej przedramię było dziwnie szerokie, pokryte wyraźnymi włosami i...typowo męskie. Błyskawicznie usiadła, unosząc przed twarz ręce, duże i obce; dłonie nienależące do niej. Co się działo? Adrenalina uderzyła do jej głowy w inny sposób niż zazwyczaj, szybko sięgnęła po różdżkę, leżącą na nocnym stoliku, zrywając się jednocześnie na równe nogi - i prawie przypłacając tę żywiołowość wylądowaniem na ziemi. Zachwiała się, niedorzecznie ciężka, zaplątując stopę w prześcieradło. Dopiero teraz spojrzała w dół, drętwiejąc na kilka nieznośnie długich sekund w przerażeniu zmieszanym z całkowitą dezorientacją, najsilniejszą, jaką czuła w całym swoim życiu. Nie tylko dłonie miała męskie.
- Co do... - wychrypiała odruchowo, prawdziwie wstrząśnięta, nie kończąc retorycznego pytania - zbyt zszokowana brzmieniem swojego głosu, już nie kokieteryjnego, nie lodowatego, nie słodkiego, a szorstkiego. Dziwnie znajomego, choć wydobywającego się z jej gardła. Z wzrokiem ciągle utkwionym w nieswoim ciele, stanęła pewniej na dużych stopach, dłońmi przesuwając od nóg do klatki piersiowej. Trzy pieprzyki na prawym biodrze, ciemne włosy, wąskie biodra, kanciaste kształty, absolutny brak biustu, i równie absolutna obecność ożywionej porankiem męskości - znalazła się w obcym ciele. Podniosła głowę, znajdowała się wyżej niż zwykle, różdżka wypadła z jej ręki, gdy szła w kierunku toaletki, stając naprzeciwko lustra.
Zwierciadła, z którego spoglądał na nią przestraszony i zdezorientowany Ramsey Mulciber. W pełnej, nagiej krasie, z miną, jakiej nigdy nie widziała na jego obliczu. Skrzywiła się - a odbicie mężczyzny zrobiło to samo, tak samo jak wtedy, gdy uniosła do góry prawą rękę, poznaczoną bliznami po poparzeniach. Doskonale. Stała się zdezorientowanym, pozbawionym ubrań i duszy Śmierciożercą. Przymknęła oczy, by odciąć się od zewnętrznych bodźców i zastanowić się nad sytuacją, w której się znalazła. Wczoraj razem oglądali ruiny Wywerny, a dyskusję o jej odbudowie przerwała szalona wiedźma, wciskając im na siłę w ręce ciasteczka z wiele mówiącą wróżbą. Wtedy nie zinterpretowała jej w jakikolwiek sposób, zirytowana obecnością wieszczki, ale dzisiaj nakreślone na pergaminie słowa wydawały się jednoznaczne. Zamienili się z Mulciberem ciałami - czyżby paskudna, pokryta brodawkami kobieta, rzuciła na nich równie okrutną klątwę? Jęknęła cicho, otwierając oczy. Jasne, lśniące chłodem szarej stali, zupełnie inne od jej, matowych i czarnych. Przybliżyła się do lustra, masochistycznie, z pewnym obrzydzeniem ale i odrobiną fascynacji, śledząc swoje nowe mieszkanie. Łuna blizn i poparzeń, ciągnących się przez ramiona; mięśnie, zarysowane znacznie słabiej niż u Tristana; męska smukłość, w jaką układała się fizyczność Ramseya. I twarz, pełna emocji, wzbudzająca w niej mocny dyskomfort - dziwnie było widzieć zawsze opanowanego Mulcibera wytrąconego z równowagi i zdezorientowanego, obnażającego słabość z wykorzystaniem swej mimiki. Odwróciła się od lustra, należało działać, przede wszystkim jak najszybciej znajdując samą siebie, by potem doprowadzić do przywrócenia naturalnego porządku. Jak dobrze, że Rosier zniknął jeszcze w nocy - na policzki od razu wystąpiły nerwowe rumieńce, nie wyobrażała sobie, by mógł widzieć ją w takim stanie. Zerknęła kontrolnie na drzwi, ale pozostawały zamknięte; żaden nieproszony gość ani skrzat nie mógł zaobserwować nagiego Ramseya, beztrosko przeglądającego się w zdobionej złotem toaletce. Co za...upokorzenie? Szok? Pech? Sama nie wiedziała, co dokładnie czuła, skupiona jedynie na dyskomforcie spowodowanym przebywaniem w męskiej postaci. Nie pozwoliła sobie jednak na przedłużające dramatyzowanie, musiała przedsięwziąć odpowiednie kroki - i jak najszybciej dotrzeć do Mulcibera, z nadzieją, że nie miną się gdzieś po drodze, zapętleni w wzajemnych poszukiwaniach. Ruszyła w stronę kufrów, licząc na to, że znajdzie w nich jakieś zapomniane ubrania Tristana; wyciągnęła z nich jednak głównie stare suknie i ubrania dla służby, w które nie mogłaby się wcisnąć. Zrezygnowana zatrzasnęła wieko, powracając w stronę łóżka, by ściągnąć z niego prześcieradło - nagość Ramseya była niewygodna, i choć zdenerwowanie odrobinę uspokoiło poranne hormony, to i tak zamierzała zakryć obrazoburczą fizyczność. Nie dla oddania czci Mulciberowi a dla spokoju własnej, cnotliwej moralności. Owinęła się w białą płachtę, dopiero teraz orientując się, że jej koniec irytująco zahaczał o łydkę, z lśniącą na niej dalej złotą bransoletą, wżynającą się mocno w ciało. Znacznie szersze i bardziej umięśnione od wątłych nóg Deirdre. Doskonale, stała się Ramseyem na uwięzi - gdyby nie była tak zirytowana utratą kontroli, zapewne uznałaby to za wyjątkowo zabawne. Schyliła się, by pochwycić różdżkę i natychmiast rozmyła się w czarnym dymie, chcąc jak najszybciej opuścić willę - i znaleźć się u Mulcibera.
Zmaterializowała się na korytarzu jego mieszkania, przeliczając jednak swe możliwości. Drobniejsza i lżejsza, nie przyzwyczaiła się do barczystego ciała, dlatego zamiast zwiewnie wyłonić się z mrocznej mgły, pewnie stając na nogach, potknęła się, tracąc równowagę. Zrobiła kilka chwiejnych kroków, wpadając na stolik, z którego zsunęło się ostatnie wydanie Horyzontów Zaklęć i jakiś drobny przedmiot, z hukiem uderzający o podłogę.
- Mulciber? - zapytała i zaanonsowała swoje przybycie jednocześnie, nie przystając przed drzwiami, by zapukać. W końcu była u siebie. I tak obca, jak nigdy wcześniej. Nacisnęła klamkę i weszła do środka, mając nadzieję, że zastanie tu Ramseya. A jeśli nie - że przynajmniej założy na siebie jakieś sensowne ubrania, by nie straszyć sąsiadów jako półnagi duch z wyjątkowo kiepską koordynacją ruchową.
Trzynasty ptasi zaśpiew - dopiero on obudził Deirdre z głębokiego snu, pozwalając jej gwałtownie rozchylić wyjątkowo ciężkie tego ranka powieki. Spała długo i dobrze, czuła to w każdym koniuszku przyjemnie ociężałego ciała, zapadającego się w miękki materac łoża. Przez otwarte na oścież balkonowe okno wpadała chłodna, morska bryza, a w powietrzu ciągle unosił się zapach piżma i francuskich perfum. To była kolejna męcząca i sycąca zarazem noc; noc, za którą już zaczynała tęsknić, przekręcając się na drugi bok. Dość niezgrabnie: dłoń natrafiła na puste miejsce, Tristan musiał zniknąć wyjątkowo wcześnie - i ta myśl wywołała w niej pełną sprzeciwu tęsknotę, kumulującą się w dziwnym cieple, spływającym w dół brzucha. Westchnęła ciężko - i zaskakująco głośno - przesuwając ręką po białym prześcieradle.
Owłosioną ręką.
Zamrugała gwałtownie; czyżby ciągle śniła? Ale nie, to nie był sen; nawet przetarcie oczu nie pomogło: jej przedramię było dziwnie szerokie, pokryte wyraźnymi włosami i...typowo męskie. Błyskawicznie usiadła, unosząc przed twarz ręce, duże i obce; dłonie nienależące do niej. Co się działo? Adrenalina uderzyła do jej głowy w inny sposób niż zazwyczaj, szybko sięgnęła po różdżkę, leżącą na nocnym stoliku, zrywając się jednocześnie na równe nogi - i prawie przypłacając tę żywiołowość wylądowaniem na ziemi. Zachwiała się, niedorzecznie ciężka, zaplątując stopę w prześcieradło. Dopiero teraz spojrzała w dół, drętwiejąc na kilka nieznośnie długich sekund w przerażeniu zmieszanym z całkowitą dezorientacją, najsilniejszą, jaką czuła w całym swoim życiu. Nie tylko dłonie miała męskie.
- Co do... - wychrypiała odruchowo, prawdziwie wstrząśnięta, nie kończąc retorycznego pytania - zbyt zszokowana brzmieniem swojego głosu, już nie kokieteryjnego, nie lodowatego, nie słodkiego, a szorstkiego. Dziwnie znajomego, choć wydobywającego się z jej gardła. Z wzrokiem ciągle utkwionym w nieswoim ciele, stanęła pewniej na dużych stopach, dłońmi przesuwając od nóg do klatki piersiowej. Trzy pieprzyki na prawym biodrze, ciemne włosy, wąskie biodra, kanciaste kształty, absolutny brak biustu, i równie absolutna obecność ożywionej porankiem męskości - znalazła się w obcym ciele. Podniosła głowę, znajdowała się wyżej niż zwykle, różdżka wypadła z jej ręki, gdy szła w kierunku toaletki, stając naprzeciwko lustra.
Zwierciadła, z którego spoglądał na nią przestraszony i zdezorientowany Ramsey Mulciber. W pełnej, nagiej krasie, z miną, jakiej nigdy nie widziała na jego obliczu. Skrzywiła się - a odbicie mężczyzny zrobiło to samo, tak samo jak wtedy, gdy uniosła do góry prawą rękę, poznaczoną bliznami po poparzeniach. Doskonale. Stała się zdezorientowanym, pozbawionym ubrań i duszy Śmierciożercą. Przymknęła oczy, by odciąć się od zewnętrznych bodźców i zastanowić się nad sytuacją, w której się znalazła. Wczoraj razem oglądali ruiny Wywerny, a dyskusję o jej odbudowie przerwała szalona wiedźma, wciskając im na siłę w ręce ciasteczka z wiele mówiącą wróżbą. Wtedy nie zinterpretowała jej w jakikolwiek sposób, zirytowana obecnością wieszczki, ale dzisiaj nakreślone na pergaminie słowa wydawały się jednoznaczne. Zamienili się z Mulciberem ciałami - czyżby paskudna, pokryta brodawkami kobieta, rzuciła na nich równie okrutną klątwę? Jęknęła cicho, otwierając oczy. Jasne, lśniące chłodem szarej stali, zupełnie inne od jej, matowych i czarnych. Przybliżyła się do lustra, masochistycznie, z pewnym obrzydzeniem ale i odrobiną fascynacji, śledząc swoje nowe mieszkanie. Łuna blizn i poparzeń, ciągnących się przez ramiona; mięśnie, zarysowane znacznie słabiej niż u Tristana; męska smukłość, w jaką układała się fizyczność Ramseya. I twarz, pełna emocji, wzbudzająca w niej mocny dyskomfort - dziwnie było widzieć zawsze opanowanego Mulcibera wytrąconego z równowagi i zdezorientowanego, obnażającego słabość z wykorzystaniem swej mimiki. Odwróciła się od lustra, należało działać, przede wszystkim jak najszybciej znajdując samą siebie, by potem doprowadzić do przywrócenia naturalnego porządku. Jak dobrze, że Rosier zniknął jeszcze w nocy - na policzki od razu wystąpiły nerwowe rumieńce, nie wyobrażała sobie, by mógł widzieć ją w takim stanie. Zerknęła kontrolnie na drzwi, ale pozostawały zamknięte; żaden nieproszony gość ani skrzat nie mógł zaobserwować nagiego Ramseya, beztrosko przeglądającego się w zdobionej złotem toaletce. Co za...upokorzenie? Szok? Pech? Sama nie wiedziała, co dokładnie czuła, skupiona jedynie na dyskomforcie spowodowanym przebywaniem w męskiej postaci. Nie pozwoliła sobie jednak na przedłużające dramatyzowanie, musiała przedsięwziąć odpowiednie kroki - i jak najszybciej dotrzeć do Mulcibera, z nadzieją, że nie miną się gdzieś po drodze, zapętleni w wzajemnych poszukiwaniach. Ruszyła w stronę kufrów, licząc na to, że znajdzie w nich jakieś zapomniane ubrania Tristana; wyciągnęła z nich jednak głównie stare suknie i ubrania dla służby, w które nie mogłaby się wcisnąć. Zrezygnowana zatrzasnęła wieko, powracając w stronę łóżka, by ściągnąć z niego prześcieradło - nagość Ramseya była niewygodna, i choć zdenerwowanie odrobinę uspokoiło poranne hormony, to i tak zamierzała zakryć obrazoburczą fizyczność. Nie dla oddania czci Mulciberowi a dla spokoju własnej, cnotliwej moralności. Owinęła się w białą płachtę, dopiero teraz orientując się, że jej koniec irytująco zahaczał o łydkę, z lśniącą na niej dalej złotą bransoletą, wżynającą się mocno w ciało. Znacznie szersze i bardziej umięśnione od wątłych nóg Deirdre. Doskonale, stała się Ramseyem na uwięzi - gdyby nie była tak zirytowana utratą kontroli, zapewne uznałaby to za wyjątkowo zabawne. Schyliła się, by pochwycić różdżkę i natychmiast rozmyła się w czarnym dymie, chcąc jak najszybciej opuścić willę - i znaleźć się u Mulcibera.
Zmaterializowała się na korytarzu jego mieszkania, przeliczając jednak swe możliwości. Drobniejsza i lżejsza, nie przyzwyczaiła się do barczystego ciała, dlatego zamiast zwiewnie wyłonić się z mrocznej mgły, pewnie stając na nogach, potknęła się, tracąc równowagę. Zrobiła kilka chwiejnych kroków, wpadając na stolik, z którego zsunęło się ostatnie wydanie Horyzontów Zaklęć i jakiś drobny przedmiot, z hukiem uderzający o podłogę.
- Mulciber? - zapytała i zaanonsowała swoje przybycie jednocześnie, nie przystając przed drzwiami, by zapukać. W końcu była u siebie. I tak obca, jak nigdy wcześniej. Nacisnęła klamkę i weszła do środka, mając nadzieję, że zastanie tu Ramseya. A jeśli nie - że przynajmniej założy na siebie jakieś sensowne ubrania, by nie straszyć sąsiadów jako półnagi duch z wyjątkowo kiepską koordynacją ruchową.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To był zapach jaśminu. To on go zbudził. Lekki, świeży i odurzający. Jemu jednak wydał się niepokojący. Był w jego mieszkaniu, który pachniał tytoniem, woskiem i starym pergaminem obcy. Był tu więc ktoś jeszcze, ktoś kogo dobrze znał i kogo rozpoznał od razu. Dobrze pamiętał zapach tego ciała, takich skrawków wiedzy się nie pozbywał. Kojarzył go ze złością i agresją, z emocjami, z którymi się nie zdradzał na co dzień; intensywnością doznań daleką od błogiej namiętności. Zmusił go do rozwarcia powiek, choć jak miał w swoim zwyczaju, nie poruszył się wcale. Leżąc na brzuchu nieruchomo jedynie nasłuchiwał odgłosów kamienicy, przemykającego pomiędzy budynkami świszczącego wiatru, głosów z Pokątnej. Poszukiwał w tych wszystkich dźwiękach szelestu powłóczystej szaty, cichego oddechu, a może rozpalanego w kącie papierosa. Nie usłyszał. I to również było niepokojące. Sięgnął dłonią po różdżkę pod poduszkę i uniósł głowę. Wtedy zrozumiał, że coś jest nie tak. Włosy opadały mu na ramiona, smyrały go po plecach, a gdy obrócił twarz, zsunęły się do przodu. Długie i czarne jak smoła. Sypały się po wąskich, wątłych ramionach. Zbyt kościstych, jak na jego własne. Szybko zdał sobie sprawę, że nie zgadzają się gabaryty, proporcje, gładkość skóry i jej odcień. Niemalże szlachetny, pozbawiony blizn. Jego dłonie były smukłe i delikatne, paznokcie jasne i wystarczająco długie, by dotkliwie zadrapać. Na lewym przedramieniu widniał mroczny znak Pana. Powoli, bez paniki podniósł się do pozycji siedzącej, jeszcze nie reagując, gdy cienki materiał zsuwał się po szczupłym i gibkim ciele. Jakby jego i nie jego ciele, odsłaniając drobne, sterczące piersi. Zmarszczył brwi niepewnie, powoli i bez pośpiechu odsuwając prześcieradło dalej, aż w końcu mógł spojrzeć na siebie w prawie całej okazałości. To było przenikliwe i dziwne odczucie. Patrzeć na siebie w innej formie. Obrócił się na drugą stronę, rozchylając nogi, ciągnąc powoli jedną za drugą i nie odejmując wzroku od tego, co widział i co nie napawało go podnieceniem, choć ciało, w którym się znalazł było piękne. Nie wzbudziło to w nim ani przerażenia, ani ekscytacji. Podejrzewał przez chwilę, że trzecie oko otwarło się w niecodzienny sposób, lecz nigdy nie wchodził w skórę osób, których przyszłość dostrzegał. Był bardziej niż pewien, że ciało, które widział, w którym był, nie należało do Cassandry. Nawet jeśli miała się malować teraz przyszłość, w którą wszedł całym sobą, a Vablatsky otrzymała mroczne znamię, to nie były jej biodra, które kołysały się hipnotycznie, jak najokazalszy okręt w trakcie sztormu. Znał je zbyt dobrze, a tylko jej obecność mógł przewidzieć w swojej sypialni. Bo to była wciąż jego sypialnia — rozejrzał się dookoła, nic się nie zmieniło, wszystko było zupełnie jak wtedy, gdy kładł się spać. Nawet butelka po alkoholu opróżniona do tego samego miejsca.
