Nawiedzona ławka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Nawiedzona ławka
W wierzbowej alei płaczą nie tylko wierzby. W miejscu, gdzie kończą się schludne alejki, tuż przy samym skraju lasu, ulokowana jest ławka, od lat widoczna tylko dla oczu czarodziejów. Obszar w promieniu kilkudziesięciu metrów od tego niepozornego miejsca obłożono zaklęciami, w momencie gdy wśród mugoli zaczęły krążyć pogłoski o rzekomo nawiedzonym parku. Nie są to tylko puste słowa stworzone z nadpobudliwej wyobraźni. Nie tak dawno temu nieszczęśliwie zakochana panienka, której rodzina nie godziła się na związek z wybrankiem jej serca, odebrała sobie życie tuż obok, w lesie. Została po tej stronie, nawet po śmierci nie mogąc wyplątać się z sieci własnych uczuć. Od tego czasu pojawia się na ławce, smętnie zawodząc nad swoim losem, przez co miejsce to jest coraz rzadziej uczęszczane - choć nie jest ona niebezpieczna dla ludzi, to gdy wybucha płaczem, można nabawić się silnej migreny. Zdarzają się osoby, które próbują ją pocieszyć, lecz odnosi to mizerne, o ile nie odwrotne efekty. W gorsze dni, niezależnie od sercowego stanu swojego chwilowego towarzysza, zdaje się złorzeczyć osobom odwiedzającym jej ławkę. Co dla większości wydaje się niedorzeczne, niektórzy - zapewne desperaci - w jej słowach doszukują się porad, wizji przyszłości dla swojego związku... i wcale nierzadko stosują je w praktyce.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
Lokacja zawiera kości.
Londyn w oczach Ulyssesa malował się zazwyczaj jako zło konieczne. Nie przepadał za częstym odwiedzaniem miasta, które wydawało mu się przesiąknięte mnóstwem negatywnych emocji - jak to miasto, nie było ciche, nie było spokojne. Przyzwyczajony do natury i korzyści z niej płynących, mentalnych oraz każdych innych, miał problem ze zbyt długim przebywaniem w większych siedliskach, z których wypełzały niemałe anomalie. Londyn kojarzył mu się z Ministerstwem Magii, z problemami, z sytuacją polityczną i złem, krążącym nad światem. Kojarzył mu się też z Valerie i choć mogłyby to być wspomnienia przyjemne, sprowadzały się niechybnie tylko do jej utraty - o ile człowieka można było utracić, skoro nie był rzeczą. Kobieta majaczyła gdzieś na skraju świadomości, niezmiennie, jak cień, prześladując myśli. Sposępniał szybko. Brexit i związane z nim problemy znacząco wpływały na sprawność interesu Ollivanderów, zarówno w kwestii sprzedaży różdżek, tworzenia ich na specjalne zamówienie zagranicznych klientów, jak też ze strony nabywanych rdzeni. Anglia, choć bogata w przeróżne unikaty, nie gwarantowała wszystkiego. Ministerstwo zamykało przed nimi świat, rzucając fałszywe zapewnienia korzyści.
Pierwszy kwietnia zwyczajnie pogłębiał absurdy, z jakimi wszyscy byli stykani. Ulysses nigdy nie przepadał za tym dniem, nie mając go za nic specjalnego, choć w Hogwarcie zdarzało mu się po kryjomu uczestniczyć w w farsach, szczególnie za sprawą Benjamina. Niezwykła okazja do niezwykłych wyzwań. Teraz jednak ich kontakt był w śpiączce, zimując jeszcze, choć wiosna nadeszła. Ollivander przerzucił wspomnienia na tryb czasów szkolnych, pragnąc uwolnić się od nieprzyjemnego poczucia straty, które wciąż go męczyło, łącząc się z dziwnym przeczuciem. Skierował się na obrzeża, robiąc sobie niesamowicie długi spacer, ale rachuba czasu umknęła gdzieś, spłoszona aurą dnia, miasta i myśl. Dopiero znajomy głos wyrwał go z deliberacji. Spojrzał na znajomą sylwetkę, która, dzięki wszelkim opatrznościom, wywołała lekką, ciepłą falę pozytywnych emocji.
- W żadnym wypadku - odpowiedział na jej pytanie, zdając sobie sprawę z jego bezosobowości. - Dobrze cię widzieć, Lynn.
Usiadł obok, nie czekając na zaproszenie. Namiastka znajomej obecności była jak zbawienny łyk wody po wysiłku. Nie znał tego miejsca, ławki, ani ducha, ale wyraźnie wyczuwał aurę, jaką wokół siebie roztaczał, choć teraz był jeszcze dosyć daleko. Chłód wymieszał się z kontrastową sympatią. Ulysses zmarszczył mimowolnie, aczkolwiek nieznacznie, brwi, rozglądając się powoli po otoczeniu, po czym wrócił spojrzeniem do kobiety. - Znasz to miejsce? - zapytał, czując szczerą ciekawość. - Jest bardzo przenikliwe.
Pierwszy kwietnia zwyczajnie pogłębiał absurdy, z jakimi wszyscy byli stykani. Ulysses nigdy nie przepadał za tym dniem, nie mając go za nic specjalnego, choć w Hogwarcie zdarzało mu się po kryjomu uczestniczyć w w farsach, szczególnie za sprawą Benjamina. Niezwykła okazja do niezwykłych wyzwań. Teraz jednak ich kontakt był w śpiączce, zimując jeszcze, choć wiosna nadeszła. Ollivander przerzucił wspomnienia na tryb czasów szkolnych, pragnąc uwolnić się od nieprzyjemnego poczucia straty, które wciąż go męczyło, łącząc się z dziwnym przeczuciem. Skierował się na obrzeża, robiąc sobie niesamowicie długi spacer, ale rachuba czasu umknęła gdzieś, spłoszona aurą dnia, miasta i myśl. Dopiero znajomy głos wyrwał go z deliberacji. Spojrzał na znajomą sylwetkę, która, dzięki wszelkim opatrznościom, wywołała lekką, ciepłą falę pozytywnych emocji.
- W żadnym wypadku - odpowiedział na jej pytanie, zdając sobie sprawę z jego bezosobowości. - Dobrze cię widzieć, Lynn.
Usiadł obok, nie czekając na zaproszenie. Namiastka znajomej obecności była jak zbawienny łyk wody po wysiłku. Nie znał tego miejsca, ławki, ani ducha, ale wyraźnie wyczuwał aurę, jaką wokół siebie roztaczał, choć teraz był jeszcze dosyć daleko. Chłód wymieszał się z kontrastową sympatią. Ulysses zmarszczył mimowolnie, aczkolwiek nieznacznie, brwi, rozglądając się powoli po otoczeniu, po czym wrócił spojrzeniem do kobiety. - Znasz to miejsce? - zapytał, czując szczerą ciekawość. - Jest bardzo przenikliwe.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda odzwyczaiła się już od spotykania znajomych jej osób. Przez długi czas kiedy pochłonęły ją podróże i ciągła chęć szukania przygód… żałowała, że nie ma przy sobie osób, które mogłyby to zobaczyć. I chociaż zdarzało jej się w obcych ludziach szukać znajomych twarzy to szybko zdała sobie sprawę z tego, że nie można mieć wszystkiego. Nawet gdyby bardzo się tego chciało. Powrót do Londynu szybko przypomniał jej, że nie da się uciec od bycia „znajomym”. Słysząc znajomy głos za plecami szybko się odwróciła szczerze zaskoczona. - Ulysses! - mruknęła entuzjastycznie szeroko się uśmiechając. Na szczęście są jeszcze ludzie, których widok nie wzbudza chęci ucieczki ani rzucenia się prosto do Tamizy. Ludzie, na których widok nie sposób się nie uśmiechnąć. Właśnie tacy ludzie jak Uly. - Ciebie także miło w końcu widzieć. - odparła kładąc duży nacisk na „w końcu”. Przez długi czas utrzymywali kontakt listowny. Lynn lubiła opowiadać o tym czego się dowiedziała, co znalazła i jakie trudności napotkała. Zważając na fakt, że ich relacja właśnie od takich opowieści się zaczęła to Selwyn czuła się aż zobowiązana by mu o tym opowiadać. Nie oderwała od niego wzroku do momentu, w którym usiadł obok niej. Kiedy zapytał o ławkę wzruszyła ramionami znowu przejeżdżając palcem po spróchniałym drewnie. - Zdecydowałam się na odwiedzenie tych wszystkich miejsc w Londynie, których nie miałam szansy odwiedzić wcześniej. - odparła wiedząc, że może nie wyglądać na miejsce godne odwiedzania, ale przecież tylko do takich zaglądała. Żadne z miejsc do którego się udała w ostatnim czasie nie było oblegane przez ludzi ani nie zachęcało swoją aparycją. Wtedy jak na zawołanie duch dziewczyny zawył przenikliwie. Chociaż w swoim życiu Lynn spotkała na swojej drodze niejednego ducha to słysząc tak smętny krzyk aż zadrżała. - Historia mówi o dziewczynie, która odebrała sobie życie tutaj w tym lesie. Zakochana chciała wyjść za mąż, ale jej rodzice nie wyrazili na to zgody. Ta z rozpaczy… zabiła się. Teraz kiedy widzi siedzących tu ludzi lamentuje nad ich losem przewidując przyszłość ich związkom. Zwykle tragiczną przyszłość. Nie wiem czy się to sprawdza bo różni ludzie mówią różne rzeczy, ale… kiedyś przeczytałam, że to nie przepowiadanie przyszłości, a pewien rodzaj klątwy rzucany przez nią na zakochanych. I to już mnie tutaj ściągnęło. - odparła lekko się uśmiechając. Widok jej siedzącej tutaj wcale nie odbiegał od tego czym zajmowała się na co dzień. Wiedziała, że ludzie myślą o jej zawodzie różne rzeczy. Czasami nawet słyszy, że to ingerowanie w takie dziedziny magii, że doprowadzi ją to do szaleństwa. Lynn tego nie czuła. To co robiła było jedną z niewielu rzeczy w jej życiu, których była pewna. - Zastanawia mnie co Ciebie tutaj ściągnęło? Wybrałeś się na spacer po Wierzbowej Alei? - zapytała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
W kwestii ograniczonych kontaktów o Ollivanderze można było powiedzieć praktycznie to samo. Sprawa jednak miała się bardziej w kierunku izolacji niż odzwyczajenia - osamotniał się na własne życzenie, często zamieniając okazję do spotkania na wędrówki po lasach. Z biegiem lat, zaczynając na Hogwarcie, coraz więcej szczegółów zaczynało go drażnić, a poznawany świat rozbiegał się znacznie z tym, w którym miał okazję dorastać. Naturalnie zdążył się do tego przyzwyczaić, ale mimo wszystko ograniczenia związane z tym położeniem były dotkliwe. Wymagania i oczekiwania - nieme, jako tło, o którym się nie mówi, ale jest wyraźnie wyczuwalne - a także zakazy i zasady, nie pozwalały kreować życia tak, jakby tego chciał. Każdy ruch miał swoje konsekwencje, a że lubił żyć po cichu, nie było złotego środka. Gra pozorów, choć umiejętnie prowadzona, męczyła. Może dlatego często wybierał towarzystwo drzew i cichy warsztat, w którym mógł snuć swoje ponure rozmyślania. Czasy zaś były tak chwiejne, że mało kto mógł cieszyć się beztroską tam, gdzie rzucił go los.
