Dzikie wybrzeże
- Och, Titusie – szepnęła znowu. – Wygląda na to, że faktycznie wpadłeś po uszy.
Oczywiście, że się martwiła. Wiedziała, że czeka go trudny wybór: rodzina i pasja do różdżkarstwa albo ukochana z innego świata. Nie mógł mieć jednego i drugiego. Ollivanderowie może byli dość liberalnym rodem, ale nadal nie dopuszczali wiązania się z charłaczkami, bez względu na to, jak wspaniałą osobą była dziewczyna, którą pokochał Titus.
To Cressidę przerażało, choć wiedziała, jak bardzo uparty potrafi być Titus i pewnego dnia podejmie decyzję, a ona będzie mogła tylko patrzeć i albo cieszyć się z dobrej decyzji, albo smucić, kiedy postanowi odejść z ukochaną. Ale nawet wtedy mimo wszystko pozostanie jej ukochanym, roztrzepanym kuzynem, nawet jeśli oficjalnie nie będą mogli się już przyjaźnić, i nawet jeśli jego ewentualna zdrada na pewno ją zaboli. Na pewno będą w niej wtedy walczyć dwie skrajności: miłość do kuzyna i wiara w słuszność tradycji.
- Kto wie, co przyniesie przyszłość – szepnęła cicho. Nie wiadomo, co będzie za kilka lat, choć Cressida nie pragnęła żadnej rewolucji, choć pewnie pragnął jej Titus, tak, by nie musiał wybierać między rodziną a miłością. A w obecnym systemie musiał.
- Mnie obchodzi. Jesteś moim kuzynem, zawsze byłeś dla mnie jak roztrzepany młodszy brat – odezwała się. – Oczywiście, że nie jest mi obojętne, co się z tobą dzieje i dlatego tak bardzo się o ciebie martwię. Wiesz... Ja nie znam innego świata poza tym, w którym dorosłam i który od maleńkości mi wpajano. Ale ty zawsze byłeś odważniejszy, skory do zgłębiania tego, co nieznane i zakazane.
Taki właśnie był. Może to wina Hogwartu i znajomości, które tam zawarł, a może po prostu to jego buntowniczy charakter powodował, że Titus posmakował zakazanych owoców i coś ciągnęło go do świata zwykłych ludzi, do młodej charłaczki, którą większość ich rówieśników by pogardzała. Cressida właściwie nigdy nie miała do czynienia z charłakami, bo jeśli już jakiś rodził się w szlacheckim rodzie, zapewne wyciszano sprawę i udawano, że taka osoba nigdy nie istniała, ale współczuła im tego, że mimo urodzenia się w magicznym świecie nie otrzymali daru i byli wykluczani nawet przez swoje rodziny.
- Musisz uważać, Titusie. Zwłaszcza teraz. – Czasy zdawały się nie sprzyjać, ponadto nestor zapewne wciąż miał na niego oko. Titus okazał jej spore zaufanie, dzieląc się swoim sekretem, więc Cressida nie miała sumienia tak po prostu go wydać, tym bardziej, że przecież to planowane spotkanie nie musiało mieć poważnych konsekwencji. Titus wciąż miał szansę zawrócić z tej drogi, a zanim to nastąpi, mógł przecież popełniać błędy młodości i robić rzeczy, których na pewno nie mógłby już robić po ślubie. Przynajmniej teoretycznie, bo w praktyce mężczyznom wolno było wiele. – Ciekawe, jak długo to potrwa, zanim i tak się dowiedzą... I tak, przejdźmy się jeszcze. Potrzebuję trochę odmiany, innych krajobrazów i widoków. Choć wiele mi brakuje do twojej żądzy przygód i wrażeń, i ja potrzebuję czasem wyrwać się ze swoich czterech ścian.
Szła wciąż po piasku, pogrążając się w myślach i zastanawiając się, jak rozwinie się ta sytuacja.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
- Mam przewalone, co nie? - pokręcił głową. No cóż, teraz mógł się śmiać, ale był to trochę śmiech przez łzy, niestety i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wbił spojrzenie w horyzont, w falujące na wodzie promienie słońca - brakowało mu tego przez kilka ostatnich dni, szczególnie, że przez ponad miesiąc wygrzewał się w południowym słońcu. A tutaj? Śnieg? Mróz? Depresji można było dostać w przeciągu kwadransa!
- Dziękuję. - obdarzył ją kolejnym uśmiechem. Nie musiał nic mówić, zapewne wiedziała, że żywi do niej takie same odczucia. Byli w podobnym wieku, więc nic dziwnego, że od razu złapali wspólny język, ot, pół dzieciństwa spędzili razem ganiając po włościach Ollivanderów. Coś niepokojącego błysnęło w spojrzeniu Titusa, kiedy ponownie spojrzał na Cressidę.
