Jezioro Brzydoty, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Jezioro brzydoty
Jezioro mieszące się w centralnej części Walii rzadko kiedy przyciąga tłumy turystów. Wyjątkowo spokojna okolica pozwala na odprężenie się. Niska, zadbana trawa zachęca do pikników, a kręcący się tu starzec dba o porządek. Pan Ernst jest rozpoznawany przez wszystkich mieszkańców. Po tym jak jego żona utopiła się w Jeziorze Brzydoty, dba o nie jak o własny dom i goni każdego, kto zostawia tu bałagan. Miejsce to jednak skrywa w sobie jeszcze jedną tajemnicę. W XVIII wieku stało się tu coś magicznego, a tafla wody odkrywa przed człowiekiem wszystkiego jego kompleksy. W odbiciu wyglądają na wyolbrzymione, a brzydota atakuje obserwującego. Podobno jak ktoś długo będzie wpatrywał się w tafle wody, może nawet oszaleć.
Dlaczego pomyślała, że udawanie funkcjonariusza policji antymugolskiej ma jej się udać? Podawała w wątpliwość swoje umiejętności aktorskie, a już na pewno nie przypominała żadnego z funkcjonariuszy na służbie. Z drugiej strony te dziewczynki były tylko nastolatkami, które wizja spotkania z policjantem, albo rodzicami upomnianymi przez policjanta powinna być wystarczająco przerażająca. Nawet jeśli ten pomysł miał okazać się być największą pomyłką musiała dalej w to brnąć. W końcu… kiedy powiedziało się A trzeba powiedzieć też B, a w razie potrzeby nawet i C. Wlepiła wzrok w stojące przed nią dziewczynki zastanawiając się co mogło im wpaść do głowy. Dlaczego miałyby bawić się magią tylko po to by uwięzić mężczyznę na drzewie? W takie rzeczy nawet dorosłe kobiety się na bawią, a już na pewno nie te ceniące swój czas i zdrowie psychiczne. Oszczędziła sobie rozmyśleń na ten temat chcąc jak najszybciej się ich pozbyć. Wbrew wszystkiemu ona też nie przyszła tutaj bawić się w leśniczego ratującego dwa błąkające się czerwone kapturki przed złym… wilkiem. Spostrzeżenie to nasunęło jej się samo i to nie jej wina, że tak właśnie ta sytuacja prezentowała się w jej myślach. Słysząc słowa mężczyzny oderwała spojrzenie od nastolatek i spojrzała w górę. Wbrew swej woli? Lucinda mogłaby w to uwierzyć gdyby zamiast dwóch chichoczących co chwile nastolatek stało tutaj dwóch rosłych mężczyzn z żądzą mordu wymalowaną na twarzy. Uniosła brew, a w jej oczach pojawiło się to nieme pytanie. To dręczące zapewne ją, jego, te dziewczynki i jeszcze pana Ernsta, który wiedział o wszystkim co działo się na terenie Jeziora Brzydoty. Jak? Jak mogło dojść do tak groteskowej sytuacji? - Radzę baczyć na słowa. - baczyć na słowa, Lynn? Który funkcjonariusz w ogóle użyłby takich słów? Teraz już wcale się nie dziwiła, że nigdy w szkole nie wybierali ją do robienia kawałów innych. Była okropna. Na szczęście nie zależało jej na przekonaniu wiszącego mężczyzny o swoim zawodzie, a małych dziewczynek. - I poczekać na swoją kolej. - dodała jeszcze szybko. Słysząc kolejną falę śmiechu przeniosła znowu wzrok na dziewczynki. - Bawi was ta sytuacja? Spotkanie policjanta to taka przyjemna sprawa? Może w takim razie powinnam spotykać się z wami częściej? - jedno i drugie i trzecie pytanie wyleciały z niej tak szybko, że nawet nie zdawała sobie sprawy, że właśnie zaczęła grozić szesnastoletnim dziewczynkom. Ona w tym wieku średnio znosiła jakiekolwiek groźby i krzyki dlatego wcale nie zdziwiłaby się gdyby te wybuchły śmiechem nadal wlepiając swoje ślepia w mężczyznę. Chyba do końca dnia miała się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi, a i tak nie miała tego zrozumieć. Samopiszące pióro zaczęło zapisywać każde jej słowo plując atramentem co tylko jeszcze bardziej ją zirytowało. - Powtórzę jeszcze raz. Nazwiska. - powiedziała teraz delikatniej, ale kącik jej ust uniósł się w kpiącym uśmieszku. Wiedziała, że czasem kpina jest bardziej skuteczna niż irytacja czy gniew. Mężczyzną zajmie się później. Jeżeli ten naprawdę widział w tym owocny spacer może powinna pozwolić mu owocnie spacerować dalej? Widok na pewno był ciekawy.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 58
'k100' : 58
Funkcjonariuszka nie tylko była urodziwa, ale też po kobiecemu nieporadna. Nawet odwrócony do góry nogami Benjamin, przejęty swym losem spętanej ofiary miłosnych zakusów, dostrzegał w pozie nieznajomej blondynki dużo fałszu. Początkowo złożył swe niepokojące obserwacje na karb targającego nim zdenerwowania, jednak z każdą sekundą spokoju, opanowującego go po zdaniu sobie sprawy z beznadziejności sytuacji, coraz uważniej przyglądał się działaniom kobiety. Osobiście uważał, że pracownicy policji antymugolskiej są rekrutowani z samych intelektualnych nizin społeczeństwa i z zadowoleniem obserwował teraz potwierdzenie swej tezy. I choć policjantka chciała brzmieć groźnie a rzucane dziewczętom posępne spojrzenia mogłyby zamrozić krew w żyłach co najwyżej dwutygodniowego nieśmiałka, to Wright czuł, że przedstawicielka Ministerstwa Magii traci kontrolę nad sytuacją. Działanie z zaskoczenia dało jej trochę przewagi, ale traciła ją bezpowrotnie po kolejnym nieudanej groźbie. Co oznaczało, że Benjamin został zdany sam na siebie.
Zerknął na funkcjonariuszkę od siedmiu boleści, zerknął na dwie zakochane małolaty, mające w zgrabnym poważaniu rozkazy policjantki. Skoro romantyczne słowa - zawsze był w nich kiepski; może powinien zapamiętać któryś z ckliwych wierszy albo przywołać z pamięci porywającą metaforę? - nie zadziałały, powinien wykorzystać swój drugi, oprócz uroku osobistego, dar od Merlina. Czyli: zastraszanie. Odchrząknął groźnie, zmarszczył krzaczaste brwi, po czym przycisnął twarz do pętających go lin, by jego brodata, przerażająca twarz była doskonale widoczna dla Nastki i Eris.
- Wy małe niewdzięczne pokraki z Jeziora Brzydoty - huknął z całą mocą, na jaką było go stać w tej uwłaczającej pozycji, wykrzywiając usta w groźnym grymasie. - Natychmiast sprowadźcie mnie na ziemię, inaczej to, co zrobiłem w czterdziestym czwartym z tym idiotą z Zjednoczonych, będzie łagodną igraszką przy tym, co zrobię wam - wysyczał, trochę obawiając się, że może panienki bardzo chcą, by potraktował je w tak brutalny sposób. Cóż, liczył na to, że mają za grosz przyzwoitości i brzydzą się podobnych praktyk. Istniało też zagrożenie, że odbiorą jego słowa metaforycznie i sprowadzą go na ziemię, wyśmiewając jego zastraszające zdolności, ale miał nadzieję, że jednak wszystko pójdzie zgodnie z niezbyt przemyślanym planem. - Macie pięć pieprzonych sekund a potem, jak już stąd wyjdę, zamienię wasze życia w szatańską pożogę - wywarczał przez zaciśnięte zęby, na razie ignorując obecność policjantki. Z ewentualnym niebezpieczeństwem z jej strony poradzi sobie jak już wyląduje na miękkiej ziemi. Jeden problem na raz: ta złota zasada niejednokrotnie ratowała beznadziejne sytuacje i przeczuwał, że i tym razem jakoś wyjście z tarapatów. Należało pozbyć się szalonych panienek, odzyskać wolność, pochwycić różdżkę a potem uciec przed policją antymugolską. Albo obyczajową.