Lubił za to listy Lucindy, zawsze szalenie ciekawe i zdolne do tchnięcia w niego energii, jakiej często potrzebował. Choć nigdy nie przyznałby się do tego głośno, były w pewien sposób inspiracją. Czytał je ze szczerym uśmiechem, który nieczęsto gościł na jego ustach, obiecując sobie, że kiedyś potowarzyszy kobiecie w jakiejś wyprawie. Nigdy jednak nie rozeznał się w takiej możliwości. W subtelny sposób dawał jej znać, że opowieści wciąż są mile widziane, zdawkowo wspominał, co u niego, niekiedy opisując ciekawsze przejścia z różdżkami, które potrafiły zachowywać się przedziwnie.
- Skoro tak miło nam się w końcu widzieć, chętnie wproszę się na kolejną z twoich wypraw, jeśli czas pozwoli. Bez względu na to, czy miałby to być Londyn, czy coś bardziej odległego. Ciekawi mnie, jak to wygląda z realnej perspektywy - zasugerował, korzystając z okazji, skoro zbierał się do tego od kilku listów wstecz.
Słuchał krótkiej historii, wciąż badając otoczenie, co przychodziło mu w sposób zupełnie naturalny - spojrzenie czasem zawieszał na towarzyszce, czasem gdzieś w przestrzeni, którą później miał pamiętać bardzo dokładnie. Wyłapał lekkie drgnięcie Selwyn, a sam zerknął tylko po okolicy, sprawdzając, czy duch jest już w zasięgu wzroku, ale wciąż błądził poza nim.
- Brzmi osobliwie - odpowiedział z cieniem ironicznego uśmiechu. Miał wątpliwości co do skuteczności klątw rzucanych przez ducha, a swoich klątw miał zdecydowanie powyżej uszu, ale ponura i przenikliwa atmosfera tego miejsca udzieliła mu się, sprowadzając do czystej ciekawości, co taki byt, albo raczej cień bytu, mógłby wywróżyć. Przejścia, niezbyt fortunne, miał już za sobą. - Cóż, niewiele jest do stracenia - przyznał szczerze, odchylając głowę do tyłu i wpatrując się chwilę w świeżo wypuszczone liście, których zieleń dziwnie kontrastowała z martwotą, jaką dało się wyczuć w alejce. - Zdejmowałaś cięższe klątwy, więc i od tej z pewnością nas wybawisz - ocenił, czując podświadomie, że ponury duch zaczyna czaić się na spokój i nieprzeklęte związki, których nie było.
- Nic specjalnego, przypadkowy spacer - odpowiedział zwięźle, chcąc dodać coś jeszcze, ale kiedy zaczął mówić, okropny dźwięk przerwał mu, a duch niemalże wyrósł spod ziemi. Ollivander spoglądał na zmarłą spod przymrużonych powiek, z ciekawością wyczekując jej słów.
kostę rzucam dla Lynn!
Lubił za to listy Lucindy, zawsze szalenie ciekawe i zdolne do tchnięcia w niego energii, jakiej często potrzebował. Choć nigdy nie przyznałby się do tego głośno, były w pewien sposób inspiracją. Czytał je ze szczerym uśmiechem, który nieczęsto gościł na jego ustach, obiecując sobie, że kiedyś potowarzyszy kobiecie w jakiejś wyprawie. Nigdy jednak nie rozeznał się w takiej możliwości. W subtelny sposób dawał jej znać, że opowieści wciąż są mile widziane, zdawkowo wspominał, co u niego, niekiedy opisując ciekawsze przejścia z różdżkami, które potrafiły zachowywać się przedziwnie.
- Skoro tak miło nam się w końcu widzieć, chętnie wproszę się na kolejną z twoich wypraw, jeśli czas pozwoli. Bez względu na to, czy miałby to być Londyn, czy coś bardziej odległego. Ciekawi mnie, jak to wygląda z realnej perspektywy - zasugerował, korzystając z okazji, skoro zbierał się do tego od kilku listów wstecz.
Słuchał krótkiej historii, wciąż badając otoczenie, co przychodziło mu w sposób zupełnie naturalny - spojrzenie czasem zawieszał na towarzyszce, czasem gdzieś w przestrzeni, którą później miał pamiętać bardzo dokładnie. Wyłapał lekkie drgnięcie Selwyn, a sam zerknął tylko po okolicy, sprawdzając, czy duch jest już w zasięgu wzroku, ale wciąż błądził poza nim.
- Brzmi osobliwie - odpowiedział z cieniem ironicznego uśmiechu. Miał wątpliwości co do skuteczności klątw rzucanych przez ducha, a swoich klątw miał zdecydowanie powyżej uszu, ale ponura i przenikliwa atmosfera tego miejsca udzieliła mu się, sprowadzając do czystej ciekawości, co taki byt, albo raczej cień bytu, mógłby wywróżyć. Przejścia, niezbyt fortunne, miał już za sobą. - Cóż, niewiele jest do stracenia - przyznał szczerze, odchylając głowę do tyłu i wpatrując się chwilę w świeżo wypuszczone liście, których zieleń dziwnie kontrastowała z martwotą, jaką dało się wyczuć w alejce. - Zdejmowałaś cięższe klątwy, więc i od tej z pewnością nas wybawisz - ocenił, czując podświadomie, że ponury duch zaczyna czaić się na spokój i nieprzeklęte związki, których nie było.
- Nic specjalnego, przypadkowy spacer - odpowiedział zwięźle, chcąc dodać coś jeszcze, ale kiedy zaczął mówić, okropny dźwięk przerwał mu, a duch niemalże wyrósł spod ziemi. Ollivander spoglądał na zmarłą spod przymrużonych powiek, z ciekawością wyczekując jej słów.
kostę rzucam dla Lynn!
