Nawiedzona ławka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Nawiedzona ławka
W wierzbowej alei płaczą nie tylko wierzby. W miejscu, gdzie kończą się schludne alejki, tuż przy samym skraju lasu, ulokowana jest ławka, od lat widoczna tylko dla oczu czarodziejów. Obszar w promieniu kilkudziesięciu metrów od tego niepozornego miejsca obłożono zaklęciami, w momencie gdy wśród mugoli zaczęły krążyć pogłoski o rzekomo nawiedzonym parku. Nie są to tylko puste słowa stworzone z nadpobudliwej wyobraźni. Nie tak dawno temu nieszczęśliwie zakochana panienka, której rodzina nie godziła się na związek z wybrankiem jej serca, odebrała sobie życie tuż obok, w lesie. Została po tej stronie, nawet po śmierci nie mogąc wyplątać się z sieci własnych uczuć. Od tego czasu pojawia się na ławce, smętnie zawodząc nad swoim losem, przez co miejsce to jest coraz rzadziej uczęszczane - choć nie jest ona niebezpieczna dla ludzi, to gdy wybucha płaczem, można nabawić się silnej migreny. Zdarzają się osoby, które próbują ją pocieszyć, lecz odnosi to mizerne, o ile nie odwrotne efekty. W gorsze dni, niezależnie od sercowego stanu swojego chwilowego towarzysza, zdaje się złorzeczyć osobom odwiedzającym jej ławkę. Co dla większości wydaje się niedorzeczne, niektórzy - zapewne desperaci - w jej słowach doszukują się porad, wizji przyszłości dla swojego związku... i wcale nierzadko stosują je w praktyce.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
Lokacja zawiera kości.
Ich spojrzenie na bliskość było inne, ponieważ Elvira nie była czarownicą, której dałoby się zarzucić zwyczajność postrzegania tego, co zbliża, a co oddala. Gdyby brała sobie za miarę społecznie ujmowane normy, to wtedy owszem, zapewne byłoby im z Wren bliżej do wrogów niż do przyjaciół - od początku znajomości zdążyła ją wszak nie raz oczernić, ośmieszyć, zmusić do posłuszeństwa czarami, pokonać w pojedynku bez unoszenia różdżki, stać się świadkiem jej najgorszych wspomnień. I Wren także nie była bez winy, ukartowała niejedną zawistną odpowiedź, od której w normalnej sytuacji człowiekowi włosy stanęłyby dęba. A jednak uzdrowicielkę ciągnęło do handlarki, a handlarkę do niej, co znaczyło przynajmniej tyle, że mają po równo nie po kolei w głowie. Lecz na przestrzeni ostatnich tygodni Elvira przekroczyła już tyle granic, łamała tyle zasad - i dobrego obyczaju i prawa, i moralności. Czy mogła jeszcze w ogóle mówić o moralności w kontekście przestępstw, których się dopuszczała? Czasami ją to zastanawiało, zwłaszcza wieczorami, ale im dłużej o tym myślała, tym intensywniej dochodziła do wniosku, że parcie wbrew światu i znajdowanie ludzi swojego pokroju najmocniej ją napędzało. Nie czuła się dłużej odsunięta na bok, lecz stojąca na czele, odważna, nieposkromiona, niepokonana.
Niczego sobie więcej nie odmówi, w żadne pragnienie nie zwątpi. Inność Wren, jej wyrachowanie, doskonale się z tym splatało i bliskości tej dziewczyny również nie zamierzała odpychać.
Matka byłaby dumna, w końcu miała znajome. Choć pewnie nie takie, jakby to sobie wymyśliła w tym pachnącym miodem i deszczem kurwidołku z dala od świata.
- Rzucasz mi wyzwanie? - skontrowała lekkim tonem; zmrużone złośliwie błękitne oczy w świetle gasnącego słońca nabrały ciemniejszej barwy. - Myślę, że jakbym teraz spróbowała uciec, to mogłabyś się co najwyżej rozpłakać. - Kodeks uzdrowicielski jasno mówił, by do pacjenta i jego problemów podchodzić z szacunkiem oraz empatią; naśmiewanie się ze słabości Chang było w tym wypadku jego zupełnym zaprzeczeniem, ale cóż z tego, wiedziała, że dziewczyna się nie obrazi. Któregoś dnia Multon napisze własny kodeks i nie będzie w nim miejsca na podobne bzdury.
Uśmiechnęła się krzywo i odwróciła na moment, gdy Wren odważyła się ją przyrównać do sowy. Czy właśnie w ten sposób spostrzegała tę relację? Wydawało jej się, że staje się przy niej potulna jak baranek? Do szaleństwa i rozwydrzenia Kim było jej daleko, zdążyła z niego wyrosnąć, porównanie zdołało ją jednak rozbawić.
- Być może tak jest - potwierdziła cicho, obracając różdżką między palcami. - Może powinnaś zostać guwernantką? Okiełznywać cudze bachory? One najczęściej drapią, gryzą i kradną. Skoro taka jesteś w tym dobra, masz zawsze perspektywę na starość. - Pokręciła głową i pociągnęła solidny łyk z butelki.
Już czuła pomału, że alkohol przynosił efekt. Niezbyt intensywny, to przecież nie była wódka, ale wystarczający, by rozplątać język i złagodzić kąśliwy nastrój. Zamiast czekać i wymagać nie wiadomo jakiego zabawiania dyskusją, zaczęła czerpać przyjemność z samego tylko milczącego towarzystwa i niesionych wiatrem dźwięków ptasich skrzeków w mniej martwych częściach wierzbowej alei.
- Nie magipsychiatra, to najbardziej chujowa specjalizacja jaką można wybrać - odpowiedziała, tak jakby komentarz nie był sarkastyczny. - Trzeba gadać z ludźmi i być uprzejmym, nawet jak są skończonymi idiotami albo sami na siebie ściągnęli wariactwo. Ja lubię tylko zadawać pytania, dostawać proste odpowiedzi, ewentualnie jeszcze na czyjeś pytania odpowiadać i tyle. I zabierać się do roboty. A najlepiej to mi się w ogóle pracowało w kostnicy, ale koronerzy nie mieli takich możliwości rozwoju kariery jak uzdrowiciele i nie mieli tyle zajęć na stażu związanych z magomedycyną - Wzruszyła ramieniem, mając świadomość, że Wren najprawdopodobniej ma to głęboko w dupie. Elvira za to nieironicznie chciała wiedzieć, co też mogło dręczyć tę śliczną, rozczochraną główkę, więc wysłuchała Chang z przechyloną głową i kamienną twarzą. - Nie wiem, nie znam się na twojej fusze, ale ja bym je pewnie zamknęła w piwnicy. Po co się męczyć, to przecież mugole, a nie ludzie - Wstała, wykopała kilka kamyków ze ścieżki na trawę. Jej odpowiedź nie była zapewne najbardziej pomocna, więc zebrała się na coś, co byłoby choć częściową zachętą do refleksji. - Myślę, że są to pytania, na które musisz znaleźć odpowiedź samodzielnie. Zastanów się, co ci to właściwie przynosi, z jakiego powodu je tak rozpieszczasz? Uspokaja to twoje sumienie? A może po prostu zaczęłaś to robić w czasach, gdy mniej rzeczy było dla ciebie akceptowalne, a teraz ciągniesz tę szopkę wyłącznie z przyzwyczajenia? To bezsensowne, nędzne nawyki trzeba wypleniać. - Odwróciła się, obejrzała na horyzont, upewniając, że żaden zbłąkany spacerowicz nie zbliża się do ich cichego zakątka. To, co powiedziała teraz, miało w sobie dużo więcej szczerości i dobrej woli niż cokolwiek, o czym rozmawiałyby do tej pory. - Nie wiem, ile przede mną ukrywasz, ale na to, co widziałam dotąd, uznaję, że wciąż daleko ci do szaleństwa, Chang. - Bo czy to nie była prawda? Karmiły się przemocą, rzucały mroczne zaklęcia, mordowały, zbijały pieniądze na cudzej krwi, ale ile w tym było pragmatyzmu, a ile realnego wariactwa? Przecież nie czyniły tego wyłącznie dla czczej przyjemności, czyż nie? Nie miała pojęcia, czy Wren ma w ogóle doświadczenie z prawdziwymi obłąkańcami. Pewnie nie miała okazji poznać czarodziejów pokroju Friedricha Schmidta, z tą pyskatą naturą i tęsknotą za pałacami nie wyglądała na kogoś, kto obraca się w tak kusząco bezlitosnych kręgach.
Westchnęła i sięgnęła dłonią do nisko zawieszonej witki wierzbowej, ułamując kawałek, a potem zaczynając machinalnie rozrywać go na kawałki.
- Kusisz tą kąpielą - wyznała dość obojętnie, bo prawdziwej żądzy takiej kuracji wciąż nie zaznała, ale im dłużej o tym słuchała, tym bardziej chętna była spróbować; po to tylko, by udowodnić, że może mieć wszystko to, co jakieś Blackówny i Selwynówny.
Niezadowolenie objawiło się na jej twarzy dopiero wtedy, gdy Wren zakpiła sobie z jej starych i w szczątkowej postaci wciąż istniejących marzeń. Zmarszczyła brwi i prostym, pozbawionym słów gestem pokazała jej środkowy palec. Nie wymagało to większego komentarza.
- Nie ma się wpływu na animagiczną formę, wróć do szkoły, Chang - powiedziała cierpko dopiero po chwili. - Ale myślałam o tym, że chciałabym być... kotem - Uniosła twarz do nieba, żeby tylko nie patrzeć na jej podle uśmiechniętą mordę. - Za osę bym się nie obraziła, pierwsze co bym zrobiła, to cię odnalazła i pożądliła tak, że byś się nie mogła na ulicy pokazać bez kaptura. - Wykrzywiła nieprzyjemnie usta, a potem przewróciła oczami, gdy Wren zwróciła na to uwagę.
Długo nie miała czasu się frustrować, bowiem w gęstniejącej atmosferze chłodnego wieczoru zawisło pytanie, na które odpowiedź zdawała się Elvirze wybitnie ważna, zwłaszcza teraz, dzisiaj. Nie mogłaby swobodnie spotykać się z Chang, nie mając klarownej informacji, choćby i nawet rzuconej z porcją złośliwości. Więcej - im bardziej dziewczyna burzyła się na perspektywę angażu w sprawę rebeliantów, tym silniejszą Elvira odczuwała satysfakcję. Podeszła do ławki i złapała dziewczynę delikatnie pod brodą, zmuszając ją, by spojrzała jej w oczy.
- Bardzo piękna odpowiedź - uznała szeptem, w drugiej dłoni wciąż tarmosząc różdżkę, którą wreszcie uniosła. - U mnie też wcześniej było inaczej. Byłam zajęta. Niezaangażowana. Czasy się zmieniają. Świat się zmienia. - Powolnym, niewzbudzającym zagrożenia gestem przysunęła różdżkę do skroni Wren; równocześnie opuściła głowę, aby przycisnąć usta do czubka jej głowy. Taka była zdenerwowana, niepotrzebnie. Zasłużyła na odpoczynek. - Paxo - Elvira uśmiechnęła się do siebie, sucho, bowiem jej spojrzenie pozostawało puste i utkwione w sprawach niematerialnych, w przyszłości. - Jest tylko jedna słuszna strona. I jesteśmy nią my. - Sięgnęła po butelkę, laudanum zostało mniej niż połowa. - Pij. - Dzisiaj na to był czas; by pić, oddychać, korzystać z przerwy. Nie było takich chwil wiele, a będzie jeszcze mniej.
Niczego sobie więcej nie odmówi, w żadne pragnienie nie zwątpi. Inność Wren, jej wyrachowanie, doskonale się z tym splatało i bliskości tej dziewczyny również nie zamierzała odpychać.
Matka byłaby dumna, w końcu miała znajome. Choć pewnie nie takie, jakby to sobie wymyśliła w tym pachnącym miodem i deszczem kurwidołku z dala od świata.
- Rzucasz mi wyzwanie? - skontrowała lekkim tonem; zmrużone złośliwie błękitne oczy w świetle gasnącego słońca nabrały ciemniejszej barwy. - Myślę, że jakbym teraz spróbowała uciec, to mogłabyś się co najwyżej rozpłakać. - Kodeks uzdrowicielski jasno mówił, by do pacjenta i jego problemów podchodzić z szacunkiem oraz empatią; naśmiewanie się ze słabości Chang było w tym wypadku jego zupełnym zaprzeczeniem, ale cóż z tego, wiedziała, że dziewczyna się nie obrazi. Któregoś dnia Multon napisze własny kodeks i nie będzie w nim miejsca na podobne bzdury.
Uśmiechnęła się krzywo i odwróciła na moment, gdy Wren odważyła się ją przyrównać do sowy. Czy właśnie w ten sposób spostrzegała tę relację? Wydawało jej się, że staje się przy niej potulna jak baranek? Do szaleństwa i rozwydrzenia Kim było jej daleko, zdążyła z niego wyrosnąć, porównanie zdołało ją jednak rozbawić.
- Być może tak jest - potwierdziła cicho, obracając różdżką między palcami. - Może powinnaś zostać guwernantką? Okiełznywać cudze bachory? One najczęściej drapią, gryzą i kradną. Skoro taka jesteś w tym dobra, masz zawsze perspektywę na starość. - Pokręciła głową i pociągnęła solidny łyk z butelki.
Już czuła pomału, że alkohol przynosił efekt. Niezbyt intensywny, to przecież nie była wódka, ale wystarczający, by rozplątać język i złagodzić kąśliwy nastrój. Zamiast czekać i wymagać nie wiadomo jakiego zabawiania dyskusją, zaczęła czerpać przyjemność z samego tylko milczącego towarzystwa i niesionych wiatrem dźwięków ptasich skrzeków w mniej martwych częściach wierzbowej alei.
- Nie magipsychiatra, to najbardziej chujowa specjalizacja jaką można wybrać - odpowiedziała, tak jakby komentarz nie był sarkastyczny. - Trzeba gadać z ludźmi i być uprzejmym, nawet jak są skończonymi idiotami albo sami na siebie ściągnęli wariactwo. Ja lubię tylko zadawać pytania, dostawać proste odpowiedzi, ewentualnie jeszcze na czyjeś pytania odpowiadać i tyle. I zabierać się do roboty. A najlepiej to mi się w ogóle pracowało w kostnicy, ale koronerzy nie mieli takich możliwości rozwoju kariery jak uzdrowiciele i nie mieli tyle zajęć na stażu związanych z magomedycyną - Wzruszyła ramieniem, mając świadomość, że Wren najprawdopodobniej ma to głęboko w dupie. Elvira za to nieironicznie chciała wiedzieć, co też mogło dręczyć tę śliczną, rozczochraną główkę, więc wysłuchała Chang z przechyloną głową i kamienną twarzą. - Nie wiem, nie znam się na twojej fusze, ale ja bym je pewnie zamknęła w piwnicy. Po co się męczyć, to przecież mugole, a nie ludzie - Wstała, wykopała kilka kamyków ze ścieżki na trawę. Jej odpowiedź nie była zapewne najbardziej pomocna, więc zebrała się na coś, co byłoby choć częściową zachętą do refleksji. - Myślę, że są to pytania, na które musisz znaleźć odpowiedź samodzielnie. Zastanów się, co ci to właściwie przynosi, z jakiego powodu je tak rozpieszczasz? Uspokaja to twoje sumienie? A może po prostu zaczęłaś to robić w czasach, gdy mniej rzeczy było dla ciebie akceptowalne, a teraz ciągniesz tę szopkę wyłącznie z przyzwyczajenia? To bezsensowne, nędzne nawyki trzeba wypleniać. - Odwróciła się, obejrzała na horyzont, upewniając, że żaden zbłąkany spacerowicz nie zbliża się do ich cichego zakątka. To, co powiedziała teraz, miało w sobie dużo więcej szczerości i dobrej woli niż cokolwiek, o czym rozmawiałyby do tej pory. - Nie wiem, ile przede mną ukrywasz, ale na to, co widziałam dotąd, uznaję, że wciąż daleko ci do szaleństwa, Chang. - Bo czy to nie była prawda? Karmiły się przemocą, rzucały mroczne zaklęcia, mordowały, zbijały pieniądze na cudzej krwi, ale ile w tym było pragmatyzmu, a ile realnego wariactwa? Przecież nie czyniły tego wyłącznie dla czczej przyjemności, czyż nie? Nie miała pojęcia, czy Wren ma w ogóle doświadczenie z prawdziwymi obłąkańcami. Pewnie nie miała okazji poznać czarodziejów pokroju Friedricha Schmidta, z tą pyskatą naturą i tęsknotą za pałacami nie wyglądała na kogoś, kto obraca się w tak kusząco bezlitosnych kręgach.
Westchnęła i sięgnęła dłonią do nisko zawieszonej witki wierzbowej, ułamując kawałek, a potem zaczynając machinalnie rozrywać go na kawałki.
- Kusisz tą kąpielą - wyznała dość obojętnie, bo prawdziwej żądzy takiej kuracji wciąż nie zaznała, ale im dłużej o tym słuchała, tym bardziej chętna była spróbować; po to tylko, by udowodnić, że może mieć wszystko to, co jakieś Blackówny i Selwynówny.
Niezadowolenie objawiło się na jej twarzy dopiero wtedy, gdy Wren zakpiła sobie z jej starych i w szczątkowej postaci wciąż istniejących marzeń. Zmarszczyła brwi i prostym, pozbawionym słów gestem pokazała jej środkowy palec. Nie wymagało to większego komentarza.
- Nie ma się wpływu na animagiczną formę, wróć do szkoły, Chang - powiedziała cierpko dopiero po chwili. - Ale myślałam o tym, że chciałabym być... kotem - Uniosła twarz do nieba, żeby tylko nie patrzeć na jej podle uśmiechniętą mordę. - Za osę bym się nie obraziła, pierwsze co bym zrobiła, to cię odnalazła i pożądliła tak, że byś się nie mogła na ulicy pokazać bez kaptura. - Wykrzywiła nieprzyjemnie usta, a potem przewróciła oczami, gdy Wren zwróciła na to uwagę.
Długo nie miała czasu się frustrować, bowiem w gęstniejącej atmosferze chłodnego wieczoru zawisło pytanie, na które odpowiedź zdawała się Elvirze wybitnie ważna, zwłaszcza teraz, dzisiaj. Nie mogłaby swobodnie spotykać się z Chang, nie mając klarownej informacji, choćby i nawet rzuconej z porcją złośliwości. Więcej - im bardziej dziewczyna burzyła się na perspektywę angażu w sprawę rebeliantów, tym silniejszą Elvira odczuwała satysfakcję. Podeszła do ławki i złapała dziewczynę delikatnie pod brodą, zmuszając ją, by spojrzała jej w oczy.
- Bardzo piękna odpowiedź - uznała szeptem, w drugiej dłoni wciąż tarmosząc różdżkę, którą wreszcie uniosła. - U mnie też wcześniej było inaczej. Byłam zajęta. Niezaangażowana. Czasy się zmieniają. Świat się zmienia. - Powolnym, niewzbudzającym zagrożenia gestem przysunęła różdżkę do skroni Wren; równocześnie opuściła głowę, aby przycisnąć usta do czubka jej głowy. Taka była zdenerwowana, niepotrzebnie. Zasłużyła na odpoczynek. - Paxo - Elvira uśmiechnęła się do siebie, sucho, bowiem jej spojrzenie pozostawało puste i utkwione w sprawach niematerialnych, w przyszłości. - Jest tylko jedna słuszna strona. I jesteśmy nią my. - Sięgnęła po butelkę, laudanum zostało mniej niż połowa. - Pij. - Dzisiaj na to był czas; by pić, oddychać, korzystać z przerwy. Nie było takich chwil wiele, a będzie jeszcze mniej.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Nie muszę rzucać, wiem, jak by się skończyło - odparła swobodnie, miękko, na granicy toksycznej słodyczy. W rzeczywistości Elvira była chyba jedyną znaną jej marionetką, która tak skutecznie przecięła swe więzy; podążała kodeksem znanym wyłącznie sobie, robiła to, na co miała ochotę, kiedy miała ochotę, skąpana w przedziwnej, niespotykanej zbyt często liberalizacji samej siebie. Wren doceniała w niej tę nieprzewidywalność. Ulotność gestów, decyzji, nigdy nie słów - bo te były ciężkie, jakby wykute z żelaza, w porównaniu do całego kuriozalnego spektrum miały znaczenie. Realne, jak składana na kobiercu przysięga. Czarownica delikatnie wzruszyła jednym ramieniem, parskając na dźwięk zaoferowanego komentarza. - Może i bym się rozpłakała, ale co mi po tych łzach, skoro zawsze wrócisz? - ryzykowała ponownie, pewna, że decyzja o powrocie zależałaby wyłącznie od widzimisię uzdrowicielki; ale tylko na chwilę, nie miało to bowiem znaczenia - jak zauważyła sama Multon, były partnerkami. A do partnerki należało powrócić. Prędzej czy później, jutro, za dziesięć lat, nieważne: w końcu los znów postawi je naprzeciw siebie, niezależnie od ich pragnień, o tym Wren była przekonana. Nie uciekniesz ode mnie, ja nie ucieknę od ciebie.
Dzieci. To jedno słowo burzyło misternie utkaną fasadę, sprawiało, że odruchowo marszczyła nos, wybitnie czymś obrzydzona, odepchnięta; choć niepomiernie ceniła w nich niewinną kreatywność, nigdy nie miała do czynienia z najmłodszym pokoleniem dłużej niż na pół godziny, może nawet mniej. Tyle była w stanie znieść - ale cały dzień? Cały dzień uważnej inwigilacji nieświadomego pchania się w objęcia niebezpieczeństwa, zjadania tego, czego zjadać się nie powinno, wślizgiwania się tam, gdzie nie wolno? Salazarze, chyba zestresowaną siwizną pokryłaby się jej cała czupryna.