Sądził, że nie musiał spoglądać w zwierciadło, by wiedzieć czyją twarz mógłby ujrzeć, lecz mimo wszystko powoli, ostrożnie, na chudych, chwiejnych nogach stanął na ziemi. Utkwił wzrok w swoim odbiciu. Odbiciu należącym do Deirdre, a odbiciu niemalże jego własnym. Zmarszczył brwi, ale dwie pionowe zmarszczki, które przecięły jego czoło tuż nad nosem nie pasowały do Deirdre. Wyglądała jak naburmuszona nastolatka. On wyglądał jak naburmuszona nastolatka, patrząc z niezadowoloną miną przed siebie. Jej nieskazitelny wizerunek, twarz bez wyrazu, w której nawet wtedy można było odnaleźć utajoną zmysłowość była wyraźnie oburzona takim stanem rzeczy. Podążył spojrzeniem z góry do dołu, ogarniając wzrokiem całą, powabną i łabędzią sylwetkę. Wolnym krokiem opuścił sypialnię, pamiętając o zachowaniu równowagi, o tym, by nie połamać nóg. Wydawał się sobie lżejszy, ciało przy każdym ruchu poruszało się jak wąż pełzający po rozgrzanym piachu. Nie poczuwszy skrępowania zaszedł do kuchni, gdzie wyciągnął nóż. Najostrzejszy jaki miał, jak sądził, był marnym gospodarzem. Jeśli cokolwiek miało mu udowodnić, że nie śni, nie snuje się pogrążony w wizji przyszłości Tsagairt to właśnie on, kawałek błyszczącego metalu. Rozłożył prawą dłoń, a lewą przytknął ostrze do skóry. Nie skrzywił się, kiedy pękła z cichym, przyjemnym dla ucha szmerem, a krew zalała wnętrze dłoni. Gęsta, ciemna posoka skapywała na podłogę, a on stał przez chwilę i myślał. Rozważał działanie anomalii; nie lekceważył ich mocy i kapryśnej natury. Może były do tego zdolne. Dopiero później przypomniał sobie wiedźmę, która go zaskoczyła poprzedniego wieczoru, a towarzyszyła mu przecież Deirdre. Przypomniał sobie o wróżbie, którą zignorował, uznając ją za fałszywego proroka. Mogła być oszustką, z przewidywaniem przyszłości niewiele miała wspólnego,. Znała się jednak na klątwach doskonale. Zacisnął zranioną dłoń w pięść, a po chwili uderzył nią w stół ze złością, nie czując bólu, nie zważając, że krew rozbryzgła się na boki. Dał się tak podejść, tak świetnie urządzić.
Sporo czasu minęło nim ruszył się z kuchni. Jeśli jego przypuszczenia były trafne powinien zacząć działać. Lecz uprzednio powinien skontaktować się z Deirdre, a byłoby wielce niezręcznie, gdyby udał się do Białej Willi i spotkał Tristana na swej drodze. Nie chciał myśleć o tym, co zdarzyłoby się później.
Wziął ze sobą butelkę ognistej i papierosy, choć ledwie świtało. Udał się z powrotem do sypialni, przelotnie wyjrzał przez okno na dół, zapominając o tym, że w kobiecym ciele powinien się zasłonić przed widokiem wścibskich sąsiadów i udał się na łóżko. Rozłożywszy się wygodnie, tak jak zwykle, z nogami lekko rozchylonymi choć splecionymi w kostkach, z dwoma poduchami pod karkiem i Stibbonsem pomiędzy — tym razem obfitymi i wyjątkowo kuszącymi — wargami, spojrzał w sufit. Złączył dłonie pod głową, analizując sytuację i wszystkie możliwe scenariusze.
Jego nazwisko wypowiedziane znajomym tonem przerwało ciszę.
— Tutaj — krzyknął leniwie, ale jego głos brzmiał dziwnie. Nie był jego. I zamiast nonszalanckiego odburknięcia zabrzmiał jak zaproszenie do krainy rozkoszy. Skierował swój wzrok w stronę drzwi, a w progu ujrzał... samego siebie. Skrępowanego jak nigdy, otulonego prześcieradłem, zażenowanego. Papieros o mały włos nie wypadł mu z ust. Nie mógł w to uwierzyć.
Sądził, że nie musiał spoglądać w zwierciadło, by wiedzieć czyją twarz mógłby ujrzeć, lecz mimo wszystko powoli, ostrożnie, na chudych, chwiejnych nogach stanął na ziemi. Utkwił wzrok w swoim odbiciu. Odbiciu należącym do Deirdre, a odbiciu niemalże jego własnym. Zmarszczył brwi, ale dwie pionowe zmarszczki, które przecięły jego czoło tuż nad nosem nie pasowały do Deirdre. Wyglądała jak naburmuszona nastolatka. On wyglądał jak naburmuszona nastolatka, patrząc z niezadowoloną miną przed siebie. Jej nieskazitelny wizerunek, twarz bez wyrazu, w której nawet wtedy można było odnaleźć utajoną zmysłowość była wyraźnie oburzona takim stanem rzeczy. Podążył spojrzeniem z góry do dołu, ogarniając wzrokiem całą, powabną i łabędzią sylwetkę. Wolnym krokiem opuścił sypialnię, pamiętając o zachowaniu równowagi, o tym, by nie połamać nóg. Wydawał się sobie lżejszy, ciało przy każdym ruchu poruszało się jak wąż pełzający po rozgrzanym piachu. Nie poczuwszy skrępowania zaszedł do kuchni, gdzie wyciągnął nóż. Najostrzejszy jaki miał, jak sądził, był marnym gospodarzem. Jeśli cokolwiek miało mu udowodnić, że nie śni, nie snuje się pogrążony w wizji przyszłości Tsagairt to właśnie on, kawałek błyszczącego metalu. Rozłożył prawą dłoń, a lewą przytknął ostrze do skóry. Nie skrzywił się, kiedy pękła z cichym, przyjemnym dla ucha szmerem, a krew zalała wnętrze dłoni. Gęsta, ciemna posoka skapywała na podłogę, a on stał przez chwilę i myślał. Rozważał działanie anomalii; nie lekceważył ich mocy i kapryśnej natury. Może były do tego zdolne. Dopiero później przypomniał sobie wiedźmę, która go zaskoczyła poprzedniego wieczoru, a towarzyszyła mu przecież Deirdre. Przypomniał sobie o wróżbie, którą zignorował, uznając ją za fałszywego proroka. Mogła być oszustką, z przewidywaniem przyszłości niewiele miała wspólnego,. Znała się jednak na klątwach doskonale. Zacisnął zranioną dłoń w pięść, a po chwili uderzył nią w stół ze złością, nie czując bólu, nie zważając, że krew rozbryzgła się na boki. Dał się tak podejść, tak świetnie urządzić.
Sporo czasu minęło nim ruszył się z kuchni. Jeśli jego przypuszczenia były trafne powinien zacząć działać. Lecz uprzednio powinien skontaktować się z Deirdre, a byłoby wielce niezręcznie, gdyby udał się do Białej Willi i spotkał Tristana na swej drodze. Nie chciał myśleć o tym, co zdarzyłoby się później.
Wziął ze sobą butelkę ognistej i papierosy, choć ledwie świtało. Udał się z powrotem do sypialni, przelotnie wyjrzał przez okno na dół, zapominając o tym, że w kobiecym ciele powinien się zasłonić przed widokiem wścibskich sąsiadów i udał się na łóżko. Rozłożywszy się wygodnie, tak jak zwykle, z nogami lekko rozchylonymi choć splecionymi w kostkach, z dwoma poduchami pod karkiem i Stibbonsem pomiędzy — tym razem obfitymi i wyjątkowo kuszącymi — wargami, spojrzał w sufit. Złączył dłonie pod głową, analizując sytuację i wszystkie możliwe scenariusze.
Jego nazwisko wypowiedziane znajomym tonem przerwało ciszę.
— Tutaj — krzyknął leniwie, ale jego głos brzmiał dziwnie. Nie był jego. I zamiast nonszalanckiego odburknięcia zabrzmiał jak zaproszenie do krainy rozkoszy. Skierował swój wzrok w stronę drzwi, a w progu ujrzał... samego siebie. Skrępowanego jak nigdy, otulonego prześcieradłem, zażenowanego. Papieros o mały włos nie wypadł mu z ust. Nie mógł w to uwierzyć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Miała nadzieję, że zastanie go w mieszkaniu, być może jeszcze śpiącego, nieświadomego tego, że doszło do tragicznej pomyłki. Pełna frustracji i zdezorientowana nie potrafiła sobie przypomnieć dokładnej przepowiedni; wczorajszego wieczoru nie poświęciła jej większej uwagi, od razu wyrzucając strzępek pergaminu wraz z okruchami ciasteczka. Czy wykaligrafowane słowa mówiły coś o zniknięciu uroku wraz z zachodem słońca? Czy miała zostać w ciele przyjaciela aż zdobędzie jego zaufanie? Czy klątwa odbiła fizyczność mężczyzny w jej ciele? Co właściwie kryło się w tym przeklętym splocie przypadków, zamykającym ją w Mulciberze? W Mulciberze, na którego przytomność umysłu wyjątkowo liczyła bardziej niż na własną spostrzegawczość; wiedział więcej o klątwach i o Nokturnie, znał się na magicznych tajemnicach, które studiował w Ministerstwie, wierzyła więc, że jaśniej spojrzy na ten niedorzeczny żart, szybko przywracając ją do stanu normalności.
Nie przewidziała jednak tego, że klątwa zadziała niczym broń obosieczna, a w sypialni Ramseya ujrzy samą siebie. Nagą, rozłożoną na łóżku w tak nonszalanckiej pozie, że nie wyobrażała sobie bardziej rozluźnionego ułożenia ciała - no, może z dłonią pomiędzy smukłymi udami.
Patrzyła na siebie. Z dystansu kilku kroków, męskimi oczami, po raz pierwszy w życiu spoglądając na siebie z boku, z innej perspektywy, wyjęta z własnego umysłu, możliwa do objęcia wszelkimi zmysłami z każdego kąta widzenia.
Stanęła w progu jak wryta, nie do końca rejestrując nawet własny ton głosu, jakim została powitana, nie mogąc oderwać wzroku od smukłej kobiety leżącej na łóżku. A z każdym mrugnięciem, łamiącym nieco zahipnotyzowany wyraz twarzy Ramseya, czuła się coraz mocniej zbulwersowana. Dopiero niedawno odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, odebrała je dla siebie, by powoli oswajać się z władaniem nim według własnych zasad i ograniczeń - nadszarpywanych jedynie przez Tristana - a znów ktoś okradał ją z intymności. W bezpruderyjny sposób; Mulciber nie spał, miał czas wypić alkohol i zapalić papierosa, wydawał się też absolutnie nieprzejęty nagłą zamianą miejsc - i tym, że obnażał ją.
- Co ty robisz? - wysyczała, wściekłym, zjadliwym tonem, lecz z ust wydarł się ochrypły szelest, groźniejszy nawet niż zamierzała. Irytacja na chwilę ustąpiła przed zdziwieniem, ciągle nie mogła przywyknąć do tego, że nie była sobą. Spiorunowała Deirdre wzrokiem, zatrzymując się na śladach krwi, kroplach wsiąkających w pościel i zabarwiających na czerwono smukłą rękę. Wzdrygnęła się nerwowo; dobrze, że nie było tutaj Cadana a ona była przekonana, że bolesny czas w miesiącu już dla niej nie nadejdzie - chociaż byłaby to satysfakcjonująca forma uwrażliwienia Ramseya na trudny los kobiet. - I co mi zrobiłeś? - dodała z lodowatą pretensją, na sekundę próbując pojąć, odwróconą sytuację półnagiego, wyprowadzonego z równowagi Mulcibera, strofującego bezwstydnie rozluźnioną Tsagairt, ćmiącą sobie papierosa w stanie - z pozoru - całkowitego spokoju. Zacisnęła zęby z cichym trzaskiem, dopiero teraz zdając sobie sprawę z kolejnych źródeł dyskomfortu. Swędziała ją cała twarz; machinalnie uniosła dłoń, przesuwając palcami po szczecinie, porastającej policzki. Płuca domagały się nikotyny, podrażnione szarym dymem wydobywającym się z warg Deirdre - niezwykle czule obejmujących papierosa, co wywoływało kolejne, odruchowe spięcia męskiego ciała. A do tego bransoleta, wżynająca się głęboko w zaczynającą puchnąć lewą łydkę. Wypuściła powoli powietrze, licząc, że wraz z nim zniknie choć część nagromadzonego napięcia, i weszła wgłąb pokoju, starając się wyważyć ruch barków - poruszała się kanciaście, nie mogąc pozbyć się kobiecego odruchu lekkiego stąpania, akcentującego łuk zataczany przez biodra.
- Dobrze się bawiłeś tego ranka? - spytała surowo i z wyraźnie wyczuwalną groźbą, zaczynając powoli odnajdywać satysfakcję w brzmieniu swego głosu. W własnym ciele wiele osób nie brało jej na serio, w tym musiała robić wrażenie - a przynajmniej robiłaby, gdyby nie stała na środku sypialni, nieudolnie próbując podtrzymać jedną ręką osuwające się z bioder prześcieradło, z wzrokiem łapczywie utkwionym w samej sobie - nie mogła oderwać od siebie spojrzenia, tak, jakby nie spuszczenie oka z własnego ciała mogło je ochronić od kolejnych genialnych pomysłów Mulcibera. Wolała nie wiedzieć, co mogło przyjść mu do głowy. - Zakryj - się? - mnie - rozkazała tonem nie znoszącym sprzeciwu, stając tuż nad nią niczym egzekutor nad biednym dzikim stworzeniem, bliska dyszenia z frustracji, co w postaci Ramseya mogło prezentować się nadzwyczaj atrakcyjnie. I dość niepokojąco.
Musiała się opanować, co w obcym ciele nie wychodziło jej tak doskonale, jak w własnym. Nie znała tej mimiki, ciężaru gestów, intensywności spojrzenia, zamaszystości ruchów; ktoś wepchnął ją w rolę, jakiej nigdy nie odgrywała, a bycie Mulciberem było wyjątkowo trudne. Nie okazywał emocji, nie zdradzał się z własnymi myślami, oddzielony od ludzi barierą - czyż nie powinna tego doskonale zrozumieć? Zmrużyła oczy, pochylając się nad Deirdre i łapiąc ją mocno za nadgarstek ręki, w której trzymała papierosa. Nadgarstek kruchy, wątły, mieszczący się w dużej dłoni bez problemu, poznaczony wyraźnymi zasinieniami, pozostałościami po poprzednich nocach. - Musimy coś z tym zrobić - wycedziła - I raczej nie mamy czasu na leżenie, palenie, picie, czy jakiekolwiek inne przyjemności, które zaplanowałeś sobie na ten dzień - kontynuowała już spokojniej, wzmacniając uścisk, by szarpnąć go do pozycji siedzącej - a gdy się jej to udało, poczuła dziwny napływ satysfakcji. Pierwszy szok powoli mijał, pozwalając dostrzec w ciele Ramseya jakieś plusy, przeważające nad powodem dyskomfortu, wyłaniającym się spod opadającego na podłogę prześcieradła, które przestała kurczowo przytrzymywać wokół bioder, skupiona na doprowadzaniu Deirdre do porządku.
