Dzikie wybrzeże, Walia
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dzikie wybrzeże
Walia słynie z fascynujących krajobrazów, które wcale nierzadko stanowiły inspirację dla artystów i poetów. Ta część wybrzeża ulokowana jest pomiędzy klifami, doskonale dbającymi o prywatność osób, które odnalazły tę odludną część stanowiącą zaledwie niewielki fragment Parku Narodowego Pembrokeshire Coast. Mgła osadza się tutaj o wczesnych godzinach porannych i wieczornych. Grafitowe skały zachęcają do odpoczynku i kontemplacji morskich fal bijących o ściany wysokich klifów, morska bryza drażni skórę, a jod wypełniający powietrze jest doskonale wyczuwalny szczególnie w późniejszych porach roku. Odpoczywać można także w wysokich, gęstych trawach urozmaiconych różnokolorowymi kwiatami. Warto wybrać się także na spacer po nieodległych, piaszczystych plażach podczas jednego z monstrualnych odpływów. Niestety, kąpiel możliwa jest tylko w kilku miejscach, gdzie skały łagodnie opadają w głąb płycizny. Doskonale odnajdą się tutaj także miłośnicy skamielin - na wybrzeżu z łatwością można odnaleźć mniejsze i większe amonity wyrzucone na brzeg lub wrośnięte w skały. Jeśli ma się wystarczającą ilość szczęścia, w oddali można dojrzeć bawiące się delfiny i hipokampusy.
- Serio? Nie znałąm nikogo, kto też robiłby taką listę! To znaczy, poza takim starym Grekiem, który sprzedawał na Bond Street podróby rzeźb antycznych i ludzie to kupowali, dasz wiarę? No to on robił taką listę i powiedział mi, że ma już odchaczone dużo, ale nie umrze zanim nie zrobi do końca. I wieść niesie, że on dalej żyje! Na jego miejscu, wcale bym nie robiła tych rzeczy, wtedy mogłabym żyć wiecznie - zachwyca się Polly i tak gada i mamle jezykiem.
A więc wreszcie ją pocałował. Nie mogła się dziewczyna doczekać, kto to widział, żeby się tak prosić o całuski. Na szczęście Bertie wcale nie wyśmiał jej/nie powiedział, że chyba sobie coś ubzdurałaś głupia , a wręcz przeciwnie. Jego dłonie na jej policzkach i jego zbliżające sięusta, a Pola aż wyrzuciła do góry swoje ręce i nimi obejmuje go za szyję.
- Ty też jesteś niczego sobie - odchyla się wreszcie Poleczka i chociaż wspaniale im się całowało, więc już mu pokazała, że jest niczego sobie, to jeszcze spogląda na niego takim spojrzeniem zwierzątka leniwego, ale zadowolonego, jak tu nie być zadowolonym. - A moze przeniesiemy się gdzieś - i teraz zapewne Bertie miał sprośne myśli, ale Polly kontynuuje - gdzie podają coś ciepłego do picia?
I mruga powiekami, więc ładnie wachluje rzęsami i jest taka miła, a później zachichotała bo wyobraziła sobie, jak jutro w pracy pani Vanity będzie na nich spoglądać podejrzliwie.
- Jutro w pracy będziemy oboje wyglądali jakby nas tornado przewiało - ale co z tego, skoro tak miło jest stać w swoich objęciach.
A więc wreszcie ją pocałował. Nie mogła się dziewczyna doczekać, kto to widział, żeby się tak prosić o całuski. Na szczęście Bertie wcale nie wyśmiał jej/nie powiedział, że chyba sobie coś ubzdurałaś głupia , a wręcz przeciwnie. Jego dłonie na jej policzkach i jego zbliżające sięusta, a Pola aż wyrzuciła do góry swoje ręce i nimi obejmuje go za szyję.
- Ty też jesteś niczego sobie - odchyla się wreszcie Poleczka i chociaż wspaniale im się całowało, więc już mu pokazała, że jest niczego sobie, to jeszcze spogląda na niego takim spojrzeniem zwierzątka leniwego, ale zadowolonego, jak tu nie być zadowolonym. - A moze przeniesiemy się gdzieś - i teraz zapewne Bertie miał sprośne myśli, ale Polly kontynuuje - gdzie podają coś ciepłego do picia?
I mruga powiekami, więc ładnie wachluje rzęsami i jest taka miła, a później zachichotała bo wyobraziła sobie, jak jutro w pracy pani Vanity będzie na nich spoglądać podejrzliwie.
- Jutro w pracy będziemy oboje wyglądali jakby nas tornado przewiało - ale co z tego, skoro tak miło jest stać w swoich objęciach.
I get down to Beat poetry ◇ They say I'm too young to love you I don't know what I need They think I don't understand The freedom land of the seventies I think I'm too cool to know ya You say I'm like the ice I freeze I'm churning out novels like Beat poetry on Amphetamines endlesslove
- Kobiety zazwyczaj milkną, jak się je całuje. Coś czuję, że jeszcze trochę potrenujemy i będziesz w stanie mówić nawet w trakcie. - stwierdził szczerze rozbawiony i zauroczony faktem, że jej usta przestały wyrzucać z siebie słowa tylko na tę jedną, krótką chwilę, do ostatniej chwili przed i od razu po pocałunku, wracając do mielenia wyrazów. Patrzył tak chwilę w jej oczy i wzruszył ramionami.
A jego myśli na tę propozycję wcale, a wcale nie były sprośne. Znaczy rzecz jasna na chwilę pognały w jednym oczywistym i jedynym słusznym kierunku, był w końcu facetem i ostatecznie był tylko sobą, Bertiem Bottem i może nie jedno mu w głowie, ale dość niewiele poza owym jednym, domyślał się już jednak, bo znał Polly na tyle, że podobna propozycja z jej ust raczej nie padnie tak po prostu. I raczej nie zgodziłaby się na jego propozycję tak o, po prostu, za szybko. I chyba nawet go to cieszyło.
- Możemy się przejść, na pewno gdzieś będzie jakaś gospoda. W takich okolicach zwykle coś jest. Można zjeść śniadanie, ogrzać się i napić. I popołudniu pójść na spacer, bo pewnie jest tu więcej do zobaczenia, a na wieczór wrócić.
I znów będą lecieć pół nocy i znowu ich zawieje i będą do granic możliwości niewyspani. I jakoś ta myśl mu się bardzo podobała.
- Urody nam to nie odbierze. - znowu się pochylił, ale tym razem ucałował tylko czubek jej nosa, bo taki miał kaprys i tyle. Uśmiechnął się przy tym znowu i objął ją lekko, ruszając dalej w poszukiwaniu gospody, w której możnaby usiąść.
Zjedli, napili się i znów ruszyli na spacer, by pod wieczór ruszyć w drogę powrotną.
zt x 2
A jego myśli na tę propozycję wcale, a wcale nie były sprośne. Znaczy rzecz jasna na chwilę pognały w jednym oczywistym i jedynym słusznym kierunku, był w końcu facetem i ostatecznie był tylko sobą, Bertiem Bottem i może nie jedno mu w głowie, ale dość niewiele poza owym jednym, domyślał się już jednak, bo znał Polly na tyle, że podobna propozycja z jej ust raczej nie padnie tak po prostu. I raczej nie zgodziłaby się na jego propozycję tak o, po prostu, za szybko. I chyba nawet go to cieszyło.
- Możemy się przejść, na pewno gdzieś będzie jakaś gospoda. W takich okolicach zwykle coś jest. Można zjeść śniadanie, ogrzać się i napić. I popołudniu pójść na spacer, bo pewnie jest tu więcej do zobaczenia, a na wieczór wrócić.
I znów będą lecieć pół nocy i znowu ich zawieje i będą do granic możliwości niewyspani. I jakoś ta myśl mu się bardzo podobała.
- Urody nam to nie odbierze. - znowu się pochylił, ale tym razem ucałował tylko czubek jej nosa, bo taki miał kaprys i tyle. Uśmiechnął się przy tym znowu i objął ją lekko, ruszając dalej w poszukiwaniu gospody, w której możnaby usiąść.
Zjedli, napili się i znów ruszyli na spacer, by pod wieczór ruszyć w drogę powrotną.
zt x 2
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
|początek marca
Bycie wiedźmą miało swoje plusy. Przykładowo w jednej chwili stałam na ulicy, a w drugiej mogłam być wile setek mil od Londynu, od problemów, i co najważniejsze - od Barrego. Najmocniej chciałam wierzyć w to ostatnie.
Teraz jednak siedzę na jednej z wielu skalnych płyt bez wiary w cokolwiek. Nogi mam podciągnięte do piersi, moje ręce je obejmują, a głowa leży na kolanach i patrzy w dal. W te wzburzone morze na tle zmierzchającego nieba. Roztrzaskujące się o skalne wybrzeże smagają moją twarz rześką bryzą. Chłodno się robi, lecz ja tylko wzdycham i przeszklone oczy przenoszę na ziemię, gdzie dwa kamyki przytrzymują fotografię tego łotra. Chciałabym patrzeć na niego ze złością, lecz zdobywam się na głęboki żal. Wyginam uta w smutną podkówkę i zmarzniętymi palcami odsuwam kamyki by wziąć zdjęcie w palce i przybliżyć do siebie. Przekręcam łepek i teraz podpieram się na kolankach brodą.
- Głupia, ruda małpo... - wzdycham czule i zginam tą fotografię w pół tak samo, jak on to zrobił z moim sercem. Potem zaginam kanty robiąc z fotografii Weasleya samoloto-fotografię Weasleya. Podnoszę się na nogi mając kompletną pustkę w głowie. Patrzę w tą dal i nim się orientuję posyłam ten fotograficzny samolot w morski zmierzch. Spakowałam w niego wszystkie swoje nadzieje i uczucia temu tak boli kiedy patrzę jak smagany podmuchami szaleje na wietrze. No właśnie...wiejący z nad morza wiatr powinien mi go zwrócić, posłać za plecy. Nie powinien polecić w toń, a do mnie wrócić. Coś się dzieje jednak magicznego i frunie ku toni, a ja robię oczy jak te spodki zdając sobie sprawę, że tego nie chcę i co to w ogóle za psikus wiatru. Tak więc jak stoję, tak w drugiej chwili biegnę ku morskiej toni jak furiatka mając nadzieję, że złapię mój samolot uczuć nim za bardzo od brzegu odbije. Wbiegam więc, jak stoję - w ubraniu. Syczę i wzdryga mną, gdy czuję jak chłód zaczyna gryźć moje kości, lecz widzę ten unoszący się na wodzie świtek i próbuję go chwycić będąc już po pas zanurzoną. Weasley baranie, czemu ty takie problemy mi robisz nawet gdy cie tak nienawidzę!