- Chciałabyś skosztować trochę zakazanego owocu? Zajrzeć do tamtego świata? - co prawda w Hogwarcie nie przykładał się do mugoloznastwa, ale kiedy olśnił go urok warczących maszyn i sam zdecydował się na taką, zwykły świat stał się dlań jakiś taki bliższy, mniej skomplikowany, prostszy... Nie przerażały go stalowe słonie mknące po ulicach, wszędzie migające światełka i inne rzeczy niezrozumiałe dla czarodziejów - Nie proponuję ci wycieczki do niemagicznego Londynu, co to to nie! - zapewnił, bo widział jak na niego patrzy - Ale... - zawahał się. To już kolejna tajemnica, która jej zdradzi tego dnia, ale trudno, raz się żyje! Zresztą o Miętusie wiedziało kilka osób i kilka takich, którzy zdecydowanie nie powinni, tyle, że każdy z nich ufał, iż młody Ollivander już dawno pozbył się problemu, podczas kiedy ten stacjonował na spokojnie w garażu Bertiego Botta - Nie wiem czy doszły cię słuchy ale jestem szczęśliwym właścicielem mugolskiego pojazdu, chciałabyś się kiedyś przejechać? To naprawdę niesamowite uczucie! Mógłbym cię nauczyć prowadzić, wbrew pozorom to nic trudnego. - pokiwał głową, chociaż sam nie wiedział czy pani Fawley podzieli jego entuzjazm. Nigdy nie była skora do psot, nawet jeśli czasem udawało mu się ją namówić na lekkie wygłupy. On sam z kolei nie mógł się już doczekać aż wreszcie siądzie za kółkiem! Stęsknił się za Miętusem prawie tak samo jak za rodziną, bo traktował ten samochód jak swój największy skarb.
- Wiem, póki co nawet nieźle mi idzie. Lord Waylon jakoś łaskawiej na mnie patrzy mam wrażenie, a współpraca z kuzynem Ulyssesem była ostatnio bardzo owocna, czym też troszkę zaplusowałem... Być może wezmę niedługo udział nie tylko w teoretycznych badaniach, ale nie chcę zapeszyć. - kiwnął głową. Przeszukiwanie opasłych tomów najstarszych ksiąg w bibliotece Ollivanderów naprawdę się opłaciło - Oby jak najwięcej. - stwierdził, powoli stąpając dalej. Chłonął otaczające ich widoki - Każdy potrzebuje czasem zmian, niezależnie od charakteru. - uśmiechnął się. Przyjemnie było spacerować z Cressidą, a ta rozmowa była dlań swego rodzaju katharsis. Wiedział jednak, że już niebawem będzie musiał pognać dalej.
If they can do it,
why not us?
- Czekają cię bardzo trudne wybory – powiedziała, wciąż rozmyślając nad tym wszystkim, ciekawa, jaką decyzję podejmie Titus. W głębi duszy miała nadzieję, że tę pomyślną dla rodziny, ale nie powiedziała tego głośno, tylko patrząc. W gruncie rzeczy pod wieloma względami wciąż był psotnym chłopcem, którego pamiętała z zabaw w letnie wakacje oraz z czasów zanim oboje trafili do szkół. Wiele razy gościła u Ollivanderów jako dziecko i nastolatka, byli dla niej taką drugą rodziną, więc wielu z nich nadal pozostawało jej bliskich.
Słysząc jego propozycję, uniosła brwi i oblała się rumieńcem, wyraźnie zszokowana. Ale przypomniała sobie te pogłoski, jakoby Titus wszedł w posiadanie stalowego smoka, jednego z tych które zatruwały powietrze Londynu i stanowiły zagrożenie dla próbujących się po nim poruszać czarodziejów. Cressida jak większość czarodziejów bała się nieznanych sobie mugolskich machin i nie miała zielonego pojęcia, jak działały i to tak bez magii.
- Jak ci się udało obłaskawić stalowego smoka? – zapytała ze zdumieniem. Kompletnie nie wiedziała, na jakiej zasadzie taka machina działa ani jak dokładnie wygląda, poza tym, że w ogólnym zarysie podobno przypomina kanciastego smoka zrobionego całego z metalu, z żarzącymi się ślepiami i buchającymi kłębami pary przywodzącymi na myśl smoczy oddech. – Więc te plotki to prawda? – spytała go. Podejrzewała, że to mógł być jeden z głównych powodów rozdrażnienia nestora oraz odesłania Titusa do Francji. Takim jak oni nie wypadało się przecież interesować tego typu rzeczami. Gdyby jej ojciec się dowiedział... Ale może nie powinno jej dziwić, że Titus zainteresował się tym tematem choćby z czystej przekory i chęci szukania przygód? Tak, to bardzo do niego pasowało.