Nie przewidziała jednak tego, że klątwa zadziała niczym broń obosieczna, a w sypialni Ramseya ujrzy samą siebie. Nagą, rozłożoną na łóżku w tak nonszalanckiej pozie, że nie wyobrażała sobie bardziej rozluźnionego ułożenia ciała - no, może z dłonią pomiędzy smukłymi udami.
Patrzyła na siebie. Z dystansu kilku kroków, męskimi oczami, po raz pierwszy w życiu spoglądając na siebie z boku, z innej perspektywy, wyjęta z własnego umysłu, możliwa do objęcia wszelkimi zmysłami z każdego kąta widzenia.
Stanęła w progu jak wryta, nie do końca rejestrując nawet własny ton głosu, jakim została powitana, nie mogąc oderwać wzroku od smukłej kobiety leżącej na łóżku. A z każdym mrugnięciem, łamiącym nieco zahipnotyzowany wyraz twarzy Ramseya, czuła się coraz mocniej zbulwersowana. Dopiero niedawno odzyskała kontrolę nad swoim ciałem, odebrała je dla siebie, by powoli oswajać się z władaniem nim według własnych zasad i ograniczeń - nadszarpywanych jedynie przez Tristana - a znów ktoś okradał ją z intymności. W bezpruderyjny sposób; Mulciber nie spał, miał czas wypić alkohol i zapalić papierosa, wydawał się też absolutnie nieprzejęty nagłą zamianą miejsc - i tym, że obnażał ją.
- Co ty robisz? - wysyczała, wściekłym, zjadliwym tonem, lecz z ust wydarł się ochrypły szelest, groźniejszy nawet niż zamierzała. Irytacja na chwilę ustąpiła przed zdziwieniem, ciągle nie mogła przywyknąć do tego, że nie była sobą. Spiorunowała Deirdre wzrokiem, zatrzymując się na śladach krwi, kroplach wsiąkających w pościel i zabarwiających na czerwono smukłą rękę. Wzdrygnęła się nerwowo; dobrze, że nie było tutaj Cadana a ona była przekonana, że bolesny czas w miesiącu już dla niej nie nadejdzie - chociaż byłaby to satysfakcjonująca forma uwrażliwienia Ramseya na trudny los kobiet. - I co mi zrobiłeś? - dodała z lodowatą pretensją, na sekundę próbując pojąć, odwróconą sytuację półnagiego, wyprowadzonego z równowagi Mulcibera, strofującego bezwstydnie rozluźnioną Tsagairt, ćmiącą sobie papierosa w stanie - z pozoru - całkowitego spokoju. Zacisnęła zęby z cichym trzaskiem, dopiero teraz zdając sobie sprawę z kolejnych źródeł dyskomfortu. Swędziała ją cała twarz; machinalnie uniosła dłoń, przesuwając palcami po szczecinie, porastającej policzki. Płuca domagały się nikotyny, podrażnione szarym dymem wydobywającym się z warg Deirdre - niezwykle czule obejmujących papierosa, co wywoływało kolejne, odruchowe spięcia męskiego ciała. A do tego bransoleta, wżynająca się głęboko w zaczynającą puchnąć lewą łydkę. Wypuściła powoli powietrze, licząc, że wraz z nim zniknie choć część nagromadzonego napięcia, i weszła wgłąb pokoju, starając się wyważyć ruch barków - poruszała się kanciaście, nie mogąc pozbyć się kobiecego odruchu lekkiego stąpania, akcentującego łuk zataczany przez biodra.
- Dobrze się bawiłeś tego ranka? - spytała surowo i z wyraźnie wyczuwalną groźbą, zaczynając powoli odnajdywać satysfakcję w brzmieniu swego głosu. W własnym ciele wiele osób nie brało jej na serio, w tym musiała robić wrażenie - a przynajmniej robiłaby, gdyby nie stała na środku sypialni, nieudolnie próbując podtrzymać jedną ręką osuwające się z bioder prześcieradło, z wzrokiem łapczywie utkwionym w samej sobie - nie mogła oderwać od siebie spojrzenia, tak, jakby nie spuszczenie oka z własnego ciała mogło je ochronić od kolejnych genialnych pomysłów Mulcibera. Wolała nie wiedzieć, co mogło przyjść mu do głowy. - Zakryj - się? - mnie - rozkazała tonem nie znoszącym sprzeciwu, stając tuż nad nią niczym egzekutor nad biednym dzikim stworzeniem, bliska dyszenia z frustracji, co w postaci Ramseya mogło prezentować się nadzwyczaj atrakcyjnie. I dość niepokojąco.
Musiała się opanować, co w obcym ciele nie wychodziło jej tak doskonale, jak w własnym. Nie znała tej mimiki, ciężaru gestów, intensywności spojrzenia, zamaszystości ruchów; ktoś wepchnął ją w rolę, jakiej nigdy nie odgrywała, a bycie Mulciberem było wyjątkowo trudne. Nie okazywał emocji, nie zdradzał się z własnymi myślami, oddzielony od ludzi barierą - czyż nie powinna tego doskonale zrozumieć? Zmrużyła oczy, pochylając się nad Deirdre i łapiąc ją mocno za nadgarstek ręki, w której trzymała papierosa. Nadgarstek kruchy, wątły, mieszczący się w dużej dłoni bez problemu, poznaczony wyraźnymi zasinieniami, pozostałościami po poprzednich nocach. - Musimy coś z tym zrobić - wycedziła - I raczej nie mamy czasu na leżenie, palenie, picie, czy jakiekolwiek inne przyjemności, które zaplanowałeś sobie na ten dzień - kontynuowała już spokojniej, wzmacniając uścisk, by szarpnąć go do pozycji siedzącej - a gdy się jej to udało, poczuła dziwny napływ satysfakcji. Pierwszy szok powoli mijał, pozwalając dostrzec w ciele Ramseya jakieś plusy, przeważające nad powodem dyskomfortu, wyłaniającym się spod opadającego na podłogę prześcieradła, które przestała kurczowo przytrzymywać wokół bioder, skupiona na doprowadzaniu Deirdre do porządku.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Od dawna nie kierowały nim emocje, nie poddawał się im w podejmowaniu decyzji, dlatego też nie poczynił żadnych kroków w kierunku odmienienia swojego losu, choć wcale mu się on nie uśmiechał. Ciało Deirdre było smukłe i jędrne, niemalże o dziewiczej naturze niebywale gładkiej skóry i nienagannego kolorytu. Ciało dla niego już nie tak pociągające jak dawniej, wszak poznał definicję piękna, z którą się niegdyś nie liczył, bo która przed laty była jedynie pustym, nie wywołującym żadnych efektów epitetem; lecz wciąż wyjątkowo atrakcyjne i przyjemne. Nie miał się czego wstydzić. Jeśli kiedykolwiek gdybał nad tym, jak czują się metamorfomagowie, teraz miał czas, by się nad tym poważnie zastanowić. By patrzeć na siebie, wepchniętego w cudzą, dobrze znaną mu sylwetkę. Przyglądał się temu z naukowym zainteresowaniem, zapamiętując osobiste wrażenia. Lubił swoją skórę — okraszoną bliznami i naznaczoną czarną magią, opiętą tak ciasno na niezbyt rozbudowanych mięśniach, że mógłby uchodzić za o wiele młodszego niż w rzeczywistości był. Lubił ją, bo zdołał się do niej przyzwyczaić, lecz jego zdolności adaptacyjne były tak wielkie, że gdyby musiał w tym ciele spędzić resztę życia, w końcu by się tego nauczył, przełknąłby początkowy niesmak i niechęć, poradziłby sobie. Sądził nawet, że mógłby bez trudu skopiować w swoim zachowaniu samą Deirdre.
Mógł wyglądać na zrelaksowanego i całkiem rozbawionego zaistniałą sytuacją, ale w rzeczywistości bardzo dokładnie rozważał to, co się stało i zastanawiał się, jak naprawić feralny błąd. Nie uśmiechało mu się opuszczenie mieszkania, nie teraz, o poranku, gdzie na ulicami kroczyło wielu ludzi. Tsagairt miała wyjątkowo liczne grono znajomych z pracy, nie chciał natrafić na żadnego z nich. Krew polałaby sie bez sensu, nie przynosząc mu tym samym żadnej satysfakcji. Podejrzewał, że jeśli doświadczyła tego samego, prędzej, czy później się zjawi. A jeśli nie, zaryzykuje i odwiedzi ją. Z pewnością zechciałaby pomóc mu rozwiązać problem. Kiedy weszła, kiedy wszedł, on, on sam, odstawił papierosa od ust, którymi dziwnie się go przytrzymywało. Podobnie jak ona, spojrzał na siebie, choć nie po raz pierwszy. Macnair nie raz przybierał jego skórę. Nie był tak zaskoczony swym widokiem, jak ona. O wiele bardziej ciekawiła go jej reakcja. Zaskoczenie? Szok? Zażenowanie tym, jak swobodnie czuł się w nieswoim ciele? Mógł być złodziejem ciał, swojego własnego nie darzył szczególnym sentymentem. Czuł się w nim swobodnie, po prostu. Z rozbawieniem rozchylił uda, jak jak czyniła to ona przez wiele lat. Bawiło go to, jej zakłopotanie na sam swój widok.
— Czekam na ciebie — odpowiedział tak, jak odpowiedziałby i w swej formie, choć głos Deirdre wydał się pruderyjny. Westchnął ciężko, tak jak to robił on, a jak ona nie czyniła nigdy, wyrazem znudzenia i niezadowolenia z przebiegu rozmowy. — Musiałem sprawdzić, czy to prawda. — Zaciągnął się papierosem mocniej, śledząc jej ruch wzrokiem. Nagość nigdy go nie peszyła. Ani własna ani cudza. Czuł się swobodnie, leżąc we własnym łóżku, we własnej rozgrzanej pościeli, choć kopuła, w której tkwił była mu zupełnie obca. Przyjrzał jej się uważnie, dostrzegając malujące się na twarzy i w ciele napięcie. Znał to ciało wystarczająco dobrze, by wiedzieć, dlaczego tak reagowało. — Któż by pomyślał, że wciąż tak na mnie działasz — zadrwił lekkim, melodyjnym tonem, którzy w brzmieniu głosu Deirdre zapachniał kokieterią i zmysłowością, choć wcale nie miał takiego zamiaru. To nawet robiło się zabawne. Gra jej ciałem i osobą, którą wcale nie był. Zlustrował ją spojrzeniem, skrępowaną, owiniętą prześcieradłem, które zsuwało się z jednej strony. Trudno było o większy dreszczyk emocji.— Dorobiłaś się właściciela — Spojrzał na jej, lub może swoją łydkę, na której opinała się złota bransoleta. Jej relacja z Tristanem nie była mu już obca. Zwyczajnie nie mógł się powstrzymać.— Doskonale. Aż zatęskniłem za twoją obecnością, Deirdre — mruknął z rozbawieniem, unosząc ku niemu wzrok, spoglądając z dołu niewinnie i z rosnącym zaciekawieniem, jakby rozgrywali partyjkę szachów lub pokera, a każde z nich miało Asa na ręce., którego wydanie mogło zakończyć rozgrywkę. Złapanie za nadgarstek stało się dla niego momentem kluczowym. Szarpnęła nim, zacisnęła długie, szorstkie palce na delikatnym przegubie, wykorzystując siłę, domagając się atencji i wykonania poleceń. Rozchylił wargi i spoważniał, nie spuszczając z niej wzroku, a po chwili wstał niepewnie. Zakołysał się na nogach, nie czuł tego balansu pomiędzy górną, a dolną partią ciała, nie czuł się stabilnie na maleńkich stópkach azjatki. — Ach, tak — westchnął teatralnie, najwyraźniej zaczynał bawić się lepiej niż początkowo sądził. — Czyżby pochłonęła cię potrzeba demonstracji męskiej siły? Męska zuchwałość? Jak się z tym czujesz? — Nie krył wcale rozczarowania. Był niższy od niej i wciąż dziwnie patrzyło się we własne obicie, doszukując się tak dobrze znanych, stalowoszarych tęczówkach kogoś innego. Liczył jednak na coś więcej ze strony kobiety silnej, walczącej o swoje prawa i o wolność, na którą zasłużyła. — Nie sądziłem, że robię takie wrażenie — szepnął z rozbawieniem, a szeroki, szczery uśmiech rozpromienił jej twarz. W policzkach pojawiły się urocze dołeczki, a oczy błysnęły prowokacyjnie. — Nie prowokuj mnie, Deirdre — ostrzegł krótko. Nie bał się jej, choć pozostawała w jego ciele silniejsza i miała nad nim niepodważalną przewagę. Nigdy nie był zwycięzcą brukowej walki, nie rozwiązywał sporów pięścią. Świerzbiąca dłoń nie była próbą sił. Była tak samo gwałtowną i szybką karą, jak i mało satysfakcjonującą. Stać go było na coś lepszego, znał o wiele ciekawsze sposoby wymierzania zemsty. — Udamy się do Edgara — zadecydował. — Wie, jak zdejmować klątwy, powinien sobie z tym poradzić. Liczę, że to jedynie formalność. Twoje ciało jest miłe w dotyku, ale mam do załatwienia kilka spraw dzisiaj.— Nie wyszarpywał swojej dłoni z jej uścisku. Spojrzał wymownie na nadgarstek, czekając aż wreszcie go puści i pozwoli się ubrać. — To ta wiedźma, prawda?— W jej jasnych oczach szukał potwierdzenia.
Mógł wyglądać na zrelaksowanego i całkiem rozbawionego zaistniałą sytuacją, ale w rzeczywistości bardzo dokładnie rozważał to, co się stało i zastanawiał się, jak naprawić feralny błąd. Nie uśmiechało mu się opuszczenie mieszkania, nie teraz, o poranku, gdzie na ulicami kroczyło wielu ludzi. Tsagairt miała wyjątkowo liczne grono znajomych z pracy, nie chciał natrafić na żadnego z nich. Krew polałaby sie bez sensu, nie przynosząc mu tym samym żadnej satysfakcji. Podejrzewał, że jeśli doświadczyła tego samego, prędzej, czy później się zjawi. A jeśli nie, zaryzykuje i odwiedzi ją. Z pewnością zechciałaby pomóc mu rozwiązać problem. Kiedy weszła, kiedy wszedł, on, on sam, odstawił papierosa od ust, którymi dziwnie się go przytrzymywało. Podobnie jak ona, spojrzał na siebie, choć nie po raz pierwszy. Macnair nie raz przybierał jego skórę. Nie był tak zaskoczony swym widokiem, jak ona. O wiele bardziej ciekawiła go jej reakcja. Zaskoczenie? Szok? Zażenowanie tym, jak swobodnie czuł się w nieswoim ciele? Mógł być złodziejem ciał, swojego własnego nie darzył szczególnym sentymentem. Czuł się w nim swobodnie, po prostu. Z rozbawieniem rozchylił uda, jak jak czyniła to ona przez wiele lat. Bawiło go to, jej zakłopotanie na sam swój widok.