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Ulysses Ollivander' has done the following action : rzut kością
'k100' : 15
'k100' : 15
Tęskniła. Tęskniła za analitycznym myśleniem, za adrenaliną płynącą w jej żyłach… za podejmowaniem decyzji. Szybkich i intuicyjnych. Tęskniła za byciem daleko od miejsca, które można nazwać domem, za podmuchem wiatru na samym szczycie góry i kurzem wznoszącym się w leśnych jaskiniach. Tęskniła za sukcesami i porażkami. Za sięgnięciem po różdżkę w odpowiednim momencie i wyrzuceniem wszystkiego z głowy. Tego co dobre, a przede wszystkim tego co złe. Słysząc słowa mężczyzny pokiwała głową. Powinna to zrobić już dawno. Kiedyś było jej łatwiej ignorować zagrożenia. Teraz nie wiedziała już, które zagrożenia mogła zignorować i jak daleko miała się posunąć. - Jak na razie nic ciekawego nie obiło mi się o uszy, ale jak tylko będę się gdzieś wybierać od razu prześlę sowę. - odparła chociaż nie mogła mu powiedzieć, kiedy to będzie. Nie bez powodu obiecała sobie, że na razie trochę zwolni. Od czasu do czasu czerpała coś z tego co mogła znaleźć w Londynie, ale to nie było to samo. Nawet Walijskie wzgórza swoją zielenią wzywały ją do siebie i Merlin jej świadkiem, że chciała dać im się wezwać. Uly nie wiedział jak bardzo jej życie zmieniło się od ostatniego listu. Nie musiał. Ich znajomość była specyficzna i Lynn bardzo dobrze o tym wiedziała. Właśnie tę specyfikę ceniła. Kawałek porządku w panującym zawsze chaosie i niepokoju. Bo te lity nigdy nie były tylko opowieścią o tym co przeżywała. Nie miały być przechwałkami. Nie doszła w życiu do niczego tak wielkiego by mogła przebudzić się w niej chęć mówienia o tym światu. To była forma ustrukturalizowania jej wiedzy i przeanalizowania prawdziwej natury wydarzenia. Dopiero wtedy wszystko widziała jaśniej i za to na pewno była mu wdzięczna. - Bo nie istnieją szczęśliwe zakończenia. Tylko te lepsze i te gorsze. - mruknęła kiedy duch kolejny raz prześliznął się po jej ramieniu zostawiając po sobie zimno. Chyba naprawdę w to wierzyła. Dla kogoś urodzonego w szlacheckiej rodzinie powiązania miały inną naturę. Zdawała sobie z tego doskonale sprawę. Jednak każdemu bez względu na to kim jest zdarza się naiwnie wierzyć, że trafi się na to lepsze. Czasami jej się wydawało, że i takie nie istnieją. Złowrogi płacz, ciężki szloch, przeszywający do kości ból. Było wiele słów, którymi mogłaby opisać to co właśnie słyszeli, ale żadne nawet w procencie nie oddałoby prawdziwej natury tego co można było odczuć patrząc na ducha. Kiedy wzrok kobiety zatrzymał się na Lynn, blondynka skupiła się na jej twarzy. Musiała być piękna. - Rozpaczasz, a kochasz. Skoro kochasz to czemu rozpaczasz? - zawył duch przesuwając się do blondynki tak, że dzieliło je tylko kilka centymetrów. Głośny szloch i krzyk złości. - Skoro kochasz to mu to powiedź. Tylko tydzień Ci został… inaczej stracisz więcej. - zimne słowa przeszyły ciało Lynn do kości. Pokręciła głową jakby słowa kobiety-ducha w ogóle do niej nie dotarły. Pewnie też tak było. Nie wierzyła w to ani trochę. Nie była duchem mającym możliwość rzucania jakichkolwiek klątw. Była porzuconą i zrozpaczoną dziewczyną. Kiedy rozpłynęła się w powietrzu, Lucinda przeniosła spojrzenie na Ollivandera. - Tylko tydzień mi został… - mruknęła i nie zdążyła dopowiedzieć, kiedy obok ramienia mężczyzny pojawiła się zjawa. Wyk i skowyt.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Zagrożenia nauczył się omijać łukiem, choć wcale nie tak szerokim. Balansował raczej na granicach, z bliska przyglądając się niebezpieczeństwom, umożliwiając sobie jego ocenę. Nie wycofywał się, kiedy w zagrożenie wstępował - analityczny umysł układał fakty, podsuwając mu rozwiązania i kalkulując chłodno sytuacje. Zawsze chciał być krok do przodu - niemalże obsesyjnie. I choć spontaniczne plany czasem wstrząsały jego światem, sam je dopuszczał. Nieświadomie obmyślał nawet te niespodziewane zrywy, działając błyskawicznie. Może ta nieświadomość trzymała uporządkowany świat Ulyssesa w ryzach. Kontrola zapewniała pewność. Pewność autonomię.
- Nigdzie mi się nie spieszy, Lynn. Dajmy okazji i twoim chęciom do wspólnej wyprawy zgrać się w czasie. W świetle rozwoju ostatnich okoliczności, niedługo taka podróż może ewoluować w dobrą odskocznię - ocenił, nie odbierając potencjalnej wyprawie wagi, nie oczekując też wcale konkretnego terminu. Choć porządek lubił się z Ulyssesem ogromnie i dawał się wyczuć nawet w ich relacji, dopuszczał nagłe plany. Jeśli tylko aktualne wydarzenia zostawiały jakąś otwartą furtkę.
Uśmiechnął się nieznacznie na słowa, w których nie sposób było dostrzec coś innego niż prawdę. Nie czuł potrzeby uzupełniania jej żadnym komentarzem. Myślami już podpisywał się zamaszyście - sam został postawiony w sytuacji bez wyjścia. Jakkolwiek rodzina nie akceptowałaby osoby, która jako jedyna mogła wprawić jego umysł w stan graniczący z euforią (na Merlina, nikt poza Valerie nie widział Ulka w euforii!), nikt nie pozwoliłby jej na rzeczywiste wkroczenie w krąg Ollivanderów. Lata mogły mijać, przelatując szybciej niż najnowsza miotła, ale brak tak wyraźnego poruszenia, jakie zalśniło chwilę na kartach marnego życia, był druzgoczący. Pewne rzeczy człowiek uświadamiał sobie dopiero po stracie. U niego była to świadomość pustki. Czasem próbował ją wypełnić, ale niewiele było na to skutecznych sposobów. Przeniknęła leniwie w rutynę. Niemniej - Lucinda swoimi słowami sprowadziła na Ollivandera nieinwazyjną myśl, przeszywaną nicią zastanowienia - jak bardzo ich doświadczenia mogły być podobne?
Nieśmiały dreszcz przemknął nawet przez ciało Ulyssesa, prowadzony szlochem ducha. Nie byłby pewnie tak dotkliwy, gdyby w swoim charakterze nie przypominał o rzeczywistej stracie. Daleko mu było do tak skrajnej postawy, w jakiej wylądowała martwa kobieta, ale jej emocje przesiąkały z łatwością wszystko. Już wiedział, co konkretnie jest tak przenikliwe w tym miejscu. Pokręcił lekko głową, równocześnie kpiąc ze słów ducha i wyrzucając je z głowy. Zdążył unieść wymownie brwi, przewrócić prawie zalotnie oczami, malując na twarzy nieco sarkazmu, ale słów żadne z nich nie mogło uiścić więcej.
Ulysses wyprostował się, przeciągając głowę na prawą stronę i lekko napinając mięśnie szyi, jakby miało mu to pomóc w zignorowaniu albo, lepiej, odgonieniu natarczywego jęku. Próby złożenia sylab okazały się bezowocne. Nieskładne ona... nie oraz szereg innych słów wyrwanych z kontekstu przebiły się do uszu mężczyzny.
- Myślisz że jest wzruszona moją historią? - zapytał cichym szeptem, który mogła dosłyszeć tylko Lynn. Ze stoickim wyrazem twarzy sięgnął po chusteczkę. Działał z zupełną premedytacją. Strzepnął kawałkiem materiału, pozwalając mu opaść we względnie wyjściowe ułożenie, po czym zgrabnie sięgnął ducha.
- Na nic łzy, kiedy on jest martwy. Otrzyj je, moja droga - zasugerował, unosząc nieznacznie chusteczkę z inicjałami. Nie spodziewał się, że płacz perłowej poświaty może przybrać na sile tak znacznie, dlatego cofnął rękę, kręcąc głową z niezadowoleniem. Farsa. Jak i wszystkie zakończenia, jakie chcieli mu przypisać, ale pech czuwał nad jego życiem zbyt wytrwale, by nawet one mogły dojść do skutku. Chrząknął znacząco i przeniósł dłoń w kierunku Selwyn. - Powiedz mi, że nie zamierzasz na zaś rozpaczać nad skutkami przyszłego tygodnia - poprosił grzecznie, nie mogąc powstrzymać dalszej kpiny, tak nieprzystępnej dla ducha. Chciał tylko, żeby istota zniknęła z najbliższej przestrzeni.
- Nigdzie mi się nie spieszy, Lynn. Dajmy okazji i twoim chęciom do wspólnej wyprawy zgrać się w czasie. W świetle rozwoju ostatnich okoliczności, niedługo taka podróż może ewoluować w dobrą odskocznię - ocenił, nie odbierając potencjalnej wyprawie wagi, nie oczekując też wcale konkretnego terminu. Choć porządek lubił się z Ulyssesem ogromnie i dawał się wyczuć nawet w ich relacji, dopuszczał nagłe plany. Jeśli tylko aktualne wydarzenia zostawiały jakąś otwartą furtkę.