- Trochę bym się bała. Jestem damą, muszę bardziej uważać na to, co robię. Nie mogę zawieść rodziny – powiedziała cicho.
Zawsze zanim zrobiła coś odbiegającego od normy zastanawiała się, co pomyślałaby o tym rodzina. Dlatego nawet w szkole była bardzo ostrożna i zachowawcza, nie lubiąc łamać wpojonych jej zasad i nie pozwalając sobie na zakazane przyjaźnie.
- Dobrze to słyszeć – skomentowała jego kolejne słowa, mając nadzieję, że nie będzie chciał tego wszystkiego tracić. W końcu po odejściu z ukochaną nie mógłby już być różdżkarzem, Ollivanderowie bardzo strzegli swoich tajemnic.
Uśmiechnęła się do niego lekko i pospacerowali jeszcze trochę. Później jednak Cressida przypomniała sobie, że musi wracać, nie mogła spędzać poza domem tak wiele czasu.
- Muszę już iść – powiedziała nagle. – Mam nadzieję, że niedługo znowu się zobaczymy. – Ciekawe, jak wtedy będzie wyglądać sytuacja. Mogło to potoczyć się różnie.
Pożegnała się z nim ciepło, choć nie bez cienia wciąż tlących się obaw, a później odeszła kawałek i teleportowała się.
| zt.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
Pokątna od zawsze tętniła życiem - nawet w czasach, których nie sposób było nazwać różowymi. Nerwowe nastroje udzielały się wszystkim, a i różnice w zachowaniach łatwiej było dostrzec. Niektórzy całkiem przestali się kryć ze swoimi poglądami, inni zdawali się próbować przemknąć przez ulice niezauważeni. Świat się zmienił, każdy był w stanie to dostrzec.
Nephthys Shafiq zjawiła się w centrum magicznego Londynu chcąc uzupełnić brakujące ingrediencje w swoich prywatnych zbiorach. Constantine Ollivander wychodził z rodzinnego sklepu. Mijał właśnie aptekę, z której wychodziła szlachcianka i doskonale wiedział jak nie uchodzi zbyt daleko gdy zaczepia ją rosły mężczyzna nastawiony wyraźnie negatywnie z różdżką skierowaną w jej stronę. Słowa docierające do jego uszu nie były przyjemne. Pastwił się nad nią, obrażał, nawet popchnął ją i widać było, że dopiero się rozkręca. Złapał ją też za nadgarstek - uniemożliwiając skorzystanie z różdżki. A jednak żaden z przechodniów zdawał się nie widzieć, lub nie chciał dostrzec zaistniałej sytuacji.
- Etap 0:
- Etap I:
- Etap II:
Miłej zabawy!
Świat nadal czekał, zastygając nerwowo w pozycji względnego opanowania. To było najlepsze, na co go było stać, tylko to mogło powstać ze strzępek dawnego ładu, z okruchów dobrej woli, z pozostałości współpracy między czarodziejami. Sytuacja względnie nowa, lecz w pewnym sensie znajoma; była snem, który powstał z uśpienia, aby nawiedzić serca tych, dla których wojna była ledwie odległą opowieścią. Młody Ollivander także nie znał jej prawdziwego oblicza, ale niemożliwe do opisania obrazy przesuwające się przed jego oczami, gdy tylko zamykał powieki oraz wspomnienia własnego przerażenia tragedią majowej nocy były wystarczające – że istniało coś więcej, coś znacznie mroczniejszego i uformowanego ze zła najczystszej postaci, przekraczało już jego zdolności pojmowania. Chciał wierzyć, iż istniały nieprzekraczalne granice, a ludzie pragnęli dążyć do poprawy, nawet jeśli po drodze ulegali pokusom i naiwnościom. Może wcale tak nie było, może to jemu należało przypisać nieuleczalną naiwność. Może same chęci nie wystarczały. Tak wiele kwestii, które niegdyś przyjmował za oczywiste, odstąpiły od przywilejów, strącone w otchłań wiecznych rozmyślań. Cóż, czy nie pochwaliłby tego sam Ulysses, gdyby wiedział, że ulegający częstym porywom serca Constantine w końcu przestał na ślepo podążać za jego głosem? Mógłby się tego dowiedzieć, jednakże nie zastał go w sklepie. Mijali się w ciągu ostatnich tygodni zbyt wiele razy, skrzydła ich nowej posiadłości rozpościerały się szeroko i daleko, dając im pretekst do unikania spotkań i rozmów. Właściwie ten stosunek był repliką odczuć przelewających się przez cały kraj. Doza ostrożności, wzmożona czujność, nagła świadomość, że być może nie znali się tak dobrze jak im się zdawało. Pozostawali za to rodziną, musieli trzymać się razem nawet jeżeli oznaczało to najpierw rozłąkę. Echo ich rozmowy sprzed kilku tygodni odbijało się łagodnym rytmem w jego głowie, gdy przemierzał Pokątną.