Bycie wiedźmą miało swoje plusy. Przykładowo w jednej chwili stałam na ulicy, a w drugiej mogłam być wile setek mil od Londynu, od problemów, i co najważniejsze - od Barrego. Najmocniej chciałam wierzyć w to ostatnie.
Teraz jednak siedzę na jednej z wielu skalnych płyt bez wiary w cokolwiek. Nogi mam podciągnięte do piersi, moje ręce je obejmują, a głowa leży na kolanach i patrzy w dal. W te wzburzone morze na tle zmierzchającego nieba. Roztrzaskujące się o skalne wybrzeże smagają moją twarz rześką bryzą. Chłodno się robi, lecz ja tylko wzdycham i przeszklone oczy przenoszę na ziemię, gdzie dwa kamyki przytrzymują fotografię tego łotra. Chciałabym patrzeć na niego ze złością, lecz zdobywam się na głęboki żal. Wyginam uta w smutną podkówkę i zmarzniętymi palcami odsuwam kamyki by wziąć zdjęcie w palce i przybliżyć do siebie. Przekręcam łepek i teraz podpieram się na kolankach brodą.
- Głupia, ruda małpo... - wzdycham czule i zginam tą fotografię w pół tak samo, jak on to zrobił z moim sercem. Potem zaginam kanty robiąc z fotografii Weasleya samoloto-fotografię Weasleya. Podnoszę się na nogi mając kompletną pustkę w głowie. Patrzę w tą dal i nim się orientuję posyłam ten fotograficzny samolot w morski zmierzch. Spakowałam w niego wszystkie swoje nadzieje i uczucia temu tak boli kiedy patrzę jak smagany podmuchami szaleje na wietrze. No właśnie...wiejący z nad morza wiatr powinien mi go zwrócić, posłać za plecy. Nie powinien polecić w toń, a do mnie wrócić. Coś się dzieje jednak magicznego i frunie ku toni, a ja robię oczy jak te spodki zdając sobie sprawę, że tego nie chcę i co to w ogóle za psikus wiatru. Tak więc jak stoję, tak w drugiej chwili biegnę ku morskiej toni jak furiatka mając nadzieję, że złapię mój samolot uczuć nim za bardzo od brzegu odbije. Wbiegam więc, jak stoję - w ubraniu. Syczę i wzdryga mną, gdy czuję jak chłód zaczyna gryźć moje kości, lecz widzę ten unoszący się na wodzie świtek i próbuję go chwycić będąc już po pas zanurzoną. Weasley baranie, czemu ty takie problemy mi robisz nawet gdy cie tak nienawidzę!
Ostatnio zmieniony przez Sally Moore dnia 25.10.16 17:34, w całości zmieniany 1 raz
Magia rzeczywiście była czymś wspaniałym. Potrafiła czynić cuda, ułatwiać ludziom życie lub nawet je ratować. Niestety z pomocą magii nie można było uczynić wszystkiego. Choć może to nie tak źle? Z pewnością jednak magia nie mogła pomóc tej zagubionej dwójce, która, właśnie dzięki niej, znalazła się na dzikim wybrzeżu w Walii, choć zazwyczaj przebywali w Londynie. Ostatnimi czasy Alan dużo podróżował. I choć wrócił do Londynu, cienie podążające za nim nie dawały mu spokoju i nie pozwalały siedzieć w jednym miejscu. Tak właśnie znalazł się tutaj.
Początkowo jedynie siedział na jakimś losowym kamieniu, wpatrując się w wodę przed sobą. Starał się oczyścić myśli, myśleć jedynie o falach, które tworzyły falę, oraz o chłodnym, a wręcz zimnym wietrze, który targał jego przydługie włosy, które i tak znajdowały się już w totalnym chaosie. Niestety, złe myśli ciągle powracały, a jemu, zamiast być lepiej, było coraz gorzej. Sięgnął po jakiś kamień i cisnął go przed siebie, lecz woda była zbyt daleko i ten jedynie poodbijał się od skał i wylądował w losowym miejscu. W tym właśnie momencie jego wzrok zatrzymał się na oddalonej od niego postaci. Dziewczyna siedziała przygnębiona, patrząc na coś przed sobą.
No tak, inni też mają problemy i zmartwienia.
Tylko czemu tak trudno było o tym myśleć kiedy samemu się je posiadało? Bennett na dłużej zatrzymał wzrok na oddalonej postaci dziewczyny. Zastanawiał się co ją martwi, co się wydarzyło. Nie widział z tej odległości, ale zastanawiał się czy płakała, bo z pewnością na taką wyglądała. Bezmyślnie przyglądał się jej poczynaniom. Patrzyła na kartkę, zwinęła ją, cisnęła przed siebie a potem wstała i... Co?
Bennett zamrugał kilkakrotnie, gwałtownie wracając na ziemię. Podniósł głowę, którą do tej pory opierał na kolanie i spojrzał na dziewczynę, która nagle zaczęła biec do wody. I wbiegła do niej.
O CHOLERA. CO CO CO?!
Niewiele myśląc zerwał się na równe nogi i ruszył za nią. Nie ważne, że był przygnębiony. Nie ważne, że sam zaczął myśleć o tym, że wcale nie byłby zły gdyby ktoś postanowił posłać go na drugi świat. Nie chciał widzieć dziewczyny popełniającej samobójstwo i wiedzieć, że nic z tym nie zrobił.
- Ej! Eeej! Nie rób tego! - Krzyczał, biegnąc w jej kierunku, ale świszczący w uszach wiatr zapewne go zagłuszył. Stanął przy wodzie i zawahał się. Był marzec. Cholerny marzec, woda była lodowata. Ale dziewczyna dalej biegła.
- Niech Cię... - mruknął pod nosem i wbiegł do wody, wcześniej jedynie zrzucając z siebie płaszcz i zostawiając go na brzegu. Siłując się z oporem wody parł przed siebie w jej kierunku. - Nie rób tego! Nie ważne co się stało, nie rób! - Krzyczał mając nadzieję, że w końcu do niej dotrze i dziewczyna chociaż się odwróci. Teraz też zdał sobie sprawę z faktu, że jego różdżka została w płaszczu, który czekał na brzegu. Szlag.
Początkowo jedynie siedział na jakimś losowym kamieniu, wpatrując się w wodę przed sobą. Starał się oczyścić myśli, myśleć jedynie o falach, które tworzyły falę, oraz o chłodnym, a wręcz zimnym wietrze, który targał jego przydługie włosy, które i tak znajdowały się już w totalnym chaosie. Niestety, złe myśli ciągle powracały, a jemu, zamiast być lepiej, było coraz gorzej. Sięgnął po jakiś kamień i cisnął go przed siebie, lecz woda była zbyt daleko i ten jedynie poodbijał się od skał i wylądował w losowym miejscu. W tym właśnie momencie jego wzrok zatrzymał się na oddalonej od niego postaci. Dziewczyna siedziała przygnębiona, patrząc na coś przed sobą.
No tak, inni też mają problemy i zmartwienia.
Tylko czemu tak trudno było o tym myśleć kiedy samemu się je posiadało? Bennett na dłużej zatrzymał wzrok na oddalonej postaci dziewczyny. Zastanawiał się co ją martwi, co się wydarzyło. Nie widział z tej odległości, ale zastanawiał się czy płakała, bo z pewnością na taką wyglądała. Bezmyślnie przyglądał się jej poczynaniom. Patrzyła na kartkę, zwinęła ją, cisnęła przed siebie a potem wstała i... Co?
Bennett zamrugał kilkakrotnie, gwałtownie wracając na ziemię. Podniósł głowę, którą do tej pory opierał na kolanie i spojrzał na dziewczynę, która nagle zaczęła biec do wody. I wbiegła do niej.
O CHOLERA. CO CO CO?!
Niewiele myśląc zerwał się na równe nogi i ruszył za nią. Nie ważne, że był przygnębiony. Nie ważne, że sam zaczął myśleć o tym, że wcale nie byłby zły gdyby ktoś postanowił posłać go na drugi świat. Nie chciał widzieć dziewczyny popełniającej samobójstwo i wiedzieć, że nic z tym nie zrobił.
- Ej! Eeej! Nie rób tego! - Krzyczał, biegnąc w jej kierunku, ale świszczący w uszach wiatr zapewne go zagłuszył. Stanął przy wodzie i zawahał się. Był marzec. Cholerny marzec, woda była lodowata. Ale dziewczyna dalej biegła.
- Niech Cię... - mruknął pod nosem i wbiegł do wody, wcześniej jedynie zrzucając z siebie płaszcz i zostawiając go na brzegu. Siłując się z oporem wody parł przed siebie w jej kierunku. - Nie rób tego! Nie ważne co się stało, nie rób! - Krzyczał mając nadzieję, że w końcu do niej dotrze i dziewczyna chociaż się odwróci. Teraz też zdał sobie sprawę z faktu, że jego różdżka została w płaszczu, który czekał na brzegu. Szlag.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wstrzymuję powietrze gdy przesiąkają mi trzewiki i rajstopki. Po tym jak moja spódnica i rąbek płaszcza postanowił zmienić się w gąbkę to zaczynam trzaskać zębami. Mimo to brnę w tą toń wzburzoną, która gdy przybiera na sile sięga mi piersi. Nie wiem czemu dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jestem przecież wiedźmą i wystarczy przecież jeden ruch różdżki bym odzyskała to co chciałam. Brawo ja. Zatrzymuję się wiec w miejscu i telepiąc się jak ryba wyrzucona na ląd rozchylam ciężki od wody płacz by dobyć różdżki. Ta trzęsie się w moich palcach tak jak ja i chwilę tak stoję by wrócić spojrzeniem w znikający na wodzie papierek. No tak. Kieruję tam różdżkę gdy słyszę nagle męski głos. Wydaję z siebie krótki krzyk przestrachu i zaskoczenia. Serce zabiło mi trzy razy szybciej. Nie zauważam momentu w którym wypuszczam z ręki mój magiczny patyk. Patrzę tylko na zbliżającego się mężczyznę jak ten zając, który wie, że zaraz gończe psy go dopadną lub jak ta żaba na lekcjach z transmutacji, która wie, że zaraz zostanie potraktowana nieudolną próbą transmutacji w coś dostojnego. I właściwie bliżej mi do tej żaby bo we mnie ani krzty ludzkiej dostojności w tym momencie gdy tak w osłupieniu stoję i wyobrażam sobie jak zakładają mi na ręce ciężkie okowy i skazują na więzienie w Tower. Nie wiem bowiem, że to czarodziej się do mnie zbliża i biorę go za mugola. Więc jedyne co mi się mnoży w głowie to to, że gdybym usłyszała go kilka sekundy później to bym przed nim zaczarowała i mnie to przerasta. Nie myślę ząś o tym, że przecież tego nie zrobiłam i właściwie nie miałam w dłoniach różdżki.
