Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Buckinghamshire :: Bulstrode Park
Labirynt z żywopłotu
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Labirynt z żywopłotu
Stanowi jedną z magicznych części Bulstrode Park, ulokowaną w znacznym oddaleniu od posiadłości rodowej. By dostać się do tej części ogrodu, należy podać hasło - Dagonet - unikalnej, marmurowej rzeźbie przedstawiającej trójgłowe węże o ogonach splecionych z labrami. Dopiero wtedy z żywopłotu znajdującego się za nią utworzy się portal prowadzący do sekretnej części, odseparowanej od zadbanych skalniaków i przejrzystych oczek wodnych.
Po przejściu trafia się na okrągły plac, z którego prowadzą cztery misternie zdobione, żeliwne bramy, każda wiodąca do innej części ogrodu. Do drzewa, które zamieszkują nieśmiałki, wysokiej wieży oraz do rzeźby przedstawiającej dokonania sir Dagoneta prowadzi sieć skomplikowanych uliczek, utworzonych z idealnie zadbanych żywopłotów. Jednak większość odwiedzających park pragnie dotrzeć do fontanny, której wody ponoć opisane są w baśni Beedle’a. Jakby tego było mało, magiczny labirynt co chwila zmienia swoje przejścia, igrając ze spacerującymi osobami. Wchodząc w głąb nierzadko trzeba nastawić się na dłuższy spacer (rzuty nie są wymagane dla osób wędrujących z postaciami z rodu Bulstrode).
1-20 - gubisz się w sieci labiryntu. Nie uda ci się trafić, tam gdzie chciałeś. Po 3 kolejkach wkraczasz na dróżkę, dzięki której trafisz na dziedziniec, z którego rozpocząłeś przygodę wśród ścieżek.
21-40 - błądzisz po omacku, labirynt igra z tobą, lecz po 2 kolejkach trafiasz w malowniczy zakątek z ławeczkami skrytymi w cieniu drzew, na których możesz odpocząć. Gdy siadasz, po chwili interesują się tobą zamieszkujące drzewo nieśmiałki. Jeden zbliża się do ciebie i nim zdążysz się zorientować, twoja różdżka znajduje się w jego patyczastym uścisku. Skłonne do żartów stworzonka przerzucają twój cenny przedmiot między sobą, spróbujesz go odzyskać nim znikną w dziupli?
* By złapać nieśmiałka należy wyrzucić parzystą liczbę oczek na kości k6, jeśli nie uda ci się to w trzech turach, nieśmiałek przerzucając różdżkę, upuści ją, a wtedy będziesz mógł ją odzyskać.
41-60 - podczas swojego spaceru natrafiasz na ducha, który oferuje ci pomoc w odnalezieniu drogi prowadzącej do fontanny. Kierując się jego wskazówkami natrafiasz jednak do marmurowej rzeźby przedstawiającą walkę sir Dagoneta z Mantykorą, która dawien dawno nawiedzała poddanych na włościach. Rzeźba wygląda realistycznie: sir Dagonet porusza różdżką i unika ataków ostro zakończonego ogona. W dodatku potwór od czasu do czasu wydaje z siebie głuche ryki, od których jeżą się włosy.
61-80 - trafiasz do samego środka labiryntu, gdzie znajduje się wysoka wieża. Gdy wdrapujesz się na jej szczyt, odnajdujesz stolik z podaną herbatą i finezyjnymi markizami, stąd możesz obserwować całe sieci wijących się ścieżek, spacerujące osoby, zmieniające się ściany żywopłotu.
81-100 - wybrałeś ścieżkę prowadzącą do fontanny, która ponoć posiada niezwykle silne magiczne właściwości. Jeśli postanowisz się w niej zanurzyć, poczujesz, że możesz wiele i wiele więcej, co zwykle wykracza poza twoje możliwości (na czas następnej walki otrzymujesz +1 pkt do każdego rzutu).
Po przejściu trafia się na okrągły plac, z którego prowadzą cztery misternie zdobione, żeliwne bramy, każda wiodąca do innej części ogrodu. Do drzewa, które zamieszkują nieśmiałki, wysokiej wieży oraz do rzeźby przedstawiającej dokonania sir Dagoneta prowadzi sieć skomplikowanych uliczek, utworzonych z idealnie zadbanych żywopłotów. Jednak większość odwiedzających park pragnie dotrzeć do fontanny, której wody ponoć opisane są w baśni Beedle’a. Jakby tego było mało, magiczny labirynt co chwila zmienia swoje przejścia, igrając ze spacerującymi osobami. Wchodząc w głąb nierzadko trzeba nastawić się na dłuższy spacer (rzuty nie są wymagane dla osób wędrujących z postaciami z rodu Bulstrode).
1-20 - gubisz się w sieci labiryntu. Nie uda ci się trafić, tam gdzie chciałeś. Po 3 kolejkach wkraczasz na dróżkę, dzięki której trafisz na dziedziniec, z którego rozpocząłeś przygodę wśród ścieżek.
21-40 - błądzisz po omacku, labirynt igra z tobą, lecz po 2 kolejkach trafiasz w malowniczy zakątek z ławeczkami skrytymi w cieniu drzew, na których możesz odpocząć. Gdy siadasz, po chwili interesują się tobą zamieszkujące drzewo nieśmiałki. Jeden zbliża się do ciebie i nim zdążysz się zorientować, twoja różdżka znajduje się w jego patyczastym uścisku. Skłonne do żartów stworzonka przerzucają twój cenny przedmiot między sobą, spróbujesz go odzyskać nim znikną w dziupli?
* By złapać nieśmiałka należy wyrzucić parzystą liczbę oczek na kości k6, jeśli nie uda ci się to w trzech turach, nieśmiałek przerzucając różdżkę, upuści ją, a wtedy będziesz mógł ją odzyskać.
41-60 - podczas swojego spaceru natrafiasz na ducha, który oferuje ci pomoc w odnalezieniu drogi prowadzącej do fontanny. Kierując się jego wskazówkami natrafiasz jednak do marmurowej rzeźby przedstawiającą walkę sir Dagoneta z Mantykorą, która dawien dawno nawiedzała poddanych na włościach. Rzeźba wygląda realistycznie: sir Dagonet porusza różdżką i unika ataków ostro zakończonego ogona. W dodatku potwór od czasu do czasu wydaje z siebie głuche ryki, od których jeżą się włosy.
61-80 - trafiasz do samego środka labiryntu, gdzie znajduje się wysoka wieża. Gdy wdrapujesz się na jej szczyt, odnajdujesz stolik z podaną herbatą i finezyjnymi markizami, stąd możesz obserwować całe sieci wijących się ścieżek, spacerujące osoby, zmieniające się ściany żywopłotu.
81-100 - wybrałeś ścieżkę prowadzącą do fontanny, która ponoć posiada niezwykle silne magiczne właściwości. Jeśli postanowisz się w niej zanurzyć, poczujesz, że możesz wiele i wiele więcej, co zwykle wykracza poza twoje możliwości (na czas następnej walki otrzymujesz +1 pkt do każdego rzutu).
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 02.09.21 12:15, w całości zmieniany 1 raz
Jestem szybki, ważki. W dzieciństwie: żywe srebro, jako młodzieniec - rozbisurmaniony chłystek, obecnie, mężczyzna, który zmienia zdanie zbyt prędko, by jego decyzyjność traktowano poważnie. Niby już pakuję walizki (tobołek, jak za uroczych ucieczek z domu w wieku lat ośmiu?), ale i tak zostawiam je potem rozjebane w progu i wyjmuję z nich bieliznę, gdy tylko w szufladzie skończą się czyste majtki. Uważam, że żyjesz dobrze, jeśli nie masz czego żałować, a z każdego doświadczenia, nawet tego bolesnego lub tego, które nie pozwala ci zasnąć i przywołuje rumieniec na policzkach, potrafisz wyciągnąć lekcję. Jakąś, niekoniecznie z faktycznym morałem.
Ja - obecnie, żałuję.
Tego, że nie umiem się postawić. Tego, że ubrałem koszulę, która wciąż wychodzi mi ze spodni i za nic nie chce się układać. Tego, że moje pobudki są niskie. Tego, że chcę, ale nie mogę, że wciąż znajduję wymówki, mimo że wcale ich nie szukam. Po prostu potykam się o nie, bo stoją na mojej drodze. Nie wyrastają znienacka, bliżej im do ćwiczebnych kukieł niż czyhających na mnie zasadzek. Nie radzę sobie z rzeczywistością, więc skręcam do używek - tego też żałuję, bo mógłbym kurwa zrobić chociaż raz coś konstruktywnego. Chcę znaleźć spokój i nie stracić przy tym ani kawałka siebie. Do kikuta bym przywykł, ale tu rozchodzi się o to, co mam w głowie. Siano wiem, ale jakoś tak już się z sobą polubiłem, na pieńku mam ze mną tylko czasami.
Może czas zacząć być dobrym dla innych, ale nie z wyrachowania? Nie tak mnie uczono, odebrałem inne lekcje empatii niż dzieci urodzone gorzej. Wracamy do punktu wyjścia, no proszę - ale też przecież nie mogę wszystkiego zwalać na rodziców. Oni mnie tak nie wychowali. Przelotnie spoglądam na Vivienne, jakbym chciał rozgryźć, czy ją też trapią sprawy, które ciążą na piersi i powodują zaduch. Delikatna twarz i pulchne usta nie zdradzają wiele, a ja, odpuszczam. Znowu.
-Co? - chyba jestem głupi, bo nie rozumiem, co do mnie mówi - znaczy, słucham? - mojego skonfundowania raczej nie da się pomylić z rozkojarzeniem i szczerze liczę, że wyjaśni mi, jak chłop krowie na rowie, do czego pije. Gorzej, jak powtórzy - uznając, że nie usłyszałem lub po prostu łagodząc niezręczność wynikającą z męskiej ignorancji. Kobietom nie wypada pokazywać łydek, mężczyznom być idiotami. Coś za coś, nie można mieć wszystkiego, mówią, że to sprawiedliwe. A mi się podoba, jak dygocze brwiami, które zbiegają się, jak sweter wyprany w zbyt wysokiej temperaturze. Zmarszczki na czole dodają jej nie tyle powagi, ile rezolutności, ma dwadzieścia lat, więc jest kobietą, ale wciąż bije od niej urok podlotka. Na co teraz jest moda? Jeśli królują stare malutkie, to przykro mi, Vivienne, też się nie wpasowujesz.
-Odważnie prawisz, lady Bulstrode - odpowiadam neutralnie, kicając sobie po łysym polu naszej konwersacji. Gramy w zielone trochę na oślep, bo ile o sobie wiemy? Znam jej numer rękawiczki, bo kiedyś damskie dłonie doprowadzały mnie do szaleństwa, a że były na wierzchu, to... a ona pogląd ma pewnie jeszcze węższy. Jestem starszym bratem; ta bezosobowa forma (w stosunkach do wszystkich, prócz Evandry) mi odpowiada - gdybym sam tego nie rzekł, nie wypadałoby ci madame, posądzać mnie o strach. Właściwie, nadal nie wypada - stwierdzam niedbale, odwracając się ku niej. Jest znacznie niższa, ale przez to, że oplata moje ramię długimi palcami, jesteśmy bardzo blisko. Dwa cale, a nosem dotknę jej policzka, z czystej przekory, chciałbym spróbować. Teraz kurtuazja, za moment: skandal, nie, nie zrobię tego, za to wymownie zahaczę spojrzeniem o jej podbródek i upięcie włosów. Omijam oczy, mam długi język, więc nie wiem, czy zdołałbym zatrzymać dla siebie tajemnice Vivienne.