Zerknął na funkcjonariuszkę od siedmiu boleści, zerknął na dwie zakochane małolaty, mające w zgrabnym poważaniu rozkazy policjantki. Skoro romantyczne słowa - zawsze był w nich kiepski; może powinien zapamiętać któryś z ckliwych wierszy albo przywołać z pamięci porywającą metaforę? - nie zadziałały, powinien wykorzystać swój drugi, oprócz uroku osobistego, dar od Merlina. Czyli: zastraszanie. Odchrząknął groźnie, zmarszczył krzaczaste brwi, po czym przycisnął twarz do pętających go lin, by jego brodata, przerażająca twarz była doskonale widoczna dla Nastki i Eris.
- Wy małe niewdzięczne pokraki z Jeziora Brzydoty - huknął z całą mocą, na jaką było go stać w tej uwłaczającej pozycji, wykrzywiając usta w groźnym grymasie. - Natychmiast sprowadźcie mnie na ziemię, inaczej to, co zrobiłem w czterdziestym czwartym z tym idiotą z Zjednoczonych, będzie łagodną igraszką przy tym, co zrobię wam - wysyczał, trochę obawiając się, że może panienki bardzo chcą, by potraktował je w tak brutalny sposób. Cóż, liczył na to, że mają za grosz przyzwoitości i brzydzą się podobnych praktyk. Istniało też zagrożenie, że odbiorą jego słowa metaforycznie i sprowadzą go na ziemię, wyśmiewając jego zastraszające zdolności, ale miał nadzieję, że jednak wszystko pójdzie zgodnie z niezbyt przemyślanym planem. - Macie pięć pieprzonych sekund a potem, jak już stąd wyjdę, zamienię wasze życia w szatańską pożogę - wywarczał przez zaciśnięte zęby, na razie ignorując obecność policjantki. Z ewentualnym niebezpieczeństwem z jej strony poradzi sobie jak już wyląduje na miękkiej ziemi. Jeden problem na raz: ta złota zasada niejednokrotnie ratowała beznadziejne sytuacje i przeczuwał, że i tym razem jakoś wyjście z tarapatów. Należało pozbyć się szalonych panienek, odzyskać wolność, pochwycić różdżkę a potem uciec przed policją antymugolską. Albo obyczajową.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : rzut kością
'k100' : 64
'k100' : 64
Widząc, że jej słowa kolejny raz nie przenoszą oczekiwanego rezultatu pokręciła głową. Kto je wychowywał? Może ona jako nastolatka też nie była idealna i nie zawsze wszystkich słuchała, ale gdyby jej ojciec dowiedział się, że policja się nią zainteresowała to przez tydzień, na Merlina przez miesiąc nie wyszłaby normalnie z domu. Nie wiedziała co działo się z tymi dzisiejszymi dziećmi i chyba nie chciała sobie dłużej zaprzątać tym głowy. Zatrzasnęła notes wpatrując się w nastolatki. - Dobra. Koniec tego dobrego… zmykać stąd bo będziecie miały… - blondynka nie dokończyła myśli bo nagle do jej bębenków dotarł gniewny głos mężczyzny. Spojrzała na niego marszcząc brwi. Jeżeli chciał je przestraszyć to bez dwóch zdań mu się udało. Teraz już była pewna, że wszystko to… było całkowicie pozbawione sensu. Złapany w pułapkę mężczyzna, chichoczące dziewczynki… może ona już doszła do tego jeziora i najnormalniej w świecie zdążyła zwariować? Macie pięć pieprzonych sekund a potem, jak już stąd wyjdę, zamienię wasze życia w szatańską pożogę. Co to miała być na Merlina za groźba? Gdyby naprawdę była z jakiejkolwiek policji zainteresowałaby się jego tonem i wysuniętymi w stronę nieletnich groźbami. A przynajmniej tak jej się wydawało kiedy twardo przyglądała się wrzeszczącemu i prawdziwie zirytowanemu mężczyźnie. Otworzyła usta by przerwać mu ten potok krzyków, ale w tym samym momencie dziewczynki rzuciły się do ucieczki potykając się o własne nogi. Lucinda z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy przyglądała się tej całej sytuacji. I co? To tyle? Jak na zawołanie jednak jedna z dziewczynek wróciła i szybkim machnięciem różdżki cofnęła zaklęcie. Blondynka usłyszała coś tylko o tym, że nie warto jest się tak starać dla chłopców bo ci nigdy nie potrafią tego docenić. No tak. Zapewne takiego wyznania miłości mężczyzna jeszcze nie doświadczył. Wbrew pozorom sytuacja była dość komiczna. Wręcz groteskowa. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech i dopiero kiedy przypomniała sobie o uwolnionym mężczyźnie przeniosła na niego spojrzenie. Uwolniony z węzłów zaklęciem opadł na ziemię na szczęście nie gruchocąc sobie przy okazji kości. Wtedy musiałaby naprawdę kogoś wezwać, albo co gorsza bawić się w uzdrowiciela, którym przecież nie była. Przestawione kości? Czemu nie! Spoglądając na niego dalej nie rozumiała jak do tego doszło, ale istnieje przecież coś takiego jak element zaskoczenia. Element, który miała ona wchodząc tutaj jako funkcjonariusz antymugolskiej policji i one kiedy postanowiły złapać w pułapkę rosłego mężczyznę. Jak widać jest ono bardzo ulotne. - Miłość nie wybiera hm? - zapytała. Jeżeli miał zamiar uciekać to Lucinda mogła być z siebie dumna. Przynajmniej jedna osoba uwierzyłaby w jej marną grę aktorską i to całe przedstawienie. Nie zdziwiłaby się jednak gdyby przejrzał ją od razu. Uniosła brew niepewnie mu się przyglądając. W końcu zważając na to, że najpierw ewidentnie podrywał te nastolatki, a potem wydarł się, że je spali… nie bez powodu wydawał jej się jakiś chwiejny. Ale z drugiej strony czy ona była całkiem normalna udając policjantkę? - Wszystko w porządku? - zapytała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Grożenie wychodziło Benjaminowi znacznie naturalniej od pełnych romantyzmu flirciarskich sugestii. Od razu widział reakcję na swój niezbyt subtelny monolog - twarzyczki dziewczątek, najpierw kpiarsko wykrzywione zalotnymi uśmieszkami, zbladły, spoważniały, i w wielkich oczach, okalanych ciemnymi rzęsami, zalśniło coś w rodzaju niepokoju. Nie wystraszyła ich pożal się Merlinie antymugolska policjantka, mająca realną władzę, lecz widocznie groźba bolesnych zdarzeń, jakie miały ich spotkać z ręki niedoszłego ukochanego, wstrząsnęły nimi na tyle, by przestały czuć się jak panie na włościach tej niewielkiej polanki. Zmiana nie nastąpiła od razu, jeszcze trochę podśmiewały się z następnych, poważnych rozkazów nieznajomej, operującej egzaltowanym tonem, lecz z każdym kolejnym warknięciem Jaimiego sytuacja robiła się coraz bardziej napięta, aż w końcu nadmuchana bańka nokturnowego dramatyzmu pękła, a dzierlatki z cichym jękiem zawodu i smutku, umknęły chyżo w kierunku kwitnących krzewów forsycji - zanim zniknęły w zielonych odmętach lasu, łaskawie przywróciły Benjamina do pionu.