...
- Moja różdżka... - seplenię pod nosem i patrzę z przerażeniem dół, zaraz jednak podnoszę dłoń otwartą przed siebie w kierunku tego człowieka co się zbliża. Nie wiem o co mu chodzi i mnie trochę to przeraża, że krzyczy coś o dzianiu się czegoś.
- Nie podchodź! Stój! Zostań w miejscu! - upominam go i patrze w odę. Moja magiczna gałązko...widzę ją i nie myśląc nic (tak dla odmiany) daję za nią nura.
...
- Moja różdżka... - seplenię pod nosem i patrzę z przerażeniem dół, zaraz jednak podnoszę dłoń otwartą przed siebie w kierunku tego człowieka co się zbliża. Nie wiem o co mu chodzi i mnie trochę to przeraża, że krzyczy coś o dzianiu się czegoś.
- Nie podchodź! Stój! Zostań w miejscu! - upominam go i patrze w odę. Moja magiczna gałązko...widzę ją i nie myśląc nic (tak dla odmiany) daję za nią nura.
Marzec przyniósł ze sobą chłód. Jak na zimę przystało. Termometry pokazywały temperatury w okolicach zera, a szyby czasem pokrywały się szronem. Nic więc dziwnego, że woda w morzach, jeziorach i rzekach była zimna. Albo raczej lodowata. Alan nigdy w życiu nie wszedłby do takowej z własnej woli, ceniąc sobie swoje życie, zdrowie i komfort. Ale tym razem sytuacja go do tego zmusiła. Choć ocenił ją nieco źle myśląc, że dziewczyna chce popełnić samobójstwo. Tak czy siak, byłby kompletnym dupkiem, gdyby nie poszedł za kobietą, która o tej porze roku wlazła do nieprzewidywalnej, lodowatej wody. Nawet jeżeli nie pomyliłby się co do jej zamiarów wiedział, że coś mogło jej się stać. A on był typem bohatera, który gdyby mógł - najchętniej ocaliłby całą ludzkość.
Im wchodził głębiej, tym wiązanka bluźnierstw, które rzucał pod nosem, stawała się coraz bardziej siarczysta i ambitna. Nie pamiętał czy kiedykolwiek czuł aż takie zimno. Jego ubrania pochłaniały morskie fale, a on miał wrażenie, że zaraz zamieni się w sopelek lodu.
- Niech Cię, kobieto - mruczał pod nosem, czując rosnącą w nim frustrację. Co też jej odbiło by rzucać się do tak lodowatej wody. Co jakiś czas krzyczał w stronę dziewczyny, starając się zwrócić jej uwagę. A gdy w końcu mu się to udało - ta wydawała się mocno zlękniona faktem, że ktoś za nią podążał. To zaś tylko mocniej utwierdzało go w przekonaniu, że chce sobie zrobić krzywdę. Błędnym. Ale w jego mniemaniu prawdziwym.
Był zbyt daleko by móc dobrze ocenić jej poczynania. Przez chwilę mignęła mu przed oczami jakaś rzecz, która równie szybko zniknęła z zasięgu jego wzroku. Zatrzymał się natychmiast, kiedy wysunęła w jego stronę dłoń. Choć kompletnie nie rozumiał co się dzieje.
- Zwariowałaś?! Nie idź dalej! - Krzyknął zaraz za jej słowami. Ale ta wydawała się go nie słuchać. I zaraz zaczęła rzucać się na wodę, oddalając się od niego jeszcze bardziej. Oczywiście w stronę głębszej wody.
W tym momencie Alan zrobił się niemalże niebieski na twarzy. Miał wrażenie, że jego serce wyskoczyło mu z piersi. Zaś z ust posypały się słowa znacznie ostrzejsze niż ,,Na brodę Merlina".
Co mógł zrobić? Natychmiast, z paniką rzucił się przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym była dziewczyna i starał się dopaść ją jak najszybciej. Jeżeli zaś udało mu się ją dogonić, złapał ją za ramiona i potrząsnął nimi choć miał wrażenie, że jego dłonie są sztywne niczym patyki.
- Nie rób tego! Nie wiem co się stało, ale poradzisz sobie. Samobójstwo w morzu to najgłupszy pomysł! - Patrzył jej w oczy z przejęciem. Mokrzy, zmarznięci, sini, bladzi. Jeszcze trochę pobędą w tej wodzie a zamarzną.
Im wchodził głębiej, tym wiązanka bluźnierstw, które rzucał pod nosem, stawała się coraz bardziej siarczysta i ambitna. Nie pamiętał czy kiedykolwiek czuł aż takie zimno. Jego ubrania pochłaniały morskie fale, a on miał wrażenie, że zaraz zamieni się w sopelek lodu.
- Niech Cię, kobieto - mruczał pod nosem, czując rosnącą w nim frustrację. Co też jej odbiło by rzucać się do tak lodowatej wody. Co jakiś czas krzyczał w stronę dziewczyny, starając się zwrócić jej uwagę. A gdy w końcu mu się to udało - ta wydawała się mocno zlękniona faktem, że ktoś za nią podążał. To zaś tylko mocniej utwierdzało go w przekonaniu, że chce sobie zrobić krzywdę. Błędnym. Ale w jego mniemaniu prawdziwym.
Był zbyt daleko by móc dobrze ocenić jej poczynania. Przez chwilę mignęła mu przed oczami jakaś rzecz, która równie szybko zniknęła z zasięgu jego wzroku. Zatrzymał się natychmiast, kiedy wysunęła w jego stronę dłoń. Choć kompletnie nie rozumiał co się dzieje.
- Zwariowałaś?! Nie idź dalej! - Krzyknął zaraz za jej słowami. Ale ta wydawała się go nie słuchać. I zaraz zaczęła rzucać się na wodę, oddalając się od niego jeszcze bardziej. Oczywiście w stronę głębszej wody.
W tym momencie Alan zrobił się niemalże niebieski na twarzy. Miał wrażenie, że jego serce wyskoczyło mu z piersi. Zaś z ust posypały się słowa znacznie ostrzejsze niż ,,Na brodę Merlina".
Co mógł zrobić? Natychmiast, z paniką rzucił się przed siebie, by jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym była dziewczyna i starał się dopaść ją jak najszybciej. Jeżeli zaś udało mu się ją dogonić, złapał ją za ramiona i potrząsnął nimi choć miał wrażenie, że jego dłonie są sztywne niczym patyki.
- Nie rób tego! Nie wiem co się stało, ale poradzisz sobie. Samobójstwo w morzu to najgłupszy pomysł! - Patrzył jej w oczy z przejęciem. Mokrzy, zmarznięci, sini, bladzi. Jeszcze trochę pobędą w tej wodzie a zamarzną.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rety, rety, rety...
Priorytetem staje się moja różdżka. Nie zapominam jednak o istnieniu tego mężczyzny. Wręcz przeciwnie - za jego sprawą wiem, że potrzebuję jej jeszcze bardziej! Nie wiem czego ode mnie chce, a przecież może wszystkiego. Jestem jak ta owieczka na bezludziu, a on mógł być wilkiem. Ja wiem, że winnam mieć więcej wiary, lecz jak tu mieć, jak tu biegnie do ciebie jakiś furiat drący się w przestrzeń i z determinacją wbiega w to płynne lodowisko jakim jest marcowa toń morza. Przecież nie może być normalny. Musi mieć tego powód, a mnie aż ciarki przechodzą, gdy sobie myślę do tego, że znikąd pomocy tutaj nie mogę oczekiwać, jak tylko od samej siebie. Moją twarz wykrzywia więc zmarszczka zawziętości i rzucam się w wodę z nadzieją i strachem, że dożyję lub nie dożyję jutra. Palce moje jednak szczęśliwie odnajdują różdżkę i zaciskają się na niej. Triumfalnie unoszę ją w górę na znak, że jak chce to potrafię, a zaraz potem znów wydaję z siebie głos przestrachu. opadł mnie. Trząsał mną. W podbrzuszu czuję chłód który przelewa się mrowiącym niepokojem po moim ciele. Nie jestem jednak przerażonym pisklęciem. Mam w sobie odwagę po którą sięgam. Zrywam się, szarpię i posyłam ku jego twarzy otwartą dłoń chcąc sprzedać mu siarczystego klapsa w lico. Ale nie wiem jak z tą moją siłą bo ręki od tego chłodu nie czuję i mam wrażenie, że zamiast kończyną to zamachnęłam się na niego wiosłem przytroczonym do mojego barku. Potem zamilkłam i patrzę na niego z bojowniczo rażącymi go oczami. Moja klatka piersiowa unosi się gwałtownie i opada.
- Samobójstwo?! Że niby ja? JA SAMOBÓJCZYNIĄ?! - unoszę się bo teraz do mnie dochodzi to co on mówi i w głowie mi się nie mieści - MA MNIE PAN ZA WARIATKĘ?! - unoszę się dalej nie wierząc w to co słyszą moje uszy.