- Nawet tak nie żartuj, to byłoby okropne. Sowy jestem w stanie znieść, pohukują, ale nie mówią, nie zadręczają cię milionem pytań przyprawiających o migreny. Raz miałam okazję niańczyć dziecko kuzynki, Merlinie, cóż to był za potwór - westchnęła z przejęciem, ewidentnie wytrącona z równowagi na samo wspomnienie familijnej okoliczności. Jeszcze kilka lat temu jej matka nalegała na rodzinne spędzanie świąt, na odwiedziny u krewnych, gdzie czarownicy przypadła niewybredna rola roztaczania opieki nad kilkuletnim, rozbieganym pasożytem. Z niewiadomych względów bardzo ją sobie ukochał.
Jedna reminiscencja zdawała się otwierać bramy drugiej; niepozorna rozmowa o magipsychiatrii wywołała w niej kolejny grymas. Wren skrzywiła tym razem usta, wydęła je odrobinę w niezadowoleniu, zanim uświadomiła sobie, że musi wyglądać po prostu głupio - i jej twarz znów przybrała wyważoną maskę, chłodną, obojętną, broniącą ją przed tym, co kryło się wewnątrz. Z początku nie zamierzała tematu kontynuować. Mógłby umrzeć śmiercią naturalną, nie odsłoniwszy żadnego z czułych punktów. Ale z drugiej strony - czemu miałaby nie ufać Elvirze? Czemu, przecież przywróciła ją do życia, dbała o ranę, rozluźniała mięśnie i umysł zbawiennym laudanum.
- Moja matka chodzi do magipsychiatry - odezwała się zatem w końcu, cicho, niepewna, czy na letnim wietrze i ponurym świszczeniu gałęzi jej słowa w ogóle można było dosłyszeć. - Do Munga. Od lat, regularnie, ale ostatnio chyba odbiło jej już do końca. Jeśli choroba ją dobije, myślę, że dowiem się o tym tylko przez brak listów z pretensjami - latorośl mogła przecież zainteresować się zielarstwem, pójść w ślady swojej czcigodnej rodzicielki i przejąć opiekę nad hodowlą roślin, ale ośmieliła się wybrać przekupstwo na straganie na Pokątnej. - Wysyła je jakoś co dwa dni. Podziwiam, że jeszcze ma na to werwę - i przeklinam jednocześnie - skwitowała z niesmakiem, sięgnąwszy po trzymaną przez Elvirę butelkę, z której upiła solidny łyk. Wiedział o tym tylko Friedrich; nawet nie Frances, nie Daniel, nie Claude, każde z nich trzymała w przyjemnej nieświadomości, w wizji nieskazitelnego świata prącego do przodu zawodu i zadowolonej z życia kobiety. Nie chciała nikogo martwić, nie chciała kłopotać pozbawionym znaczenia narzekaniem, w końcu słowem nie zmieniłaby nic, jedynie rozdrapała ranę, którą zasklepiały lata ignorowania własnego bólu, tęsknoty do matczynej figury oferującej ciepło, zrozumienie i wsparcie. Wychowała się bez tego, przeżyje również bez tego; zamruczała w zamyśleniu, w zgodzie na słowa Elviry, gdy znów skupiły się na kwestii ważnej, na kwestii pożytecznej, z ulgą zrzuciwszy z ramion całun widma pani Chang. Pochyliła się do przodu i oparła brodę na rozłożonej dłoni, palcami bębniąc głucho o swój policzek.
- Nie chciałam popsuć mięsa strachem bydła patrzącego na nóż w dłoni rzeźnika. Niby to poetyckie, ale nie wiem, czy nie popsułoby to jakości ich krwi - odparła beznamiętnie, poniekąd ciekawa fachowej, medycznej ekspertyzy Elviry. Mogła jej pomóc. Przebadać próbki, być może, jeśli posiadała takie kwalifikacje. Porównać wyniki owieczki trzymanej we względnych, wojennych luksusach, i tej zdanej na ciemność przytułku dla wciąż żywych ofiar w imię większego dobra. - Nie stać cię - powtórzyła wcześniejsze słowa uzdrowicielki, pozornie indyferentna, choć jej oczy zaskrzyły się zaczepką. Ze zdziwieniem dowiedziała się o tym, że stać było Zabini, jedynie co do Aquili pochodzącej z godnego rodu nie miała wątpliwości. Nie był to tani zabieg. Nie tani, ale za to diabelnie przyjemny, rozkoszny, scalający w jedno śmierć i ponowne narodziny. Przynajmniej to jedno wspomnienie zalało ją satysfakcjonującym ciepłem.
- Nigdy nie byłam hipogryfem z transmutacji - mruknęła; uroki i tylko uroki, tym zaprzątała sobie głowę w czasach szkolnej ławy, późnych godzin spędzonych nad księgami traktującymi o wybranej dziedzinie magii. - Ale skoro nie ma się na to wpływu, pewnie byłabyś czymś obrzydliwym. Żukiem, dżdżownicą, innym zdechlakiem, którego łatwo rozdeptać - lekko, zadziornie pchnęła ją w bok łokciem, na podobieństwo poprzedniego gestu Multon mającego za zadanie zapobiegnięcie zapowietrzeniu. - Teraz, kiedy pławisz się w niezasłużonych luksusach Boreham, mogłabyś do tego wrócić - Wren nie wiedziała, na ile marzenie było piękne, ponieważ pozostawało nieosiągalne, a na ile pięknym byłoby jego spełnienie, propozycja wydawała się jej jednak całkiem logiczna. Zamiast przesiadywać na miękkich kanapach i sączyć kawusię, Elvira mogła ten czas poświęcić nauce. Własnemu rozwojowi. Może dzięki temu zaniedbałaby pracę i Selwynowie wyrzuciliby ją na bruk, tak jak już dawno powinni.
Do spojrzenia w górę złotowłosa nie musiała przesadnie jej zmuszać; Azjatka poddała się temu gestowi, powiodła czarnymi tęczówkami w kierunku tych niebieskich, podtrzymując ich spojrzenie. A potem poczuła, jak rozlewa się po niej ulga. Od skroni, od miejsca, w którym znalazł się szpic różdżki Multon, od głowy, gdzie spoczął pocałunek, po najdalsze mięśnie, najmniejsze kości. Wren odetchnęła z zadowoleniem, przymknęła leniwie powieki, nie tak otępiona jak za sprawą ignominii; paxo pozwoliło jej zapomnieć o matce, o mugolkach, o tym, że fizycznie była zmęczona. Na moment było po prostu dobrze.
- Wypiję, jeśli pójdziemy szukać kości - uwarunkowała łagodnie, głosem tak rozmarzonym, tak wyzutym ze złośliwości, jak tylko było to możliwe. A mimo wszystko - odebrała od niej butelkę i uniosła ją do ust, wciąż wpatrzona w Elvirę - biorąc łyk. Może wyglądało to nieprzyzwoicie, nieco nieodpowiednio, ale w jej głowie nic nie miało teraz przesadnie negatywnych konotacji. - Jak myślisz, gdzie siedzi ta zjawa, kiedy akurat nie nęka niewinnych spacerowiczów? - zastanowiła się głośno, przecież płaczliwa kochanka musiała gdzieś spocząć, gdzieś płakać.
Dzieci. To jedno słowo burzyło misternie utkaną fasadę, sprawiało, że odruchowo marszczyła nos, wybitnie czymś obrzydzona, odepchnięta; choć niepomiernie ceniła w nich niewinną kreatywność, nigdy nie miała do czynienia z najmłodszym pokoleniem dłużej niż na pół godziny, może nawet mniej. Tyle była w stanie znieść - ale cały dzień? Cały dzień uważnej inwigilacji nieświadomego pchania się w objęcia niebezpieczeństwa, zjadania tego, czego zjadać się nie powinno, wślizgiwania się tam, gdzie nie wolno? Salazarze, chyba zestresowaną siwizną pokryłaby się jej cała czupryna.
- Nawet tak nie żartuj, to byłoby okropne. Sowy jestem w stanie znieść, pohukują, ale nie mówią, nie zadręczają cię milionem pytań przyprawiających o migreny. Raz miałam okazję niańczyć dziecko kuzynki, Merlinie, cóż to był za potwór - westchnęła z przejęciem, ewidentnie wytrącona z równowagi na samo wspomnienie familijnej okoliczności. Jeszcze kilka lat temu jej matka nalegała na rodzinne spędzanie świąt, na odwiedziny u krewnych, gdzie czarownicy przypadła niewybredna rola roztaczania opieki nad kilkuletnim, rozbieganym pasożytem. Z niewiadomych względów bardzo ją sobie ukochał.
Jedna reminiscencja zdawała się otwierać bramy drugiej; niepozorna rozmowa o magipsychiatrii wywołała w niej kolejny grymas. Wren skrzywiła tym razem usta, wydęła je odrobinę w niezadowoleniu, zanim uświadomiła sobie, że musi wyglądać po prostu głupio - i jej twarz znów przybrała wyważoną maskę, chłodną, obojętną, broniącą ją przed tym, co kryło się wewnątrz. Z początku nie zamierzała tematu kontynuować. Mógłby umrzeć śmiercią naturalną, nie odsłoniwszy żadnego z czułych punktów. Ale z drugiej strony - czemu miałaby nie ufać Elvirze? Czemu, przecież przywróciła ją do życia, dbała o ranę, rozluźniała mięśnie i umysł zbawiennym laudanum.
- Moja matka chodzi do magipsychiatry - odezwała się zatem w końcu, cicho, niepewna, czy na letnim wietrze i ponurym świszczeniu gałęzi jej słowa w ogóle można było dosłyszeć. - Do Munga. Od lat, regularnie, ale ostatnio chyba odbiło jej już do końca. Jeśli choroba ją dobije, myślę, że dowiem się o tym tylko przez brak listów z pretensjami - latorośl mogła przecież zainteresować się zielarstwem, pójść w ślady swojej czcigodnej rodzicielki i przejąć opiekę nad hodowlą roślin, ale ośmieliła się wybrać przekupstwo na straganie na Pokątnej. - Wysyła je jakoś co dwa dni. Podziwiam, że jeszcze ma na to werwę - i przeklinam jednocześnie - skwitowała z niesmakiem, sięgnąwszy po trzymaną przez Elvirę butelkę, z której upiła solidny łyk. Wiedział o tym tylko Friedrich; nawet nie Frances, nie Daniel, nie Claude, każde z nich trzymała w przyjemnej nieświadomości, w wizji nieskazitelnego świata prącego do przodu zawodu i zadowolonej z życia kobiety. Nie chciała nikogo martwić, nie chciała kłopotać pozbawionym znaczenia narzekaniem, w końcu słowem nie zmieniłaby nic, jedynie rozdrapała ranę, którą zasklepiały lata ignorowania własnego bólu, tęsknoty do matczynej figury oferującej ciepło, zrozumienie i wsparcie. Wychowała się bez tego, przeżyje również bez tego; zamruczała w zamyśleniu, w zgodzie na słowa Elviry, gdy znów skupiły się na kwestii ważnej, na kwestii pożytecznej, z ulgą zrzuciwszy z ramion całun widma pani Chang. Pochyliła się do przodu i oparła brodę na rozłożonej dłoni, palcami bębniąc głucho o swój policzek.
- Nie chciałam popsuć mięsa strachem bydła patrzącego na nóż w dłoni rzeźnika. Niby to poetyckie, ale nie wiem, czy nie popsułoby to jakości ich krwi - odparła beznamiętnie, poniekąd ciekawa fachowej, medycznej ekspertyzy Elviry. Mogła jej pomóc. Przebadać próbki, być może, jeśli posiadała takie kwalifikacje. Porównać wyniki owieczki trzymanej we względnych, wojennych luksusach, i tej zdanej na ciemność przytułku dla wciąż żywych ofiar w imię większego dobra. - Nie stać cię - powtórzyła wcześniejsze słowa uzdrowicielki, pozornie indyferentna, choć jej oczy zaskrzyły się zaczepką. Ze zdziwieniem dowiedziała się o tym, że stać było Zabini, jedynie co do Aquili pochodzącej z godnego rodu nie miała wątpliwości. Nie był to tani zabieg. Nie tani, ale za to diabelnie przyjemny, rozkoszny, scalający w jedno śmierć i ponowne narodziny. Przynajmniej to jedno wspomnienie zalało ją satysfakcjonującym ciepłem.
- Nigdy nie byłam hipogryfem z transmutacji - mruknęła; uroki i tylko uroki, tym zaprzątała sobie głowę w czasach szkolnej ławy, późnych godzin spędzonych nad księgami traktującymi o wybranej dziedzinie magii. - Ale skoro nie ma się na to wpływu, pewnie byłabyś czymś obrzydliwym. Żukiem, dżdżownicą, innym zdechlakiem, którego łatwo rozdeptać - lekko, zadziornie pchnęła ją w bok łokciem, na podobieństwo poprzedniego gestu Multon mającego za zadanie zapobiegnięcie zapowietrzeniu. - Teraz, kiedy pławisz się w niezasłużonych luksusach Boreham, mogłabyś do tego wrócić - Wren nie wiedziała, na ile marzenie było piękne, ponieważ pozostawało nieosiągalne, a na ile pięknym byłoby jego spełnienie, propozycja wydawała się jej jednak całkiem logiczna. Zamiast przesiadywać na miękkich kanapach i sączyć kawusię, Elvira mogła ten czas poświęcić nauce. Własnemu rozwojowi. Może dzięki temu zaniedbałaby pracę i Selwynowie wyrzuciliby ją na bruk, tak jak już dawno powinni.
Do spojrzenia w górę złotowłosa nie musiała przesadnie jej zmuszać; Azjatka poddała się temu gestowi, powiodła czarnymi tęczówkami w kierunku tych niebieskich, podtrzymując ich spojrzenie. A potem poczuła, jak rozlewa się po niej ulga. Od skroni, od miejsca, w którym znalazł się szpic różdżki Multon, od głowy, gdzie spoczął pocałunek, po najdalsze mięśnie, najmniejsze kości. Wren odetchnęła z zadowoleniem, przymknęła leniwie powieki, nie tak otępiona jak za sprawą ignominii; paxo pozwoliło jej zapomnieć o matce, o mugolkach, o tym, że fizycznie była zmęczona. Na moment było po prostu dobrze.
- Wypiję, jeśli pójdziemy szukać kości - uwarunkowała łagodnie, głosem tak rozmarzonym, tak wyzutym ze złośliwości, jak tylko było to możliwe. A mimo wszystko - odebrała od niej butelkę i uniosła ją do ust, wciąż wpatrzona w Elvirę - biorąc łyk. Może wyglądało to nieprzyzwoicie, nieco nieodpowiednio, ale w jej głowie nic nie miało teraz przesadnie negatywnych konotacji. - Jak myślisz, gdzie siedzi ta zjawa, kiedy akurat nie nęka niewinnych spacerowiczów? - zastanowiła się głośno, przecież płaczliwa kochanka musiała gdzieś spocząć, gdzieś płakać.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Słowa Wren, jakże złośliwie przesycone pewnością, wystawiały na próbę sposób, w który Elvira do tej pory usiłowała postrzegać nowo budowane relacje. O wiele prościej żyło się w przekonaniu, że na niczyim zdaniu jej nie zależy, gdy w istocie nie posiadała żadnych znajomych - jeżeli nie liczyć współpracowników z oddziału. Była wtedy niezależna i nieskażona niczyim widzimisię, absolutnie autonomiczna jednostka stawiająca siebie na pierwszym miejscu. I tak żałośliwie samotna. Świadomie nie tęskniła do ludzi, bo miała ich aż nadto, kiedy każdego dnia przewijali się w pościelach szpitalnych łóżek - dopiero bezrobotna, wyrzucona na bruk i jak bezpańskie kocię nikomu niepotrzebna miała szansę zdać sobie sprawę, że owe zamknięcie, ten toksyczny upór by na wszystko spoglądać z wysoka, z oddali, prędzej czy później wepchną ją w ramy szaleństwa.
Nie lubiła ludzi, ale ich potrzebowała. Nie chciała czuć przywiązania, tylko by ktoś czasem spojrzał na nią z uwagą, z zainteresowaniem. Na nią, a nie przez nią, ile bowiem można żyć będąc niewidzialną?
Najchętniej odpyskowałaby Wren z głębi wciąż podłego serca, że powinna zapomnieć o roszczeniu sobie praw do towarzystwa Elviry, że ma odrzucić ten tupet, który wmawiał jej fałszywie, że Elvira ma wobec niej jakiekolwiek zobowiązanie.
Lecz nawet w jej głowie, w jej ustach nie zabrzmiałoby to realistycznie.
- Uważaj. Moja cierpliwość jest krucha, im bardziej ją będziesz naciągać, tym większa szansa, że pęknie - westchnęła wreszcie, trochę z przekąsem, trochę żartobliwie, ale przekaz pozostawał szczery; nie miała pojęcia, ile jeszcze zniesie z rąk tej dziewczyny, nie mając doświadczenia nie potrafiłaby postawić granicy, w której rozkoszna relacja staje się wyniszczająca. Niektórym ludziom nie pozwalała nawet krzywo spojrzeć w swoim kierunku, innym odpuszczała zdecydowanie zbyt wiele.
Wren nie udało się ukryć przed Elvirą zniesmaczonej miny, a Multon, rozluźniona rozmową i laudanum, nie próbowała tłamsić świszczącego parsknięcia. Coś tknęło ją mimowolnie, uśmiechnęła się krzywo, brzydko i zmrużyła powieki.
- Każde dziecko to potwór - wyznała lekkim tonem i oplotła dłonie wokół swojego płaskiego brzucha, jakby chciała podkreślić zadowolenie z własnej swobody. Dwadzieścia osiem lat miała, większość kobiet w tym wieku zdążyła już sobie przekreślić życie. - A gorsza od dziecka jest tylko ciąża. Od tej męki nie ma ucieczki, musisz albo urodzić albo poronić, a oba tak samo wyniszczają zdrowie. - Uniosła dłoń, niewinnym ruchem odgarnęła złoty pukiel za ucho. - A żywe dziecko można już sprzedać. Oddać. Zgubić. Zabić. - Przygryzła usta z widocznym rozbawieniem; chyba zaczynała się lekko wstawiać. Wbrew rozsądkowi upiła kolejny łyk.
Po wstaniu przesunęła dłonią po chropowatej korze najbliższej wierzby, a następnie podparła się na niej barkami, gdy z ust Wren spłynęły słowa, które w świszczącym wietrze ledwo dało się dosłyszeć. Musiała przyjrzeć jej się uważniej, okazać zainteresowanie, żeby dziewczyna nie urwała w połowie, nie stchórzyła. To wyznanie należało do intymnych, do takich, z których Elvirze ciężko byłoby się zwierzać.
- Masz na myśli, że twoja matka jest świrem? - doprecyzowała, jak zawsze elokwentnie. Nie była w stanie przypomnieć sobie starszej kobiety o nazwisku Chang, bo choć czasami przyjmowała nadgodziny na innych oddziałach albo pozwalała oddelegować się do jednego, czy dwóch pacjentów, gdy łóżka były zapełnione nad miarę, to nigdy w życiu nie pozwoliła wcisnąć sobie magipsychiatrii. Pracowała tam około miesiąca podczas stażu i to był o miesiąc za dużo. Nie miała do tej dziedziny wystarczającej cierpliwości ani zrozumienia, w większości nie miała pojęcia, o co tym ludziom chodzi i czemu sami sobie kreują problemy. - Na co dokładnie choruje? - Uniosła brew, a potem machnęła dłonią. Nieistotne, zapewne i tak sobie nie przypomni chorób psychicznych, zbyt dawno zaliczała ten egzamin. - Nieważne. Skoro tak cię nęka listami, to może najwyższa pora przestać je czytać? Bo chyba na nie nie odpisujesz? - Jej cienkie usta drgnęły. - Moja matka nie jest świrem, ale często się tak zachowuje. U niej podziałało, przestała do mnie pisać, gdy ja przestałam odpowiadać na listy. - W tym wypadku to Elvira wygrała turniej determinacji.
Skrzyżowała ramiona na piersi i wzniosła oczy do góry, kiedy powrócił temat porwanych mugolek. Od strony wschodniej niebo granatowiało, miała wrażenie, że dostrzega blady zarys księżyca. Odpowiedni temat na odpowiednią porę.
- Mogłoby popsuć - stwierdziła wreszcie, kiwając głową sama do siebie. - Ale mogłoby też ulepszyć. Krew zmienia skład, w zależności od wieku, zdrowia, emocji... przynajmniej czarodziejska - Skrzywiła usta. Chang chyba nie spodziewała się, że może dopatrywać się u niej eksperta w sprawie mugolskiej anatomii? Też coś. - To kwestia warta zbadania. Przede wszystkim dla własnej godności, bo żadna czarownica nie powinna się przymilać mugolom, Wren - zaznaczyła poważniejszym tonem, wciąż nie do końca godząc się z myślą, że gdzieś tam Chang posiadała zwierzynę, która traktowała ją jak dobrotliwą przyjaciółkę. Bez znaczenia był efekt końcowy ani to, że Wren pokazała już brak skrupułów, gdy razem zabiły część z nich. To i tak pozostawało upokarzające. - Może nie stać, ale wiem, że i tobie zależy, by zobaczyć mnie nagą w wannie pełnej krwi - dodała znacznie ciszej, w ostatnim momencie dopiero zdając sobie sprawę z ciężkiego brzmienia tych słów.
Zresztą, Azjatka nie zasłużyła sobie na ciągnięcie lżejszych tematów ani snucie krwistych wizji, o które w leśnej chatce sama zabiegała - im więcej bzdur wymyślała o animagii, tym większą Elvira miała chęć złapać ją za kudły i zrzucić z ławki siłą. Zbliżyła się do niej nawet, odrywając plecy od drzewa, ale ostatecznie zdołała przelać pobudzenie w doskonale rzucone zaklęcie. Zamierzała nie tylko uspokoić Wren i rozwiać dręczące ją wątpliwości, ale i choć na krótką chwilkę zawrzeć jej mordę.