Uśmiechnął się nieznacznie na słowa, w których nie sposób było dostrzec coś innego niż prawdę. Nie czuł potrzeby uzupełniania jej żadnym komentarzem. Myślami już podpisywał się zamaszyście - sam został postawiony w sytuacji bez wyjścia. Jakkolwiek rodzina nie akceptowałaby osoby, która jako jedyna mogła wprawić jego umysł w stan graniczący z euforią (na Merlina, nikt poza Valerie nie widział Ulka w euforii!), nikt nie pozwoliłby jej na rzeczywiste wkroczenie w krąg Ollivanderów. Lata mogły mijać, przelatując szybciej niż najnowsza miotła, ale brak tak wyraźnego poruszenia, jakie zalśniło chwilę na kartach marnego życia, był druzgoczący. Pewne rzeczy człowiek uświadamiał sobie dopiero po stracie. U niego była to świadomość pustki. Czasem próbował ją wypełnić, ale niewiele było na to skutecznych sposobów. Przeniknęła leniwie w rutynę. Niemniej - Lucinda swoimi słowami sprowadziła na Ollivandera nieinwazyjną myśl, przeszywaną nicią zastanowienia - jak bardzo ich doświadczenia mogły być podobne?
Nieśmiały dreszcz przemknął nawet przez ciało Ulyssesa, prowadzony szlochem ducha. Nie byłby pewnie tak dotkliwy, gdyby w swoim charakterze nie przypominał o rzeczywistej stracie. Daleko mu było do tak skrajnej postawy, w jakiej wylądowała martwa kobieta, ale jej emocje przesiąkały z łatwością wszystko. Już wiedział, co konkretnie jest tak przenikliwe w tym miejscu. Pokręcił lekko głową, równocześnie kpiąc ze słów ducha i wyrzucając je z głowy. Zdążył unieść wymownie brwi, przewrócić prawie zalotnie oczami, malując na twarzy nieco sarkazmu, ale słów żadne z nich nie mogło uiścić więcej.
Ulysses wyprostował się, przeciągając głowę na prawą stronę i lekko napinając mięśnie szyi, jakby miało mu to pomóc w zignorowaniu albo, lepiej, odgonieniu natarczywego jęku. Próby złożenia sylab okazały się bezowocne. Nieskładne ona... nie oraz szereg innych słów wyrwanych z kontekstu przebiły się do uszu mężczyzny.
- Myślisz że jest wzruszona moją historią? - zapytał cichym szeptem, który mogła dosłyszeć tylko Lynn. Ze stoickim wyrazem twarzy sięgnął po chusteczkę. Działał z zupełną premedytacją. Strzepnął kawałkiem materiału, pozwalając mu opaść we względnie wyjściowe ułożenie, po czym zgrabnie sięgnął ducha.
- Na nic łzy, kiedy on jest martwy. Otrzyj je, moja droga - zasugerował, unosząc nieznacznie chusteczkę z inicjałami. Nie spodziewał się, że płacz perłowej poświaty może przybrać na sile tak znacznie, dlatego cofnął rękę, kręcąc głową z niezadowoleniem. Farsa. Jak i wszystkie zakończenia, jakie chcieli mu przypisać, ale pech czuwał nad jego życiem zbyt wytrwale, by nawet one mogły dojść do skutku. Chrząknął znacząco i przeniósł dłoń w kierunku Selwyn. - Powiedz mi, że nie zamierzasz na zaś rozpaczać nad skutkami przyszłego tygodnia - poprosił grzecznie, nie mogąc powstrzymać dalszej kpiny, tak nieprzystępnej dla ducha. Chciał tylko, żeby istota zniknęła z najbliższej przestrzeni.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałaby móc mu podać określony termin. Jeszcze kila miesięcy wcześniej potrafiłaby to stwierdzić. Mogłaby opowiedzieć mu nad czym aktualnie pracuje, czego szuka i jak bardzo jest zirytowana tym, że w podaniach ludzie używają tyle bezsensownych metafor. W końcu każda wyprawa to tygodnie, a nawet miesiące przygotowań. Wczytywanie się dokładnie w każde zdanie dostępnych legend, opowiadań i podań. W pamięci ma czasy, w których narzekała na to wszystko, a teraz najnormalniej w świecie za tym tęskni. Nasuwa się pytanie; kto tak naprawdę broni jej zrobić cokolwiek? Broni sobie sama wiedząc, że jeśli wróci to nie będzie już patrzeć na możliwe konsekwencje. Nawet jeśli w grę wchodziło jej zdrowie i życie. Ryzykowała je podczas każdej wyprawy. Uśmiechnęła się na jego słowa delikatnie. Nie musiała mówić, że na pewno uda im się w końcu gdzieś razem wyruszyć. To nie musiało być poszukiwanie azteckich mis płodności. Czuła, że taka wyprawa nawet całkowicie nieszkodliwa pozwoliłaby im się wyrwać od tego wszystkiego co działo się obecnie w ich życiach. Miała wrażenie, że byłoby to dla nich dobre. Słowa ducha dotknęły rany, która nie zdążyła się jeszcze zabliźnić. Dotknęły miejsca, które tak naprawdę otwierane ciągle otwierane na nowo bolało za każdym razem jeszcze bardziej. Dlatego tak bardzo miała już dość. Mówienia o uczuciach, o przeżywanych emocjach, o czymś w rodzaju miłości, a może tylko jej pozornego obrazu. Dlatego brała to wszystko bardzo powierzchownie. Słowa kobiety przypomniały jej o złożonej obietnicy by częściej odwiedzać rodziców, o ludziach jej bliskich, ale nie o tych, którzy w jej sercu mieli szczególne miejsce i to miejsce wyrzucili zostawiając tylko ból straty. Kiedy duch cierpiącej kobiety zaczął lamentować nad życiem swoim i Ollivandera jednocześnie, Lynn naprawdę zrobiło się szkoda tej kobiety. Chociaż cała ta sytuacja przypominała bardziej farsę niż prawdziwie przerażającą scenę to i tak nikt nie zasłużył by przez wieki lamentować nad złamanym sercem. -Myślę, że jest wzruszona historią każdego kto tu przychodzi. - powiedziała, a na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Nie mogli smucić się nad własnym życiem. Nie mogli też smucić się nad życiem tej kobiety. Sami niewiele mogli poradzić. Życie to tylko i aż proces. Proces złożony z powodzeń, ale i masy niepowodzeń. Kiedy Uly podał kobiecie chusteczkę blondynka znowu skupiła na niej swoje spojrzenie. Czemu jeszcze nikt jej nie pomógł przejść na tamtą stronę? A może była zbytnio połączona z tym miejscem by odejść? Na kolejne słowa mężczyzny znowu się uśmiechnęła. - Nie martw się… nie mam w zwyczaju zbyt wcześnie panikować. - powiedziała przenosząc spojrzenie na mężczyznę. - Ale… zdecydowanie odwiedzę w tym tygodniu rodziców. - dodała ze wzruszeniem ramion. Los nauczył ją nie ignorowania takich rzeczy, ale z drugiej strony… czy ktoś przychodzi tutaj by dowiedzieć się czegoś o swojej przyszłości? To tak jak spotkanie z Gąsienicą Mądrości. Ciężko jest uwierzyć, że jej odpowiedzi na pytania mogą być trafne. Zimny dreszcz przeszedł jej ciało, a zjawa rozpłynęła się równie szybko jak się pojawiła. - Jestem pewna, że robiła sobie z nas żart. W końcu dzisiaj pierwszy kwietnia. Duchy też obchodzą to święto, prawda? - zapytała uśmiechając się szeroko i kręcąc na spróchniałej już ławce. Miała wrażenie, że nikt specjalnie jej nie remontuje, żeby ludzie przestali tutaj przychodzić.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Takie przygotowania do wyprawy, długie i pochłaniające uwagę, byłyby dobrym powodem do uciszenia myśli, wzrastających nieznośnie w zaskakujących momentach. Ostatnio atakowały go na tyle często, że bariera, którą się otaczał, stawała się jeszcze bardziej krzywdząca - nie tylko dla niego, ale też dla bliskich. Odsuwał od siebie ludzi, uciekając w wygodniejszy świat, świat pracy i pasji. Drzewa były wdzięcznymi rozmówcami - nie zadawały pytań, emanowały tylko swoją dostojną obecnością i mądrością. Szum liści nosił wdzięczne miano ulubionego, a Ulysses przypominał go sobie, kiedy zdawał się tracić kontrolę, dzięki czemu wracał do postawy niewzruszonej, stałej i niezmiennej. Teraz także, słuchając przeraźliwie smutnego lamentu, poczuł jak przeszłość odbija się echem. Sam był sobie winien, rozmyślając o niej w drodze, kojarząc Londyn z jedyną postacią, znaczącą tak wiele. Klął w myślach na swoją słabość już wiele razy, nawet w tych pozornie szczęśliwych chwilach w Silverdale, kiedy historia przybierała najbardziej korzystny obrót. Jedyna rzecz, z jaką nie był w stanie walczyć, atakowała go najgwałtowniej. Nie pierwszy i nie ostatni raz, dlatego pozostawał względnie niewzruszony, na małe odstępstwa pozwalając sobie jedynie w domowym zaciszu, z dala od spojrzeń i umysłów. Jeśli miał przyznać, że za duchem kobiety kryje się jakakolwiek moc, zdecydowanie przypisałby ją do umiejętności wygrzebywania tęsknot i zranień. Z nim poradziła sobie wręcz znakomicie, dlatego przerzucił się na lekkie kpiny. Nie wzbudziła w nim współczucia, raczej irytację, ale nie byłby Ollivanderem, gdyby pozwolił jej wybić się poza własny umysł. Stłumił uczucie razem z resztą burzliwych emocji, odcinając się od nich. Wygodniej, bezpieczniej, przyjemniej.