Priorytetem staje się moja różdżka. Nie zapominam jednak o istnieniu tego mężczyzny. Wręcz przeciwnie - za jego sprawą wiem, że potrzebuję jej jeszcze bardziej! Nie wiem czego ode mnie chce, a przecież może wszystkiego. Jestem jak ta owieczka na bezludziu, a on mógł być wilkiem. Ja wiem, że winnam mieć więcej wiary, lecz jak tu mieć, jak tu biegnie do ciebie jakiś furiat drący się w przestrzeń i z determinacją wbiega w to płynne lodowisko jakim jest marcowa toń morza. Przecież nie może być normalny. Musi mieć tego powód, a mnie aż ciarki przechodzą, gdy sobie myślę do tego, że znikąd pomocy tutaj nie mogę oczekiwać, jak tylko od samej siebie. Moją twarz wykrzywia więc zmarszczka zawziętości i rzucam się w wodę z nadzieją i strachem, że dożyję lub nie dożyję jutra. Palce moje jednak szczęśliwie odnajdują różdżkę i zaciskają się na niej. Triumfalnie unoszę ją w górę na znak, że jak chce to potrafię, a zaraz potem znów wydaję z siebie głos przestrachu. opadł mnie. Trząsał mną. W podbrzuszu czuję chłód który przelewa się mrowiącym niepokojem po moim ciele. Nie jestem jednak przerażonym pisklęciem. Mam w sobie odwagę po którą sięgam. Zrywam się, szarpię i posyłam ku jego twarzy otwartą dłoń chcąc sprzedać mu siarczystego klapsa w lico. Ale nie wiem jak z tą moją siłą bo ręki od tego chłodu nie czuję i mam wrażenie, że zamiast kończyną to zamachnęłam się na niego wiosłem przytroczonym do mojego barku. Potem zamilkłam i patrzę na niego z bojowniczo rażącymi go oczami. Moja klatka piersiowa unosi się gwałtownie i opada.
- Samobójstwo?! Że niby ja? JA SAMOBÓJCZYNIĄ?! - unoszę się bo teraz do mnie dochodzi to co on mówi i w głowie mi się nie mieści - MA MNIE PAN ZA WARIATKĘ?! - unoszę się dalej nie wierząc w to co słyszą moje uszy.
Kompletnie nie rozumiał o co chodzi i co się dzieje. Dziewczyna zachowywała się co najmniej dziwnie. Rzucała się na wodę niczym wariatka, co i rusz posyłając mu dziwne spojrzenia zza ramienia. Chciała od niego uciec. Ale dlaczego? Po to, aby nie przeszkodził jej w samobójstwie? Im dłużej to trwało, tym bardziej był zdezorientowany. Nie miał jednak czasu na to, aby zatrzymać się i przemyśleć. Nie, kiedy w grę wchodziła tak poważna sprawa. A przynajmniej w jego mniemaniu. Tak czy siak podążał więc za nią, by ostatecznie ją dorwać i wytrząchać za ramiona raz czy dwa razy. Skoro bowiem zimna woda nie otrzeźwiła jej umysłu, to może chociaż coś takiego pomoże? No cóż. Tu sprawa miała się nieco inaczej. Najpierw otrzymał siarczyste uderzenie w policzek, które zapewne jakiś czas będzie na nim widoczne. A potem doszły słowa...
Pojawiła się kompletna dezorientacja.
Alan wyraźnie znieruchomiał, kiedy wykrzyczała pierwsze słowa. Dopiero wtedy dotarło do niego, że najwyraźniej się pomylił. To jednak wcale nie polepszało sprawy. Nic to nie rozwiązywało, nic nie wyjaśniało. A on czuł tylko większy mętlik w głowie. Jego myśli kotłowały się i kłóciły ze sobą. Z jednej strony krążyły dookoła tego, że całe jego ciało sygnalizowało, że jest mu cholernie zimno. A z drugiej starały się rozwiązać tę jakże intrygującą zagadkę. Po co młoda kobieta włazi w marcu do zimnej wody?
- A kto o zdrowych zmysłach wchodzi w marcu do morza?! Na Merlina, przecież temperatura wody waha się w okolicy zera stopni! - Wykrzyczał w obronie. Tak, dzieci. Kłóćcie się, krzyczcie. Siedząc w zimie w morzu. Brawo za trzeźwość umysłu. Gdzieś tam w głowie może i zawitała mu myśl, że wypadałoby wyjść z wody, jednak obrona własnego honoru i kłótnia z, w jego mniemaniu, wariatką, były ważniejsze.
Pojawiła się kompletna dezorientacja.
Alan wyraźnie znieruchomiał, kiedy wykrzyczała pierwsze słowa. Dopiero wtedy dotarło do niego, że najwyraźniej się pomylił. To jednak wcale nie polepszało sprawy. Nic to nie rozwiązywało, nic nie wyjaśniało. A on czuł tylko większy mętlik w głowie. Jego myśli kotłowały się i kłóciły ze sobą. Z jednej strony krążyły dookoła tego, że całe jego ciało sygnalizowało, że jest mu cholernie zimno. A z drugiej starały się rozwiązać tę jakże intrygującą zagadkę. Po co młoda kobieta włazi w marcu do zimnej wody?
- A kto o zdrowych zmysłach wchodzi w marcu do morza?! Na Merlina, przecież temperatura wody waha się w okolicy zera stopni! - Wykrzyczał w obronie. Tak, dzieci. Kłóćcie się, krzyczcie. Siedząc w zimie w morzu. Brawo za trzeźwość umysłu. Gdzieś tam w głowie może i zawitała mu myśl, że wypadałoby wyjść z wody, jednak obrona własnego honoru i kłótnia z, w jego mniemaniu, wariatką, były ważniejsze.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rzuciłam się jak ta harpia, a on wyraźnie stracił rezon bo patrzy i chyba tylko siłą woli nie macha ustami jak ta ryba w wodzie. Doskonale! Triumf dodaje mi skrzydeł i zionę na niego potokiem słów bo co to za bzdury śmie on mi rzucać w twarz. Potem to ja jednak szybko tracę zapał i patrze na niego tak, jak pustaki spoglądają na murarza - bezmyślnie. Bo pustaki przecież nie myślą. Nie mogą - bo są cegłami. Idąc tą myślą dalej wiemy, że nie powinny też niczego czuć, a niestety świadoma jestem BARDZO tego, że moje czoło pokrywa się zmarszczkami zakłopotania, a w oczach hula mi zażenowanie. Cudem powstrzymuję się od ucieknięcia wzrokiem gdzieś w bok.
- P-p-pan też w t-t-tej wodzie stoi. Proszę nie być więc t-takim do przodu! - myślę, mówię i mrużę oczy na tyle, by móc łudzić się, że nie dostrzeże przez nie towarzyszącej mi w głowie pustki. Nie mogę się nadziwić sobie samej, jaki wojowniczy ze mnie pustak...
I tak go mierzę przez kolejne sekundy, dygocząc w tej wodzie i szczekając zębami stwierdzam, że jemu to chyba nie jest mocno cieplej niż mnie. Poza tym, zaczyna mnie łapać żal, że się na niego zamachnęłam tą ręką, że krzyczę, a Barrego porwało mi morze i to wcale nie wina mężczyzny stojącego przede mną...krzywię się.
- Puść mnie - cedzę z pretensją przez zęby rozkaz, obruszając się by zrzucić z ramion jego ręce i jeżeli mi się udaje to odwracam się do niego plecami i idę w stronę brzegu.
- Z wami wszystkimi to tak jest! Pojawiacie się znikąd, sobie d-d-dopowiadacie sami co widzicie i p-prawda dla was t-t-to objawiona! A wystarczy pomyśleć! Przecież czemu ja miałabym się zabić? Dla B-Barrego? Tej MENDY?! Niech go morze w d-d-diabły bierze! Zatańczę mu na g-g-grobie w turkusowej suk-kni! - Zaciskam mocniej dłoń na różdżce by jej nie stracić, kiedy tak chaotycznie idę przed siebie, targana spazmami chłodu - C-co z wami jest nie tak!? - warczę dalej, a wiatr świszczy w uszach. Czuję się podle i mam ochotę paść na kolana w tej wodzie i przepraszać tego człowieka, że słucha tych bzdur, lecz nic takiego nie robię - Jak w dekolcie się nie chodzi to oznacza, że nie warta zainteres-so-sowania jestem!? - Żal i smutek złamały mój głos, który w tym momencie nie brzmiał już tak wyniośle.
- P-p-pan też w t-t-tej wodzie stoi. Proszę nie być więc t-takim do przodu! - myślę, mówię i mrużę oczy na tyle, by móc łudzić się, że nie dostrzeże przez nie towarzyszącej mi w głowie pustki. Nie mogę się nadziwić sobie samej, jaki wojowniczy ze mnie pustak...
I tak go mierzę przez kolejne sekundy, dygocząc w tej wodzie i szczekając zębami stwierdzam, że jemu to chyba nie jest mocno cieplej niż mnie. Poza tym, zaczyna mnie łapać żal, że się na niego zamachnęłam tą ręką, że krzyczę, a Barrego porwało mi morze i to wcale nie wina mężczyzny stojącego przede mną...krzywię się.
- Puść mnie - cedzę z pretensją przez zęby rozkaz, obruszając się by zrzucić z ramion jego ręce i jeżeli mi się udaje to odwracam się do niego plecami i idę w stronę brzegu.
- Z wami wszystkimi to tak jest! Pojawiacie się znikąd, sobie d-d-dopowiadacie sami co widzicie i p-prawda dla was t-t-to objawiona! A wystarczy pomyśleć! Przecież czemu ja miałabym się zabić? Dla B-Barrego? Tej MENDY?! Niech go morze w d-d-diabły bierze! Zatańczę mu na g-g-grobie w turkusowej suk-kni! - Zaciskam mocniej dłoń na różdżce by jej nie stracić, kiedy tak chaotycznie idę przed siebie, targana spazmami chłodu - C-co z wami jest nie tak!? - warczę dalej, a wiatr świszczy w uszach. Czuję się podle i mam ochotę paść na kolana w tej wodzie i przepraszać tego człowieka, że słucha tych bzdur, lecz nic takiego nie robię - Jak w dekolcie się nie chodzi to oznacza, że nie warta zainteres-so-sowania jestem!? - Żal i smutek złamały mój głos, który w tym momencie nie brzmiał już tak wyniośle.