- Ty byś niczym nie była, bo w życiu byś sobie nie poradziła z tak skomplikowaną magią - powiedziała niemal czule, odrywając różdżkę od ciemnej skroni i wtykając ją sobie z powrotem do kieszeni. - Chciałabym wrócić kiedyś do transmutacji, lecz obecnie mam na głowie zbyt wiele. Spraw, o których nawet nie masz pojęcia. - Uśmiechnęła się wrednie, chcąc zagrać Chang na nerwach tak samo, jak ona jej i przesuwając paznokciem kciuka po jej miękkim policzku. - Któregoś dnia możemy poćwiczyć. Ja ci pokażę trochę podstawowej transmutacji, ty mi podstawowej defensywy. - Nie było co udawać, że ta dziedzina magii wciąż pozostawała jej obca. - Ale nie teraz. Jutro na pewno nie będę dostępna, może i dłużej. Mam ważne rzeczy do załatwienia, postaraj się nie nękać mnie przez te dni sowami. - Pokręciła ironicznie głową.
Wren nie odpuszczała sobie tych głupich kości, za którymi Elvira nie miała najmniejszej chęci latać. Zrelaksowała się, splątane myśli przez krótką chwilę skupiły na dzisiaj i teraz, po co w to ingerować polowaniami na zwłoki? Wbrew zapewnieniom, Azjatka i tak przytknęła butelkę do czerwonych ust, bo alkohol był doskonały. Elvira natomiast nie odrywała dłoni od jej gładkich włosów, nie odsunęła ani o krok, nadal górując nad zimną ławką, nie odrzuciła też niemego wyzwania, spoglądając jej w oczy przez cały czas, także wtedy, gdy otrzymała resztkę laudanum. Na szyjce butelki pozostały błyszczące ślady po ustach Wren, a Elvira nie zawahała się, nim prowokacyjnie przesunęła po nich językiem, a potem dopiła alkohol do końca i odrzuciła butelkę na bok.
- Nie wiem, mam to gdzieś - odpowiedziała zgodnie z prawdą, zabierając dłoń i opuszczając ją bezładnie wzdłuż ciała. Szlochająca zjawa przyprawiała o ból głowy, nie miała ochoty jej szukać. Zwłaszcza, że drobne, acz uporczywe myśli nadal nie zamierzały dawać spokoju. - Wspomniałaś o matce, a czy ktoś poza tobą z tej rodziny bytował w Mungu? Kojarzę nazwisko Chang, im dłużej o tym myślę, tym pewniejsza jestem, że właśnie z tabliczki zawisłej na łóżku... - Szarpnęła ramieniem niespodziewanie i schwyciła Wren mocno za bark. - Na pewno nie leczyłam twojej matki, nigdy nie robiłam na magipsychiatrii. A tobie? Zdarzyło ci się leżeć na internie? - Upojenie rozplątywało język bardziej niż zwykła ciekawość, domagało się odpowiedzi chętniej, nadając im znaczenia, którego w rzeczywistości nie posiadały.
Nie lubiła ludzi, ale ich potrzebowała. Nie chciała czuć przywiązania, tylko by ktoś czasem spojrzał na nią z uwagą, z zainteresowaniem. Na nią, a nie przez nią, ile bowiem można żyć będąc niewidzialną?
Najchętniej odpyskowałaby Wren z głębi wciąż podłego serca, że powinna zapomnieć o roszczeniu sobie praw do towarzystwa Elviry, że ma odrzucić ten tupet, który wmawiał jej fałszywie, że Elvira ma wobec niej jakiekolwiek zobowiązanie.
Lecz nawet w jej głowie, w jej ustach nie zabrzmiałoby to realistycznie.
- Uważaj. Moja cierpliwość jest krucha, im bardziej ją będziesz naciągać, tym większa szansa, że pęknie - westchnęła wreszcie, trochę z przekąsem, trochę żartobliwie, ale przekaz pozostawał szczery; nie miała pojęcia, ile jeszcze zniesie z rąk tej dziewczyny, nie mając doświadczenia nie potrafiłaby postawić granicy, w której rozkoszna relacja staje się wyniszczająca. Niektórym ludziom nie pozwalała nawet krzywo spojrzeć w swoim kierunku, innym odpuszczała zdecydowanie zbyt wiele.
Wren nie udało się ukryć przed Elvirą zniesmaczonej miny, a Multon, rozluźniona rozmową i laudanum, nie próbowała tłamsić świszczącego parsknięcia. Coś tknęło ją mimowolnie, uśmiechnęła się krzywo, brzydko i zmrużyła powieki.
- Każde dziecko to potwór - wyznała lekkim tonem i oplotła dłonie wokół swojego płaskiego brzucha, jakby chciała podkreślić zadowolenie z własnej swobody. Dwadzieścia osiem lat miała, większość kobiet w tym wieku zdążyła już sobie przekreślić życie. - A gorsza od dziecka jest tylko ciąża. Od tej męki nie ma ucieczki, musisz albo urodzić albo poronić, a oba tak samo wyniszczają zdrowie. - Uniosła dłoń, niewinnym ruchem odgarnęła złoty pukiel za ucho. - A żywe dziecko można już sprzedać. Oddać. Zgubić. Zabić. - Przygryzła usta z widocznym rozbawieniem; chyba zaczynała się lekko wstawiać. Wbrew rozsądkowi upiła kolejny łyk.
Po wstaniu przesunęła dłonią po chropowatej korze najbliższej wierzby, a następnie podparła się na niej barkami, gdy z ust Wren spłynęły słowa, które w świszczącym wietrze ledwo dało się dosłyszeć. Musiała przyjrzeć jej się uważniej, okazać zainteresowanie, żeby dziewczyna nie urwała w połowie, nie stchórzyła. To wyznanie należało do intymnych, do takich, z których Elvirze ciężko byłoby się zwierzać.
- Masz na myśli, że twoja matka jest świrem? - doprecyzowała, jak zawsze elokwentnie. Nie była w stanie przypomnieć sobie starszej kobiety o nazwisku Chang, bo choć czasami przyjmowała nadgodziny na innych oddziałach albo pozwalała oddelegować się do jednego, czy dwóch pacjentów, gdy łóżka były zapełnione nad miarę, to nigdy w życiu nie pozwoliła wcisnąć sobie magipsychiatrii. Pracowała tam około miesiąca podczas stażu i to był o miesiąc za dużo. Nie miała do tej dziedziny wystarczającej cierpliwości ani zrozumienia, w większości nie miała pojęcia, o co tym ludziom chodzi i czemu sami sobie kreują problemy. - Na co dokładnie choruje? - Uniosła brew, a potem machnęła dłonią. Nieistotne, zapewne i tak sobie nie przypomni chorób psychicznych, zbyt dawno zaliczała ten egzamin. - Nieważne. Skoro tak cię nęka listami, to może najwyższa pora przestać je czytać? Bo chyba na nie nie odpisujesz? - Jej cienkie usta drgnęły. - Moja matka nie jest świrem, ale często się tak zachowuje. U niej podziałało, przestała do mnie pisać, gdy ja przestałam odpowiadać na listy. - W tym wypadku to Elvira wygrała turniej determinacji.
Skrzyżowała ramiona na piersi i wzniosła oczy do góry, kiedy powrócił temat porwanych mugolek. Od strony wschodniej niebo granatowiało, miała wrażenie, że dostrzega blady zarys księżyca. Odpowiedni temat na odpowiednią porę.
- Mogłoby popsuć - stwierdziła wreszcie, kiwając głową sama do siebie. - Ale mogłoby też ulepszyć. Krew zmienia skład, w zależności od wieku, zdrowia, emocji... przynajmniej czarodziejska - Skrzywiła usta. Chang chyba nie spodziewała się, że może dopatrywać się u niej eksperta w sprawie mugolskiej anatomii? Też coś. - To kwestia warta zbadania. Przede wszystkim dla własnej godności, bo żadna czarownica nie powinna się przymilać mugolom, Wren - zaznaczyła poważniejszym tonem, wciąż nie do końca godząc się z myślą, że gdzieś tam Chang posiadała zwierzynę, która traktowała ją jak dobrotliwą przyjaciółkę. Bez znaczenia był efekt końcowy ani to, że Wren pokazała już brak skrupułów, gdy razem zabiły część z nich. To i tak pozostawało upokarzające. - Może nie stać, ale wiem, że i tobie zależy, by zobaczyć mnie nagą w wannie pełnej krwi - dodała znacznie ciszej, w ostatnim momencie dopiero zdając sobie sprawę z ciężkiego brzmienia tych słów.
Zresztą, Azjatka nie zasłużyła sobie na ciągnięcie lżejszych tematów ani snucie krwistych wizji, o które w leśnej chatce sama zabiegała - im więcej bzdur wymyślała o animagii, tym większą Elvira miała chęć złapać ją za kudły i zrzucić z ławki siłą. Zbliżyła się do niej nawet, odrywając plecy od drzewa, ale ostatecznie zdołała przelać pobudzenie w doskonale rzucone zaklęcie. Zamierzała nie tylko uspokoić Wren i rozwiać dręczące ją wątpliwości, ale i choć na krótką chwilkę zawrzeć jej mordę.
- Ty byś niczym nie była, bo w życiu byś sobie nie poradziła z tak skomplikowaną magią - powiedziała niemal czule, odrywając różdżkę od ciemnej skroni i wtykając ją sobie z powrotem do kieszeni. - Chciałabym wrócić kiedyś do transmutacji, lecz obecnie mam na głowie zbyt wiele. Spraw, o których nawet nie masz pojęcia. - Uśmiechnęła się wrednie, chcąc zagrać Chang na nerwach tak samo, jak ona jej i przesuwając paznokciem kciuka po jej miękkim policzku. - Któregoś dnia możemy poćwiczyć. Ja ci pokażę trochę podstawowej transmutacji, ty mi podstawowej defensywy. - Nie było co udawać, że ta dziedzina magii wciąż pozostawała jej obca. - Ale nie teraz. Jutro na pewno nie będę dostępna, może i dłużej. Mam ważne rzeczy do załatwienia, postaraj się nie nękać mnie przez te dni sowami. - Pokręciła ironicznie głową.
Wren nie odpuszczała sobie tych głupich kości, za którymi Elvira nie miała najmniejszej chęci latać. Zrelaksowała się, splątane myśli przez krótką chwilę skupiły na dzisiaj i teraz, po co w to ingerować polowaniami na zwłoki? Wbrew zapewnieniom, Azjatka i tak przytknęła butelkę do czerwonych ust, bo alkohol był doskonały. Elvira natomiast nie odrywała dłoni od jej gładkich włosów, nie odsunęła ani o krok, nadal górując nad zimną ławką, nie odrzuciła też niemego wyzwania, spoglądając jej w oczy przez cały czas, także wtedy, gdy otrzymała resztkę laudanum. Na szyjce butelki pozostały błyszczące ślady po ustach Wren, a Elvira nie zawahała się, nim prowokacyjnie przesunęła po nich językiem, a potem dopiła alkohol do końca i odrzuciła butelkę na bok.
- Nie wiem, mam to gdzieś - odpowiedziała zgodnie z prawdą, zabierając dłoń i opuszczając ją bezładnie wzdłuż ciała. Szlochająca zjawa przyprawiała o ból głowy, nie miała ochoty jej szukać. Zwłaszcza, że drobne, acz uporczywe myśli nadal nie zamierzały dawać spokoju. - Wspomniałaś o matce, a czy ktoś poza tobą z tej rodziny bytował w Mungu? Kojarzę nazwisko Chang, im dłużej o tym myślę, tym pewniejsza jestem, że właśnie z tabliczki zawisłej na łóżku... - Szarpnęła ramieniem niespodziewanie i schwyciła Wren mocno za bark. - Na pewno nie leczyłam twojej matki, nigdy nie robiłam na magipsychiatrii. A tobie? Zdarzyło ci się leżeć na internie? - Upojenie rozplątywało język bardziej niż zwykła ciekawość, domagało się odpowiedzi chętniej, nadając im znaczenia, którego w rzeczywistości nie posiadały.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Elvira zasypywała ją czczymi groźbami. Zapierała się pazurami, kąsała, skuwała lodem, tylko po to, by osłonić ciągnące ją do Azjatki zapędy; nie przyznawała się do nich, odrzucała je - lub po prostu skrywała pod bezpieczną pierzyną sarkazmu, złośliwości, ale tej Wren nie dowierzała wcale. Na dźwięk jej słów jedynie uśmiechnęła się butnie, odchyliła głowę do tyłu, całą swą wizualnością bagatelizując zapewnienie uzdrowicielki. Mogła gadać. Była w tym dobra, w tkaniu pustych obietnic i bzdurnych separacji. Czarownica, poniekąd, rozumiała, skąd brała się ta kurczowa defensywa. Żadna z nich nie otaczała się towarzystwem rozśpiewanych, przyjaznych kobiet - choć w jej życiu takie właśnie istniały, było ich kilka, każda z nich do rany przyłóż, lecz jednocześnie każda z nich była tak różna od Multon -, nie były przyzwyczajone do mechanizmów rozkwitającej znajomości, bliskości, intymności, jaką można było dzielić z bratnią duszą. Czy tym właśnie były? Wren nie miała pojęcia, coś jednak owiało ją całunem ciepła na podobne skojarzenie. Elvira była dzika, soczyście okrutna i złośliwa, w sposób bardziej otwarty niż jej własny - była też hipnotyzująca i urzekająca w swoim niemal jaskiniowym istnieniu.
- Przestań - burknęła, widocznie skrzywiona. Chore ale nasze, zapewnienie Friedricha zadźwięczało jej w głowie; bała się nie tyle genetycznego przekazania klątwy rozrostu potomkowi, ale samej ciąży również. Francis zostawił w niej ślad. Głęboki, okropny, wzdrygający na samą myśl - nie potrzebowała zatem oleju, który do ognia swoimi wywodami dolewała Elvira. - Jak często kobiety umierają rodząc? - spytała, kątem oka spojrzała na jasnowłosą, perfekcyjnie w tym wszystkim już obojętna. Zainteresowana z czysto anatomicznych, medycznych pobudek, nie z faktu, że od czasu ostatniego spotkania z Austriakiem jej umysł nieustannie męczyła perspektywa urodzenia mu dziedzica. Chciał tego, czuła jego pragnienie, gdy z żelazną pewnością zabraniał jej sięgnięcia po rue, jeśli zaszłaby taka konieczność; chciał tego, a ona bała się spełnić największe z męskich marzeń. Wolną dłoń ułożyła na swoim kolanie, zacisnęła na nim palce, fantomowo przypominając sobie dotyk Schmidta. - To strasznie chujowy świat. Nie wiem czy chciałabym zmuszać dziecko, jakiekolwiek, by w nim żyło. Przynajmniej dopóki słuszna strona nie wygra tej wojny - wyznała beznamiętnie, wpatrzona teraz w dal. Chore ale nasze. Obarczone wyniszczającą, dożywotnią chorobą, z Zakonem Feniksa wciąż pałętającym się w podziemiach, w szczurzych tunelach, nękającym zwykłych obywateli napadami bezsensownej rebelii. Wren westchnęła ciężko i pokręciła głową, machnęła ręką, dając Elvirze znak, że rozmawiać na ten temat nie było właściwie po co. Mogły dywagować, ale jedna z nich była na dziecko za stara, a druga zbyt zapracowana.
Azjatka parsknęła cicho na nieeleganckie określenie ulatujące ze ślicznych ust Multon. Oczywiście, nie potrafiła inaczej.
- Trafne określenie - przyznała i wzruszyła jednym ramieniem; sama często nazywała matkę podobnie, trochę ostrzej, szczególnie gdy w uszach dźwięczały jej gromkie melodie wypełniające treścią wyjce. Czerwone koperty były okazyjne, ale wciąż zdarzały się prawie równie często, co za czasów Hogwartu; przyprawiały ją tylko, być może, o trochę mniejszy wstyd. I mniejszą rozpacz. - Myślisz, że zawracam sobie głowę odpisami? Proszę cię. Ale to jej nie zniechęca, chyba jedynie bardziej nakręca. Czasem zostawiam je na zimę i palę nimi w kominku - wyjaśniła. Nieważne, po pierwotnym pytaniu orzekła Elvira, a Wren z radością przyjęła świadomość, że nie musiała niczego jej tłumaczyć. Sama nie była zresztą pewna diagnoz matki. Co rusz do listy dopisywano nowe schorzenia, przepisywano mocniejsze leki, których nazwy kojarzyły się wyłącznie naukową enigmą. Była znerwicowana, wiecznie zakrzyczana lub zapłakana, narzekająca, doszukująca się we wszechrzeczy intryg, które miały na celu ją zniszczyć. Nie wiedziała, że tak naprawdę niszczyła się sama. I swych bliskich - również.
- Zbadałabyś taką krew? Umiesz to robić? - zapytała z nieukrywanym zainteresowaniem. Czarne tęczówki błysnęły chwilową ekscytacją, perspektywą wspólnego zagłębienia się w tajemnicach skrywanych przez jej dziewczęta; musiała być pewna, że zmiana warunków nie wpłynęłaby negatywnie na dostarczany przez nią towar. Nie mogła przecież utracić jakości. Tylko na niej bazowała szacunek swego nazwiska, orientalnego, zbyt egzotycznego, by Brytyjczykom kojarzyć się inaczej. - Nikomu się nie przymilam, Multon. To, że tworzę dla nich spokojne zagrody, to część mojej pracy. Przynajmniej póki co - żachnęła się twardo, pewna swego, choć w urazie nie zadrżał żaden mięsień jej twarzy. Owa uraza nie istniała - podobne zarzuty słyszała bowiem już wcześniej, od kobiety, której opinię, z przedziwnych, magicznych względów, ceniła dużo bardziej. Chciała, by Deirdre była z niej zadowolona. By odsłoniła przed nią swoje najcenniejsze sekrety, gdy będzie już gotowa. Zakochała się niczym wierny szczeniak - w czarnej magii, w świadomości posiadania mentorki, która pozwoli jej rozwinąć skrzydła. I to było piękne.
- Oczywiście, że niczym bym nie była. Nie marzę o przeistoczeniu się w jakiegoś zapchlonego kundla czy innego kanapowca - przyznała na powrót spokojnie, obojętnie, z tym samym cieniem kwaśnego uśmiechu zagubionym w kącikach ust. - Tylko gęś - dodała z przekąsem, parsknęła cicho. Kto by pomyślał, że dziś będzie to wspominać przyjemnie? Bez obrażenia, bez złości, bez czerwieni piekącej policzki. Sprawy, o których nie miała pojęcia - to brzmiało ponętnie, smakowało sekretem, który pragnęła nagle z niej zedrzeć, wydobyć z otchłani czaszki - ale zamiast tego przechyliła znów głowę, oblizując usta. Paxo jedynie pogłębiło w niej zwyczajowy brak dociekliwości. Ukoiło, zamiast tego oferując zadowolenie na myśl o wspólnym treningu. - Chętniej podszkoliłabym cię w urokach - westchnęła. - Tamta lancea była okropna, wiem, ale to nie przeze mnie. Ktoś rzucił na mnie klątwę, Elviro. Dowiem się kto. Ale zaręczam ci, że jestem w nich lepsza, niż w obronie - jej słowa były łagodne, miękkie, jak jedwabie ścielące łoże prywatnej uzdrowicielki w wystawnym gnieździe salamander. Przypominały atłas delikatnie przesuwający się między palcami, otulający zmęczoną skórę; na moment oparła czoło o smukły brzuch kobiety, ucieszona subtelnym, wyważonym spokojem, który ta zaserwowała jej zaklęciem - lecz jak zwykle Multon burzyła wszystko. Sprawiła, że Wren wyprostowała się powoli, bez strachu napotykając jej spojrzenie.
- Nie - skłamała gładko, przekonująco. Mocno, tak mocno, jak dłoń uzdrowicielki zaciskająca się nagle na jej barku. Domyślała się czegoś. Odszukiwała w pamięci niewygodnych dla Azjatki wspomnień, niewykluczone, że dokopie się w końcu do informacji, których nie udzielała nikomu. Nie pamiętała przecież, zbyt pochłonięta przerażeniem i paniką, czy przez szpitalne sale nie prześlizgnęła się jakaś szczupła blondynka o niewyparzonej gębie. - Robi się późno, Elviro. Muszę nakarmić niuchacza, odejdź - gestem dłoni odganiała ją na bok, uwięziona między górującą nad nią sylwetką kobiety a zimną ławą za plecami. Należało stąd zwiewać. Jak najszybciej, zanim Multon wywęszy ślad jej największej tajemnicy, jej przekleństwa; nikt, prócz Friedricha, nie mógł wiedzieć o tak okrutnej słabości.
- Przestań - burknęła, widocznie skrzywiona. Chore ale nasze, zapewnienie Friedricha zadźwięczało jej w głowie; bała się nie tyle genetycznego przekazania klątwy rozrostu potomkowi, ale samej ciąży również. Francis zostawił w niej ślad. Głęboki, okropny, wzdrygający na samą myśl - nie potrzebowała zatem oleju, który do ognia swoimi wywodami dolewała Elvira. - Jak często kobiety umierają rodząc? - spytała, kątem oka spojrzała na jasnowłosą, perfekcyjnie w tym wszystkim już obojętna. Zainteresowana z czysto anatomicznych, medycznych pobudek, nie z faktu, że od czasu ostatniego spotkania z Austriakiem jej umysł nieustannie męczyła perspektywa urodzenia mu dziedzica. Chciał tego, czuła jego pragnienie, gdy z żelazną pewnością zabraniał jej sięgnięcia po rue, jeśli zaszłaby taka konieczność; chciał tego, a ona bała się spełnić największe z męskich marzeń. Wolną dłoń ułożyła na swoim kolanie, zacisnęła na nim palce, fantomowo przypominając sobie dotyk Schmidta. - To strasznie chujowy świat. Nie wiem czy chciałabym zmuszać dziecko, jakiekolwiek, by w nim żyło. Przynajmniej dopóki słuszna strona nie wygra tej wojny - wyznała beznamiętnie, wpatrzona teraz w dal. Chore ale nasze. Obarczone wyniszczającą, dożywotnią chorobą, z Zakonem Feniksa wciąż pałętającym się w podziemiach, w szczurzych tunelach, nękającym zwykłych obywateli napadami bezsensownej rebelii. Wren westchnęła ciężko i pokręciła głową, machnęła ręką, dając Elvirze znak, że rozmawiać na ten temat nie było właściwie po co. Mogły dywagować, ale jedna z nich była na dziecko za stara, a druga zbyt zapracowana.