-Zaletą jest strach, czy to, że się do niego przyznajemy, lady Bulstrode? - ciągnę dalej, bo wątek jest interesujący, mimo że po spacerze intelektualnie poczuję się wyczerpany i skazany na kilkugodzinną drzemkę. Wysoka, kuta brama nie wydaje żadnego odgłosu, gdy popycham jej wrota i staję, by usłużyć panience, z prawą ręką za plecami, jak to podpatrzyłem u Claude'a - proszę spojrzeć - zamykam ciężki drzwi i dyskretnie wskazuję na wiewiórkę, która chyba czyści sobie pyszczek na rozwidleniu dróg, kilkadziesiąt jardów przed nami - może powinniśmy pójść za nią? - proponuję, zdać się na los, nie dążyć do celu, a... po prostu, wyciskać ze słonecznego popołudnia same przyjemności.
-Och, rzadko kiedy jest tylko jedna prawda, lady Bulstrode. Weźmy na przykład naszą przechadzkę. Twoi opiekuni sądzą, że przybyłem, aby honorowo oddać ci ulubioną pamiątkę, nieopatrzenie pozostawioną u mej siostry, ja także wiem swoje, a ty, panienko? Możemy się podzielić - sugeruję delikatnie, aczkolwiek to nie powództwo na pokuszenie, a próba zobaczenia, jakiego koloru są tak naprawdę jej policzki, kiedy służki nie pudrują ich różem.
Ja - obecnie, żałuję.
Tego, że nie umiem się postawić. Tego, że ubrałem koszulę, która wciąż wychodzi mi ze spodni i za nic nie chce się układać. Tego, że moje pobudki są niskie. Tego, że chcę, ale nie mogę, że wciąż znajduję wymówki, mimo że wcale ich nie szukam. Po prostu potykam się o nie, bo stoją na mojej drodze. Nie wyrastają znienacka, bliżej im do ćwiczebnych kukieł niż czyhających na mnie zasadzek. Nie radzę sobie z rzeczywistością, więc skręcam do używek - tego też żałuję, bo mógłbym kurwa zrobić chociaż raz coś konstruktywnego. Chcę znaleźć spokój i nie stracić przy tym ani kawałka siebie. Do kikuta bym przywykł, ale tu rozchodzi się o to, co mam w głowie. Siano wiem, ale jakoś tak już się z sobą polubiłem, na pieńku mam ze mną tylko czasami.
Może czas zacząć być dobrym dla innych, ale nie z wyrachowania? Nie tak mnie uczono, odebrałem inne lekcje empatii niż dzieci urodzone gorzej. Wracamy do punktu wyjścia, no proszę - ale też przecież nie mogę wszystkiego zwalać na rodziców. Oni mnie tak nie wychowali. Przelotnie spoglądam na Vivienne, jakbym chciał rozgryźć, czy ją też trapią sprawy, które ciążą na piersi i powodują zaduch. Delikatna twarz i pulchne usta nie zdradzają wiele, a ja, odpuszczam. Znowu.
-Co? - chyba jestem głupi, bo nie rozumiem, co do mnie mówi - znaczy, słucham? - mojego skonfundowania raczej nie da się pomylić z rozkojarzeniem i szczerze liczę, że wyjaśni mi, jak chłop krowie na rowie, do czego pije. Gorzej, jak powtórzy - uznając, że nie usłyszałem lub po prostu łagodząc niezręczność wynikającą z męskiej ignorancji. Kobietom nie wypada pokazywać łydek, mężczyznom być idiotami. Coś za coś, nie można mieć wszystkiego, mówią, że to sprawiedliwe. A mi się podoba, jak dygocze brwiami, które zbiegają się, jak sweter wyprany w zbyt wysokiej temperaturze. Zmarszczki na czole dodają jej nie tyle powagi, ile rezolutności, ma dwadzieścia lat, więc jest kobietą, ale wciąż bije od niej urok podlotka. Na co teraz jest moda? Jeśli królują stare malutkie, to przykro mi, Vivienne, też się nie wpasowujesz.
-Odważnie prawisz, lady Bulstrode - odpowiadam neutralnie, kicając sobie po łysym polu naszej konwersacji. Gramy w zielone trochę na oślep, bo ile o sobie wiemy? Znam jej numer rękawiczki, bo kiedyś damskie dłonie doprowadzały mnie do szaleństwa, a że były na wierzchu, to... a ona pogląd ma pewnie jeszcze węższy. Jestem starszym bratem; ta bezosobowa forma (w stosunkach do wszystkich, prócz Evandry) mi odpowiada - gdybym sam tego nie rzekł, nie wypadałoby ci madame, posądzać mnie o strach. Właściwie, nadal nie wypada - stwierdzam niedbale, odwracając się ku niej. Jest znacznie niższa, ale przez to, że oplata moje ramię długimi palcami, jesteśmy bardzo blisko. Dwa cale, a nosem dotknę jej policzka, z czystej przekory, chciałbym spróbować. Teraz kurtuazja, za moment: skandal, nie, nie zrobię tego, za to wymownie zahaczę spojrzeniem o jej podbródek i upięcie włosów. Omijam oczy, mam długi język, więc nie wiem, czy zdołałbym zatrzymać dla siebie tajemnice Vivienne.
-Zaletą jest strach, czy to, że się do niego przyznajemy, lady Bulstrode? - ciągnę dalej, bo wątek jest interesujący, mimo że po spacerze intelektualnie poczuję się wyczerpany i skazany na kilkugodzinną drzemkę. Wysoka, kuta brama nie wydaje żadnego odgłosu, gdy popycham jej wrota i staję, by usłużyć panience, z prawą ręką za plecami, jak to podpatrzyłem u Claude'a - proszę spojrzeć - zamykam ciężki drzwi i dyskretnie wskazuję na wiewiórkę, która chyba czyści sobie pyszczek na rozwidleniu dróg, kilkadziesiąt jardów przed nami - może powinniśmy pójść za nią? - proponuję, zdać się na los, nie dążyć do celu, a... po prostu, wyciskać ze słonecznego popołudnia same przyjemności.
-Och, rzadko kiedy jest tylko jedna prawda, lady Bulstrode. Weźmy na przykład naszą przechadzkę. Twoi opiekuni sądzą, że przybyłem, aby honorowo oddać ci ulubioną pamiątkę, nieopatrzenie pozostawioną u mej siostry, ja także wiem swoje, a ty, panienko? Możemy się podzielić - sugeruję delikatnie, aczkolwiek to nie powództwo na pokuszenie, a próba zobaczenia, jakiego koloru są tak naprawdę jej policzki, kiedy służki nie pudrują ich różem.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie mogła mierzwić ją teraźniejszość, którą sama sobie wybrała. Bogobojne bądź raczej dziękczynne życzenie, by wiecznie przeć do przodu za pan brat z intuicją, która doprowadziła ją na koniec możliwości. Chyba nie tak powinna działać, lecz życie panny Bulstrode to szereg porażek- musiała nauczyć się obierać je jako cele, aby nie polec w walce z samą sobą. Dzięki temu całowicie nieświadoma, stawała w ambiwalentnym położeniu do Francisa. Płynęła z nurtem, dodatkowo stanowiąc własną siłę napędową wioseł przekonań o słuszności.
Dlatego stanowiła oazę spokoju w całym rozszalałym oceanie szczegółów mimiki, w gestach i niefrasobliwie kołyszących się połach sukni. Gdzieś wewnątrz tliło się poczucie nieszkodliwości tejże rozmowy, z drugiej strony była niemalże wytresowana na to, że każda, każda najmniej znacząca rozmowa niesie za sobą pożytek i ogromną cenę.
Nawet lekko wygnieciona koszula może znaczyć wiele, czasami zbyt wiele, by było to możliwe do zniesienia.
- Można wykorzystać magię, by ukryć swój uraz. - O wiele prostsze jest wypowiedzenie gładkich, czytelnych i całkowicie zrozumiałych słów, niż uniżanie się do wyrośniętej i skrzywdzonej męskiej dumy. Zapobiegliwość zawiodła, nic więc dziwnego, że jej miejsce zastąpiła niezręczność, której ciężar wgniótł rozmówców w wydeptaną ścieżkę labiryntu. Spojrzenie lady Bulstrode miało w sobie większy błysk ciekawości, niż zdawać by się mogło przy obserwacji zastygłej mimiki. Naturalna niezręczność rozmowy między przedstawicielami różnych płci zdawała się odchodzić na scenę zapomnienia, jakby kobieta wciągnięta na planszę, zmieniła znaczenie swojego pionka.
Tera, będąc jawnie zadowoloną z darowanego zainteresowania, stała się królową.
- Lordowi zaś nie wypada jawnie mnie obserwować. - Zbyt zaostrzone, niemalże niczym przesunięcie noża po ostrzałce, słowa wreszcie dopięły swego, wypływając nierozważnie spomiędzy kobiecych warg. Ledwie zatrzepotanie rzęsami twarz uniosła się w stronę mężczyzny, kiełkujące w głębi ciała zadowolenie przekształcając w zawadiacki, niezdrowo naturalny uśmiech.
- Ale nikt nigdy sobie tego nie odmawia. - Błękitne nitki przepełnionego chochliczym rozbawieniem spojrzenia przesunęły się lekko po zawieruszonym w złą stronę kosmyku męskiej czupryny. Krótka, sekundowa bitwa samej ze sobą zakończyła się jednak jedynie pobłażliwym tonem i idealnie wyuczonym, nieśmiałym spojrzeniem w oczy. - Działa to w obie strony. - Damie nie wypada toczyć gierek, które naruszą idealnie bladą fakturę twarzy. Vivienne również nie wypada, chociaż czy kiedykolwiek ktokolwiek stosował się do wszystkich reguł, jakie narzucono dumną tytulaturą? Konwenanse, ograniczenia i niesnaski tradycji były tak przerysowane i poddawane pod wątpliwość, że ktoś o światłym umyśle, nawet nieświadomie poddaje je pod głębokie zwątpienie.
Szczególnie kobieta, która szczególnie lubuje się w nieodpuszczaniu dyskusji, których w ogóle nie powinna toczyć.
- Zaletą jest odważenie się, by do strachu się przyznać. - Ściszony głos trafił do mężczyzny na dłuższą chwilę po zadanym pytaniu. Nie dlatego, że w istocie się zastanawiała- dlatego, że wypadało nie popełnić kolejnej gafy i choć trochę zelżyć z obrazu intelektualistki. Ratunkiem była więc propozycja, na którą przystała lekkim skinięciem głowy, niemalże wykonanym w zwolnionym tempie, jak gdyby uderzył w nią cały nagromadzony cynizm, jakim nie powinna się cechować. Bracia zawsze powtarzali, że za złamanie jednej reguły, narzuca się dwie następne.
Lord Lestrange pogrywał kartami pokrytymi sypką, sproszkowaną pewnością. Ulotność godna burzy piaskowej, jaka nawiedzić mogła moment postawienia przed nim konkurenta, z którym konkurencji prowadzić nie chciał. Nie powinien chcieć, bynajmniej. Mieszane uczucia przechodziły w szalę dwuznacznego zadowolenia, gdy w wolnych od kurtuazyjnego unoszenia brody, pozwalała sobie na cichą obserwację przystojnej twarzy. Mimo lekkich zmarszczek naznaczenia wiekiem - młodym, ale nie młodzieńczym - cały czas docierała do niej drobna dawka dziecięcej nieśmiałości, bądź w chwilach zwątpienia nad słusznością wcześniejszego określenia - na wpół męskiej niedojrzałości. Całkiem przyjemna odskocznia, gdy otacza się wielkimi i większymi o jeszcze większych poczuciach wyższości.
Czuła się stosunkowo na równi, a to coś, co obiecano jej wychowaniem pośród mężczyzn, którzy wyczekiwali na pojawienie się żeńskiej potomkini.