Był cierpliwym człowiekiem. Mniej lub bardziej - zależnie od sytuacji, jednak zdecydowanie był. Cierpliwym i dobrym, choć z czystej skromności sam nigdy by siebie tak nie nazwał. Pobiegł za nią sądząc, że chce się zabić. Zniósł zimną wodę i jej krzyk. Był skłonny nawet wybaczyć jej fakt, że go uderzyła. Zwłaszcza, skoro najwyraźniej pomylił się okrutnie w osądzie i dziewczyna wcale żadnego samobójstwa nie planowała. Jednak gdy znowu zaczęła krzyczeć - miarka się przebrała. Choć nie był typem, który robiłby z tego powodu sceny, krzyczałby, wymachiwał rękami czy zrobił coś jeszcze innego.
- Stoję. A nie powinienem. - Warknął pod nosem, zaciskając mocno zęby. Starał się nimi nie szczękać, ale szczękanie zębami najwyraźniej było zaraźliwe. Jak ziewanie, mania kotów oraz ospa wietrzna. No więc zaczął szczękać i on, opatulając się rękami jak gdyby to miało coś pomóc. W końcu ciągle byli co najmniej po pas w wodzie. Zmarznięci, wkurzeni, a na dodatek Sally nie dostała tego, po co tak rozpaczliwie i nierozsądnie pobiegła. Pech to pech, prawda?
Puścił ją gdy tylko o to poprosiła, nie mając zamiaru jej bezsensownie trzymać. Ręce miał sztywne i sine od zimna, a więc starał się coś z tym zrobić - rzecz jasna bezskutecznie. Warczał pod nosem jakieś przekleństwa, zastanawiając się po jaką cholerę ciągle stoją w tej wodzie. Albo raczej on stoi. Mógł ją przecież zostawić i iść sobie. Ale nie, stał jak ten kołek, bo takim był człowiekiem i nigdy w życiu nie zostawiłby jej samej w tej lodowatej wodzie. Miał stanowczo za dobre serce. Całe szczęście dziewczyna najwyraźniej posiadała jakieś resztki rozumu, bo już po chwili odwróciła się i obrała kierunek w stronę lądu. Szedł za nią milczący, cierpliwy i zgrzytający zębami od tego przeraźliwego zimna. Słuchał jej i ignorował jej słowa. Albo raczej starał się, ale choć zewnętrznie miał wrażenie, że zaraz zamieni się w kostkę lodu, wewnętrznie powoli zaczynał się gotować.
- Następnym razem choćbyś wisiała na brzegu kilometrowej skarpy, trzymając się jej ostatnim paluszkiem - nie pójdę Ci pomóc za żadne skarby. - Warczał pod nosem, idąc za nią. Nie był nawet pewien czy słyszała. I nie był pewien czy chciał, aby słyszała, ale jeżeli nawet tak się stało to miał to w tej chwili serdecznie gdzieś. - Co za kopnięta kobieta. Na Merlina, po jaką cholerę ja właziłem do tej wody!? - Lamentował dalej, choć nie miał tego w zwyczaju. Sytuacja jednak wyraźnie go do tego zmuszała, wybierając z niego resztki spokoju i cierpliwości. A także ciepła. Gdy wreszcie dotarli na brzeg, zaczął mieć wrażenie, że już w wodzie będzie mu lepiej. No ale... Dotarł do swojego porzuconego na ziemi płaszcza (na całe szczęście - suchego) i już miał go wkładać, kiedy zawahał się. Westchnął przeciągle, zaklął siarczyście pod nosem przeklinając samego siebie, po czym spojrzał na Sally.
- Zdejmuj ubrania, ja się odwrócę. - Mruknął, odwracając się do niej tyłem, ale wyciągając do tyłu rękę ze swoim płaszczem. Trząsł się z zimna, dygotał zębami, ale nie miał serca ubierać się w ciepłe ubrania, kiedy kobieta przy nim marzła. - Zamarzniesz żywcem jeżeli zostaniesz w tych mokrych ubraniach. - Sytuacja nie pozwalała mu przemyśleć sprawy, czy zna jakieś zaklęcia osuszające.
- Stoję. A nie powinienem. - Warknął pod nosem, zaciskając mocno zęby. Starał się nimi nie szczękać, ale szczękanie zębami najwyraźniej było zaraźliwe. Jak ziewanie, mania kotów oraz ospa wietrzna. No więc zaczął szczękać i on, opatulając się rękami jak gdyby to miało coś pomóc. W końcu ciągle byli co najmniej po pas w wodzie. Zmarznięci, wkurzeni, a na dodatek Sally nie dostała tego, po co tak rozpaczliwie i nierozsądnie pobiegła. Pech to pech, prawda?
Puścił ją gdy tylko o to poprosiła, nie mając zamiaru jej bezsensownie trzymać. Ręce miał sztywne i sine od zimna, a więc starał się coś z tym zrobić - rzecz jasna bezskutecznie. Warczał pod nosem jakieś przekleństwa, zastanawiając się po jaką cholerę ciągle stoją w tej wodzie. Albo raczej on stoi. Mógł ją przecież zostawić i iść sobie. Ale nie, stał jak ten kołek, bo takim był człowiekiem i nigdy w życiu nie zostawiłby jej samej w tej lodowatej wodzie. Miał stanowczo za dobre serce. Całe szczęście dziewczyna najwyraźniej posiadała jakieś resztki rozumu, bo już po chwili odwróciła się i obrała kierunek w stronę lądu. Szedł za nią milczący, cierpliwy i zgrzytający zębami od tego przeraźliwego zimna. Słuchał jej i ignorował jej słowa. Albo raczej starał się, ale choć zewnętrznie miał wrażenie, że zaraz zamieni się w kostkę lodu, wewnętrznie powoli zaczynał się gotować.
- Następnym razem choćbyś wisiała na brzegu kilometrowej skarpy, trzymając się jej ostatnim paluszkiem - nie pójdę Ci pomóc za żadne skarby. - Warczał pod nosem, idąc za nią. Nie był nawet pewien czy słyszała. I nie był pewien czy chciał, aby słyszała, ale jeżeli nawet tak się stało to miał to w tej chwili serdecznie gdzieś. - Co za kopnięta kobieta. Na Merlina, po jaką cholerę ja właziłem do tej wody!? - Lamentował dalej, choć nie miał tego w zwyczaju. Sytuacja jednak wyraźnie go do tego zmuszała, wybierając z niego resztki spokoju i cierpliwości. A także ciepła. Gdy wreszcie dotarli na brzeg, zaczął mieć wrażenie, że już w wodzie będzie mu lepiej. No ale... Dotarł do swojego porzuconego na ziemi płaszcza (na całe szczęście - suchego) i już miał go wkładać, kiedy zawahał się. Westchnął przeciągle, zaklął siarczyście pod nosem przeklinając samego siebie, po czym spojrzał na Sally.
- Zdejmuj ubrania, ja się odwrócę. - Mruknął, odwracając się do niej tyłem, ale wyciągając do tyłu rękę ze swoim płaszczem. Trząsł się z zimna, dygotał zębami, ale nie miał serca ubierać się w ciepłe ubrania, kiedy kobieta przy nim marzła. - Zamarzniesz żywcem jeżeli zostaniesz w tych mokrych ubraniach. - Sytuacja nie pozwalała mu przemyśleć sprawy, czy zna jakieś zaklęcia osuszające.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Nikt ci nie kazał! - upominam go ze złością, pomijając wszelakie grzeczności, których mnie mama uczyło bo już słuchać tego nie mogę. Narzeka jak stara buła. Jakbym go tu siłą kazała wchodzić lub pod karą śmierci, a przecież zrobił to sam z siebie więc niech tu mi nie próbuje wykorzystywać mojej osoby do usprawiedliwień! Sam nie ma zdrowych zmysłów! Nienormalny! Że niby samobójstwo?! Prycham wzgardliwie. Co to za pomysł.
- D-doskonale! - rzucam z triumfem - Twoje jęki i tak pobudziłyby zamarłych więc czym tu się przejmować?! - spadnę, zginę i jeśli będzie stał gdzieś obok to pewna byłam, że zmartwychwstanę i zawstydzę Jezusa. Zresztą skąd we mnie te myśli i czemu z taka łatwością mi do głowy przychodzą - nie wiem. Niosą mnie emocje tak jak te fale poły mojego płaszcza, i moje nogi mnie do brzegu. Nie wiem już czy żar czuję na twarzy z goryczy czy złości. Na pewno oczy mi się szklą z bezradności i głupoty - mojej i Barrego. Milion myśli jedna chwila. Nie wiem czemu do tego wszystkiego parskam śmiechem i wywracam oczami słysząc docierające do mnie urywki jęków tego wysokiego pana. Nie interesuje mnie już nic. Niech sobie myśli co chce, ja mam to w nosie. Chce być teraz pod kołdrą z blachą ciepłego ciasta które pytać mnie o nic nie będzie i zrozumie ale nie - jestem na skalistym wybrzeżu gdzie wiatr zacina we mnienożami chłonnymi podmuchami.
- CO - odwracam się do niego. Oczy mam jak półmiski, głos mój wyraża oburzenie i niedowierzanie, a ręce w obronnym geście nakrywają piersi. Co za prostak! Jeśli nie padł trupem od mojego spojrzenia to niech się szykuje na to, że zaraz potraktuję go jak mięso na szaszłyki i nadzieję go na...
- Och...- powstrzymuję nagle lawinę morderczych myśli, gdy się tłumaczy, że to dla mojego dobra bym nie zamarzła. Przecieram wierzch dłoni palące mnie oczy, blady rumieniec wstydu wchodzi mi na siny polik (bo przecież wstyd mi, że tak na mimo wszystko dobrym człowieku się wyżywam). A jednak zamiast przyznać mu rację...
- A co wtedy z panem, panie Jęczybuła? Stanie się Pan mrożonym sucharkiem? - mrużę oczy, a w moim głosie trzęsie się ironia. Dosłownie. - Nie Pan mówił przypadkiem, że za żadne skarby pomocy mi już nie udzieli? Proszę sobie ten płaszcz więc zachować i trzymać się swojego przyrzeczenia. Doskonale dam sobie radę sama - zarządzam zadzierając podbródek. Jestem wiedźmą. Niech mi więc znika z oczu, ja sobie dam radę! Nie wiem przecież, że to czarodziej więc uparcie trzymam się swojej racji mimo, że przemoczona stoję na skalnych płytach blada jak ściana i telepię się jak pieszczona prądem. No i stąd człowieku!