Azjatka parsknęła cicho na nieeleganckie określenie ulatujące ze ślicznych ust Multon. Oczywiście, nie potrafiła inaczej.
- Trafne określenie - przyznała i wzruszyła jednym ramieniem; sama często nazywała matkę podobnie, trochę ostrzej, szczególnie gdy w uszach dźwięczały jej gromkie melodie wypełniające treścią wyjce. Czerwone koperty były okazyjne, ale wciąż zdarzały się prawie równie często, co za czasów Hogwartu; przyprawiały ją tylko, być może, o trochę mniejszy wstyd. I mniejszą rozpacz. - Myślisz, że zawracam sobie głowę odpisami? Proszę cię. Ale to jej nie zniechęca, chyba jedynie bardziej nakręca. Czasem zostawiam je na zimę i palę nimi w kominku - wyjaśniła. Nieważne, po pierwotnym pytaniu orzekła Elvira, a Wren z radością przyjęła świadomość, że nie musiała niczego jej tłumaczyć. Sama nie była zresztą pewna diagnoz matki. Co rusz do listy dopisywano nowe schorzenia, przepisywano mocniejsze leki, których nazwy kojarzyły się wyłącznie naukową enigmą. Była znerwicowana, wiecznie zakrzyczana lub zapłakana, narzekająca, doszukująca się we wszechrzeczy intryg, które miały na celu ją zniszczyć. Nie wiedziała, że tak naprawdę niszczyła się sama. I swych bliskich - również.
- Zbadałabyś taką krew? Umiesz to robić? - zapytała z nieukrywanym zainteresowaniem. Czarne tęczówki błysnęły chwilową ekscytacją, perspektywą wspólnego zagłębienia się w tajemnicach skrywanych przez jej dziewczęta; musiała być pewna, że zmiana warunków nie wpłynęłaby negatywnie na dostarczany przez nią towar. Nie mogła przecież utracić jakości. Tylko na niej bazowała szacunek swego nazwiska, orientalnego, zbyt egzotycznego, by Brytyjczykom kojarzyć się inaczej. - Nikomu się nie przymilam, Multon. To, że tworzę dla nich spokojne zagrody, to część mojej pracy. Przynajmniej póki co - żachnęła się twardo, pewna swego, choć w urazie nie zadrżał żaden mięsień jej twarzy. Owa uraza nie istniała - podobne zarzuty słyszała bowiem już wcześniej, od kobiety, której opinię, z przedziwnych, magicznych względów, ceniła dużo bardziej. Chciała, by Deirdre była z niej zadowolona. By odsłoniła przed nią swoje najcenniejsze sekrety, gdy będzie już gotowa. Zakochała się niczym wierny szczeniak - w czarnej magii, w świadomości posiadania mentorki, która pozwoli jej rozwinąć skrzydła. I to było piękne.
- Oczywiście, że niczym bym nie była. Nie marzę o przeistoczeniu się w jakiegoś zapchlonego kundla czy innego kanapowca - przyznała na powrót spokojnie, obojętnie, z tym samym cieniem kwaśnego uśmiechu zagubionym w kącikach ust. - Tylko gęś - dodała z przekąsem, parsknęła cicho. Kto by pomyślał, że dziś będzie to wspominać przyjemnie? Bez obrażenia, bez złości, bez czerwieni piekącej policzki. Sprawy, o których nie miała pojęcia - to brzmiało ponętnie, smakowało sekretem, który pragnęła nagle z niej zedrzeć, wydobyć z otchłani czaszki - ale zamiast tego przechyliła znów głowę, oblizując usta. Paxo jedynie pogłębiło w niej zwyczajowy brak dociekliwości. Ukoiło, zamiast tego oferując zadowolenie na myśl o wspólnym treningu. - Chętniej podszkoliłabym cię w urokach - westchnęła. - Tamta lancea była okropna, wiem, ale to nie przeze mnie. Ktoś rzucił na mnie klątwę, Elviro. Dowiem się kto. Ale zaręczam ci, że jestem w nich lepsza, niż w obronie - jej słowa były łagodne, miękkie, jak jedwabie ścielące łoże prywatnej uzdrowicielki w wystawnym gnieździe salamander. Przypominały atłas delikatnie przesuwający się między palcami, otulający zmęczoną skórę; na moment oparła czoło o smukły brzuch kobiety, ucieszona subtelnym, wyważonym spokojem, który ta zaserwowała jej zaklęciem - lecz jak zwykle Multon burzyła wszystko. Sprawiła, że Wren wyprostowała się powoli, bez strachu napotykając jej spojrzenie.
- Nie - skłamała gładko, przekonująco. Mocno, tak mocno, jak dłoń uzdrowicielki zaciskająca się nagle na jej barku. Domyślała się czegoś. Odszukiwała w pamięci niewygodnych dla Azjatki wspomnień, niewykluczone, że dokopie się w końcu do informacji, których nie udzielała nikomu. Nie pamiętała przecież, zbyt pochłonięta przerażeniem i paniką, czy przez szpitalne sale nie prześlizgnęła się jakaś szczupła blondynka o niewyparzonej gębie. - Robi się późno, Elviro. Muszę nakarmić niuchacza, odejdź - gestem dłoni odganiała ją na bok, uwięziona między górującą nad nią sylwetką kobiety a zimną ławą za plecami. Należało stąd zwiewać. Jak najszybciej, zanim Multon wywęszy ślad jej największej tajemnicy, jej przekleństwa; nikt, prócz Friedricha, nie mógł wiedzieć o tak okrutnej słabości.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W którymś momencie przerzucanie się nawzajem pustymi złośliwościami zaczęło tracić na znaczeniu; czy to pity w pośpiechu alkohol łagodził kąśliwość, czy może po prostu ciążące na ich kobiecych ramionach przemęczenie zaczęło zbierać żniwo - nieistotne. Krótkie, pozbawione sensu dyskusje i dogadywanie rozluźniało, zajmowało umysł, lecz jedynie na ulotne minuty, w rzeczywistości obie potrzebowały od siebie znacznie więcej, sięgnąć wgłąb i - także siłą - rozewrzeć wątpliwości okryte powłoką niezniszczalnych, nienaruszonych wiedźm. Bo były takie. Obie czuły się niepokonane, nie potrafiły dostrzec granic swojego potencjału, nie wtedy, gdy istniała szansa, że nadal mogą go rozszerzać. Wewnątrz jednak pozostające tak samo podatne na niepewność, jedynie lepiej skrywaną.
Wypływało to w rozmowie, podczas spotkania z każdą upływającą minutą coraz bardziej przepełnionego komfortem. Jak dziwnie.
- Nie jestem właściwą osobą do zadawania takich pytań - wyznała Elvira po chwili milczenia, odwracając wzrok, prześlizgując nim po ścieżce, ewidentnie niezadowolona. Z pytania? Z własnych wspomnień? - Kobiety rodzą w domach, przy wsparciu akuszerek, ja nie jestem akuszerką. Jeżeli przy porodach asystuje uzdrowiciel, to znaczy, że to ciąża zagrożona, kiedy choćby kobieta jest przewlekle chora albo wyjątkowo słaba - Elvira nie robiła tej specjalizacji, a na stażu rękami i nogami wzbraniała się przed podobnymi wycieczkami w teren. - W czasie mojej pracy na oddziale przyjęliśmy zaledwie dwie rodzące. Mówi się, że poród w szpitalu przynosi pecha. I to prawda. - Opuściła powieki, przez twarz przemknął jej cień. - Żeby trafić do szpitala na poród, musi być naprawdę tragicznie. Nie są to typowe przypadki, a opowieść o nich na pewno cię nie pocieszy - Pokręciła głową i westchnęła, prędko otrząsając się z zadumy i pozwalając ustom ułożyć się w złośliwy uśmieszek. - Planujesz dzieci, Wren? Już? Masz ty w ogóle z kim je płodzić? - Ironia była jasna, Elvira nieszczególnie wierzyła w to, by ktoś równie zapracowany i wyuzdany co Wren zaskarbił sobie sympatię mężczyzny. Inną niż na jedną lub kilka nocy, bo taką zawsze szło uzyskać, a Elvira nie sądziła zresztą, by na dłuższą metę kobieta potrzebowała więcej. - Nie użalaj się, my też nie jesteśmy rocznikami spod szczęśliwej gwiazdy - Jedna wojna zakończyła się wszak zaledwie kilka lat temu. - A jednak żyjemy, dajemy sobie radę. Nie wiem, jak u ciebie, ale moje życie nie jest chujowe. - Nie było też idealne, niestety, ale po to je otrzymała, aby je takim uczynić.
Zaśmiała się pod nosem na słowa o kominku opalanym listami, aczkolwiek wolno nadchodzące upojenie próbowało usilnie wcisnąć jej do ust pytanie; a nie myślałaś, żeby matkę po prostu zabić? Powstrzymywała się jak mogła, oblizując wyzywająco wargi i posyłając Wren tajemnicze uśmiechy, gdyż naprawdę, naprawdę nie chciała dziewczyny skrajnie rozjuszyć, nie teraz. Wieczór zapadał piękny, powietrze robiło chłodniejsze, aż miała wrażenie, że wypuszcza z ust niewielkie obłoki pary.
- Prawdopodobnie umiem - Wzruszyła ramieniem, nigdy bowiem nie odmawiała okazji do interesujących badań; w tym wypadku mugolska krew zniechęcała, zawsze jednak mogła tłumaczyć, że w ten sposób przyczynia się do przekształcania gówna w złoto. Może właściwości tej krwi naprawdę dało się ulepszyć. Byłaby wtedy jak Nicolas Flamel i jego kamień filologiczny, czy jak on się tam nazywał. - Przymilasz się, przymilasz. Jakbym ja trafiła do ciebie po jakimś nie wiem... wypadku - Machnęła obojętnie dłońmi, rozbawiona samą myślą; zbyt była ostrożna, aby dać się zaskoczyć zagrożeniu. - To byś mnie wyjebała na strych, a mugolki dalej trzymała w złotych klatkach. Znam cię, suko. - Podchodząc bliżej, podparła dłonie na biodrach i wyzywająco uniosła brew. Różdżkę powoli obracała w palcach. - Podobało ci się bycie gęsią? Ale tylko dlatego, że mogłaś mi wsadzić dziób w biust, nie udawaj - Schowała różdżkę do kieszeni, żeby powstrzymać niezwykle zachęcającą myśl o przeistoczeniu Wren w jakieś zwierzę po raz kolejny.
To nie było miejsce i czas, a zresztą, chyba trochę zbyt przyjemnie szumiało jej w głowie, aby próbować z tak skomplikowaną sztuką jak transmutacja. Jeszcze by jej przyrobiła kaczy dziób na stałe zamiast nosa.
Zagryzła wargę. Może i by pasowało.
Westchnęła cicho, gdy Chang raz jeszcze powróciła do tematu domniemanej klątwy; było to męczące, ale i poniekąd zastanawiające. Elvira, na swoje szczególne nieszczęście, wiedziała o rzucaniu klątw niewiele, nie mogłaby więc, mimo najszczerszych chęci, wyśmiać obaw dziewczyny i zapewnić jej, że nie każdy zły dzień to od razu czyjaś zła wola. Wolałaby nie wyobrażać sobie podobnych nieszczęść podążających za nią samą, więc jedynie przewróciła oczami, dając tematowi umrzeć - na razie, bo prędzej czy później dowie się, czy podobna temu klątwa w ogóle istniała.
- Mogą być i uroki - powiedziała cicho, swobodnym ruchem odgarniając dziewczynie włosy z czoła.
Tajemnicza korelacja między nazwiskiem, a jej własnym oddziałem nie dawała Elvirze spokoju, toteż zażądała odpowiedzi bezpośrednio i bezwstydnie - a krótka wymówka Wren okazała się na tyle żałosna, że nie miała najmniejszego problemu, aby ją przejrzeć.
- O nie, zapomnij, Chang - uśmiechnęła się szerzej, drapieżnie obnażając białe zęby. - Nakarmić niuchacza, też mi coś. Teraz wpadłaś, ukrywasz coś. - Dziewczyna, podobno osłabiona, gestem kazała się odsunąć, lecz Elvira nie miała najmniejszego zamiaru; zamiast tego uniosła jedną nogę i bezczelnie rozwarła nią kolana Wren, kotwicząc podeszwę między jej udami. Teraz nie mogła wstać, jeżeli nawet by zechciała, musiałaby ją odepchnąć albo nadziać się na jej kolano. - Daj spokój, dalej mam znajomości w szpitalu - Była to pół-prawda, bo na oddziale chorób wewnętrznych nie miała znajomych, którzy mogliby się za nią wstawić, podejrzewała jednak, że subtelna prośba złożona lordowi ordynatorowi z zakażeń wystarczyłaby za wszystko. - Jeżeli zechcę, to się dowiem. Nie zmuszaj mnie do tego. I nie waż się wyciągać różdżki. - Prewencyjnie oparła dłoń na własnej kieszeni. - To dalej koleżeńska rozmowa. Cokolwiek by ci się nie zdarzyło, nie zaskoczysz mnie ani nie sprawi to, że będę cię postrzegać inaczej. - Musnęła kciukiem zmarszczkę nad jej lewą brwią.
Wypływało to w rozmowie, podczas spotkania z każdą upływającą minutą coraz bardziej przepełnionego komfortem. Jak dziwnie.
- Nie jestem właściwą osobą do zadawania takich pytań - wyznała Elvira po chwili milczenia, odwracając wzrok, prześlizgując nim po ścieżce, ewidentnie niezadowolona. Z pytania? Z własnych wspomnień? - Kobiety rodzą w domach, przy wsparciu akuszerek, ja nie jestem akuszerką. Jeżeli przy porodach asystuje uzdrowiciel, to znaczy, że to ciąża zagrożona, kiedy choćby kobieta jest przewlekle chora albo wyjątkowo słaba - Elvira nie robiła tej specjalizacji, a na stażu rękami i nogami wzbraniała się przed podobnymi wycieczkami w teren. - W czasie mojej pracy na oddziale przyjęliśmy zaledwie dwie rodzące. Mówi się, że poród w szpitalu przynosi pecha. I to prawda. - Opuściła powieki, przez twarz przemknął jej cień. - Żeby trafić do szpitala na poród, musi być naprawdę tragicznie. Nie są to typowe przypadki, a opowieść o nich na pewno cię nie pocieszy - Pokręciła głową i westchnęła, prędko otrząsając się z zadumy i pozwalając ustom ułożyć się w złośliwy uśmieszek. - Planujesz dzieci, Wren? Już? Masz ty w ogóle z kim je płodzić? - Ironia była jasna, Elvira nieszczególnie wierzyła w to, by ktoś równie zapracowany i wyuzdany co Wren zaskarbił sobie sympatię mężczyzny. Inną niż na jedną lub kilka nocy, bo taką zawsze szło uzyskać, a Elvira nie sądziła zresztą, by na dłuższą metę kobieta potrzebowała więcej. - Nie użalaj się, my też nie jesteśmy rocznikami spod szczęśliwej gwiazdy - Jedna wojna zakończyła się wszak zaledwie kilka lat temu. - A jednak żyjemy, dajemy sobie radę. Nie wiem, jak u ciebie, ale moje życie nie jest chujowe. - Nie było też idealne, niestety, ale po to je otrzymała, aby je takim uczynić.
Zaśmiała się pod nosem na słowa o kominku opalanym listami, aczkolwiek wolno nadchodzące upojenie próbowało usilnie wcisnąć jej do ust pytanie; a nie myślałaś, żeby matkę po prostu zabić? Powstrzymywała się jak mogła, oblizując wyzywająco wargi i posyłając Wren tajemnicze uśmiechy, gdyż naprawdę, naprawdę nie chciała dziewczyny skrajnie rozjuszyć, nie teraz. Wieczór zapadał piękny, powietrze robiło chłodniejsze, aż miała wrażenie, że wypuszcza z ust niewielkie obłoki pary.
- Prawdopodobnie umiem - Wzruszyła ramieniem, nigdy bowiem nie odmawiała okazji do interesujących badań; w tym wypadku mugolska krew zniechęcała, zawsze jednak mogła tłumaczyć, że w ten sposób przyczynia się do przekształcania gówna w złoto. Może właściwości tej krwi naprawdę dało się ulepszyć. Byłaby wtedy jak Nicolas Flamel i jego kamień filologiczny, czy jak on się tam nazywał. - Przymilasz się, przymilasz. Jakbym ja trafiła do ciebie po jakimś nie wiem... wypadku - Machnęła obojętnie dłońmi, rozbawiona samą myślą; zbyt była ostrożna, aby dać się zaskoczyć zagrożeniu. - To byś mnie wyjebała na strych, a mugolki dalej trzymała w złotych klatkach. Znam cię, suko. - Podchodząc bliżej, podparła dłonie na biodrach i wyzywająco uniosła brew. Różdżkę powoli obracała w palcach. - Podobało ci się bycie gęsią? Ale tylko dlatego, że mogłaś mi wsadzić dziób w biust, nie udawaj - Schowała różdżkę do kieszeni, żeby powstrzymać niezwykle zachęcającą myśl o przeistoczeniu Wren w jakieś zwierzę po raz kolejny.
To nie było miejsce i czas, a zresztą, chyba trochę zbyt przyjemnie szumiało jej w głowie, aby próbować z tak skomplikowaną sztuką jak transmutacja. Jeszcze by jej przyrobiła kaczy dziób na stałe zamiast nosa.
Zagryzła wargę. Może i by pasowało.
Westchnęła cicho, gdy Chang raz jeszcze powróciła do tematu domniemanej klątwy; było to męczące, ale i poniekąd zastanawiające. Elvira, na swoje szczególne nieszczęście, wiedziała o rzucaniu klątw niewiele, nie mogłaby więc, mimo najszczerszych chęci, wyśmiać obaw dziewczyny i zapewnić jej, że nie każdy zły dzień to od razu czyjaś zła wola. Wolałaby nie wyobrażać sobie podobnych nieszczęść podążających za nią samą, więc jedynie przewróciła oczami, dając tematowi umrzeć - na razie, bo prędzej czy później dowie się, czy podobna temu klątwa w ogóle istniała.
- Mogą być i uroki - powiedziała cicho, swobodnym ruchem odgarniając dziewczynie włosy z czoła.
Tajemnicza korelacja między nazwiskiem, a jej własnym oddziałem nie dawała Elvirze spokoju, toteż zażądała odpowiedzi bezpośrednio i bezwstydnie - a krótka wymówka Wren okazała się na tyle żałosna, że nie miała najmniejszego problemu, aby ją przejrzeć.
- O nie, zapomnij, Chang - uśmiechnęła się szerzej, drapieżnie obnażając białe zęby. - Nakarmić niuchacza, też mi coś. Teraz wpadłaś, ukrywasz coś. - Dziewczyna, podobno osłabiona, gestem kazała się odsunąć, lecz Elvira nie miała najmniejszego zamiaru; zamiast tego uniosła jedną nogę i bezczelnie rozwarła nią kolana Wren, kotwicząc podeszwę między jej udami. Teraz nie mogła wstać, jeżeli nawet by zechciała, musiałaby ją odepchnąć albo nadziać się na jej kolano. - Daj spokój, dalej mam znajomości w szpitalu - Była to pół-prawda, bo na oddziale chorób wewnętrznych nie miała znajomych, którzy mogliby się za nią wstawić, podejrzewała jednak, że subtelna prośba złożona lordowi ordynatorowi z zakażeń wystarczyłaby za wszystko. - Jeżeli zechcę, to się dowiem. Nie zmuszaj mnie do tego. I nie waż się wyciągać różdżki. - Prewencyjnie oparła dłoń na własnej kieszeni. - To dalej koleżeńska rozmowa. Cokolwiek by ci się nie zdarzyło, nie zaskoczysz mnie ani nie sprawi to, że będę cię postrzegać inaczej. - Musnęła kciukiem zmarszczkę nad jej lewą brwią.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie była pewna, czy podczas jej przyjścia na świat Euclid asystował uzdrowiciel. Kojarzyła wyłącznie krótką rozmowę, podczas której ojciec wyjawił jej, jak przerażoną była przyszła matka, gdy rozpoczęły się porodowe bóle, pewna, że rozrost albioni rozedrze ją od środka podczas pchnięć. Mówił to nad jej własnym szpitalnym łóżkiem, niedługo po dwudziestych urodzinach, po tym, jak choroba uderzyła w pełnej krasie, manifestując zakończony okres inkubacji i pełną werwę do niszczenia jej życia; być może właśnie od wtedy Wren tak zaczęła drżeć na myśl o swej przypadłości, zaszczepiona wizją, wyobrażeniem dzielonym z matką, nieświadomie, na poziomie myśli, do którego nie miała na co dzień dostępu. Na moment zagłębiła się w swoich rozważaniach, podczas gdy słowa ojca ponownie zadźwięczały pośród ścian czaszki, by potem powrócić spojrzeniem do Multon wypluwającej z siebie tak nieeleganckie pytanie.