- Śmiem sądzić, panie, że wiem zbyt wiele, niż powinnam wiedzieć. - Chcieć też zwykle zbyt wiele chce, ale tutaj już wychodzi po prostu zachłanność i przepych. No i ciekawość, która wzięła górę w następnym pytaniu, jakie skłoniło nie tyle policzki do słodkawego rumieńca, co usta do lekkiego, niemalże kokieteryjnego rozchylenia, gdy jedna brew nieświadomie powędrowała w górę. Przeczucie mogło ją mylić, lecz jeśli trzymało sztamę z rzeczywistością, to takim ruchem powinna przechylić szalę na swoją stronę. - Zechciałby lord mnie w moich przekonaniach upewnić? - Pytanie, czy jest w ogóle co przechylać.
Dlatego stanowiła oazę spokoju w całym rozszalałym oceanie szczegółów mimiki, w gestach i niefrasobliwie kołyszących się połach sukni. Gdzieś wewnątrz tliło się poczucie nieszkodliwości tejże rozmowy, z drugiej strony była niemalże wytresowana na to, że każda, każda najmniej znacząca rozmowa niesie za sobą pożytek i ogromną cenę.
Nawet lekko wygnieciona koszula może znaczyć wiele, czasami zbyt wiele, by było to możliwe do zniesienia.
- Można wykorzystać magię, by ukryć swój uraz. - O wiele prostsze jest wypowiedzenie gładkich, czytelnych i całkowicie zrozumiałych słów, niż uniżanie się do wyrośniętej i skrzywdzonej męskiej dumy. Zapobiegliwość zawiodła, nic więc dziwnego, że jej miejsce zastąpiła niezręczność, której ciężar wgniótł rozmówców w wydeptaną ścieżkę labiryntu. Spojrzenie lady Bulstrode miało w sobie większy błysk ciekawości, niż zdawać by się mogło przy obserwacji zastygłej mimiki. Naturalna niezręczność rozmowy między przedstawicielami różnych płci zdawała się odchodzić na scenę zapomnienia, jakby kobieta wciągnięta na planszę, zmieniła znaczenie swojego pionka.
Tera, będąc jawnie zadowoloną z darowanego zainteresowania, stała się królową.
- Lordowi zaś nie wypada jawnie mnie obserwować. - Zbyt zaostrzone, niemalże niczym przesunięcie noża po ostrzałce, słowa wreszcie dopięły swego, wypływając nierozważnie spomiędzy kobiecych warg. Ledwie zatrzepotanie rzęsami twarz uniosła się w stronę mężczyzny, kiełkujące w głębi ciała zadowolenie przekształcając w zawadiacki, niezdrowo naturalny uśmiech.
- Ale nikt nigdy sobie tego nie odmawia. - Błękitne nitki przepełnionego chochliczym rozbawieniem spojrzenia przesunęły się lekko po zawieruszonym w złą stronę kosmyku męskiej czupryny. Krótka, sekundowa bitwa samej ze sobą zakończyła się jednak jedynie pobłażliwym tonem i idealnie wyuczonym, nieśmiałym spojrzeniem w oczy. - Działa to w obie strony. - Damie nie wypada toczyć gierek, które naruszą idealnie bladą fakturę twarzy. Vivienne również nie wypada, chociaż czy kiedykolwiek ktokolwiek stosował się do wszystkich reguł, jakie narzucono dumną tytulaturą? Konwenanse, ograniczenia i niesnaski tradycji były tak przerysowane i poddawane pod wątpliwość, że ktoś o światłym umyśle, nawet nieświadomie poddaje je pod głębokie zwątpienie.
Szczególnie kobieta, która szczególnie lubuje się w nieodpuszczaniu dyskusji, których w ogóle nie powinna toczyć.
- Zaletą jest odważenie się, by do strachu się przyznać. - Ściszony głos trafił do mężczyzny na dłuższą chwilę po zadanym pytaniu. Nie dlatego, że w istocie się zastanawiała- dlatego, że wypadało nie popełnić kolejnej gafy i choć trochę zelżyć z obrazu intelektualistki. Ratunkiem była więc propozycja, na którą przystała lekkim skinięciem głowy, niemalże wykonanym w zwolnionym tempie, jak gdyby uderzył w nią cały nagromadzony cynizm, jakim nie powinna się cechować. Bracia zawsze powtarzali, że za złamanie jednej reguły, narzuca się dwie następne.
Lord Lestrange pogrywał kartami pokrytymi sypką, sproszkowaną pewnością. Ulotność godna burzy piaskowej, jaka nawiedzić mogła moment postawienia przed nim konkurenta, z którym konkurencji prowadzić nie chciał. Nie powinien chcieć, bynajmniej. Mieszane uczucia przechodziły w szalę dwuznacznego zadowolenia, gdy w wolnych od kurtuazyjnego unoszenia brody, pozwalała sobie na cichą obserwację przystojnej twarzy. Mimo lekkich zmarszczek naznaczenia wiekiem - młodym, ale nie młodzieńczym - cały czas docierała do niej drobna dawka dziecięcej nieśmiałości, bądź w chwilach zwątpienia nad słusznością wcześniejszego określenia - na wpół męskiej niedojrzałości. Całkiem przyjemna odskocznia, gdy otacza się wielkimi i większymi o jeszcze większych poczuciach wyższości.
Czuła się stosunkowo na równi, a to coś, co obiecano jej wychowaniem pośród mężczyzn, którzy wyczekiwali na pojawienie się żeńskiej potomkini.
- Śmiem sądzić, panie, że wiem zbyt wiele, niż powinnam wiedzieć. - Chcieć też zwykle zbyt wiele chce, ale tutaj już wychodzi po prostu zachłanność i przepych. No i ciekawość, która wzięła górę w następnym pytaniu, jakie skłoniło nie tyle policzki do słodkawego rumieńca, co usta do lekkiego, niemalże kokieteryjnego rozchylenia, gdy jedna brew nieświadomie powędrowała w górę. Przeczucie mogło ją mylić, lecz jeśli trzymało sztamę z rzeczywistością, to takim ruchem powinna przechylić szalę na swoją stronę. - Zechciałby lord mnie w moich przekonaniach upewnić? - Pytanie, czy jest w ogóle co przechylać.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Mężczyznom jak ja, zakazuje się tracić głowy. A proszę, czego byliśmy świadkami raptem parę dni temu? Potoczyły się pod nogi jak arbuzy i jak one zostały później rozgniecione pod nogami wściekłej tłuszczy albo tamtej góry zbitych mięśni. Moja wyobraźnia jest zadziwiająco bogata, biorąc pod uwagę, jak niewiele książek w swoim życiu przeczytałem - a jeszcze mniej z nich wyniosłem. Działa to zwłaszcza na podobne makabreski, wiecie, ta tryskająca krew, grymasy, zwolnienie zwieraczy. Częściej niż tydzień temu myślę o śmierci, gdy zwierzyłem się z tego matce, kazała mi przestać, ponoć to smutne. Nie wychodzi mi jednak, przed snem widzę twarze tamtych czarodziejów, młodzieńca, który przypadł do Evandry i błagał ją o wstawiennictwo. Ta scena trwa na wiecznym zapętleniu, jakby ktoś wcisnął pierdolony repley. Gify są gorsze niż nieruchome obrazy, na nich zresztą też można wyrwać stop-klatkę. Ludzki umysł jest niesamowity, nikt nie zrobi mi większej krzywdy, niż on sam.
I nikt nie odpowie za me zażenowanie. Towarzyskie gafy nie szkodzą, jednakowoż wyjście na kompletnego idiotę wobec damy, to nadepnięcie na odcisk. Wystarczyło się nie odzywać.
-Można, ale po co? - kiedy już zachodzi należyty proces komunikacji, konwersuję z prawdziwym spokojem, choć forma pytania dlaczego zapewne byłaby bardziej odpowiednia. Dziewczę u mego boku jednak przymyka oko na te igiełki, kłujące w poprawność rozmowy. Fałdy jej sukni marszczą się jak należy, a niewielkie obcasy eleganckich pantofli nie zapadają się w ziemi, także słońce łaskawie nie rzuca nam się z promieniami do gardeł - czyż nie uczono cię, lady, że kłamstwo ma krótkie nogi? - pytam, podwijając rękawy koszuli aż do łokci, jakbym zakasywał je do roboty. Bo tak jest, ta dyplomacja to również praca, może najważniejsza, jaką przychodzi mi wykonywać do tej pory. Trochę odbija mi się to wczorajszym obiadem, lecz cóż mogę poradzić? Nie rodzę się rewolucjonistą, ba, nawet mój bunt to pic na wodę - ja to wiem, wie to mój ojciec i wie także nestor. Uprawniony, by ukrócić te harce w każdej chwili, a ja pewnie nie pisnąłbym ni słowa.
Teraz za to uśmiecham się kącikiem ust. Zauważyła to - jasne, musiała zauważyć. Szczerze - byłbym niepocieszony, gdyby umknęło to jej uwadze. A wielu: umyka. To zaskakujące, jak wiele można ugrać samym tylko spojrzeniem. Damy chcą widzieć te adorujące i takie też je widzą - chyba, że wcale ich nie potrzebują.
-A cóż innego mi pozostało, lady Bulstrode? - odpowiadam z przekąsem - salony nie pozwalają ani na dotyk, a często nawet na szczerość. Wierzę, że mnie rozumiesz, panienko - ach, te konwenanse. Wyssane z mlekiem mamki - bo przecież nie matki, błagam, która szlachcianka karmi swoje dzieci? - sprawiają, że przynajmniej brzmimy przyzwoicie. Liczba mnoga jest tu kluczowa, oblizuję spierzchnięte usta, wyczuwając na dolnej wardze zahaczoną skórkę, zdzieram ją dyskretnie zębami, leci mi krew, to uśmiech wampira - musisz mi wybaczyć, ale nie mogę się zgodzić, lady. Mamy brzydką tendencję do patrzenia, owszem - przerywam na moment, żeby się zastanowić i przeczesać palcami włosy - akurat ten kosmyk, który przykuł jej uwagę - lecz obserwacja zakłada późniejsze wnioski. Śmiem twierdzić, że aż nazbyt często ich sobie odmawiamy. Co sądzisz, lady Bulstrode? - chcę znać jej zdanie, nim będzie za późno. Niektóre kobiety w małżeństwie tylko milczą - obawiam się, czy ten los i Evandrze nie przypada, a niemota to przecież ułomność strasznie przykra. Chwalę Pana za mój język w gębie, zagnieździł się w niej doskonale no i działa, może nie uratuje ich wszystkich, ale rzucę im chociaż wsparciem w twarz. Wykrzyczę, jeśli trzeba.
-Mam ich więcej - zdradzam jej, zalet. Myję ręce po każdym skorzystaniu z toalety i nie przerywam, kiedy mówi ktoś inny. Niech to konkuruje z muskulaturą zbudowaną na smoczych wyprawach i werwą do walki. Kiedyś - burżuazja, dziś - buconeria, blisko mi do tej społecznej szarej strefy, ale chyba nie kłócę się o zrobienie odpowiedniego wrażenia. Nie, kiedy lady Bulstrode również odpowiednia nie jest. Czy zatrzymamy to w sekrecie? Jedynym świadkiem naszego rozpasania jest rudawa wiewiórka, nerwowo czyszcząca łapki. Jeśli nie okaże się dość sprytna, prędko padnie ofiarą kuny albo i nawet najzwyklejszego pręgowca, taki to łańcuch pokarmowy. A to mi całkiem na rękę, na wypadek, gdyby któryś z Bulstrodów wiedział, jak się z nią porozumieć. Ponoć wiewiórki to straszne plotkary, nie można im ufać.