- D-doskonale! - rzucam z triumfem - Twoje jęki i tak pobudziłyby zamarłych więc czym tu się przejmować?! - spadnę, zginę i jeśli będzie stał gdzieś obok to pewna byłam, że zmartwychwstanę i zawstydzę Jezusa. Zresztą skąd we mnie te myśli i czemu z taka łatwością mi do głowy przychodzą - nie wiem. Niosą mnie emocje tak jak te fale poły mojego płaszcza, i moje nogi mnie do brzegu. Nie wiem już czy żar czuję na twarzy z goryczy czy złości. Na pewno oczy mi się szklą z bezradności i głupoty - mojej i Barrego. Milion myśli jedna chwila. Nie wiem czemu do tego wszystkiego parskam śmiechem i wywracam oczami słysząc docierające do mnie urywki jęków tego wysokiego pana. Nie interesuje mnie już nic. Niech sobie myśli co chce, ja mam to w nosie. Chce być teraz pod kołdrą z blachą ciepłego ciasta które pytać mnie o nic nie będzie i zrozumie ale nie - jestem na skalistym wybrzeżu gdzie wiatr zacina we mnie
- CO - odwracam się do niego. Oczy mam jak półmiski, głos mój wyraża oburzenie i niedowierzanie, a ręce w obronnym geście nakrywają piersi. Co za prostak! Jeśli nie padł trupem od mojego spojrzenia to niech się szykuje na to, że zaraz potraktuję go jak mięso na szaszłyki i nadzieję go na...
- Och...- powstrzymuję nagle lawinę morderczych myśli, gdy się tłumaczy, że to dla mojego dobra bym nie zamarzła. Przecieram wierzch dłoni palące mnie oczy, blady rumieniec wstydu wchodzi mi na siny polik (bo przecież wstyd mi, że tak na mimo wszystko dobrym człowieku się wyżywam). A jednak zamiast przyznać mu rację...
- A co wtedy z panem, panie Jęczybuła? Stanie się Pan mrożonym sucharkiem? - mrużę oczy, a w moim głosie trzęsie się ironia. Dosłownie. - Nie Pan mówił przypadkiem, że za żadne skarby pomocy mi już nie udzieli? Proszę sobie ten płaszcz więc zachować i trzymać się swojego przyrzeczenia. Doskonale dam sobie radę sama - zarządzam zadzierając podbródek. Jestem wiedźmą. Niech mi więc znika z oczu, ja sobie dam radę! Nie wiem przecież, że to czarodziej więc uparcie trzymam się swojej racji mimo, że przemoczona stoję na skalnych płytach blada jak ściana i telepię się jak pieszczona prądem. No i stąd człowieku!
Racja - nikt mu nie kazał. Jednak gdyby tego nie zrobił, gdyby za nią nie poszedł - bardzo długo gryzłby się i obwiniał za to. Bardzo długo zastanawiałby się co się z nią stało, czy dobrze zrobił i co powinien zrobić. Ale nie mógł jej o tym powiedzieć, prawda? Nie mógł. Zdecydowanie.
Tak więc podążał za nią w ciszy, słuchając jak na niego marudzi. On również marudził na nią, a więc można powiedzieć, że nie byli w tym samotni. Opatulał się rękami, co i tak nic nie dawało, więc próbował także pocierać swoje ramiona. To także nie działało i nadal czuł te przeszywające, kujące wręcz zimno. Zgrzytał i szczękał zębami na zmianę, przeklinając w duchu siebie, ją i całą tą sytuacje. Jednocześnie też walczył z wodą, która wcale nie ułatwiała im zadania i utrudniała chodzenie. A chodzenie ze zmarzniętymi, sztywnymi kończynami było jeszcze trudniejsze.
Ale w końcu udało się. Eureka! Doszli do brzegu. Tyle, że to również nie dawało zbyt wiele. Chłodny, typowy dla obszarów nadmorskich wiatr może i dawał przyjemne ochłodzenie w lato, jednak w ich sytuacji był jedynie nieprzyjacielem. Muskał ich twarze, targał włosy a także powodował, iż sam Bennett miał wrażenie, że w wodzie było mu cieplej niż na plaży. Jednak, jak to on, oczywiście najpierw martwił się bardziej o innych niż o siebie. Nawet jeżeli dziewczyna przed nim była źródłem całej tej sytuacji. I w dodatku była dla niego niemiła. Dlatego zaoferował jej swój płaszcz. Jej wybuchowa reakcja nie wywarła zaś na nim wrażenia. Poniekąd się jej spodziewał. Westchnął jedynie, kiedy rozpoczęła swoją gadaninę. Że też nie zamarzły jej usta...
- Po pierwsze - bierz i nie gadaj, bo to co się teraz tutaj wyprawia podchodzi pod idiotyzm. - Jęknął zażenowany, wznosząc oczy ku niebu. Merlinie... Widzisz i nie grzmisz. A może wcale nie widzisz? - Po drugie, na Merlina, czego Ty chcesz kobieto? Próbuję Ci pomóc pomimo tego, że jednocześnie uważam za niesprawiedliwość losu, że nie zamroziło Ci jeszcze buzi. - Widocznie ponosiły go nerwy. Kiedy ostatni raz był dla kogoś taki ostry i niemiły? Oj, Sally. Wyciągasz z Bennetta dawno zakopane, uwięzione gdzieś demony.
- Po drugie... - wyciągnął różdżkę. - Mogę użyć tego do rozpalenia ogniska. Albo jeszcze lepiej - teleportować się do domu. Potrafisz się teleportować? Jeżeli nie - czekałaby Cię długa i nieprzyjemna droga do domu w mokrych ubraniach. - Westchnął przeciągle i machnął różdżką rozpalając prowizoryczne ognisko. Stanął nad nim i szczękając zębami wystawił dłonie w jego kierunku. Co on tu jeszcze robił... Powinien teleportować się do domu i mieć gdzieś tą nienormalną pannę.
Tak więc podążał za nią w ciszy, słuchając jak na niego marudzi. On również marudził na nią, a więc można powiedzieć, że nie byli w tym samotni. Opatulał się rękami, co i tak nic nie dawało, więc próbował także pocierać swoje ramiona. To także nie działało i nadal czuł te przeszywające, kujące wręcz zimno. Zgrzytał i szczękał zębami na zmianę, przeklinając w duchu siebie, ją i całą tą sytuacje. Jednocześnie też walczył z wodą, która wcale nie ułatwiała im zadania i utrudniała chodzenie. A chodzenie ze zmarzniętymi, sztywnymi kończynami było jeszcze trudniejsze.
Ale w końcu udało się. Eureka! Doszli do brzegu. Tyle, że to również nie dawało zbyt wiele. Chłodny, typowy dla obszarów nadmorskich wiatr może i dawał przyjemne ochłodzenie w lato, jednak w ich sytuacji był jedynie nieprzyjacielem. Muskał ich twarze, targał włosy a także powodował, iż sam Bennett miał wrażenie, że w wodzie było mu cieplej niż na plaży. Jednak, jak to on, oczywiście najpierw martwił się bardziej o innych niż o siebie. Nawet jeżeli dziewczyna przed nim była źródłem całej tej sytuacji. I w dodatku była dla niego niemiła. Dlatego zaoferował jej swój płaszcz. Jej wybuchowa reakcja nie wywarła zaś na nim wrażenia. Poniekąd się jej spodziewał. Westchnął jedynie, kiedy rozpoczęła swoją gadaninę. Że też nie zamarzły jej usta...
- Po pierwsze - bierz i nie gadaj, bo to co się teraz tutaj wyprawia podchodzi pod idiotyzm. - Jęknął zażenowany, wznosząc oczy ku niebu. Merlinie... Widzisz i nie grzmisz. A może wcale nie widzisz? - Po drugie, na Merlina, czego Ty chcesz kobieto? Próbuję Ci pomóc pomimo tego, że jednocześnie uważam za niesprawiedliwość losu, że nie zamroziło Ci jeszcze buzi. - Widocznie ponosiły go nerwy. Kiedy ostatni raz był dla kogoś taki ostry i niemiły? Oj, Sally. Wyciągasz z Bennetta dawno zakopane, uwięzione gdzieś demony.
- Po drugie... - wyciągnął różdżkę. - Mogę użyć tego do rozpalenia ogniska. Albo jeszcze lepiej - teleportować się do domu. Potrafisz się teleportować? Jeżeli nie - czekałaby Cię długa i nieprzyjemna droga do domu w mokrych ubraniach. - Westchnął przeciągle i machnął różdżką rozpalając prowizoryczne ognisko. Stanął nad nim i szczękając zębami wystawił dłonie w jego kierunku. Co on tu jeszcze robił... Powinien teleportować się do domu i mieć gdzieś tą nienormalną pannę.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sam Pan jest idiotyzm - syczę w myślach, lecz nie dzielę się tym na głos bo jakaś część mnie zdaje sobie sprawę, że ta część akurat jest dość trafna. No akurat tak się bowiem składało, że złamanego centa nie dałabym, jakby ktoś mi powiedział, że będę się dziś bawić w rzekomo niedoszłą samobójczynię! No doprawdy! Gdyby tata to słyszał, to by na zawał padł! Do mnie samej absurd sytuacji tak do końca nie docierał bo byłam zła i na nieszczęście świata nie należałam do osób które tłumiły to co w nich się dusiło. Całą sobą wyrażam więc targającą mną w tym momencie frustrację. Gdyby przewodnikiem magii były oczy to w tym momencie cała plaża by płonęła, a Pan Jęczybuła stałby się Jęczyskwarkiem. Nie wiele mu zresztą o tego brakowało. Niemiły jest i mi tu wyliczanki robi.
Po pierwsze - wciąż mi próbuje wciskać ten płaszcz, a widzę że się telepie, jak ja. No co za głupek! Niech myśli o sobie, ja sobie dam radę! Teatralnie wywracam oczami i gdybym mogła to wywróciłabym i jego, lecz nie mogę - to załamuję (w podobnie teatralnym wyolbrzymieniem) ręce i wydaję z siebie głos konającego. FACECI. Boże, za jakie grzechy...