- Może planuję, sama nie wiem. Podobno im dłużej się czeka, tym jest ciężej, ale dostaję migreny choćby na myśl o nocnym płaczu - westchnęła, zdziwiona, kiedy tak naprawdę pozwoliła sobie na podobną szczerość w obecności uzdrowicielki. Czuła się tak, jakby mówiła sama do siebie. Przyznawała się do pewnych rozterek, rozważała je w sobie, sprawdzała ciężar na barkach i smak na języku; w końcu wiedziała, że Friedrich chciał dzieci, nawet tych chorych, obciążonych genetyczną klątwą, którą Wren mogła im podarować. Ale czy ona sama była na to gotowa? Czy bardziej pragnęła zadowolić mężczyznę, do którego zdążyła się przywiązać? Po sytuacji z Francisem, lata temu, nic nie było już tak klarowne. - Na pewno nie z tobą - mruknęła jeszcze z przekąsem, lekko uśmiechnięta. Kombinacja ich genów, jej i Elviry, choć nierealna, mogłaby być dla świata zabójcza; glob ugiąłby się pod podobnym majestatem, eksplodował, kiedy tylko dziecko nauczyłoby się mówić, przeklinać i szydzić. Azjatka parsknęła cicho na tę myśl. - Nie rozważałam tego wcześniej. Pieluchy, kolki, Salazar jeden wie co jeszcze... Nie potrafię wyobrazić sobie człowieka pod moją opieką, który nie wie jak chodzić czy mówić o co mu chodzi - kontynuowała. Brwi miała ściągnięte, oczy trochę zmrużone, jakby obrażona samą perspektywą nadchodzącego macierzyństwa, absolutnie nieprzekonana, czy byłaby w stanie mu podołać. Niby niuchacz przygotowywał jakkolwiek na tę okoliczność, ale niemowlę nie było niuchaczem, wymagało chyba trochę więcej zaangażowania i chuchania, czegoś, do czego Wren nie była zdolna. Przynajmniej nie w swoim mniemaniu. - A zresztą - do diabła z tym. Nie mówmy więcej o dzieciach - westchnęła wyraźnie rozdrażniona; od ostatnich tygodni gościła w sobie walkę. Widok Francisa rozbudził dawne wspomnienia, żałobę jedynej słusznej decyzji, teraz natomiast co chwila zastanawiała się, czy byłaby w stanie poświęcić wolność, by założyć rodzinę. Z mężczyzną, który ją kochał. Który jej pragnął, szybko, zbyt szybko, wypełniał intensywnością tak potężną, skorą łamać wszelkie jej dotychczasowe postanowienia: żadnych zobowiązań, żadnych kul u nogi, tylko praca i magia.
Zamruczała w zamyśleniu i obie ręce uniosła do dłoni Elviry, pochwyciła je we własne, nieważne, że wykonana z białego drewna różdżka odrobinę utrudniała splecenie ze sobą palców; kołysała nią lekko, jak wiatr, który wciąż towarzyszył im w wierzbowej alei, na samym jej ponurym krańcu. Wprost idealnym na podobne rozważania.
- Taka jesteś pewna? A ja myślę, że to ciebie zamknęłabym w złotej klatce. Miałabym wtedy wyjątkowo piskliwego, obdartego z piór kanarka - skontrowała miękko. Wrzesień stał się miesiącem rewolucyjnych zmian, nie tylko w Londynie, ale też w jej życiu; powoli dorastała do decyzji zniewolenia zamiast opieki, jeśli tylko badania Elviry okazałyby się satysfakcjonujące, zapewniły, że różnica w pozyskanej krwi była niedostrzegalna. Wren uśmiechnęła się do niej kwaśno, ale też w tym wszystkim jakoś ujmująco, ewidentnie rozanielona działaniem laudanum i dodatkowo relaksującej ją inkantacji leczniczej. - I nie wypuściłabym cię stamtąd, nawet jeśli zamieniłabyś się w stertę małych, ptasich kostek - dodała. Multon byłaby jej na wieczność, karmiona ziarnem, na noc skrywana pod płachtą śliwkowego materiału, aż po własny grób. Zestarzałaby się wśród złotych krat, zgniła, a potem przemieniła w szkielet przesiąknięty miłym wspomnieniem. Jej dziewczęta za długo cieszyły się ciepłym kątem. Przynosiły zyski, ale wyczerpywały też wątłe pokłady wyrozumiałości, energii, często poddawały próbie cierpliwość, zadając zbyt dużo pytań, manifestując zbyt wiele wątpliwości. Musiały pojąć, że nie miały już prawa głosu - że miła zabawa w dom dobiegła końca. - Pudło, Elviro, pudło. Nie za bardzo miałam w co ten dziób wsadzać - odparła z teatralną żałobą, na moment zawiesiła spojrzenie na piersi uzdrowicielki, to, co tam odnalazła obarczając spojrzeniem pełnym zawodu. Udawanego, co prawda, ale to nieistotne.
Mogą być uroki, lecz sprowadzona do nich rozmowa szybko zatarła się ciężarem innego tematu, dociekliwością rozbudzonej ciekawości, jaką w pełnej krasie serwowała Multon. Przekraczała granicę. Cienką, stworzoną wyłącznie z faktury wyobraźni; nie mogła wiedzieć, że to temat tak drażliwy, nawet jeśli Wren nieudolnie spróbowała się z niego wykaraskać. Jasnowłosa czarownica brnęła - i dobrnęła, doczekała się chudej dłoni zaciśniętej na swoim gardle, najpierw trochę zbyt mocno, zbyt gwałtownie, podczas gdy czarne oczy zaskrzyły się furią. Dopiero po chwili Azjatka pojęła co robi, trochę gest rozluźniając - ale nie na tyle, by Elvirze było w tym wszystkim zbyt wygodnie. Wstała też z ławki, odpychając ją w tył szczupłym ciałem, nagle przepełnionym stanowczością.
- Dość - zakomunikowała jasno, twardo - i beznamiętnie, wpatrzona w nią uważnie, jak wilk, który spoglądał w oczy owcy. Zagryzłaby ją, gdyby mogła. - Jeszcze chwila i to ja zacznę ciebie postrzegać inaczej. Nie wkładaj dzioba w nieswoje sprawy - pouczyła, nagle tak zimna jak wieczorny chłód wiatru; chciała odejść, lecz wciąż tkwiła przed Elvirą, do uścisku dokładając teraz drugą rękę. Obejmowała jej szyję objęciem okrutnym - jednak też słodkim i na swój sposób wyzywającym. Połącz kropki, Elviro. Zrozum co skrywam, domyśl się tego, bo mi samej nie przejdzie to przez gardło.
- Może planuję, sama nie wiem. Podobno im dłużej się czeka, tym jest ciężej, ale dostaję migreny choćby na myśl o nocnym płaczu - westchnęła, zdziwiona, kiedy tak naprawdę pozwoliła sobie na podobną szczerość w obecności uzdrowicielki. Czuła się tak, jakby mówiła sama do siebie. Przyznawała się do pewnych rozterek, rozważała je w sobie, sprawdzała ciężar na barkach i smak na języku; w końcu wiedziała, że Friedrich chciał dzieci, nawet tych chorych, obciążonych genetyczną klątwą, którą Wren mogła im podarować. Ale czy ona sama była na to gotowa? Czy bardziej pragnęła zadowolić mężczyznę, do którego zdążyła się przywiązać? Po sytuacji z Francisem, lata temu, nic nie było już tak klarowne. - Na pewno nie z tobą - mruknęła jeszcze z przekąsem, lekko uśmiechnięta. Kombinacja ich genów, jej i Elviry, choć nierealna, mogłaby być dla świata zabójcza; glob ugiąłby się pod podobnym majestatem, eksplodował, kiedy tylko dziecko nauczyłoby się mówić, przeklinać i szydzić. Azjatka parsknęła cicho na tę myśl. - Nie rozważałam tego wcześniej. Pieluchy, kolki, Salazar jeden wie co jeszcze... Nie potrafię wyobrazić sobie człowieka pod moją opieką, który nie wie jak chodzić czy mówić o co mu chodzi - kontynuowała. Brwi miała ściągnięte, oczy trochę zmrużone, jakby obrażona samą perspektywą nadchodzącego macierzyństwa, absolutnie nieprzekonana, czy byłaby w stanie mu podołać. Niby niuchacz przygotowywał jakkolwiek na tę okoliczność, ale niemowlę nie było niuchaczem, wymagało chyba trochę więcej zaangażowania i chuchania, czegoś, do czego Wren nie była zdolna. Przynajmniej nie w swoim mniemaniu. - A zresztą - do diabła z tym. Nie mówmy więcej o dzieciach - westchnęła wyraźnie rozdrażniona; od ostatnich tygodni gościła w sobie walkę. Widok Francisa rozbudził dawne wspomnienia, żałobę jedynej słusznej decyzji, teraz natomiast co chwila zastanawiała się, czy byłaby w stanie poświęcić wolność, by założyć rodzinę. Z mężczyzną, który ją kochał. Który jej pragnął, szybko, zbyt szybko, wypełniał intensywnością tak potężną, skorą łamać wszelkie jej dotychczasowe postanowienia: żadnych zobowiązań, żadnych kul u nogi, tylko praca i magia.
Zamruczała w zamyśleniu i obie ręce uniosła do dłoni Elviry, pochwyciła je we własne, nieważne, że wykonana z białego drewna różdżka odrobinę utrudniała splecenie ze sobą palców; kołysała nią lekko, jak wiatr, który wciąż towarzyszył im w wierzbowej alei, na samym jej ponurym krańcu. Wprost idealnym na podobne rozważania.
- Taka jesteś pewna? A ja myślę, że to ciebie zamknęłabym w złotej klatce. Miałabym wtedy wyjątkowo piskliwego, obdartego z piór kanarka - skontrowała miękko. Wrzesień stał się miesiącem rewolucyjnych zmian, nie tylko w Londynie, ale też w jej życiu; powoli dorastała do decyzji zniewolenia zamiast opieki, jeśli tylko badania Elviry okazałyby się satysfakcjonujące, zapewniły, że różnica w pozyskanej krwi była niedostrzegalna. Wren uśmiechnęła się do niej kwaśno, ale też w tym wszystkim jakoś ujmująco, ewidentnie rozanielona działaniem laudanum i dodatkowo relaksującej ją inkantacji leczniczej. - I nie wypuściłabym cię stamtąd, nawet jeśli zamieniłabyś się w stertę małych, ptasich kostek - dodała. Multon byłaby jej na wieczność, karmiona ziarnem, na noc skrywana pod płachtą śliwkowego materiału, aż po własny grób. Zestarzałaby się wśród złotych krat, zgniła, a potem przemieniła w szkielet przesiąknięty miłym wspomnieniem. Jej dziewczęta za długo cieszyły się ciepłym kątem. Przynosiły zyski, ale wyczerpywały też wątłe pokłady wyrozumiałości, energii, często poddawały próbie cierpliwość, zadając zbyt dużo pytań, manifestując zbyt wiele wątpliwości. Musiały pojąć, że nie miały już prawa głosu - że miła zabawa w dom dobiegła końca. - Pudło, Elviro, pudło. Nie za bardzo miałam w co ten dziób wsadzać - odparła z teatralną żałobą, na moment zawiesiła spojrzenie na piersi uzdrowicielki, to, co tam odnalazła obarczając spojrzeniem pełnym zawodu. Udawanego, co prawda, ale to nieistotne.
Mogą być uroki, lecz sprowadzona do nich rozmowa szybko zatarła się ciężarem innego tematu, dociekliwością rozbudzonej ciekawości, jaką w pełnej krasie serwowała Multon. Przekraczała granicę. Cienką, stworzoną wyłącznie z faktury wyobraźni; nie mogła wiedzieć, że to temat tak drażliwy, nawet jeśli Wren nieudolnie spróbowała się z niego wykaraskać. Jasnowłosa czarownica brnęła - i dobrnęła, doczekała się chudej dłoni zaciśniętej na swoim gardle, najpierw trochę zbyt mocno, zbyt gwałtownie, podczas gdy czarne oczy zaskrzyły się furią. Dopiero po chwili Azjatka pojęła co robi, trochę gest rozluźniając - ale nie na tyle, by Elvirze było w tym wszystkim zbyt wygodnie. Wstała też z ławki, odpychając ją w tył szczupłym ciałem, nagle przepełnionym stanowczością.
- Dość - zakomunikowała jasno, twardo - i beznamiętnie, wpatrzona w nią uważnie, jak wilk, który spoglądał w oczy owcy. Zagryzłaby ją, gdyby mogła. - Jeszcze chwila i to ja zacznę ciebie postrzegać inaczej. Nie wkładaj dzioba w nieswoje sprawy - pouczyła, nagle tak zimna jak wieczorny chłód wiatru; chciała odejść, lecz wciąż tkwiła przed Elvirą, do uścisku dokładając teraz drugą rękę. Obejmowała jej szyję objęciem okrutnym - jednak też słodkim i na swój sposób wyzywającym. Połącz kropki, Elviro. Zrozum co skrywam, domyśl się tego, bo mi samej nie przejdzie to przez gardło.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Niejasne oświadczenie Wren było dla Elviry szokujące, ponieważ po raz pierwszy od dłuższego czasu zdało się dramatycznie uwypuklać dzielące je różnice. Miały ich trochę, w końcu jako czarownice jedyne w swoim rodzaju nie powinny nigdy spojrzeć na nikogo jak na własne lustrzane odbicie - mogły jedynie dzielić parę podobnych cech, które to zresztą najsilniej przyciągały jedną do drugiej, budując nadzieję, że da się odnaleźć w świecie człowieka akceptującego każde dziwactwo, czy cechę dotychczas uznawaną za trudną do zniesienia. Od początku jednak, gdy tylko po odpowiedzi złośliwie pociągnęła temat dalej, spodziewała się ze strony dziewczyny gwałtownego protestu. Sama z pewnością zareagowałaby w ten sposób. Ciąża i porody były Elvirze tak odległe, że nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, ani w bliższej ani w dalszej przyszłości, że kiedykolwiek mogą ją spotkać. W głowie traktowała macierzyństwo na równej półce ze starczymi chorobami, które co prawda mogły na człowieka spaść w każdej chwili, lecz nikt chyba nie zastanawia się zawczasu jakby to było żyć chorym ani nie zakłada, że licho uderzy akurat w niego. Długie lata życia nie miała nawet powodu poświęcać temu jednej myśli, a dziś, gdy przychodziło do refleksji, przypominała sobie jedynie jak olbrzymią ją ta wizja napawa niechęcią. I lękiem, co jasne, choć skrupulatniej skrywanym.
Dziecko. A do czego to komu potrzebne? Gatunek nie wymierał, czarodziei rodziło się dużo, a mugole w ostatnim czasie umierali we wspaniałym tempie. Nie musiała się poświęcać dla nikogo, a najszczęśliwsza byłaby chyba, gdyby się dowiedziała, że jest bezpłodna.
- Ja pierdolę - mruknęła w końcu, rzucając Wren krytyczne spojrzenie. Nad czym tu się było w ogóle zastanawiać? Czy to te małe mugolki w piwnicy zaczęły wzbudzać w niej jakieś matczyne odruchy, czy ktoś ją do tego namawiał? - Nawet nie wchodź w szczegóły. Jakby mi dziecko zaczęło płakać w nocy, to bym na nie rzuciła Silencio - zauważyła trochę marudnie, a i nie do końca zgodnie z prawdą. Zaklęcia to najwygodniejsza opcja, ale nieskuteczna na dłuższą metę. Żeby uwolnić się od ciężaru, najwygodniej byłoby dziecko... oddać. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiednią osobę, która za opłatą lub nie wychowa je za ciebie. - Mówiłaś na pierwszym spotkaniu, że z anatomią radzisz sobie nie najgorzej, ale chyba zaczynam w to wątpić - Uniosła brew, odrobinę rozbawiona, choć w głównej mierze starając się za głupimi żartami ukryć przypływ niepewności. Mimowolnie zaczęła zastanawiać się, jaka byłaby jej własna córka. Niepotrzebnie. Pewnie okazałaby się wredną, małą suką, perfidnie zadufaną w sobie, jak to dzieciak.
- Ja sobie też nie wyobrażam człowieka pod twoją opieką. I temu niuchaczowi również współczuję - zauważyła nieironicznie. Właściwie pod opieką Chang znajdowały się także zbłąkane dziewice, ale o mugolskich szczeniakach myślała w drugiej kolejności po niuchaczach. Na nie wystarczyłoby parę zaklęć i raz dwa zajęłyby się sobą, niuchacz mógł się okazać bardziej skomplikowany. - Pierwsza zaczęłaś pytać, a mnie dalej bardzo interesuje, komu ty chcesz rodzić te bachory. Czy to cel sam w sobie i szukasz naiwniaka? - Po alkoholu Elvira miała mniej skrupułów w zadawaniu bezpośrednich pytań.
Odchyliła głowę i roześmiała się z nieskrywaną pogardą na sugestię zamknięcia w złotej klatce. Takie drobne groźby nie miały dość mocy, aby ją rozjuszyć, a przynajmniej nie wypowiadane tymi słodkimi usteczkami naburmuszonej gęsi. Czuła zresztą, że Wren z pewnością zdaje sobie sprawę, że Elviry nie dało się zamknąć w klatce; podstępem zawsze z nich uciekała, choćby miała przy tym połamać sobie wszystkie kosteczki.
Nastrój miała dość serdeczny, aby nachylić się do niej wyzywająco i szepnąć:
- Może bym się dała zamknąć na parę godzin... pod warunkiem, że byłabyś tam zamknięta ze mną - Nie była pewna, czy ma na myśli rozmowę, pojedynki, czy seks, pewnie każdego po trochę. - A pierdolisz, jakbyś nie miała w co wsadzać, to byś nie wsadzała, chyba, że jako gęś stajesz się ślepa. - Elvira nie miała w domu zakrzywionych luster, zdawała sobie sprawę ze skromnego rozmiaru własnego biustu, ale jako narcyz nijak nie dopatrywała się w tym wady; jej smukłe, blade ciało było zbudowane z perfekcyjną proporcją, nic nie odstawało od wizerunku ideału.
Rzadko pokazywała się w opinających szatach, jeszcze rzadziej odkrywała skórę; nie była byle dziwką, która musiała chwalić się biodrami, żeby przyciągnąć uwagę. Wren powinna się czuć zaszczycona, że w ogóle pozwalała zbliżyć jej się do siebie na tyle, by mogła podziwiać owe w pełni wrodzone wdzięki.
Z podszytej upojeniem żądzy sięgania po informacje bez względu na czyjeś uczucia, zaczęła dociskać dziewczynę o przeszłość na oddziale szpitalnym; przeszłość, która w tym momencie była tak frustrująca niejasna - tym bardziej frustrująco, że jako uzdrowiciel z interny powinna taką ładną buźkę zapamiętać. Wściekłość w czarnych oczach oraz skrzywienie ust nie zrobiły na niej wrażenia. W przeciwieństwie do szczupłej dłoni, która w mgnieniu chwili odnalazła sobie drogę do jej gardła. Czy to przez spowolnienie reakcji, czy niewygodną pozycję, nie zdążyła się uchylić.
Lodowate palce w pierwszej chwili docisnęły krtań gwałtownie, utrudniając czerpanie tlenu; bezlitośnie i tak wyzywająco bezczelnie. Dziewczyna najwyraźniej w ogóle nie obawiała się konsekwencji, a Elvira w pierwszym momencie, zdominowana krótką paniką, zapragnęła splunąć jej w twarz. Sekunda jednak minęła, potem następna, uścisk rozluźnił się, a ona - bezwiednie - podążyła za nim i sama wetknęła wiotką szyję w garść, jakby zachęcała Chang do tego, by nie odpuszczała.
Powieki Elviry opadły ciężko na błękitne oczy, spomiędzy zaczerwienionych warg wyrwało się zduszone westchnięcie. Małe dłonie Wren były zwodniczo delikatne, ale mogły zostawić siniaki. Z napięcia i euforii krew uderzała do głowy, lecz po pierwszym tknięciu wściekłości paradoksalnie wcale nie czuła się z tym nieswojo.
- Tylko na tyle cię stać? Myślisz, że się ciebie boję? - zapytała nisko, chrapliwie, wolną dłoń wsuwając do kieszeni w poszukiwaniu rękojeści różdżki. Jeszcze jej nie wyciągnęła, ale miała w pogotowiu. Gdy Wren spróbowała wstać z ławki, Elvira boleśnie docisnęła kolano do jej mostka, nie dając jej na to szansy. Trwały tak bez ruchu, dziwacznie splecione, jakby ktoś zatrzymał czas w pośrodku intensywnej walki. - Czyżbym trafiła w czuły punkt? - zapytała prawie łagodnie, uśmiechając się półgębkiem. - No dalej, przyduś mnie, zaduś mnie. - mamrotała wyzywająco. - Bo boisz się tego, co mogę ci powiedzieć. - Nachyliła się, a z powodu rąk zaciśniętych na gardle, musiała tym samym zwiększyć nacisk na własną krtań. Mówiła ciężej, bo zaczynała tracić oddech. - Jesteś chora. - Stwierdziła, a nie zapytała. Poszlak miała aż nadto. - Wydaje ci się, że musisz się tego wstydzić. Że los cię przeklął. Że choroba cię osłabia. - Obnażyła zęby, jakby chciała się roześmiać, ale żaden dźwięk nie uciekł jej spomiędzy warg. - Wiesz, co cię osłabia? Strach cię osłabia. - Przemoc podjudzała wyrzut adrenaliny, Elvirze zakręciło się w głowie, a jej głos stał ostry, okrutny, nie miała już nad nim dłużej kontroli. - Patrzę ci teraz w oczy i widzę tylko małą, przerażoną dziewczynkę, która trzyma się sekretu jak tonący brzytwy.
Być może prosiła się właśnie o krzywdę. Nienawidziła strachu, a nie raz go doświadczała; robiąc z nim potem dokładnie to, co Wren - spychając na dno świadomości i udając, że nie istnieje. Chciała wyciągnąć z niej to wszystko i zniszczyć, by odważyła się spojrzeć na siebie z dumą, zwyciężyć. Nie umiała zrobić tego inaczej, ale przecież ostrzegała, że jest chujowym terapeutą.
Dziecko. A do czego to komu potrzebne? Gatunek nie wymierał, czarodziei rodziło się dużo, a mugole w ostatnim czasie umierali we wspaniałym tempie. Nie musiała się poświęcać dla nikogo, a najszczęśliwsza byłaby chyba, gdyby się dowiedziała, że jest bezpłodna.