-Ale o czy, panienko? O męskiej motywacji? O mnie? Bo przecież nie tak ogólnie, tego nie może być dość - mój umysł nie jest specjalnie giętki, do nauki też się nie garnę, chyba że coś ciekawi mnie tak mocno, że aż się gotuję. W tym tygodniu, na przykład, wulkany. Ale ona już uśmiecha się do mnie, a jej porcelanowe policzki pokrywa różowy puszek. Dałbym sobie uciąć dłoń, że jest sypki i miękki, w dotyku podobny do aksamitnej wstążki. I ja więc rozchylam swe usta, zdumiony, lekko oczarowany, a tak naprawdę stuprocentowo pewny każdego gestu.
-Nie wydaje mi się - odmawiam jej, kręcąc lekko głową - właściwie, drobne niedopowiedzenia są nawet bardziej esencjonalne - niż naga prawda - w którą stronę teraz? - pytam uprzejmie, bo znowu stoimy na rozstajach. Wiewiórka gdzieś wsiąka, pewnie właśnie na nas donosi. Na jej odpowiedzi i moje prowokacje. Na moje odpowiedzi i jej prowokacje.
I nikt nie odpowie za me zażenowanie. Towarzyskie gafy nie szkodzą, jednakowoż wyjście na kompletnego idiotę wobec damy, to nadepnięcie na odcisk. Wystarczyło się nie odzywać.
-Można, ale po co? - kiedy już zachodzi należyty proces komunikacji, konwersuję z prawdziwym spokojem, choć forma pytania dlaczego zapewne byłaby bardziej odpowiednia. Dziewczę u mego boku jednak przymyka oko na te igiełki, kłujące w poprawność rozmowy. Fałdy jej sukni marszczą się jak należy, a niewielkie obcasy eleganckich pantofli nie zapadają się w ziemi, także słońce łaskawie nie rzuca nam się z promieniami do gardeł - czyż nie uczono cię, lady, że kłamstwo ma krótkie nogi? - pytam, podwijając rękawy koszuli aż do łokci, jakbym zakasywał je do roboty. Bo tak jest, ta dyplomacja to również praca, może najważniejsza, jaką przychodzi mi wykonywać do tej pory. Trochę odbija mi się to wczorajszym obiadem, lecz cóż mogę poradzić? Nie rodzę się rewolucjonistą, ba, nawet mój bunt to pic na wodę - ja to wiem, wie to mój ojciec i wie także nestor. Uprawniony, by ukrócić te harce w każdej chwili, a ja pewnie nie pisnąłbym ni słowa.
Teraz za to uśmiecham się kącikiem ust. Zauważyła to - jasne, musiała zauważyć. Szczerze - byłbym niepocieszony, gdyby umknęło to jej uwadze. A wielu: umyka. To zaskakujące, jak wiele można ugrać samym tylko spojrzeniem. Damy chcą widzieć te adorujące i takie też je widzą - chyba, że wcale ich nie potrzebują.
-A cóż innego mi pozostało, lady Bulstrode? - odpowiadam z przekąsem - salony nie pozwalają ani na dotyk, a często nawet na szczerość. Wierzę, że mnie rozumiesz, panienko - ach, te konwenanse. Wyssane z mlekiem mamki - bo przecież nie matki, błagam, która szlachcianka karmi swoje dzieci? - sprawiają, że przynajmniej brzmimy przyzwoicie. Liczba mnoga jest tu kluczowa, oblizuję spierzchnięte usta, wyczuwając na dolnej wardze zahaczoną skórkę, zdzieram ją dyskretnie zębami, leci mi krew, to uśmiech wampira - musisz mi wybaczyć, ale nie mogę się zgodzić, lady. Mamy brzydką tendencję do patrzenia, owszem - przerywam na moment, żeby się zastanowić i przeczesać palcami włosy - akurat ten kosmyk, który przykuł jej uwagę - lecz obserwacja zakłada późniejsze wnioski. Śmiem twierdzić, że aż nazbyt często ich sobie odmawiamy. Co sądzisz, lady Bulstrode? - chcę znać jej zdanie, nim będzie za późno. Niektóre kobiety w małżeństwie tylko milczą - obawiam się, czy ten los i Evandrze nie przypada, a niemota to przecież ułomność strasznie przykra. Chwalę Pana za mój język w gębie, zagnieździł się w niej doskonale no i działa, może nie uratuje ich wszystkich, ale rzucę im chociaż wsparciem w twarz. Wykrzyczę, jeśli trzeba.
-Mam ich więcej - zdradzam jej, zalet. Myję ręce po każdym skorzystaniu z toalety i nie przerywam, kiedy mówi ktoś inny. Niech to konkuruje z muskulaturą zbudowaną na smoczych wyprawach i werwą do walki. Kiedyś - burżuazja, dziś - buconeria, blisko mi do tej społecznej szarej strefy, ale chyba nie kłócę się o zrobienie odpowiedniego wrażenia. Nie, kiedy lady Bulstrode również odpowiednia nie jest. Czy zatrzymamy to w sekrecie? Jedynym świadkiem naszego rozpasania jest rudawa wiewiórka, nerwowo czyszcząca łapki. Jeśli nie okaże się dość sprytna, prędko padnie ofiarą kuny albo i nawet najzwyklejszego pręgowca, taki to łańcuch pokarmowy. A to mi całkiem na rękę, na wypadek, gdyby któryś z Bulstrodów wiedział, jak się z nią porozumieć. Ponoć wiewiórki to straszne plotkary, nie można im ufać.
-Ale o czy, panienko? O męskiej motywacji? O mnie? Bo przecież nie tak ogólnie, tego nie może być dość - mój umysł nie jest specjalnie giętki, do nauki też się nie garnę, chyba że coś ciekawi mnie tak mocno, że aż się gotuję. W tym tygodniu, na przykład, wulkany. Ale ona już uśmiecha się do mnie, a jej porcelanowe policzki pokrywa różowy puszek. Dałbym sobie uciąć dłoń, że jest sypki i miękki, w dotyku podobny do aksamitnej wstążki. I ja więc rozchylam swe usta, zdumiony, lekko oczarowany, a tak naprawdę stuprocentowo pewny każdego gestu.
-Nie wydaje mi się - odmawiam jej, kręcąc lekko głową - właściwie, drobne niedopowiedzenia są nawet bardziej esencjonalne - niż naga prawda - w którą stronę teraz? - pytam uprzejmie, bo znowu stoimy na rozstajach. Wiewiórka gdzieś wsiąka, pewnie właśnie na nas donosi. Na jej odpowiedzi i moje prowokacje. Na moje odpowiedzi i jej prowokacje.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Śmierć była odległa, nienamacalna dla lady Bulstrode, która żyła w ułudzie bezpieczeństwa. Może dlatego wojna nie odbijała się na niej tak bardzo pogłosem upadających głów, wydanych rozkazów czy przerażonych krzyków- widziała tylko złość na ojcowskim licu, westchnięcia matki, która nigdy nie odważyła się wypowiedzieć czegokolwiek na temat słuszności wykonywanych przez którąkolwiek stronę czynów.
Ona milczała, ale Vivienne nie była nauczona zasznurowywania ust, bo daleko jej było do poczucia, że była kobietą i nie mogła mieć zdania na temat męskich, politycznych rozterek. Współczuła rodzinie trudu, jaki spadł wraz z niestabilnością władzy, wyrażała jawnie niechęć do czynów Zakonu, chociaż przepełnione błękitnym chłodem oczy pani matki, zawsze upominały młodą lady. Niegdyś sądziłaby, że powodem było iż nie wypada wypowiadać, co się uważa. Teraz zaczynało do niej dochodzić, że za słowami rodzicielki kryło się współczucie. Jakiś mały fragment poczucia, że każde życie pojawiło się na świecie z ciała innej kobiety, dla której było dzieckiem. Każda istota jest czyimś dzieckiem, rodzicem czy nawet wnukiem. U braci, ojca, wujów następowało rozdzielanie na jednostki; ułomne poczucie, że nawet jeśli my jesteśmy sforą, to inni są samotnikami.
To takie prostolinijne.
- Nie sądzisz lordzie, że lepiej być katem niż ofiarą? Aby być tym pierwszym, musimy w czymś prześcigać wszystkich wokół. - Cała świadomość słów owładnęła spacerującymi niewinnie ludźmi, w obecnych czasach mając jeszcze większe znaczenie. Dojmujące, zbyt ostre jak na słodkie usta lady. - Taki kaprys ludzi, którzy również są drapieżnikami. Chcemy czuć się lepsi, nawet jeśli nie jesteśmy. Choć... nie mi to oceniać. - Nie powinna. On wiedział, że nie powinna tego mówić; ona wiedziała, że poczuła się zbyt pewnie w towarzystwie lorda, który niewinnie podjudzał ją do kolejnych wypowiedzi. Cała gra słodkiej idiotki posypała się w korcu maku, teraz musiała łapać się ostrej brzytwy, by pełna obaw dryfować wraz z bolesnym poczuciem przekroczenia granic. - Uważam, najdłuższe nogi ma to kłamstwo, którym oszukujemy sami siebie. Takim możemy się posiłkować, czyż nie? - Niewinne spojrzenie rejestrowało kątem oka - choć oko nie ma kąta, ostatnio wypomniał jej to brat - każde zachowanie lorda. Czyżby pragnął poczuć się swobodniej? Zakasać rękawy by czuć silne uwięzienie do kontynuacji rozmowy, ale zdjąć je z nadgarstków, by nie czuć się uwiązanym konwenansami i ciężarem rozmowy. Niewątpliwie, ta rozmowa musi być ciężka, lordzie, a Vivienne świetnie zdaje sobie z tego sprawę.
Szczególnie że całkowicie go rozumiała, bo sama była przykładem całkowitej nieszczerości i pruderyjnego trzepotania rzęsami, wpasowującego się w konwenanse.
- Dobrze więc, muszę wybaczyć, skoro następnie posuwa się lord do wniosków. - Jakie będą to wnioski? Jak ją oceni i co opuści zielonkawe mury labiryntu zawiłych rozmów i gestów? - A zdecydowanie, tylko ich wysnuwanie pozwala nam na rozwój. Jeśli zaś ktoś stawia go na piedestale, idzie z duchem nowoczesności... do tego skłania nauka, a ta jest dla mnie szczególnie ważna. - Choć to takie nietypowe pośród tych, wśród których się obracali. Arystokracja pozostawała zacofana, słodko przekonana o tym, że należy trwać w dawnych przekonaniach i podziałach. Z jednej strony lady Bulstrode nie mogła narzekać, bo to dzięki temu była kimś znaczącym.
Ale z drugiej strony, będąc arystokratką pośród możnych i rozwijających się, byłaby jeszcze bardziej znacząca, bo nikt nie trzymałby jej w ciasnym gorsecie wymogów wobec damy, a wobec człowieka, którym niewątpliwie była. Czy takiej odpowiedzi chciał lord Lestrange? Oby, w innym przypadku boleśnie by się rozczarowała i musiała zaklasyfikować do tej części wysoko urodzonych, którzy mogli stanowić jedynie marionetki swojego wybujałego poczucia wyższości, którego nie mieli prawa czuć, stojąc jedynie pośród osiągnięć przodków, których brakiem rozwoju, zamiast podwajać, powoli roztrwaniali.
- O pańskich zaletach. - Słodki uśmiech, jakże niewinna ucieczka od kontynuacji tematu, który nie powinien się w ogóle pojawić, a który był jej winą. Musiała posiłkować się łechtaniem dumy i półprawdą, bo nawet jeśli lord zrobił na niej pozytywne wrażenie, bo w istocie dobrze bawiła się w jego towarzystwie, to nie wiedziała o nim wystarczająco dużo.
Na piedestale stały wypowiedzi innych, zaś lord sam mógłby sobie odpowiedzieć, jakie wypowiedzi wychodziły spomiędzy warg innych arystokratów.
- W takim razie muszę pozostać w słodkiej niepewności. - Ostatnie słowo, wypowiedziane z lekko zawadiackim uśmiechem zwieńczyło wskazanie dłonią jednego z zakrętów, który był niemalże codzienną trasą.