To nie cel. To karkołomne marzenie.
Nie potrafił puścić mimo uszu uwag osoby, którą stawiał tak wysoko. W tamtym momencie zdawało mu się jakby ktoś uderzył go wprost w splot słoneczny, choć przecież i on, i sam różdżkarz pozostawali zupełnie nieruchomi. I podobnie jawiło się to wspomnienie, bardziej jak obraz aniżeli magiczna fotografia, bardziej jak przywołanie wszystkiego, co być mogło i być powinno. Raniło, aczkolwiek było zapewne konieczne – przynajmniej z punktu widzenia jednego z nich, ponieważ drugi bił się z tą myślą, czasami łapiąc się na tym, że od wątpliwości już go przygniatają. Wtedy naszedł pomysł wyprawy, uwolnienie dręczącego napięcia, możliwość odreagowania oraz udowodnienia swojej wartości. To był doskonały pomysł, układał się w jego koncepcji od odnalezienia dziennika Dagoberta, a może podczas tamtego niefortunnego dnia; to miało sens, to mogło być to! Podążając alejkami elementów, które pozostały mu do zaplanowania, odwiedzał właśnie jedną z ostatnich zanim za dwa dni opuści Anglię. Zdobył zapas eliksirów, wymienił listy, wszedł w kontakt z badaczami zainteresowanymi pozyskaniem nowych rdzeni do wytwarzania przedmiotów o wielkiej mocy, podejmował kolejne pożegnania z obietnicami rychłych ponownych okazji do zaistnienia razem. Teraz zahaczył o sklep, licząc, iż porozmawia z wujem lub trafi na bardziej wylewnego brata, ale nadarzyła się tylko ta pierwsza sposobność. Poza tym, został nieco dłużej niż początkowo zamierzał, pomagając przy obsłudze i przenosząc kilka pudeł z ulicy na zaplecze. Przyszła w końcu pora, gdy został przegoniony, odesłany z pozdrowieniami dla matki i ojca, a wychodził z założeniem, że będzie wracał częściej, kiedy Titus pojawi się za kontuarem na stałe. Jego myśli zostały przejaśnione, zupełnie nie spodziewał się tego, co będzie na niego czekało za progiem. To, co szykowało się na miłą niespodziankę – wśród przechodniów opuszczających ciepły próg apteki mignęła mu znajoma sylwetka alchemiczki, którą odwiedził tak niedawno – miało obrócić się w chaos i niepewność.
Nie spojrzał w górę, nie zauważył więc zbierających się ciemnych chmur. Skupiony na podążaniu za maszerującą szybkim krokiem lady Shafiq, nie zwrócił zbyt wielkiej uwagi na opryszków, czających się wśród cieni. Czyżby zapomniał o przestrogach, o tym, czego miał bronić? Zareagował dopiero, gdy niezbyt przyjemny jegomość o przydługich, lepiących się do jego czoła kruczych włosach oraz twarzy przyozdobionej niechlujną brodą, znalazł się niebezpiecznie blisko kobiety. Wyglądał na biedaka, proszącego o srebrnego sykla, bądź o miłe słowo, lecz coś w jego spojrzeniu przeczyło wszelkiemu rozsądkowi. To nie mogło się dziać. To nie mogło się dopełnić. Należało działać. — Zostaw ją natychmiast! — wykrzyknął, dobiegając w kilku susach do napastnika, którego różdżka wycelowana w Nephthys wydawała się świecić jak złowróżbny znak i to ona popchnęła Constantine’a do sięgnięcia po własną. Wycelował, ze sztywną precyzją zaciskając palce na palisandrze i mierząc do ogromnych, niedźwiedzich pleców.