Względnego. Upadek na ziemię nie należał do najprzyjemniejszych doznań ostatnich tygodni, chociaż w porównaniu z płonięciem żywcem, łamaniem kości i rozcinaniem sobie żył...no, nie było aż tak źle. Świadom swoich urazów, Wright starał się wylądować tak, by naprawdę nie zakończyć tutaj żywota z powodu wykrwawienia. Dzięki miotlarskiej zwinności zdołał widowiskowo przekoziołkować, chroniąc głowę i ręce, aż w końcu zatrzymał się na wilgotnej ziemi, która dodatkowo zamortyzowała upadek. Kręciło mu się w głowie, ale i tak sięgał po omacku w poszukiwaniu różdżki. Jeden problem został rozwiązany - przecież nie będzie biegł za tymi wariatkami, co mógłby im zrobić? Przełożyć przez kolano i porządnie sprać, zarządzając półroczny szlaban na czytanie Czarownicy? - ale drugi, w postaci jasnowłosej policjantki, miał się dobrze.
Obciął ją podejrzliwie wzrokiem, wolną ręką pocierając skroń, jakby miało to pomóc w przywróceniu mózgu do pionu. - Porwały mnie, dlaczego ich nie gonisz ty...pani władzo? - zaczął warczącym tonem, jeszcze nie do końca przełączając się na tryb normalnej, ludzkiej, nienokturnowej mowy. Bardzo kusiło go, by dać upust swoim politycznym poglądom, wszczynając burdę w środku lasu, lecz niestety nie miałby tu odpowiedniej widowni. A szerzenie oświecenia wśród nieśmiałków nie zmieniłoby społecznych nastrojów. Odpuścił więc agitację i dość zgrabnie wstał z ziemi, nie kłopocząc się otrzepywaniem spodni z resztek lnianych sieci, mchu, błota i ziemi. - Och, z a p o m n i a ł e m, wasza banda zajmuje się teraz ściganiem normalnych, praworządnych ludzi o innym pochodzeniu, a nie prawdziwych przestępców, napadających na niewinnych ludzi podczas wykonywania obowiązków służbowych - huknął sarkastycznie, łypiąc na blondynkę z całej swej wspaniałej wysokości. Policjantką była marną, ale na diadem Roweny, powinna mieć w sobie choć odrobię rozumu. Co prawda ciągle istniała opcja wsadzenia jego - ostoi niewinności - za kratki z powodu napastowania nieletnich, ale przecież to on był tutaj poszkodowanym.
Względnego. Upadek na ziemię nie należał do najprzyjemniejszych doznań ostatnich tygodni, chociaż w porównaniu z płonięciem żywcem, łamaniem kości i rozcinaniem sobie żył...no, nie było aż tak źle. Świadom swoich urazów, Wright starał się wylądować tak, by naprawdę nie zakończyć tutaj żywota z powodu wykrwawienia. Dzięki miotlarskiej zwinności zdołał widowiskowo przekoziołkować, chroniąc głowę i ręce, aż w końcu zatrzymał się na wilgotnej ziemi, która dodatkowo zamortyzowała upadek. Kręciło mu się w głowie, ale i tak sięgał po omacku w poszukiwaniu różdżki. Jeden problem został rozwiązany - przecież nie będzie biegł za tymi wariatkami, co mógłby im zrobić? Przełożyć przez kolano i porządnie sprać, zarządzając półroczny szlaban na czytanie Czarownicy? - ale drugi, w postaci jasnowłosej policjantki, miał się dobrze.
Obciął ją podejrzliwie wzrokiem, wolną ręką pocierając skroń, jakby miało to pomóc w przywróceniu mózgu do pionu. - Porwały mnie, dlaczego ich nie gonisz ty...pani władzo? - zaczął warczącym tonem, jeszcze nie do końca przełączając się na tryb normalnej, ludzkiej, nienokturnowej mowy. Bardzo kusiło go, by dać upust swoim politycznym poglądom, wszczynając burdę w środku lasu, lecz niestety nie miałby tu odpowiedniej widowni. A szerzenie oświecenia wśród nieśmiałków nie zmieniłoby społecznych nastrojów. Odpuścił więc agitację i dość zgrabnie wstał z ziemi, nie kłopocząc się otrzepywaniem spodni z resztek lnianych sieci, mchu, błota i ziemi. - Och, z a p o m n i a ł e m, wasza banda zajmuje się teraz ściganiem normalnych, praworządnych ludzi o innym pochodzeniu, a nie prawdziwych przestępców, napadających na niewinnych ludzi podczas wykonywania obowiązków służbowych - huknął sarkastycznie, łypiąc na blondynkę z całej swej wspaniałej wysokości. Policjantką była marną, ale na diadem Roweny, powinna mieć w sobie choć odrobię rozumu. Co prawda ciągle istniała opcja wsadzenia jego - ostoi niewinności - za kratki z powodu napastowania nieletnich, ale przecież to on był tutaj poszkodowanym.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Blondynka chyba nie spodziewała się jak dużym błędem było podawanie się za kogoś kim nie jest. Nie dość, że tak naprawdę nic jej to nie przyniosło bo przecież oczarowane psychofanki nawet nie drgnęły na dźwięk jej głosu to jeszcze mężczyzna nie wyglądał na zbyt zadowolonego, że w ogóle… próbowała. Lucinda powinna przestać mieszać się w sprawy innych ludzi. Powinna przestać gnać za każdym problemem z myślą, że potrafi je wszystkie naprawić. Tak jak teraz. Nie miała pojęcia czego dotyczyła ta sytuacja, a jednak wpadła tu jak skrzat po opium podając się za członka policji, o której nie miała bladego pojęcia. Policji, za której wprowadzeniem była przeciwna. Wbrew temu, że doskonale zdawała sobie sprawę z popełnionego błędu nie miała zamiaru się do niego przyznawać. W końcu nadal nie wiedziała o co tak naprawdę w tym wszystkim chodziło i nie szło tu o zaspokojenie ciekawości, a zabezpieczenie zdrowia psychicznego Lucindy. Urywki, które usłyszała pozwoliły jej dodać dwa do dwóch, ale zawsze miała problem z przejrzeniem ludzi. Widziała w nich więcej niż oni sami widzieli. Spostrzegała dobro tam gdzie go nie było, a zło omijała szerokim łukiem wierząc, że każdy ma swój powód by być taki a nie inny. Niektórych jednak rzeczy nie dało się zaakceptować. Chociaż w ich świecie każdą regułę naciągano do granic byle tylko zmieścić