W labiryncie łatwo jest zdobyć zaufanie, bo przy samym wkroczeniu do niego, ludzie kładą swoją duszę na czyimś ramieniu.
Ona milczała, ale Vivienne nie była nauczona zasznurowywania ust, bo daleko jej było do poczucia, że była kobietą i nie mogła mieć zdania na temat męskich, politycznych rozterek. Współczuła rodzinie trudu, jaki spadł wraz z niestabilnością władzy, wyrażała jawnie niechęć do czynów Zakonu, chociaż przepełnione błękitnym chłodem oczy pani matki, zawsze upominały młodą lady. Niegdyś sądziłaby, że powodem było iż nie wypada wypowiadać, co się uważa. Teraz zaczynało do niej dochodzić, że za słowami rodzicielki kryło się współczucie. Jakiś mały fragment poczucia, że każde życie pojawiło się na świecie z ciała innej kobiety, dla której było dzieckiem. Każda istota jest czyimś dzieckiem, rodzicem czy nawet wnukiem. U braci, ojca, wujów następowało rozdzielanie na jednostki; ułomne poczucie, że nawet jeśli my jesteśmy sforą, to inni są samotnikami.
To takie prostolinijne.
- Nie sądzisz lordzie, że lepiej być katem niż ofiarą? Aby być tym pierwszym, musimy w czymś prześcigać wszystkich wokół. - Cała świadomość słów owładnęła spacerującymi niewinnie ludźmi, w obecnych czasach mając jeszcze większe znaczenie. Dojmujące, zbyt ostre jak na słodkie usta lady. - Taki kaprys ludzi, którzy również są drapieżnikami. Chcemy czuć się lepsi, nawet jeśli nie jesteśmy. Choć... nie mi to oceniać. - Nie powinna. On wiedział, że nie powinna tego mówić; ona wiedziała, że poczuła się zbyt pewnie w towarzystwie lorda, który niewinnie podjudzał ją do kolejnych wypowiedzi. Cała gra słodkiej idiotki posypała się w korcu maku, teraz musiała łapać się ostrej brzytwy, by pełna obaw dryfować wraz z bolesnym poczuciem przekroczenia granic. - Uważam, najdłuższe nogi ma to kłamstwo, którym oszukujemy sami siebie. Takim możemy się posiłkować, czyż nie? - Niewinne spojrzenie rejestrowało kątem oka - choć oko nie ma kąta, ostatnio wypomniał jej to brat - każde zachowanie lorda. Czyżby pragnął poczuć się swobodniej? Zakasać rękawy by czuć silne uwięzienie do kontynuacji rozmowy, ale zdjąć je z nadgarstków, by nie czuć się uwiązanym konwenansami i ciężarem rozmowy. Niewątpliwie, ta rozmowa musi być ciężka, lordzie, a Vivienne świetnie zdaje sobie z tego sprawę.
Szczególnie że całkowicie go rozumiała, bo sama była przykładem całkowitej nieszczerości i pruderyjnego trzepotania rzęsami, wpasowującego się w konwenanse.
- Dobrze więc, muszę wybaczyć, skoro następnie posuwa się lord do wniosków. - Jakie będą to wnioski? Jak ją oceni i co opuści zielonkawe mury labiryntu zawiłych rozmów i gestów? - A zdecydowanie, tylko ich wysnuwanie pozwala nam na rozwój. Jeśli zaś ktoś stawia go na piedestale, idzie z duchem nowoczesności... do tego skłania nauka, a ta jest dla mnie szczególnie ważna. - Choć to takie nietypowe pośród tych, wśród których się obracali. Arystokracja pozostawała zacofana, słodko przekonana o tym, że należy trwać w dawnych przekonaniach i podziałach. Z jednej strony lady Bulstrode nie mogła narzekać, bo to dzięki temu była kimś znaczącym.
Ale z drugiej strony, będąc arystokratką pośród możnych i rozwijających się, byłaby jeszcze bardziej znacząca, bo nikt nie trzymałby jej w ciasnym gorsecie wymogów wobec damy, a wobec człowieka, którym niewątpliwie była. Czy takiej odpowiedzi chciał lord Lestrange? Oby, w innym przypadku boleśnie by się rozczarowała i musiała zaklasyfikować do tej części wysoko urodzonych, którzy mogli stanowić jedynie marionetki swojego wybujałego poczucia wyższości, którego nie mieli prawa czuć, stojąc jedynie pośród osiągnięć przodków, których brakiem rozwoju, zamiast podwajać, powoli roztrwaniali.
- O pańskich zaletach. - Słodki uśmiech, jakże niewinna ucieczka od kontynuacji tematu, który nie powinien się w ogóle pojawić, a który był jej winą. Musiała posiłkować się łechtaniem dumy i półprawdą, bo nawet jeśli lord zrobił na niej pozytywne wrażenie, bo w istocie dobrze bawiła się w jego towarzystwie, to nie wiedziała o nim wystarczająco dużo.
Na piedestale stały wypowiedzi innych, zaś lord sam mógłby sobie odpowiedzieć, jakie wypowiedzi wychodziły spomiędzy warg innych arystokratów.
- W takim razie muszę pozostać w słodkiej niepewności. - Ostatnie słowo, wypowiedziane z lekko zawadiackim uśmiechem zwieńczyło wskazanie dłonią jednego z zakrętów, który był niemalże codzienną trasą.
W labiryncie łatwo jest zdobyć zaufanie, bo przy samym wkroczeniu do niego, ludzie kładą swoją duszę na czyimś ramieniu.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
-Gdybym dostał taki wybór, lady Bulstrode - urywam znacząco i daję jej znak, że powinna nieco unieść suknie, bo inaczej, jak nic potknie się na tej prostej drodze. Jedyne wyboje tutaj to nasze nieoczywistości i fangi w nos, które na przemiany wymierzamy etykiecie - chyba wolałbym nie wybierać wcale. Teraz panienka może uznać to za słabość, ale być może, kiedyś przyzna mi panienka rację - podsumowuję, tak grzecznie, jak nigdy. Nie wychodzę z wprawy w konwersacji oraz grach salonowych, praktyka czyni mistrza, hę? No to już tak ćwiczę, odkąd jestem zdolny sklecić porządne zdanie, najpierw nauka sylabizowania, a później z gruber rury kurtuazyjna dyplomacja. Uprawiamy w końcu szarady, tylko że zamiast słów, zgadujemy nasze zamiary. Lub: cierpliwe czekamy, co z nich wyrośnie. Vivienne ma komfortowe, nasłonecznione miejsce, dostęp do wody, a także troskliwych ogrodników; mnie niby też hodowano zgodnie z zaleceniami, ale po drodze chyba mnie zaszczepiono z jakimś eksperymentalnym gatunkiem i wyszło, co wyszło.
Ja w każdym razie przysięgam sobie solennie, że przestaję narzekać, choćby na czas tego jednego popołudnia, uświęconego wizytą w stronach zaprzyjaźnionego rodu. Starzy zapomnieli przekazać mi flaszki, czy innego upominku, który chyba wypadałoby wręczyć seniorowi Bulstrode, bo przy jego drogiej małżonce, nie szepnę mu na uszko o małym co nieco, czekającym w Londynie. Córka bardzo go przypomina, lecz nie z wyglądu, chociaż ma po nim faktycznie i ostrą linię podbródka i ostry język, którego wcale przede mną nie kryje. Nie może stać się bardziej transparentna, już nie. Nawet, gdyby ten język by mi pokazała, nie zrobi to na mnie większego wrażenia, niż krótkie zdanko, co leci w eter bez zastanowienia.
Mimo to, jest przemyślane. Czego chcesz, Vivienne Owinąć mnie wokół palca i zadusić? Utopić, po kropelce zdrowego rozsądku?
-Ależ proszę mówić, madame - zaprzeczam miękko, usuwając się w bok, by przede mną mogła wsunąć się w wąską ścieżynkę, przewidzianą tylko dla jednego spacerowicza. W zielony zaułek wsuwam się chwilę po niej, by po pokonaniu krótkiego korytarza, na powrót zaoferować jej ramię - chciałbym usłyszeć opinię panienki. Taki kaprys - ironizuję z tej okazji, dopuszczenia młodej do słowa. Patrzę na nią z góry tylko dlatego, że jestem wyrośnięty. Dzięki siostrze widzę kobiety, dzięki Cynthii, nie unikam podobnych potyczek. Czy wkrótce coś będę zawdzięczać tobie, lady Bulstrode? Na pewno nie pierwszy pocałunek i młodzieńczą ekscytację, ale na przykład... odradzającą się nadzieję? Uśmiecham się do niej, czując w kościach, że oponent(ka) przerasta mnie nie tylko intelektem, a nawet i sprytem - owszem, jednak trzeba bardzo uważać, żeby się nie wyrżnąć - odpowiadam wesołym tonem - długie nogi pozwalają na robienie dużych kroków, ale bywają też nieporęczne, na przykład podczas jazdy powozem. W niektórych kolana trzeba trzymać prawie że pod brodą, bo zwyczajnie brakuje na nie miejsca - z pamiętnika gościa, co mierzy więcej niż metr osiemdziesiąt. To chyba dąży do paraboli, kłamstwo-długie nogi-niewygoda, ale gubię nasz rytm, kiedy zmieniamy stronę i zamiast w prawo skręcamy w lewo, a na dodatek wyraźnie podkręcamy tempo. Jakbyśmy przed czymś (kimś?) uciekali, lecz to nadal muszę sobie dopowiedzieć. Byłoby wówczas do prawdy pysznie; godzę się jednak z tym, że w labiryncie jesteśmy we dwoje.
Durni, jak mogli nas tak zostawić.
-Nauka i rozwój, tak, lady Bulstrode? Odpowiednia droga dla młodej damy, jak mniemam panienki ojciec musi być zachwycony i dumny, predyspozycjami swej latorośli. Na pewno wspiera twoje talenty, madame - układam się, jak należy, tykając kijem galaretowatą masę, zachęcającą, bym po niej przeszedł. Dobre sobie, nie ze mną te numery: wpierw dokładny reaserch procentowy składu, a później, pewnie skok na główkę. Lub w podobny, inwazyjny slesz widowiskowy sposób. Raz, dwa trzy, Vivienne Bulstrode patrzy. Wwierca się, tak dość miło, powoduje łaskotki i sznuruje mi usta. Teraz gramy w króla ciszy. Wymyślam to na poczekaniu, bo nie wiem, co odpowiedzieć.
-Czyżby? - nie błyskam intelektem, zwyczajnie nie dowierzam - kto o nich panience naopowiadał? - mówże dziewczyno, bo umrę z niecierpliwości. Labirynt, panienka i trup. Z taką zagadką łatwo orzec, kto ma nieczyste sumienie. Oboje coś ukrywamy, a niech stracę, daję jej się prowadzić przez gąszcze plączącego się żywopłotu, aż wydostajemy się z niego na aż nienaturalnie oświetlone centrum, z zadbaną kamienną fontanną. Kamień ma nienaturalnie biały kolor, a woda przelewając się przez formę, przybiera postać lśniących, błyszczących łuków utrzymujących się na napiętej powierzchni, przedziwne - więc to jest ta słynna fontanna. Ta z baśni - uściślam, pozostawiając Vivienne samą sobie i w kilku susach podchodząc do oczka. Staję na okalającym ją murku i przechodzę tak kilka kroków, balansując ciałem jak akrobata - jak Marcel! - i nie bez wysiłku, ale udaje mi się ją okrążyć - co się stanie, jeśli tam wejdę? - nie pamiętam zakończenia, więc dopiszę własne, zrób to ze mną. Mogę nawet poprosić.