— Czekam na ciebie — odpowiedział tak, jak odpowiedziałby i w swej formie, choć głos Deirdre wydał się pruderyjny. Westchnął ciężko, tak jak to robił on, a jak ona nie czyniła nigdy, wyrazem znudzenia i niezadowolenia z przebiegu rozmowy. — Musiałem sprawdzić, czy to prawda. — Zaciągnął się papierosem mocniej, śledząc jej ruch wzrokiem. Nagość nigdy go nie peszyła. Ani własna ani cudza. Czuł się swobodnie, leżąc we własnym łóżku, we własnej rozgrzanej pościeli, choć kopuła, w której tkwił była mu zupełnie obca. Przyjrzał jej się uważnie, dostrzegając malujące się na twarzy i w ciele napięcie. Znał to ciało wystarczająco dobrze, by wiedzieć, dlaczego tak reagowało. — Któż by pomyślał, że wciąż tak na mnie działasz — zadrwił lekkim, melodyjnym tonem, którzy w brzmieniu głosu Deirdre zapachniał kokieterią i zmysłowością, choć wcale nie miał takiego zamiaru. To nawet robiło się zabawne. Gra jej ciałem i osobą, którą wcale nie był. Zlustrował ją spojrzeniem, skrępowaną, owiniętą prześcieradłem, które zsuwało się z jednej strony. Trudno było o większy dreszczyk emocji.— Dorobiłaś się właściciela — Spojrzał na jej, lub może swoją łydkę, na której opinała się złota bransoleta. Jej relacja z Tristanem nie była mu już obca. Zwyczajnie nie mógł się powstrzymać.— Doskonale. Aż zatęskniłem za twoją obecnością, Deirdre — mruknął z rozbawieniem, unosząc ku niemu wzrok, spoglądając z dołu niewinnie i z rosnącym zaciekawieniem, jakby rozgrywali partyjkę szachów lub pokera, a każde z nich miało Asa na ręce., którego wydanie mogło zakończyć rozgrywkę. Złapanie za nadgarstek stało się dla niego momentem kluczowym. Szarpnęła nim, zacisnęła długie, szorstkie palce na delikatnym przegubie, wykorzystując siłę, domagając się atencji i wykonania poleceń. Rozchylił wargi i spoważniał, nie spuszczając z niej wzroku, a po chwili wstał niepewnie. Zakołysał się na nogach, nie czuł tego balansu pomiędzy górną, a dolną partią ciała, nie czuł się stabilnie na maleńkich stópkach azjatki. — Ach, tak — westchnął teatralnie, najwyraźniej zaczynał bawić się lepiej niż początkowo sądził. — Czyżby pochłonęła cię potrzeba demonstracji męskiej siły? Męska zuchwałość? Jak się z tym czujesz? — Nie krył wcale rozczarowania. Był niższy od niej i wciąż dziwnie patrzyło się we własne obicie, doszukując się tak dobrze znanych, stalowoszarych tęczówkach kogoś innego. Liczył jednak na coś więcej ze strony kobiety silnej, walczącej o swoje prawa i o wolność, na którą zasłużyła. — Nie sądziłem, że robię takie wrażenie — szepnął z rozbawieniem, a szeroki, szczery uśmiech rozpromienił jej twarz. W policzkach pojawiły się urocze dołeczki, a oczy błysnęły prowokacyjnie. — Nie prowokuj mnie, Deirdre — ostrzegł krótko. Nie bał się jej, choć pozostawała w jego ciele silniejsza i miała nad nim niepodważalną przewagę. Nigdy nie był zwycięzcą brukowej walki, nie rozwiązywał sporów pięścią. Świerzbiąca dłoń nie była próbą sił. Była tak samo gwałtowną i szybką karą, jak i mało satysfakcjonującą. Stać go było na coś lepszego, znał o wiele ciekawsze sposoby wymierzania zemsty. — Udamy się do Edgara — zadecydował. — Wie, jak zdejmować klątwy, powinien sobie z tym poradzić. Liczę, że to jedynie formalność. Twoje ciało jest miłe w dotyku, ale mam do załatwienia kilka spraw dzisiaj.— Nie wyszarpywał swojej dłoni z jej uścisku. Spojrzał wymownie na nadgarstek, czekając aż wreszcie go puści i pozwoli się ubrać. — To ta wiedźma, prawda?— W jej jasnych oczach szukał potwierdzenia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Na jej - jego - ustach wykwitł niesmak, nieco normalizując niecodzienny wizerunek Ramseya. Zdegustowanie zalewającym świat szlamem lub żałosnymi poczynaniami niektórych czarodziejów pasowało mu znacznie bardziej od zażenowania i wściekłości, mięśnie twarzy także zdawały się pamiętać znany układ, posłusznie poddając się woli Deirdre, wyraźnie niezadowolonej ze sposobu, w jaki została potraktowana. Spodziewała się po nim większej dojrzałości, lecz widocznie pokusa wzbudzenia irytacji tak niefrasobliwym podejściem do dopiero niedawno odzyskanego ciała była silniejsza od szacunku, z jakim obiecał ją traktować. Z wzajemnością.
Nieważne, że nic takiego nie miało jednoznacznie miejsca; nie rozmawiali przecież o tym, co zadziało się, krótko i gwałtownie w Wenus, przechodząc nad tą perturbacją do porządku dziennego, Deirdre uznała jednak, że nowe ramy relacji, w jakiej się znaleźli, wyczyściły rozchwiane potknięcie z przeszłości, budując dla nich uzdrowicielsko czystą podstawę do wspólnego służenia Czarnemu Panu. Porozumienia dojrzałego, statecznego i tak wspaniale nudnego, jak mogła zapragnąć tylko autystyczna urzędniczka. Cóż, pomyliła się, dając się wyprowadzić z równowagi. Zapewne przed dwoma miesiącami zareagowałaby wzruszeniem ramion, ewentualnie zainteresowana jedynie technicznym sprawdzeniem jak naprawdę działa męskie ciało i upewnieniem się, że nie skrywa jakichś tajemnic, które mogłyby później, w Wenus, zagwarantować jej dodatkowego zarobku, ale teraz, gdy stała się sobą, w końcu wolna i powoli pielęgnująca intymny związek z własnym, wycieńczonym ciałem, reagowała bardzo - jak na siebie - impulsywnie. Z każdą sekundą wpatrywania się w linie kobiecych krągłości coraz mniej zdezorientowana, a bardziej zafascynowana i zirytowana. Zmięła na ustach pytanie o to, czy nie mógł się po prostu uszczypnąć, zamiast rozcinać dłoń: krew nie przeszkadzała jej wcale, w odróżnieniu od wulgarnie rozłożonej na łóżku siebie.
- Naturalnych reakcji organizmu nie oszukasz - odparła, siląc się na spokój, a gdy znalazła się już obok łóżka, zdecydowanym ruchem drugiej ręki popchnęła kolana kobiety na bok, tak, by cnotliwie się złączyły. Dobrze, że chociaż Mulciber zdawał się być w szampańskim nastroju. Nie do końca wiedziała, kto działał na kogo, ale gdy zaczęła zastanawiać się nad tym, co czuje w stosunku do nagiej Deirdre o niskim, ochrypłym głosie i nabrzmiałych ustach, poziom abstrakcji znacznie wykroczył poza osiągalny pułap. Podobała się Ramseyowi, podobała się samej sobie, podobała się jego ciału? - Zachowuj się. Ja nie wykorzystałam poranka, żeby nabawić cię kilku ciekawych chorób wenerycznych - dodała z ostatnimi przebłyskami strofowania, starając się skoncentrować wzrok na własnej twarzy. W lustrze wyglądała inaczej, zwierciadła zawsze pokazywały nieco krzywe odbicie, a teraz, spoglądając na siebie oczyma Ramseya, prezentowała się odmiennie. Tęczówki czarniejsze niż sądziła, wysokie i ostre kości policzkowe rzucały cień na skórę twarzy, a usta, spuchnięte i spierzchnięte od snu, wydawały się ściągać ku sobie wzrok. Powoli zaczynała rozumieć, dlaczego Miu cieszyła się popularnością jeszcze zanim gotowa była udowodnić swoje umiejętności. Rzeczową ocenę własnej urody przerwał jednak słodki, werbalny policzek, kolejne celne uderzenie we wrażliwe miejsce. Może to jasnowidzenie, może to zwykły, psidwakosyński charakter Mulcibera, ale musiała przyznać, że bywał spostrzegawczy.
Tak, jakby spostrzeżenie lekko już spuchniętej łydki w odcieniu sugerującym rychłą amputację, ozdobionej wżynającą się złotą bransoletą, wymagało szczególnych umiejętności w tym zakresie. Nie dała po sobie - po nim - poznać, że w jakikolwiek sposób dotknął ją ten komentarz, zacisnęła tylko mocniej dłonie na wątłym nadgarstku. - Od kiedy własnoręcznie wybrana, droga ozdoba sugeruje posiadanie właściciela? - spytała lekceważącym tonem, w końcu wracając do swych udanych kłamstw. Brzmiących całkiem nieźle nawet, gdy padały z ust Mulcibera, znów beztrosko przewracającego wysokie bariery, odgradzające ich od przeszłości. Zmrużyła oczy, obrzucając ją kolejnym lodowatym spojrzeniem. Jasne tęczówki spisywały się w tej roli znacznie lepiej, chłodne i czyste, z łatwą do odczytania intencją. - Myślałam, że nie będziemy już wracać do kilku łączących nas sekund - odparła tylko niezwykle słodko, z odrobiną ironii, tak zwykle odpowiadała na większość prowokacji, ale ton Ramseya nie brzmiał ani uroczo ani prowokująco, jedynie dość chwiejnie i wysoko, jakby cofnął się do młodzieńczej mutacji. Wraz z ciałem jej arsenał sztuczek, zarówno werbalnych jak i namacalnych, zmniejszył się do minimum: ale zdolności manipulacyjne oraz aktorskie mogła nadrobić ślepą siłą.
Po części - miał rację. Wątły nadgarstek w szerokiej dłoni wydawał się wręcz stworzony do pochwycenia, a szczupłe ciało: do szarpnięcia w odpowiednią stronę. Czyżby zaczynała myśleć jak mężczyzna? Czuć już czuła; inaczej postrzegała rzeczywistość wokół, mniej empatycznie, mniej czujnie, koncentrując się na całości a nie szczegółach, pełna przekonania o tym, że jest w tej relacji górą, chociaż przecież Mulciber nie należał do wyjątkowo muskularnych przedstawicieli płci brzydszej. - Całkiem dobrze. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest po tej drugiej stronie - odpowiedziała całkiem szczerze, odpowiadając na promienny uśmiech swoim, równie szerokim, choć znacznie mniej uroczym. Miała dołeczki w policzkach? Nie sądziła, że je posiadała; nigdy nie uśmiechała się do luster ani do zdjęć, a na pewno nie tak intensywnie, jak w tym momencie, szczerząc się do siebie wzajemnie, by później łypać na siebie z nieco nastroszoną powagą. - Ale nudzi mnie zabawa ze słabszymi - westchnęła z dobrze udawanym żalem, nie wypuszczając jednak z dłoni kobiecej ręki. Spoglądała na siebie z góry; była drobniejsza niż sądziła. Jeszcze chwilę mierzyła Ramseya spojrzeniem, ignorując dziwne ukłucie wywołane wycedzonym nie prowokuj mnie, po czym łaskawie puściła go wolno, przejmując papierosa. Wsunęła go do ust, dziwnie wąskich, i zaciągnęła się - nikotyna trafiała do jej organizmu w inny sposób. Zmarszczyła czoło, słysząc propozycję udania się do Edgara. Wolałaby odwiedzić kogoś innego, ciągle nie była pewna, na jakiej stopie utrzymane są ich relacje, ale faktycznie był dyskretnym i znającym się na klątwach czarodziejem. Kiwnęła tylko głową, nie chcąc, by zauważył jej zawahanie, po czym niezbyt zgrabnie odkopała prześcieradło pod łóżko - im szybciej wróci do swego ciała, tym lepiej. - Wydaje mi się, że tak. Wspominała coś o czarze przyjaźni i o zamianie - ostatnie słowo zadrżało w jej ustach pełne rozbawienia i złości; co mieli zrobić, zapleść sobie bransoletki czy może wpisać się wzajemnie do pamiętników, chronionych potężnymi zaklęciami? Zresztą nie sądziła, by właśnie tak określiłaby to, co łączyło ją z Mulciberem. Zwłaszcza teraz. Strzepnęła popiół stibbonsa prosto na podłogę, znów zerkając na męskie ciało. - Zeszczuplałeś - nie mogła powstrzymać się od komentarza: wolała odwracać uwagę od innych szczegółów męskiej budowy. - Pożoga? - dodała po sekundzie, unosząc wyżej poparzone przedramiona, siatkę blizn, których jeszcze nie widziała w pełnej krasie. Jak na potworny wybuch czarnomagicznej klątwy, prezentowały się całkiem znośnie. - Nie wyglądają najgorzej - podsumowała, wspinając się na wyżyny empatii: chciała go pocieszyć, byli w końcu przyjaciółmi. Kto wie, może jeśli zaczną być dla siebie mili, czar sam zniknie? Opuściła ręce, ponownie powracając wzrokiem do smukłej sylwetki Deirdre, teraz odwróconej plecami - lśniącymi od cienkich, srebrzystych blizn, ciągnących się aż do pośladków. Wzdrygnęła się zauważalnie a coś lodowatego zalało wnętrzności, niszcząc rozochocony nastrój. Kolejne zaskoczenie własnym wyglądem, tym razem nieprzyjemne. Czy Tristan je zauważył? Czy go odrzucały? Machinalnie uniosła rękę, przesuwając nienaturalnie gorącą dłonią po lodowatej skórze kobiecych pleców, chcąc sprawdzić fakturę blizn - delikatnie, z pewną odrazą i jednocześnie czułością.
Nieważne, że nic takiego nie miało jednoznacznie miejsca; nie rozmawiali przecież o tym, co zadziało się, krótko i gwałtownie w Wenus, przechodząc nad tą perturbacją do porządku dziennego, Deirdre uznała jednak, że nowe ramy relacji, w jakiej się znaleźli, wyczyściły rozchwiane potknięcie z przeszłości, budując dla nich uzdrowicielsko czystą podstawę do wspólnego służenia Czarnemu Panu. Porozumienia dojrzałego, statecznego i tak wspaniale nudnego, jak mogła zapragnąć tylko autystyczna urzędniczka. Cóż, pomyliła się, dając się wyprowadzić z równowagi. Zapewne przed dwoma miesiącami zareagowałaby wzruszeniem ramion, ewentualnie zainteresowana jedynie technicznym sprawdzeniem jak naprawdę działa męskie ciało i upewnieniem się, że nie skrywa jakichś tajemnic, które mogłyby później, w Wenus, zagwarantować jej dodatkowego zarobku, ale teraz, gdy stała się sobą, w końcu wolna i powoli pielęgnująca intymny związek z własnym, wycieńczonym ciałem, reagowała bardzo - jak na siebie - impulsywnie. Z każdą sekundą wpatrywania się w linie kobiecych krągłości coraz mniej zdezorientowana, a bardziej zafascynowana i zirytowana. Zmięła na ustach pytanie o to, czy nie mógł się po prostu uszczypnąć, zamiast rozcinać dłoń: krew nie przeszkadzała jej wcale, w odróżnieniu od wulgarnie rozłożonej na łóżku siebie.
- Naturalnych reakcji organizmu nie oszukasz - odparła, siląc się na spokój, a gdy znalazła się już obok łóżka, zdecydowanym ruchem drugiej ręki popchnęła kolana kobiety na bok, tak, by cnotliwie się złączyły. Dobrze, że chociaż Mulciber zdawał się być w szampańskim nastroju. Nie do końca wiedziała, kto działał na kogo, ale gdy zaczęła zastanawiać się nad tym, co czuje w stosunku do nagiej Deirdre o niskim, ochrypłym głosie i nabrzmiałych ustach, poziom abstrakcji znacznie wykroczył poza osiągalny pułap. Podobała się Ramseyowi, podobała się samej sobie, podobała się jego ciału? - Zachowuj się. Ja nie wykorzystałam poranka, żeby nabawić cię kilku ciekawych chorób wenerycznych - dodała z ostatnimi przebłyskami strofowania, starając się skoncentrować wzrok na własnej twarzy. W lustrze wyglądała inaczej, zwierciadła zawsze pokazywały nieco krzywe odbicie, a teraz, spoglądając na siebie oczyma Ramseya, prezentowała się odmiennie. Tęczówki czarniejsze niż sądziła, wysokie i ostre kości policzkowe rzucały cień na skórę twarzy, a usta, spuchnięte i spierzchnięte od snu, wydawały się ściągać ku sobie wzrok. Powoli zaczynała rozumieć, dlaczego Miu cieszyła się popularnością jeszcze zanim gotowa była udowodnić swoje umiejętności. Rzeczową ocenę własnej urody przerwał jednak słodki, werbalny policzek, kolejne celne uderzenie we wrażliwe miejsce. Może to jasnowidzenie, może to zwykły, psidwakosyński charakter Mulcibera, ale musiała przyznać, że bywał spostrzegawczy.