— Drętwota — wyinkantował starannie, choć nieco pospiesznie, powstrzymując wargi od wypowiedzenia znacznie gorszych słów. Nie było czasu na tłumaczenia, nie było go stać na ryzyko, nie gdy relacja, która znów zawitała w jego życiu mogła ucierpieć z rąk tych, którzy do niczego nie mieli szacunku.
Kostki idą tak:
- zaklęcie Kostka + anomalia
- kostka dla napastnika
[bylobrzydkobedzieladnie]
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 21.05.18 14:12, w całości zmieniany 1 raz
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
#1 'k100' : 25
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 1
- Chyba mnie pan z kimś pomylił - wycedziła, obrzucając go nieszczęśliwym spojrzeniem. Już nawet nie chodziło o to, kim była, ale w porównaniu do niego wyglądała jak krasnal i nie było się co oszukiwać, że poradzi sobie sama. Dopadła ją nagła frustracja, wywołana nie tylko własną słabością i strachem, ale i głupotą... Nie powinna się była kręcić tu sama, a wszyscy, którzy jej to powtarzali, mieli świętą rację. A jednak tyle już razy zdarzało jej się tutaj przychodzić i nikt nigdy jej nie zaatakował. Była zresztą przekonana, że nawet gdyby do podobnej sytuacji doszło, ktoś z pewnością by zareagował, gorzko się jednak rozczarowała. Cóż to za kraj, gdzie pozwala się na takie praktyki? Nie mogła wręcz uwierzyć, że coś podobnego ją spotyka, choć być może powinna była to przewidzieć. Szarpnęła raz, ale niewiele to dało, zamiast tego z jego ust padły wyzwiska. Nephthys zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie był pijany, ale nie wyczuła alkoholu, a mając unieruchomioną rękę, nie mogła dobyć różdżki. Próbowała się wyszarpać ze stalowego uścisku, ale to zupełnie na nic. Rozejrzała się na boki, w poszukiwaniu kogokolwiek, kto byłby zdolny jej pomóc, ale nikt specjalnie się nie kwapił; już miała zwrócić się do kogoś bezpośrednio, gdy nieopodal zamigotała jej znajoma sylwetka Ollivandera, a ona mimo wszystko poczuła przypływ ulgi, że w końcu ktoś zwrócił uwagę na to, co się dzieje. Szczęśliwość tego przypadku nie pozwoliła jednak się rozgościć; zaklęcie rzucone na napastnika się nie udało. Nie zaobserwowała jednak, by magia wywołała anomalię, więc poczytała to za dobrą monetę, a korzystając z tego, że mężczyzna, który wciąż trzymał jej nadgarstek w uścisku zamierzał rzucić zaklęcie, spróbowała się wyszarpać raz jeszcze.
'k100' : 55
- Na nokturnowe szczury. - zaklął cofając się kilka kroków, jednak nie puszczając dłoni którą zaciskał w mocnym uścisku. Zamrugał kilka razy jednak jego oko nadal próbowało poradzić sobie z drewnem, który przed chwilą się w nim znalazło. Constantine miał doskonałą okazję do ponownego ataku.
W najbliższej turze prawe oko mężczyzny nadal nie jest całkowicie sprawne. Dlatego do jego rzutu doliczana jest kara -10 do kości - obowiązują wszystkie wcześniejsze zasady.
Constantine - przy rzucie dla napastnika dodaj również kostkę na anomalie, dotyczą one go tak samo jak każdego czarodzieja w Londynie.
| Mistrz Gry nie kontynuuje z wami rozgrywki.
Wątła nadzieja na poradzenie sobie z napastnikiem, który z niewiadomych przyczyn postanowił zaczepić lady Shafiq, zadrgała, gdy jego zaklęcie poszybowało z zupełnie inną stronę. Po jego rękach przebiegły lodowate iskierki obawy, że sobie nie poradzi, że zaraz jego towarzyszkę lat dziecięcych porwie w paskudne ramiona ten ogromny mężczyzna. Stał już dość blisko, widział frustrację w oczach kobiety, dostrzegał jak ulatuje z niej wszelkie zadowolenie z dzisiejszej wycieczki. Zacisnął wolną dłoń w pięść, również przejmując część jej nastroju. Nie była słaba, wiedział to, aczkolwiek okoliczności oraz nieczyste zagrania ze strony agresora nie pozostawiły jej łatwego zadania; nawet przy swoim wysokim wzroście Ollivander musiał spoglądać w górę, by dojrzeć wykrzywioną, złowieszczo uśmiechniętą twarz. Gdyby tylko udało mu się go rozproszyć, sprawić, że puściłby kobietę to jakoś by sobie poradził, a ona mogłaby zbiec i o wszystkim zapomnieć. Niestety, urok nie podziałał, nadal tkwili w tym bezruchu, w patowym ułożeniu.