Ja w każdym razie przysięgam sobie solennie, że przestaję narzekać, choćby na czas tego jednego popołudnia, uświęconego wizytą w stronach zaprzyjaźnionego rodu. Starzy zapomnieli przekazać mi flaszki, czy innego upominku, który chyba wypadałoby wręczyć seniorowi Bulstrode, bo przy jego drogiej małżonce, nie szepnę mu na uszko o małym co nieco, czekającym w Londynie. Córka bardzo go przypomina, lecz nie z wyglądu, chociaż ma po nim faktycznie i ostrą linię podbródka i ostry język, którego wcale przede mną nie kryje. Nie może stać się bardziej transparentna, już nie. Nawet, gdyby ten język by mi pokazała, nie zrobi to na mnie większego wrażenia, niż krótkie zdanko, co leci w eter bez zastanowienia.
Mimo to, jest przemyślane. Czego chcesz, Vivienne Owinąć mnie wokół palca i zadusić? Utopić, po kropelce zdrowego rozsądku?
-Ależ proszę mówić, madame - zaprzeczam miękko, usuwając się w bok, by przede mną mogła wsunąć się w wąską ścieżynkę, przewidzianą tylko dla jednego spacerowicza. W zielony zaułek wsuwam się chwilę po niej, by po pokonaniu krótkiego korytarza, na powrót zaoferować jej ramię - chciałbym usłyszeć opinię panienki. Taki kaprys - ironizuję z tej okazji, dopuszczenia młodej do słowa. Patrzę na nią z góry tylko dlatego, że jestem wyrośnięty. Dzięki siostrze widzę kobiety, dzięki Cynthii, nie unikam podobnych potyczek. Czy wkrótce coś będę zawdzięczać tobie, lady Bulstrode? Na pewno nie pierwszy pocałunek i młodzieńczą ekscytację, ale na przykład... odradzającą się nadzieję? Uśmiecham się do niej, czując w kościach, że oponent(ka) przerasta mnie nie tylko intelektem, a nawet i sprytem - owszem, jednak trzeba bardzo uważać, żeby się nie wyrżnąć - odpowiadam wesołym tonem - długie nogi pozwalają na robienie dużych kroków, ale bywają też nieporęczne, na przykład podczas jazdy powozem. W niektórych kolana trzeba trzymać prawie że pod brodą, bo zwyczajnie brakuje na nie miejsca - z pamiętnika gościa, co mierzy więcej niż metr osiemdziesiąt. To chyba dąży do paraboli, kłamstwo-długie nogi-niewygoda, ale gubię nasz rytm, kiedy zmieniamy stronę i zamiast w prawo skręcamy w lewo, a na dodatek wyraźnie podkręcamy tempo. Jakbyśmy przed czymś (kimś?) uciekali, lecz to nadal muszę sobie dopowiedzieć. Byłoby wówczas do prawdy pysznie; godzę się jednak z tym, że w labiryncie jesteśmy we dwoje.
Durni, jak mogli nas tak zostawić.
-Nauka i rozwój, tak, lady Bulstrode? Odpowiednia droga dla młodej damy, jak mniemam panienki ojciec musi być zachwycony i dumny, predyspozycjami swej latorośli. Na pewno wspiera twoje talenty, madame - układam się, jak należy, tykając kijem galaretowatą masę, zachęcającą, bym po niej przeszedł. Dobre sobie, nie ze mną te numery: wpierw dokładny reaserch procentowy składu, a później, pewnie skok na główkę. Lub w podobny, inwazyjny slesz widowiskowy sposób. Raz, dwa trzy, Vivienne Bulstrode patrzy. Wwierca się, tak dość miło, powoduje łaskotki i sznuruje mi usta. Teraz gramy w króla ciszy. Wymyślam to na poczekaniu, bo nie wiem, co odpowiedzieć.
-Czyżby? - nie błyskam intelektem, zwyczajnie nie dowierzam - kto o nich panience naopowiadał? - mówże dziewczyno, bo umrę z niecierpliwości. Labirynt, panienka i trup. Z taką zagadką łatwo orzec, kto ma nieczyste sumienie. Oboje coś ukrywamy, a niech stracę, daję jej się prowadzić przez gąszcze plączącego się żywopłotu, aż wydostajemy się z niego na aż nienaturalnie oświetlone centrum, z zadbaną kamienną fontanną. Kamień ma nienaturalnie biały kolor, a woda przelewając się przez formę, przybiera postać lśniących, błyszczących łuków utrzymujących się na napiętej powierzchni, przedziwne - więc to jest ta słynna fontanna. Ta z baśni - uściślam, pozostawiając Vivienne samą sobie i w kilku susach podchodząc do oczka. Staję na okalającym ją murku i przechodzę tak kilka kroków, balansując ciałem jak akrobata - jak Marcel! - i nie bez wysiłku, ale udaje mi się ją okrążyć - co się stanie, jeśli tam wejdę? - nie pamiętam zakończenia, więc dopiszę własne, zrób to ze mną. Mogę nawet poprosić.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Zgodnie z pokonanym krokiem i ledwie subtelnym uniesieniem materiału zakończyła temat, pozwalając mężczyźnie na to jedno, jedyne ostatnie zdanie. Łaskawie, nie chcąc insynuować o słuszności bycia lepszym od innych, ale przede wszystkim przez to, że cały ton, wypowiedź do krzty przepełniony poczuciem racji, wprawił ją w oniemienie. Chciała, by miał rację nawet jeśli teraz zdawała się stanowić z życia wieczną scenę i polowanie. Celowanie lufą karabinu i strzał, roznoszący się gromkim echem po wielu, wielu innych momentach.
Nie chciała po prostu dryfować, lecz przeć; na przód, zgodnie z ruchem, naprzeciw, zawracać. Być w wiecznym poczuciu przydatności i gwarancji, że czyni słusznie i pozostanie w przyszłości duchem w umysłach innych. Naiwne, słodkie młodzieńczością marzenia. Może powinna przyswoić wreszcie myśl, że nie ma na to szansy, gdy jedyną obraną jest katowanie się ograniczeniami, na które sama przystała w imię absolutnego posłuszeństwa?
Takiego jak teraz, gdy zgodnie z kulturą wysunęła się na przód, przetrzymując delikatnie jedną, kiepsko przyciętą gałązkę, aby ta nie uderzyła rykoszetem mężczyzny idącego za nią. Czasami potrzeba było takiej gałęzi, która uderzając, ocuci zaćmiony własnymi ideałami umysł, nadając mu więcej realizmu, niż mają niebieskie migdały.
- Według magizoologii, zwierzęta mordują tylko tyle ofiar, ile są w stanie spożyć, aby przeżyć i zapewnić przeżycie potomstwu. - Zaczęła, niezbyt uroczo jak na całą roztaczającą się wokół atmosferę. Ujęła ramię Francisa z subtelnością przepełnioną obawą o słowa, których była całkowicie pewna... Iż nie każdy będzie mógł się z nimi zgodzić.
- A ileż ofiar mają na swoim koncie ludzie? Jadąc na polowanie, zabijamy pięć niewinnych istot, podczas gdy zjemy ledwie dwie. - Bawiąc się w wojnę, zmuszamy utemperowanie moralności w osobach, które wcale nie potrzebują jej ukrócenia. Bawiąc się w zdobywanie, łamiemy zbyt dużo serc, niż możemy przygarnąć w ramiona.
Ona chce kontrolować więcej, niż jest w stanie udźwignąć.
A jaki jest pański grzech, lordzie?
- Marnotrawstwo, dość niepokojące zjawisko. - Gra znaczeń weszła na wyżyny, delikatny uśmiech ponownie zagościł na jej twarzy, a słowa rozpłynęły się pomiędzy dłuższym spojrzeniem na męską twarz i ledwie cień rozbawienia, mimo całej powagi niejednoznacznych stwierdzeń. Nie mówiła wprost, nie mówiła nawet na temat a jednak liczyła, że mężczyzna bez problemu zrozumie to wedle swoich osobistych powódek, zaś te upatrywała w podobnych do jej samych. Głupiutkie, pyszne poczucie, że to ona ma zawsze rację.
Następna wypowiedź, dziwnie urzekająca w całej prostocie i prawdziwości na chwilę odsunęła powagę na bok, pozwalając dołeczkowi odnaleźć miejsce w gładkim policzku. Właśnie takie momenty sprawiały, że naprawdę dobrze czuła się w towarzystwie lorda Lestrange; ciężki płaszcz wymogów spływał z wątłych ramion, odsłaniając naturalną, pogodną mimo widocznych kolców naturę Vivienne. Dlatego pozwoliła sobie na uśmiech, chwilę później przeradzający się w słodki, stłumiony zbliżoną do ust ręką śmiech. Wcale nie współczuła mu trudów podróży, nie, gdy z przejęciem godnym szewskiej pasji opowiadał o takiej prozaiczności. Absolutnie bezbłędne.
- Pozostało mi więc tylko współczuć. - Całkowicie niewinne kłamstwo, zwieńczone ostatnim podrygiem śmiechu zbliżyło ich do rozstaju dróg. Nie musiała się zastanawiać nad drogą, która niemalże w przeżywaniu życia- zwykle wiodła w nieznanych nam kierunkach. Tutaj wszystko było poukładane w swoich zmianach, jakby konsekwencje magicznie zmieniającego się układu, były znane i dokładnie przemyślane.
Na pewno wspiera twoje talenty, madame.
W istocie lordzie, dlatego jesteśmy tu teraz stosunkowo sami - zdawało się mówić krótkie zmarszczenie brwi, gdy w wyuczony, skromny sposób przytaknęła na jego słowa. Ojciec przygotowywał ją do roli marionetki, okazała się jednak być kimś bardziej opłacalnym. Nie tylko towarem na sprzedaż, ale przede wszystkim sojuszniczką. Córką. Osobą, która była na równi z synami kroplą krwi z niego samego. Jakże często zapominano o znaczeniu tej roli.
- Niewątpliwie. - Krótkie skwitowanie nie wymagało kontynuacji. Każdy, kto przyglądał się im z zewnątrz, zdawał sobie sprawę z siły, jaka ciąży w zacieśnianiu rodzinnych więzów i oddaniu, jakie przedstawiciele Bulstrode'ów ofiarowywali każdemu z członków swojej rodziny. Tylko w grupie mieli możliwość dotrzeć najdalej i kontrolować najszerzej. Zdobywać informacje z naturalnym talentem dbając o to, by o nich rozpowszechniane były głównie te dobre.
- Liczne, zasłyszane wieści. Doskonale zdaje sobie lord sprawę, jak to wygląda pośród wspólnych znajomości. - Lwice ziewają przewlekle, upatrując rozrywkę w plotkach. Lwy ryczą beznamiętnie, za kotarą obojętności skrywając potrzebę zdobycia informacji na innych. Francis nie był tutaj odosobnionym przypadkiem wyjętym spod reguły; słowa wypowiadane wprost w uszy innych ludzi dotykały każdego w najróżniejszy, możliwy sposób. Powinien natomiast cieszyć się, że pośród nich znajdują się też słowa wypowiedziane przez siostrę, które w całej rodzinnej niewinności, zawsze łagodziły obraz.
Chociaż, nie tak bardzo jak rysująca się scena. Merlinie, powinna pomyśleć kolokwialne duży jak brzoza, głupi (skoczny?) jak koza, ale w całej tej ferii zachowań: wędrówce po brzegu fontanny, cichym nawiązaniu do baśni. W tym wszystkim było tyle młodzieńczego wigoru, że ponad dekadę starszy mężczyzna krył w sobie coś z dziecięcego uroku. Może właśnie tego brakowało ludziom dorosłym, zgorzkniałym i przepełnionym pragnieniem przepychu?