Tak, jakby spostrzeżenie lekko już spuchniętej łydki w odcieniu sugerującym rychłą amputację, ozdobionej wżynającą się złotą bransoletą, wymagało szczególnych umiejętności w tym zakresie. Nie dała po sobie - po nim - poznać, że w jakikolwiek sposób dotknął ją ten komentarz, zacisnęła tylko mocniej dłonie na wątłym nadgarstku. - Od kiedy własnoręcznie wybrana, droga ozdoba sugeruje posiadanie właściciela? - spytała lekceważącym tonem, w końcu wracając do swych udanych kłamstw. Brzmiących całkiem nieźle nawet, gdy padały z ust Mulcibera, znów beztrosko przewracającego wysokie bariery, odgradzające ich od przeszłości. Zmrużyła oczy, obrzucając ją kolejnym lodowatym spojrzeniem. Jasne tęczówki spisywały się w tej roli znacznie lepiej, chłodne i czyste, z łatwą do odczytania intencją. - Myślałam, że nie będziemy już wracać do kilku łączących nas sekund - odparła tylko niezwykle słodko, z odrobiną ironii, tak zwykle odpowiadała na większość prowokacji, ale ton Ramseya nie brzmiał ani uroczo ani prowokująco, jedynie dość chwiejnie i wysoko, jakby cofnął się do młodzieńczej mutacji. Wraz z ciałem jej arsenał sztuczek, zarówno werbalnych jak i namacalnych, zmniejszył się do minimum: ale zdolności manipulacyjne oraz aktorskie mogła nadrobić ślepą siłą.
Po części - miał rację. Wątły nadgarstek w szerokiej dłoni wydawał się wręcz stworzony do pochwycenia, a szczupłe ciało: do szarpnięcia w odpowiednią stronę. Czyżby zaczynała myśleć jak mężczyzna? Czuć już czuła; inaczej postrzegała rzeczywistość wokół, mniej empatycznie, mniej czujnie, koncentrując się na całości a nie szczegółach, pełna przekonania o tym, że jest w tej relacji górą, chociaż przecież Mulciber nie należał do wyjątkowo muskularnych przedstawicieli płci brzydszej. - Całkiem dobrze. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest po tej drugiej stronie - odpowiedziała całkiem szczerze, odpowiadając na promienny uśmiech swoim, równie szerokim, choć znacznie mniej uroczym. Miała dołeczki w policzkach? Nie sądziła, że je posiadała; nigdy nie uśmiechała się do luster ani do zdjęć, a na pewno nie tak intensywnie, jak w tym momencie, szczerząc się do siebie wzajemnie, by później łypać na siebie z nieco nastroszoną powagą. - Ale nudzi mnie zabawa ze słabszymi - westchnęła z dobrze udawanym żalem, nie wypuszczając jednak z dłoni kobiecej ręki. Spoglądała na siebie z góry; była drobniejsza niż sądziła. Jeszcze chwilę mierzyła Ramseya spojrzeniem, ignorując dziwne ukłucie wywołane wycedzonym nie prowokuj mnie, po czym łaskawie puściła go wolno, przejmując papierosa. Wsunęła go do ust, dziwnie wąskich, i zaciągnęła się - nikotyna trafiała do jej organizmu w inny sposób. Zmarszczyła czoło, słysząc propozycję udania się do Edgara. Wolałaby odwiedzić kogoś innego, ciągle nie była pewna, na jakiej stopie utrzymane są ich relacje, ale faktycznie był dyskretnym i znającym się na klątwach czarodziejem. Kiwnęła tylko głową, nie chcąc, by zauważył jej zawahanie, po czym niezbyt zgrabnie odkopała prześcieradło pod łóżko - im szybciej wróci do swego ciała, tym lepiej. - Wydaje mi się, że tak. Wspominała coś o czarze przyjaźni i o zamianie - ostatnie słowo zadrżało w jej ustach pełne rozbawienia i złości; co mieli zrobić, zapleść sobie bransoletki czy może wpisać się wzajemnie do pamiętników, chronionych potężnymi zaklęciami? Zresztą nie sądziła, by właśnie tak określiłaby to, co łączyło ją z Mulciberem. Zwłaszcza teraz. Strzepnęła popiół stibbonsa prosto na podłogę, znów zerkając na męskie ciało. - Zeszczuplałeś - nie mogła powstrzymać się od komentarza: wolała odwracać uwagę od innych szczegółów męskiej budowy. - Pożoga? - dodała po sekundzie, unosząc wyżej poparzone przedramiona, siatkę blizn, których jeszcze nie widziała w pełnej krasie. Jak na potworny wybuch czarnomagicznej klątwy, prezentowały się całkiem znośnie. - Nie wyglądają najgorzej - podsumowała, wspinając się na wyżyny empatii: chciała go pocieszyć, byli w końcu przyjaciółmi. Kto wie, może jeśli zaczną być dla siebie mili, czar sam zniknie? Opuściła ręce, ponownie powracając wzrokiem do smukłej sylwetki Deirdre, teraz odwróconej plecami - lśniącymi od cienkich, srebrzystych blizn, ciągnących się aż do pośladków. Wzdrygnęła się zauważalnie a coś lodowatego zalało wnętrzności, niszcząc rozochocony nastrój. Kolejne zaskoczenie własnym wyglądem, tym razem nieprzyjemne. Czy Tristan je zauważył? Czy go odrzucały? Machinalnie uniosła rękę, przesuwając nienaturalnie gorącą dłonią po lodowatej skórze kobiecych pleców, chcąc sprawdzić fakturę blizn - delikatnie, z pewną odrazą i jednocześnie czułością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przyglądał się sobie, pełnemu emocji, wyrażającemu coś więcej niż codzienne nic, zastanawiając się, czy właśnie w taki sposób jest odbierany, czy tak wyglądał, gdy był niezadowolony z obrotu spraw, czy zdradzał się ze swoimi odczuciami tak wyraźnie, jak ona teraz. Deirdre była wyjątkowo dobrą aktorką, Wenus wyuczyło ją tuzina różnych ekspresji twarzy wyrażających rozkosz, jak i strach, czy gniew. W każdą, ociekającą jadem frazę potrafiła włożyć odrobinę słodyczy za pomocą wyjątkowych warg, a te potrafiły uczynić, że nieświadomy niczego mężczyzna odbierał je ze szczęściem i euforią, sącząc truciznę prosto z jej nabrzmiałych ust, nawinie wierząc, że jest dokładnie tym, czego pragnął. Był ostrożny, nawet wtedy, gdy ją odwiedził w prywatnym pokoju, gdy lustrował wzrokiem jej wygimnastykowane ciało, zbitek podniecającej materii, masy, którą posiadała połowa męskiej części Londynu, poddając je próbie godnej lekkoatletycznych konkursów. Powstrzymywał wyrazy uznania dla jej sylwetki, dla smukłej talii i wąskich, nieco zbyt kościstych bioder; hamował ekscytację egzotyką i niecierpliwość związaną ze skosztowaniem każdego fragmentu tak obcego elementu. Był ostrożny, bo zdawał sobie sprawę, że to piękno jest pozorne i ulotne, że za jego mocą czarodzieje popełniają błędy, których skutki ciężko odwrócić. Pozwalają się owijać wokół palca, pogrążeni w tęsknocie za pięknem i rozkoszą, którą otrzymali. Miu, dawna Miu, zasłużenie zdobyła rozgłos. Będąc w niej nie czuł swojej stabilności, choć z zachowaniem równowagi nie miał najmniejszego problemu. Doskonale radziła sobie z grawitacją, to on, choć przyzwyczajony do cichych, lekkich kroków, wyglądał nieco koślawo. Biodra winny się kołysać na boki, odnajdując naturalny kobiecy balans, lecz nie potrafił tego uzyskać. Liczył na szybki powrót do siebie, nauka radzenia sobie w obcym miejscu była zbyteczna, nawet przez myśl mu nie przemknęło, by wczuć się w rolę, jaką wbrew woli przyszło mu odegrać. Ona zaś, niebywale dobrze radziła sobie w cudzej własności.
Zmierzył ją, siebie wzrokiem, zatrzymując nagle.
— Daj spokój, Deirdre.— Nie powstrzymywał niesmaku, jaki wybrzmiał w jego głosie. Nie mógł, nie chciał wcale na to patrzeć — choć najwyraźniej miała szczęście, ku jego zdziwieniu — niespętany wodzami kontroli organizm ulegał swej naturze, czyniąc z jej — a teraz z samego siebie, niefortunnie — obiekt przeznaczony do podjęcia czynów. Ciało, zwykłe ciało, okazało się tak niedoskonałe; przewrócił oczami. Mogła odrobinę pohamować swe zapędy.
Powstrzymał komentarz, który cisnął mu się na usta. Rozchylił jedynie wargi i wstrzymał wdychane powietrze — wcale nie przypadkowo, wręcz teatralnie, obrazując, iż przed odpowiedzeniem jej powstrzymywał go jedynie takt; ten, który wyuczył w nim stary Rosier. Spojrzał na nadgarstek, pełen innych zasinień, teraz nabierający barwy lekkiego różu, pod wpływem silnego i zdecydowanego męskiego uścisku. Odczuwanie bólu było inne; czuł go o wiele wyraźniej, był uprzykrzający i denerwujący. Wytrzymał, ona wytrzymała napięcie, które przenosiło się niewidocznymi wibracjami z jednej ręki na drugą. Zamiast tego uniósł na nią spojrzenie, spod byka, ostrzegawcze i groźne. W jej wydaniu, wyjątkowo kusząco i pięknie groźne.
— Nie stać cię na tak drogą ozdobę. Mogłaś ją sobie wybrać, ale jej nie kupiłaś. Dostałaś ją. Od kogoś wyjątkowo zamożnego. Krew i złoto, złoty i czerwień to kolory Rosierów. Mieszkasz w Białej Willi. A skoro ją nosisz, to znaczy, że jest nie tylko piękna, ale i wartościowa — takie jak ty dostawały całe mnóstwo kosztowności od klientów. Jak dawna ty — poprawił się rzeczowym tonem, zbliżając nadgarstek ku nie swojej piersi, jednocześnie przybliżając się do niiej, do siebie, cedząc przez zeby. — Wygląda jak obroża. Lub obrączka — dodał z nutą powątpiewania w głosie, przyglądając jej się uważnie. — Wybacz mi określenie, jestem rozdrażniony — dodał jednak spokojnie, zerkając na papierosa, którego mu wyrwała. Nie musiał tego wszystkiego mówić, powinna wiedzieć, że nie musi przed nim niczego ukrywać; nie powinna. Wiedział znacznie więcej, niż jej się zdawało i mógł to w każdej chwili wykorzystać. — Sekund — powtórzył po niej z rozbawieniem. To zabawne jak kobiety łatwo i z satysfakcją umniejszały mężczyznom. Nie miał z tym problemu, nie czuł się dotknięty, choć z całą pewnością znaczne grono mężczyzn, których znała, zareagowałaby złością, gniewem i agresją. Brakowało mu pokory — zbyt dobrze znał swe możliwości i umiejętności w każdym zakresie, by poddać się kobiecym prowokacjom. — Musiało to być kilka wartych zapamiętania sekund. — odparł jej niewinnie, wzruszając od niechcenia jednym ramieniem. Jeśli wolała sobie wmawiać nową, przyjemniejszą prawdę, nie miał powodów, by jej tego zabraniać. W jej; nawet w swoich oczach wciąż widział błysk — pamiętała.
— Świetnie. Korzystaj póki możesz — dodał pokrzepiająco na jej lakonieczną spowiedź, nie przestając się uśmiechać. Ten szeroki i niecodzienny wyraz wyglądał tak serdecznie, że ociekał nieszczerością. On sam nigdy nie widział jej tak rozpromienionej i pozornie uszczęśliwionej. Niech się napatrzy, niech ujrzy siebie z innej strony i oceni.
Gdy puściła jego nadgarstek ujął go odruchowo drugą dłonią i rozmasował. Bez słowa przeszedł kilka kroków, aż stanął przy komodzie, plecami do niej. Odsunął szufladę, w której znajdowały się jego ubrania. Nie zamierzał odziewać się w prześcieradło i tego samego jej nie życzył, gdy znajdą się na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Wyciągnął koszulę, spodnie i bieliznę i rzucił na łóżko.
— Czarze czego?— spytał głucho, z niedowierzaniem. Nigdy nie sądził, że wiedźmy wciąż rzucały takie bzdurne klątwy. Westchnął ciężko. Włosy bezlitośnie opadały mu na ramiona, drażniły go, głaskały w tak nieprzyjemny sposób — wiedział, że należą do niego, nie są cudze, choć równie ciemne i gęste. Przy każdym ruchu odbywały swoisty taniec na jego barkach, doprowadzając zmysły do szewskiej pasji. — Zrób coś z tymi włosami, inaczej je obetnę — rzucił suchą, choć nie bezpodstawną groźbą. Nie miał w mieszkaniu ani spinek ani sznurków; którymi mógłby, tak jak Cassandra, zapleść drażniące kosmyki. Był zmęczony — byciem nie sobą, byciem kobietą. Spojrzał na siebie, ale zobaczył tylko piersi, do którzych nie przywykł. I wolał się nie przyzwyczajać w ten sposób. Później odwrócił się lekko za siebie, by z ukosa i niekoniecznie zauważalnie rzucić okiem na prawdziwego siebie. Zeszczuplał? Nigdy nie przywiązywał do wagi wagi. Jadał tyle ile musiał, by przeżyć, jadał przy okazji, nie był utalentowanym kucharzem, w domu nie żywił się prawie niczym poza ognistą whisky. Zmizerniał, to chciała powiedzieć. Czuł się gorzej, choć z alchemiczną precyzją dawkował sobie eliksir słodkiego snu, dzięki któremu mógł pokonać chroniczną bezsenność i odpocząć. Zatracał się w pracy, w wojnie, u podnóża której stali. Nie było czasu na wygodne i syte życie.
— Tak — odparł enigmatycznie, wstrzymując się odpowiedzią do pytania, pozostawiając stwierdzenie bez komentarza. Wyciągał ubrania, czarną koszulę, równie czarne spodnie, skórzany pas, bieliznę. Wszystko to zamierzał na siebie włożyć. Zbywał ją milczeniem. Nie wszedł w swoją rolę, nie ciągnął na siłę konwersacji, o sobie szczerze nie rozmawiał. Z nikim i na żaden temat. Drgnął instynktownie, poczuwszy delikatny, subtelny dotyk na plecach. Od razu zdał sobie sprawę, co czyniła, a mimo to odwrócił się przez ramię, by na jej, swojej twarzy wyczytać intencje. Podążając za nią wzrokiem zerknął przez ramię na część pleców, którą ledwie mógł dostrzec.
— On ci to zrobił?— spytał beznamiętnie i bez wyrzutów. Mógł z nią robić co chciał, jeśli mu się oddała i jeśli godziła się na jego warunki. Ich szczęśliwe pożycie i zabawy z dala od Dover go nie obchodziły, choć wolał, by przyjaciel zachował trzeźwy, niezmącony zapachem jej ciała umysł, gdy przyjdzie na to pora.
Zmierzył ją, siebie wzrokiem, zatrzymując nagle.
— Daj spokój, Deirdre.— Nie powstrzymywał niesmaku, jaki wybrzmiał w jego głosie. Nie mógł, nie chciał wcale na to patrzeć — choć najwyraźniej miała szczęście, ku jego zdziwieniu — niespętany wodzami kontroli organizm ulegał swej naturze, czyniąc z jej — a teraz z samego siebie, niefortunnie — obiekt przeznaczony do podjęcia czynów. Ciało, zwykłe ciało, okazało się tak niedoskonałe; przewrócił oczami. Mogła odrobinę pohamować swe zapędy.
Powstrzymał komentarz, który cisnął mu się na usta. Rozchylił jedynie wargi i wstrzymał wdychane powietrze — wcale nie przypadkowo, wręcz teatralnie, obrazując, iż przed odpowiedzeniem jej powstrzymywał go jedynie takt; ten, który wyuczył w nim stary Rosier. Spojrzał na nadgarstek, pełen innych zasinień, teraz nabierający barwy lekkiego różu, pod wpływem silnego i zdecydowanego męskiego uścisku. Odczuwanie bólu było inne; czuł go o wiele wyraźniej, był uprzykrzający i denerwujący. Wytrzymał, ona wytrzymała napięcie, które przenosiło się niewidocznymi wibracjami z jednej ręki na drugą. Zamiast tego uniósł na nią spojrzenie, spod byka, ostrzegawcze i groźne. W jej wydaniu, wyjątkowo kusząco i pięknie groźne.