- Ja pierdolę - mruknęła w końcu, rzucając Wren krytyczne spojrzenie. Nad czym tu się było w ogóle zastanawiać? Czy to te małe mugolki w piwnicy zaczęły wzbudzać w niej jakieś matczyne odruchy, czy ktoś ją do tego namawiał? - Nawet nie wchodź w szczegóły. Jakby mi dziecko zaczęło płakać w nocy, to bym na nie rzuciła Silencio - zauważyła trochę marudnie, a i nie do końca zgodnie z prawdą. Zaklęcia to najwygodniejsza opcja, ale nieskuteczna na dłuższą metę. Żeby uwolnić się od ciężaru, najwygodniej byłoby dziecko... oddać. Wystarczyło tylko znaleźć odpowiednią osobę, która za opłatą lub nie wychowa je za ciebie. - Mówiłaś na pierwszym spotkaniu, że z anatomią radzisz sobie nie najgorzej, ale chyba zaczynam w to wątpić - Uniosła brew, odrobinę rozbawiona, choć w głównej mierze starając się za głupimi żartami ukryć przypływ niepewności. Mimowolnie zaczęła zastanawiać się, jaka byłaby jej własna córka. Niepotrzebnie. Pewnie okazałaby się wredną, małą suką, perfidnie zadufaną w sobie, jak to dzieciak.
- Ja sobie też nie wyobrażam człowieka pod twoją opieką. I temu niuchaczowi również współczuję - zauważyła nieironicznie. Właściwie pod opieką Chang znajdowały się także zbłąkane dziewice, ale o mugolskich szczeniakach myślała w drugiej kolejności po niuchaczach. Na nie wystarczyłoby parę zaklęć i raz dwa zajęłyby się sobą, niuchacz mógł się okazać bardziej skomplikowany. - Pierwsza zaczęłaś pytać, a mnie dalej bardzo interesuje, komu ty chcesz rodzić te bachory. Czy to cel sam w sobie i szukasz naiwniaka? - Po alkoholu Elvira miała mniej skrupułów w zadawaniu bezpośrednich pytań.
Odchyliła głowę i roześmiała się z nieskrywaną pogardą na sugestię zamknięcia w złotej klatce. Takie drobne groźby nie miały dość mocy, aby ją rozjuszyć, a przynajmniej nie wypowiadane tymi słodkimi usteczkami naburmuszonej gęsi. Czuła zresztą, że Wren z pewnością zdaje sobie sprawę, że Elviry nie dało się zamknąć w klatce; podstępem zawsze z nich uciekała, choćby miała przy tym połamać sobie wszystkie kosteczki.
Nastrój miała dość serdeczny, aby nachylić się do niej wyzywająco i szepnąć:
- Może bym się dała zamknąć na parę godzin... pod warunkiem, że byłabyś tam zamknięta ze mną - Nie była pewna, czy ma na myśli rozmowę, pojedynki, czy seks, pewnie każdego po trochę. - A pierdolisz, jakbyś nie miała w co wsadzać, to byś nie wsadzała, chyba, że jako gęś stajesz się ślepa. - Elvira nie miała w domu zakrzywionych luster, zdawała sobie sprawę ze skromnego rozmiaru własnego biustu, ale jako narcyz nijak nie dopatrywała się w tym wady; jej smukłe, blade ciało było zbudowane z perfekcyjną proporcją, nic nie odstawało od wizerunku ideału.
Rzadko pokazywała się w opinających szatach, jeszcze rzadziej odkrywała skórę; nie była byle dziwką, która musiała chwalić się biodrami, żeby przyciągnąć uwagę. Wren powinna się czuć zaszczycona, że w ogóle pozwalała zbliżyć jej się do siebie na tyle, by mogła podziwiać owe w pełni wrodzone wdzięki.
Z podszytej upojeniem żądzy sięgania po informacje bez względu na czyjeś uczucia, zaczęła dociskać dziewczynę o przeszłość na oddziale szpitalnym; przeszłość, która w tym momencie była tak frustrująca niejasna - tym bardziej frustrująco, że jako uzdrowiciel z interny powinna taką ładną buźkę zapamiętać. Wściekłość w czarnych oczach oraz skrzywienie ust nie zrobiły na niej wrażenia. W przeciwieństwie do szczupłej dłoni, która w mgnieniu chwili odnalazła sobie drogę do jej gardła. Czy to przez spowolnienie reakcji, czy niewygodną pozycję, nie zdążyła się uchylić.
Lodowate palce w pierwszej chwili docisnęły krtań gwałtownie, utrudniając czerpanie tlenu; bezlitośnie i tak wyzywająco bezczelnie. Dziewczyna najwyraźniej w ogóle nie obawiała się konsekwencji, a Elvira w pierwszym momencie, zdominowana krótką paniką, zapragnęła splunąć jej w twarz. Sekunda jednak minęła, potem następna, uścisk rozluźnił się, a ona - bezwiednie - podążyła za nim i sama wetknęła wiotką szyję w garść, jakby zachęcała Chang do tego, by nie odpuszczała.
Powieki Elviry opadły ciężko na błękitne oczy, spomiędzy zaczerwienionych warg wyrwało się zduszone westchnięcie. Małe dłonie Wren były zwodniczo delikatne, ale mogły zostawić siniaki. Z napięcia i euforii krew uderzała do głowy, lecz po pierwszym tknięciu wściekłości paradoksalnie wcale nie czuła się z tym nieswojo.
- Tylko na tyle cię stać? Myślisz, że się ciebie boję? - zapytała nisko, chrapliwie, wolną dłoń wsuwając do kieszeni w poszukiwaniu rękojeści różdżki. Jeszcze jej nie wyciągnęła, ale miała w pogotowiu. Gdy Wren spróbowała wstać z ławki, Elvira boleśnie docisnęła kolano do jej mostka, nie dając jej na to szansy. Trwały tak bez ruchu, dziwacznie splecione, jakby ktoś zatrzymał czas w pośrodku intensywnej walki. - Czyżbym trafiła w czuły punkt? - zapytała prawie łagodnie, uśmiechając się półgębkiem. - No dalej, przyduś mnie, zaduś mnie. - mamrotała wyzywająco. - Bo boisz się tego, co mogę ci powiedzieć. - Nachyliła się, a z powodu rąk zaciśniętych na gardle, musiała tym samym zwiększyć nacisk na własną krtań. Mówiła ciężej, bo zaczynała tracić oddech. - Jesteś chora. - Stwierdziła, a nie zapytała. Poszlak miała aż nadto. - Wydaje ci się, że musisz się tego wstydzić. Że los cię przeklął. Że choroba cię osłabia. - Obnażyła zęby, jakby chciała się roześmiać, ale żaden dźwięk nie uciekł jej spomiędzy warg. - Wiesz, co cię osłabia? Strach cię osłabia. - Przemoc podjudzała wyrzut adrenaliny, Elvirze zakręciło się w głowie, a jej głos stał ostry, okrutny, nie miała już nad nim dłużej kontroli. - Patrzę ci teraz w oczy i widzę tylko małą, przerażoną dziewczynkę, która trzyma się sekretu jak tonący brzytwy.
Być może prosiła się właśnie o krzywdę. Nienawidziła strachu, a nie raz go doświadczała; robiąc z nim potem dokładnie to, co Wren - spychając na dno świadomości i udając, że nie istnieje. Chciała wyciągnąć z niej to wszystko i zniszczyć, by odważyła się spojrzeć na siebie z dumą, zwyciężyć. Nie umiała zrobić tego inaczej, ale przecież ostrzegała, że jest chujowym terapeutą.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Podejście miały podobne. Drobna kłoda rzucona pod nogi przez niemowlę mogłaby eskalować do eksplozji szatańskiej pożogi, do rzucanych w popłochu zaklęć i fal niezadowolenia zogniskowanego na pozornie niewinnym stworzeniu. Z dwojga złego wolała niuchacza. Nie płakał, co najwyżej pojękiwał cicho gdy był głodny lub zbyt zimny, większość czasu spędzając na drzemkach czy wtulaniu się w zaręczynowy pierścień, który nosiła w domu. Teraz - spoczywał na łańcuszku obok zaczarowanej czapli chroniącej jej posiadłość; nie ukazywała go na co dzień, nie chwaliła się nim, pewna, że prędzej czy później obróciłoby się to przeciwko niej. Przeciwko nim obojgu. Friedrich zaskarbiał sobie antypatię Zakonu, niechybnie był na jego celowniku, zaś ona nie chciała stać się kolejnym elementem, którego można byłoby użyć przeciwko niemu; nie zamierzała obrócić się w słabość, zamiast tego niczym lwica broniąc zalążka wspólnie utkanego świata prywatności, nieporozumień, nocy pełnych pasji i krzyków kłótni o poranku, budzących jej sąsiada. Elvira nie musiała o tym wiedzieć. Ale coś sprawiło, że była blisko - tej sfery bardzo osobistej, dotykała jej bańki, ocierała się o nią i kąsała, dziwnie ciepła, wręcz irracjonalnie godna zaufania. Wren skrzywiła się, grymasiła gamą mimiki, gdy z ust jasnowłosej ulatywały kolejne słowa; najpierw reagowała obrzydzeniem na wspomnienie płaczu w świetle księżyca przypominającego wilkołacze wycie, a potem uniosła brew, zdziwiona, trochę też urażona, gdy Multon zasugerowała, że dzieci mogłaby robić co najwyżej sobie samej.
- To raczej naiwniak szuka mnie - sprecyzowała chłodno i wzruszyła ramionami, defensywnie splotła ramiona na piersi, jakby w ten sposób, zupełnie podświadomie, pragnęła odgrodzić się od inwazyjnych pytań godzących w jej chronioną codzienność. Ale mogła uchylić przecież rąbka tajemnicy; Elvira dochowywała ich lub zapominała o ich istnieniu, nieważne. - Zazdrosna jesteś, Multon? Myślisz, że nikt poza tobą mnie nie chce? Mogłabym rodzić, gdybym tylko się na to zgodziła. Ale nie godzę. Przynajmniej jeszcze nie - dumnie uniosła podbródek ku górze, choć nie uważała, by był to powód do przechwałek. Raczej do przerażenia. Schmidt wchodził w jej życie w ciężkich, zabłoconych butach, wywracał wszystko do góry nogami i śmiał zaszczepić w jej myślach wizję, której od czasów Lestrange'a nie dopuściła do głowy. Ani razu. Pozbyła się tamtego płodu, spłynął do Tamizy, gdziekolwiek, ślad niespełnionej, katastrofalnej miłości depczącej po naiwnym sercu zbyt młodej dziewczyny - a teraz rozważała popełnienie tego samego błędu. Francis też zapewniał. Też się starał, oferował wsparcie, ciepło, miłość, dopóki nie przejadła mu się ta plebejska potrawa i nie zdecydował się powrócić do szlacheckiego dworku, gdzie matka przyjęła go z otwartymi ramionami. Nienawidziła ich - wszystkich mężczyzn, dotychczas, choć teraz pojawił się jeden wyjątek; jego nie potrafiła nienawidzić, nawet jeśli często tego pragnęła, po prostu wyrzucić go siebie, zdusić tęsknotę, głupotę zauroczonej nastolatki przemawiającej przez gesty i słowa. Westchnęła więc ze zmęczeniem, chyba pierwszy raz tak szczerze, rozluźniając też mięśnie. Nie było czego udawać. Nie wiodła życia takiego, jakiego należało zazdrościć, choć w swoim mniemaniu takim właśnie było. - Nie współczuj mu, ma się dobrze i rośnie w siłę. Beze mnie byłby teraz gnijącym truchełkiem pod nokturnowskim kamieniem. I... rozczula mnie, wiesz? Czasem. Jest bezbronny. Mogłabym skręcić mu kark, gdybym chciała - mówiła cicho, wpatrzona w dal, w przypadkowo obrany punkt zamazany na horyzoncie. Robiło się coraz ciemniej. Wrzesień nie rozpieszczał już tak długą dobą jak jego kalendarzowi poprzednicy. - Z dzieckiem pewnie byłoby podobnie - jeszcze raz wzruszyła ramionami, po czym przeciągnęła się leniwie; spośród wszystkich ludzi o swoich przemyśleniach mówiła właśnie Multon. Czy to nie oksymoron? Nie zwróciła się z nimi do Frances, Philippy, Rain czy Belviny, oferując je uzdrowicielce, z którą relacja postępowała niemal tak gwałtownie jak z samym szmalcownikiem. Z nim też złączyła się szybko, zbyt szybko, wpadając w wir, z którego nie było już odwrotu - tak samo było właśnie z nią. Czarownica rozumiała to połączenie, dostrzegała je, patrzyła z jego świadomością na bladą twarz Elviry, dziwnie wdzięczna, że dziś była u jej boku.
- Byłaś kiedyś gęsią? Widać, że nie. To abstrakcyjne uczucie, mało rzeczy ma wtedy sens: tak jak twój biust - wyjaśniła kurtuazyjnie i zaoferowała medyczce złośliwy półuśmiech, w ostatniej chwili powstrzymawszy parsknięcie. Całe to wspomnienie z perspektywy czasu przyprawiało ją o dreszcze. Co gdyby Selwynowie zorientowali się co wydziwiała wraz z ich nadworną uzdrowicielką? Najpewniej obie z nich wykopano by na bruk przez brak szacunku do płonnych salamander, znacząco uszczuplając wówczas dochody. A tego nie chciała żadna z nich. Było im zbyt wygodnie - choć tylko Elvira mieszkała w pałacu.
Sięgnęła po różdżkę, dłoń schowała w kieszeni, ale nie dobyła jej; Wren kątem oka podążyła za gestem dłoni kobiety, przekonana, że zaraz dojrzy białe drewno, lecz gdy się nie pojawiło - po prostu, znów, mocniej zacieśniła uścisk na jej krtani. Chciała ją ukarać. Uciszyć. Sprawić, by godzące w dumę i tajemnicę słowa odeszły, okazały się jedynie fikuśną fatamorganą - ale one były, istniały, dudniły w jej uszach, gdy z sapnięciem opadła na ławkę, ugodzona kościstym kolanem. Zamilcz, Elviro. Przestań, Elviro. Krzyczał każdy z jej zmysłów, Azjatce zaczynało kręcić się w głowie; strach cię osłabia, jesteś chora, znam twój sekret, teraz cię zniszczę. I choć dygotała, czuła też, jak z jej ramion spada nagle niezrozumiały ciężar. Sekretu? Noszonego przez lata misterium, do którego dostęp mieli tylko nieliczni? Znów - nie wiedziały o tym przyjaciółki, z wyjątkiem Belviny, która niejednokrotnie opatrywała ją w szpitalu, czy po prostu dotrzymywała towarzystwa, oferując wsparcie wtedy, gdy heroicznie udawała, że go nie potrzebuje.
Zadrżała. A potem rozluźniła dłonie, pozwoliła im powędrować w dół, owinąć się wokół szyi Multon i przycisnąć ją do siebie w uścisku, którego blondynka z pewnością nie mogła się spodziewać. Przylgnęła do niej całą sobą. Wszystkim tym, z czego była stworzona, oddychając ciężko, ale i lekko, paradoksalnie tak lekko. Zrozumiałaś, Elviro. Odkryłaś to, Elviro. Dziękuję. Nie miałaby siły tłumaczyć jej słowami, nie wyjawiłaby niczego sama. Ale teraz - nie istniał już najcięższy z sekretów owijający się cierniem wokół jej wnętrzności.
- Strach nie osłabia - skontrowała gorącym półszeptem. - Choroba jest mi potrzebna, bez niej byłabym słaba; przesyca mnie lękiem i złością, furią, a je przekuję w moc - przywoływała do myśli nauki Deirdre, praktykowała je, pozwalając emocjom napłynąć do zwykle chłodnego, kalkulującego umysłu, obojętnego, zbyt zimnego - rozpalały ją wówczas od środka, pchały do wiodącej ręki falę, której jeszcze nie pojmowała do końca, ale to nic. Jej zrozumienie przyjdzie z czasem. Z praktyką zrodzoną z teorii. - Zobaczysz, Elviro. Pewnego dnia posiądę coś, o czym nie śniło się angielskim szarakom w ich codziennym marazmie. I ty również - widziałam, co czytałaś u Selwynów - mówiła wprost do jej ucha, przytłoczona przez chwilę doznaniem, ulgą, która wypełniała każdą kończynę, każdą fałdę mózgu. Wstyd skrył się w kuluarach, zapomniany, przez moment po prostu nieważny.
- To raczej naiwniak szuka mnie - sprecyzowała chłodno i wzruszyła ramionami, defensywnie splotła ramiona na piersi, jakby w ten sposób, zupełnie podświadomie, pragnęła odgrodzić się od inwazyjnych pytań godzących w jej chronioną codzienność. Ale mogła uchylić przecież rąbka tajemnicy; Elvira dochowywała ich lub zapominała o ich istnieniu, nieważne. - Zazdrosna jesteś, Multon? Myślisz, że nikt poza tobą mnie nie chce? Mogłabym rodzić, gdybym tylko się na to zgodziła. Ale nie godzę. Przynajmniej jeszcze nie - dumnie uniosła podbródek ku górze, choć nie uważała, by był to powód do przechwałek. Raczej do przerażenia. Schmidt wchodził w jej życie w ciężkich, zabłoconych butach, wywracał wszystko do góry nogami i śmiał zaszczepić w jej myślach wizję, której od czasów Lestrange'a nie dopuściła do głowy. Ani razu. Pozbyła się tamtego płodu, spłynął do Tamizy, gdziekolwiek, ślad niespełnionej, katastrofalnej miłości depczącej po naiwnym sercu zbyt młodej dziewczyny - a teraz rozważała popełnienie tego samego błędu. Francis też zapewniał. Też się starał, oferował wsparcie, ciepło, miłość, dopóki nie przejadła mu się ta plebejska potrawa i nie zdecydował się powrócić do szlacheckiego dworku, gdzie matka przyjęła go z otwartymi ramionami. Nienawidziła ich - wszystkich mężczyzn, dotychczas, choć teraz pojawił się jeden wyjątek; jego nie potrafiła nienawidzić, nawet jeśli często tego pragnęła, po prostu wyrzucić go siebie, zdusić tęsknotę, głupotę zauroczonej nastolatki przemawiającej przez gesty i słowa. Westchnęła więc ze zmęczeniem, chyba pierwszy raz tak szczerze, rozluźniając też mięśnie. Nie było czego udawać. Nie wiodła życia takiego, jakiego należało zazdrościć, choć w swoim mniemaniu takim właśnie było. - Nie współczuj mu, ma się dobrze i rośnie w siłę. Beze mnie byłby teraz gnijącym truchełkiem pod nokturnowskim kamieniem. I... rozczula mnie, wiesz? Czasem. Jest bezbronny. Mogłabym skręcić mu kark, gdybym chciała - mówiła cicho, wpatrzona w dal, w przypadkowo obrany punkt zamazany na horyzoncie. Robiło się coraz ciemniej. Wrzesień nie rozpieszczał już tak długą dobą jak jego kalendarzowi poprzednicy. - Z dzieckiem pewnie byłoby podobnie - jeszcze raz wzruszyła ramionami, po czym przeciągnęła się leniwie; spośród wszystkich ludzi o swoich przemyśleniach mówiła właśnie Multon. Czy to nie oksymoron? Nie zwróciła się z nimi do Frances, Philippy, Rain czy Belviny, oferując je uzdrowicielce, z którą relacja postępowała niemal tak gwałtownie jak z samym szmalcownikiem. Z nim też złączyła się szybko, zbyt szybko, wpadając w wir, z którego nie było już odwrotu - tak samo było właśnie z nią. Czarownica rozumiała to połączenie, dostrzegała je, patrzyła z jego świadomością na bladą twarz Elviry, dziwnie wdzięczna, że dziś była u jej boku.
- Byłaś kiedyś gęsią? Widać, że nie. To abstrakcyjne uczucie, mało rzeczy ma wtedy sens: tak jak twój biust - wyjaśniła kurtuazyjnie i zaoferowała medyczce złośliwy półuśmiech, w ostatniej chwili powstrzymawszy parsknięcie. Całe to wspomnienie z perspektywy czasu przyprawiało ją o dreszcze. Co gdyby Selwynowie zorientowali się co wydziwiała wraz z ich nadworną uzdrowicielką? Najpewniej obie z nich wykopano by na bruk przez brak szacunku do płonnych salamander, znacząco uszczuplając wówczas dochody. A tego nie chciała żadna z nich. Było im zbyt wygodnie - choć tylko Elvira mieszkała w pałacu.
Sięgnęła po różdżkę, dłoń schowała w kieszeni, ale nie dobyła jej; Wren kątem oka podążyła za gestem dłoni kobiety, przekonana, że zaraz dojrzy białe drewno, lecz gdy się nie pojawiło - po prostu, znów, mocniej zacieśniła uścisk na jej krtani. Chciała ją ukarać. Uciszyć. Sprawić, by godzące w dumę i tajemnicę słowa odeszły, okazały się jedynie fikuśną fatamorganą - ale one były, istniały, dudniły w jej uszach, gdy z sapnięciem opadła na ławkę, ugodzona kościstym kolanem. Zamilcz, Elviro. Przestań, Elviro. Krzyczał każdy z jej zmysłów, Azjatce zaczynało kręcić się w głowie; strach cię osłabia, jesteś chora, znam twój sekret, teraz cię zniszczę. I choć dygotała, czuła też, jak z jej ramion spada nagle niezrozumiały ciężar. Sekretu? Noszonego przez lata misterium, do którego dostęp mieli tylko nieliczni? Znów - nie wiedziały o tym przyjaciółki, z wyjątkiem Belviny, która niejednokrotnie opatrywała ją w szpitalu, czy po prostu dotrzymywała towarzystwa, oferując wsparcie wtedy, gdy heroicznie udawała, że go nie potrzebuje.
Zadrżała. A potem rozluźniła dłonie, pozwoliła im powędrować w dół, owinąć się wokół szyi Multon i przycisnąć ją do siebie w uścisku, którego blondynka z pewnością nie mogła się spodziewać. Przylgnęła do niej całą sobą. Wszystkim tym, z czego była stworzona, oddychając ciężko, ale i lekko, paradoksalnie tak lekko. Zrozumiałaś, Elviro. Odkryłaś to, Elviro. Dziękuję. Nie miałaby siły tłumaczyć jej słowami, nie wyjawiłaby niczego sama. Ale teraz - nie istniał już najcięższy z sekretów owijający się cierniem wokół jej wnętrzności.
