Nawiedzona ławka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Nawiedzona ławka
W wierzbowej alei płaczą nie tylko wierzby. W miejscu, gdzie kończą się schludne alejki, tuż przy samym skraju lasu, ulokowana jest ławka, od lat widoczna tylko dla oczu czarodziejów. Obszar w promieniu kilkudziesięciu metrów od tego niepozornego miejsca obłożono zaklęciami, w momencie gdy wśród mugoli zaczęły krążyć pogłoski o rzekomo nawiedzonym parku. Nie są to tylko puste słowa stworzone z nadpobudliwej wyobraźni. Nie tak dawno temu nieszczęśliwie zakochana panienka, której rodzina nie godziła się na związek z wybrankiem jej serca, odebrała sobie życie tuż obok, w lesie. Została po tej stronie, nawet po śmierci nie mogąc wyplątać się z sieci własnych uczuć. Od tego czasu pojawia się na ławce, smętnie zawodząc nad swoim losem, przez co miejsce to jest coraz rzadziej uczęszczane - choć nie jest ona niebezpieczna dla ludzi, to gdy wybucha płaczem, można nabawić się silnej migreny. Zdarzają się osoby, które próbują ją pocieszyć, lecz odnosi to mizerne, o ile nie odwrotne efekty. W gorsze dni, niezależnie od sercowego stanu swojego chwilowego towarzysza, zdaje się złorzeczyć osobom odwiedzającym jej ławkę. Co dla większości wydaje się niedorzeczne, niektórzy - zapewne desperaci - w jej słowach doszukują się porad, wizji przyszłości dla swojego związku... i wcale nierzadko stosują je w praktyce.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
1-20 - duch przepowiada śmierć kogoś bliskiego twemu sercu, jeśli nie wyznasz komuś uczuć w przeciągu tygodnia.
21-40 - słowa przez szloch są tak niezrozumiałe, że w przypływie współczucia podajesz jej chusteczkę. Dopiero po chwili uświadamiasz sobie swój faux pas, lecz jest już za późno - dziewczyna wybucha głośniejszym płaczem.
41-60 - panna twierdzi, że miłość jest najgorszym, najbardziej bolesnym uczuciem. Według niej znajdujesz się w beznadziejnym związku, który lepiej zakończyć, nim twoje serce zostanie złamane.
61-80 - duch patrzy na ciebie zazdrośnie. W końcu twierdzi, że ktoś się w tobie zauroczył. Radzi ci, że spotkasz swoją drugą połówkę na dworcu King Cross, jeśli natychmiast się tam udasz.
81-100 - dziewczyna zanosi się jeszcze większym szlochem, lecz nieskładnie przepowiada ci długie, szczęśliwe życie ze swoim partnerem.
Lokacja zawiera kości.
Nie krył szelmowskiego uśmiechu, gdy podjęła nieme wyzwanie i pewnym ruchem odebrała od niego piersiówkę. Widział jak biła się z myślami, obserwował zmieniający się wyraz twarzy, kiedy wpierw wolała upewnić się, czy aby na pewno metalowy pojemnik wypełniony był alkoholem, a nie innym świństwem. Sam z niego pił - nawet na jej oczach – więc zastanowiło go jej postępowanie, jednakże może i lepiej, iż była ostrożna, w końcu sam podchodził do obcych podobnie. Ponadto nie dało się ukryć, że nie wzbudzał swą osobą zaufania, śmiało można nawet stwierdzić, iż budził zupełnie odmienne uczucia i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. -Dla dwóch osób to dość mała dawka. Czyżbyśmy zatem zmuszeni byli wkrótce uzupełnić nasze źródełko?- uniósł kącik ust, po czym wolną dłonią sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdzie trzymał paczkę magicznych papierosów. Chwyciwszy jednego z nich wcisnął między wargi, a następnie potarł kraniec, by po chwili uwolnić niesamowicie relaksujący, ale i toksyczny dym. Skoro nie stroniła od procentowych mikstur, to raczej nikotyna niezbyt bardzo mogła jej przeszkadzać – a nawet jeśli… cóż, to już nie był jego problem. Zwykle strefy komfortu były znacznie ograniczone, lecz te odpowiadające za ignorowanie pewnego zachowania miały rozszerzone granice. W jej przypadku było podobnie? -Doceń, że ceni mnie wyjątkowe współczucie i postanowiłem, mimo ograniczonej ilości, podzielić się swym przydziałem z.- przeciągnąwszy ostatnią wypowiedzianą literę pochylił się ku przodowi i bezczelnie zmierzył ją wzrokiem. Kiwając wolno głową zaciągnął się stibbonsem, a następnie powrócił do wcześniejszej pozycji z dość wymownym wyrazem twarzy. -Krwawą księżniczką.- wygiął wargi w kpiącym wyrazie, choć właściwie mogła to potraktować jako komplement, w końcu brzmiało o wiele lepiej jak zwykła „ofiara losu”. -Mam się bać o swoje zdrowie?- spytał udając przerażenie – nie znał powodu jej obrażeń, jednakże mógł nieco zabawić się i obrać tor, jakoby były pozostałością po walce, nie nieszczęśliwym upadku. Finalnie zaśmiał się pod nosem nie czekając na odpowiedź.
-Jestem przekonany, że wygodniej byłoby w twojej sypialni, lecz wpierw wypadałoby umówić się na drinka.- rzucił grubiańsko na ostatnie słowa dziewczyny i obróciwszy głowę w jej kierunku skupił wzrok na piwnych oczach. Nie mógł zaprzeczyć, iż była naprawdę ładną kobietą o delikatnych rysach oraz drobnej i smukłej sylwetce, dlatego dziwiły go jej samotne spacery o tak późnej porze. Przedmieścia nie były równie niebezpieczne co Nokturn tudzież doki, jednakże od kiedy wzdłuż kamiennych uliczek płynęła krew nie istniało żadne miejsce – poza domem – gdzie można było czuć się swobodnie. Wszędzie doskwierało uczucie oddechu na karku, perfidnych, ciekawskich spojrzeń oraz dźwięk śmiechu rzezimieszków, wybijanych szyb lub krzyków politycznych wrogów.
-Opowiedz mi zatem o nich. Jaki masz cel sięgając po butelkę?- spytał wypuszczając z ust chmurę białego dymu. Była w błędzie sądząc, iż przybywał jedynie w samotności omijając miejsca, gdzie kotłowali się spragnieni procentów ludzie. Mijała się z prawdą, kiedy z góry oceniła jego obecne postępowanie i postawiła na równi z innymi moczymordami, których jedyną ambicją było ukraść lub wyżebrać kilka knutów na tanie świństwo. Zapewne zaskoczyłaby ją historia o barmance, jaką przyszło mu poznać na dalekim wschodzie przeszło dekadę temu i choć szczęśliwy finał bestialsko zdeptał – podobnie jak tlącą się w jej sercu nadzieję – wciąż lubił wracać do tamtych chwil wspomnieniami. Prawdopodobnie nie chciałaby uwierzyć, że łączyła ich „profesja”, a raczej dodatkowa praca, kiedy to należało ze sztucznym uśmiechem uzupełniać szkło gości lokalu – sam trudził się tym za granicą, sam dzięki temu oszczędzał na swe wyprawy. Obecnie kupił bar, paskudną Mantykorę i choć czekało go oraz Goyla jeszcze dużo pracy nim postawią tą ruderę na nogi to świadomość posiadania czegoś swojego budziła entuzjazm mieszany z młodzieńczym optymizmem. Fakt, że sama knajpa była tylko zasłoną dymną na czarne interesy nie miało większego znaczenia – przynajmniej nie dla ludzi, którzy nie mieli pojęcia o działającym tam półświatku.
Istniały też inne aspekty odróżniające go od stałych bywalców nokturnowskich ulic, jednak o nich nie przyszłoby mu mówić nawet będąc w fatalnym, upojonym stanie. Pozory myliły, był na to świetnym przykładem.
Mrożący krew w żyłach chłód nabrał na swej sile, gdy duch dosłownie przemknął przez jego ciało bez żadnych skrupułów, żadnego zawahania. -Pieprzony upiór, ciesz się, że jesteś martwa.- pomyślał przyjmując nieco bardziej wrogą postawę. Nienawidził podobnego gadania, irytowało go użalanie się nad własnym losem, a zjawie – co z resztą łatwo można było wywnioskować – tylko taka egzystencja pozostała. -Reasumując mam iść wraz z nią na King Cross i tam nie spotkamy nikogo poza sobą? Spektakularne, naprawdę nigdy bym na to nie wpadł.- zakpił dźwigając się z ławki. Wiedział, że duch nie odpuści, dlatego jeśli chcieli zaznać choć chwili spokoju musieli czym prędzej się stamtąd ewakuować. -Oczywiście, w końcu jesteś mą wybranką.- odpowiedział zachowując ironiczny ton, a następnie wyciągnął ramię w kierunku dziewczyny. -Zmierzmy się z naszym przeznaczeniem.- zacisnął wargi próbując się nie roześmiać.
-Jestem przekonany, że wygodniej byłoby w twojej sypialni, lecz wpierw wypadałoby umówić się na drinka.- rzucił grubiańsko na ostatnie słowa dziewczyny i obróciwszy głowę w jej kierunku skupił wzrok na piwnych oczach. Nie mógł zaprzeczyć, iż była naprawdę ładną kobietą o delikatnych rysach oraz drobnej i smukłej sylwetce, dlatego dziwiły go jej samotne spacery o tak późnej porze. Przedmieścia nie były równie niebezpieczne co Nokturn tudzież doki, jednakże od kiedy wzdłuż kamiennych uliczek płynęła krew nie istniało żadne miejsce – poza domem – gdzie można było czuć się swobodnie. Wszędzie doskwierało uczucie oddechu na karku, perfidnych, ciekawskich spojrzeń oraz dźwięk śmiechu rzezimieszków, wybijanych szyb lub krzyków politycznych wrogów.
-Opowiedz mi zatem o nich. Jaki masz cel sięgając po butelkę?- spytał wypuszczając z ust chmurę białego dymu. Była w błędzie sądząc, iż przybywał jedynie w samotności omijając miejsca, gdzie kotłowali się spragnieni procentów ludzie. Mijała się z prawdą, kiedy z góry oceniła jego obecne postępowanie i postawiła na równi z innymi moczymordami, których jedyną ambicją było ukraść lub wyżebrać kilka knutów na tanie świństwo. Zapewne zaskoczyłaby ją historia o barmance, jaką przyszło mu poznać na dalekim wschodzie przeszło dekadę temu i choć szczęśliwy finał bestialsko zdeptał – podobnie jak tlącą się w jej sercu nadzieję – wciąż lubił wracać do tamtych chwil wspomnieniami. Prawdopodobnie nie chciałaby uwierzyć, że łączyła ich „profesja”, a raczej dodatkowa praca, kiedy to należało ze sztucznym uśmiechem uzupełniać szkło gości lokalu – sam trudził się tym za granicą, sam dzięki temu oszczędzał na swe wyprawy. Obecnie kupił bar, paskudną Mantykorę i choć czekało go oraz Goyla jeszcze dużo pracy nim postawią tą ruderę na nogi to świadomość posiadania czegoś swojego budziła entuzjazm mieszany z młodzieńczym optymizmem. Fakt, że sama knajpa była tylko zasłoną dymną na czarne interesy nie miało większego znaczenia – przynajmniej nie dla ludzi, którzy nie mieli pojęcia o działającym tam półświatku.
Istniały też inne aspekty odróżniające go od stałych bywalców nokturnowskich ulic, jednak o nich nie przyszłoby mu mówić nawet będąc w fatalnym, upojonym stanie. Pozory myliły, był na to świetnym przykładem.
Mrożący krew w żyłach chłód nabrał na swej sile, gdy duch dosłownie przemknął przez jego ciało bez żadnych skrupułów, żadnego zawahania. -Pieprzony upiór, ciesz się, że jesteś martwa.- pomyślał przyjmując nieco bardziej wrogą postawę. Nienawidził podobnego gadania, irytowało go użalanie się nad własnym losem, a zjawie – co z resztą łatwo można było wywnioskować – tylko taka egzystencja pozostała. -Reasumując mam iść wraz z nią na King Cross i tam nie spotkamy nikogo poza sobą? Spektakularne, naprawdę nigdy bym na to nie wpadł.- zakpił dźwigając się z ławki. Wiedział, że duch nie odpuści, dlatego jeśli chcieli zaznać choć chwili spokoju musieli czym prędzej się stamtąd ewakuować. -Oczywiście, w końcu jesteś mą wybranką.- odpowiedział zachowując ironiczny ton, a następnie wyciągnął ramię w kierunku dziewczyny. -Zmierzmy się z naszym przeznaczeniem.- zacisnął wargi próbując się nie roześmiać.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Czaił się. To wystarczyło, choć okoliczności, dziwna pora, raczej ponure miejsce prowokowały Philippę do większej czujności. Nie zastanawiała się jeszcze nad tym, jakie tak naprawdę emocje on w niej wzbudza. A może właśnie zupełnie naturalnie naszły na siebie te dwie drogi? Nieistotne. Pokręciła lekko głową w odpowiedzi na to pytanie. Gest ten wykończyła znaczącym, dość wyraźnym uśmiechem. Nie potrzebowała więcej alkoholu, miała go w codzienności (choć nie w swoim żołądku) aż nadto, a łyków skradła mu niewiele. Niech to, co pozostało, dalej pieści jego duszę. Wódka pieściła, ciała, dusze, marzenia i gniew. Pieściła wszystko, ale kłamliwie. Niewielu potrafiło rozróżnić te pieszczoty. Zakołysała sobie łydką wiszącą nad lodowatą ścieżką i zerknęła w ciemną mgłę przed sobą. Pieczenie zdawało się ustępować, choć nie nikły fizyczne ślady niepodobnej dla niej niezdarności. Chyba należało to zignorować.