— Nie stać cię na tak drogą ozdobę. Mogłaś ją sobie wybrać, ale jej nie kupiłaś. Dostałaś ją. Od kogoś wyjątkowo zamożnego. Krew i złoto, złoty i czerwień to kolory Rosierów. Mieszkasz w Białej Willi. A skoro ją nosisz, to znaczy, że jest nie tylko piękna, ale i wartościowa — takie jak ty dostawały całe mnóstwo kosztowności od klientów. Jak dawna ty — poprawił się rzeczowym tonem, zbliżając nadgarstek ku nie swojej piersi, jednocześnie przybliżając się do niiej, do siebie, cedząc przez zeby. — Wygląda jak obroża. Lub obrączka — dodał z nutą powątpiewania w głosie, przyglądając jej się uważnie. — Wybacz mi określenie, jestem rozdrażniony — dodał jednak spokojnie, zerkając na papierosa, którego mu wyrwała. Nie musiał tego wszystkiego mówić, powinna wiedzieć, że nie musi przed nim niczego ukrywać; nie powinna. Wiedział znacznie więcej, niż jej się zdawało i mógł to w każdej chwili wykorzystać. — Sekund — powtórzył po niej z rozbawieniem. To zabawne jak kobiety łatwo i z satysfakcją umniejszały mężczyznom. Nie miał z tym problemu, nie czuł się dotknięty, choć z całą pewnością znaczne grono mężczyzn, których znała, zareagowałaby złością, gniewem i agresją. Brakowało mu pokory — zbyt dobrze znał swe możliwości i umiejętności w każdym zakresie, by poddać się kobiecym prowokacjom. — Musiało to być kilka wartych zapamiętania sekund. — odparł jej niewinnie, wzruszając od niechcenia jednym ramieniem. Jeśli wolała sobie wmawiać nową, przyjemniejszą prawdę, nie miał powodów, by jej tego zabraniać. W jej; nawet w swoich oczach wciąż widział błysk — pamiętała.
— Świetnie. Korzystaj póki możesz — dodał pokrzepiająco na jej lakonieczną spowiedź, nie przestając się uśmiechać. Ten szeroki i niecodzienny wyraz wyglądał tak serdecznie, że ociekał nieszczerością. On sam nigdy nie widział jej tak rozpromienionej i pozornie uszczęśliwionej. Niech się napatrzy, niech ujrzy siebie z innej strony i oceni.
Gdy puściła jego nadgarstek ujął go odruchowo drugą dłonią i rozmasował. Bez słowa przeszedł kilka kroków, aż stanął przy komodzie, plecami do niej. Odsunął szufladę, w której znajdowały się jego ubrania. Nie zamierzał odziewać się w prześcieradło i tego samego jej nie życzył, gdy znajdą się na Alei Śmiertelnego Nokturnu. Wyciągnął koszulę, spodnie i bieliznę i rzucił na łóżko.
— Czarze czego?— spytał głucho, z niedowierzaniem. Nigdy nie sądził, że wiedźmy wciąż rzucały takie bzdurne klątwy. Westchnął ciężko. Włosy bezlitośnie opadały mu na ramiona, drażniły go, głaskały w tak nieprzyjemny sposób — wiedział, że należą do niego, nie są cudze, choć równie ciemne i gęste. Przy każdym ruchu odbywały swoisty taniec na jego barkach, doprowadzając zmysły do szewskiej pasji. — Zrób coś z tymi włosami, inaczej je obetnę — rzucił suchą, choć nie bezpodstawną groźbą. Nie miał w mieszkaniu ani spinek ani sznurków; którymi mógłby, tak jak Cassandra, zapleść drażniące kosmyki. Był zmęczony — byciem nie sobą, byciem kobietą. Spojrzał na siebie, ale zobaczył tylko piersi, do którzych nie przywykł. I wolał się nie przyzwyczajać w ten sposób. Później odwrócił się lekko za siebie, by z ukosa i niekoniecznie zauważalnie rzucić okiem na prawdziwego siebie. Zeszczuplał? Nigdy nie przywiązywał do wagi wagi. Jadał tyle ile musiał, by przeżyć, jadał przy okazji, nie był utalentowanym kucharzem, w domu nie żywił się prawie niczym poza ognistą whisky. Zmizerniał, to chciała powiedzieć. Czuł się gorzej, choć z alchemiczną precyzją dawkował sobie eliksir słodkiego snu, dzięki któremu mógł pokonać chroniczną bezsenność i odpocząć. Zatracał się w pracy, w wojnie, u podnóża której stali. Nie było czasu na wygodne i syte życie.
— Tak — odparł enigmatycznie, wstrzymując się odpowiedzią do pytania, pozostawiając stwierdzenie bez komentarza. Wyciągał ubrania, czarną koszulę, równie czarne spodnie, skórzany pas, bieliznę. Wszystko to zamierzał na siebie włożyć. Zbywał ją milczeniem. Nie wszedł w swoją rolę, nie ciągnął na siłę konwersacji, o sobie szczerze nie rozmawiał. Z nikim i na żaden temat. Drgnął instynktownie, poczuwszy delikatny, subtelny dotyk na plecach. Od razu zdał sobie sprawę, co czyniła, a mimo to odwrócił się przez ramię, by na jej, swojej twarzy wyczytać intencje. Podążając za nią wzrokiem zerknął przez ramię na część pleców, którą ledwie mógł dostrzec.
— On ci to zrobił?— spytał beznamiętnie i bez wyrzutów. Mógł z nią robić co chciał, jeśli mu się oddała i jeśli godziła się na jego warunki. Ich szczęśliwe pożycie i zabawy z dala od Dover go nie obchodziły, choć wolał, by przyjaciel zachował trzeźwy, niezmącony zapachem jej ciała umysł, gdy przyjdzie na to pora.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Odzwierciedlenie niesmaku na własnych twarzach wychodziło im synchronicznie. Byłaby pod wrażeniem, gdyby nie ciągła ocena swoich zachowań, mimiki, aury, jaką roztaczało przejęte inną wolą ciało, mimowolnie i bezdusznie. Nawet niezadowolona i teatralna, powstrzymująca słowa cisnące się na pełne usta, wydawała się przekazywać coś więcej, coś nęcącego. Błysk w oku, zapowiedź odkrycia tajemnicy, zmrużenie gęstych, długich rzęs, spojrzenie z ukosa: robił to nieświadomie, a Deirdre z lekkim, już ukrytym, dyskomfortem przyglądała się samej sobie. Musiała zapanować nad tą odruchową kokieterią, nad sygnałami, wysyłanymi przez nieposłuszną fizis, inaczej nikt nie będzie traktował jej poważnie a groźne spojrzenie spode łba uzna za zaproszenie do niebiańskich rozkoszy. Uniosła nieco brwi, wsłuchując się w rzeczową argumentację - zapominała, jak spostrzegawczym był człowiekiem - poświęcając wszystkie wewnętrzne siły na opanowanie obcych rysów twarzy. Zero zdziwienia, zero irytacji, zero jakiejkolwiek wskazówki, że wycedzona słodko tyrada trafiła na podatny grunt. Ramsey stanowił plastyczną bazę do podobnego wystudiowanego spokoju, mięśnie stężałe co najwyżej w wyrazie uprzejmego zainteresowania słuchały się jej coraz lepiej, dlatego też nawet nie drgnęła, słysząc dość celne uwagi oraz lekceważąc ruchy posiniaczonej dłoni kobiety. - Cóż za wnikliwość. I ciekawe, alternatywne wnioskowanie - skomentowała tylko cichym tonem, tonem, który przypominała sobie z przeszłości, starając się akcentować głoski w podobny sposób co obojętny Mulciber. Z powodzeniem, coraz pewniej orientowała się w drobiazgach, mogących uwiarygodnić przybieraną maskę. - Nie jestem pokornym zwierzęciem, które pozwoli sobie na założenie obroży. Powinieneś o tym doskonale wiedzieć - sprostowała tylko, lekko, z drobną szpilką, czując dziwną chęć pacnięcia naburmuszonej Deirdre w czubek nosa, jak rozkapryszonego kociaka, pozwalającego sobie na zbyt wiele. Nienawidziła protekcjonalności wobec kobiet, ale męskie hormony albo czająca się gdzieś w zakamarkach ciała osobowość dawały o sobie znać. A może zwyczajnie rozsmakowała się w przewadze, w czymś, czym rozkoszowała się także we własnym ciele, choć w zupełnie innych okolicznościach. - To po prostu ładny prezent - którego nie mogę zdjąć; dodała w myślach, pomijając dość istotne fakty, z których nie zamierzała się jednak zwierzać. Nie sądziła, by ktokolwiek był w stanie dostrzec bransoletę, nago widywał ją jedynie Tristan i nie zamierzała zmieniać tego stanu rzeczy. Ani świecić łydkami w nieskromnych kreacjach. Los wybrał jednak inaczej i musiała znosić samą siebie, z trudnym charakterem Mulcibera w środku. Kontynuującego słowną szermierkę. Powinna ją zakończyć, ale nie mogła odmówić sobie ostatniego delikatnego pchnięcia. - Wracam do nich za każdym razem, gdy nie mogę zasnąć - odparła, sugerując, że były to sekundy całkowicie nudne i obojętne, od razu pomagające jej odpłynąć w objęcia Morfeusza; uśmiechnęła się lewym kącikiem ust, szelmowsko, uśmiechem tak zachwycającym, że - gdyby był kiedykolwiek używany - mógłby przysporzyć Ramseyowi zwycięstwo w znanym konkursie Czarownicy. Szybko jednak powróciła do wystudiowanego dystansu, wyłącznie psychicznego, bowiem ruszyła za nim jak cień, nieswojo czując się z dala od własnego ciała.
- Przyjaźni. Wiem, że to dla ciebie całkowicie obcy koncept - powtórzyła cierpliwie, zerkając przez ramię na przygotowywane przez Mulcibera ciuchy. - Może uznała, że powinniśmy umocnić naszą więź poprzez spojrzenie na świat z innej perspektywy - zastanowiła się grobowym tonem, nie mając pojęcia, dlaczego wiedźma ubzdurała sobie, że potrzebują tego typu ubogacenia ich więzi. Nie wyglądali na przyjaciół, ba, nie wyglądali nawet na osoby, które specjalnie za sobą przepadają. Westchnęła ciężko na jego marudzenie, starając się brzmieć tak, jak on, co wyszło jej wyjątkowo dobrze: ukryła w tym cichym dźwięku zarówno rezygnację jak i irytację. Była pewna, że Ramsey zdoła spełnić swoją groźbę a tego wolałaby uniknąć. - Myślałam, że je lubisz - skomentowała tylko z teatralnym żalem, wywracając oczami. Rozejrzała się dookoła, nie znajdując jednak nic, co mogłoby powstrzymać Mulcibera od sięgnięcia po nóż. No, prawie nic; potrzeba matką wynalazku. Uklęknęła przed szafą, zdziwiona, jak wiele różnicy robi zaledwie kilka centymetrów wzrostu; kolana stuknęły o podłogę trochę później niż sądziła i zachwiała się lekko, osiągając jednak swój cel. Z dołu komody wyciągnęła buty, które i tak zamierzała zaraz włożyć - z jednego z nich wyciągnęła rzemień służący za sznurówkę.
- Nie masz tu przypadkiem butów jakiejś swojej oblubienicy? - spytała całkiem poważnie, zerkając na swoje bose stopy, drobne i delikatne. Nawet jeśli mieli się teleportować do Edgara, - o ile znajdą go gdzieś poza obronnymi zaklęciami Durham - zmniejszając szansę długiego spaceru, wolała nie biegać po brudnych ulicach boso. Ramsey już udowodnił, że nie dba o swoją powłokę, a znając jego czarne poczucie humoru i nonszalancję, z jaką szastał jej ciałem, mogła podejrzewać, że niezbyt przejąłby się stanięciem na zardzewiałe gwoździe lub szkło. Mało co go obchodziło, mało co zdołało poruszyć - jak ją jeszcze do niedawna. Zacisnęła usta; wejście w Mulcibera pozwalało jej z dystansu spojrzeć na ostatnie zmiany, mocno godzące w opanowanie i dystans. Musiała się uspokoić. Radziła sobie z wściekłością, wstydem, strachem, nienawiścią; z najgorszymi emocjami, zupełnie nieprzygotowana na to, co z jej charakterem uczyni proste szczęście. Nawet kąsane wątpliwościami i upokorzeniem, wytrącało ją z równowagi, a dalsza eskalacja podobnego roznamiętnienia nie wchodziła w grę. Koniec z porywami serca, opanuje je - już niedługo.
Podniosła się ponownie do pionu, przystając za Deirdre. - Nie ruszaj się - rozkazała, zagarniając włosy do tyłu, na plecy. Zasłaniały blizny, dobrze, że w Białej Willi zawsze chodziła w rozpuszczonych, może jednak Tristan niczego nie zauważył? Zacisnęła usta, rozczesując pasma palcami, by później zacząć splatać je w ciasny warkocz. Dziwnie było czuć własne włosy jako obce, śliskie, jedwabiste - i dziwnie było posługiwać się nieswoimi palcami, nieprzywykłymi do tego typu robótek ręcznych, chociaż musiała przyznać, że dłonie Ramseya były dość sprawne, smuklejsze od tych Tristana, nawet odrobinę gładsze. Nie tylko po ciele widać było pracę głównie intelektualną, pozbawioną fizycznych wymagań. Westchnęła ponownie, postanawiając nie udzielać mu złotych rad; skupiała się na splataniu włosów, raz po raz szarpiąc mało delikatnie za zagubione kosmyki, by finalnie związać je sznurówką. Wolała zająć się troskliwym doprowadzeniem Dei do porządku niż od razu odpowiadać na krótkie pytanie, jakie właściwie nie powinno jej dziwić. - Nie. Nie skrzywdziłby mnie - odparła zdecydowanie, zastanawiając się, czy kiedyś uwierzy we własne kłamstwa, tłumiąc wieczny niepokój o niezadowolenie Rosiera. Okazywał gniew równie wyrafinowanie co namiętność, widziała w jego oczach nasilającą się groźbę. - Jestem śmierciożerczynią - dodała po sekundzie; nie skrzywdziłby ją, bo stała się jedną z nich, nosiła Mroczny Znak, służyła Czarnemu Panu: a nie z powodu jakiejkolwiek słabości, jakiej nie potrafiła dopatrzeć się w zachowaniu Rosiera, pewna jednostronnego oddziaływania silnych uczuć. Była przydatna, oddała sprawie całe swoje życie a ranienie jej byłoby niepraktyczne. Naprawdę chciała być tego pewna.
Zakończyła fryzjerskie dzieło lekkim pociągnięciem za włosy, upewniając się, że warkocz trzyma się ściśle, po czym odwróciła się by zerknąć na rzucone na łóżko ubrania. Nie miała problemu z wsunięciem na siebie męskich ciuchów, ubierała i rozbierała z nich wiele razy, żadne guziki ani rozporki nie stanowiły dla niej tajemnic. Wciągnęła na siebie spodnie, z ulgą przyjmując współpracujące i uspokojone ciało. Historia nauczyła ją, że znacznie lepiej radziła sobie z odzianym niż nagim Mulciberem.
- Przyjaźni. Wiem, że to dla ciebie całkowicie obcy koncept - powtórzyła cierpliwie, zerkając przez ramię na przygotowywane przez Mulcibera ciuchy. - Może uznała, że powinniśmy umocnić naszą więź poprzez spojrzenie na świat z innej perspektywy - zastanowiła się grobowym tonem, nie mając pojęcia, dlaczego wiedźma ubzdurała sobie, że potrzebują tego typu ubogacenia ich więzi. Nie wyglądali na przyjaciół, ba, nie wyglądali nawet na osoby, które specjalnie za sobą przepadają. Westchnęła ciężko na jego marudzenie, starając się brzmieć tak, jak on, co wyszło jej wyjątkowo dobrze: ukryła w tym cichym dźwięku zarówno rezygnację jak i irytację. Była pewna, że Ramsey zdoła spełnić swoją groźbę a tego wolałaby uniknąć. - Myślałam, że je lubisz - skomentowała tylko z teatralnym żalem, wywracając oczami. Rozejrzała się dookoła, nie znajdując jednak nic, co mogłoby powstrzymać Mulcibera od sięgnięcia po nóż. No, prawie nic; potrzeba matką wynalazku. Uklęknęła przed szafą, zdziwiona, jak wiele różnicy robi zaledwie kilka centymetrów wzrostu; kolana stuknęły o podłogę trochę później niż sądziła i zachwiała się lekko, osiągając jednak swój cel. Z dołu komody wyciągnęła buty, które i tak zamierzała zaraz włożyć - z jednego z nich wyciągnęła rzemień służący za sznurówkę.