się w pozorach akceptowalnego świata. Widząc jak mężczyzna niepewnie staje na nogach zmarszczyła brwi. Ten upadek nie wyglądał zbyt groźnie, a mężczyzna był raczej rosły i nie pomyślałaby, że coś mogłoby się mu stać. A jednak patrząc na niego mogła stwierdzić, że nie wyglądał zbyt dobrze. Czy to przez zbyt długie zwisanie głową w dół czy też przez upadek. I jeżeli przez chwile Lucinda strapiła się losem nieznanego jej mężczyzny tak słysząc jego słowa doszła do wniosku, że chyba wszystko jednak z nim w porządku. Otworzyła usta by odpowiedzieć na pełne kpiny „pani władzo”, ale nie zdążyła bo ten wypalił z kolejnym oskarżeniem, na które blondynka tylko ze spokojem pokiwała głową. - Banda pewnie się tym zajmuje. Do bandy nie należę. - zaczęła nadal przyglądając mu się z lekkim niepokojem. Dziwne, że miała podobne zdanie o instytucji pod którą się podszywała. Widziała ich przez pryzmat wyników referendum, widziała ich przez pryzmat wojny o coś zwanego ideą… dojściem do lepszego życia. Selwyn w to nie wierzyła. Dla niej dobre życie równało się bezpieczeństwu, a przecież choć ją jako szlachciankę nic złego spotkać nie mogło to ludzie, którzy nie mieli tyle szczęścia by urodzić się w prawej rodzinie musieli obawiać się o swoje własne życie. Wiedziała, że są tacy, którzy to rozumieją i wiedziała, że właśnie dlatego nie powinno się wierzyć w ludzi. Nie są tego warci. - Nie jestem policjantką. Usłyszałam waszą konwersację… i chciałam przegonić te małolaty, a jedyne co wpadło mi do głowy to podanie się za policjantkę. Przeliczyłam się myśląc, że może je przestraszę, ale widocznie na bezczelność nie ma już lekarstwa. Chociaż nie do końca rozumiem czemu się tłumaczę skoro chciałam tylko pomóc, a to ty wielbicielu francuskich fryzurek chciałeś poderwać szesnastoletnie dziewczęta. - odparła i dopiero po chwili zdała sobie sprawę z tego jak absurdalnie brzmią jej ostanie słowa. Nie miała zamiaru jednak się roześmiać. To nie było w tonie ich rozmowy. Parę oskarżeń na obiad jeszcze nikogo nie zabiło, prawda?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ciągle łypał na blondynkę podejrzliwie: podobnym spojrzeniem omiatał przeciwników wagi lekkiej w obskurnych spelunkach, posyłając im niewerbalne fale pogardy i troskliwego ostrzeżenia, by lepiej nie zaczynali z silniejszym od siebie. Co prawda nie miał zamiaru nokautować policjantki i demonstrować tym samym swojej niechęci do politycznych zmian na ministerialnej wierchuszce władzy, ale nie zamierzał także łasić się do stóp swojej wybawicieli. Przyniosła więcej szkody niż pożytku; pewnie gdyby nie jej pojawienie się, niezwykle subtelny urok romantycznego Jaimiego pozwoliłby mu na szybsze znalezienie się na ziemi. Tak egoistycznie sądził, starając się na szybko wybielić swoje niezbyt gloryfikujące przedstawienie, w jakim brał udział jako wiszący u gałęzi dębu balast. Historia doskonała, już nie mógł się doczekać, aż opowie ją Frederickowi - niemalże słyszał gdzieś w tle głowy wybuch perlistego śmiechu, przeradzającego się w pijacką czkawkę - wzbogacając ją rzecz jasna o dodatkowe szczegóły. Na przykład zamiast jednej antymugolskiej policjantki pojawi się cały uzbrojony w brzękadła szwadron śmierci, któremu stawił bohatersko czoła z jedną ręką zawiązaną za plecami.
Niestety, nawet względnie prawdziwa wersja wydarzeń okazała się nieco...naciągana, bowiem blondyneczka okazała się być zwykłym przechodniem. Wright zerknął na nią najpierw z zaskoczeniem, później z pewnym zrezygnowaniem, przestając kurczowo zaciskać dłoń na różdżce. Pokiwał posępnie głową a na jego brodatej twarzy wykwitł - w końcu szczery - uśmiech. Leciutki jak podmuch wiosennego wiatru. Podobnie uśmiechał się do dzieci i smoków, więc Lucinda powinna być wręcz rozczulona. - No tak coś myślałem, że nie pasujesz do tej bandy. Za delikatniusia jesteś - podsumował z brutalną szczerością, wzruszając ramionami. Nie odrywał jednak wzroku od nieznajomej: uważnego, kontrolnego, zaskakująco trzeźwego. - Lubisz ratować z opresji przystojnych mężczyzn? - zagadnął uprzejmie, po czym zaśmiał się szybko i krótko: szczęka rozbolała go od przesadnych ruchów. Zaklął, przesuwając dłonią po twarzy, lecz szybko odjął palce od brody, podając rękę nieznajomej. Mógł unieść się dumą albo okazać niezadowolenie, ale mimo irracjonalności przygody i pewnego nieopierzenia kobiety, poczuł do niej sympatię.- Ben. Miłośnik francuskich fryzurek i odważnych kobiet, bohatersko ruszających na ratunek chłopcom w opałach - przedstawił się nieco żartobliwie, ściskając jej drobną dłoń w mocnym uścisku spracowanej, pokrytej odciskami dłoni. Miał nadzieję, że nie poprzestawia jej delikatnych paluszków. Czy takie dłonie miały arystokratki? Ale co robiłaby szlachcianka w środku lasu? Odpuścił jednak natrętne pytania: rozumiał, jak istotne jest dbanie o własne sprawy i nie wtykanie nosa w te należące do kogoś innego. - Widziałaś tu może jakiegoś smoka? Duży, zielony. Specyficznie ryczy - dodał, drobiazgowo wierny swej pracy. Awansował, nie mógł traktować tych zgłoszeń pogardliwie, nawet jeśli rozsądnie sądził, że listy nie będą się już pojawiać a Eris i Nastka zaniechają dezorganizowania pracy smokologów w Peak District. Mógł opisać Walijskiego dokładniej, ale laicy rzadko kiedy zwracali uwagę na takie szczegóły, jak układ łusek na brzuchu i kąt zakrzywienia pazurów. A jeśli już zwracali, to nie byli w stanie o nich opowiedzieć, doszczętnie spopieleni tym spotkaniem trzeciego stopnia.