— Do ciebie mówię, wracaj z jamy z której wypełzłeś — odezwał się głosem, który był podszyty wrogością. Nie pamiętał już, kiedy poprzednio pozwolił sobie na podobne odczucia; ze względu na ostrożność wypracowaną jako obrona przeciw Ondynie jak i również zwyczajnie ze swej łagodnej natury, rzadko się unosił czy żywił do kogoś tak silne, antagonistyczne uniesienie. Może jego słowa zatonęły w zgiełku, może osiłek nie mógł na nie odpowiedzieć, bo zajęty był dziwnym zamachnięciem, które ugodziło go w oko. Młody badacz uniósł brwi w lekkim zdziwieniu, ale nie wypadł ze skupienia. Ponownie wycelował i powtórzył. — Drętwota! — Jego oddech zdawał się nieco przyspieszać, nie mógł jednak sobie pozwolić na rozkojarzenie. To była jego szansa, by wszystko naprawić. Zwłaszcza, że zdarzenie obracało się wokół kogoś, kogo znał i szanował.
Obserwował kątem oka wielką sylwetkę, lecz starał się spoglądać też na swoją znajomą, pragnął dodać jej otuchy samym spojrzeniem, chciał jej dać znać, że tu jest i sobie poradzą.
— Nephthys — wyszeptał tylko, nie dorzucając pustych obietnic, których mógłby nie być w stanie spełnić.
Kostki idą tak:
- zaklęcie Kostka + anomalia
- kostka dla napastnika + jego anomalia (-10 za różdżkę w oku, -10 za próbę wyswobodzenia się Neph z rzutem ponad 50!)
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
#1 'k100' : 43
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'k100' : 40
--------------------------------
#4 'Anomalie - CZ' :
Nie wiedziała ile czasu minęło, nim otwarła oczy. Powieki jej ciążyły, podobnie jak zresztą całe ciało. Dopiero wtedy nadszedł paskudny, tępy ból głowy, przy którym ściśnięty nadgarstek zdawał się jedynie igraszką. Poczuła na języku sól, a na ciele bryzę; dopiero to sprawiło, że ocknęła się i przypomniała sobie, co takiego się stało. Ostrożnie i powoli podniosła się do pozycji siedzącej, zagubiona i oszołomiona, zaciskając zęby i starając się zignorować ból. Chwilę zajęło, nim dotarło do niej, że czuje też, że coś lepkiego spływa jej po skroni. Sięgnęła trzęsącą się dłonią i podniosła do oczu by odkryć na palcach krew. Przyjrzała jej się przez chwilę, jakby nie mogła uwierzyć, że naprawdę należy do niej. Dopiero później orientacyjnie przebiegła palcami po ranie, chcąc sprawdzić, czy to coś poważnego. W końcu potoczyła wzrokiem po okolicy, nagle przestraszona, że jest tu całkiem sama. To absurdalne, jak nagle samotność zaczęła jej przeszkadzać i wydawała się przeszkodą nie do przeskoczenia. Odnalazłszy jednak wzrokiem nie tak odległą sylwetkę, odetchnęła z ulgą, choć być może przedwcześnie. A co, jeśli to nie był Constantine, tylko napastnik spod sklepu? Gdzie właściwie się znaleźli? Odległy szum fal uderzających o skałę spienioną kaskadą sprawił, że przeszedł ją dreszcz. Gdyby świstoklik, czy cokolwiek to było, przeniósł ich kawałek dalej... Nie chciała nawet o tym myśleć. Z każdą chwilą docierało do niej coraz więcej bodźców, również to, że było jej zimno. Materiał sukni nasiąkł lodowatą wodą i przywierał do ciała z każdym podmuchem wiatru. Ale nie to było najgorsze; powietrze wydawało się rozedrgane, poruszone. Jakby coś niedobrego wisiało w powietrzu i oblepiało ich ciasno, jak bryza wiejąca od wody. Umysł wydawał jej się zamglony; czy to wina uderzenia? Nawet nie pomyślała o teleportacji. Ostatkiem zdrowego rozsądku sięgnęła do szaty by sprawdzić, czy przynajmniej różdżkę miała przy sobie. Na szczęście okazało się, że owszem.
- Constantine? - Zapytała w końcu, a jej głos zabrzmiał obco i nienaturalnie, dziwnie słabo i ciszej, niżby sobie życzyła. Jeśli czegokolwiek się obawiała w tej chwili, to właśnie tego, że sylwetka, do kogokolwiek należała, nie była Ollivanderem, choć postura by się zgadzała.