Potem po drugie...to co mówi, jako "po drugie" odbieram jakby mnie ubódł szpadą. Przesadnie prywatnie, przesadnie osobiście...Nie jego wina, ja wiem - człowiek ten niczego nie jest winny, nie może wiedzieć, że z powodu tego, iż mówię w tym momencie jestem gdzie jestem. Nie może wiedzieć jak bardzo słów swoich nie kontroluję, gdy targają mną uczucia (a może wówczas są najbardziej szczere, choć sama nie chcę wierzyć, że mam taką "siebie" w sobie?)...a może w tym momencie daję mu tego niezapomnianą lekcję...? Och...gdybym powstrzymała się od mówienia tego co myśli mi podsuwają. Gdybym zatrzymała się na kilka sekund gdy wszytko w mej głowie huczy i galopuje...Lecz nie - ja pozwalam nieść się temu wszystkiemu. Targa mną coś wewnętrznego. Słuchać tego już nie mogę. Gula w gardle mi rośnie, ten sięga po różdżkę, lecz ja jestem szybsza. Nie wie co planuje, nie wiem co chce zrobić, lecz ja nie chcę słyszeć "po trzecie".
- Transformatio en rabitt - bez zająknięcia i z przekonaniem głos się mój niesie. Trzymana przez mężczyznę różdżka z głuchym, drewnianym pyknięciem upada na skałę tak jak jego płaszcz pod połami którego porusza się właściciel w swej nowej formie. Do mnie jeszcze nie dociera to co zrobiłam.
- Ale z ciebie...YGH! Matkobosko! POPATRZ DO CZEGO MNIE DOPROWADZIŁEŚ! Sam sobie jesteś winien, Panie...Królik! Zmusiłeś mnie! Nie pozostawiłeś wyboru. CELOWAŁEŚ WE MNIE RÓŻDŻKĄ! - wskazuję oskarżycielsko palcem jego pyszczek, jak małe dziecko szukającego kozła ofiarnego w psie za brak pracy domowej. Och, jak ja nisko dziś upadłam. - Ty, ty kuncfocie! - Mówię zbliżając się do mojej ofiary.
Po pierwsze - wciąż mi próbuje wciskać ten płaszcz, a widzę że się telepie, jak ja. No co za głupek! Niech myśli o sobie, ja sobie dam radę! Teatralnie wywracam oczami i gdybym mogła to wywróciłabym i jego, lecz nie mogę - to załamuję (w podobnie teatralnym wyolbrzymieniem) ręce i wydaję z siebie głos konającego. FACECI. Boże, za jakie grzechy...
Potem po drugie...to co mówi, jako "po drugie" odbieram jakby mnie ubódł szpadą. Przesadnie prywatnie, przesadnie osobiście...Nie jego wina, ja wiem - człowiek ten niczego nie jest winny, nie może wiedzieć, że z powodu tego, iż mówię w tym momencie jestem gdzie jestem. Nie może wiedzieć jak bardzo słów swoich nie kontroluję, gdy targają mną uczucia (a może wówczas są najbardziej szczere, choć sama nie chcę wierzyć, że mam taką "siebie" w sobie?)...a może w tym momencie daję mu tego niezapomnianą lekcję...? Och...gdybym powstrzymała się od mówienia tego co myśli mi podsuwają. Gdybym zatrzymała się na kilka sekund gdy wszytko w mej głowie huczy i galopuje...Lecz nie - ja pozwalam nieść się temu wszystkiemu. Targa mną coś wewnętrznego. Słuchać tego już nie mogę. Gula w gardle mi rośnie, ten sięga po różdżkę, lecz ja jestem szybsza. Nie wie co planuje, nie wiem co chce zrobić, lecz ja nie chcę słyszeć "po trzecie".
- Transformatio en rabitt - bez zająknięcia i z przekonaniem głos się mój niesie. Trzymana przez mężczyznę różdżka z głuchym, drewnianym pyknięciem upada na skałę tak jak jego płaszcz pod połami którego porusza się właściciel w swej nowej formie. Do mnie jeszcze nie dociera to co zrobiłam.
- Ale z ciebie...YGH! Matkobosko! POPATRZ DO CZEGO MNIE DOPROWADZIŁEŚ! Sam sobie jesteś winien, Panie...Królik! Zmusiłeś mnie! Nie pozostawiłeś wyboru. CELOWAŁEŚ WE MNIE RÓŻDŻKĄ! - wskazuję oskarżycielsko palcem jego pyszczek, jak małe dziecko szukającego kozła ofiarnego w psie za brak pracy domowej. Och, jak ja nisko dziś upadłam. - Ty, ty kuncfocie! - Mówię zbliżając się do mojej ofiary.
Nie był świadom nadchodzącej burzy. Nie potrafił zajrzeć wgłąb tej nieznajomej dziewczyny i dostrzec, że powoli coś się gotowało. Nie spodziewał się tego, co miało nastąpić w niedalekiej przyszłości. Zwłaszcza, że nie miał złych intencji. Od początku chciał dobrze. Chciał jej uratować życie myśląc, że chce je sobie odebrać, a potem oferując płaszcz, by nie zamarzła. Nigdy w życiu nie potrafiłby zrozumieć procesów myślowych zachodzących w jej mózgu. A gdyby tylko miał możliwość zajrzenia do jej umysłu... stwierdziłby, że coś się jej najwyraźniej popsuło. I wezwałby ślusarza.
Tak więc dalej starał się wcisnąć jej ten płaszcz. Już nawet nie dla niej, ale dla siebie. Aby nie czuć wyrzutów sumienia, aby czuć, że zrobił dobrze. Ale ta się zawzięcie upierała, machała łapskami, robiła głupie miny. Za chiny nie potrafił ogarnąć o co jej chodzi. Powoli już zaczynał tracić cierpliwość, odczuwając coraz większą ochotę do teleportowania się do domu. Był już coraz bliżej podjęcia decyzji, już ją nawet podjął. Ale... oczywiście, jak to on, musiał jeszcze coś zrobić, by nie odejść bez niczego. Chciał tej walniętej dziewczynie chociaż rozpalić ognisko. I gdy tylko sięgnął po różdżkę stało się coś, czego się nie spodziewał...
Początkowo nie wiedział o co chodzi, gdy zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zamrugał kilkukrotnie, ale doszedł do wniosku, że jest przytomny. I choć było mu jakoś dziwnie, zaczął się kręcić, próbował iść, aż w końcu ujrzał światłość. I wtedy zorientował się, że świat się rozrósł. Chwilę zajęło mu zorientowanie się o co chodzi. Nieświadomie kręcił noskiem na wszystkie strony, kiedy wreszcie zobaczył stojącą przed nim Sally. WIELKĄ SALLY. Jego królicze serce nagle zaczęło bić cholernie szybko. Spojrzał na swoje łapki... I zrozumiał.
- OŻESZ W DUPĘ MERLINA! - Krzyknąłby, ale z jego pyszczka wypadły tylko niezidentyfikowane dźwięki (what does the rabbit say?). W rosnącej panice, która jedynie zwiększała częstotliwość skurczów i rozkurczów jego biednego, króliczego serduszka, zaczął biegać dookoła i skakać. A że nie do końca jeszcze ogarniał sterowanie w opcji ,,królik", wychodziło mu to dziwacznie, przewracał się, skakał jak szalony to w górę, to w bok dookoła Sally. Zapomniał nawet o oddychaniu, nieświadomie wstrzymując powietrze w króliczych płucach. I nagle padł, ze stresu tracąc przytomność.
Spokojnie, królicze serduszko nie wybuchło. Ale się zbyt zestresowało.
Tak więc dalej starał się wcisnąć jej ten płaszcz. Już nawet nie dla niej, ale dla siebie. Aby nie czuć wyrzutów sumienia, aby czuć, że zrobił dobrze. Ale ta się zawzięcie upierała, machała łapskami, robiła głupie miny. Za chiny nie potrafił ogarnąć o co jej chodzi. Powoli już zaczynał tracić cierpliwość, odczuwając coraz większą ochotę do teleportowania się do domu. Był już coraz bliżej podjęcia decyzji, już ją nawet podjął. Ale... oczywiście, jak to on, musiał jeszcze coś zrobić, by nie odejść bez niczego. Chciał tej walniętej dziewczynie chociaż rozpalić ognisko. I gdy tylko sięgnął po różdżkę stało się coś, czego się nie spodziewał...
Początkowo nie wiedział o co chodzi, gdy zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zamrugał kilkukrotnie, ale doszedł do wniosku, że jest przytomny. I choć było mu jakoś dziwnie, zaczął się kręcić, próbował iść, aż w końcu ujrzał światłość. I wtedy zorientował się, że świat się rozrósł. Chwilę zajęło mu zorientowanie się o co chodzi. Nieświadomie kręcił noskiem na wszystkie strony, kiedy wreszcie zobaczył stojącą przed nim Sally. WIELKĄ SALLY. Jego królicze serce nagle zaczęło bić cholernie szybko. Spojrzał na swoje łapki... I zrozumiał.
- OŻESZ W DUPĘ MERLINA! - Krzyknąłby, ale z jego pyszczka wypadły tylko niezidentyfikowane dźwięki (what does the rabbit say?). W rosnącej panice, która jedynie zwiększała częstotliwość skurczów i rozkurczów jego biednego, króliczego serduszka, zaczął biegać dookoła i skakać. A że nie do końca jeszcze ogarniał sterowanie w opcji ,,królik", wychodziło mu to dziwacznie, przewracał się, skakał jak szalony to w górę, to w bok dookoła Sally. Zapomniał nawet o oddychaniu, nieświadomie wstrzymując powietrze w króliczych płucach. I nagle padł, ze stresu tracąc przytomność.
Spokojnie, królicze serduszko nie wybuchło. Ale się zbyt zestresowało.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rzucam słowa przesiąknięte złością i irytacją ku mężczyźnie, a raczej zwierzęciu (zabawnie się składa że na tą chwilę każde określenie pasuje) by zaraz potem z niepasującą do mnie wyniosłością podejść do tego płaszcza, który znalazł się na ziemi. Mamroczę po nosem jeszcze kilka przymiotników i prycham patrząc jak ten świruje. Wywracam oczami. Czemu mężczyźni tak źle wszytko znoszą?! Katar ma to umierają. Ktos zmienia ich w pluszaka to świat się wali. Powinien się cieszyć, że nie skończył jako potrawka!