Faktycznie, gość nie wyglądał na uosobienie hojności, ale nie zamierzała kłaniać się teraz w podzięce za wielki gest. Podobało jej się jednak to, że najwyraźniej miał poczucie humoru. Mogła trafić na o wiele gorszą parkową przybłędę. Ostatecznie nawet bawiły ją te… uprzejmości. Dlatego lekko zacmokała, słysząc urocze określenie na swoją osobę. – Powinieneś – odpowiedziała od razu, gdy wyraził niepewność co do własnego zdrowia. – Wbrew pozorom krwawe księżniczki nie mają litości i ciężko przekupić je paroma łykami alkoholu – wyjaśniła, zatrzymując na nim spojrzenie na dłużej. Gdyby policzyć, ile razy czyjaś krew lądowała na niej podczas zadym w Parszywym, to ten przydomek mógłby stać się czymś więcej niż tylko kiepską metaforą. Metaforą, którą ona i tak szybko zinterpretowała pod siebie, zmieniając nieco nurt tej dyskusji. Świadomie. Westchnęła jednak z dezaprobatą, gdy się zaśmiał. Co za zlekceważenie! Dupek. Może faktycznie zasłużył na kilka czerwonych zadrapań – tak ku przestrodze. Wizja ta stała się nawet możliwa, gdy sam zaraz ją wywołał, choć w tej milszej formie ewentualnego poczucia Filipowych pazurów na ciele. Nie pierwszy i nie ostatni. – Więc w taką wierzysz kolejność? – zapytała zaczepnie, widząc w nim kogoś, kto nie próbowałby się aż tak fatygować. Ale może się myliła. Łóżko miała wygodne, nawet bardzo. Ulubiona część obrzydliwej nory, w której mieszkała, mała świętość, którą niechętnie dzieliła się z przygodnymi facetami.
Wzburzony śnieżny sznur starł się z jej twarzą i powykręcał niepokorne włosy. Przeklęta pogoda. Wciąż nie rozumiała, dlaczego dalej tkwiła na durnej ławce, bawiąc się w słodkie przekomarzanki z jakimś gościem. Chyba lubiła niespodzianki. A może to on po prostu był interesujący? Najwyraźniej tak. – Próbuj – rzuciła krótko, trochę tajemniczo i zdecydowanie po chwili. Możliwe, że znalazł się przy niej, mimo wszystkich niesprzyjających elementów, w dość dobrym czasie, ale przecież o tym nie miał pojęcia.
– Biznesowy – usłyszał jedynie, a ona zastanowiła się, czy powinna mówić więcej. Ostatecznie jednak mieli zaraz rozejść się w dwie strony. O ile on nie spróbuje. – Gdy ktoś pije razem z tobą, ufasz mu bardziej. W większości przypadków – stwierdziła, dzieląc się barmańską złotą myślą, ale to wciąż nie była całość.
Wraz z mijającym minutami zmieniało się nieco jej postrzeganie tajemniczego gościa z ławki, choć nie było mowy o wspomnianym zaufaniu. Niewidzialnie ociekał cwaniactwem i, choć nie mogła powiedzieć, że jej się to nie podoba, to jednak wciąż dzieliło ich od siebie te kilkadziesiąt centymetrów. Jaka szkoda, że nie wiedzieli, że łączyło ich dużo więcej, niż mogliby przypuszczać.
Duch miał ewidentny problem ze sobą. Czy nie lepiej byłoby odejść gdzieś do zaświatów i przestać marnować czas ludziom, którzy wciąż mogli korzystać z uroków życia? Durne przepowiednie, w dodatku jedna i ta sama gadka dla każdego napotkanego człowieka. To nie żadne proroctwo, a jedynie znudzona wieczną tułaczką zjawa, która nie potrafiła pogodzić się z marnością własnego losu. Prosta historia, nie trzeba było być wielkim filozofem, by rozwiązać tę zagadkę. Martwa dama jednak próbowała się nim stać, zasypując ich nudnymi mądrościami. – Ona nie potrafi wymyślić niczego innego – zwróciła się do niego, ignorując nawoływania ducha. Miała teorię o jakimś spisku, ale wierzyła, że duchowi chodzi tylko o zirytowanie przypadkowych czarodziejów. – Miłość zabija dużo szybciej niż jej brak. Powinnaś to wiedzieć – zauważyła, wyobrażając sobie jakieś tragiczne historie tej dziewczyny. Skoro próbuje mącić w ich sercach, to pewnie ktoś nieźle pomącił w jej. Przed tymi grami Phils już dawno nauczyła się bronić. Inaczej zgniłaby dawno temu. Objęła jego ramię, lekko naciskając na nie palcami, nieco badawczo. Chyba jednak nie był podrzędnym pijakiem. Popatrzyła na zjawę. – Jesteś pewna, że to nie on jest tym moim boskim wybrankiem? – zarzuciła wyraźnie rozbawiona. Duch bardzo nieudolnie bawił się w swatkę, więc mógł przekręcić ten… szczegół. Tajemnicze przeznaczenie przecież mogło siedzieć właśnie obok niej.
Faktycznie, gość nie wyglądał na uosobienie hojności, ale nie zamierzała kłaniać się teraz w podzięce za wielki gest. Podobało jej się jednak to, że najwyraźniej miał poczucie humoru. Mogła trafić na o wiele gorszą parkową przybłędę. Ostatecznie nawet bawiły ją te… uprzejmości. Dlatego lekko zacmokała, słysząc urocze określenie na swoją osobę. – Powinieneś – odpowiedziała od razu, gdy wyraził niepewność co do własnego zdrowia. – Wbrew pozorom krwawe księżniczki nie mają litości i ciężko przekupić je paroma łykami alkoholu – wyjaśniła, zatrzymując na nim spojrzenie na dłużej. Gdyby policzyć, ile razy czyjaś krew lądowała na niej podczas zadym w Parszywym, to ten przydomek mógłby stać się czymś więcej niż tylko kiepską metaforą. Metaforą, którą ona i tak szybko zinterpretowała pod siebie, zmieniając nieco nurt tej dyskusji. Świadomie. Westchnęła jednak z dezaprobatą, gdy się zaśmiał. Co za zlekceważenie! Dupek. Może faktycznie zasłużył na kilka czerwonych zadrapań – tak ku przestrodze. Wizja ta stała się nawet możliwa, gdy sam zaraz ją wywołał, choć w tej milszej formie ewentualnego poczucia Filipowych pazurów na ciele. Nie pierwszy i nie ostatni. – Więc w taką wierzysz kolejność? – zapytała zaczepnie, widząc w nim kogoś, kto nie próbowałby się aż tak fatygować. Ale może się myliła. Łóżko miała wygodne, nawet bardzo. Ulubiona część obrzydliwej nory, w której mieszkała, mała świętość, którą niechętnie dzieliła się z przygodnymi facetami.
Wzburzony śnieżny sznur starł się z jej twarzą i powykręcał niepokorne włosy. Przeklęta pogoda. Wciąż nie rozumiała, dlaczego dalej tkwiła na durnej ławce, bawiąc się w słodkie przekomarzanki z jakimś gościem. Chyba lubiła niespodzianki. A może to on po prostu był interesujący? Najwyraźniej tak. – Próbuj – rzuciła krótko, trochę tajemniczo i zdecydowanie po chwili. Możliwe, że znalazł się przy niej, mimo wszystkich niesprzyjających elementów, w dość dobrym czasie, ale przecież o tym nie miał pojęcia.
– Biznesowy – usłyszał jedynie, a ona zastanowiła się, czy powinna mówić więcej. Ostatecznie jednak mieli zaraz rozejść się w dwie strony. O ile on nie spróbuje. – Gdy ktoś pije razem z tobą, ufasz mu bardziej. W większości przypadków – stwierdziła, dzieląc się barmańską złotą myślą, ale to wciąż nie była całość.
Wraz z mijającym minutami zmieniało się nieco jej postrzeganie tajemniczego gościa z ławki, choć nie było mowy o wspomnianym zaufaniu. Niewidzialnie ociekał cwaniactwem i, choć nie mogła powiedzieć, że jej się to nie podoba, to jednak wciąż dzieliło ich od siebie te kilkadziesiąt centymetrów. Jaka szkoda, że nie wiedzieli, że łączyło ich dużo więcej, niż mogliby przypuszczać.
Duch miał ewidentny problem ze sobą. Czy nie lepiej byłoby odejść gdzieś do zaświatów i przestać marnować czas ludziom, którzy wciąż mogli korzystać z uroków życia? Durne przepowiednie, w dodatku jedna i ta sama gadka dla każdego napotkanego człowieka. To nie żadne proroctwo, a jedynie znudzona wieczną tułaczką zjawa, która nie potrafiła pogodzić się z marnością własnego losu. Prosta historia, nie trzeba było być wielkim filozofem, by rozwiązać tę zagadkę. Martwa dama jednak próbowała się nim stać, zasypując ich nudnymi mądrościami. – Ona nie potrafi wymyślić niczego innego – zwróciła się do niego, ignorując nawoływania ducha. Miała teorię o jakimś spisku, ale wierzyła, że duchowi chodzi tylko o zirytowanie przypadkowych czarodziejów. – Miłość zabija dużo szybciej niż jej brak. Powinnaś to wiedzieć – zauważyła, wyobrażając sobie jakieś tragiczne historie tej dziewczyny. Skoro próbuje mącić w ich sercach, to pewnie ktoś nieźle pomącił w jej. Przed tymi grami Phils już dawno nauczyła się bronić. Inaczej zgniłaby dawno temu. Objęła jego ramię, lekko naciskając na nie palcami, nieco badawczo. Chyba jednak nie był podrzędnym pijakiem. Popatrzyła na zjawę. – Jesteś pewna, że to nie on jest tym moim boskim wybrankiem? – zarzuciła wyraźnie rozbawiona. Duch bardzo nieudolnie bawił się w swatkę, więc mógł przekręcić ten… szczegół. Tajemnicze przeznaczenie przecież mogło siedzieć właśnie obok niej.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie krył zawodu, iż nie zamierzała dotrzymać mu kroku w alkoholowej przejażdżce i tym samym postanowiła wysiąść już na kolejnym przystanku. Czyżby czegoś się bała? Zaiste nieodpowiedzialnym było spacerowanie nocą po londyńskich ulicach, kiedy to za każdym rogiem mógł czaić się wróg, podobnie jak niebezpieczne było przesiadywanie, a nawet zagajanie nieznajomego. Skoro jednak zatarli już pewne granice ludzkiej naiwności, nie lepszym rozwiązaniem było oddać się młodzieńczej porywczości i spędzić ów wieczór znacznie przyjemniej niżeli wcześniej zakładano? Faktycznie miał na owy czas zupełnie inny plan – zapragnął spędzić go w samotności składając kolejny dzień w całość, rozmyślając nad nowymi zleceniami i ilościami godzin, które będzie musiał nad nimi spędzić. Gdy doszły trudy związane z Karczmą Pod Mantykorą nie mógł pozwalać sobie na przyjmowanie tych gorzej płatnych robót, albowiem po prostu brakowało mu doby, aby je wypełnić. Cechowała go sumienność, lojalność i pełne skupienie na celu – oczywiście w sferze pracy – dlatego nie mógł sobie pozwolić na spadek reputacji zważywszy na długie opóźnienia.
Wówczas już tylko od niego zależało, czy będzie ubolewać nad planem, który spełznął na niczym, czy jednak uzna, że spotkanie było znacznie bardziej wartościowe niżeli wcześniej zakładał. Choć właściwie drugi aspekt wiązał się też z samą towarzyszką – w końcu jeśli okaże się marnym i drętwym towarzystwem, to sam nie będzie mógł nic na to poradzić. Sztywnego nawet ogień nie rozrusza.
-Liczysz, że upiję się sam, a ty będziesz mogła mieć z tego niezły ubaw cukiereczku?- zadrwił spoglądając w jej kierunku z teatralnym smutkiem malującym się na twarzy. Nie był nader dobrym aktorem w kwestiach emocji – w końcu te były dla niego ciężkim orzechem do zgryzienia, rzadko potrafił skutecznie nad nimi panować – ale liczył, że zrozumie bezpośredni przekaz. Miał ochotę wypić butelkę, może dwie – rzecz jasna na głowę – a nie patrzeć na siebie trzeźwym okiem i oceniać to, co mogli ocenić inni. Nie uważał, że z człowieka wychodziło prawdziwe oblicze tylko wtem, gdy był wyraźnie nawalony, ale z pewnością dawał z siebie coś więcej, coś czego na co dzień wolałby uniknąć. Może nawet nie tylko podobnego unikał, ale i krytykował? -Trzęsiesz portkami, że zostawię Cię pijaną gdzieś w dokach skazaną na łaskę lokalnych rzezimieszków? Nie kwiatuszku, nie jestem takim zimnym draniem. Po co miałbym wręczać nagrodę na tacy skoro nie ma tam żadnego zwycięzcy?- uniósł kącik ust wyginając przy tym twarz w ironicznym wyrazie. Jego brew nieznacznie powędrowała do góry, podobnie jak piersiówka, której zawartość wypełniła gardło powodując rozkoszne pieczenie. Można było alkoholowi zarzucić wszystko, ale na pewno nie to, iż porządnie nie rozgrzewał – przynajmniej fikcyjnie, nauka w tym aspekcie nie miała większego znaczenia.
-Nie, znacznie bardziej preferuję odmienną kolejność, ale próbowałem być szarmancki. Nie wyszło.- wzruszył ramionami nie kryjąc rozbawienia, raczej nie był typem, który bawił się w randki czy bałamucenie. Klarowne sytuacje zawsze o wiele lepiej działały na jego wyobraźnie. -Mam próbować?- zmarszczył brwi i pokręcił przecząco głową. -Nie zamierzam, ale ty możesz już zacząć jeśli liczysz, że przyjmę zaproszenie.-dodał kpiąco. -Chyba, że uważasz, iż weźmiesz mnie na litość przez te poranione, zgrabne nóżki. Cóż, muszę Cię zawieść.- zwieńczył dwuznaczną kwestię w dość charakterystyczny dla siebie sposób.
Powrócił do niej wzrokiem, gdy jasno przedstawiła powód – biznes. Czyli nie była taka niewinna? Cwani ludzie zawsze sięgali po najcięższe działa, półśrodki były tylko sposobem zapobiegawczym, nudnymi podchodami, na które on zwyczajnie nie miał czasu ani ochoty. -Masz mocną głowę, czy skutecznie oszukujesz? Polewasz zabarwioną wodę zamiast trunku? Wylewasz go pod stół? Może jednak opróżniasz kielich zaklęciem?- przekrzywił głowę w zastanowieniu – on sam nigdy nie udawał, że zawartość szkła faktycznie nie znalazła się w jego żołądku, a woltaż nie pulsował w żyłach.
Zignorował już ducha. Jakakolwiek debata czy dyskusja nie miała najmniejszego sensu, bowiem najwyraźniej zjawa pojawiła się tylko po to, aby zepsuć nastrój – jak widać gołym okiem zupełnie nieskutecznie. Poprawiwszy swą szatę chciał czym prędzej oddalić się z nawiedzonego miejsca i trafić tam, gdzie ludzie zatruwają mu codzienność, a nie cholerne niematerialne istoty. -Jestem rad, iż nie wierzysz w te brednie.- rzucił zerkając na jej rękę, która powędrowała w kierunku jego ramienia – najwyraźniej też miała już dość owego spotkania. Kolejne słowa dziewczyny skwitował jedynie szelmowskim uśmiechem, bowiem ów pytanie nie było w końcu skierowane do niego.