Niestety, nawet względnie prawdziwa wersja wydarzeń okazała się nieco...naciągana, bowiem blondyneczka okazała się być zwykłym przechodniem. Wright zerknął na nią najpierw z zaskoczeniem, później z pewnym zrezygnowaniem, przestając kurczowo zaciskać dłoń na różdżce. Pokiwał posępnie głową a na jego brodatej twarzy wykwitł - w końcu szczery - uśmiech. Leciutki jak podmuch wiosennego wiatru. Podobnie uśmiechał się do dzieci i smoków, więc Lucinda powinna być wręcz rozczulona. - No tak coś myślałem, że nie pasujesz do tej bandy. Za delikatniusia jesteś - podsumował z brutalną szczerością, wzruszając ramionami. Nie odrywał jednak wzroku od nieznajomej: uważnego, kontrolnego, zaskakująco trzeźwego. - Lubisz ratować z opresji przystojnych mężczyzn? - zagadnął uprzejmie, po czym zaśmiał się szybko i krótko: szczęka rozbolała go od przesadnych ruchów. Zaklął, przesuwając dłonią po twarzy, lecz szybko odjął palce od brody, podając rękę nieznajomej. Mógł unieść się dumą albo okazać niezadowolenie, ale mimo irracjonalności przygody i pewnego nieopierzenia kobiety, poczuł do niej sympatię.- Ben. Miłośnik francuskich fryzurek i odważnych kobiet, bohatersko ruszających na ratunek chłopcom w opałach - przedstawił się nieco żartobliwie, ściskając jej drobną dłoń w mocnym uścisku spracowanej, pokrytej odciskami dłoni. Miał nadzieję, że nie poprzestawia jej delikatnych paluszków. Czy takie dłonie miały arystokratki? Ale co robiłaby szlachcianka w środku lasu? Odpuścił jednak natrętne pytania: rozumiał, jak istotne jest dbanie o własne sprawy i nie wtykanie nosa w te należące do kogoś innego. - Widziałaś tu może jakiegoś smoka? Duży, zielony. Specyficznie ryczy - dodał, drobiazgowo wierny swej pracy. Awansował, nie mógł traktować tych zgłoszeń pogardliwie, nawet jeśli rozsądnie sądził, że listy nie będą się już pojawiać a Eris i Nastka zaniechają dezorganizowania pracy smokologów w Peak District. Mógł opisać Walijskiego dokładniej, ale laicy rzadko kiedy zwracali uwagę na takie szczegóły, jak układ łusek na brzuchu i kąt zakrzywienia pazurów. A jeśli już zwracali, to nie byli w stanie o nich opowiedzieć, doszczętnie spopieleni tym spotkaniem trzeciego stopnia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda utkwiła wzrok w zaciśniętej na różdżce dłoni mężczyzny. Jak niewiele trzeba było by wyprowadzić kogoś ze stanu równowagi. Zachwiania względnego bezpieczeństwa. Przewrócenie całego dnia do góry nogami. Zastanawiała się co w takiej sytuacji naprawdę zrobiłby funkcjonariusz policji antymugolskiej. Zabrałby mężczyźnie różdżkę? Zaprowadził do Tower? Może pognał za dwiema uciekającymi w przerażeniu dziewczynkami? A może gdyby nie powiedziała, że tak naprawdę jest tylko policjantem w przebraniu dostałaby zaklęciem unieszkodliwiającym i tyle byłoby z niej pożytku? Czasami była niewyobrażalnie naiwna. Pozwalała sobie na to wierząc, że ludzi nie wolno oceniać po kilku wyrwanych z kontekstu słowach. I chociaż wydawało się, że to wszystko dzisiaj miało skończyć się bez większych, negatywnych fajerwerk to na krzyczącą mandragorę… żyli w świecie gdzie właśnie ta zaciśnięta na różdżce dłoń była odpowiedzią na wszystko. Uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi na jego słowa. Miał racje. Nie wyglądała na policjantkę, ale z drugiej strony skąd te dziewczynki miały to wiedzieć? Nadal były tylko… dziećmi. Utkwiła spojrzenie zielonych oczu w jego twarzy. Nadal nie wyglądał na całkiem zdrowego, ale kolory znowu zagościły na policzkach, a uśmiech skutecznie niwelował wcześniejszą chwiejność. - Wolę ratować niczego jeszcze nieświadome młode kobiety z opresji. Chociaż teraz wierzę, że niektórych rzeczy muszą nauczyć błędy. Na Twoim miejscu jednak bym uważała. Nie wyglądały na zrezygnowane. - powiedziała unosząc brew. Jej to by chyba do głowy nie przyszło by złapać w pułapkę kogokolwiek. Może po prostu nie była nigdy tak bardzo zaślepiona czyjąś osobą. Nie interesowała się tak bardzo Quidditchem i nigdy nie miała swojego idola. Może ten fanatyzm miał podstawę o wiele głębiej? Podstawę całkowicie racjonalną. Chociaż to w tej chwili nie miało już najmniejszego znaczenia. Blondynka przeniosła spojrzenie na jego dłoń zaraz oplatając ją swoimi drobnymi palcami. - Lu… Lynn – odparła uśmiechając się po swoim zająknięciu. Przyzwyczaiła się już do przedstawiania się pełnią imienia i nazwiska. Ostatnio nie poznawała zbyt wielu czarodziejów tak… bez konkretnego powodu. Zwykle były to spotkania związane z klątwami, artefaktami, albo szlacheckimi uroczystościami. - I jak pewnie już zauważyłeś nie jestem zbyt dobrą aktorką. - dodała puszczając jego dłoń. Kto wie? Może właśnie mija się z powołaniem. Na pewno mija się z pracą, którą miała wykonywać w tym momencie. Nie spodziewała się, że tak wiele ciekawych rzeczy może ją tutaj spotkać. Parsknęła śmiechem słysząc jego pytanie. - Jeżeli jakikolwiek smok się tutaj zapuścił to swoim… ryknięciem skutecznie go przegoniłeś razem ze swoimi fankami. - odparła. Nie pomyślałaby, że można spotkać w tych okolicach smoka. Chociaż czy po ostatnim miesiącu można się czegoś innego było spodziewać? Przyciągała kłopoty i już dawno temu zdała sobie z tego sprawę. - Często bywasz w tych okolicach? Słyszałeś coś o dziwnych sytuacjach nad jeziorem? I nie mówię tu o biegających w szaleństwie czarodziejach… bardziej o gotującej się wodzie czy dziwnych dźwiękach? - zapytała unosząc dłoń do włosów i zakładając kosmyk za ucho. Chyba oboje mieli tutaj swoje do zrobienia. Czemu w takim razie nie podzielić się wiedzą?
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Początkowa nieufność, spowodowana uznaniem blondynki za jedną z nawiedzonych policjantek, nienawistnie odnoszących się do każdego przedstawiciela niemagicznej rasy, prysnęła już po pierwszym uśmiechu, rozświetlającym bladą twarz blondynki. Była naprawdę ładna, co zauważał pomimo ostatnich przejść. Może nie zdobyłaby nagrody za najlepsze aktorstwo i odwzorowanie psów gończych Ministerstwa Magii, ale poza tym wydawała się dość...w porządku. Żadna szlachecka lalusia, omdlewająca w krytycznej sytuacji. Do tego widocznie przez jakiś czas czaiła się w krzakach, obserwując dramatyczne wydarzenia dębowej polany, a jeśli istniała jakaś kategoria ludzi, których Benjamin Wright obdarzał natychmiastową sympatią, to z pewnością byli to osobnicy czający się w zaroślach, by łypać zza listowia. A jeśli osobnikiem tym była kobieta - tym lepiej. To sugerowało posiadanie awanturniczej, ciekawskiej i bezkompromisowej osobowości.
Zapewne w cichym komplementowaniu (i kompletowaniu) całego spisu cech, jakimi miała odzwierciedlać się nowo poznana kobieta, Jaimie popłynął w nieco przesadnie entuzjastyczną stronę, ale wolał oceniać ludzi za dobrze niż później odkręcać niechętne przekonania. Pierwsza fala podejrzliwości zniknęła a uścisk dłoni kobiety - zadziwiająco mocny i rzeczowy - tylko potwierdził przekonania Benjamina. Miał do czynienia z bardzo przyjaznym (i przyjemnym w estetycznym odbiorze) osobnikiem, który zaryzykował wiele, by uratować go od tragicznego końca, będącego zarazem początkiem szaleńczej, miłosnej niewoli. I choć to on sam zdołał się uratować, to doceniał starania złotowłosej.
- Myślisz, że mogą mnie jeszcze kiedyś porwać? - spytał całkiem poważnie, wzdychając lekko. Tego jeszcze brakowało. Miał na głowie ratowania całego świata - dobrego, sprawiedliwego, równego dla każdego człowieka - i nie mógł dokooptowywać sobie prywatnych kłopotów z nadpobudliwymi fankami. - A pomyśleć, że skończyłem karierę już pięć lat temu - dodał w zamyśleniu, sam do siebie, niezbyt koncentrując się nad tym, czy i nowa znajoma mogła kojarzyć go z światowych boisk.
Zaśmiał się chrapliwie z komentarza Selwyn, dotyczącego jego ryknięcia. Może trochę przesadził, ale według własnego osądu i tak zachował się niezwykle spokojnie, nie używając naprawdę paskudnych, nokturnowych gróźb.