- Wyolbrzymiasz to zwykła transmutacja. Od tego się nie umiera - cmokam powietrze, wywracam oczami i naciągam na grzbiet ten jego płaszcz - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony, że dopiołes swego. - Mamroczę pod nosem ściągając z siebie swój ciężki, mokry płaszcz by zaraz drżącymi rękoma zapinać kolejno guziki odzienia należącego do skróliczałej buły. Trochę bardzo w nim tonę, lecz kolejne smagnięcia wiatru mnie tak mocno nie molestują. Trochę się uspokajam i zaczynam odczuwać spotęgowane wyrzuty sumienia. No ale już, już...powolutku. Mrużę ślepia i chcę sięgać po jego różdżkę zauważając w ty momencie...króliczy zewłok.
serce mi zamarło, krew przestała płynąć, dech w piersi mi odebrało. Padam na kolana. Resztę życia spędzę w Azkabanie. Zabiłam...
- Ja nie chciałam, nie, nie, nie... - mamroczę czując, jak zbiera i się na napad histerii. Wezwać pogotowie? Do zwierzęcia? Weterynarza? A jeśli już nie żyje...? Wrzucić do morza i żyć z krwią na dłoniach...? Boje się czarować w tym stanie, co robić, co robić...
sięgam ku (nie)żyjątku drżącymi łapkami i och... - co ja najlepszego... - Bucham łkająco, głowa już mnie boli od tych huśtawek nastroju, przygarniam żyjątko i przykłada je do zagłębienia swej szyi. Gładzę je po wilgotnym futrze i lamentuję...a przynajmniej do momentu w którym zdaję sobie sprawę, że to futro pika we wnętrzu. Ta menda...przez którą w tym momencie traciłam 5 kilo i na pewno posiwiałam - żyła. Wzdycham błogo. Zbieram różdżki i znikam stąd wraz z nadbagażem.
~*~
Cofając się nieco i i idąc mniej więcej równolegle do plaży docieram do niewielkiego mogolskiego budynku którego parter zajmuje bar, a na piętrze znaleźć można pokoje do najęcia. Pani w recepcji przygląda mi się badawczo. Bo to nie tak, że jetem sina, mokra i w męskim płaszczu w którego kieszeni trzymam nieprzytomnego właściciela.
- Pokój dla dwojga - wymuszam uśmiech, a zmarszczka na czole recepcjonistki się pogłębia. Reflektuję się nad swą gapą - To znaczy pojedynczy. Jestem sama, no tak, jak ten paluszek, hehe...he...khm...można prosić też o dopisanie do rachunku wina? Najtańszego. - mówię, przypominając sobie niechętnie o stanie swojego portfela po którego chcę teraz sięgnąć i zamiast niego wyjmuję...ten należący do mojego rycerza. - Psia jego... - Blednę. No tak. swój zostawiłam w moim pałaszu, a ten zostawiłam na brzegu. Wspaniale.
- Coś się stało...?
- Nie, nie, nic, proszę tylko dać mi chwilkę - świergoczę jej sopranem, odwracam się do niej plecami i wzdycham patrząc na nieswój kawałek portfela. Wargi sklejam w wąską kreskę. To nie kradzież, Sally. Tylko zapomoga na konto zadość uczynienia stratom moralnym. - Właśnie... - Przytakuję samej sobie, przełykam suchość w gardle i otwieram znalezisko mając nadzieję, że tak jak królika przepełniała odwaga, tak portfel będą przepełniały pieniądze i cóż...- ...Och... - mrugam w zaskoczeniu. Nonszalancko odwracam się do recepcjonistki wymachując banknotami - Zmieniam zdanie - poproszę dwie butelki słodkiego, dobrego, drogiego wina.
Po chwili znajduję się już na piętrze, wpadam do najętego przez siebie pokoju. Nie zdejmując butów odwiedzam łazienkę gdzie w wannie umieszczam zwierza - tylko żadnych numerów bo skończysz jako wycieraczka - ostrzega go jeśli jest jakoś przytomny, a jeśli nie to się nie przejmuję bo raczej póki czar nie przestanie działać nie powinien sforsować żeliwnych, śliskich ścianek wanny. Upewniam się, że są tu suche ręczniki. Na podłogę zrzucam koc, jego płaszcz, hotelową czekoladkę i zatrzaskuję drzwi, rzucając na zamek urok by mężczyzna nie mógł się wydostać. Mimo wszytko boję się trochę konsekwencji...no wiecie - był trochę większy ode mnie i w ogóle...lepiej takiego trzymać jak na razie po kluczem. Nie wiadomo w jakim będzie humorze, a ja też chciałam pozbyć się z siebie mokrych ubrań...
Jego różdżkę kładę na nocnej komodzie, a sama zabieram się za pozbywanie mokrych ubrań by zaraz oblec się kołdrą jak larwa i paść na łóżko jak naleśnik na talerz. Wszystkie mięśnie mojego ciała zwiotczały, a ja wydaję z siebie westchnięcie ulgi.
Co za dzień...
- Wyolbrzymiasz to zwykła transmutacja. Od tego się nie umiera - cmokam powietrze, wywracam oczami i naciągam na grzbiet ten jego płaszcz - Mam nadzieję, że jesteś zadowolony, że dopiołes swego. - Mamroczę pod nosem ściągając z siebie swój ciężki, mokry płaszcz by zaraz drżącymi rękoma zapinać kolejno guziki odzienia należącego do skróliczałej buły. Trochę bardzo w nim tonę, lecz kolejne smagnięcia wiatru mnie tak mocno nie molestują. Trochę się uspokajam i zaczynam odczuwać spotęgowane wyrzuty sumienia. No ale już, już...powolutku. Mrużę ślepia i chcę sięgać po jego różdżkę zauważając w ty momencie...króliczy zewłok.
serce mi zamarło, krew przestała płynąć, dech w piersi mi odebrało. Padam na kolana. Resztę życia spędzę w Azkabanie. Zabiłam...
- Ja nie chciałam, nie, nie, nie... - mamroczę czując, jak zbiera i się na napad histerii. Wezwać pogotowie? Do zwierzęcia? Weterynarza? A jeśli już nie żyje...? Wrzucić do morza i żyć z krwią na dłoniach...? Boje się czarować w tym stanie, co robić, co robić...
sięgam ku (nie)żyjątku drżącymi łapkami i och... - co ja najlepszego... - Bucham łkająco, głowa już mnie boli od tych huśtawek nastroju, przygarniam żyjątko i przykłada je do zagłębienia swej szyi. Gładzę je po wilgotnym futrze i lamentuję...a przynajmniej do momentu w którym zdaję sobie sprawę, że to futro pika we wnętrzu. Ta menda...przez którą w tym momencie traciłam 5 kilo i na pewno posiwiałam - żyła. Wzdycham błogo. Zbieram różdżki i znikam stąd wraz z nadbagażem.
~*~
Cofając się nieco i i idąc mniej więcej równolegle do plaży docieram do niewielkiego mogolskiego budynku którego parter zajmuje bar, a na piętrze znaleźć można pokoje do najęcia. Pani w recepcji przygląda mi się badawczo. Bo to nie tak, że jetem sina, mokra i w męskim płaszczu w którego kieszeni trzymam nieprzytomnego właściciela.
- Pokój dla dwojga - wymuszam uśmiech, a zmarszczka na czole recepcjonistki się pogłębia. Reflektuję się nad swą gapą - To znaczy pojedynczy. Jestem sama, no tak, jak ten paluszek, hehe...he...khm...można prosić też o dopisanie do rachunku wina? Najtańszego. - mówię, przypominając sobie niechętnie o stanie swojego portfela po którego chcę teraz sięgnąć i zamiast niego wyjmuję...ten należący do mojego rycerza. - Psia jego... - Blednę. No tak. swój zostawiłam w moim pałaszu, a ten zostawiłam na brzegu. Wspaniale.
- Coś się stało...?
- Nie, nie, nic, proszę tylko dać mi chwilkę - świergoczę jej sopranem, odwracam się do niej plecami i wzdycham patrząc na nieswój kawałek portfela. Wargi sklejam w wąską kreskę. To nie kradzież, Sally. Tylko zapomoga na konto zadość uczynienia stratom moralnym. - Właśnie... - Przytakuję samej sobie, przełykam suchość w gardle i otwieram znalezisko mając nadzieję, że tak jak królika przepełniała odwaga, tak portfel będą przepełniały pieniądze i cóż...- ...Och... - mrugam w zaskoczeniu. Nonszalancko odwracam się do recepcjonistki wymachując banknotami - Zmieniam zdanie - poproszę dwie butelki słodkiego, dobrego, drogiego wina.
Po chwili znajduję się już na piętrze, wpadam do najętego przez siebie pokoju. Nie zdejmując butów odwiedzam łazienkę gdzie w wannie umieszczam zwierza - tylko żadnych numerów bo skończysz jako wycieraczka - ostrzega go jeśli jest jakoś przytomny, a jeśli nie to się nie przejmuję bo raczej póki czar nie przestanie działać nie powinien sforsować żeliwnych, śliskich ścianek wanny. Upewniam się, że są tu suche ręczniki. Na podłogę zrzucam koc, jego płaszcz, hotelową czekoladkę i zatrzaskuję drzwi, rzucając na zamek urok by mężczyzna nie mógł się wydostać. Mimo wszytko boję się trochę konsekwencji...no wiecie - był trochę większy ode mnie i w ogóle...lepiej takiego trzymać jak na razie po kluczem. Nie wiadomo w jakim będzie humorze, a ja też chciałam pozbyć się z siebie mokrych ubrań...
Jego różdżkę kładę na nocnej komodzie, a sama zabieram się za pozbywanie mokrych ubrań by zaraz oblec się kołdrą jak larwa i paść na łóżko jak naleśnik na talerz. Wszystkie mięśnie mojego ciała zwiotczały, a ja wydaję z siebie westchnięcie ulgi.
Co za dzień...
Strona 2 z 15 • 1, 2, 3 ... 8 ... 15
Dzikie wybrzeże, Walia
Szybka odpowiedź