- Nie masz tu przypadkiem butów jakiejś swojej oblubienicy? - spytała całkiem poważnie, zerkając na swoje bose stopy, drobne i delikatne. Nawet jeśli mieli się teleportować do Edgara, - o ile znajdą go gdzieś poza obronnymi zaklęciami Durham - zmniejszając szansę długiego spaceru, wolała nie biegać po brudnych ulicach boso. Ramsey już udowodnił, że nie dba o swoją powłokę, a znając jego czarne poczucie humoru i nonszalancję, z jaką szastał jej ciałem, mogła podejrzewać, że niezbyt przejąłby się stanięciem na zardzewiałe gwoździe lub szkło. Mało co go obchodziło, mało co zdołało poruszyć - jak ją jeszcze do niedawna. Zacisnęła usta; wejście w Mulcibera pozwalało jej z dystansu spojrzeć na ostatnie zmiany, mocno godzące w opanowanie i dystans. Musiała się uspokoić. Radziła sobie z wściekłością, wstydem, strachem, nienawiścią; z najgorszymi emocjami, zupełnie nieprzygotowana na to, co z jej charakterem uczyni proste szczęście. Nawet kąsane wątpliwościami i upokorzeniem, wytrącało ją z równowagi, a dalsza eskalacja podobnego roznamiętnienia nie wchodziła w grę. Koniec z porywami serca, opanuje je - już niedługo.
Podniosła się ponownie do pionu, przystając za Deirdre. - Nie ruszaj się - rozkazała, zagarniając włosy do tyłu, na plecy. Zasłaniały blizny, dobrze, że w Białej Willi zawsze chodziła w rozpuszczonych, może jednak Tristan niczego nie zauważył? Zacisnęła usta, rozczesując pasma palcami, by później zacząć splatać je w ciasny warkocz. Dziwnie było czuć własne włosy jako obce, śliskie, jedwabiste - i dziwnie było posługiwać się nieswoimi palcami, nieprzywykłymi do tego typu robótek ręcznych, chociaż musiała przyznać, że dłonie Ramseya były dość sprawne, smuklejsze od tych Tristana, nawet odrobinę gładsze. Nie tylko po ciele widać było pracę głównie intelektualną, pozbawioną fizycznych wymagań. Westchnęła ponownie, postanawiając nie udzielać mu złotych rad; skupiała się na splataniu włosów, raz po raz szarpiąc mało delikatnie za zagubione kosmyki, by finalnie związać je sznurówką. Wolała zająć się troskliwym doprowadzeniem Dei do porządku niż od razu odpowiadać na krótkie pytanie, jakie właściwie nie powinno jej dziwić. - Nie. Nie skrzywdziłby mnie - odparła zdecydowanie, zastanawiając się, czy kiedyś uwierzy we własne kłamstwa, tłumiąc wieczny niepokój o niezadowolenie Rosiera. Okazywał gniew równie wyrafinowanie co namiętność, widziała w jego oczach nasilającą się groźbę. - Jestem śmierciożerczynią - dodała po sekundzie; nie skrzywdziłby ją, bo stała się jedną z nich, nosiła Mroczny Znak, służyła Czarnemu Panu: a nie z powodu jakiejkolwiek słabości, jakiej nie potrafiła dopatrzeć się w zachowaniu Rosiera, pewna jednostronnego oddziaływania silnych uczuć. Była przydatna, oddała sprawie całe swoje życie a ranienie jej byłoby niepraktyczne. Naprawdę chciała być tego pewna.
Zakończyła fryzjerskie dzieło lekkim pociągnięciem za włosy, upewniając się, że warkocz trzyma się ściśle, po czym odwróciła się by zerknąć na rzucone na łóżko ubrania. Nie miała problemu z wsunięciem na siebie męskich ciuchów, ubierała i rozbierała z nich wiele razy, żadne guziki ani rozporki nie stanowiły dla niej tajemnic. Wciągnęła na siebie spodnie, z ulgą przyjmując współpracujące i uspokojone ciało. Historia nauczyła ją, że znacznie lepiej radziła sobie z odzianym niż nagim Mulciberem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zauważył to, z jaką fascynacją obserwowała samą siebie postawioną odmiennie niż zwykle, gdzieś obok. Patrzyła na swoje ciało, jego reakcje na cudzy ruch, na biodra pozbawione kobiecej kokieterii, zbyt aktywnie pracujące ramiona, na szczękę, której zaciskanie wywoływało napięcie mięśni twarzy. Nie wyrażał tego samego, nawet w połowie nie był tak ciekaw swojego ciała, jak ona. Było dla niego tylko naczyniem, które magazynowało jego zepsutego ducha i umysł, który w każdej innej postaci pracowałby tak samo intensywnie. Ciało mało doskonałe— nie tylko dlatego, że nazbyt słabo rozbudowane, oddalone od kobiecych oczekiwań, zbyt szczupłe, pokryte bliznami; lecz ciało słabe w swej naturze, o wiele bardziej podatne na zranienia niż jego wnętrze, podatne na fizjonomię innych ciał, reagujące w sposób zadziwiająco naturalny i czasem nieoczekiwany; a więc ostatecznie ciało takie, które darzył — bo musiał — obojętnością. Z biegiem lat uczył się nad nim panować, nad mimiką, nad odruchami, nad instynktownymi zachowaniami, nad którymi teraz ona nie potrafiła zapanować. Kontrola była ważna, bo mogła zapewnić mu przetrwanie i tylko nad tym trenował nieustannie. Nie tracił czasu na przyglądanie się, ocenianie swojej sylwetki, zastanawianie się, co rzeczywiście sprawiało, że łatwością wchodził w stosunki z drugą płcią, że nie narzekał na trudności w dostaniu tego, na co miał ochotę. Dziwnie się tego słuchało — odpowiedziałby zapewne podobnie w jej sytuacji, może miałby nawet podobną minę i takie spojrzenie, toteż zerknął na nią z pohamowanym uśmiechem. Wstrzymał się z odpowiedzią chwilę, mierząc ją spojrzeniem, badawczym, oceniającym — nie tak, jak ocenia się walory fizyczne, a tak jak określa się możliwości i potencjał drugiego człowieka.
— Znam za to Tristana na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie pozwoli sobie na trzymanie nieposkromionego zwierzęcia— odwrócił odpowiedź, posyłając jej wymowne spojrzenie. Cokolwiek o sobie myślała, cokolwiek on wiedział o niej, swoich słów był bardziej niż pewien. Ktoś musiał być bardziej uległy, by ktoś inny mógł trzymać rękę na pulsie. — To prawda — zakończył, a przynajmniej sprawiał wrażenie, jakby nie zamierzał kontynuować tematu bransolety, która uciskała jego kostkę. Gdy wróci do swojego ciała będzie pewnie odczuwał tę dolegliwość, zupełnie jakby ktoś przypiął mu kulę do nogi. Czy tym to właśnie było? Więziennym symbolem uciemiężenia? — Jestem wyjątkowo rad, że wspomnienia związane ze mną przyczyniają się do poprawy twojego samopoczucia i spokojnego snu.— Niezmiennym refleksem zasłaniał się tarczą, która pozwalała mu zachować spokój. Nie pozwalał jej przebić się przez nią ostrą szpadą, twardo trzymał gardę, blokując wszelakie próby ciosów. To było za mało, by go dotknąć, poruszyć, bo mu ubliżyć lub naruszyć jego męskie ego. Brutalnie, bestialsko, dał jej, dał sobie rozkosz, którą będzie pamiętać jeszcze długo, póki postać Miu zupełnie nie zginie w odmętach pamięci, póki jej postać nie rozmyje się w przeszłości, nie pozostawiając po sobie zbyt wielu śladów. Dał jej też wyraz wewnętrznego poruszenia, którego nie wyrażał na co dzień w żaden inny sposób. Zdradził się z tym jaki był w środku, a może tylko udawał?
— Przyjaźń może być sojuszem, to chyba tylko kwestia nazewnictwa — mruknął pod nosem, lekceważąco podchodząc do kwestii osobistych i bliskich relacji. Nie zastanawiał się nad tym, co rzeczywiście łączy go z Deirdre, ani co łączy go z kimkolwiek innym — to by wiele utrudniało. Konkretne nazwania stosunków czyniłoby je niezręcznymi, pełnymi zależności i nasączonymi odpowiedzialnością. — Innej perspektywy? Co w naszej perspektywie jest nie tak, Deirdre?— wypowiedział jej imię miękko, spoglądając na nią na krótko, przelotnie. Jeśli w tej kwestii miała doświadczenie i chciała się z nim podzielić cennymi w tej sytuacji radami to wytężał słuch. Być może był zbyt praktyczny na to, aby spojrzeć na przyjaźń jako drogę do sukcesu, a więc zdjęcia uciążliwej klątwy.
— Czuję się dziwnie — wyrzucił z siebie nagle, ale to stwierdzenie pęczniało w jego żołądku, podbrzuszu już od dłuższego czasu, a może nawet odkąd się zbudził ze snu. I było to uczucie nieznane, niespokojne. Nie powinien się tym przejmować, to przecież krótkotrwały stan, lada moment wszystko wróci do normy, a oni powrócą do swoich ciał. Pokręcił głową, lekceważąco pozostawiając tą kwestią za sobą, bez rozwinięcia i bez oczekiwania reakcji z jej strony. To nie jego, lecz jej problem.— Nie sprowadzam kobiet do domu — burknął ze zniechęceniem pod nosem. Nie dlatego, że była to dla niego istotna przestrzeń; a dlatego, że była uporządkowana — kobiety wprowadzały chaos, zamęt, zamieszanie. Nawet jeśli on sam miał skłonności do bałaganiarstwa potrafił odnaleźć tu każdą rzecz, która zgubiłaby się w natłoku kobiecych szat, butów, kosmetyków. Nie, nie chodziło o rzeczy materialne. Chodziło o zamęt i nić, która go pętała, oplatała niczym pajęcza sieć. Nie chciał patrzeć jak się tka, nie chciał w niej utknąć. Tylko ta Vablatsky wpadała kiedy jej się żywnie podobało. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego zaklęcia ochronne nie zadziałały, a po chwili zdał sobie sprawę, że wkroczyła do jego mieszkania w jego ciele, zupełnie jakby pojawiała się w nim, jak u siebie. Zastanowi się nad tym później.
Zgodnie z jej życzeniem, zastygł na moment w bezruchu. Nie było to wcale trudne. Wsparł się rękami o komodę i zaparł na ramionach, pozwalając by splotła te włosy w jakiś misterny sposób, by przestały być uciążliwe i rozpraszające. Gdy wplotła w nie palce, przymknął na moment powieki, delikatnie przemykały pomiędzy pasmami, rozczesywała je, nawet jeśli ciągła i szarpała w tył, doznanie było przyjemne, więc poddawał się temu bez protestów, bez nerwowych mruknięć i wyrazów niezadowolenia. I podobało mu się to, choć stał do niej tyłem i wcale się z tym nie zdradzał, nie wydawał żadnych dźwięków, nie poruszał się, nie odchylał głowy bardziej niż o koniecznie.
— Myślałem, że jako śmierciożerczyni będziesz zadawać takie rany, a nie je otrzymywać — odparł leniwie, rozchylając powieki. Nie obejrzał się już na nią, nie podziękował za to, co zrobiła, od razu zabierając się do rzeczy. Rozpostarł koszulę i wsunął ją na siebie. Okazała się za duża, nic dziwnego, na chwilę zapomniał, że nakłada ja na drobniejsze ciało Deirdre Tsagairt. Zakrył piersi, które zaczęły w końcu reagować na panujący w sypialni chłód, stając się sztywne, twarde. Zapiął guziki dość sprawnie, przysłaniając sobie przyjemny widok, a okazało się to o wiele łatwiejsze niż własnymi dłońmi. Palce Deirdre były chude i długie, z dziecinną łatwością opanowały drobne plastikowe guziki, podobnie poradziły sobie z rozporkiem i paskiem, którym zapiął się na ostatnią dziurkę, tą samą, która była już wyrobiona od stałego użycia. Spodnie opięły mu się w innym miejscu niż na własnym ciele, znacznie wyżej, nie zsuwały się tak nachalnie.
— Znam za to Tristana na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie pozwoli sobie na trzymanie nieposkromionego zwierzęcia— odwrócił odpowiedź, posyłając jej wymowne spojrzenie. Cokolwiek o sobie myślała, cokolwiek on wiedział o niej, swoich słów był bardziej niż pewien. Ktoś musiał być bardziej uległy, by ktoś inny mógł trzymać rękę na pulsie. — To prawda — zakończył, a przynajmniej sprawiał wrażenie, jakby nie zamierzał kontynuować tematu bransolety, która uciskała jego kostkę. Gdy wróci do swojego ciała będzie pewnie odczuwał tę dolegliwość, zupełnie jakby ktoś przypiął mu kulę do nogi. Czy tym to właśnie było? Więziennym symbolem uciemiężenia? — Jestem wyjątkowo rad, że wspomnienia związane ze mną przyczyniają się do poprawy twojego samopoczucia i spokojnego snu.— Niezmiennym refleksem zasłaniał się tarczą, która pozwalała mu zachować spokój. Nie pozwalał jej przebić się przez nią ostrą szpadą, twardo trzymał gardę, blokując wszelakie próby ciosów. To było za mało, by go dotknąć, poruszyć, bo mu ubliżyć lub naruszyć jego męskie ego. Brutalnie, bestialsko, dał jej, dał sobie rozkosz, którą będzie pamiętać jeszcze długo, póki postać Miu zupełnie nie zginie w odmętach pamięci, póki jej postać nie rozmyje się w przeszłości, nie pozostawiając po sobie zbyt wielu śladów. Dał jej też wyraz wewnętrznego poruszenia, którego nie wyrażał na co dzień w żaden inny sposób. Zdradził się z tym jaki był w środku, a może tylko udawał?
— Przyjaźń może być sojuszem, to chyba tylko kwestia nazewnictwa — mruknął pod nosem, lekceważąco podchodząc do kwestii osobistych i bliskich relacji. Nie zastanawiał się nad tym, co rzeczywiście łączy go z Deirdre, ani co łączy go z kimkolwiek innym — to by wiele utrudniało. Konkretne nazwania stosunków czyniłoby je niezręcznymi, pełnymi zależności i nasączonymi odpowiedzialnością. — Innej perspektywy? Co w naszej perspektywie jest nie tak, Deirdre?— wypowiedział jej imię miękko, spoglądając na nią na krótko, przelotnie. Jeśli w tej kwestii miała doświadczenie i chciała się z nim podzielić cennymi w tej sytuacji radami to wytężał słuch. Być może był zbyt praktyczny na to, aby spojrzeć na przyjaźń jako drogę do sukcesu, a więc zdjęcia uciążliwej klątwy.
— Czuję się dziwnie — wyrzucił z siebie nagle, ale to stwierdzenie pęczniało w jego żołądku, podbrzuszu już od dłuższego czasu, a może nawet odkąd się zbudził ze snu. I było to uczucie nieznane, niespokojne. Nie powinien się tym przejmować, to przecież krótkotrwały stan, lada moment wszystko wróci do normy, a oni powrócą do swoich ciał. Pokręcił głową, lekceważąco pozostawiając tą kwestią za sobą, bez rozwinięcia i bez oczekiwania reakcji z jej strony. To nie jego, lecz jej problem.— Nie sprowadzam kobiet do domu — burknął ze zniechęceniem pod nosem. Nie dlatego, że była to dla niego istotna przestrzeń; a dlatego, że była uporządkowana — kobiety wprowadzały chaos, zamęt, zamieszanie. Nawet jeśli on sam miał skłonności do bałaganiarstwa potrafił odnaleźć tu każdą rzecz, która zgubiłaby się w natłoku kobiecych szat, butów, kosmetyków. Nie, nie chodziło o rzeczy materialne. Chodziło o zamęt i nić, która go pętała, oplatała niczym pajęcza sieć. Nie chciał patrzeć jak się tka, nie chciał w niej utknąć. Tylko ta Vablatsky wpadała kiedy jej się żywnie podobało. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego zaklęcia ochronne nie zadziałały, a po chwili zdał sobie sprawę, że wkroczyła do jego mieszkania w jego ciele, zupełnie jakby pojawiała się w nim, jak u siebie. Zastanowi się nad tym później.
Zgodnie z jej życzeniem, zastygł na moment w bezruchu. Nie było to wcale trudne. Wsparł się rękami o komodę i zaparł na ramionach, pozwalając by splotła te włosy w jakiś misterny sposób, by przestały być uciążliwe i rozpraszające. Gdy wplotła w nie palce, przymknął na moment powieki, delikatnie przemykały pomiędzy pasmami, rozczesywała je, nawet jeśli ciągła i szarpała w tył, doznanie było przyjemne, więc poddawał się temu bez protestów, bez nerwowych mruknięć i wyrazów niezadowolenia. I podobało mu się to, choć stał do niej tyłem i wcale się z tym nie zdradzał, nie wydawał żadnych dźwięków, nie poruszał się, nie odchylał głowy bardziej niż o koniecznie.