- No cóż, Lulynn - bo przecież tak przedstawiła się nieznajoma i Benjamin nie zawracał sobie głowy doszukiwaniem się sensu w tym pięknym imieniu, pasującym do lubiącej lasy ślicznotki - bywałem tu tylko służbowo...pracuje w Peak District. I nie, o niczym takim nie słyszałem, ale jeśli chcesz, mogę się przejść z tobą dookoła tego bajora. Jesteś jakimś...kontrolerem jakości jezior? - spytał, szczerze zainteresowany, postanawiając pomóc Lucindzie a przy okazji, mimo wszystko, porozglądać się za Zielonym Walijskim, poznając także swą niedoszłą wybawicielkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogła przydać się przypadkowa znajomość, zwłaszcza zawarta w tak niecodziennych okolicznościach.
ztx2?
Zapewne w cichym komplementowaniu (i kompletowaniu) całego spisu cech, jakimi miała odzwierciedlać się nowo poznana kobieta, Jaimie popłynął w nieco przesadnie entuzjastyczną stronę, ale wolał oceniać ludzi za dobrze niż później odkręcać niechętne przekonania. Pierwsza fala podejrzliwości zniknęła a uścisk dłoni kobiety - zadziwiająco mocny i rzeczowy - tylko potwierdził przekonania Benjamina. Miał do czynienia z bardzo przyjaznym (i przyjemnym w estetycznym odbiorze) osobnikiem, który zaryzykował wiele, by uratować go od tragicznego końca, będącego zarazem początkiem szaleńczej, miłosnej niewoli. I choć to on sam zdołał się uratować, to doceniał starania złotowłosej.
- Myślisz, że mogą mnie jeszcze kiedyś porwać? - spytał całkiem poważnie, wzdychając lekko. Tego jeszcze brakowało. Miał na głowie ratowania całego świata - dobrego, sprawiedliwego, równego dla każdego człowieka - i nie mógł dokooptowywać sobie prywatnych kłopotów z nadpobudliwymi fankami. - A pomyśleć, że skończyłem karierę już pięć lat temu - dodał w zamyśleniu, sam do siebie, niezbyt koncentrując się nad tym, czy i nowa znajoma mogła kojarzyć go z światowych boisk.
Zaśmiał się chrapliwie z komentarza Selwyn, dotyczącego jego ryknięcia. Może trochę przesadził, ale według własnego osądu i tak zachował się niezwykle spokojnie, nie używając naprawdę paskudnych, nokturnowych gróźb.
- No cóż, Lulynn - bo przecież tak przedstawiła się nieznajoma i Benjamin nie zawracał sobie głowy doszukiwaniem się sensu w tym pięknym imieniu, pasującym do lubiącej lasy ślicznotki - bywałem tu tylko służbowo...pracuje w Peak District. I nie, o niczym takim nie słyszałem, ale jeśli chcesz, mogę się przejść z tobą dookoła tego bajora. Jesteś jakimś...kontrolerem jakości jezior? - spytał, szczerze zainteresowany, postanawiając pomóc Lucindzie a przy okazji, mimo wszystko, porozglądać się za Zielonym Walijskim, poznając także swą niedoszłą wybawicielkę. Nigdy nie wiadomo, kiedy mogła przydać się przypadkowa znajomość, zwłaszcza zawarta w tak niecodziennych okolicznościach.
ztx2?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walia zachwycała o każdej porze roku. Antonia nie miała zbyt wielu wspomnień, do których chciałaby wracać, ale te nakreślające jej pobyty w Wali zawsze przynosiły jej pewnego rodzaju spokój. Brunetka nie była typem kobiety, która oddaje się czystym przyjemnościom i zachwyca się nad darami natury. Zwykle zieleniejące łąki nie robią na niej wrażenia, a słońce odbijające się o tafli wody nie zapiera w jej piersi wdechu. Zwykle tak się nie dzieje, ale to miejsce zawsze miało w sobie coś co potrafiło ją zaskoczyć. W końcu niewiele istniało na świecie takich właśnie rzeczy. Nie była też nigdy typem podróżnika. Wolała to co znane od tego co nowe. Jedyne podróże jakie w swoim życiu odbyła to te z Durmstrangu do Yorku podczas każdej przerwy w szkole. Tak… w Instytucie było więcej rzeczy, którymi śmiało mogłaby się zachwycić. Antonia nie była do końca pewna czym mają się zająć dzisiejszego dnia. Perfekcjonistka. Kiedy już coś robiła – robiła to dobrze. Nie istniały półśrodki ani późniejsze poprawki. Zawsze musiała robić wszystko by zasłużyć na swoje nazwisko i na to kim była. To właśnie to ciągłe dążenie do perfekcji pokazało jej jak wiele w ich świecie rzeczy jest nieidealnych, brudnych. Nie ciężko było wybrać to kim chciało się być nawet jeśli pewnego dnia miało jej to przynieść szaleństwo. Nienawidziła niespodzianek i ludzi, którzy te niespodzianki jej sprawiali. Wierzyła w dwa rodzaje ludzi. Jedni do wrogowie, którzy tylko czekają na to aż potknie nam się noga. Inni to sprzymierzeńcy, do których chociaż nie pała się miłością i zachowuje się ciągłą ostrożność to w ich obecności zwyczajnie nie myśli się nad głębszym kontekstem śmierci i jej konsekwencjach. Borgin nie do końca była pewna, do której z tych kategorii powinna zaliczyć Burke, ale prowadzony przez ich rodziny sklep od wielu pokoleń łączył ze sobą ich rodziny i chociaż Antonia często miała problem z poczuciem przynależności to czuła w obowiązku by dbać o sklep, w którym za dzieciaka tak wiele czasu spędziła. Znała ich wszystkich. Jednych troszkę lepiej innych znacznie gorzej. Nigdy nie była towarzyska, a milczenie zawsze było wyznacznikiem obojgu rodzin. Zadziwiał ją fakt jak bardzo milczenie mogło być w relacjach wymowne. Choć zwykle i tak była bardziej porywcza niż jej brat. Czasami miała wrażenie, że Michael bardziej przypomina Rookwooda niż Borgina. Chociaż Antonia nienawidziła swojej matki to w pewien sposób szanowała nazwisko jakie na swych barkach nosiła. Szanowała też człowieka, które ów nazwisko nosił. Ze swojego mieszkania na Nokturnie teleportowała się prosto nad Jezioro Brzydoty gdzie miały się spotkać z Burke. Nie wiedziała zbyt wiele. Nawet jak daleko oddalone jest miejsce od jeziora i dlaczego właśnie tam kobieta chciała się spotkać. Pytać jednak nie zamierzała wiedząc, że i tak nie dostanie jednoznacznej odpowiedzi na zadane pytania. To miało być szybkie. Miała przynajmniej nadzieje, że takie będzie. Nie chodziło już nawet o towarzystwo, którego zwykła unikać, a o sprawne działanie. Rozejrzała się po okolicy marszcząc lekko brwi. Nigdzie nie widziała kobiety więc postanowiła czekać. Nic więcej jej nie zostało.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wynonna nie zachwycała się urodą – nie miało to dla niej najmniejszego sensu. Drzewa wszędzie w okolicy rosły podobne, jedynie inaczej usytuowane, nie było więc sensu zachwycać się nad tym, jak na wiosnę zaczynają przyozdabiać je liście, czy jak wiosną zrzucają je w różnorodnych kolorach. Ot, zwyczajny cykl życia – nic, nad czym należałoby przystawać na dłużej. I choć logiczne stąpanie po ziemi łączyło Nonne z Borgią nie była ona w stanie przejść obojętnie nad czystością jej krwi. Jedynie nazwisko i kilka kropli krwi chroniło ją przed całkowitą obojętnością ze strony lady Burke. To i interesy. Potrzebowała kogoś znającego się na runach – owszem, mogła nająć do tego kogoś innego, ale jednocześnie chciała sprawdzić kobietę, przekonać się, czy pomimo brudnej krwi nadaje się do czegoś. Bycie przydatnym zawsze się opłacało.