- Będę musiała wezwać straż. - Ledwie końcówką języka przesunęła do kącika ust, obdarzając lorda szerokim, niewymuszenie zadowolonym uśmiechem. - Choć oboje tego nie chcemy. - Krok za krokiem, suknia falowała zgodnie ze stawianymi przed sobą naprzemiennie nogami, wreszcie szelestem po drugiej stronie zwiastując wdarcie się na obudowanie fontanny. Przed błękit tęczówek powróciły wszystkie barwy dzieciństwa, delikatne motylki wywołane wspomnieniami nastoletnich lat beztroski i miłosnych rozterek. Była też teraźniejszość, zbyt nagięta zasadami, by świst strzelania nie trafił pomiędzy usta lady Vivienne.
- A mój ojciec nie pozwoliłby lordowi ponownie pojawić się w naszych progach. - Teraz, zbliżając się ponownie z delikatnością zatartych szlaków po brzegu fontanny, uśmiechnęła się jedynie lekko i tylko na sekundę. Ułamek czasu posłała spojrzenie, które z dumnie uniesioną brodą komponowało się w obraz zamyślenia.
Pantofelki ponownie odnalazły grunt, sukienka zahaczyła o piasek okalający dzieło architektonicznych wirtuozów.
- Ale fontanna pozostaje do dyspozycji, jeśli wejście do niej stanowi taką pokusę. - Niektórzy potrzebują orzeźwienia, inni otrzeźwienia.
Jeszcze inni otumanienia, a ona preferowała twardy grunt obowiązków i wymogów.
Nie chciała po prostu dryfować, lecz przeć; na przód, zgodnie z ruchem, naprzeciw, zawracać. Być w wiecznym poczuciu przydatności i gwarancji, że czyni słusznie i pozostanie w przyszłości duchem w umysłach innych. Naiwne, słodkie młodzieńczością marzenia. Może powinna przyswoić wreszcie myśl, że nie ma na to szansy, gdy jedyną obraną jest katowanie się ograniczeniami, na które sama przystała w imię absolutnego posłuszeństwa?
Takiego jak teraz, gdy zgodnie z kulturą wysunęła się na przód, przetrzymując delikatnie jedną, kiepsko przyciętą gałązkę, aby ta nie uderzyła rykoszetem mężczyzny idącego za nią. Czasami potrzeba było takiej gałęzi, która uderzając, ocuci zaćmiony własnymi ideałami umysł, nadając mu więcej realizmu, niż mają niebieskie migdały.
- Według magizoologii, zwierzęta mordują tylko tyle ofiar, ile są w stanie spożyć, aby przeżyć i zapewnić przeżycie potomstwu. - Zaczęła, niezbyt uroczo jak na całą roztaczającą się wokół atmosferę. Ujęła ramię Francisa z subtelnością przepełnioną obawą o słowa, których była całkowicie pewna... Iż nie każdy będzie mógł się z nimi zgodzić.
- A ileż ofiar mają na swoim koncie ludzie? Jadąc na polowanie, zabijamy pięć niewinnych istot, podczas gdy zjemy ledwie dwie. - Bawiąc się w wojnę, zmuszamy utemperowanie moralności w osobach, które wcale nie potrzebują jej ukrócenia. Bawiąc się w zdobywanie, łamiemy zbyt dużo serc, niż możemy przygarnąć w ramiona.
Ona chce kontrolować więcej, niż jest w stanie udźwignąć.
A jaki jest pański grzech, lordzie?
- Marnotrawstwo, dość niepokojące zjawisko. - Gra znaczeń weszła na wyżyny, delikatny uśmiech ponownie zagościł na jej twarzy, a słowa rozpłynęły się pomiędzy dłuższym spojrzeniem na męską twarz i ledwie cień rozbawienia, mimo całej powagi niejednoznacznych stwierdzeń. Nie mówiła wprost, nie mówiła nawet na temat a jednak liczyła, że mężczyzna bez problemu zrozumie to wedle swoich osobistych powódek, zaś te upatrywała w podobnych do jej samych. Głupiutkie, pyszne poczucie, że to ona ma zawsze rację.
Następna wypowiedź, dziwnie urzekająca w całej prostocie i prawdziwości na chwilę odsunęła powagę na bok, pozwalając dołeczkowi odnaleźć miejsce w gładkim policzku. Właśnie takie momenty sprawiały, że naprawdę dobrze czuła się w towarzystwie lorda Lestrange; ciężki płaszcz wymogów spływał z wątłych ramion, odsłaniając naturalną, pogodną mimo widocznych kolców naturę Vivienne. Dlatego pozwoliła sobie na uśmiech, chwilę później przeradzający się w słodki, stłumiony zbliżoną do ust ręką śmiech. Wcale nie współczuła mu trudów podróży, nie, gdy z przejęciem godnym szewskiej pasji opowiadał o takiej prozaiczności. Absolutnie bezbłędne.
- Pozostało mi więc tylko współczuć. - Całkowicie niewinne kłamstwo, zwieńczone ostatnim podrygiem śmiechu zbliżyło ich do rozstaju dróg. Nie musiała się zastanawiać nad drogą, która niemalże w przeżywaniu życia- zwykle wiodła w nieznanych nam kierunkach. Tutaj wszystko było poukładane w swoich zmianach, jakby konsekwencje magicznie zmieniającego się układu, były znane i dokładnie przemyślane.
Na pewno wspiera twoje talenty, madame.
W istocie lordzie, dlatego jesteśmy tu teraz stosunkowo sami - zdawało się mówić krótkie zmarszczenie brwi, gdy w wyuczony, skromny sposób przytaknęła na jego słowa. Ojciec przygotowywał ją do roli marionetki, okazała się jednak być kimś bardziej opłacalnym. Nie tylko towarem na sprzedaż, ale przede wszystkim sojuszniczką. Córką. Osobą, która była na równi z synami kroplą krwi z niego samego. Jakże często zapominano o znaczeniu tej roli.
- Niewątpliwie. - Krótkie skwitowanie nie wymagało kontynuacji. Każdy, kto przyglądał się im z zewnątrz, zdawał sobie sprawę z siły, jaka ciąży w zacieśnianiu rodzinnych więzów i oddaniu, jakie przedstawiciele Bulstrode'ów ofiarowywali każdemu z członków swojej rodziny. Tylko w grupie mieli możliwość dotrzeć najdalej i kontrolować najszerzej. Zdobywać informacje z naturalnym talentem dbając o to, by o nich rozpowszechniane były głównie te dobre.
- Liczne, zasłyszane wieści. Doskonale zdaje sobie lord sprawę, jak to wygląda pośród wspólnych znajomości. - Lwice ziewają przewlekle, upatrując rozrywkę w plotkach. Lwy ryczą beznamiętnie, za kotarą obojętności skrywając potrzebę zdobycia informacji na innych. Francis nie był tutaj odosobnionym przypadkiem wyjętym spod reguły; słowa wypowiadane wprost w uszy innych ludzi dotykały każdego w najróżniejszy, możliwy sposób. Powinien natomiast cieszyć się, że pośród nich znajdują się też słowa wypowiedziane przez siostrę, które w całej rodzinnej niewinności, zawsze łagodziły obraz.
Chociaż, nie tak bardzo jak rysująca się scena. Merlinie, powinna pomyśleć kolokwialne duży jak brzoza, głupi (skoczny?) jak koza, ale w całej tej ferii zachowań: wędrówce po brzegu fontanny, cichym nawiązaniu do baśni. W tym wszystkim było tyle młodzieńczego wigoru, że ponad dekadę starszy mężczyzna krył w sobie coś z dziecięcego uroku. Może właśnie tego brakowało ludziom dorosłym, zgorzkniałym i przepełnionym pragnieniem przepychu?
- Będę musiała wezwać straż. - Ledwie końcówką języka przesunęła do kącika ust, obdarzając lorda szerokim, niewymuszenie zadowolonym uśmiechem. - Choć oboje tego nie chcemy. - Krok za krokiem, suknia falowała zgodnie ze stawianymi przed sobą naprzemiennie nogami, wreszcie szelestem po drugiej stronie zwiastując wdarcie się na obudowanie fontanny. Przed błękit tęczówek powróciły wszystkie barwy dzieciństwa, delikatne motylki wywołane wspomnieniami nastoletnich lat beztroski i miłosnych rozterek. Była też teraźniejszość, zbyt nagięta zasadami, by świst strzelania nie trafił pomiędzy usta lady Vivienne.
- A mój ojciec nie pozwoliłby lordowi ponownie pojawić się w naszych progach. - Teraz, zbliżając się ponownie z delikatnością zatartych szlaków po brzegu fontanny, uśmiechnęła się jedynie lekko i tylko na sekundę. Ułamek czasu posłała spojrzenie, które z dumnie uniesioną brodą komponowało się w obraz zamyślenia.
Pantofelki ponownie odnalazły grunt, sukienka zahaczyła o piasek okalający dzieło architektonicznych wirtuozów.
- Ale fontanna pozostaje do dyspozycji, jeśli wejście do niej stanowi taką pokusę. - Niektórzy potrzebują orzeźwienia, inni otrzeźwienia.
Jeszcze inni otumanienia, a ona preferowała twardy grunt obowiązków i wymogów.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dziewczęce palce zaciskają się na połach sukni, a materiał nieznacznie się unosi. Do kostki, nie wyżej: tyle wystarczy, by nie pohaczyć spódnicy, a mi okazać uprzejmość. To przysługa, mężczyzna puściłby oczko, a że ona jest kobietą, to musi wymyślić inny sposób, bardziej subtelny. Idzie mi na rękę, więc postanawiam ukazać się naprzeciwko tej drogi, zabawić ją, jak mogę.
Nie puszczę pary z ust o tym samotnie niepoprawnym spacerze, a tymczasem, ważę słowa, jakby faktycznie ich wartość równała się z kursem złota. Jej, być może, moje, śmiem wątpić, w kantorze nie oferują za nie dobrej ceny. I tyle z mojej zmiany - nieopłacalnej. Zamknięcie pośród wiekowych żywopłotów, strzyżonych regularnie, jak głowy mężczyzn w wojsku, odblokowuje swobodę na początkowym poziomie, wciąż jest dla mnie lady, a ja dla niej lordem. Zwieńczenia zdań są ważniejsze niż to, co mają w środku. Początek i koniec kradną skupienie, odwrotnie niż zachodzi to w takich kulinariach, kiedy to farsz zagrabia dla siebie najwięcej pochwał i urządza posiłek. Równie istotne jest samo podanie: tutaj w stylu wiejskim, z którym osobiście czuję się związany. A co z tobą, Vivienne? Czy prócz sielskości, ceniłabyś również nieprzyjemne zapachy i porykiwania zwierząt? Dla mnie najtrudniejsze byłoby przestawienie się na wstawanie razem z kurami i kładzenie się wraz z nimi, reszta, reszta to bułka z masłem. Własnoręcznie ukręconym, oczywiście lub wręczonym w lnianej, kraciastej szmatce przez przemiłą sąsiadkę wraz z bochnem domowego chleba. My nie mamy takich zwyczajów, wręczając komuś prezenty wybieramy to, co najdroższe. Antyki, lądujące w salonach, które byłyby zakurzone, bo nikt w niech nie przesiaduje - gdyby nie codzienne interwencje skrzatów, klejnoty, spoczywające zamknięte w kuferkach na biżuterię i noszone może raz do roku, przy okazji spotkania z darczyńcą. Lubujemy się w tym, co ładne, nie do końca praktyczne.
I tak, ja też cieszę oczy estetyką; bezwstydnie wędruję spojrzeniem po licu Vivienne, skupionej i spokojnej, rozważnej - czy w ogóle powinienem otwierać japę? Za względu na pragmatyzm, owszem, bo bez tego z konwersacji zrobię monolog. A to zdecydowanie praktyczne nie jest przy wymianie obserwacji, jaka ma zachodzić na przemian. Staram się balansować tak, by znak równości między nami nie był błędem w działaniu.