Po pierwsze, nie dotarł nawet do jego ciała, ponieważ został popchnięty na w stronę czarownicy, której chciał pomóc. Po drugie, jego ręce zaciskały się nagle na chłodnym, niepokaźnym przedmiocie. Po trzecie, nastała ciemność.
Następnym, co pamiętał, był dotyk trawy. Na końcu języka miał nieprzyjemny posmak, przed powiekami majaczyły się jasne plamki, a kończyny leżały niemrawo, jeszcze pogrążone w letargi. Świadomość powracała do niego falami, łączyła się z nie tak odległym szumem fal, wprawiając go w pierwszej chwili w błogi stan – czyżby nareszcie jakiś przyjemny sen? Dopiero wilgoć wkradająca się mu za kołnierz oraz drapiący piasek, który wzierał mu się pod paznokcie, postawiły wyzwanie jego czujności; to wydaje się tak prawdziwe, przemknęło mu przez myśl, zanim nawiedziły go wspomnienia niedawnych wydarzeń. — Nephthys? — wymruczał niewyraźnie, przytłumionym tonem, gdyż jego nos wciąż tkwił blisko podłoża. To właśnie wymówił nim nastąpił chaos, tym też zaczął, nie zważając na otoczenie i zastanawiając się jedynie nad jej położeniem. Z cichym stęknięciem przewrócił się na jeden bok, po czym spróbował otworzyć oczy. Spotkały się z dziwną jasnością, która go szczypała. Przetarł twarz, strząsając resztki letargu i rozglądając się z narastającą obawą. Nie miał pojęcia jak się tu znalazł ani z jakiego powodu; kojarzyło mu się to z pierwszomajową nocą, a naprawdę wolałby nie powtarzać tamtych wrażeń. Odetchnął głęboko, odczuwając suchość w gardle, po czym podniósł się do pozycji siedzącej. Jego spodnie były całkowicie mokre, gdzieniegdzie dostrzegał zielonkawe wodne rośliny, które przyczepiły się chciwie do materiału. Pod nogami dostrzegł różdżkę, sięgnął po nią bezwolnie, lecz tuż przed zetknięciem z drewienkiem jego palce zamarły. Atmosfera w tym miejscu była przytłaczająca. Przy zbliżeniu do magicznego przyrządu między jego dłonią a nim zdawały się przeskakiwać iskry. To właśnie wtedy jego tęczówki napotkały czerwone ślady… Kilka kropli spływało po ciemnych kamieniach, a gdy uniósł nieco wzrok mógł zobaczyć, że wcześniej znajdowały się na policzku lady Shafiq. Zerwał się bez zastanowienia, chwytając jeszcze różdżkę i potykając się niemal od razu na miękkich nogach. Nie zważał na rozerwane kolano, w następnych susach był już przy niej.
— To wszystko moja wina, przepraszam, naprawię to — wymówił nieskładnie, szybko i żarliwie wyrzucając z siebie potok słów. Nie mógł ocenić stopnia jej obrażeń, czy upadek na skały sięgnął dalej niż rana nad brwią? Spróbował szarpnąć rękaw marynarki, by skrawkiem zetrzeć krew z jej skroni, lecz był zbyt słaby. Zamiast tego zdjął z siebie okrycie i wyciągnął w jej stronę, pozostając w koszuli, której barwa ze śnieżnobiałej przeszła na brudnoszarą. — Jak się czujesz? Czy możesz wstać? — dodał pospiesznie i sięgnął, by pomóc jej się podnieść, nie patrząc na szlacheckie konwenanse. Coś mu tu nie pasowało. Było zbyt spokojnie, a jednocześnie niepokój zdawał się wypełniać pustą przestrzeń między nimi. Prześledził jej sylwetkę uważnie, zanim zwrócił podbródek w przeciwną stronę od wybrzeża.
— Nie wiem, gdzie jesteśmy. Co właściwie się wydarzyło… — zastanawiał się na głos, lecz wtem urwał. Oprócz szumu wiatru i melodii fal, słyszał coś jeszcze. Ciche pomrukiwania. Przechylił głowę w jedną stronę, stąpając przed siebie. Jego buty zapadły się delikatnie w grząskiej ziemi, z której wystawały czerwone i białe kwiaty. Zmarszczył brwi. Było w nich coś znajomego, więc ukucnął, by przyjrzeć się im lepiej. — Czy je poznajesz? — zapytał głośniej, nie odwracając się na razie ku kobiecie.