- Strach nie osłabia - skontrowała gorącym półszeptem. - Choroba jest mi potrzebna, bez niej byłabym słaba; przesyca mnie lękiem i złością, furią, a je przekuję w moc - przywoływała do myśli nauki Deirdre, praktykowała je, pozwalając emocjom napłynąć do zwykle chłodnego, kalkulującego umysłu, obojętnego, zbyt zimnego - rozpalały ją wówczas od środka, pchały do wiodącej ręki falę, której jeszcze nie pojmowała do końca, ale to nic. Jej zrozumienie przyjdzie z czasem. Z praktyką zrodzoną z teorii. - Zobaczysz, Elviro. Pewnego dnia posiądę coś, o czym nie śniło się angielskim szarakom w ich codziennym marazmie. I ty również - widziałam, co czytałaś u Selwynów - mówiła wprost do jej ucha, przytłoczona przez chwilę doznaniem, ulgą, która wypełniała każdą kończynę, każdą fałdę mózgu. Wstyd skrył się w kuluarach, zapomniany, przez moment po prostu nieważny.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W którym momencie Chang zaczęła wdzierać się do jej ułożonego świata tak zajadle, tak trwale? Czy była to wina krążących w krwiobiegu procentów, ekstremalnego stresu, który ściskał wnętrzności Elviry od kilku dni i nie chciał puścić, czy może proces ten nieubłaganie rozpoczął się już dawno, gdy zetknęły się ze sobą po raz pierwszy, porzuciły na długie tygodnie, a potem ufundowały ogniste, obfitujące w ból pojednanie? Mniejsza z tym, najważniejsze, że przebywając w towarzystwie tej intrygującej, irytującej jak świeżo kupiona sowa dziewczyny instynktownie zrzucała z ramion pozory i otwierała na swobodę, która zazwyczaj, w innych sytuacjach, odbiłaby się na niej rykoszetem. Przy Chang nawet nie brała tego pod uwagę, nie potrafiła się zawahać, pozwolić chaotycznej zbitce emocji przeformować w niepokój, zwątpienie. Czuła się bezpiecznie.
Jej gąska. Jej Wren. Laleczka, wariatka, furiatka.
- Nie jestem zazdrosna - odparła ostro, ostrzej niż zamierzała, gdy dziewczyna zarzuciła jej tak prostackie emocje; nie musiała być zazdrosna, nie o mężczyznę, o drugiego człowieka. Ludzie przychodzili i odchodzili. Ale Chang nie odejdzie. Elvira nie musiała być zazdrosna o kogoś, kogo nie pozwoli sobie odebrać. Zresztą, to nie tak, że życzyła jej sobie tylko dla siebie, bo wtedy istniało ryzyko, że zażąda tego samego; a tego Elvira nie mogłaby jej dać. - Odważnie zakładasz, że ja ciebie chcę - zauważyła lekkim tonem, nie zaprzeczając, bo i nie było czemu. - A jeżeli będziesz tak samo mówić o dziecku, jak o tym nieszczęsnym niuchaczu, to prędzej czy później ktoś ci je będzie musiał odebrać - Uśmiechnęła się ostro, w rzeczywistości rozbawiona sugestią. Niemowlęta były bezbronne, wiotkie. Ukręcić takiemu kark nie stanowiło najmniejszego problemu, wystarczyłoby nim tylko odpowiednio podrzucić. Niepokojące, trochę żałosne. Przede wszystkim - elektryzująco ostateczne. Dziecko było jednakże życiem, które sama by stworzyła, krwią z jej krwi; dlaczego nie miałaby móc w pełni decydować o jego losie?
Słońce nachodziło na horyzont, rozbłysnęło wściekłą czerwienią w ostatnich podrygach dnia. Ktoś kiedyś powiedział Elvirze, że karminowy zachód słońca to zła wróżba na przyszłość - może przejęłaby się, gdyby wierzyła w zabobony, gdyby była trzeźwa, gdyby nie miała naprzeciw siebie smukłej dziewczyny o dumnym, pochłaniającym spojrzeniu, kusząco rozkładającej ramiona w gasnącym świetle wieczoru.
- Myślę że żadna przemiana nie byłaby w stanie zachęcić mnie do twojego biustu - odpyskowała łagodnie, zakładając ręce za głowę i przeciągając się wymownie, aby mimo płaszcza wyeksponować nie tyle ciało, co własną pewność siebie, przekonanie doskonałości. Elviry nie dało się wpędzić w kompleksy, nie tego typu; znacznie mocniej odbijały się na niej (fałszywe) zarzuty braku wiedzy i nieudolności magicznej.
Kiedy dyskusja zaogniła się, a cięta wymiana zdań przekształciła w rękoczyny, Wren nie miała z nią najmniejszych szans. Jeżeli nawet z różdżką w dłoni byłaby zdolna do skutecznej defensywy, fizyczne osłabienie dość ją zmogło, aby Elvira bez oporu przytrzymała dziewczę na ławce. Wren całą siłę, jaka jej pozostała, włożyła w uścisk szczupłych dłoni, jeżeli jednak liczyła na to, że w ten sposób wprawi Elvirę w niepokój, przeliczyła się po stokroć. Uzdrowicielka sama odczuła zaskoczenie, pełznące po nerwach na równo z rozkosznymi dreszczami. Nie mogła złapać tchu jedynie przez chwilę i była to chwila słodka - błogość została zastąpiona stresem dopiero wówczas, gdy stan ten przeciągnął się, gdy zaczęła dukać słowa z trudem, aż wreszcie zupełnie zamarła. Złośliwość nie uleciała, Elvira nadal napierała na dziewczynę jak kobra, zwężone źrenice i rozchylone usta zaczęły jednak nareszcie sugerować opór. Uniosła dłoń, chcąc rozewrzeć zaciśnięte na krtani palce, jeszcze nie magią, pokojowo, lecz zanim by zdążyła, Chang uczyniła rzecz niemożliwą.
Obce ręce zsunęły się w dół wzdłuż barków, a moment później ściskała już w ramionach gorące, drobne ciało, drżące lekko, żywe. Instynktownie próbowała się odsunąć, zsunęła stopę z ławki i byłaby odepchnęła dziewczynę od siebie, los jednak sprawił, że zachwiała się w kolanach i nie zdołała utrzymać równowagi. Opadła na miejsce obok i by nie upokarzać się dalej, pozwoliła Wren uwiesić się na sobie; a za chwilę sama mocno objęła ją w talii i schowała twarz w czarnych włosach pachnących krwią i solą. Czy dziewczyna mogła usłyszeć jak szybko bije jej serce? Dostrzec policzki różowiejące z nerwów, dygotanie palców, których nie potrafiła ułożyć na czyichś plecach, bo każdy dotyk, jaki znała, musiał epatować gniewem, pożądaniem, pościgiem za śmiercią? Nigdy spokojem, nie takim. Nie wiedziała, co robić. Nie była tak niewinna.
- O co ci chodzi? - wymamrotała wreszcie, niepewnie. - Co ty... czego ode mnie chcesz? - Musiała brzmieć żałośnie. - Rozumiem - Nie rozumiała czerpania mocy z choroby, lecz jako człowiek zdrowy zapewne nie miała do tego prawa; każdy miał coś, a jeżeli Wren w tym upatrywała swej siły, kim była, by jej tego odmówić? Drgnęła z milczącym westchnieniem, gdy dziewczyna przypomniała niewygodną sytuację w pałacowej oranżerii. Czyli jednak nie doceniła jej spostrzegawczości. - Nie boisz się sięgać po wielkość - stwierdziła, nie pytała. - Może... - się myliłam, uznałaby, ale ugryzła się w język w ostatniej chwili, by nie dać obrzydliwym słowom przylgnąć do niej na dobre. Ona się nie myliła, to rzeczywistość lepiej wychodziła na kłamstwie. - Pewnego dnia obie będziemy czymś więcej niż tylko... kobietami - wymamrotała, a od myśli od nachodzącym spotkaniu rozbolała ją głowa. - Zobaczysz to. Nic ci tej szansy nie odbierze. - Przesunęła się i złożyła na czole Wren niewielki pocałunek, dociskając usta do jej skóry, jakby chciała w ten sposób zagłuszyć swoje kolejne słowa. - Jestem uzdrowicielem. Nie pozwolę cię zniszczyć - Ani chorobie, ani niczemu innemu.
Czasami coś musiało się skończyć, aby otworzyć kolejne drogi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jej gąska. Jej Wren. Laleczka, wariatka, furiatka.
- Nie jestem zazdrosna - odparła ostro, ostrzej niż zamierzała, gdy dziewczyna zarzuciła jej tak prostackie emocje; nie musiała być zazdrosna, nie o mężczyznę, o drugiego człowieka. Ludzie przychodzili i odchodzili. Ale Chang nie odejdzie. Elvira nie musiała być zazdrosna o kogoś, kogo nie pozwoli sobie odebrać. Zresztą, to nie tak, że życzyła jej sobie tylko dla siebie, bo wtedy istniało ryzyko, że zażąda tego samego; a tego Elvira nie mogłaby jej dać. - Odważnie zakładasz, że ja ciebie chcę - zauważyła lekkim tonem, nie zaprzeczając, bo i nie było czemu. - A jeżeli będziesz tak samo mówić o dziecku, jak o tym nieszczęsnym niuchaczu, to prędzej czy później ktoś ci je będzie musiał odebrać - Uśmiechnęła się ostro, w rzeczywistości rozbawiona sugestią. Niemowlęta były bezbronne, wiotkie. Ukręcić takiemu kark nie stanowiło najmniejszego problemu, wystarczyłoby nim tylko odpowiednio podrzucić. Niepokojące, trochę żałosne. Przede wszystkim - elektryzująco ostateczne. Dziecko było jednakże życiem, które sama by stworzyła, krwią z jej krwi; dlaczego nie miałaby móc w pełni decydować o jego losie?
Słońce nachodziło na horyzont, rozbłysnęło wściekłą czerwienią w ostatnich podrygach dnia. Ktoś kiedyś powiedział Elvirze, że karminowy zachód słońca to zła wróżba na przyszłość - może przejęłaby się, gdyby wierzyła w zabobony, gdyby była trzeźwa, gdyby nie miała naprzeciw siebie smukłej dziewczyny o dumnym, pochłaniającym spojrzeniu, kusząco rozkładającej ramiona w gasnącym świetle wieczoru.
- Myślę że żadna przemiana nie byłaby w stanie zachęcić mnie do twojego biustu - odpyskowała łagodnie, zakładając ręce za głowę i przeciągając się wymownie, aby mimo płaszcza wyeksponować nie tyle ciało, co własną pewność siebie, przekonanie doskonałości. Elviry nie dało się wpędzić w kompleksy, nie tego typu; znacznie mocniej odbijały się na niej (fałszywe) zarzuty braku wiedzy i nieudolności magicznej.
Kiedy dyskusja zaogniła się, a cięta wymiana zdań przekształciła w rękoczyny, Wren nie miała z nią najmniejszych szans. Jeżeli nawet z różdżką w dłoni byłaby zdolna do skutecznej defensywy, fizyczne osłabienie dość ją zmogło, aby Elvira bez oporu przytrzymała dziewczę na ławce. Wren całą siłę, jaka jej pozostała, włożyła w uścisk szczupłych dłoni, jeżeli jednak liczyła na to, że w ten sposób wprawi Elvirę w niepokój, przeliczyła się po stokroć. Uzdrowicielka sama odczuła zaskoczenie, pełznące po nerwach na równo z rozkosznymi dreszczami. Nie mogła złapać tchu jedynie przez chwilę i była to chwila słodka - błogość została zastąpiona stresem dopiero wówczas, gdy stan ten przeciągnął się, gdy zaczęła dukać słowa z trudem, aż wreszcie zupełnie zamarła. Złośliwość nie uleciała, Elvira nadal napierała na dziewczynę jak kobra, zwężone źrenice i rozchylone usta zaczęły jednak nareszcie sugerować opór. Uniosła dłoń, chcąc rozewrzeć zaciśnięte na krtani palce, jeszcze nie magią, pokojowo, lecz zanim by zdążyła, Chang uczyniła rzecz niemożliwą.
Obce ręce zsunęły się w dół wzdłuż barków, a moment później ściskała już w ramionach gorące, drobne ciało, drżące lekko, żywe. Instynktownie próbowała się odsunąć, zsunęła stopę z ławki i byłaby odepchnęła dziewczynę od siebie, los jednak sprawił, że zachwiała się w kolanach i nie zdołała utrzymać równowagi. Opadła na miejsce obok i by nie upokarzać się dalej, pozwoliła Wren uwiesić się na sobie; a za chwilę sama mocno objęła ją w talii i schowała twarz w czarnych włosach pachnących krwią i solą. Czy dziewczyna mogła usłyszeć jak szybko bije jej serce? Dostrzec policzki różowiejące z nerwów, dygotanie palców, których nie potrafiła ułożyć na czyichś plecach, bo każdy dotyk, jaki znała, musiał epatować gniewem, pożądaniem, pościgiem za śmiercią? Nigdy spokojem, nie takim. Nie wiedziała, co robić. Nie była tak niewinna.
- O co ci chodzi? - wymamrotała wreszcie, niepewnie. - Co ty... czego ode mnie chcesz? - Musiała brzmieć żałośnie. - Rozumiem - Nie rozumiała czerpania mocy z choroby, lecz jako człowiek zdrowy zapewne nie miała do tego prawa; każdy miał coś, a jeżeli Wren w tym upatrywała swej siły, kim była, by jej tego odmówić? Drgnęła z milczącym westchnieniem, gdy dziewczyna przypomniała niewygodną sytuację w pałacowej oranżerii. Czyli jednak nie doceniła jej spostrzegawczości. - Nie boisz się sięgać po wielkość - stwierdziła, nie pytała. - Może... - się myliłam, uznałaby, ale ugryzła się w język w ostatniej chwili, by nie dać obrzydliwym słowom przylgnąć do niej na dobre. Ona się nie myliła, to rzeczywistość lepiej wychodziła na kłamstwie. - Pewnego dnia obie będziemy czymś więcej niż tylko... kobietami - wymamrotała, a od myśli od nachodzącym spotkaniu rozbolała ją głowa. - Zobaczysz to. Nic ci tej szansy nie odbierze. - Przesunęła się i złożyła na czole Wren niewielki pocałunek, dociskając usta do jej skóry, jakby chciała w ten sposób zagłuszyć swoje kolejne słowa. - Jestem uzdrowicielem. Nie pozwolę cię zniszczyć - Ani chorobie, ani niczemu innemu.
Czasami coś musiało się skończyć, aby otworzyć kolejne drogi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Na wszelkie inne uwagi Wren odpowiedziała już ciszą. Na udawany brak zazdrości skryty pod woalką ostrości ciskanych w nią słów, na komentarz o tym, iż dziecko należałoby jej odebrać zaraz po magicznym stworzeniu, na śmiałe zapewnienie, że Elviry ani trochę nie ciągnęło do biustu okalanego bliznowatą tkanką. Kwitowały to jedynie różne spojrzenia. Powątpiewające, rozbawione, ale i zmęczone, bo alkohol rozluźnił jej umysł na tyle, by o wielu kwestiach wolała po prostu nie myśleć. Podobała się jej cisza - jej krystaliczne poczucie raz na jakiś czas smagane jedynie gwałtowniejszym powiewem wiatru czy melodią bijących serc. Jeśli płaczliwa zjawa wciąż przysłuchiwała się ich konwersacji, to również mogła zarejestrować: spokojną arię wspólnych uderzeń, szczególnie wtedy, gdy ich palce splatały się ze sobą nieporadnie, wszak obie nie były przyzwyczajone do podobnych gestów, zbyt protekcyjne względem swej fizyczności, wybredne gdy należało wybrać odbiorcę łagodniejszych pieszczot. Ich dusze zdawały się śpiewać dziś jedną i tę samą melodię. Trudno stwierdzić, czy wynikało to wyłącznie ze zbawiennego działania laudanum, które obie z czarownic doprowadziło do ram upragnionego relaksu, czy może z faktu, że z każdym kolejnym spotkaniem scalały się ze sobą dogłębniej, nie tylko już fizycznie, ale i - przede wszystkim - metafizycznie. Gdy nic nie mówiły, Wren wiedziała, że mogła po prostu odpocząć: zanurzyć się w otaczającej je nicości, przymknąć na chwilę oczy i cieszyć się samym faktem rozluźnionego istnienia, którego przez moment nie kąsały wspomnienia wewnętrznych rozterek. Zastygła w bezruchu, ona, ale i Elvira również, mająca wrażenie, że wiatr niesie ją gdzieś daleko.
Nieważne dokąd, byle tylko jak najdalej.
Czego ode mnie chcesz? Właśnie - czego od niej chciała? Zrozumienia. Towarzystwa. Zaufania i pewnego poczucia przynależności. Całe jej ciało zdawało się o tym krzyczeć, choć usta nie otworzyły się by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Tkwiła tak wtulona w jasnowłosą uzdrowicielkę, w nozdrza wdychając głęboko jej zapach, głowę zaś opierając na ramieniu, zanim obie osunęły się na ławkę, a Multon poddała pod ciężarem współistnienia. Było jej teraz fizycznie niewygodnie, ale to nic, to nieważne, bo od Elviry biło istotne ciepło, które pochłaniała całą sobą; asymilowała ją do swego wnętrza, zapraszała do niego, nagle obnażona kompletnie przed wzrokiem niebieskich tęczówek. Odsłoniły welon jej największej tajemnicy, nie miała zatem przed nią nic więcej do ukrycia - była tu sobą, zwykłą Wren, która raz, jeden, jedyny raz pozwoliła masce nicości opaść i roztrzaskać się w drobny pył. Później: utka ją znów, ale nie dziś, nie tu. Wiatr wydawał się nieść cichy płacz zmarłej panienki; być może rozczulał ją ten widok, lub kłuł jeszcze bardziej, wwiercając się w transparentne serce okropną tęsknotą do podobnych aktów z jej ukochanym, który nigdy doń nie powrócił.
- Będziemy - wyszeptała gorąco Azjatka, będziemy potężnymi wiedźmami, nieistotne, czy dorównamy największym z wielkich, ważne tylko, że posiądziemy wiedzę o mocach tajemnych, do których tak niewielu ma dziś dostęp. Pochłoniemy je, staniemy się nimi, a one staną się nami, na nowo formując nasze charaktery. - By sięgnąć po wielkość, trzeba najpierw się zniszczyć. Rozpaść - cytowała posłyszane wcześniej słowa, ich urywki, jakby otumaniona siłą tej konfrontacji. Okazywało się, że z Elvirą łączyło ją coraz więcej - przede wszystkim również ta sama ambicja pchająca je w objęcia ciemności. Ciemności, która mogła je pożreć, a mogła też wynagrodzić. To uświadomiło jej, że tęskniła do Deirdre, tej wciąż nieznanej z imienia kobiety - do kolejnych nauk, praktycznych, nie tylko już teoretycznych, że była gotowa na następną lekcję. Ale list nie nadchodził, to mogło znaczyć, że jej wyobrażenie było mylne, że wciąż potrzebowała więcej czasu na uważne studiowanie czarnomagicznych ksiąg - czy Elvira postępowała podobnie? Miała swojego nauczyciela, mentora prowadzącego przez ciernie nieznanych wód? Chciała o to zapytać, ale słowa nie przeszły jej przez gardło. Następnym razem. Złożony na czole pocałunek zdawał się dodatkowo rozgrzewać ją od środka, rozleniwiać, relaksować; rozpłynęłaby się w uścisku uzdrowicielki, gdyby nie fakt, że wciąż ograniczały je kajdany przyziemności. - A ja nie pozwolę zniszczyć ciebie - wyszeptała, odsunęła głowę, by móc spojrzeć na bladą twarz. Wydawało jej się, że na polikach dostrzegła różane rumieńce, nie wiedziała jednak, czy stworzyło je laudanum, czy może waga konwersacji, do której doprowadziło pozornie nijakie spotkanie. - Nikomu. Nawet mi samej - dodała z sennym uśmiechem. Powinny to przyrzec - ale, znów, jeszcze nie dziś. Na tak silne deklaracje było za wcześnie, a one miały przed sobą całą wieczność swego istnienia. Na moment oparła razem ich czoła - i trwały tak długo, aż wieczór nie wyziębił ciał, a one nie zdecydowały się stąd odejść, pozostawiając za sobą echo złośliwych wtrąceń i pięknych wyznań.
zt x2
Nieważne dokąd, byle tylko jak najdalej.
Czego ode mnie chcesz? Właśnie - czego od niej chciała? Zrozumienia. Towarzystwa. Zaufania i pewnego poczucia przynależności. Całe jej ciało zdawało się o tym krzyczeć, choć usta nie otworzyły się by wydać z siebie jakikolwiek dźwięk. Tkwiła tak wtulona w jasnowłosą uzdrowicielkę, w nozdrza wdychając głęboko jej zapach, głowę zaś opierając na ramieniu, zanim obie osunęły się na ławkę, a Multon poddała pod ciężarem współistnienia. Było jej teraz fizycznie niewygodnie, ale to nic, to nieważne, bo od Elviry biło istotne ciepło, które pochłaniała całą sobą; asymilowała ją do swego wnętrza, zapraszała do niego, nagle obnażona kompletnie przed wzrokiem niebieskich tęczówek. Odsłoniły welon jej największej tajemnicy, nie miała zatem przed nią nic więcej do ukrycia - była tu sobą, zwykłą Wren, która raz, jeden, jedyny raz pozwoliła masce nicości opaść i roztrzaskać się w drobny pył. Później: utka ją znów, ale nie dziś, nie tu. Wiatr wydawał się nieść cichy płacz zmarłej panienki; być może rozczulał ją ten widok, lub kłuł jeszcze bardziej, wwiercając się w transparentne serce okropną tęsknotą do podobnych aktów z jej ukochanym, który nigdy doń nie powrócił.