- Bardzo wylewne wzruszenie - stwierdził beznamiętnie, przyczyny szukając raczej w zawiści strudzonej kobiety. Być może nadzieję przychodzących w to miejsce ludzi widziała w ich życiu - skoro żyli obydwoje, mogli być szczęśliwi mimo przeciwnościom losu, gdyby tylko zdecydowali się na skrajne decyzje, które przecież w ogólnym rozrachunku nie miały znaczenia przy potędze miłości. W praktyce było zupełnie inaczej. I nie zawsze żyli obydwoje.
- Tyle dobrego - schował chusteczkę, składając ją sprawnie. Swoich rodziców miał blisko. Posiadłość w Silverdale z oczywistych względów miała pozostać pod władaniem Ulyssesa i nie mógłby powiedzieć, że nie jest mu to na rękę. Przywyknął do warsztatu, do bliskości ukochanego lasu, do ciszy i spokoju na małym odludziu oraz do zatoki i jej chłodnawej wody. Niespecjalnie chciał się stamtąd ruszać, choć plany nabycia niewielkiego mieszkania w mniej odległym od ludzi miejscu ostatnio nabierały konkretniejszych kształtów.
- Widocznie na swój sposób tak - uznał z cieniem ironicznego uśmiechu. Zniknięcie ducha przyjął z wewnętrzną ulgą. - Ale Irytkowi wychodziło to nieco lepiej - ocenił, przypominając sobie hordy przerażonych pierwszoroczniaków i ogólne zamieszanie, co rok podobny scenariusz. - Nie przypominam sobie żeby wylewał łzy na czyjś widok.
- Bardzo wylewne wzruszenie - stwierdził beznamiętnie, przyczyny szukając raczej w zawiści strudzonej kobiety. Być może nadzieję przychodzących w to miejsce ludzi widziała w ich życiu - skoro żyli obydwoje, mogli być szczęśliwi mimo przeciwnościom losu, gdyby tylko zdecydowali się na skrajne decyzje, które przecież w ogólnym rozrachunku nie miały znaczenia przy potędze miłości. W praktyce było zupełnie inaczej. I nie zawsze żyli obydwoje.
- Tyle dobrego - schował chusteczkę, składając ją sprawnie. Swoich rodziców miał blisko. Posiadłość w Silverdale z oczywistych względów miała pozostać pod władaniem Ulyssesa i nie mógłby powiedzieć, że nie jest mu to na rękę. Przywyknął do warsztatu, do bliskości ukochanego lasu, do ciszy i spokoju na małym odludziu oraz do zatoki i jej chłodnawej wody. Niespecjalnie chciał się stamtąd ruszać, choć plany nabycia niewielkiego mieszkania w mniej odległym od ludzi miejscu ostatnio nabierały konkretniejszych kształtów.
- Widocznie na swój sposób tak - uznał z cieniem ironicznego uśmiechu. Zniknięcie ducha przyjął z wewnętrzną ulgą. - Ale Irytkowi wychodziło to nieco lepiej - ocenił, przypominając sobie hordy przerażonych pierwszoroczniaków i ogólne zamieszanie, co rok podobny scenariusz. - Nie przypominam sobie żeby wylewał łzy na czyjś widok.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łatwo jest tkwić w przeszłości. Rozpatrywać to co było, trzymać się gnębiących nas od dawna wspomnień. Pozwolić by przejęły nad nami władzę. Lucinda doskonale to rozumiała. Nikt nie chce ruszyć do przodu gdy w myślach żyje przeszłością. Jeden Merlin jej świadkiem, że już nie jeden raz próbowała. Ruszyć, zapomnieć, zająć swój umysł bieżącymi problemami. Jednak to wszystko może być tylko chwilą odskocznią, zajęciem myśli. W końcu, prędzej czy później wracamy porównując samych siebie do swoich przeszłych wersji. Dlatego blondynka w jakimś stopniu potrafiła zrozumieć tkwiącego uparcie tutaj ducha przeszłości. Nic tak nas nie zatrzymuje jak utracona miłość. I chyba w trójkę mogli się z tym utożsamić. Chociaż jak dla Lucindy to utracona szansa odbijała się echem w jej głowie. - Nie wierzę… w przepowiadanie przyszłości. Uważam, że kilka zrymowanych słów nie może mówić o naszej przyszłości zbyt wiele. Ale wierzę w samospełniające się przepowiednie. Wszystko zaczyna i kończy się na wierze. - nie potrafiła inaczej wytłumaczyć tego, że duch przepowiadając przyszłość ludziom tutaj czasem miewał racje. Każdy jest inny i każdego podatność na słowa jest inna. Dlatego czasami to właśnie nasza wiara jest odpowiedzą na wszystkie wątpliwości. Nic prócz wiary. Kiedy kobieta rozpłynęła się wraz podmuchem wiatru Lucinda jeszcze przez chwile wpatrywała się w puste miejsce. Uśmiechnęła się szeroko na wspomnienie Irytka. Chyba nie było większego żartownisia w całym Hogwarcie. Pierwszy kwietnia był jak jego urodziny i Lynn czasami się zastanawiała czy bycie zabawnym nie ma gdzieś zakończenia. Pokręciła głową na wspomnienia. - Myślę, że dla efektu zalałby się łzami. - mruknęła przenosząc wzrok na mężczyznę. Dopiero teraz przez chwile mu się przyjrzała. Na pierwszy rzut oka mogła powiedzieć, że nic się nie zmienił. Nie była w stanie powiedzieć ile minęło od ich ostatniego spotkania, ale dla czarodziejów czas nie miał takiego znaczenia. Starzeli się wolniej, żyli dłużej. Jednak przez chwile wydawało jej się, że teraz jest bardziej… zmęczony. A może była to reakcja na całą tę sytuację? Nikt nie ma ochoty słuchać narzekań ducha. A już na pewno nie ducha, który przepowiada śmierć, a przypomina ból. - Przejdziemy się? - zapytała wskazując wzrokiem ścieżkę prowadzącą wzdłuż parku. - Chyba już za dużo słuchania o ponurych przepowiedniach i głośnych zawodzeniach. Opowiem Ci o moim ostatnim totalnym niepowodzeniu, a ty może wspomnisz o biznesie i różdżkach. - uśmiechnęła się szeroko. - Ze swoją ostatnio mam duży problem. - dodała jeszcze chociaż nie miała zamiaru mu o tym tłumaczyć. Ich spotkanie było całkowicie przypadkowe, a Lynn chociaż za niespodziankami nie przepadała to z takich bardzo się cieszyła. Lubiła słuchać, lubiła opowiadać, a ta atmosfera w jakimś stopniu osłabiła jej zapał. Uniosła brew i wzruszyła ramionami w pasującym dobrze do niej geście.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
I w tych słowach miała sporo racji - nawet jeśli Ulysses nie utożsamiał się z nimi. Wierzył raczej w uważność, ostrożność i wyprzedzanie faktów, bo na tym się wychował. Rozumiał jednak to, co chciała przekazać, jej punkt widzenia, nawet jeśli inny. Lubił takie rozbieżności. Przypominały mu o tym, jak wiele odmiennych podejść kryło się w charakterach, jak wiele rdzeni można było wychwycić w ludziach.
- Wiara w przepowiednie wydaje mi się skutkiem przypadków - dorzucił tylko, mając na myśli to, że im więcej przypadkowych rymowanek odnajdowało odbicie w życiu, tym bardziej podatny na nie stawał się umysł, przyjmując je stopniowo za coraz większe pewniki. Inna sprawa, że niektórzy potrafili doszukiwać się odwzorowań na siłę, znajdując je z dziecinną łatwością w najbardziej banalnych aspektach.
- Ale nie wytrzymałby długo - odbił, nie wyobrażając sobie Irytka trwającego zbyt długo w oddzieleniu od swojej złośliwej, poltergeistowej aury. Na propozycję Lucindy pokiwał głową i choć zrobił to w typowy dla siebie, powolny sposób, przyjmując perspektywę przechadzki ochoczo. Miał nadzieję, że ponure myśli będą trzymać się lepiej spróchniałej ławki niż jego umysłu, czego życzył również lady Selwyn. Rozjaśnił nawet twarz uprzejmym i, uwaga, szczerym, uśmiechem, zanim odpowiedział.