-Chodźmy póki nie stwierdzę, że brzydzę się krwi byle tylko móc się Ciebie pozbyć.- zakpił wolno idąc przed siebie.
Wówczas już tylko od niego zależało, czy będzie ubolewać nad planem, który spełznął na niczym, czy jednak uzna, że spotkanie było znacznie bardziej wartościowe niżeli wcześniej zakładał. Choć właściwie drugi aspekt wiązał się też z samą towarzyszką – w końcu jeśli okaże się marnym i drętwym towarzystwem, to sam nie będzie mógł nic na to poradzić. Sztywnego nawet ogień nie rozrusza.
-Liczysz, że upiję się sam, a ty będziesz mogła mieć z tego niezły ubaw cukiereczku?- zadrwił spoglądając w jej kierunku z teatralnym smutkiem malującym się na twarzy. Nie był nader dobrym aktorem w kwestiach emocji – w końcu te były dla niego ciężkim orzechem do zgryzienia, rzadko potrafił skutecznie nad nimi panować – ale liczył, że zrozumie bezpośredni przekaz. Miał ochotę wypić butelkę, może dwie – rzecz jasna na głowę – a nie patrzeć na siebie trzeźwym okiem i oceniać to, co mogli ocenić inni. Nie uważał, że z człowieka wychodziło prawdziwe oblicze tylko wtem, gdy był wyraźnie nawalony, ale z pewnością dawał z siebie coś więcej, coś czego na co dzień wolałby uniknąć. Może nawet nie tylko podobnego unikał, ale i krytykował? -Trzęsiesz portkami, że zostawię Cię pijaną gdzieś w dokach skazaną na łaskę lokalnych rzezimieszków? Nie kwiatuszku, nie jestem takim zimnym draniem. Po co miałbym wręczać nagrodę na tacy skoro nie ma tam żadnego zwycięzcy?- uniósł kącik ust wyginając przy tym twarz w ironicznym wyrazie. Jego brew nieznacznie powędrowała do góry, podobnie jak piersiówka, której zawartość wypełniła gardło powodując rozkoszne pieczenie. Można było alkoholowi zarzucić wszystko, ale na pewno nie to, iż porządnie nie rozgrzewał – przynajmniej fikcyjnie, nauka w tym aspekcie nie miała większego znaczenia.
-Nie, znacznie bardziej preferuję odmienną kolejność, ale próbowałem być szarmancki. Nie wyszło.- wzruszył ramionami nie kryjąc rozbawienia, raczej nie był typem, który bawił się w randki czy bałamucenie. Klarowne sytuacje zawsze o wiele lepiej działały na jego wyobraźnie. -Mam próbować?- zmarszczył brwi i pokręcił przecząco głową. -Nie zamierzam, ale ty możesz już zacząć jeśli liczysz, że przyjmę zaproszenie.-dodał kpiąco. -Chyba, że uważasz, iż weźmiesz mnie na litość przez te poranione, zgrabne nóżki. Cóż, muszę Cię zawieść.- zwieńczył dwuznaczną kwestię w dość charakterystyczny dla siebie sposób.
Powrócił do niej wzrokiem, gdy jasno przedstawiła powód – biznes. Czyli nie była taka niewinna? Cwani ludzie zawsze sięgali po najcięższe działa, półśrodki były tylko sposobem zapobiegawczym, nudnymi podchodami, na które on zwyczajnie nie miał czasu ani ochoty. -Masz mocną głowę, czy skutecznie oszukujesz? Polewasz zabarwioną wodę zamiast trunku? Wylewasz go pod stół? Może jednak opróżniasz kielich zaklęciem?- przekrzywił głowę w zastanowieniu – on sam nigdy nie udawał, że zawartość szkła faktycznie nie znalazła się w jego żołądku, a woltaż nie pulsował w żyłach.
Zignorował już ducha. Jakakolwiek debata czy dyskusja nie miała najmniejszego sensu, bowiem najwyraźniej zjawa pojawiła się tylko po to, aby zepsuć nastrój – jak widać gołym okiem zupełnie nieskutecznie. Poprawiwszy swą szatę chciał czym prędzej oddalić się z nawiedzonego miejsca i trafić tam, gdzie ludzie zatruwają mu codzienność, a nie cholerne niematerialne istoty. -Jestem rad, iż nie wierzysz w te brednie.- rzucił zerkając na jej rękę, która powędrowała w kierunku jego ramienia – najwyraźniej też miała już dość owego spotkania. Kolejne słowa dziewczyny skwitował jedynie szelmowskim uśmiechem, bowiem ów pytanie nie było w końcu skierowane do niego.
-Chodźmy póki nie stwierdzę, że brzydzę się krwi byle tylko móc się Ciebie pozbyć.- zakpił wolno idąc przed siebie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
– Nie upijesz się – stwierdziła wyjątkowo pewna swego. Sączył sobie dość spokojnie łyk za łykiem, przerywając picie cwanymi rozmówkami. Nie chodziło mu wcale o to, by doprowadzić się na zwodniczy skraj świadomości. Szczególnie w pojedynkę i w chłodzie ta wizja wydawała się Moss po prostu nędzna, wręcz wykrzywiała jej usta w niezadowoleniu. Nie miała przed sobą takiego mężczyzny. Mogła co prawda co nieco pofantazjować o wykpieniu gagatka, ale znacznie lepszym pomysłem było kontynuowanie tej obfitej w pułapki rozmowy. Obydwoje zdawali się je sobie podstawiać. Czy się myliła? – A już na pewno nie sam i nie tutaj. Marny koniec – dopowiedziała jeszcze, odwracając głowę i kierując spojrzenie daleko od tego nieplanowanego towarzystwa. Pozwalała, by mroźne ostrza kąsały jej zamierające ciało. Nie szukała jego myśli, wystarczająco popieprzone były jej własne sprawy, choć od jakiegoś czasu nie mogła narzekać na brak stabilności. Odpowiedniejsze w tym wszystkim wydawało się zwrócenie uwagi na rodzące się potrzeby. Potrzeby wyzwań bardziej wymagających. Wydawało się, że mijał jej powoli zachwyt nad tym, że wreszcie poskładała życie do kupy. Drażniły ją nowe pragnienia. Nawet nie tak bardzo jak szczypta jadu, jaką gościu wykańczał swoje zaczepki. Te misterne prowokacje nie mogły jej udręczyć. Działały wręcz odwrotnie.
– Nawet gdybyś to zrobił… Umiem okiełznać dokowe bandy – zareagowała odważnym stwierdzeniem i w zasadzie popierała je swoim doświadczeniem. Chyba tylko nowe szczury w porcie nie znały barmanki z ich ulubionego przybytku. Phils potrafiła czarować. Co prawda wciąż bardziej słodką buzią i wygiętym zachęcająco ciałem niż różdżką (i nic jej tak nie irytowało jak żałosne wspomnienie połamanej kilka miesięcy temu różdżki), ale jednak rysująca się sieć kontaktów sprawiała, że płynnie potrafiła ustrzec się przed niejednym zagrożeniem. Mężczyzna przy niej nie był jakiś wyjątkowy, choć wydawał się bystrzejszy od typowego dokowego obdartusa. – Prędzej odprowadziliby mnie grzecznie do domu, niż ośmieliliby się skrzywdzić. Mogliby stracić zbyt wiele – zakończyła w lekkim zamyśleniu. Podawane do końca życia siki nie zachęcały żadnego żeglarza. A może od razu cielsko wyrzucone na zbity pysk, nim zdołało ogrzać się tawernowym płomieniem? Phils nie darowałaby. To ona decydowała o tym, kto mógł doświadczyć tajemnic kryjących się pod sukienką, kto mógł ujrzeć rozpijaczone brązowe oczy chowające się w chaosie fal. Jemu chyba wydawało się, że zbyt dużo wie. Nie mogła odmówić mu fantazji, ale mimo wszystko mylił się w wielu kwestiach. Choć jak nagroda Philippa czuła się nader często. Pomieszana w kotle słodycz wydobywała nowe smaki z tej dziarskiej złośliwości. Doceniała tę grę. – Więc gdzie jest ten zwycięzca? A może to ty nim jesteś? – zapytała ciekawsko, zaczepiając jego ego. – Niby nie drań, ale do najbielszych wcale nie należysz, nie udawaj. Kim jesteś? – Padały wyroki, kobiece wnętrze rozgrzewało się w zaintrygowaniu, pozostając jednak w całkowitej gotowości do ataku. Nie myślała o tym, że znów robi ten sam błąd. Że otwarcie, odważnie wchodzi w ciemny las, a pewność zagłusza resztki rozsądku. Poprzednie potknięcia nie odebrały jej tej głupiej nieostrożności. Gdyby jednak, jak powiedział, faktycznie trzęsła portkami, ominęłoby ją zbyt wiele cennych doświadczeń, przydatnych twarzy pomagających jej zaistnieć w portowym gównie.
– Konkret potrafi więcej zdziałać niż te czarujące podchody – podsumowała, przesuwając lekko dłonią po swoim udzie. Czarusiów głodnych amorów czekać mógł tylko zawód. Byli nudni, działali wyniesionym z taniego romansu schematem. Przynajmniej większość. Jeśli ktokolwiek miał jej dotknąć i spotkać się z rzeczywistą rozkoszą w kobiecych oczach, nie mógł nawoływać romantycznym bajdurzeniem. To dobre dla tych różowych panienek z obrzydliwie bogatych pałacyków. Nie tego chciała Philippa Moss. Natomiast jemu łatwo było bronić się zrzucaniem na nią wyimaginowanych potrzeb. Dobrze więc. Mogli i iść w tę stronę. – Przyznaj, chciałbyś mnie ujrzeć na kolanach, zanurzającą pazury w twoich udach. Błagającą o ciepły dotyk – zamruczała z lekko przechyloną głową. Oczy wydawały się śmiać, choć lekko rozchylone usta wodziły na pokuszenie. – Ale nie jesteś aż taki wielki, bym mogła tego pragnąć – dodała gorzko, nieco kłamliwie. Czerpała przyjemność z tej dyskusji. Zresztą chyba nie ona jedna. – Dla ciebie to nie byłaby litość. – Bo przecież łatwo było ubierać w nią własne fantazje rodzące się przy mocniejszych porywach wiatru. Gdy jej zapach podsycany przez alkoholowe ciepło, docierał do jego zmysłów, gdy pieścił męską wyobraźnię. Nie okazywałby litości, byłaby jego nagrodą. O ile chciał o nią powalczyć. – Może kiedyś mnie spotkasz i się przekonasz – powiedziała, zagryzając później delikatne własne usta. Nie można było odsłaniać zbyt wielu kart. Nie miała zresztą ochoty na rozmowy o pracy. Piła prawdziwie w większości przypadków. Szczególnie z tymi, którzy zasługiwali na wyróżnienie. Zasługiwali na namiastkę zaufania Philippy.
– Nie wierzę – odpowiedziała, rzucając ostatnie spojrzenie na niedyskretnie przyglądającą się im zjawę. Spodziewała się, że polecą w podskokach na dworzec? Istniały dużo lepsze miejsca, w których ta dwójka mogła się zaraz znaleźć. Proszę, proszę – nie ustępował w kąsaniu swojej towarzyszki. Tej żywej. – Prędzej to ja pozbędę się ciebie. Więc kręci cię krew? Opowiedz mi więcej… – powiedziała w teatralnym zafascynowaniu, interpretując jego wredne uwagi po swojemu. Porozdzierane rajstopy mogły doprowadzić męskie marzenia na skraj. Musiałby się chyba zmusić do obrzydzenia.
Dokądkolwiek mieli się udać, czekała ich wędrówka. Nie pogardziłaby wydobyciem z niego jeszcze jednej tajemnicy. A może nawet i kilku. Zdecydowanie lubiła mieć w garści pakiet nietypowych informacji. Z czasem mogły okazać się bardzo cenne.
Mogli stąd odejść.
– Nawet gdybyś to zrobił… Umiem okiełznać dokowe bandy – zareagowała odważnym stwierdzeniem i w zasadzie popierała je swoim doświadczeniem. Chyba tylko nowe szczury w porcie nie znały barmanki z ich ulubionego przybytku. Phils potrafiła czarować. Co prawda wciąż bardziej słodką buzią i wygiętym zachęcająco ciałem niż różdżką (i nic jej tak nie irytowało jak żałosne wspomnienie połamanej kilka miesięcy temu różdżki), ale jednak rysująca się sieć kontaktów sprawiała, że płynnie potrafiła ustrzec się przed niejednym zagrożeniem. Mężczyzna przy niej nie był jakiś wyjątkowy, choć wydawał się bystrzejszy od typowego dokowego obdartusa. – Prędzej odprowadziliby mnie grzecznie do domu, niż ośmieliliby się skrzywdzić. Mogliby stracić zbyt wiele – zakończyła w lekkim zamyśleniu. Podawane do końca życia siki nie zachęcały żadnego żeglarza. A może od razu cielsko wyrzucone na zbity pysk, nim zdołało ogrzać się tawernowym płomieniem? Phils nie darowałaby. To ona decydowała o tym, kto mógł doświadczyć tajemnic kryjących się pod sukienką, kto mógł ujrzeć rozpijaczone brązowe oczy chowające się w chaosie fal. Jemu chyba wydawało się, że zbyt dużo wie. Nie mogła odmówić mu fantazji, ale mimo wszystko mylił się w wielu kwestiach. Choć jak nagroda Philippa czuła się nader często. Pomieszana w kotle słodycz wydobywała nowe smaki z tej dziarskiej złośliwości. Doceniała tę grę. – Więc gdzie jest ten zwycięzca? A może to ty nim jesteś? – zapytała ciekawsko, zaczepiając jego ego. – Niby nie drań, ale do najbielszych wcale nie należysz, nie udawaj. Kim jesteś? – Padały wyroki, kobiece wnętrze rozgrzewało się w zaintrygowaniu, pozostając jednak w całkowitej gotowości do ataku. Nie myślała o tym, że znów robi ten sam błąd. Że otwarcie, odważnie wchodzi w ciemny las, a pewność zagłusza resztki rozsądku. Poprzednie potknięcia nie odebrały jej tej głupiej nieostrożności. Gdyby jednak, jak powiedział, faktycznie trzęsła portkami, ominęłoby ją zbyt wiele cennych doświadczeń, przydatnych twarzy pomagających jej zaistnieć w portowym gównie.