— Myślałem, że jako śmierciożerczyni będziesz zadawać takie rany, a nie je otrzymywać — odparł leniwie, rozchylając powieki. Nie obejrzał się już na nią, nie podziękował za to, co zrobiła, od razu zabierając się do rzeczy. Rozpostarł koszulę i wsunął ją na siebie. Okazała się za duża, nic dziwnego, na chwilę zapomniał, że nakłada ja na drobniejsze ciało Deirdre Tsagairt. Zakrył piersi, które zaczęły w końcu reagować na panujący w sypialni chłód, stając się sztywne, twarde. Zapiął guziki dość sprawnie, przysłaniając sobie przyjemny widok, a okazało się to o wiele łatwiejsze niż własnymi dłońmi. Palce Deirdre były chude i długie, z dziecinną łatwością opanowały drobne plastikowe guziki, podobnie poradziły sobie z rozporkiem i paskiem, którym zapiął się na ostatnią dziurkę, tą samą, która była już wyrobiona od stałego użycia. Spodnie opięły mu się w innym miejscu niż na własnym ciele, znacznie wyżej, nie zsuwały się tak nachalnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie podobało się jej zejście rozmowy na ten nieprzyjemnie lepki temat; sądziła, że relacja łącząca ją z Tristanem pozostanie ich sprawą, nie wypływając na wierzch i nie wpływając w żaden sposób na jej postrzeganie wśród Rycerzy, miała jednak coraz więcej wątpliwości, czy Mulciber należał do tego niewinnie nieświadomego i niezainteresowanego towarzystwa. Wiedział wiele o swoim przyjacielu, nieco mniej o niej, ale dalej uwierało ją jego oceniające spojrzenie, choć nie dała tego po sobie poznać. Stoicki spokój w każdej sytuacji, to miało stać się najważniejszą cechą charakteru, w końcu mogąca wyjść na światło dzienne spod woalek kokieterii, zmysłowości i wyreżyserowanych uczuć. - Dobrze więc, że jestem człowiekiem a nie zwierzęciem - ucięła krótko, powstrzymując chęć wdania się w dyskusję na temat zaznajomienia ze skłonnościami Tristana. Myślenie o nim przebywając w tym ciele wydawało się świętokradztwem, czuła się nieswojo a badawcze spojrzenie Deirdre przywoływało wszelkie wątpliwości, które powracały coraz słabszym szeptem. Zdystansowanie się wcale nie pomagało, nawet tak dosłowne, gdy mogła wymierzyć samą sobie otrzeźwiający policzek lub objąć ramionami, zapewniając, że poradzi sobie z przeciwnościami losu, rzucającymi ją w wir emocji, z jakimi nie była w stanie walczyć. Odruchowo wzruszyła ramionami, co całkiem dobrze pasowało do barków Ramseya, nieco zastanych, musiała spać niezwykle krzywo, nieprzyzwyczajona do szerszego ciała, po czym posłała w stronę kobiety kolejny uśmiech, równie szeroki i zachwycający. Aż zabolały ją policzki; ponownie podrapała się po twarzy, zarost denerwował ją coraz mocniej, ale nie mieli czasu na zabawy z brzytwą lub zaklęciami, mogącymi tylko pogorszyć sytuację. - Dlatego tak cię lubię, Mulciber - odparła swobodnie, z dwojga złego woląc dalej toczyć nieszkodliwą potyczkę o przeszłość niż angażować się w teraźniejsze dylematy, dotykające najwrażliwszych tematów upokorzenia, zależności i przywiązania. - Zawsze poprawiasz mi nastrój - kontynuowała, przeczesując palcami włosy, krótkie, dziwnie sztywne i lekkie, nie przywykła do takiej przestrzeni wokół głowy. - Chyba, że zabierasz mi ciało i zachowujesz się tak, jakbyś zjadł wszystkie rozumy - zastrzegła w przesadnym zastanowieniu, ponownie nie mogąc się powstrzymać od drobnego, trochę teatralnego skarcenia. Zdecydowanie Ramsey był słodki, gdy się złościł i naburmuszał - przynajmniej w jej ciele, dlatego postanowiła, że nigdy nie będzie zachowywać się w ten sposób. Mogło wzbudzić to w najlepszym przypadku rozczulenie.
Ciągle nie mogła przyzwyczaić się do brzmienia swojego imienia we własnych - obcych - ustach. Ktoś, kto obserwowałby ich z boku, zapewne uznałby ich za szaleńców: dwa nagie, odrobinę nieporadne ciała, poplątane personalia, problemy z identyfikacją płciową i ostrożne, uważne spojrzenia śledzące się wzajemnie. A wszystko to przez przypadkową wiedźmę, widocznie pragnącą sprowadzić na świat miłość, pokój oraz umocnić przyjaźń. - Nie mam pojęcia, próbuję zrozumieć, co mogło wpaść tej wariatce do głowy - odparła ciężko, spoglądając jeszcze raz w dół, na poparzone ramiona. Ciekawe, jak bardzo bolało. Ciekawe, kiedy ulotnił się zapach palonego mięsa. Ciekawe, dlaczego się nad tym zastanawia, zamiast odliczać sekundy do wizyty u Edgara. - Zobaczenie świata z perspektywy drugiej osoby może wzmocnić przyjaźń - zastanowiła się beznamiętnie, mało ją to interesowało: na razie bycie w ciele Ramseya nauczyło ją odrobinę o męskiej, niesfornej fizjologii, lecz już wcześniej doskonale wiedziała, jak słabo brzydsza płeć panuje nad swoimi odruchami. Nic, czego nie widziałaby i nie czuła wcześniej. - Może zajrzymy po drodze do Wenus? - zaproponowała niewinnie, przez sekundę naprawdę poważnie zastanawiając się nad tym, czy taka lekcja przyniosłaby dobre rezultaty. Słodka zemsta byłaby w tym przypadku głupotą, nie dość, że skazałaby swoje ciało na kolejne katusze, to jeszcze uczyniłaby coś mogącego stać się dla stojącego nad nią śmierciożercy trwałą traumą. Musiała powściągnąć małostkową potrzebę wyrównania rachunków. Zamknęła ten etap, pogrzebała Miu - a Deirdre nigdy przecież nie dotknął, do dziś, kiedy to prezentował jej swoją najbardziej naburmuszoną twarz. - Wolę, gdy się uśmiechasz - zacytowała słowa, które sama słyszała setki razy od mężczyzn, oczekujących pięknego uśmiechu a nie poważnej twarzyczki. Im bardziej oswajała się z nową sytuacją, tym bardziej dostrzegała jej komizm, a wraz z podobnymi komentarzami spływało z niej napięcie. Bardzo po męsku - lub po ludzku.
- Wierz mi, ja też - odparła, prawie wywracając oczami; nie rozumiała, na co się skarżył, nie obudził się z dodatkowym niesfornym członkiem ciała, z ryzykiem, że zostanie zamordowany jedną celną klątwą posłaną przez Rosiera. Miesiące posługi w Wenus i faszerowanie się eliksirami oszczędziły mu także morza krwi, spływającego po nogach oraz bolesnych skurczy. To dopiero byłoby dziwne, ale nie zamierzała go uświadamiać w szczęściu, które na niego spadło, obawiając się że i tak skorzystał na tej zamianie bardziej niżby chciała. Starała się jednak zaufać w jego obojętność oraz beznamiętny dystans, jaki okazywał; wolała, by wbił w jej rękę kolejne ostrze niż wędrował chłodnymi palcami po zakamarkach ciała. Znów jednak odbiegała w przeszłość, tym razem niedaleką; skrytykowała się w myślach, powracając do tu i teraz, do sprawnego ubierania się w męskie ciuchy, co wyszło jej bardzo sprawnie. Usiadła na łóżku, zakładając buty, i z tej perspektywy kontrolnie zerknęła na Deirdre. - Kto by pomyślał - skomentowała tylko brak kobiet, przewijających się przez jego mieszkanie. Zmrużyła oczy, mogła zabrać z Białej Willi sukienkę, nie pomyślała o tym - wyglądała w męskich ubraniach karykaturalnie, i chociaż nie były na nią aż tak za duże, to w pewnych miejscach nieestetycznie wisiały. - Pięknie - podsumowała grobowym tonem, do wizerunku chłopczyka z ustami cherubinka, zakładającego ciuchy starszego brata, by móc wejść do podrzędnego pubu, brakowało jej tylko osmalonych policzków i zawadiackiego kaszkietu. Brudne nogi załatwi nawet krótki spacer po klatce schodowej, nie zamierzała przecież nieść Deirdre na rękach, aż tak nie dbała o ewentualne zranienia i uszkodzenie zadbanych stóp. - Narzuć coś na siebie - poradziła, zerkając na cienki materiał koszuli, dziwnie opinający się na nagich piersiach - mogła zabrać też biustonosz, ale w zdezorientowaniu i niezadowoleniu nie myślała logicznie. Westchnęła ponownie, omijając Deirdre, by zgasić prawie zapomnianego papierosa w doniczce a potem sięgnąć do kieszeni płaszcza, wiszącego na drzwiach szafy. Tak jak sądziła, znalazła tam opakowanie cytrynowych landrynek: jedną z nich wsunęła do ust, spoglądając na przebraną kobietę z góry. Niby nic, zwykły fizyczny dystans, a pomagało to zmierzyć się z kolejnym wyszarpnięciem pewności siebie. Mulciber miał do tego wyjątkowy talent, lecz była już opanowana. Pierwszy szok ustąpił, nagość nie rozpraszała, twarz mogła przybrać obojętny wyraz. - To jeszcze z Wenus - wyjaśniła, mieli przecież zostać przeklętymi przyjaciółmi, a ci informowali się wzajemnie o życiowych nieprzyjemnościach. Prawie uwierzyła, że zadał to pytanie z dobrymi intencjami a nie po to, by uderzyć ją w splot słoneczny i na chwilę wytrącić z odzyskanej równowagi. Przesunęła landrynkę po języku i zgniotła ją w zębach, aż donośnie zachrzęściło. Tak, tego mu - jej - brakowało. - Edgar może nie być zachwycony twoją wizytą - zastrzegła swobodnie; ich drobne nieporozumienie zostało wyjaśnione, lecz pewien dyskomfort pozostał. Była jednak pewna, że nie zaważy to w żadnym stopniu na udzielonej im pomocy, wolała jednak ostrzec Ramseya, by powściągnął ewentualne rozkoszne komentarze. Musieli jak najszybciej wrócić do swoich ciał i zakończyć eksperyment z przyjacielską wymianą percepcji.
Ciągle nie mogła przyzwyczaić się do brzmienia swojego imienia we własnych - obcych - ustach. Ktoś, kto obserwowałby ich z boku, zapewne uznałby ich za szaleńców: dwa nagie, odrobinę nieporadne ciała, poplątane personalia, problemy z identyfikacją płciową i ostrożne, uważne spojrzenia śledzące się wzajemnie. A wszystko to przez przypadkową wiedźmę, widocznie pragnącą sprowadzić na świat miłość, pokój oraz umocnić przyjaźń. - Nie mam pojęcia, próbuję zrozumieć, co mogło wpaść tej wariatce do głowy - odparła ciężko, spoglądając jeszcze raz w dół, na poparzone ramiona. Ciekawe, jak bardzo bolało. Ciekawe, kiedy ulotnił się zapach palonego mięsa. Ciekawe, dlaczego się nad tym zastanawia, zamiast odliczać sekundy do wizyty u Edgara. - Zobaczenie świata z perspektywy drugiej osoby może wzmocnić przyjaźń - zastanowiła się beznamiętnie, mało ją to interesowało: na razie bycie w ciele Ramseya nauczyło ją odrobinę o męskiej, niesfornej fizjologii, lecz już wcześniej doskonale wiedziała, jak słabo brzydsza płeć panuje nad swoimi odruchami. Nic, czego nie widziałaby i nie czuła wcześniej. - Może zajrzymy po drodze do Wenus? - zaproponowała niewinnie, przez sekundę naprawdę poważnie zastanawiając się nad tym, czy taka lekcja przyniosłaby dobre rezultaty. Słodka zemsta byłaby w tym przypadku głupotą, nie dość, że skazałaby swoje ciało na kolejne katusze, to jeszcze uczyniłaby coś mogącego stać się dla stojącego nad nią śmierciożercy trwałą traumą. Musiała powściągnąć małostkową potrzebę wyrównania rachunków. Zamknęła ten etap, pogrzebała Miu - a Deirdre nigdy przecież nie dotknął, do dziś, kiedy to prezentował jej swoją najbardziej naburmuszoną twarz. - Wolę, gdy się uśmiechasz - zacytowała słowa, które sama słyszała setki razy od mężczyzn, oczekujących pięknego uśmiechu a nie poważnej twarzyczki. Im bardziej oswajała się z nową sytuacją, tym bardziej dostrzegała jej komizm, a wraz z podobnymi komentarzami spływało z niej napięcie. Bardzo po męsku - lub po ludzku.
- Wierz mi, ja też - odparła, prawie wywracając oczami; nie rozumiała, na co się skarżył, nie obudził się z dodatkowym niesfornym członkiem ciała, z ryzykiem, że zostanie zamordowany jedną celną klątwą posłaną przez Rosiera. Miesiące posługi w Wenus i faszerowanie się eliksirami oszczędziły mu także morza krwi, spływającego po nogach oraz bolesnych skurczy. To dopiero byłoby dziwne, ale nie zamierzała go uświadamiać w szczęściu, które na niego spadło, obawiając się że i tak skorzystał na tej zamianie bardziej niżby chciała. Starała się jednak zaufać w jego obojętność oraz beznamiętny dystans, jaki okazywał; wolała, by wbił w jej rękę kolejne ostrze niż wędrował chłodnymi palcami po zakamarkach ciała. Znów jednak odbiegała w przeszłość, tym razem niedaleką; skrytykowała się w myślach, powracając do tu i teraz, do sprawnego ubierania się w męskie ciuchy, co wyszło jej bardzo sprawnie. Usiadła na łóżku, zakładając buty, i z tej perspektywy kontrolnie zerknęła na Deirdre. - Kto by pomyślał - skomentowała tylko brak kobiet, przewijających się przez jego mieszkanie. Zmrużyła oczy, mogła zabrać z Białej Willi sukienkę, nie pomyślała o tym - wyglądała w męskich ubraniach karykaturalnie, i chociaż nie były na nią aż tak za duże, to w pewnych miejscach nieestetycznie wisiały. - Pięknie - podsumowała grobowym tonem, do wizerunku chłopczyka z ustami cherubinka, zakładającego ciuchy starszego brata, by móc wejść do podrzędnego pubu, brakowało jej tylko osmalonych policzków i zawadiackiego kaszkietu. Brudne nogi załatwi nawet krótki spacer po klatce schodowej, nie zamierzała przecież nieść Deirdre na rękach, aż tak nie dbała o ewentualne zranienia i uszkodzenie zadbanych stóp. - Narzuć coś na siebie - poradziła, zerkając na cienki materiał koszuli, dziwnie opinający się na nagich piersiach - mogła zabrać też biustonosz, ale w zdezorientowaniu i niezadowoleniu nie myślała logicznie. Westchnęła ponownie, omijając Deirdre, by zgasić prawie zapomnianego papierosa w doniczce a potem sięgnąć do kieszeni płaszcza, wiszącego na drzwiach szafy. Tak jak sądziła, znalazła tam opakowanie cytrynowych landrynek: jedną z nich wsunęła do ust, spoglądając na przebraną kobietę z góry. Niby nic, zwykły fizyczny dystans, a pomagało to zmierzyć się z kolejnym wyszarpnięciem pewności siebie. Mulciber miał do tego wyjątkowy talent, lecz była już opanowana. Pierwszy szok ustąpił, nagość nie rozpraszała, twarz mogła przybrać obojętny wyraz. - To jeszcze z Wenus - wyjaśniła, mieli przecież zostać przeklętymi przyjaciółmi, a ci informowali się wzajemnie o życiowych nieprzyjemnościach. Prawie uwierzyła, że zadał to pytanie z dobrymi intencjami a nie po to, by uderzyć ją w splot słoneczny i na chwilę wytrącić z odzyskanej równowagi. Przesunęła landrynkę po języku i zgniotła ją w zębach, aż donośnie zachrzęściło. Tak, tego mu - jej - brakowało. - Edgar może nie być zachwycony twoją wizytą - zastrzegła swobodnie; ich drobne nieporozumienie zostało wyjaśnione, lecz pewien dyskomfort pozostał. Była jednak pewna, że nie zaważy to w żadnym stopniu na udzielonej im pomocy, wolała jednak ostrzec Ramseya, by powściągnął ewentualne rozkoszne komentarze. Musieli jak najszybciej wrócić do swoich ciał i zakończyć eksperyment z przyjacielską wymianą percepcji.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Sypialnia
Szybka odpowiedź