- Chętnie. Niepowodzenia brzmią kusząco, szczególnie po fakcie - stwierdził, przypominając sobie tkwiący w domu plan na nową różdżkę, zamówioną przez zagranicznego klienta - bardzo wybrednego, dlatego plan był ciężki, skomplikowany i pierwsze podejście zaowocowało szeregiem klęsk. Mieli się czym wymieniać. - Problem? - podchwycił od razu, nawet jeśli nie miała zamiaru tłumaczyć - nie mogła nic poradzić na ciekawość, jaką rozbudziła. Nie było mowy o wyminięciu tematu. Gdyby rzucił jej teraz stwierdzeniem o podejrzanym artefakcie, na który ostatnio natrafił, reakcja Lynn byłaby pewnie podobna. Cóż, żadnego nie znalazł, ale ciekawość była właśnie tego stopnia. - Opowiadaj, teraz już się nie wymigasz - zapewnił, podając jej uprzejmie dłoń, kiedy wstał z ławki, aby mogli znaleźć przyjemniejsze miejsce i mniej dekadenckie nastroje.
/ztx2 (daj znać na pw z linkiem do kontynuacji <3)
- Wiara w przepowiednie wydaje mi się skutkiem przypadków - dorzucił tylko, mając na myśli to, że im więcej przypadkowych rymowanek odnajdowało odbicie w życiu, tym bardziej podatny na nie stawał się umysł, przyjmując je stopniowo za coraz większe pewniki. Inna sprawa, że niektórzy potrafili doszukiwać się odwzorowań na siłę, znajdując je z dziecinną łatwością w najbardziej banalnych aspektach.
- Ale nie wytrzymałby długo - odbił, nie wyobrażając sobie Irytka trwającego zbyt długo w oddzieleniu od swojej złośliwej, poltergeistowej aury. Na propozycję Lucindy pokiwał głową i choć zrobił to w typowy dla siebie, powolny sposób, przyjmując perspektywę przechadzki ochoczo. Miał nadzieję, że ponure myśli będą trzymać się lepiej spróchniałej ławki niż jego umysłu, czego życzył również lady Selwyn. Rozjaśnił nawet twarz uprzejmym i, uwaga, szczerym, uśmiechem, zanim odpowiedział.
- Chętnie. Niepowodzenia brzmią kusząco, szczególnie po fakcie - stwierdził, przypominając sobie tkwiący w domu plan na nową różdżkę, zamówioną przez zagranicznego klienta - bardzo wybrednego, dlatego plan był ciężki, skomplikowany i pierwsze podejście zaowocowało szeregiem klęsk. Mieli się czym wymieniać. - Problem? - podchwycił od razu, nawet jeśli nie miała zamiaru tłumaczyć - nie mogła nic poradzić na ciekawość, jaką rozbudziła. Nie było mowy o wyminięciu tematu. Gdyby rzucił jej teraz stwierdzeniem o podejrzanym artefakcie, na który ostatnio natrafił, reakcja Lynn byłaby pewnie podobna. Cóż, żadnego nie znalazł, ale ciekawość była właśnie tego stopnia. - Opowiadaj, teraz już się nie wymigasz - zapewnił, podając jej uprzejmie dłoń, kiedy wstał z ławki, aby mogli znaleźć przyjemniejsze miejsce i mniej dekadenckie nastroje.
/ztx2 (daj znać na pw z linkiem do kontynuacji <3)
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Postać A: Tej nocy, z kwietnia na maj, na niebie grzmiało wiele wyładowań, choć nie wyglądały na zwykłe wyładowania atmosferyczne. Nagle dostrzegłaś pajęczynę splecionych błyskawic, które pochłonęły wszystko w okół ciebie; uderzyły w pomieszczenie, w którym się znajdowałaś lub otoczyły cię na zewnątrz. Znalazłaś się w samym centrum dziwnego zdarzenia, nie miałaś szans na ucieczkę - wpierw poczułaś przeszywający ból, dopiero potem utraciłaś przytomność. Ktoś musi cię ocucić.
Obrażenia: oparzenia (120) od czarnej magii
Postać B: Na początku nic się nie stało. A potem, zajęło to zaledwie mrugnięcie oka, na twoich rękach pojawiła się krew. Dokładnie mogłeś poczuć jej ciepło i metaliczny zapach drażniący nos. Wyglądało to jakby rany po Próbie otworzyły się, jakbyś ponownie się wykrwawiał. Posoka robiła się coraz gęstsza, ciemniejsza, aż wreszcie stała się zupełnie czarna i zaczęła pochłaniać twoje przedramiona, barki, tors. Twoje ręce zamieniły się w wijące węże próbujące cię ugryźć. Ostatnim, co pamiętałeś był syk. Obudziłeś się w zupełnie innym miejscu. Obok siebie znalazłeś znajomą dłoń odłączoną od reszty twojego ciała.
Obrażenia: 40 na turę (zatrucia) czarna magia, 50 (psychiczne) czarna magia, brak prawej dłoni
Skrzynia - był pewien, że to zadziała. Że nie mieli innego wyjścia, że czymkolwiek była ta magia - pokonają ją, byli przecież gwardzistami, udowodnili swoją wartość na próbie zgotowaną im przez Bathildę Bagshot i znali dobrze sztukę obrony przed czarną magią. Wierzył, że podołają. Dlatego nie cofnął się ani o krok, obserwując poczynania staruszki - lekko ściągając brew, gdy drżące wieko uniosło się ku górze, a potem wszystko wydarzyło się zbyt szybko. Krew, krew zaczynała zalewać jego ręce - był winny. Żyły się otworzyły, zawiódł. Ale co działo się z jego krwią? Przetaczała się przez niego smolista czerń, jakby... esencja czarnej magii, czarnej magii, która zaczynała w niego wsiąkać i pożerać go od środka, kawałek po kawałku, fragment po fragmencie. Bolesne spazmy wstrząsnęły nim, bezradnym, gdy stracił czucie w dłoniach przeobrażonych w straszliwe węże. Wąż - symbol wszystkiego, co najgorsze, samego Salazara Slytherina, symbol zepsucia, zła, i wreszcie: czarnej magii. Ten syk zaatakował jak oręż, nie pamiętał nic więcej - oprócz bólu, przenikliwego zimna i bezradności; nawet nie zdążyło do niego dotrzeć, jak bardzo się mylili. Sądził, że stanęli naprzeciw magii strzegącej skrzyni, że stoczyli z nią walkę, a skoro udało mu się otworzyć oczy: że tę walkę zwyciężyli. Poświęcenie nie miało znaczenia, poświęcić mógł wszystko - to przecież przysięgał - dla powodzenia sprawy, za którą walczyli.
Wpierw dostrzegł źdźbła trawy, w której leżał; dopiero później - chciał oprzeć się na ręce, która nie istniała, czując przeszywający ból w kończynie - i wydając z siebie naznaczony bólem syk. Wesprzeć się musiał drugą ręką, podwijając kikuta pod siebie; przed oczyma błądziły mu czarne mroczki, a ślady dziwnej czarnej mazi wciąż ześlizgiwały się z jego przedramienia. Więc - taka miała być cena? Ale cena za co - czy cokolwiek, co było ich zamiarem, dokonało się? Bolała go głowa, minęła chwila, nim przyzwyczaił się do nowej scenerii. Gdziekolwiek był, znajdował się daleko od kwatery. A może nie aż tak? Czy to nie jest ta ławka, na której często siedzi duch dziewczyny...? Próbował skupić myśli, myśli potępieńczo chaotycznie rozbijające się jedna o drugą, jeszcze - wciąż - odciągając od siebie te najgorsze. To musiała być iluzja, zły sen, pusta mara, był ranny, ale nie stracił przecież ręki. Dopiero, kiedy po omacku usiłując wesprzeć się na tyle, żeby podnieść się do pozycji stojącej, odnalazł odłączony fragment ciała, chwytając go w uścisk - tylko na chwilę, zaraz ją upuścił - zaczynając krzyczeć. Krzyczeć z bólu, bezradności, ze strachu i z niewiedzy, z przerażenia: że odtąd miał być kaleką. Szarpnął się, odsuwając się od kończyny, odwracając odeń wzrok, lecz sytuacja nie wydawała się lepsza - jego spojrzenie padło na dziewczynę leżącą nieopodal. Była nieprzytomna...? Nic nie rozumiał - nawet nie przeszło mu przez myśl, że niszcząca siła skrzyni mogłaby być tak potężna, by objąć swoją mocą postronnych. Podwinął rozogniony, wciąż piekący kikut pod pierś, usiłując odnaleźć równowagę na prostych nogach: po czym chwiejnym, szybkim krokiem - przy wolniejszym od razu by opadł - dopadł ciała kobiety, osuwając się tuż przy niej na kolana. Wpierw sprawdził tętno, dopiero później - lekko nią szarpnął, próbując ją ocucić.