– Konkret potrafi więcej zdziałać niż te czarujące podchody – podsumowała, przesuwając lekko dłonią po swoim udzie. Czarusiów głodnych amorów czekać mógł tylko zawód. Byli nudni, działali wyniesionym z taniego romansu schematem. Przynajmniej większość. Jeśli ktokolwiek miał jej dotknąć i spotkać się z rzeczywistą rozkoszą w kobiecych oczach, nie mógł nawoływać romantycznym bajdurzeniem. To dobre dla tych różowych panienek z obrzydliwie bogatych pałacyków. Nie tego chciała Philippa Moss. Natomiast jemu łatwo było bronić się zrzucaniem na nią wyimaginowanych potrzeb. Dobrze więc. Mogli i iść w tę stronę. – Przyznaj, chciałbyś mnie ujrzeć na kolanach, zanurzającą pazury w twoich udach. Błagającą o ciepły dotyk – zamruczała z lekko przechyloną głową. Oczy wydawały się śmiać, choć lekko rozchylone usta wodziły na pokuszenie. – Ale nie jesteś aż taki wielki, bym mogła tego pragnąć – dodała gorzko, nieco kłamliwie. Czerpała przyjemność z tej dyskusji. Zresztą chyba nie ona jedna. – Dla ciebie to nie byłaby litość. – Bo przecież łatwo było ubierać w nią własne fantazje rodzące się przy mocniejszych porywach wiatru. Gdy jej zapach podsycany przez alkoholowe ciepło, docierał do jego zmysłów, gdy pieścił męską wyobraźnię. Nie okazywałby litości, byłaby jego nagrodą. O ile chciał o nią powalczyć. – Może kiedyś mnie spotkasz i się przekonasz – powiedziała, zagryzając później delikatne własne usta. Nie można było odsłaniać zbyt wielu kart. Nie miała zresztą ochoty na rozmowy o pracy. Piła prawdziwie w większości przypadków. Szczególnie z tymi, którzy zasługiwali na wyróżnienie. Zasługiwali na namiastkę zaufania Philippy.
– Nie wierzę – odpowiedziała, rzucając ostatnie spojrzenie na niedyskretnie przyglądającą się im zjawę. Spodziewała się, że polecą w podskokach na dworzec? Istniały dużo lepsze miejsca, w których ta dwójka mogła się zaraz znaleźć. Proszę, proszę – nie ustępował w kąsaniu swojej towarzyszki. Tej żywej. – Prędzej to ja pozbędę się ciebie. Więc kręci cię krew? Opowiedz mi więcej… – powiedziała w teatralnym zafascynowaniu, interpretując jego wredne uwagi po swojemu. Porozdzierane rajstopy mogły doprowadzić męskie marzenia na skraj. Musiałby się chyba zmusić do obrzydzenia.
Dokądkolwiek mieli się udać, czekała ich wędrówka. Nie pogardziłaby wydobyciem z niego jeszcze jednej tajemnicy. A może nawet i kilku. Zdecydowanie lubiła mieć w garści pakiet nietypowych informacji. Z czasem mogły okazać się bardzo cenne.
Mogli stąd odejść.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
-Wyglądam na takiego, który potrzebuje całego kociołka?- uniósł brew nie kryjąc fałszywej ciekawości odnośnie jej zdania na ów temat. Faktycznie nie upijał się nader szybko, jednakże przyjmowana każdego dnia dawka znacznie zmniejszała jego możliwości – chociaż do tego nigdy by się nie przyznał. -Dlaczego koniec? Nie miałem w planach zamarznąć na ławce, to nie w moim stylu.- wzruszył nonszalancko ramionami jasno stawiając sprawę. Nie pamiętał kiedy ostatnio zabalował tak bardzo, że stracił resztę kontroli oraz zdrowego rozsądku i obdzierając się z moralności oparł bezwładnie o metalowe oparcie. Znacznie trafniejszym spostrzeżeniem było, iż miał pozostać sam – cóż lubił samotność, nierzadko ją preferował, jednak skoro dziewczyna zdawała się nalegać… nie zamierzał nader długo dyskutować. Towarzystwa nie negował, ale też nigdy nie było ono dla niego czynnikiem priorytetowym. -To urocze, że tak się o mnie troszczysz.- dodał z kpiącym uśmiechem zatrzymując spojrzenie na jej twarzy, po czym upił łyk z piersiówki.
-Tak? W jaki sposób?- spytał szukając pomysłu, jak jedna czarownica – w dodatku wyglądająca na młodą – potrafiłaby stawić czoło bandzie bezwzględnych i zapewne pijanych bandytów. Czyżby miała jakiegoś asa w rękawie, a może najzwyczajniej w świecie znajomości? Istniała też opcja, że była w posiadaniu eliksirów, które w szybki sposób rozprawiłyby się z grupą osób lub zapewniły jej szybką ucieczkę; cenił ów gałęź magicznej sztuki, bowiem jej nieograniczone możliwości znacznie przydawały się w otwartej walce oraz tej opartej o ściśle utkaną taktykę. Gdyby nie jego zamiłowanie do klątw to z pewnością zająłby się truciznami, gdyż wszystkie środki niszczące drugiego człowieka, bez użycia zaklęć, wyjątkowo go fascynowały. -Powinienem się obawiać?- zaśmiał się pod nosem zerkając na nią kątem oka. Skoro była przekonana o własnej nieśmiertelności w dość niebezpiecznej okolicy, to ciekawe jak poradziłaby sobie na nokturnowskich uliczkach? Również bez szwanku? -Dlaczego wcześniej nie przyszło nam się poznać? Z twoich słów wynika, że nie są Ci obce rejony, których zwykle czarodzieje unikają.- zastanowił się przez moment próbując wrócić pamięcią do jakiejkolwiek sytuacji, w której mógł ów buźkę zobaczyć, jednakże nic nie przychodziło mu na myśl. Zwykle miał pamięć do rysów twarzy, bowiem w końcu to na owych „obrazach” wymyślał sobie nowy wizerunek, jaki przybierał podczas metamorfomagicznych zmian.
Ściągnął brwi na jej słowa i wykrzywił twarz w rzekomo urażonym wyrazie. -Po raz kolejny wysuwasz śmiałe wnioski. Czym sobie zasłużyłem na tak marną opinię?- oczywiście, że nie był nieskazitelny, można rzec, iż z pewnością większość społeczeństwa znając jego czyny od razu skazałaby na wieczny pobyt w nieistniejącym już Azkabanie. Nie dbał jednak o to, miał własną hierarchię wartości oraz priorytety, które były cenniejsze niżeli ludzkie życie – w szczególności te należące do wroga. Zawierzając swą lojalność sprawie nie wyobrażał sobie pobłażać tudzież ignorować wszelkich odchyłów od normalności, a za podobną przyjmował świat wolny od mugoli i szlam. Nawet jeśli droga ku celu wyznaczonego przez Czarnego Pana miała być nieustannie usłana trupami to nie dbał o to, liczył się jedynie sukces. -Czy to istotne kim jestem?- spytał finalnie upijając przy tym kolejny łyk ognistej.
Widział w jej oczach iskierki rozbawienia, kiedy bez większych skrupułów ujawniała przed nim jego rzekome pragnienia. Zwykle kobiety nie mówiły o podobnych równie otwarcie i starając się ubierać je w skojarzenia skazywały na domysły, których zwykle unikał. Wolał prowadzić dosadne dyskusje, bez zbędnych aluzji i jak widać dziewczyna podzielała jego zdanie w ów kwestii. Była taka na co dzień? Czy tylko wówczas przyjęła taką strategię? -Wolałbym, abyś wtedy zajęła się robotą, a nie zbędnym gadaniem.- zaśmiał się pod nosem unosząc wymownie brew. Od romantycznego czarusia było mu na tyle daleko, że nawet nie byłby skory oszukiwać kobiet odpowiednimi tekstami oraz czynami. Cechował się bezpośredniością, nierzadko postrzeganą jako czyste chamstwo, ale nie przyszło mu nawet do głowy, aby nad tym popracować. -Wiem, że chciałabyś, żebym przyznał Ci rację, jednak nie dam Ci tej satysfakcji.
Obejrzał się ostatni raz przez ramię i upewnił, iż zjawa postanowiła dać sobie z nimi spokój. Od samego początku jej obecność skazana była na porażkę, podobnie jak kąśliwe uwagi. Nie wierzył w ani jedno jej słowo; duchów nigdy nie obdarowywał chociażby niewielkim kredytem zaufania. Z jakiegoś powodu pozostawały na tym świecie i zatruwały innym życie, więc istniała marna szansa na ich czyste intencje.
Opuszczając Wierzbową Aleję skierował się wraz z nowo poznaną dziewczyną w kierunku centrum. Jeszcze nie miał konkretnego planu, gdzie się udadzą, jednakże tam było znacznie prościej znaleźć jakikolwiek bar czy inne interesujące ich miejsce. -Czyżby miało to związek z jakimś twoim fetyszem? Nie ukrywam, że wyciągnęłaś dość nietypowy wniosek.- krew… a raczej jej zapach był wyjątkowo fascynujący tylko wtedy, gdy należał do wroga.
-Tak? W jaki sposób?- spytał szukając pomysłu, jak jedna czarownica – w dodatku wyglądająca na młodą – potrafiłaby stawić czoło bandzie bezwzględnych i zapewne pijanych bandytów. Czyżby miała jakiegoś asa w rękawie, a może najzwyczajniej w świecie znajomości? Istniała też opcja, że była w posiadaniu eliksirów, które w szybki sposób rozprawiłyby się z grupą osób lub zapewniły jej szybką ucieczkę; cenił ów gałęź magicznej sztuki, bowiem jej nieograniczone możliwości znacznie przydawały się w otwartej walce oraz tej opartej o ściśle utkaną taktykę. Gdyby nie jego zamiłowanie do klątw to z pewnością zająłby się truciznami, gdyż wszystkie środki niszczące drugiego człowieka, bez użycia zaklęć, wyjątkowo go fascynowały. -Powinienem się obawiać?- zaśmiał się pod nosem zerkając na nią kątem oka. Skoro była przekonana o własnej nieśmiertelności w dość niebezpiecznej okolicy, to ciekawe jak poradziłaby sobie na nokturnowskich uliczkach? Również bez szwanku? -Dlaczego wcześniej nie przyszło nam się poznać? Z twoich słów wynika, że nie są Ci obce rejony, których zwykle czarodzieje unikają.- zastanowił się przez moment próbując wrócić pamięcią do jakiejkolwiek sytuacji, w której mógł ów buźkę zobaczyć, jednakże nic nie przychodziło mu na myśl. Zwykle miał pamięć do rysów twarzy, bowiem w końcu to na owych „obrazach” wymyślał sobie nowy wizerunek, jaki przybierał podczas metamorfomagicznych zmian.
Ściągnął brwi na jej słowa i wykrzywił twarz w rzekomo urażonym wyrazie. -Po raz kolejny wysuwasz śmiałe wnioski. Czym sobie zasłużyłem na tak marną opinię?- oczywiście, że nie był nieskazitelny, można rzec, iż z pewnością większość społeczeństwa znając jego czyny od razu skazałaby na wieczny pobyt w nieistniejącym już Azkabanie. Nie dbał jednak o to, miał własną hierarchię wartości oraz priorytety, które były cenniejsze niżeli ludzkie życie – w szczególności te należące do wroga. Zawierzając swą lojalność sprawie nie wyobrażał sobie pobłażać tudzież ignorować wszelkich odchyłów od normalności, a za podobną przyjmował świat wolny od mugoli i szlam. Nawet jeśli droga ku celu wyznaczonego przez Czarnego Pana miała być nieustannie usłana trupami to nie dbał o to, liczył się jedynie sukces. -Czy to istotne kim jestem?- spytał finalnie upijając przy tym kolejny łyk ognistej.
Widział w jej oczach iskierki rozbawienia, kiedy bez większych skrupułów ujawniała przed nim jego rzekome pragnienia. Zwykle kobiety nie mówiły o podobnych równie otwarcie i starając się ubierać je w skojarzenia skazywały na domysły, których zwykle unikał. Wolał prowadzić dosadne dyskusje, bez zbędnych aluzji i jak widać dziewczyna podzielała jego zdanie w ów kwestii. Była taka na co dzień? Czy tylko wówczas przyjęła taką strategię? -Wolałbym, abyś wtedy zajęła się robotą, a nie zbędnym gadaniem.- zaśmiał się pod nosem unosząc wymownie brew. Od romantycznego czarusia było mu na tyle daleko, że nawet nie byłby skory oszukiwać kobiet odpowiednimi tekstami oraz czynami. Cechował się bezpośredniością, nierzadko postrzeganą jako czyste chamstwo, ale nie przyszło mu nawet do głowy, aby nad tym popracować. -Wiem, że chciałabyś, żebym przyznał Ci rację, jednak nie dam Ci tej satysfakcji.
Obejrzał się ostatni raz przez ramię i upewnił, iż zjawa postanowiła dać sobie z nimi spokój. Od samego początku jej obecność skazana była na porażkę, podobnie jak kąśliwe uwagi. Nie wierzył w ani jedno jej słowo; duchów nigdy nie obdarowywał chociażby niewielkim kredytem zaufania. Z jakiegoś powodu pozostawały na tym świecie i zatruwały innym życie, więc istniała marna szansa na ich czyste intencje.
Opuszczając Wierzbową Aleję skierował się wraz z nowo poznaną dziewczyną w kierunku centrum. Jeszcze nie miał konkretnego planu, gdzie się udadzą, jednakże tam było znacznie prościej znaleźć jakikolwiek bar czy inne interesujące ich miejsce. -Czyżby miało to związek z jakimś twoim fetyszem? Nie ukrywam, że wyciągnęłaś dość nietypowy wniosek.- krew… a raczej jej zapach był wyjątkowo fascynujący tylko wtedy, gdy należał do wroga.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
– Możliwe – odparła krótko. Nie znała gościa. Przypadek sprawił, że stanęli sobie na drodze w tym mrocznym, mistycznym miejscu, które z zadziwiającą łatwością umiało wywołać na jej ramionach gęsią skórkę. Chyba że to on miał swój udział w tym, choć szczerze wątpiła. Nie miękły jej kolana przy pierwszym lepszym przystojniaku. Dowody na wspomnianej części kończyny mogłyby co prawda wskazywać na co innego, ale ważne, że sama panowała nad sytuacją. Nie byłaby sobą, gdyby nie zareagowała alergicznie na wspomnienie domniemanej troski. Prychnęła więc, przy tym lekko kręcąc głową. – Rozejrzyj się. Masz tylko mnie – odpowiedziała po chwili, pozwalając sobie na uśmiech, który miał pokrzepić męskie serce. Podzieliła się z nim również dość naokoło swoimi myślami. Z góry skazała go na łatę samotnika, wróżąc, że oto stała się ostatnią osobą, która mogła go ochronić przed samotnością, przed piersiówką pozbawioną dna, wsysającą łyk za łykiem jego duszę. A może już zaczynała biadolić jak portowe moczymordy o poranku?