- Będziemy - wyszeptała gorąco Azjatka, będziemy potężnymi wiedźmami, nieistotne, czy dorównamy największym z wielkich, ważne tylko, że posiądziemy wiedzę o mocach tajemnych, do których tak niewielu ma dziś dostęp. Pochłoniemy je, staniemy się nimi, a one staną się nami, na nowo formując nasze charaktery. - By sięgnąć po wielkość, trzeba najpierw się zniszczyć. Rozpaść - cytowała posłyszane wcześniej słowa, ich urywki, jakby otumaniona siłą tej konfrontacji. Okazywało się, że z Elvirą łączyło ją coraz więcej - przede wszystkim również ta sama ambicja pchająca je w objęcia ciemności. Ciemności, która mogła je pożreć, a mogła też wynagrodzić. To uświadomiło jej, że tęskniła do Deirdre, tej wciąż nieznanej z imienia kobiety - do kolejnych nauk, praktycznych, nie tylko już teoretycznych, że była gotowa na następną lekcję. Ale list nie nadchodził, to mogło znaczyć, że jej wyobrażenie było mylne, że wciąż potrzebowała więcej czasu na uważne studiowanie czarnomagicznych ksiąg - czy Elvira postępowała podobnie? Miała swojego nauczyciela, mentora prowadzącego przez ciernie nieznanych wód? Chciała o to zapytać, ale słowa nie przeszły jej przez gardło. Następnym razem. Złożony na czole pocałunek zdawał się dodatkowo rozgrzewać ją od środka, rozleniwiać, relaksować; rozpłynęłaby się w uścisku uzdrowicielki, gdyby nie fakt, że wciąż ograniczały je kajdany przyziemności. - A ja nie pozwolę zniszczyć ciebie - wyszeptała, odsunęła głowę, by móc spojrzeć na bladą twarz. Wydawało jej się, że na polikach dostrzegła różane rumieńce, nie wiedziała jednak, czy stworzyło je laudanum, czy może waga konwersacji, do której doprowadziło pozornie nijakie spotkanie. - Nikomu. Nawet mi samej - dodała z sennym uśmiechem. Powinny to przyrzec - ale, znów, jeszcze nie dziś. Na tak silne deklaracje było za wcześnie, a one miały przed sobą całą wieczność swego istnienia. Na moment oparła razem ich czoła - i trwały tak długo, aż wieczór nie wyziębił ciał, a one nie zdecydowały się stąd odejść, pozostawiając za sobą echo złośliwych wtrąceń i pięknych wyznań.
zt x2
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Z Hectorem Vale łączyła ją dziwna relacja. Nie byli znajomymi, a jednocześnie nie byli też dla siebie kompletnie obcymi osobami – mimo to ciężko było Millicencie określić jaki stosunek miała do mężczyzny, skłaniając się neutralnie ku temu, że był, egzystował, nie wadził jej w żaden sposób, o ile nie wdawali się po raz kolejny w dysputy potęgi magipsychiatrii, rozumu nad wróżbiarstwem i holistyczności wróżbiarstwa nad magipsychiatrią. Te nigdy nie prowadziły ani do niczego dobrego ani do niczego sensownego, pozostawiając ich dwójkę z większą ilością pytań bez odpowiedzi, niż by chcieli. Chociaż często nie zgadzali się ze sobą, z całą pewnością mogła jednak stwierdzić, że łączyło ich jedno – chcieli pomagać ludziom, którzy do nich przychodzili. Na ogół nie wchodzili sobie w drogę, bezpiecznie trzymając się samych dyskusji, gdyby nie fakt, że dzisiaj los postanowił spłatać figla im obojgu.
Goshawk najczęściej nie wychodziła z roli wróżbitki, nie podchodziła do klientów personalnie, chociaż niejednokrotnie wdawała się z nimi w rozmowy zdecydowanie wykraczające poza typowe seanse wróżbiarskie. Czuła się czasem przez to tak, jakby obok etatu wróżki dorabiała sobie na pozycji psychologa, któremu ludzie po prostu mogli się wyżalić, tylko dlatego, że z jakiegoś powodu jej ufali i nie traktowali jako kolejnej manipulantki mówiącej to, co chcieli usłyszeć. Nie miała oczywiście z tym żadnego problemu; każdą z rozmów traktowała jako dobrą okazję do poszerzenia horyzontów, poznania klienta i przy okazji zobaczenia jak jej zdanie zmieniło się w pewnych kwestiach na przestrzeni lat. Niesamowicie rzadko zdarzało się, by na dobru któregoś klienta zależało jej na tyle, aby profesjonalna relacja zaczęła zakrawać o personalną sympatię i tak było w przypadku kobiety, od której właśnie wychodziła. I jakże zdziwiła się, widząc w progu Hectora; najwyraźniej z wzajemnością. Wprawdzie słyszała, że jej klientka chodziła na leczenie do specjalisty, ale nie była do niego przekonana, nigdy jednak nie zdradziła nazwiska lekarza prowadzącego. Dodając szybko dwa do dwóch, czarownica westchnęła cicho, wiedząc, że z pewnością żadne z nich nie pozostawi tego spotkania bez echa.
– Nie sądziłam, że magipsychiatrzy odwiedzają teraz pacjentów w domach – przywitała się a potem ruszyła w swoją stronę, uznając, że dzisiaj nie miała siły na konfrontację, ale Vale pokrzyżował jej plany. Niechętnie zgodziła się na spacer na pobliską ławkę, a gdy się tam znaleźli, spojrzała na niego uważnie.
– Dobrze, o czym chciałeś porozmawiać? – udała głupią, jednocześnie krzyżując ramiona. Chociaż najczęściej błędnie utożsamiano to z zamknięciem się na drugą stronę, ona tylko poszukiwała wygodnej pozycji ciała i podjęła próbę rozgrzania się. Nie znała historii tego miejsca, ale kiedy tylko znaleźli się w pobliżu, poczuła przeszywający chłód, nijak nie pasujący do dzisiejszej pogody. Nim mężczyzna zdążył się w ogóle odezwać, szybko spostrzegła winowajczynię niepokojącego zimna, która niespeszona ich minami, zerknęła to na niego, to na nią i w końcu zaczęła mówić.
rzucam na przepowiednię ducha
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 09.08.22 16:53, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
8.05
Naprawdę starał się podchodzić do Milicenty Goshawk neutralnie, ba, nawet wyrozumiale. Samemu przecież zajmował się tworzeniem meridianów - sztuką, mającą swoje korzenie w ludowym rzemiośle - i chętnie sprzedawał te meridiany bogatym damom dla czystego zysku. Choć meridiany działały, a to jej wróżbiarstwo nie, to rozumiał potrzebę ludzi do wiary w placebo, czasem bywała nawet pożyteczna. Rozumiał też potrzebę Milicenty do zarabiania na własnej charyzmie, sam też poświęcił się prywatnej praktyce zarówno z pasji, jak i dla pieniędzy. Ba, rozmawiając kilka razy z dawną znajomą z Ravenclawu, nabrał nawet wrażenia, że wróżbiarka chce pomagać ludziom szczerze - i choć był sceptyczny wobec owoców tej pomocy, to trudno było mu podchodzić do Goshawk jak do zwykłej szarlatanki.
Przynajmniej do dzisiaj, bowiem nigdy wcześniej nie wchodziła mu bezpośrednio w drogę. Pani Edwards, jego pacjentka, nie mogła się pogodzić z tym, że jej siostra uciekła z domu z nieodpowiednim młodzieńcem i poświęcała mnóstwo energii na poszukiwania pary. Jej mąż trzeźwo uważał, że dziewczyna już nigdy nie powróci - i że nawet gdyby się opamiętała, należy z nią zerwać wszystkie kontakty, a Hector miał pomóc pacjentce pogodzić się z nieuniknionym. Zdawało mu się, że poczynił pewne postępy - powolne i delikatne, budowane na przestrzeni kilku spotkań - aż spotkał panią Edwards niezdrowo rozpromienioną i szczebioczącą o tym, że jasnowidzka przepowiedziała jej rychłe zjednoczenie rodziny. Znał już ten stan manii, jej mąż też znał podobne stany, jego portfel również - pieniądze wydawane na prywatnych detektywów i ogłoszenia w Walczącym Magu. Hector rozmawiał z nim dłuższą chwilę, słysząc, że równocześnie w domu jest też nieszczęsna jasnowidzka - nie zamierzał przerywać swojej pacjentce spotkania, to nieeleganckie, ale wściekły (złość okazywał równie ekspresyjnie, jak inne emocje, czyli właściwie wcale) zaczekał na nią pod domem, by wyjaśnić jak szkodliwa jest jej "pomoc" dla rodziny Edwardsów.
A psującą mu terapię jasnowidzka okazała się właśnie Goshawk.
-Zawsze prowadziłem praktykę w domach, to dla nich dyskretniejsze. - odparł zgryźliwie, tak jakby miała o tym wiedzieć - ale po pierwsze, nie miała skąd, a po drugie trochę kłamał. Najlepiej prowadziło mu się praktykę w gabinecie na Pokątnej, który z ciężkim sercem przeniósł do Walii podczas szaleństwa anomalii i narzekań żony, ze nie radzi sobie z magią dziecięcą syna. Jego dom był zbyt daleko, by pacjenci tam dojeżdżali, zwłaszcza z obłożonego blokadą teleportacyjną Londynu - okazjonalne wizyty w domach chorych zmieniły się więc w coraz częstsze.
Poprosił Milicentę o chwilę rozmowy, prywatnej, nie będzie wszakrobił sceny prowadził tej dyskusji na ulicy. Widział skrzyżowane defensywnie ramiona, jakby czuła się winna, widział, że chyba jej się śpieszy, ale to przecież tylko kilka słów. W kwestiach pacjentów bywał bardzo uparty, zwłaszcza, jeśli swoim zdaniem wiedział lepiej.
Problem tylko w tym, że nie mógł zdradzić Milicencie tego, co wiedział. Przestrzegał etyki, zgodnie z którą treść jego spotkań z pacjentami była absolutną tajemnicą - nawet, jeśli przeczuwał, że Milicenta wie o pani Edwards równie dużo (albo i znacznie więcej) niż on.
-Nie wiem, co powiedziałaś tej kobiecie, ale chciałem porozmawiać o tym, że wcale jej nie pomagasz. Tylko utrudniasz. - powiedział bezpośrednio, gdy już usiedli. Jak na siebie, brzmiał dość szorstko, zniknął gdzieś standardowy łagodny uśmiech, zniknęła uprzejma tendencja do krycia prawdy za woalem grzeczności. Nie byli dla siebie nieznajomymi, mógł nieco opuścić maskę łagodności. -Wiem, że pewnie dobrze ci płaci, ale to nie potrwa długo - jeśli nie poczuje się lepiej, tak naprawdę, a nie na chwilę, jej mężowi skończą się i cierpliwość i pieniądze. - ostrzegł Milicentę, wiedząc, że może być mu trudno przekonać ją do pozostawienia w spokoju zamożnej klientki. Nie wiedział, na co właściwie liczy - na zrozumienie? Na jej dobre serce? -Zresztą, jeśli przestaniesz karmić ją bajkami, a ja wykonam moją pracę, pewnie zatrudnią cię ponownie i na dłużej. - dodał zachęcająco, chcąc chyba dobić targu - ale wtem głośny szloch przerwał mu wpół zdania. Z irytacją zerknął na zapłakaną dziewczynę i z roztargnieniem wyciągnął z kieszeni pedantycznie złożoną chusteczkę, byleby się uspokoiła i dała im spokój - ale płacz stał się nagle głośniejszy, a Hector uświadomił sobie, że omal nie zaoferował chusteczki duchowi. Westchnął ciężko, a zrozpaczony duch zwrócił na niego uwagę...
Naprawdę starał się podchodzić do Milicenty Goshawk neutralnie, ba, nawet wyrozumiale. Samemu przecież zajmował się tworzeniem meridianów - sztuką, mającą swoje korzenie w ludowym rzemiośle - i chętnie sprzedawał te meridiany bogatym damom dla czystego zysku. Choć meridiany działały, a to jej wróżbiarstwo nie, to rozumiał potrzebę ludzi do wiary w placebo, czasem bywała nawet pożyteczna. Rozumiał też potrzebę Milicenty do zarabiania na własnej charyzmie, sam też poświęcił się prywatnej praktyce zarówno z pasji, jak i dla pieniędzy. Ba, rozmawiając kilka razy z dawną znajomą z Ravenclawu, nabrał nawet wrażenia, że wróżbiarka chce pomagać ludziom szczerze - i choć był sceptyczny wobec owoców tej pomocy, to trudno było mu podchodzić do Goshawk jak do zwykłej szarlatanki.
Przynajmniej do dzisiaj, bowiem nigdy wcześniej nie wchodziła mu bezpośrednio w drogę. Pani Edwards, jego pacjentka, nie mogła się pogodzić z tym, że jej siostra uciekła z domu z nieodpowiednim młodzieńcem i poświęcała mnóstwo energii na poszukiwania pary. Jej mąż trzeźwo uważał, że dziewczyna już nigdy nie powróci - i że nawet gdyby się opamiętała, należy z nią zerwać wszystkie kontakty, a Hector miał pomóc pacjentce pogodzić się z nieuniknionym. Zdawało mu się, że poczynił pewne postępy - powolne i delikatne, budowane na przestrzeni kilku spotkań - aż spotkał panią Edwards niezdrowo rozpromienioną i szczebioczącą o tym, że jasnowidzka przepowiedziała jej rychłe zjednoczenie rodziny. Znał już ten stan manii, jej mąż też znał podobne stany, jego portfel również - pieniądze wydawane na prywatnych detektywów i ogłoszenia w Walczącym Magu. Hector rozmawiał z nim dłuższą chwilę, słysząc, że równocześnie w domu jest też nieszczęsna jasnowidzka - nie zamierzał przerywać swojej pacjentce spotkania, to nieeleganckie, ale wściekły (złość okazywał równie ekspresyjnie, jak inne emocje, czyli właściwie wcale) zaczekał na nią pod domem, by wyjaśnić jak szkodliwa jest jej "pomoc" dla rodziny Edwardsów.
A psującą mu terapię jasnowidzka okazała się właśnie Goshawk.
-Zawsze prowadziłem praktykę w domach, to dla nich dyskretniejsze. - odparł zgryźliwie, tak jakby miała o tym wiedzieć - ale po pierwsze, nie miała skąd, a po drugie trochę kłamał. Najlepiej prowadziło mu się praktykę w gabinecie na Pokątnej, który z ciężkim sercem przeniósł do Walii podczas szaleństwa anomalii i narzekań żony, ze nie radzi sobie z magią dziecięcą syna. Jego dom był zbyt daleko, by pacjenci tam dojeżdżali, zwłaszcza z obłożonego blokadą teleportacyjną Londynu - okazjonalne wizyty w domach chorych zmieniły się więc w coraz częstsze.
Poprosił Milicentę o chwilę rozmowy, prywatnej, nie będzie wszak
Problem tylko w tym, że nie mógł zdradzić Milicencie tego, co wiedział. Przestrzegał etyki, zgodnie z którą treść jego spotkań z pacjentami była absolutną tajemnicą - nawet, jeśli przeczuwał, że Milicenta wie o pani Edwards równie dużo (albo i znacznie więcej) niż on.
-Nie wiem, co powiedziałaś tej kobiecie, ale chciałem porozmawiać o tym, że wcale jej nie pomagasz. Tylko utrudniasz. - powiedział bezpośrednio, gdy już usiedli. Jak na siebie, brzmiał dość szorstko, zniknął gdzieś standardowy łagodny uśmiech, zniknęła uprzejma tendencja do krycia prawdy za woalem grzeczności. Nie byli dla siebie nieznajomymi, mógł nieco opuścić maskę łagodności. -Wiem, że pewnie dobrze ci płaci, ale to nie potrwa długo - jeśli nie poczuje się lepiej, tak naprawdę, a nie na chwilę, jej mężowi skończą się i cierpliwość i pieniądze. - ostrzegł Milicentę, wiedząc, że może być mu trudno przekonać ją do pozostawienia w spokoju zamożnej klientki. Nie wiedział, na co właściwie liczy - na zrozumienie? Na jej dobre serce? -Zresztą, jeśli przestaniesz karmić ją bajkami, a ja wykonam moją pracę, pewnie zatrudnią cię ponownie i na dłużej. - dodał zachęcająco, chcąc chyba dobić targu - ale wtem głośny szloch przerwał mu wpół zdania. Z irytacją zerknął na zapłakaną dziewczynę i z roztargnieniem wyciągnął z kieszeni pedantycznie złożoną chusteczkę, byleby się uspokoiła i dała im spokój - ale płacz stał się nagle głośniejszy, a Hector uświadomił sobie, że omal nie zaoferował chusteczki duchowi. Westchnął ciężko, a zrozpaczony duch zwrócił na niego uwagę...
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Ostatnio zmieniony przez Hector Vale dnia 15.08.22 15:11, w całości zmieniany 1 raz
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Doprawdy ciężko było się jej skupić na słowach padających z ust Hectora, gdy dosłownie wisiała nad nimi jęcząca, nieszczęśliwa dusza wyrzucająca z siebie coś niezbyt składniowo poprawnego a gdy Vale sięgnął do kieszeni po chusteczkę, najwidoczniej tym gestem jedynie rozzłościł ducha. Do tego stopnia, że dziewczyna bardzo szybko zmieniła front, opowiadając o nieszczęśliwym związku, w którym któreś z nich tkwiło i złamanym sercu, które na któreś z nich czekało.
– Wydaje mi się, że mówiła do ciebie – zauważyła, bowiem ona sama od dawna nie była w żadnym związku ani nawet bliskiej relacji – nie mów, że duchowi też nie uwierzysz? Komuś, kto dosłownie jest po drugiej stronie i widzi wszystko – skrzyżowała ręce pod biustem, przenosząc wreszcie spojrzenie na Hectora. Duch dał im spokój, przynajmniej na razie, a więc mogła – niestety – wrócić do konwersacji, której odbywać nieszczególne miała ochotę.
– Tak naprawdę ona już dawno mi nie płaci – zaczęła po kolei, bo chociaż mogła sprawiać wcześniej wrażenie rozkojarzonej, doskonale słyszała to, o czym mówił – i wydaje mi się, że najpierw powinieneś dać mi dojść do słowa, niż rzucać oskarżenia; podobnie zresztą jak jej mąż, który unika mnie jak ognia i woli takie rzeczy załatwiać przed ciebie – uśmiechnęła się ledwo, kącikiem ust. – Pomijając fakt, że uznała, że to magipsychoterapeuta jej nie służy i nie chce kontynuować terapii, mam swoje zasady i jedną z nich jest to, że nie wróżę osobom niestabilnym emocjonalnie, z takimi problemami, z jakimi ona się boryka... oczywiściej najłatwiej było mnie osądzić i między słowami przyznać, że jestem oszustką, co? – skonfrontowała spojrzenie ze spojrzeniem Hectora i o ile jej głos pozostawał złowrogo spokojny, o tyle ze spojrzenia bił chłód.
– Może się zdziwisz, może nie, próbowałam ją przekonać do pozostania na terapii, ale jeśli czegoś nie wymyślisz, to za chwilę i ty stracisz zarobek – wzruszyła ramionami. Nie robiła tego z sympatii do Vale'a, wcześniej nie wiedząc nawet kto jest magipsychoterapeutą pani Edwards, ale ze zwykłego racjonalizmu. Widziała jej problemy, wiedziała, że coś było nie tak i z całą pewnością wiedziała więcej, niż Hector. Nie podchodziła do kobiety jak do klientki, czy pacjentki; podchodziła do niej jak do człowieka, rozmawiała i słuchała, zadawała pytania przede wszystkim.
– Wydaje mi się, że mówiła do ciebie – zauważyła, bowiem ona sama od dawna nie była w żadnym związku ani nawet bliskiej relacji – nie mów, że duchowi też nie uwierzysz? Komuś, kto dosłownie jest po drugiej stronie i widzi wszystko – skrzyżowała ręce pod biustem, przenosząc wreszcie spojrzenie na Hectora. Duch dał im spokój, przynajmniej na razie, a więc mogła – niestety – wrócić do konwersacji, której odbywać nieszczególne miała ochotę.
– Tak naprawdę ona już dawno mi nie płaci – zaczęła po kolei, bo chociaż mogła sprawiać wcześniej wrażenie rozkojarzonej, doskonale słyszała to, o czym mówił – i wydaje mi się, że najpierw powinieneś dać mi dojść do słowa, niż rzucać oskarżenia; podobnie zresztą jak jej mąż, który unika mnie jak ognia i woli takie rzeczy załatwiać przed ciebie – uśmiechnęła się ledwo, kącikiem ust. – Pomijając fakt, że uznała, że to magipsychoterapeuta jej nie służy i nie chce kontynuować terapii, mam swoje zasady i jedną z nich jest to, że nie wróżę osobom niestabilnym emocjonalnie, z takimi problemami, z jakimi ona się boryka... oczywiściej najłatwiej było mnie osądzić i między słowami przyznać, że jestem oszustką, co? – skonfrontowała spojrzenie ze spojrzeniem Hectora i o ile jej głos pozostawał złowrogo spokojny, o tyle ze spojrzenia bił chłód.
– Może się zdziwisz, może nie, próbowałam ją przekonać do pozostania na terapii, ale jeśli czegoś nie wymyślisz, to za chwilę i ty stracisz zarobek – wzruszyła ramionami. Nie robiła tego z sympatii do Vale'a, wcześniej nie wiedząc nawet kto jest magipsychoterapeutą pani Edwards, ale ze zwykłego racjonalizmu. Widziała jej problemy, wiedziała, że coś było nie tak i z całą pewnością wiedziała więcej, niż Hector. Nie podchodziła do kobiety jak do klientki, czy pacjentki; podchodziła do niej jak do człowieka, rozmawiała i słuchała, zadawała pytania przede wszystkim.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nawiedzona ławka
Szybka odpowiedź