Chociaż do ostatniego momentu – mimo listownego zapewnienia – Wynonna nie była pewna, czy na miejscu spotka Borgin. Nawet nie zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Zdawało jej się czasem, że przemawia przez kobietą dziwaczne połączenie buty i sprzeciwu, nie mogła tylko do końca zrozumieć przeciw czemu się buntuje.
Dotarła na miejsce o umówionej porze zauważając, że Borgin zjawiła się jeszcze wcześniej niż ona. Zmierzyła ją uważnym spojrzeniem, jakby oceniając szanse na wykonanie zadania i zdobycie artefaktu. Ceniła punktualność, ale nie była ona wyznacznikiem sukcesu. Zazwyczaj nie wyruszała po nie sama, ale wraz z niedyspozycją Quentina nie miała wyjścia. Zresztą, znawca run był niezbędny, zbadała jaskinie jakiś czas temu sama, jednak nieznajomość run nie pozwoliła na dalszą wędrówkę w głąb skalnych korytarzy.
Skinęła głową w geście powitania, odwracając się i ruszając na południe, już po chwili niknąc między drzewami. Nie musiała się oglądać, ciche odgłosy stawionych kroków świadczyły o tym, że kobieta podąża jej śladem. Maszerowały w ciszy niecałe trzydzieści minut i Burke była wdzięczna losowi, że Borgin nie postanowiła przerwać panującej między nimi ciszy jakimiś zbędnymi pytaniami. W końcu zatrzymała się przy dorodnym, wiekowym drzewie, stuknęła w nie trzy razy różdżką dwa razy w miejscy złamanej gałęzi, za trzecim razem z prawej strony drzewa.
Ziemia za trząsała się pod ich stopami, a z środka drzewa zaczął wyłaniać się w kamień, który już po kilku chwilach uformował się w wysokie na dwa metry wrota. Nad wejściem dało dostrzec się runiczny napis i choć Nonna spisała runy i zaciągnęła, znawca run u którego była zarzekał się, że przekład znaków układa się w zdania – Życie przychodzi za darmo. Wszystko co cenne/wartościowe, warte jest więcej. Zapłać/Dokonaj zapłaty, by iść dalej. I Nonna domyślała się, jakiego rodzaju zapłaty oczekiwało pierwsze z wejść, logika podpowiadała jednak, że w środku znajdzie się więcej runicznych zagadek, ta pierwsza miała być testem dla Borgii. W milczeniu spojrzała na swoją towarzyszkę.
Chociaż do ostatniego momentu – mimo listownego zapewnienia – Wynonna nie była pewna, czy na miejscu spotka Borgin. Nawet nie zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Zdawało jej się czasem, że przemawia przez kobietą dziwaczne połączenie buty i sprzeciwu, nie mogła tylko do końca zrozumieć przeciw czemu się buntuje.
Dotarła na miejsce o umówionej porze zauważając, że Borgin zjawiła się jeszcze wcześniej niż ona. Zmierzyła ją uważnym spojrzeniem, jakby oceniając szanse na wykonanie zadania i zdobycie artefaktu. Ceniła punktualność, ale nie była ona wyznacznikiem sukcesu. Zazwyczaj nie wyruszała po nie sama, ale wraz z niedyspozycją Quentina nie miała wyjścia. Zresztą, znawca run był niezbędny, zbadała jaskinie jakiś czas temu sama, jednak nieznajomość run nie pozwoliła na dalszą wędrówkę w głąb skalnych korytarzy.
Skinęła głową w geście powitania, odwracając się i ruszając na południe, już po chwili niknąc między drzewami. Nie musiała się oglądać, ciche odgłosy stawionych kroków świadczyły o tym, że kobieta podąża jej śladem. Maszerowały w ciszy niecałe trzydzieści minut i Burke była wdzięczna losowi, że Borgin nie postanowiła przerwać panującej między nimi ciszy jakimiś zbędnymi pytaniami. W końcu zatrzymała się przy dorodnym, wiekowym drzewie, stuknęła w nie trzy razy różdżką dwa razy w miejscy złamanej gałęzi, za trzecim razem z prawej strony drzewa.
Ziemia za trząsała się pod ich stopami, a z środka drzewa zaczął wyłaniać się w kamień, który już po kilku chwilach uformował się w wysokie na dwa metry wrota. Nad wejściem dało dostrzec się runiczny napis i choć Nonna spisała runy i zaciągnęła, znawca run u którego była zarzekał się, że przekład znaków układa się w zdania – Życie przychodzi za darmo. Wszystko co cenne/wartościowe, warte jest więcej. Zapłać/Dokonaj zapłaty, by iść dalej. I Nonna domyślała się, jakiego rodzaju zapłaty oczekiwało pierwsze z wejść, logika podpowiadała jednak, że w środku znajdzie się więcej runicznych zagadek, ta pierwsza miała być testem dla Borgii. W milczeniu spojrzała na swoją towarzyszkę.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Antonia przyzwyczaiła się już do tego, że w oczach innych ludzi miała być uważana za gorszą. Powiedzieć, że się z tym pogodziła było jednak zbyt śmiała. Wystarczająco mocno gardziła sobą za to kim była by to zignorować i może właśnie to był jej powód do sprzeciwu czy buntowania się. Nie robiła tego otwarcie. Wolała wprost powiedzieć o tym co myśli niż udawać kogoś kim nie jest i nigdy nie była. To nie było jej w stylu. Miała swój własny charakter, a przede wszystkim cel, do którego uparcie dążyła. Nawet jeśli od czasu do czasu musiała poświęcić swój własny czas na potrzymanie interesu przodków to wierzyła, że to jedynie kolejna okazja do zdobycia potrzebnej jej wiedzy i umiejętności. Studiowała wiele ksiąg. Spędzała długie godziny w ścianach biblioteki ich domu w Yorku czy też w szkolnych murach. Od ludzi po stokroć wolała zapach pergaminu i atramentu. Ten moment gdy docierało do niej jak to wszystko jest ze sobą połączone, a wiedza jest tylko szansą na dosięgnięcie tego co wydaje się być niemożliwe. Na szczęście nigdy nie przyszło jej do głowy by się oszukiwać, że wiedza jest dla wszystkich. Nie można było być dobrym w każdej dziedzinie. Nie można było też spotykać na swojej drodze wyłącznie mądrych i życiowych ludzi. Częściej spotkać można było tych, którym natura poskąpiła logicznego myślenia i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie tacy ludzie najczęściej chcą ryzykować życie w miejscach, o których nie mają bladego pojęcia. Mówiąc o rzeczach, które nie mają zbyt wielkiego sensu. Kiedy Borgin w końcu się doczekała i razem z Burke ruszyły w stronę jaskini. Wyprawa po złoto na pewno nie miała być prosta. Gdyby tak było Wynnona nie potrzebowałaby jej pomocy nawet jeśli chodziło tylko i wyłącznie o odczytywanie run. Obie jednak wiedziały, że w takie miejsca nie powinno zapuszczać się samemu. Nikt nie ukrywa artefaktów w miejscach dostępnych każdemu. Gdyby tak było przedmioty te nie byłyby tak unikalne. Gdyby tak było nikt by ich nie poszukiwał i nie ryzykował życia dla czegoś niepotrzebnego. Ze skupieniem patrzyła jak kamień zmienia się w wielkie i ciężkie wrota. Cofnęła się o krok marszcząc wzrok gdy powiew wiatru uderzył ją w twarz. Kiedy wrota przestały się poruszać Borgin mogła zauważyć wyryty zapis runiczny. Podeszła blisko przejeżdżając palcem po napisie. - Zapłać… - mruknęła sama do siebie. Żeby przejść dalej musiały zapłacić cenę. Skoro życie było za darmo to domyślała się, że chodzi o to by zapłacić czymś podobnym. Z kieszeni płaszcza wyciągnęła ostry nóż, który zawsze zabierała ze sobą zaraz obok różdżki. - Trzeba zapłacić – dodała głośniej spoglądając na kobietę i odwracając się zaraz do napisu. Przyłożyła czubek noża do skóry dłoni i przecięła ją delikatnie tak, że na wierzch wypłynęła lekka strużka krwi. Położyła dłoń na złączeniu wrota mamrocząc przy tym runiczne słowa wyryte w kamieniu. Przez chwile czekała na to co się wydarzy.