- Słyszysz mnie?
ech, hp 222/312
Wpierw dostrzegł źdźbła trawy, w której leżał; dopiero później - chciał oprzeć się na ręce, która nie istniała, czując przeszywający ból w kończynie - i wydając z siebie naznaczony bólem syk. Wesprzeć się musiał drugą ręką, podwijając kikuta pod siebie; przed oczyma błądziły mu czarne mroczki, a ślady dziwnej czarnej mazi wciąż ześlizgiwały się z jego przedramienia. Więc - taka miała być cena? Ale cena za co - czy cokolwiek, co było ich zamiarem, dokonało się? Bolała go głowa, minęła chwila, nim przyzwyczaił się do nowej scenerii. Gdziekolwiek był, znajdował się daleko od kwatery. A może nie aż tak? Czy to nie jest ta ławka, na której często siedzi duch dziewczyny...? Próbował skupić myśli, myśli potępieńczo chaotycznie rozbijające się jedna o drugą, jeszcze - wciąż - odciągając od siebie te najgorsze. To musiała być iluzja, zły sen, pusta mara, był ranny, ale nie stracił przecież ręki. Dopiero, kiedy po omacku usiłując wesprzeć się na tyle, żeby podnieść się do pozycji stojącej, odnalazł odłączony fragment ciała, chwytając go w uścisk - tylko na chwilę, zaraz ją upuścił - zaczynając krzyczeć. Krzyczeć z bólu, bezradności, ze strachu i z niewiedzy, z przerażenia: że odtąd miał być kaleką. Szarpnął się, odsuwając się od kończyny, odwracając odeń wzrok, lecz sytuacja nie wydawała się lepsza - jego spojrzenie padło na dziewczynę leżącą nieopodal. Była nieprzytomna...? Nic nie rozumiał - nawet nie przeszło mu przez myśl, że niszcząca siła skrzyni mogłaby być tak potężna, by objąć swoją mocą postronnych. Podwinął rozogniony, wciąż piekący kikut pod pierś, usiłując odnaleźć równowagę na prostych nogach: po czym chwiejnym, szybkim krokiem - przy wolniejszym od razu by opadł - dopadł ciała kobiety, osuwając się tuż przy niej na kolana. Wpierw sprawdził tętno, dopiero później - lekko nią szarpnął, próbując ją ocucić.
- Słyszysz mnie?
ech, hp 222/312
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Było późno w nocy. W mojej sypialni unosił się przyjemny zapach chłodnego powietrza, ponieważ zostawiłam uchylone okno na noc. Nie spodziewałam się, że dzisiejsza noc może być inna niż wszystkie i, że wydarzą się tak okropne rzeczy, które będą miały wpływ na cały czarodziejski, ale i mugolski, świat. Obudziłam się zbudzona mocnymi uderzeniami pioruna. Bardzo mnie to zdziwiło, wczorajszego dnia bowiem nie zapowiadało się na deszcz i burzę, a grzmiało naprawdę mocno. Jakby pioruny strzelały niedaleko mojej posiadłości. Wpatrywałam się ze strachem w okno, ponieważ chyba nigdy nie byłam świadkiem takiej strasznej burzy i, machinalnie, zakryłam się mocniej pierzyną, jakby to miało mi w jakikolwiek sposób pomóc ukryć się przed tym przerażającym mnie zjawiskiem. Nim się obejrzałam burza była już jakby nad moim domem, a pioruny uderzały obok moich okien. Nawet nie zdążyłam wstać by zamknąć okno, kiedy do mojego pokoju wpadły pioruny. Utworzyły one jakby pajęczynę, która zaczęła się do mnie zbliżać. Jeszcze nic nie poczułam, a zaczęłam krzyczeć z przerażenia. Byłam na prawdę okropnie wystraszona. A potem poczułam ból. Ogarnął on całe moje ciało, przeszywał mnie od najmniejszych palców moich stóp do czubka głowy, włosy stanęły mi dęba. Czyżby trafił mnie piorun? Wpadł do mojego pokoju i próbował mnie właśnie zabić? Tak miałam zginąć?
Krzyczałam strasznie, z bólu i ze strachu, nawet nie wiem kiedy straciłam przytomność. Nie czując nic, bo nieprzytomność miała to do siebie, że na szczęście nic się nie czuło, nie miałam pojęcia, że bez mojej wiedzy coś przeteleportowało mnie w zupełnie inne miejsce.
Coś mną potrząsnęło, ktoś do mnie mówił, ale głos tej osoby, był tak bardzo stłumiony, jakby był tak bardzo daleko. Z każdą chwilą wybudzałam się coraz bardziej, a wraz z wybudzaniem zaczęłam czuć ogromny ból. Parzyło mnie całe ciało, jakby ktoś przykładał mi w wielu miejscach rozgrzany kawałek metalu. Jeszcze zanim zaczęłam krzyczeć, z moich ust wydobyło się kilka jęknięć, a z oczu popłynęły łzy. Gdy tylko je otworzyłam, zorientowałam się, że nie leżę we własnej sypialni, jestem na dworzu, w letniej koszuli nocnej, wszystko mnie boli i parzy, a tuż obok mnie znajduje się obcy mi mężczyzna, nawet gdybym nie chciała, to nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam krzyczeć. Krzyczałam z przerażenia, z bólu, ze wszystkiego chyba. W końcu zabrakło mi tchu, zaczęłam gwałtownie łapać powietrze i, na ile mogłam, rozglądać się po tym miejscu.
Dostrzegłam ławkę, obok której niedaleko leżałam, nad nami górowały drzewa, widziałam krzewy i czułam nierówną fakturę podłoża. Była przeraźliwa cisza. Burza odeszła, piorunu już mi nie groziły. Już nigdy nie miałam patrzeć na błyskawice tak samo jak kiedyś, już zawsze miałam panicznie bać się każdego, nawet najmniejszego pioruna. W końcu spojrzałam na mężczyznę, utkwiłam w nim swoje zapłakane oczy. Nie wiedziałam co powiedzieć, nie rozpoznawałam w nim żadnej ze znajomych twarzy. Czyżby nie tylko mi przydarzyło się coś tak okropnego?
- Co… co się stało? - wycharczałam.
Nic nie rozumiałam. To wszystko wyglądało jak straszny sen, koszmar, z którego nie mogłam się obudzić i był bardzo realistyczny. Tak realistyczny, że aż czułam wszystko to, co mi się przytrafiło. Tak bardzo chciałam, by to był tylko sen. Chciałam obudzić się w swoim łóżku, pod swoją pierzyną, aby burza nad moim domem wcale nie zaistniała. To wszystko było tak nienaturalne, tak wyimaginowane - naprawdę nie byłam w stanie uwierzyć w to, że to co się wydarzyło, ta pajęczyna piorunów w mojej sypialni, ten ból, to miejsce, że to wszystko jest prawdziwe.
- Boli - jęknęłam. - Boli, boli, boli, wszystko mnie boli, parzy…
Zapłakałam mocno. Czułam się tak tak bardzo bezsilnie, czułam się taka mała i bezbronna. Moja różdżka najprawdopodobniej została w sypialni, więc nawet nie miałam jak się bronić czy wezwać pomocy. Moją jedyną nadzieją był ten mężczyzna, ledwo trzymający się na swoich nogach.
Hp: 80
Krzyczałam strasznie, z bólu i ze strachu, nawet nie wiem kiedy straciłam przytomność. Nie czując nic, bo nieprzytomność miała to do siebie, że na szczęście nic się nie czuło, nie miałam pojęcia, że bez mojej wiedzy coś przeteleportowało mnie w zupełnie inne miejsce.
Coś mną potrząsnęło, ktoś do mnie mówił, ale głos tej osoby, był tak bardzo stłumiony, jakby był tak bardzo daleko. Z każdą chwilą wybudzałam się coraz bardziej, a wraz z wybudzaniem zaczęłam czuć ogromny ból. Parzyło mnie całe ciało, jakby ktoś przykładał mi w wielu miejscach rozgrzany kawałek metalu. Jeszcze zanim zaczęłam krzyczeć, z moich ust wydobyło się kilka jęknięć, a z oczu popłynęły łzy. Gdy tylko je otworzyłam, zorientowałam się, że nie leżę we własnej sypialni, jestem na dworzu, w letniej koszuli nocnej, wszystko mnie boli i parzy, a tuż obok mnie znajduje się obcy mi mężczyzna, nawet gdybym nie chciała, to nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam krzyczeć. Krzyczałam z przerażenia, z bólu, ze wszystkiego chyba. W końcu zabrakło mi tchu, zaczęłam gwałtownie łapać powietrze i, na ile mogłam, rozglądać się po tym miejscu.
Dostrzegłam ławkę, obok której niedaleko leżałam, nad nami górowały drzewa, widziałam krzewy i czułam nierówną fakturę podłoża. Była przeraźliwa cisza. Burza odeszła, piorunu już mi nie groziły. Już nigdy nie miałam patrzeć na błyskawice tak samo jak kiedyś, już zawsze miałam panicznie bać się każdego, nawet najmniejszego pioruna. W końcu spojrzałam na mężczyznę, utkwiłam w nim swoje zapłakane oczy. Nie wiedziałam co powiedzieć, nie rozpoznawałam w nim żadnej ze znajomych twarzy. Czyżby nie tylko mi przydarzyło się coś tak okropnego?
- Co… co się stało? - wycharczałam.