– Znam doki, znam ludzi z doków. Znam mężczyzn – powiedziała, spoglądając na niego nieco prowokująco. Rzucała wyzwanie? Najpewniej nie wyglądała na taką, która pieprzy frazesy. Wiedziała, o czym mówi. Znała wszystkie gęby panoszące się po dzielnicy portowej. Wielu z nich wiedziało, że oto mają przed sobą najczulsze ucho w okolicy i język – bardzo niebezpieczny. Umiała wkręcić człowieka na statek, umiała go też z tego statku wykurzyć, pozostając w dobrej komitywie z wieloma kapitanami. Minęły lata grząskiej niepewności, kiedy to rumieniła się na głodne spojrzenie pierwszego lepszego samca, minęły czasy, gdy oblewał ją zimny pot, gdy czyjeś kroki nocną porą szarpały jej cień nad brzegiem Tamizy. Choć gdy mowa o tym drugim, to po ostatnich wydarzeniach poważnie zszargana została jej pewność siebie. Wyjątkowo drażniące uczucie bezradności postanowiło rozgościć się między jej myślami. Pracowała jednak nad tym, wierząc, że wzmocni swoją siłę i któregoś dnia da im wszystkim popalić. Temu cwaniaczkowi tutaj także. – I mam swoje sposoby – dokończyła z nutką dumy. Ostatecznie wystarczyło odpowiednio nacisnąć, trochę zmanipulować i pogrozić zaprzyjaźnionymi osiłkami. Zwykle działało. Gorzej jak przyszło jej zmierzyć się z kimś, kto nigdy jej nie widział.
– Nie jestem groźna. Chyba że bardzo się będziesz o to starał – powiedziała, brnąc w tę zawadiacką grę, która przychodziła im z taką łatwością. Lawirowali między niepewnymi i zarazem odważnymi półsłówkami, a mnożące się interpretacje mogły… zwodzić. Zdecydowanie bardziej wolała jednak szczyptę niepewności zmieszać ze słodkim zaintrygowaniem. Zapominała w mig o dawnej irytacji i piekących kolanach. Phils nie lubiła okazywać słabości, zbyt wiele lat spędziła na użalaniu się nad losem biednej sieroty pozbawionej mocy. Dziś wiedziała, że tę moc posiada i nie zamierzała się hamować. Wiele rzeczy było w zasięgu jej ręki. Wystarczyło sięgnąć. – Mijaliśmy się, drogi… – urwała, stawiając na końcu niewidzialny znak zapytania. Jak miał na imię? Albo jak pozwoli jej siebie nazywać? Mógłby skłamać, rzucić przypadkowy pseudonim niezespolonym z jego przystojnym obliczem. Nie ufali sobie przecież, ale byłoby miło móc usłyszeć jakiekolwiek imię. – Jestem dziewczyną z portu, inne niefortunne rejony są mi raczej obce. Jak ten – wyjaśniła, tłumacząc, że jej podróże kończyły się na ostatniej dokowej uliczce. Unikała drogich dzielnic, nie podróżowała raczej poza miasto. – A ty skąd jesteś? – spytała jednak, czując, że to dobry moment, by dowiedzieć się o nim więcej. Ostatecznie ich rozmowa przeciągała się, a tego przecież nie zakładała. Nieznajomy ciekawił ją i chociaż przed samą sobą się z tym nie zamierzała kryć. Przed nim chyba też zdradzała nieco więcej, niż planowała.
– To wcale nie jest marna opinia. Nie ma ludzi tylko złych i tylko dobrych. Wszyscy panoszymy się między dwoma skrajnościami. Spychani na lewo, spychani na prawo – oznajmiła, ściągając kolano ze swojego uda. O wiele swobodniej poczuła się, gdy nogi przestawały się krzyżować w dziwnie pozamykanej pozie. Przecież się nie bała. Nie miała czego, prawda? – No proszę. Musiałbyś zasłużyć najpierw na tę… robotę – oświadczyła bez skrępowania. Ostatecznie rozmawiali już bardzo śmiało, pozwalając sobie na pikantne dwuznaczności. Niby półżartem, ale było w tym coś intrygującego. On był intrygujący, choć nie grzeszył manierami. Moss nigdy jednak ich nie szukała aż do tego stopnia, by dopiero one miały otwierać jej drogę ku przyjemnościom. – Nie dasz – podsumowała dość rozbawiona, gdy wspomniał o satysfakcji. Może nie dziś, może nie teraz i nie na tej ławce, ale przeciwnie do ich słów – kiedyś mógłby pozwolić jej poczuć słodki zapach triumfu.
– Moim fetyszem na pewno nie jest krew – wyjawiła, podążając razem z nim ciemną alejką. Za nimi nawoływał duch, ale żadne z nich nie zaprzątało sobie już tym głowy. Philippa skupiła się na towarzyszącym jej mężczyźnie. – Ale wciąż nie wiem, czy ty dostrzegasz w niej coś niezwykłego… – zaczepiła, nie nabierając się jednak na dość wymijającą odpowiedź. Ten dialog zmierzał w dziwnym kierunku, choć wyraźnie jej się to podobało. Nudne teksty wychodziły jej bokiem po długich wieczorach spędzanych w tawernie.
zt x2
– Znam doki, znam ludzi z doków. Znam mężczyzn – powiedziała, spoglądając na niego nieco prowokująco. Rzucała wyzwanie? Najpewniej nie wyglądała na taką, która pieprzy frazesy. Wiedziała, o czym mówi. Znała wszystkie gęby panoszące się po dzielnicy portowej. Wielu z nich wiedziało, że oto mają przed sobą najczulsze ucho w okolicy i język – bardzo niebezpieczny. Umiała wkręcić człowieka na statek, umiała go też z tego statku wykurzyć, pozostając w dobrej komitywie z wieloma kapitanami. Minęły lata grząskiej niepewności, kiedy to rumieniła się na głodne spojrzenie pierwszego lepszego samca, minęły czasy, gdy oblewał ją zimny pot, gdy czyjeś kroki nocną porą szarpały jej cień nad brzegiem Tamizy. Choć gdy mowa o tym drugim, to po ostatnich wydarzeniach poważnie zszargana została jej pewność siebie. Wyjątkowo drażniące uczucie bezradności postanowiło rozgościć się między jej myślami. Pracowała jednak nad tym, wierząc, że wzmocni swoją siłę i któregoś dnia da im wszystkim popalić. Temu cwaniaczkowi tutaj także. – I mam swoje sposoby – dokończyła z nutką dumy. Ostatecznie wystarczyło odpowiednio nacisnąć, trochę zmanipulować i pogrozić zaprzyjaźnionymi osiłkami. Zwykle działało. Gorzej jak przyszło jej zmierzyć się z kimś, kto nigdy jej nie widział.
– Nie jestem groźna. Chyba że bardzo się będziesz o to starał – powiedziała, brnąc w tę zawadiacką grę, która przychodziła im z taką łatwością. Lawirowali między niepewnymi i zarazem odważnymi półsłówkami, a mnożące się interpretacje mogły… zwodzić. Zdecydowanie bardziej wolała jednak szczyptę niepewności zmieszać ze słodkim zaintrygowaniem. Zapominała w mig o dawnej irytacji i piekących kolanach. Phils nie lubiła okazywać słabości, zbyt wiele lat spędziła na użalaniu się nad losem biednej sieroty pozbawionej mocy. Dziś wiedziała, że tę moc posiada i nie zamierzała się hamować. Wiele rzeczy było w zasięgu jej ręki. Wystarczyło sięgnąć. – Mijaliśmy się, drogi… – urwała, stawiając na końcu niewidzialny znak zapytania. Jak miał na imię? Albo jak pozwoli jej siebie nazywać? Mógłby skłamać, rzucić przypadkowy pseudonim niezespolonym z jego przystojnym obliczem. Nie ufali sobie przecież, ale byłoby miło móc usłyszeć jakiekolwiek imię. – Jestem dziewczyną z portu, inne niefortunne rejony są mi raczej obce. Jak ten – wyjaśniła, tłumacząc, że jej podróże kończyły się na ostatniej dokowej uliczce. Unikała drogich dzielnic, nie podróżowała raczej poza miasto. – A ty skąd jesteś? – spytała jednak, czując, że to dobry moment, by dowiedzieć się o nim więcej. Ostatecznie ich rozmowa przeciągała się, a tego przecież nie zakładała. Nieznajomy ciekawił ją i chociaż przed samą sobą się z tym nie zamierzała kryć. Przed nim chyba też zdradzała nieco więcej, niż planowała.
– To wcale nie jest marna opinia. Nie ma ludzi tylko złych i tylko dobrych. Wszyscy panoszymy się między dwoma skrajnościami. Spychani na lewo, spychani na prawo – oznajmiła, ściągając kolano ze swojego uda. O wiele swobodniej poczuła się, gdy nogi przestawały się krzyżować w dziwnie pozamykanej pozie. Przecież się nie bała. Nie miała czego, prawda? – No proszę. Musiałbyś zasłużyć najpierw na tę… robotę – oświadczyła bez skrępowania. Ostatecznie rozmawiali już bardzo śmiało, pozwalając sobie na pikantne dwuznaczności. Niby półżartem, ale było w tym coś intrygującego. On był intrygujący, choć nie grzeszył manierami. Moss nigdy jednak ich nie szukała aż do tego stopnia, by dopiero one miały otwierać jej drogę ku przyjemnościom. – Nie dasz – podsumowała dość rozbawiona, gdy wspomniał o satysfakcji. Może nie dziś, może nie teraz i nie na tej ławce, ale przeciwnie do ich słów – kiedyś mógłby pozwolić jej poczuć słodki zapach triumfu.
– Moim fetyszem na pewno nie jest krew – wyjawiła, podążając razem z nim ciemną alejką. Za nimi nawoływał duch, ale żadne z nich nie zaprzątało sobie już tym głowy. Philippa skupiła się na towarzyszącym jej mężczyźnie. – Ale wciąż nie wiem, czy ty dostrzegasz w niej coś niezwykłego… – zaczepiła, nie nabierając się jednak na dość wymijającą odpowiedź. Ten dialog zmierzał w dziwnym kierunku, choć wyraźnie jej się to podobało. Nudne teksty wychodziły jej bokiem po długich wieczorach spędzanych w tawernie.
zt x2
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ta część duszy zmarłej, która została na Ziemi, miała już serdeczne dosyć zajmującego jej ławkę duetu. Nie miała ochoty ich słuchać, zazdroszcząc im życia i nadchodzących miłości. Choć dopiero co mówiła cokolwiek, byleby tylko para sobie poszła, w niekoniecznie logicznym umyślnie ducha przepowiednie zaczęły zmieniać się w prawdę. W coś, co powinni naprawdę szczerze rozważyć, nawet jeśli zmarła dziewczyna dopiero co to wymyśliła.
Może za życia była jasnowidzem? Nie pamiętała, nie wiedziała, czy na pewno, ale była w tej chwili przekonana, że tak. Drew i Philippa nie byli przecież pierwszymi, którzy przyszli na ławeczkę, aby dostać przepowiednie. Dziewczyna nie miała jak zweryfikować, czy jej poprzednie bajdorzenia okazały się prawdą, ale z każdą mijającą chwilą była coraz bardziej przekonana, że tak. Że daje ludziom miłość… mimo że sama jej nigdy nie zaznała.
Myśl ta doprowadziła dziewczynę do tak depresyjnego stanu, że nie była już nawet w stanie słuchać czy przebywać w okolicy pary. Po jej policzkach popłynęły rzewne łzy, a duch zaczął krążyć wokół ławeczki, próbując odlecieć jak najdalej. Dusza była jednak przywiązana do tej okolicy i choć ze wszystkich sił próbowała, nie była w stanie odejść nigdzie dalej. Przeklinała Merlina, chciała uciekać i krzyczeć, ale im bardziej próbowała, tym słabiej się czuła. Niematerialne serce bolało ją jeszcze bardziej, gdy do jej uszu dotarły kpiny Drew. Przecież mówiła im p r a w d ę! Czemu nie chcieli jej wierzyć? Czemu byli tacy okrutni?
Nie miała nawet siły, aby próbować ich straszyć i irytować. Myśli ducha zaczęły krążyć wokół samobójczych planów. Mogłaby skoczyć z mostu albo choćby z tej ławki. Podciąć sobie żyły? Ubrać się ładnie i wziąć jakiś mocny lek. Ciekawe, ile osób w ogóle zwróciłoby uwagę na jej odejście?
Szloch wstrząsnął ciałem duszki, gdy uświadomiła sobie, że n i k t. Nikt, bo przecież była martwa! Ale żywa jednocześnie. I choćby to było jej największe pragnienie nie mogła się zabić, po prostu nie mogła… Ach, ten los, czemu musiał być dla niej taki okrutny? Nie zaznała życia, nie poznała prawdziwej śmierci. Tkwiła tu, w tym dziwnym stanie, a jej jedynym sensem istnienia było dawanie innym szansy na prawdziwą miłość… której ona sama nigdy nie zaznała.
Spoglądała na parę, gdy ta ruszyła w nieznane, szukając własnego przeznaczenia. Obserwowała, jak znikają w oddali, aby podejść do ławeczki, usiąść na niej i ukryć głowę w dłoniach. A potem szlochać. Najlepiej aż do końca świata.
| zt
Może za życia była jasnowidzem? Nie pamiętała, nie wiedziała, czy na pewno, ale była w tej chwili przekonana, że tak. Drew i Philippa nie byli przecież pierwszymi, którzy przyszli na ławeczkę, aby dostać przepowiednie. Dziewczyna nie miała jak zweryfikować, czy jej poprzednie bajdorzenia okazały się prawdą, ale z każdą mijającą chwilą była coraz bardziej przekonana, że tak. Że daje ludziom miłość… mimo że sama jej nigdy nie zaznała.