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Może, gdyby nie pochodzenie, Wynonne i Antonie mogłoby połączyć coś, na wzór przyjaźni, bliższej relacji, bowiem zdawały się do siebie podobne – choć pewnie nawet nie były tego świadome. Obie wolały towarzystwo ksiąg i pergaminów uważając ludzi – z reguły – za przesadnie nudnych. Nonna spędziła godziny na salonach w czasie których oczekiwała na coś, kogoś, kto choć odrobinę odetnie się od reszty takiego samego tła, jeno ubranego w inne rodowe barwy. Byli przeźroczyści, kompletnie niepociągający, mocniej wciągało ją kontemplowanie nad rysami zdobiącymi ściany, niźli rozmową z którymś z nich. Po jakimś czasie drastycznie też zmniejszyła się liczba chętnych, czy też na tyle odważnych, by spróbować zatrzymać się przy jej boku. Zielone, lodowate spojrzenie potrafiło zmrozić i Wynonna zdawała sobie doskonale sprawę z tego. A nieokrzesany charakter i milczenie, zastępujące zbędne słowa, wdzięcznie płoszyły większość. Tak, większość jedynie Rosier zdawał się mieć w głębokim poważaniu każdy sopel lodu, który posyła spoglądając na niego. Zdawał się wyglądać, jakby bawiło go jej zachowanie, a im mocniej ona go nie mogła ścierpieć, tym mocniej on czerpał z tego satysfakcję chyba i Burke musiała z całych sił zwalczać towarzyszącą jej od jakiegoś czasu nagminną chęć kopnięcia go w kostkę, zdając sobie sprawę, że owy wybieg ani go nie zaboli, ani nie przyniesie jej ulgi. Złoto, na którego ślad natrafiła jakiś czas temu zdawało się więc idealnym wybiegiem, który choć na chwilę mógł zająć jej myśli. Z różdżką zaciśnięta w dłoni obserwowała Antonie - to był jej test, chwila w której mogła wykazać swoją przydatność, jedyna taka możliwość, by pokazała, że naprawdę warto ją było ze sobą zabrać. Spod lekko przymrużonych powiek obserwowała jej poczynania, finalnie unosząc ledwie zauważalnie kącik ust ku górze. Dobrze.
Wrota rozwarły się a ich oczom ukazało się ledwie kilka schodków w dół.
- Lumos. - zażądała od różdżki, a gdy jej końcówka zajarzyła się światłem ruszyła jako pierwsza w dół. Nie porywała się na rzucanie Maximy, wolała nie obudzić, ani ni rozdrażnić tego, co mgła skrywać jaskinia – a może im przyjść spotkać wszystko.
| nawet nie wiesz, jak mi głupio :sad: następnym razem mnie ubij jak kurczaka na rosół
Wrota rozwarły się a ich oczom ukazało się ledwie kilka schodków w dół.
- Lumos. - zażądała od różdżki, a gdy jej końcówka zajarzyła się światłem ruszyła jako pierwsza w dół. Nie porywała się na rzucanie Maximy, wolała nie obudzić, ani ni rozdrażnić tego, co mgła skrywać jaskinia – a może im przyjść spotkać wszystko.
| nawet nie wiesz, jak mi głupio :sad: następnym razem mnie ubij jak kurczaka na rosół
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Antonia znała swoje obowiązki i wiedziała, że nie może z niektórych zrezygnować tylko dlatego, że towarzystwo mogłoby jej nie odpowiadać. Już dawno przestała być dzieckiem wpatrzonym w świat, który mógłby należeć do niej. Żyła na dwa fronty, pokazywała dwie twarze. Ta, która była całkowicie neutralna; pracowała w Ministerstwie i choć jej cele sięgały o wiele wyżej to była to dobra przykrywka dla życia, które wiodła i wieść chciała. Druga twarz w całości oddana temu by zmienić istniejący świat w lepszy i czysty. Ta twarz pasowała jej bardziej. Nie musiała tłumaczyć się z ciągłego grymasu na twarzy i z trwającego na niej zniesmaczenia. Mogła być wroga, mogła być zirytowana, albo po prostu obojętna i nikt nie mógł jej nic zarzucić. Borgin nosiła w sobie wiele złości. Niepohamowanej. Często wybuchała kiedy miała ku temu okazje. Tylko jeśli sobie na to pozwoliła. Praca w sklepie przodków przypominała jej o dziedzictwie, które posiadła chociaż nigdy nie traktowała tego jako coś nadrzędnego. Nazwisko owszem było dla niej ważne, ale nie chciała być już zawsze traktowana jako ta gorsza, jako ta półkrwi, jako ta zepsuta. Wystarczyło, że myśli te codziennie nawiedzały ją samą. Ktoś powiedziałby, że wystarczyłoby jej wyjść za mąż by zacząć od nowa, ale ona by tego nie zrobiła. Nie widziała siebie przy kimkolwiek i z kimkolwiek. Miała ważniejsze rzeczy, miała ważniejsze plany, a mężczyznami szczerze gardziła. Tworzyli sobie pozorny obraz tego, że są lepsi od kobiet, kiedy tak naprawdę byli o wiele niżej tylko kobiety nie robiły nic by w końcu im to uświadomić. Wbrew wszystkiemu praca z Burke była dla niej lepszym złem. Mogły się nie odzywać, mogły po prostu działać. Każda z nich znała swoje własne umiejętności i wiedziała do czego może się posunąć. Nie ryzykowałby też niczego w narwanym szale by tylko coś drugiej udowodnić. Choć Borgin nie lubiła nie wiedzieć to jednak wolałaby wprost powiedzieć, że istnieje coś czego nie potrafi zrobić niż zaprzepaścić to czego szukały. Kiedy skalne przejście się otworzyło Antonia ze skupieniem próbowała dojrzeć czegoś w tej ciemności. Uniosła różdżkę wyżej i idąc za przykładem Burke także rozświetliła delikatnym lumos skalne wnętrze. Było tu zimno, z echo odbijało dźwięk uderzających delikatnie kropel o ziemię. Borgin uniosła różdżkę wyżej. Droga była jedna więc musiały iść dalej i tak naprawdę nie wiedziały co mogło je tutaj spotkać; w takich miejscach nigdy nie było całkowicie bezpiecznie i chyba nigdy też na całkowite bezpieczeństwo nie liczyła. Gdzie w bezpieczeństwie miejsce na chwile zabawy?
Udziel mi więc tych cierpień
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
płaczmy razem na nie! ach, nie dziel ich, niech
wszystko mi samej zostanie
Antonia Borgin
Zawód : pracownik urzędu niewłaściwego użycia czarów & znawca run
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
ognistych nocy głodne przebudzenia
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
i tych uścisków, żar co krew wysusza,
wszystkie rozkosze ciała - i cierpienia
wszystkie, jakie znosi dusza
OPCM : 7 +2
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 15 +1
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jezioro Brzydoty, Walia
Szybka odpowiedź