Nic nie rozumiałam. To wszystko wyglądało jak straszny sen, koszmar, z którego nie mogłam się obudzić i był bardzo realistyczny. Tak realistyczny, że aż czułam wszystko to, co mi się przytrafiło. Tak bardzo chciałam, by to był tylko sen. Chciałam obudzić się w swoim łóżku, pod swoją pierzyną, aby burza nad moim domem wcale nie zaistniała. To wszystko było tak nienaturalne, tak wyimaginowane - naprawdę nie byłam w stanie uwierzyć w to, że to co się wydarzyło, ta pajęczyna piorunów w mojej sypialni, ten ból, to miejsce, że to wszystko jest prawdziwe.
- Boli - jęknęłam. - Boli, boli, boli, wszystko mnie boli, parzy…
Zapłakałam mocno. Czułam się tak tak bardzo bezsilnie, czułam się taka mała i bezbronna. Moja różdżka najprawdopodobniej została w sypialni, więc nawet nie miałam jak się bronić czy wezwać pomocy. Moją jedyną nadzieją był ten mężczyzna, ledwo trzymający się na swoich nogach.
Hp: 80
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
ech, hp -40, 182/312
Trzy, dwa, jeden, podobno liczenie od tyłu pomagało, ale nie odczuł tego na własnej skórze; krzyk dziewczyny poniósł się przez wierzbową aleję przeraźliwym echem, jeśli ktokolwiek ją tutaj zostawił: wiedział już, że się przebudziła. Ale tutaj nikogo nie było, dziewczyna była sama, przerażona i najwyraźniej nie rozumiała nic z tego, co działo się wokół niej. Płakała - i a lęk był aż nazbyt wyraźnie naznaczony na jej twarzy. Gdyby miał siłę, zapewne by wstał i rozejrzał się po okolicy, w powietrzu unosiła się dziwna aura - zupełnie jakby coś poszło całkowicie nie tak, jak powinno. I nie chodziło już o przeszywający go ból, o węże, które zaatakowały ani o odciętą rękę, która samotnie leżała kilka kroków stąd, nawet nie o zapłakaną dziewczynę - ale uparcie wypierał z głowy oczywiste symptomy, to nie mogło być prawdą. A jednak, ta dziewczyna znikąd wzięła się dokładnie tam, gdzie on, a jej skóra poraniona została silnymi oparzeniami, które wyglądały tak nienaturalnie, jak jeszcze żadne, które widział - a widział wiele, w ogniu walki stając nadnaturalnie często. Musiał przejść do działania, odzyskać kontrolę nad sytuacją.
- Spokojnie - odparł, kiedy dziewczyna ucichła i, chcąc położyć dłoń na jej ramieniu, zamachnął się oblepionym czarną mazią kikutem w jej stronę - odruch, całkowicie zapomniał, że nie miał dłoni. - To nic. Nie patrz, zamknij oczy - dodał niemal natychmiast, podwijając rękę z powrotem ku piersi, zasuwając ją pod poły szaty. Promieniujący ból sprawiał, że najchętniej zwinąłby się obok i zaczął głośno krzyczeć, ale nie mógł tego zrobić. Nie tutaj, nie teraz. Okrutnie bolesny grymas wygiął jego twarz, kiedy zaogniona rana zetknęła się z materiałem szaty - ale musiał ją schować, dziewczyna nie mogła na to patrzeć. Wziął głęboki oddech, musiał dostać się do uzdrowiciela - szybko. Ona też. Ona prawdopodobnie sama tam nie trafi, on - nie wytrzyma długo, straci przytomność. Musieli działać szybko. - Mam na imię Brendan. - Był obcym, rosłym mężczyzną, którego spotkała pośrodku ciemnego parku, nocą, ubrana w lekką koszulę nocną - miała pełne prawo poczuć niepokój. Ale nie był dla niej zagrożeniem i chciał, żeby o tym wiedziała. - Brendan Weasley, jestem aurorem. Nie mam pojęcia, co się stało, znalazłem cię tutaj. Potrzebujesz pomocy uzdrowiciela, zaprowadzę cię. - Mówienie sprawiało mu ból, zbyt dużo bólu, ale musiał znaleźć w sobie siły. Dziewczyna była piękna i nieubrana - nie mógł zostawić jej samej - ani odejść, zanim będzie bezpieczna. Po prostu mi zaufaj, błagał w myślach, wierząc, że zarówno jego elitarna profesja, jak i posiadające szeroką sławę nazwisko, były wystarczającym dowodem szczerości intencji. - Ale musimy się pośpieszyć, mamy mało czasu. - Nie chciał jej mówić dlaczego; prawdopodobnie umierał. Położył lewą dłoń na korze pobliskiego drzewa, wbijając palce - aż do krwi - w jego wypustki, usiłując podnieść się na nogi, nie pamiętał, kiedy ostatnio kosztowało go to tak wiele wysiłku. Wsparł się bokiem o drzewo, wyciągając zdrową dłoń ku dziewczynie, chcąc pomóc jej wstać. - Wiem, że to boli - dodał spokojnie - ale musisz być silna. - Prawdopodobnie silniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem, że potrafisz. - Możesz spróbować mi pomóc. Pamiętasz cokolwiek? - To ważne, skoncentruj się.
Trzy, dwa, jeden, podobno liczenie od tyłu pomagało, ale nie odczuł tego na własnej skórze; krzyk dziewczyny poniósł się przez wierzbową aleję przeraźliwym echem, jeśli ktokolwiek ją tutaj zostawił: wiedział już, że się przebudziła. Ale tutaj nikogo nie było, dziewczyna była sama, przerażona i najwyraźniej nie rozumiała nic z tego, co działo się wokół niej. Płakała - i a lęk był aż nazbyt wyraźnie naznaczony na jej twarzy. Gdyby miał siłę, zapewne by wstał i rozejrzał się po okolicy, w powietrzu unosiła się dziwna aura - zupełnie jakby coś poszło całkowicie nie tak, jak powinno. I nie chodziło już o przeszywający go ból, o węże, które zaatakowały ani o odciętą rękę, która samotnie leżała kilka kroków stąd, nawet nie o zapłakaną dziewczynę - ale uparcie wypierał z głowy oczywiste symptomy, to nie mogło być prawdą. A jednak, ta dziewczyna znikąd wzięła się dokładnie tam, gdzie on, a jej skóra poraniona została silnymi oparzeniami, które wyglądały tak nienaturalnie, jak jeszcze żadne, które widział - a widział wiele, w ogniu walki stając nadnaturalnie często. Musiał przejść do działania, odzyskać kontrolę nad sytuacją.
- Spokojnie - odparł, kiedy dziewczyna ucichła i, chcąc położyć dłoń na jej ramieniu, zamachnął się oblepionym czarną mazią kikutem w jej stronę - odruch, całkowicie zapomniał, że nie miał dłoni. - To nic. Nie patrz, zamknij oczy - dodał niemal natychmiast, podwijając rękę z powrotem ku piersi, zasuwając ją pod poły szaty. Promieniujący ból sprawiał, że najchętniej zwinąłby się obok i zaczął głośno krzyczeć, ale nie mógł tego zrobić. Nie tutaj, nie teraz. Okrutnie bolesny grymas wygiął jego twarz, kiedy zaogniona rana zetknęła się z materiałem szaty - ale musiał ją schować, dziewczyna nie mogła na to patrzeć. Wziął głęboki oddech, musiał dostać się do uzdrowiciela - szybko. Ona też. Ona prawdopodobnie sama tam nie trafi, on - nie wytrzyma długo, straci przytomność. Musieli działać szybko. - Mam na imię Brendan. - Był obcym, rosłym mężczyzną, którego spotkała pośrodku ciemnego parku, nocą, ubrana w lekką koszulę nocną - miała pełne prawo poczuć niepokój. Ale nie był dla niej zagrożeniem i chciał, żeby o tym wiedziała. - Brendan Weasley, jestem aurorem. Nie mam pojęcia, co się stało, znalazłem cię tutaj. Potrzebujesz pomocy uzdrowiciela, zaprowadzę cię. - Mówienie sprawiało mu ból, zbyt dużo bólu, ale musiał znaleźć w sobie siły. Dziewczyna była piękna i nieubrana - nie mógł zostawić jej samej - ani odejść, zanim będzie bezpieczna. Po prostu mi zaufaj, błagał w myślach, wierząc, że zarówno jego elitarna profesja, jak i posiadające szeroką sławę nazwisko, były wystarczającym dowodem szczerości intencji. - Ale musimy się pośpieszyć, mamy mało czasu. - Nie chciał jej mówić dlaczego; prawdopodobnie umierał. Położył lewą dłoń na korze pobliskiego drzewa, wbijając palce - aż do krwi - w jego wypustki, usiłując podnieść się na nogi, nie pamiętał, kiedy ostatnio kosztowało go to tak wiele wysiłku. Wsparł się bokiem o drzewo, wyciągając zdrową dłoń ku dziewczynie, chcąc pomóc jej wstać. - Wiem, że to boli - dodał spokojnie - ale musisz być silna. - Prawdopodobnie silniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Wiem, że potrafisz. - Możesz spróbować mi pomóc. Pamiętasz cokolwiek? - To ważne, skoncentruj się.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nawiedzona ławka
Szybka odpowiedź