| rozpoznawanie kwiatów z zielarstwem poziom III (+60)
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
'k100' : 53
- Nawet tak nie mów. Nie wiem jak by się to skończyło, gdybyś akurat tamtędy nie przechodził - pokręciła uporczywie głową, choć szybko zrozumiała, że to błąd. Kolejna fala ćmiącego bólu zaczęła promieniować ze skroni, przyprawiając o krótki grymas jej twarz. Wiedziała, że zaciągnęła właśnie u Ollivandera dług, którego nie będzie mogła nigdy spłacić, nawet spełniając prośbę, którą wyraził przed raptem kilkoma dniami. Żadna lekcja alchemii nie wyrazi wdzięczności, że jako jedyny z tłumu zareagował, mimo tego, że nikt inny się nie kwapił. Mimo, że napastnik był wysoki i barczysty jak dąb. Dopiero później przyjdzie czas na zastanowienie, dlaczego doszło do podobnej sytuacji w biały dzień, na środku ruchliwej ulicy. Ponadto naraziła go niepotrzebnie. Owszem, siebie również. I choć nie był to jeszcze dogodny czas na wyciąganie wniosków, jedno wiedziała już na pewno - koniec z samotnymi przechadzkami. Niepokój wzbudzała konieczność przyznania się ojcu do tego, co zaszło, bo wątpiła, by udało im się załatwić sprawę tak, by pozostała tylko między ich dwójką. Już nawet chęć ukarania napastnika osłabła w konfrontacji z tym, co stanie się, gdy Chonsu dowie się o całym zajściu. Odrzuciła jednak tę myśl, wraz z próbą otarcia przez lorda krwi z jej skroni. Opuściła na chwilę skromnie spojrzenie, dostrzegając jednak, że i on był osłabiony zaczęła upatrywać się w całym tym zdarzeniu związku z jakąś anomalią. W końcu jak inaczej wyjaśnić tę dziwną, ciężką atmosferę, która ogarnęła ich jak koc? Spojrzała na niego zaniepokojona, gdy zdjął marynarkę.
- Zmarzniesz - odparła, a jej głos zupełnie wyzuty był z wszelkiej energii. - Chyba tak - odparła, wspierając się na Constantinie. Tak naprawdę konwenanse były teraz ostatnim, o czym myślała, tuż obok teleportacji. Jasnym było, że taka bliskość zakrawałaby pewnie na skandal, ale kto miałby ich tu widzieć? Pewne sprawy schodziły na boczne tory, a Nephthys przez chwilę trzymała się Ollivandera kurczowo, próbując wyczuć, czy jest w stanie bez przeszkód utrzymać równowagę. Gdyby nie, mogłoby to znaczyć, że uraz głowy był poważniejszy niż sądziła. Wówczas mieliby niemały problem. Po chwili przywykła jednak do pionowej postawy i pozwoliła sobie na to, żeby się rozejrzeć, wdychając głęboko w płuca zimne, morskie powietrze i próbując powstrzymać lepkie macki strachu, które wydawać by się mogło, złapały ją za kostki. Nie miała pojęcia, gdzie mogą się znajdować, jedyne co mogła mniej więcej stwierdzić, że z pewnością nie jest to wyspa przynależna jej rodowi. Skupiała się na tym, by utrzymać się w pionie, zatem początkowo nie zwróciła uwagi na to, co zdążył dostrzec Ollivander. Dopiero gdy się do niej zwrócił, powędrowała wzrokiem za jego spojrzeniem, a to padło na dziwne, biało-czerwone morze kwiatów, wzbudzane do życia porywistym wiatrem. Zmarszczyła brwi, próbując odnaleźć w odmętach zaćmionego umysłu jakiekolwiek informacje, ale jedyne, co przyszło jej do głowy to to, że nie jest to z pewnością flora właściwie wyspie Man.
- Wyglądają znajomo, ale... - urwała, zbliżając się do sylwetki lorda. Nie pochylała się jednak, wciąż nieco kręciło jej się w głowie i nie ufała swoim zmysłom. Wpatrywała się za to intensywnie w rośliny. Coś jej przypominały, ale ilekroć próbowała pochwycić tę informację, wyślizgiwała jej się z dłoni i umykała we mgłę, niknącą wśród spienionych wód morza. Postanowiła jednak wziąć się w garść, wszak nie w jej naturze leżało załamywanie rąk. Ignorując tępy ból skroni, skupiła się na tyle, ile tylko mogła, odszukując w pamięci obraz kwiatów. Co prawda zielarstwo niekoniecznie było jej konikiem, to miejsce już dawno zajęła astronomia, mimo to postanowiła spróbować.
- | zielarstwo poziom II