Myśl ta doprowadziła dziewczynę do tak depresyjnego stanu, że nie była już nawet w stanie słuchać czy przebywać w okolicy pary. Po jej policzkach popłynęły rzewne łzy, a duch zaczął krążyć wokół ławeczki, próbując odlecieć jak najdalej. Dusza była jednak przywiązana do tej okolicy i choć ze wszystkich sił próbowała, nie była w stanie odejść nigdzie dalej. Przeklinała Merlina, chciała uciekać i krzyczeć, ale im bardziej próbowała, tym słabiej się czuła. Niematerialne serce bolało ją jeszcze bardziej, gdy do jej uszu dotarły kpiny Drew. Przecież mówiła im p r a w d ę! Czemu nie chcieli jej wierzyć? Czemu byli tacy okrutni?
Nie miała nawet siły, aby próbować ich straszyć i irytować. Myśli ducha zaczęły krążyć wokół samobójczych planów. Mogłaby skoczyć z mostu albo choćby z tej ławki. Podciąć sobie żyły? Ubrać się ładnie i wziąć jakiś mocny lek. Ciekawe, ile osób w ogóle zwróciłoby uwagę na jej odejście?
Szloch wstrząsnął ciałem duszki, gdy uświadomiła sobie, że n i k t. Nikt, bo przecież była martwa! Ale żywa jednocześnie. I choćby to było jej największe pragnienie nie mogła się zabić, po prostu nie mogła… Ach, ten los, czemu musiał być dla niej taki okrutny? Nie zaznała życia, nie poznała prawdziwej śmierci. Tkwiła tu, w tym dziwnym stanie, a jej jedynym sensem istnienia było dawanie innym szansy na prawdziwą miłość… której ona sama nigdy nie zaznała.
Spoglądała na parę, gdy ta ruszyła w nieznane, szukając własnego przeznaczenia. Obserwowała, jak znikają w oddali, aby podejść do ławeczki, usiąść na niej i ukryć głowę w dłoniach. A potem szlochać. Najlepiej aż do końca świata.
| zt
I show not your face but your heart's desire
18 września 1957
Multon wybrała miejsce osobliwe. Przylegające do dumnej ściany Gerrards Cross, wierzbowa aleja roztaczała wokół przyjemny aromat świeżości, ponure, sięgające ziemi gałęzie wiecznie zdawały się jednak zawodzić. Tkwił w nich niewypowiedziany, zamrożony przez czas smutek. Wspólną siłą tworzyły kurtynę wiotkich gałęzi delikatnie dotykających ziemi, porośniętych gęstą zielenią soczystych, letnich liści wygrzewających się w promieniach zachodzącego już słońca.
Niebo spowiła wieńcząca kolejną partię doby czerwień, pozostałości bladej pomarańczy i jaskrawej żółci rozpościerały się bezpośrednio nad linią horyzontu leniwego, uspokojonego ostatnimi czasy miasta. Londyn tętnił teraz jedynie magicznym żywotem. Choć w kanałach i cieniach wciąż skrywać mogła się garstka przerażonych, zawistnych mugoli, wznoszone przez ich oddech chwasty również zostaną niebawem wyplenione, to tylko kwestia metodycznego działania - ze świadomością bezpiecznego mikroświata Wren przechadzała się zatem ulicami brytyjskiej stolicy, cieszyła wzrok magicznymi szatami widocznymi na sylwetkach mijanych pośród odbudowanej architektury, różdżkami dzierżonymi w dłoniach. Krok po kroku, przystając co jakiś czas, by nabrać więcej oddechu czy pozwolić zmęczonemu regeneracją organizmowi odsapnąć, ulicami miasta dotarła wreszcie do wierzbowego dominium, gdzie czekać na nią winna Multon.
Choć w liście zastrzegła, by Elvira zjawiła się punktualnie, sama do ostatniej ławeczki zmierzała pięć, może dziesieć minut po czasie - nie z premedytacji, lecz dlatego, że wysiłek zmuszał ją do czynienia regularnych, króciutkich przerw. Z dłonią zaciśniętą na pasku skórzanej torby przemierzała królestwo pochylonych drzew, z pewną ulgą dostrzegając znajomą, jasną czuprynę odznaczającą się w cieniu niby zapomnianej przez los otoczki. Piękno alei zdawało się tu ginąć. Wszystko wydawało się szare, pozbawione tchnienia, pozbawione nadziei; co za zaskakujący wybór tła spotkania, przemknęło Wren przez myśl, gdy zbliżała się do oczekującej jej Elviry. Wynikało z pragnienia prywatności? Z ulubienia sobie dramaturgii porzuconych zakątków? Cokolwiek kierowało uzdrowicielką, cóż, mogła to zrozumieć. Wokół było spokojnie. Wiatr wiał delikatnie, ledwie muskał dziwnie chłodną ziemię, zaś promienie słońca nie przedzierały się wcale przez kurtynę odgradzających je od zachodu drzew. Azjatka odetchnęła głęboko, uspokajała zmęczone fizycznym wysiłkiem ciało, zanim w pełni stanęła obok Elviry, patrząc na nią spod kurtyny gęstych, czarnych rzęs. Multon wyglądała dobrze. Zdrowo.
- Byłabym wcześniej, ale nogi odmawiały posłuszeństwa - wyjaśniła krótko. Od czasu nieszczęśliwego wypadku w lesie, przy chatce martwego od dawien dawna myśliwego, częściej wypoczywała. Leżała, siedziała, czytała książki, poszukując w nich odpowiedzi na temat nagłej eksplozji swej magii, coraz dokładniej polerując hipotezę bazującą na rzuconej nań klątwie. - Czemu tu? - zapytała, skora ukoić rozbudzoną ciekawość, zanim z głośnym, pełnym nieukrywanej ulgi westchnieniem zajęła miejsce obok blondynki, rozprostowując kończyny. Drewno siedzenia wydawało się zimniejsze, niż mogłaby przypuszczać. Czy w ogóle nie skąpało go wcześniej słońce, nie nagrzało zakrzywionych desek? Wren skrzywiła się lekko, zdjęła z ramienia ciążącą torbę wykonaną z czarnej skóry i odstawiła ją na kawałek wolnej przestrzeni obok siebie, wzrok znów lokując w Elvirze. - Specyficzna aura, bardzo. Ale podoba mi się - przyznała beznamiętnie. Ciemnobrązowa, cienka sukienka zdawała się idealnie zlewać ze szlachetnym kolorem ławy, włosy natomiast skrupulatnie przykrywały lewą stronę głowy, przykrywały ją przed całym światem, nawet przed Multon. - Mam nadzieję, że nie kazałaś mi tu przyjść tylko po to, by wyłożyć profilaktykę opieki nad blizną - podjęła zaraz z przekąsem, pijąc do wymienianych wcześniej treści. Pytania o stan jej ucha, kanału słuchowego, były przecież motorem odpowiedzialnym za przybycie pierwszego listu; czy były motywacją jedyną? Tego Azjatka chciała się dowiedzieć.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dla Elviry każde miejsce na spotkanie było właściwe, o ile zapewniało spokój i dyskrecję. W okolicach centralnego Londynu i Ulicy Pokątnej, gdzie mieszkały obie, nawet teraz, w czasach nowej, czystej od szlamu stolicy, o takich warunkach można by co najwyżej pomarzyć. Nie zamierzała zapraszać Chang do Boreham, bo jej obecność na terenie pałacu zdała się nadszarpywać jej grzeczny (fałszywy) wizerunek, a zresztą - Azjatka nie raz wpraszała się tam sama, nie będzie jej dodatkowo zachęcać. Słynna wśród magów aleja wierzbowa zdała się dobrym wyborem, bo w najdalszych częściach zagajników nie szło uświadczyć żywego ducha, a lato chyliło się już ku końcowi, czemu więc miałaby nie skorzystać z ostatnich cieplejszych wieczorów? Owszem, Elvira nie należała do tych, które spędzały czas na samotnych spacerkach i pikniczkach, jak już gdzieś szła, to zwykle w jakimś celu, samotnie. Być może po tylu latach braku towarzystwa zazdrośnie podczepiła się pod jedną z niewielu wiedźm, która nie była ani słaba ani żałosna, przy której mogła być sobą bezprecedensowo, nie myśleć o tym, co mówi, zrelaksować się.
Na tej ostatniej ławce było chłodniej niż w pozostałej części alei, wierzby zdawały się wisieć niżej, ponuro zamiatać ziemię długimi witkami. Trawa była bardziej blada niż zielona, powietrze rzadsze, za plecami co jakiś czas słyszała ponure zawodzenie mieszkającego tu ducha. Towarzystwo jednej zjawy nie przeszkadzało jednak Elvirze tak, jak mogliby przeszkadzać przypadkowi przechodnie, zakochane pary, czy baby z dziećmi. Wieczór był piękny, niebo pomarańczowo-różowe. Ludzie wychodzili pewnie zaczerpnąć świeżości, a ona miała w planach tylko się napić i podrażnić nieco ze swą ulubioną gąską. Zająć głowę, bo odkąd otrzymała zaproszenie na odbywające się wkrótce spotkanie, mnożyło się w niej niepotrzebnych wątpliwości.
I wreszcie dostrzegła Chang na horyzoncie, kuśtykającą w stronę ławki jak staruszka z krańcową niewydolnością serca. Elvira obserwowała ją z nieskrywanym uśmiechem drwiny, rozłożona wygodnie, z jedną ręką przełożoną przez oparcie. Tym razem nie wyglądała równie upokarzająco, co w Boreham, zrzuciła pastele i aksamity, na nowo opatulając się w czerń przetartego płaszcza i ciężką, bordową szatę, wirującą wokół płaskich kozaków.
- Może powinnaś zaopatrzyć się w laskę? - zasugerowała z pozorną łagodnością. - Taką drewnianą, z wygodną rączką? Jak się potkniesz daleko od domu, to kto wie, czy dasz jeszcze radę wstać? - drażniła się, w rzeczywistości wiedząc, że gdyby sama znalazła się na miejscu Wren, pewnie wykorzystywałaby ów laskę tylko jako dodatkowy środek obronny do łamania ludziom nosów. - Bo nikt nam tu nie będzie przeszkadzał - odpowiedziała zgodnie z prawdą, kiedy dziewczyna opadła obok, ogrzewając suche powietrze swym pogłębionym oddechem i słodką wonią mydła. Pokręciła głową, przewidując, że Wren od razu przejdzie do pytań. - A co, nie zależy ci na zdrowiu? Wolisz, żeby potem nowe ucho źle się przyjęło i już na zawsze zostało krzywe? - Parsknęła, sięgając po własną torbę i wyciągając z niej wysoką butelkę z alkoholem o zielonkawej barwie. - Zresztą, czego ja się spodziewałam? Że dotrze do ciebie powaga badań kontrolnych po urazach? Nie chcesz rzeczowej konsultacji, to możemy ją pominąć i przejść od razu do picia. Może twoje fusy z kawy i szczurze wnętrzności przepowiedzą ci zdrowie, tak jak mi przepowiedziały zgubę. - Uśmiechnęła się ostro, różdżką odkorkowując butelkę. - No co, szeptuszko? Myślisz, że twoje dramatyczne przepowiadanki robią na mnie wrażenie? Zazdrość tak cię już spala, że czekasz tylko, aż mi się powinie noga? Wren, zacznij może patrzeć na własną ścieżkę, bo im bardziej oglądasz się za mną, tym większa szansa, że zboczysz w rynsztok - Wbrew swoim ciętym słowom, swobodnym gestem tknęła ją łokciem i wyciągnęła do niej butelkę, uprzednio samej ciągnąc z niej spory łyk. - Laudanum, piłaś kiedyś? Niektórzy mówią na nie alkohol uzdrowicieli. Sherry, opium, trochę ziół. Odpręża.
Nie skończyła mówić, lecz w pół zdania wciął jej się duch. Zjawa zmaterializowała się po drugiej stronie Wren i zawodziła wniebogłosy, co jakiś tylko czas odrywając widmowe palce od twarzy i spoglądając na nie dwie z nieskrywaną nienawiścią. O ludzie.
Na tej ostatniej ławce było chłodniej niż w pozostałej części alei, wierzby zdawały się wisieć niżej, ponuro zamiatać ziemię długimi witkami. Trawa była bardziej blada niż zielona, powietrze rzadsze, za plecami co jakiś czas słyszała ponure zawodzenie mieszkającego tu ducha. Towarzystwo jednej zjawy nie przeszkadzało jednak Elvirze tak, jak mogliby przeszkadzać przypadkowi przechodnie, zakochane pary, czy baby z dziećmi. Wieczór był piękny, niebo pomarańczowo-różowe. Ludzie wychodzili pewnie zaczerpnąć świeżości, a ona miała w planach tylko się napić i podrażnić nieco ze swą ulubioną gąską. Zająć głowę, bo odkąd otrzymała zaproszenie na odbywające się wkrótce spotkanie, mnożyło się w niej niepotrzebnych wątpliwości.
I wreszcie dostrzegła Chang na horyzoncie, kuśtykającą w stronę ławki jak staruszka z krańcową niewydolnością serca. Elvira obserwowała ją z nieskrywanym uśmiechem drwiny, rozłożona wygodnie, z jedną ręką przełożoną przez oparcie. Tym razem nie wyglądała równie upokarzająco, co w Boreham, zrzuciła pastele i aksamity, na nowo opatulając się w czerń przetartego płaszcza i ciężką, bordową szatę, wirującą wokół płaskich kozaków.
- Może powinnaś zaopatrzyć się w laskę? - zasugerowała z pozorną łagodnością. - Taką drewnianą, z wygodną rączką? Jak się potkniesz daleko od domu, to kto wie, czy dasz jeszcze radę wstać? - drażniła się, w rzeczywistości wiedząc, że gdyby sama znalazła się na miejscu Wren, pewnie wykorzystywałaby ów laskę tylko jako dodatkowy środek obronny do łamania ludziom nosów. - Bo nikt nam tu nie będzie przeszkadzał - odpowiedziała zgodnie z prawdą, kiedy dziewczyna opadła obok, ogrzewając suche powietrze swym pogłębionym oddechem i słodką wonią mydła. Pokręciła głową, przewidując, że Wren od razu przejdzie do pytań. - A co, nie zależy ci na zdrowiu? Wolisz, żeby potem nowe ucho źle się przyjęło i już na zawsze zostało krzywe? - Parsknęła, sięgając po własną torbę i wyciągając z niej wysoką butelkę z alkoholem o zielonkawej barwie. - Zresztą, czego ja się spodziewałam? Że dotrze do ciebie powaga badań kontrolnych po urazach? Nie chcesz rzeczowej konsultacji, to możemy ją pominąć i przejść od razu do picia. Może twoje fusy z kawy i szczurze wnętrzności przepowiedzą ci zdrowie, tak jak mi przepowiedziały zgubę. - Uśmiechnęła się ostro, różdżką odkorkowując butelkę. - No co, szeptuszko? Myślisz, że twoje dramatyczne przepowiadanki robią na mnie wrażenie? Zazdrość tak cię już spala, że czekasz tylko, aż mi się powinie noga? Wren, zacznij może patrzeć na własną ścieżkę, bo im bardziej oglądasz się za mną, tym większa szansa, że zboczysz w rynsztok - Wbrew swoim ciętym słowom, swobodnym gestem tknęła ją łokciem i wyciągnęła do niej butelkę, uprzednio samej ciągnąc z niej spory łyk. - Laudanum, piłaś kiedyś? Niektórzy mówią na nie alkohol uzdrowicieli. Sherry, opium, trochę ziół. Odpręża.