-Ewentualnie w przypadku zagrożenia - dopowiadam, marszcząc lekko brwi - słyszała panienka, że jednego roku hipopotamy zabiły łącznie więcej czarodziejów niż wszystkie dziko żyjące afrykańskie stworzenia razem wzięte? - źródła jej nie podam, jeśli go zażąda. Możliw, że zasłyszałem to od entuzjasty afrykańskiej fauny, ale równie prawdopodobna jest wersja wyczytania tych informacji podczas porannej defekacji. Skrzaty wiedzą, że mają zostawiać mi w łazience Horyzonty Zaklęć, bo jedynie wtedy potrafię skupić się na tematach naukowych.
-To dla nas rozrywka panienko, lecz nie okrucieństwo. Podczas polowań zwierzę ginie szybko, a jeśli coś pójdzie nie tak, jest dobijane - waham się, wpełzając na grunt wyboisty i grząski, z którego nie mogę się już wyplątać. To safari, a ja właśnie ląduję w gęstych trawach po pas, przed oczami mam jednolity pas podobnej zieleni - ponoć gryfy lubią bawić się z ofiarą, nim ją zjedzą, lecz panienka musi mi wybaczyć, nie wiem, czy ta wieść to prawda. Magiczne stworzenia nie są mym konikiem - skłaniam się lekko, także z wdzięczności i w ramach podziękowania za uchronienie mnie przed chłostą niesforną gałęzią. Pośpieszyłem się z pochwałą tutejszego ogrodnika?
-Och tak, w każdym sensie - ożywiam się i mówię z faktycznym zapałem - a zatem, jak panienka sobie z nim radzi? Poza nie rzucaniem słów na wiatr? - być może, właśnie ja to robię, rzucam - jej wyzwanie. Póki mówimy szczerze, porozumiewamy się w jednym języku, gdy któreś z nas sięgnie po kartę nieszczerości, rozminiemy się, jak ludzie podzieleni przez wieżę Babel. A wystarczyło jej po prostu nie budować, głupcy, bo teraz to my za to płacimy. Inaczej, niż ucząc się obcej mowy.
-Ale ma to też swoje plusy - dodaję pośpiesznie, pozory malkontenctwa zostawiam za sobą, jak cień w pochmurne popołudnie, kiedy nie ma siły rozciągnąć się na całą mą sylwetkę. Rozczarowuje mnie ta niemoc, podobnie jak krótkie przytaknięcie, pozwalające mi jedynie na domysły. Chce zostać tajemnicza, mimo że sam pozwalam się prześwietlić - pewnie dlatego, że mi już jest wszystko jedno, nie zwracam na to uwagi. Szkoda, dopytałbym, jak to mieć wspierającego ojca, rodzica, służącego jako mentor i doradca, a nie tylko grożącego karzącą ręką. Skoro ja mógłbym być inny, on też by mógł.
-Musi zatem panienka słyszeć, że dłubię w nosie. Nie odrzuca cię to, lady Bulstrode? - to, czego słucha się w towarzystwie to w jednej trzeciej prawda, w dwóch trzecich wymysły. Lecz nawet (w szczególności), jeśli trafi się na ten trafny ułamek, padną wieści rzucające złe światło, uwydatniające wszelkie niedoskonałości. Ostatnio męczę się z pryszczami - maskuję je pudrem, ale zanim dobrałem odpowiedni odcień, ktoś pewnie to zauważył. Robią ze mnie babę, czy tylko klauna, dowiem się? Nie w tym wcieleniu. Muszę zatrzymać się na wąskim, śliskim murku, bo mówić i iść jednocześnie odbieram za zadanie zbyt trudne, by się na nie porywać. A więc to tak, robię jej miejsce, a ona bawi się w najlepsze, prowokując do połamania przyjaźni. Nie między mną, a nią - bo na Merlina, nie ma na nią miejsca, ale znacznie poważniejszej, rodowej. Narobię starym wstydu, jak nic.
-Ach tak... - nie dowierzam jej, nie ze swej winy. Podobno Bulstrode'owie to wybitni czyhacze, a ona, z racji, że nie na czele, ukazuje się jawnie.
Na krawędzie fontanny, naprzeciwko mnie. Ona zeskakuje, a ja tracę równowagę, nierozważnie położona stopa i ześlizguję się do środka wodnej atrakcji, obmyty strumieniami lodowatej wody, niosącej szczęście - użyczy mi panienka chusteczki? - pytam, pamiętam, że ją ma. Dźwigam się, przemoczony, prychający, by pozbyć się wody zaległej w płucach i odgarniam posklejane włosy z twarzy, by widzieć cokolwiek - wychodzi na to, że mamy tajemnicę - nie dowie się, czy poślizgnąłem się przypadkiem, czy z premedytacją.
Sam, nie wiem.
ztx2
Nie puszczę pary z ust o tym samotnie niepoprawnym spacerze, a tymczasem, ważę słowa, jakby faktycznie ich wartość równała się z kursem złota. Jej, być może, moje, śmiem wątpić, w kantorze nie oferują za nie dobrej ceny. I tyle z mojej zmiany - nieopłacalnej. Zamknięcie pośród wiekowych żywopłotów, strzyżonych regularnie, jak głowy mężczyzn w wojsku, odblokowuje swobodę na początkowym poziomie, wciąż jest dla mnie lady, a ja dla niej lordem. Zwieńczenia zdań są ważniejsze niż to, co mają w środku. Początek i koniec kradną skupienie, odwrotnie niż zachodzi to w takich kulinariach, kiedy to farsz zagrabia dla siebie najwięcej pochwał i urządza posiłek. Równie istotne jest samo podanie: tutaj w stylu wiejskim, z którym osobiście czuję się związany. A co z tobą, Vivienne? Czy prócz sielskości, ceniłabyś również nieprzyjemne zapachy i porykiwania zwierząt? Dla mnie najtrudniejsze byłoby przestawienie się na wstawanie razem z kurami i kładzenie się wraz z nimi, reszta, reszta to bułka z masłem. Własnoręcznie ukręconym, oczywiście lub wręczonym w lnianej, kraciastej szmatce przez przemiłą sąsiadkę wraz z bochnem domowego chleba. My nie mamy takich zwyczajów, wręczając komuś prezenty wybieramy to, co najdroższe. Antyki, lądujące w salonach, które byłyby zakurzone, bo nikt w niech nie przesiaduje - gdyby nie codzienne interwencje skrzatów, klejnoty, spoczywające zamknięte w kuferkach na biżuterię i noszone może raz do roku, przy okazji spotkania z darczyńcą. Lubujemy się w tym, co ładne, nie do końca praktyczne.
I tak, ja też cieszę oczy estetyką; bezwstydnie wędruję spojrzeniem po licu Vivienne, skupionej i spokojnej, rozważnej - czy w ogóle powinienem otwierać japę? Za względu na pragmatyzm, owszem, bo bez tego z konwersacji zrobię monolog. A to zdecydowanie praktyczne nie jest przy wymianie obserwacji, jaka ma zachodzić na przemian. Staram się balansować tak, by znak równości między nami nie był błędem w działaniu.
-Ewentualnie w przypadku zagrożenia - dopowiadam, marszcząc lekko brwi - słyszała panienka, że jednego roku hipopotamy zabiły łącznie więcej czarodziejów niż wszystkie dziko żyjące afrykańskie stworzenia razem wzięte? - źródła jej nie podam, jeśli go zażąda. Możliw, że zasłyszałem to od entuzjasty afrykańskiej fauny, ale równie prawdopodobna jest wersja wyczytania tych informacji podczas porannej defekacji. Skrzaty wiedzą, że mają zostawiać mi w łazience Horyzonty Zaklęć, bo jedynie wtedy potrafię skupić się na tematach naukowych.
-To dla nas rozrywka panienko, lecz nie okrucieństwo. Podczas polowań zwierzę ginie szybko, a jeśli coś pójdzie nie tak, jest dobijane - waham się, wpełzając na grunt wyboisty i grząski, z którego nie mogę się już wyplątać. To safari, a ja właśnie ląduję w gęstych trawach po pas, przed oczami mam jednolity pas podobnej zieleni - ponoć gryfy lubią bawić się z ofiarą, nim ją zjedzą, lecz panienka musi mi wybaczyć, nie wiem, czy ta wieść to prawda. Magiczne stworzenia nie są mym konikiem - skłaniam się lekko, także z wdzięczności i w ramach podziękowania za uchronienie mnie przed chłostą niesforną gałęzią. Pośpieszyłem się z pochwałą tutejszego ogrodnika?
-Och tak, w każdym sensie - ożywiam się i mówię z faktycznym zapałem - a zatem, jak panienka sobie z nim radzi? Poza nie rzucaniem słów na wiatr? - być może, właśnie ja to robię, rzucam - jej wyzwanie. Póki mówimy szczerze, porozumiewamy się w jednym języku, gdy któreś z nas sięgnie po kartę nieszczerości, rozminiemy się, jak ludzie podzieleni przez wieżę Babel. A wystarczyło jej po prostu nie budować, głupcy, bo teraz to my za to płacimy. Inaczej, niż ucząc się obcej mowy.
-Ale ma to też swoje plusy - dodaję pośpiesznie, pozory malkontenctwa zostawiam za sobą, jak cień w pochmurne popołudnie, kiedy nie ma siły rozciągnąć się na całą mą sylwetkę. Rozczarowuje mnie ta niemoc, podobnie jak krótkie przytaknięcie, pozwalające mi jedynie na domysły. Chce zostać tajemnicza, mimo że sam pozwalam się prześwietlić - pewnie dlatego, że mi już jest wszystko jedno, nie zwracam na to uwagi. Szkoda, dopytałbym, jak to mieć wspierającego ojca, rodzica, służącego jako mentor i doradca, a nie tylko grożącego karzącą ręką. Skoro ja mógłbym być inny, on też by mógł.
-Musi zatem panienka słyszeć, że dłubię w nosie. Nie odrzuca cię to, lady Bulstrode? - to, czego słucha się w towarzystwie to w jednej trzeciej prawda, w dwóch trzecich wymysły. Lecz nawet (w szczególności), jeśli trafi się na ten trafny ułamek, padną wieści rzucające złe światło, uwydatniające wszelkie niedoskonałości. Ostatnio męczę się z pryszczami - maskuję je pudrem, ale zanim dobrałem odpowiedni odcień, ktoś pewnie to zauważył. Robią ze mnie babę, czy tylko klauna, dowiem się? Nie w tym wcieleniu. Muszę zatrzymać się na wąskim, śliskim murku, bo mówić i iść jednocześnie odbieram za zadanie zbyt trudne, by się na nie porywać. A więc to tak, robię jej miejsce, a ona bawi się w najlepsze, prowokując do połamania przyjaźni. Nie między mną, a nią - bo na Merlina, nie ma na nią miejsca, ale znacznie poważniejszej, rodowej. Narobię starym wstydu, jak nic.
-Ach tak... - nie dowierzam jej, nie ze swej winy. Podobno Bulstrode'owie to wybitni czyhacze, a ona, z racji, że nie na czele, ukazuje się jawnie.
Na krawędzie fontanny, naprzeciwko mnie. Ona zeskakuje, a ja tracę równowagę, nierozważnie położona stopa i ześlizguję się do środka wodnej atrakcji, obmyty strumieniami lodowatej wody, niosącej szczęście - użyczy mi panienka chusteczki? - pytam, pamiętam, że ją ma. Dźwigam się, przemoczony, prychający, by pozbyć się wody zaległej w płucach i odgarniam posklejane włosy z twarzy, by widzieć cokolwiek - wychodzi na to, że mamy tajemnicę - nie dowie się, czy poślizgnąłem się przypadkiem, czy z premedytacją.
Sam, nie wiem.
ztx2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Labirynt z żywopłotu
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Buckinghamshire :: Bulstrode Park