Nie skończyła mówić, lecz w pół zdania wciął jej się duch. Zjawa zmaterializowała się po drugiej stronie Wren i zawodziła wniebogłosy, co jakiś tylko czas odrywając widmowe palce od twarzy i spoglądając na nie dwie z nieskrywaną nienawiścią. O ludzie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Gdyby nie wyraźne, wciąż świeże wspomnienie zmieniającej się formy, mogłaby pomyśleć, że spotkanie Elviry w Boreham było jedynie snem. Koszmarem skąpanym pośród zawistnych falban i aksamitów, wstęg jedwabiu szybujących w powietrzu, otulających pieczołowicie jej zazdrość. Ale transmutacja pozostawiła w niej głębokie piękno - odrzuciła jakiekolwiek szepty sennej wizji, przeistaczając ręce w pokryte piórami skrzydła, zgrabne nogi w pokraczne, gęsie nóżki, zaś mające wiele do powiedzenia usta - w dziób wydający z siebie skrzeczące odgłosy. Niosły się echem po pałacu, najpierw wynikające z szoku, później premedytacji, by finalnie zwieńczyć się pełnym własnego, skrzętnie skrytego rozbawienia zainteresowaniem, nim zaklęcie dobiegło końca i ponownie oddało jej ludzką postać. Dziś Elvira wyglądała niepomiernie lepiej niż tamtego dnia, w oranżerii Selwynów. Bawełniana, różana sukienka przywdziana przez strach na wróble miała szansę stać się co najwyżej parodią, przejaskrawioną karykaturą; w ten sposób, jedynie ten, można było zatem postrzegać przywdziewającą wystawne fatałaszki Multon.
- Może powinnam po prostu chodzić z tobą pod rękę? - skontrowała ją beznamiętnie, głosem jednak miękkim i właściwie chyba przyjemnie brzmiącym, pozbawionym drwiny, jaka cechowała melodię uzdrowicielki. Wren nie miała jeszcze siły boksować się z nią wokalnie. Na to nadejdzie czas, musiała najpierw odpocząć, odsapnąć, złapać oddech; jej ciało z trudem znosiło również powoli dochodzące do głosu emocje. Furię, której wymagała od niej Deirdre. Złość, która miała poprowadzić ją do pierwszych śladów biegłości w sięgnięciu po moce ciemne, zatrważające, potężne; w zaciszu własnego domu Azjatka kultywowała w sobie te demony, pozwalała im wypełznąć na powierzchnię, wychylić się zza marmurowych masek i dusić ją od środka. Nieprzyzwyczajona na co dzień do tak obezwładniających uczuć, ponosiła tego cenę, choć mimo wszystko, wbrew pozorom, niewielką - jeśli cierpieć na początku miało samo ciało, trudno. Umysł karmiła natomiast czarnomagiczną wiedzą. Starymi manuskryptami, księgami poleconymi przez Mericourt. Przynajmniej w ten sposób szlifowała siebie samą od spotkania do spotkania, podczas gdy organizm, choć dręczony co chwila nowymi wybrykami, dochodził powoli do pełni władz.
Monolog wydobywający się z gardła złotowłosej kobiety był podobną torturą. Wren momentalnie skrzywiła się na jego dźwięk, odwróciła głowę do boku, spojrzenie lokując w pochylonej w ich kierunku wierzbie z przeciwnej strony popękanego tu bruku alei. Jej gałęzie kołysały się ponuro, trochę być może złowrogo, tchnieniem leniwego wiatru raz po raz rysując przypadkowe wzory na pokrytym piachem podłożu.
- Daj spokój, bo odpadnie mi drugie ucho - mruknęła ze zmęczeniem, już bez słowa później sięgając po spoczywającą najbliżej dłoń Elviry. Ścisnęła ją delikatnie, palce splotła z palcami, wzrok uparcie utkwiwszy w szarym krajobrazie malującym się przed nimi, jakby wmawiając sobie, że drobny gest bliskości nie będzie prawdziwy, nie będzie rzeczywisty, dopóki nie zarejestrują jego istnienia własne, niemal czarne tęczówki. Uzdrowicielka mówiła za dużo. Za głośno. Czyżby w ostatnim czasie spotkała się z Frances? Gdzieś w głowie Azjatki dźwięczały podobne zarzuty wystosowane już podczas pierwszych minut schadzki nad sadzawką żaberta w magicznym zoo, gdy nie dane było jej nawet przygotować się na nadchodzący ostrzał przeróżnych wątków i niezadowoleń. Elvira wydawała się patern ten powtarzać. - Myślałam, że laudanum to jakaś maść - przyznała po chwili. - Nie piłam. Dobre to chociaż? Ignominia tym razem ci nie wystarczy? - Ciemne oczy błysnęły ni to powracającym rozdrażnieniem, ni rozbawieniem; ale ucho - najwyraźniej musiało dziś jej odpaść. Czarownica drgnęła lekko na niespodziewany widok materializującej się obok nich zjawy, która zawyła donośnie; młoda kobieta, półtransparentna, śliczna, ale okrutnie nieszczęśliwa, wydawała się zapłakać jeszcze głośniej, gdy zobaczyła ich splecione ze sobą dłonie. Utkana z nici zaświatów forma otoczyła je kręgiem zbyt ciasnym, zbyt inwazyjnym, a zimne powietrze daleko poniosło echo jej szlochu.
- Bądźcie szcz-szczęśliwe, do końca, ach, b-będziecie. Widzę to tak wyraźnie, jak czuję r-rozdzierający me serce ból - załkała, oczy zasłoniwszy jedną dłonią, drugą natomiast wręcz teatralnie odrzucając w bok, jakby za moment miała przed nimi zemdleć. - Nie to co j-ja, ach, moje c-ciało jest zimne, gnije w lesie, zostałam s-sama aż po grób, i p-później... Sama. Zawsze sama. Gdzie jesteś, ach, gdzie j-jesteś, kochany? - jej płacz ponownie wezbrał na sile, a ona, zbyt załamana, zbyt zgnębiona, zanurkowała nagle w powietrzu, niknąc w objęciach zimnego bruku, oddając im ciszę. Harmonię samotni. Spokój - ale czy na pewno? Wren, nagle oszołomiona, nagle do cna pozbawiona zdolności łączenia jakichkolwiek kropek w logiczną jedność, w absolutnym niezrozumieniu spojrzała na siedzącą obok siebie Elvirę, poszukując u niej odpowiedzi. Albo wyjaśnienia.
- To jakaś twoja chora atrakcja? - zapytała, ewidentnie skołowana. Czyżby w ten sposób uzdrowicielka pragnęła urozmaicić im czas? Nie do wiary, by nie wiedziała o istnieniu ducha, jeszcze na tyle przyprawiającego o migrenę, w okolicy wierzbowej alei; z premedytacją wybrała przecież konkretnie tę ławę.
mój rzut, aż dziwne, że nie k1
- Może powinnam po prostu chodzić z tobą pod rękę? - skontrowała ją beznamiętnie, głosem jednak miękkim i właściwie chyba przyjemnie brzmiącym, pozbawionym drwiny, jaka cechowała melodię uzdrowicielki. Wren nie miała jeszcze siły boksować się z nią wokalnie. Na to nadejdzie czas, musiała najpierw odpocząć, odsapnąć, złapać oddech; jej ciało z trudem znosiło również powoli dochodzące do głosu emocje. Furię, której wymagała od niej Deirdre. Złość, która miała poprowadzić ją do pierwszych śladów biegłości w sięgnięciu po moce ciemne, zatrważające, potężne; w zaciszu własnego domu Azjatka kultywowała w sobie te demony, pozwalała im wypełznąć na powierzchnię, wychylić się zza marmurowych masek i dusić ją od środka. Nieprzyzwyczajona na co dzień do tak obezwładniających uczuć, ponosiła tego cenę, choć mimo wszystko, wbrew pozorom, niewielką - jeśli cierpieć na początku miało samo ciało, trudno. Umysł karmiła natomiast czarnomagiczną wiedzą. Starymi manuskryptami, księgami poleconymi przez Mericourt. Przynajmniej w ten sposób szlifowała siebie samą od spotkania do spotkania, podczas gdy organizm, choć dręczony co chwila nowymi wybrykami, dochodził powoli do pełni władz.
Monolog wydobywający się z gardła złotowłosej kobiety był podobną torturą. Wren momentalnie skrzywiła się na jego dźwięk, odwróciła głowę do boku, spojrzenie lokując w pochylonej w ich kierunku wierzbie z przeciwnej strony popękanego tu bruku alei. Jej gałęzie kołysały się ponuro, trochę być może złowrogo, tchnieniem leniwego wiatru raz po raz rysując przypadkowe wzory na pokrytym piachem podłożu.
- Daj spokój, bo odpadnie mi drugie ucho - mruknęła ze zmęczeniem, już bez słowa później sięgając po spoczywającą najbliżej dłoń Elviry. Ścisnęła ją delikatnie, palce splotła z palcami, wzrok uparcie utkwiwszy w szarym krajobrazie malującym się przed nimi, jakby wmawiając sobie, że drobny gest bliskości nie będzie prawdziwy, nie będzie rzeczywisty, dopóki nie zarejestrują jego istnienia własne, niemal czarne tęczówki. Uzdrowicielka mówiła za dużo. Za głośno. Czyżby w ostatnim czasie spotkała się z Frances? Gdzieś w głowie Azjatki dźwięczały podobne zarzuty wystosowane już podczas pierwszych minut schadzki nad sadzawką żaberta w magicznym zoo, gdy nie dane było jej nawet przygotować się na nadchodzący ostrzał przeróżnych wątków i niezadowoleń. Elvira wydawała się patern ten powtarzać. - Myślałam, że laudanum to jakaś maść - przyznała po chwili. - Nie piłam. Dobre to chociaż? Ignominia tym razem ci nie wystarczy? - Ciemne oczy błysnęły ni to powracającym rozdrażnieniem, ni rozbawieniem; ale ucho - najwyraźniej musiało dziś jej odpaść. Czarownica drgnęła lekko na niespodziewany widok materializującej się obok nich zjawy, która zawyła donośnie; młoda kobieta, półtransparentna, śliczna, ale okrutnie nieszczęśliwa, wydawała się zapłakać jeszcze głośniej, gdy zobaczyła ich splecione ze sobą dłonie. Utkana z nici zaświatów forma otoczyła je kręgiem zbyt ciasnym, zbyt inwazyjnym, a zimne powietrze daleko poniosło echo jej szlochu.
- Bądźcie szcz-szczęśliwe, do końca, ach, b-będziecie. Widzę to tak wyraźnie, jak czuję r-rozdzierający me serce ból - załkała, oczy zasłoniwszy jedną dłonią, drugą natomiast wręcz teatralnie odrzucając w bok, jakby za moment miała przed nimi zemdleć. - Nie to co j-ja, ach, moje c-ciało jest zimne, gnije w lesie, zostałam s-sama aż po grób, i p-później... Sama. Zawsze sama. Gdzie jesteś, ach, gdzie j-jesteś, kochany? - jej płacz ponownie wezbrał na sile, a ona, zbyt załamana, zbyt zgnębiona, zanurkowała nagle w powietrzu, niknąc w objęciach zimnego bruku, oddając im ciszę. Harmonię samotni. Spokój - ale czy na pewno? Wren, nagle oszołomiona, nagle do cna pozbawiona zdolności łączenia jakichkolwiek kropek w logiczną jedność, w absolutnym niezrozumieniu spojrzała na siedzącą obok siebie Elvirę, poszukując u niej odpowiedzi. Albo wyjaśnienia.
- To jakaś twoja chora atrakcja? - zapytała, ewidentnie skołowana. Czyżby w ten sposób uzdrowicielka pragnęła urozmaicić im czas? Nie do wiary, by nie wiedziała o istnieniu ducha, jeszcze na tyle przyprawiającego o migrenę, w okolicy wierzbowej alei; z premedytacją wybrała przecież konkretnie tę ławę.
mój rzut, aż dziwne, że nie k1
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Elvira nie miała, bo i nie mogła mieć pojęcia jak wielki wpływ wywarło na Chang spotkanie w pałacu Boreham. Może była próżna, może skrajna arogancja, którą wyssała wraz z mlekiem matki odbierała jej możliwości przejrzenia tej absurdalnej gry przeciwieństw, ale było jej zwyczajnie wszystko jedno. Pałace ceniła wyłącznie za wygodę i sypiące się złotym deszczem galeony, nie prestiż, maniery, czy fałszywe autorytety w jedwabnych skorupkach. Z Selwynami takiego problemu jeszcze nie było, w tym rodzie żyły kobiety, z których ideałów warto czerpać garściami, ale robiąc specjalizację uzdrowicielstwa genetycznego, Elvira dość spotkała szlachcianek, by uznać, że większość z nich w rzeczywistości nadawała się tylko do tego, żeby im zakleić usta i rozłożyć nogi.
Co do Elviry natomiast - czy była owinięta satyną, czy szorstką bawełną, nic nie ujmowało jej doskonałości, co najwyżej gorzej czuła się w jednym z rodzajów garderoby, nie dlatego, że sądziła, że na niej nie leżały (a skąd, na pięknym wszystko wygląda pięknie), po prostu przywoływało drażniące wspomnienia z dzieciństwa, gdy matka stawiała ją przed lustrem i przebierała we wstążeczki i bufiaste sukieneczki, czesała włoski i szczebiotała głupstwa. Wszystko dla swojej małej pierdolonej księżniczki.
- Nie mam tyle czasu, żeby wszędzie za tobą łazić - odparła miękko, pozornie niedbałym gestem poprawiając rękawy odznaczające się czernią na jej bladych nadgarstkach. - Poza tym nie jestem pierwszą lepszą koleżanką, na moją pomocną dłoń trzeba sobie najpierw zasłużyć.
Nie przywykła do tego, żeby być osobą ciągnącą rozmowę, gadającą bez przerwy i do głuchego; zazwyczaj tę rolę pełnili dla niej inni ludzie, podczas gdy ona patrzyła na nich z nutą pogardy, wyłapując tylko te informacje, które mogły być cenne, a resztę spychając w głąb świadomości, tam, gdzie wszystkie inne śmiecie. Nie spodobało jej się, że tym razem stanęła na drugiej linii, bierność Wren była irytująca i doprowadzała ją - prawie - do zażenowania. Merlinie, ta dziewczyna naprawdę wyciągała z niej najgorsze cechy.
- Mam wrażenie, że już odpadło - rzuciła złośliwie, z przyganą, ale pozwoliła schwycić się za dłoń. Drobne palce Wren były zimne, ale to przecież nie tak, że Elvira narzekałaby na chłód. Na całe szczęście urodziła się bez przewlekłych chorób dziedziczonych w długiej linii po przodkach, ale jeżeli coś poza urodą łączyło ją z arystokratkami, to były to słabe krążenie i palce jak z lodu. - Coś ty taka bez życia? W Boreham jadaczka ci się nie zamykała. - Ścisnęła ją lekko paznokciami, zostawiając na opuszkach małe, półksiężycowate ślady.
Łyk dobrego alkoholu pozostawił w ustach Elviry cierpki posmak i poprawił nastrój. Zaśmiałaby się w głos na sugestię Wren, ale nie, aż tak pijana jeszcze nie była, żeby otwarcie okazać emocje.
- Źle myślałaś. I najlepsze, pewnie cię nie stać - Uniosła wyzywająco brew. - Chyba się nie zrozumiałyśmy. Zaprosiłam cię na konsultację uzdrowicielską. Jakbym cię chciała mieć pod kocem, to bym cię zaprosiła do siebie. - Nachyliła się bliżej, aby szepnąć jej do ucha, dla efektu konspiracji. - Albo zmieniła w gęś. - Odsunęła się i wyciągnęła rękę po swój alkohol; nie minęło wiele czasu, a już miała lepszy nastrój niż rano. Nie znały się od dawna, ale wiedziała, że przy Chang może sobie pozwolić na wiele. Że może się z nią tak spokojnie napić, jak i na niej wyżyć, a wierna gąska i tak do niej później wróci.
Niestety, spokój urozmaicony chłodnym, wieczornym wiaterkiem i zapachem umierających wierzb przerwało pojawienie się zjawy. Uzdrowicielka zdawała sobie sprawę z jej obecności, nie sądziła jednak, że okaże się tak bezczelna. Skrzywiła się brzydko, słysząc zawodzenie i już ją miała przepędzać, już dłoń paliła ją, by sięgnąć po różdżkę, ale na szczęście niedogodność nie trwała długo. Gdy duch zniknął, Multon wymamrotała pod nosem krótkie i złośliwe:
- Słabo gnijesz, skoro ukochany cię jeszcze nie poczuł.
A potem westchnęła przeciągle i sięgnęła po butelkę, jedną ręką ściskając dłoń Wren, a drugą przechylając trunek ku ustom.
- Może i tak. Niespodziewana. Nie słyszałaś? Trzymaj się mnie, a będziesz szczęśliwa po grób. Prosta rada, a jaka słuszna. - Musiała się napić, żeby zadusić parsknięcie.
Co do Elviry natomiast - czy była owinięta satyną, czy szorstką bawełną, nic nie ujmowało jej doskonałości, co najwyżej gorzej czuła się w jednym z rodzajów garderoby, nie dlatego, że sądziła, że na niej nie leżały (a skąd, na pięknym wszystko wygląda pięknie), po prostu przywoływało drażniące wspomnienia z dzieciństwa, gdy matka stawiała ją przed lustrem i przebierała we wstążeczki i bufiaste sukieneczki, czesała włoski i szczebiotała głupstwa. Wszystko dla swojej małej pierdolonej księżniczki.
- Nie mam tyle czasu, żeby wszędzie za tobą łazić - odparła miękko, pozornie niedbałym gestem poprawiając rękawy odznaczające się czernią na jej bladych nadgarstkach. - Poza tym nie jestem pierwszą lepszą koleżanką, na moją pomocną dłoń trzeba sobie najpierw zasłużyć.
Nie przywykła do tego, żeby być osobą ciągnącą rozmowę, gadającą bez przerwy i do głuchego; zazwyczaj tę rolę pełnili dla niej inni ludzie, podczas gdy ona patrzyła na nich z nutą pogardy, wyłapując tylko te informacje, które mogły być cenne, a resztę spychając w głąb świadomości, tam, gdzie wszystkie inne śmiecie. Nie spodobało jej się, że tym razem stanęła na drugiej linii, bierność Wren była irytująca i doprowadzała ją - prawie - do zażenowania. Merlinie, ta dziewczyna naprawdę wyciągała z niej najgorsze cechy.
- Mam wrażenie, że już odpadło - rzuciła złośliwie, z przyganą, ale pozwoliła schwycić się za dłoń. Drobne palce Wren były zimne, ale to przecież nie tak, że Elvira narzekałaby na chłód. Na całe szczęście urodziła się bez przewlekłych chorób dziedziczonych w długiej linii po przodkach, ale jeżeli coś poza urodą łączyło ją z arystokratkami, to były to słabe krążenie i palce jak z lodu. - Coś ty taka bez życia? W Boreham jadaczka ci się nie zamykała. - Ścisnęła ją lekko paznokciami, zostawiając na opuszkach małe, półksiężycowate ślady.
Łyk dobrego alkoholu pozostawił w ustach Elviry cierpki posmak i poprawił nastrój. Zaśmiałaby się w głos na sugestię Wren, ale nie, aż tak pijana jeszcze nie była, żeby otwarcie okazać emocje.
- Źle myślałaś. I najlepsze, pewnie cię nie stać - Uniosła wyzywająco brew. - Chyba się nie zrozumiałyśmy. Zaprosiłam cię na konsultację uzdrowicielską. Jakbym cię chciała mieć pod kocem, to bym cię zaprosiła do siebie. - Nachyliła się bliżej, aby szepnąć jej do ucha, dla efektu konspiracji. - Albo zmieniła w gęś. - Odsunęła się i wyciągnęła rękę po swój alkohol; nie minęło wiele czasu, a już miała lepszy nastrój niż rano. Nie znały się od dawna, ale wiedziała, że przy Chang może sobie pozwolić na wiele. Że może się z nią tak spokojnie napić, jak i na niej wyżyć, a wierna gąska i tak do niej później wróci.
Niestety, spokój urozmaicony chłodnym, wieczornym wiaterkiem i zapachem umierających wierzb przerwało pojawienie się zjawy. Uzdrowicielka zdawała sobie sprawę z jej obecności, nie sądziła jednak, że okaże się tak bezczelna. Skrzywiła się brzydko, słysząc zawodzenie i już ją miała przepędzać, już dłoń paliła ją, by sięgnąć po różdżkę, ale na szczęście niedogodność nie trwała długo. Gdy duch zniknął, Multon wymamrotała pod nosem krótkie i złośliwe:
- Słabo gnijesz, skoro ukochany cię jeszcze nie poczuł.
A potem westchnęła przeciągle i sięgnęła po butelkę, jedną ręką ściskając dłoń Wren, a drugą przechylając trunek ku ustom.
- Może i tak. Niespodziewana. Nie słyszałaś? Trzymaj się mnie, a będziesz szczęśliwa po grób. Prosta rada, a jaka słuszna. - Musiała się napić, żeby zadusić parsknięcie.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Powiedzieć, że Wren zaśmiała się na jej słowa - byłoby przesadą. Co najwyżej głośniej wypuściła powietrze nosem, wywróciła teatralnie oczyma, czując, jak jej umysł ponownie oswajał się z kąśliwym kolcem Elviry. Niewiele istniało kobiet podobnych do niej, choć apogeum katastrofy byłoby przyznanie tego na głos; rozbuchany szaleńczo piec nie potrzebował dodatkowego haustu oleju, by płomienie wzbiły się jeszcze wyżej, aż po same niebo, pożerając na swej drodze wszechrzecz. Tę wyjątkowość jednak należało w niej cenić. Nie była dla wszystkich, nie była przyjemna, nie była uosobieniem przyjaźni - lecz była tym, czego Azjatka potrzebowała w chwilach zbytecznego zasiedzenia się w głębinie zbyt absorbujących rozważań. W pewien sposób przywracała ją do rzeczywistości. Działała jak złośliwie zainkantowane balneo oblewające ją od czubka głowy aż po same stopy zimną, lodowatą wodą. Kącik ust uniósł się zatem nieznacznie. Tylko jeden, tworząc połowę prawie niedostrzegalnego, kwaśnego uśmiechu.
- Lubisz tak myśleć - podjęła swobodnie, przechyliwszy głowę do boku. Jej spojrzenie wciąż lawirowało gdzieś pośród ponuro zwisających gałęzi otaczających je wierzb. - Ale w lesie nie miałaś oporów. Przyznaj, Elviro, że mam tę pomocną dłoń. Że jesteś moją koleżanką, jakkolwiek okropnie to brzmi - parsknęła raz jeszcze, nagle okrutnie rozbawiona myślą łączącej je więzi. Nie znały się dobrze, o wzajemnej przeszłości nie wiedziały właściwie nic, a jednak coś nieznośnie pchało je ku sobie; tkało ścieżki losu tak, tylko tak, by znów stanęły naprzeciwko siebie i starły się złośliwością, satyrą, ironią - a potem zatańczyły wśród wspólnie rozsianej destrukcji, depcząc pozostawiony po sobie popiół i kurz. Jak tego dnia w lesie. Niefortunna walka przeobraziła się w rzeź poczynioną na chorych, niewinnych dziewczętach, młodszych i niewinniejszych niż one same. I to znaczyło, że przekroczyły pewne granice - przyspieszyły machinę napędzającą proces tworzenia się więzi, sprawiły, że koło potoczyło się szybko, raptownie, gwałtownie, splatając je w jedność, choćby na moment, tylko na urywek kilku sekund. Były koleżankami. A jeśli nie - były czymś więcej. Kochankami, partnerkami w zbrodni. Czy to nie piękne?
- Bo wtedy byłam w szoku - wytknęła. Wbrew pozorom na co dzień cisza była jej sojuszniczką. Od zawsze, na zawsze. Chłonęła świat dokoła, chłonęła jego dźwięki, samej przypominając bardziej memortka; ekspresyjnie rozprawiała w towarzystwie klientek, prywatnie jednak unikając pozbawionego sensu szczebiotania. - Inna sprawa, że wrzesień jest... trochę rewolucyjny. Dużo się dzieje, jeszcze więcej pojawia myśli, które muszę przetrawić. Może dlatego jest ci ze mną nudniej, nie wiem - przyznała i wzruszyła lekko ramionami, prostując plecy. Coś przeskoczyło w kościach, coś zabolało, ale uczucie odeszło niemal tak szybko, jak się pojawiło, a spętane świadomością towarzystwa myśli nie pozwoliły pierwszej falandze strachu sforsować jej bram. Nie dzisiaj. Nie tutaj. Dopiero niedawno zapanowała nad kolejnym napadem rozrostu, nie mógł powrócić tak szybko. Wren zmarszczyła brwi, upijając łyk z zaoferowanej przez Multon butelki. Laudanum, ach, smakowało dziwnie, ale dość przyjemnie. Może właśnie jego działanie zahamowało tak skutecznie to, co zwykle okazałoby się atakiem strasznej paniki na samą myśl o chorobie. - Czego się spodziewałaś? - czarownica spojrzała na jasnowłosą kobietę kątem oka. - Siedzą mi w głowie myśli na temat pracy, na temat magii, na temat klątw. A nie jesteś jedną z moich klientek, bym musiała ćwierkać i zabawiać cię rozmową, Elviro, poradzimy sobie bez tego - dodała; poradzisz, chciałaby rzec, ale w ostatniej chwili zmieniła smak liter na języku, pewna, co usłyszy w odpowiedzi. Nie narzekaj, nie pierdol, nie użalaj się nad sobą, Chang - choć żadnej z tych praktyk w rzeczywistości nie stosowała. Wrzesień był dla niej miesiącem zmian. Zaangażowania w czarną magię, zaznajamiania się z jej majestatem pod surowym przewodnictwem Deirdre; Deirdre, która zasiała w niej również ziarno wątpliwości co do metodyki pracy. Jej sensu. Wszystko to Wren musiała rozważyć, rozłożyć w głowie na czynniki pierwsze, porównać - o tworzącym się w eliksirze uchu, niuchaczowym niemowlęciu i nieszanującym jej mężczyźnie nawet w tym wszystkim nie wspominając.
- Drogie? - spytała beznamiętnie, wskazawszy ruchem głowy na butelkę, którą odebrała od niej Elvira. Przyprawy nie wydawały się ingrediencjami rzadkimi do stworzenia takiej mikstury, co zatem mogło sprawić, że miałoby jej nie stać? Zwykle obruszyłaby się na to założenie, ale teraz po prostu machnęła nań ręką. - Słabo konsultujesz, skoro nawet nie spojrzałaś na bliznę. Uważasz, że nie pozwoliłabym ci rzucić na nią okiem bez rozluźnienia laudanum? - w powątpiewaniu uniosła jedną brew, a lewa dłoń instynktownie uniosła się ku górze, przygładzając włosy w miejscu, w którym powinno znajdować się jej ucho. Tymczasem - gniło gdzieś w posiadaniu Multon; Merlin jeden raczy wiedzieć, co z nim robiła. Wspomnienie gęsi, wbrew oczekiwaniom, trochę ją rozchmurzyło. Rysy stały się jakby mniej ostre, spojrzenie mniej gniewne. - To już było. Na Merlina, jeszcze w pałacu Selwynów... Teraz musisz wymyślić coś innego; chociaż lapifors chyba średnio ci wychodzi, co? To okraja możliwości - przypomniała sobie kilka nieudanych prób uzdrowicielki, zanim jej cielesność przerodziła się w ptasią formę, a donośny, oburzony gęg poniósł się echem po eleganckich korytarzach posiadłości.
Zjawa zniknęła szybko, na moment pozostawiając Azjatkę w niezrozumiałym osłupieniu. Rzadko kiedy miała do czynienia z duchami, raczej unikając ich ni to żywej, ni pośmiertnej formy; coś w ich transparentności odrzucało ją, przekreślało poczucie absolutności zgonu. Być może sugerowało, że jej mugolki również mogłyby kiedyś w takiej formie powrócić, by ją nawiedzać. Skrzywiła się zatem widocznie.
- Mam wrażenie, że im dłużej będę się z tobą trzymać, tym bliżej będzie mi do tego grobu - skontrowała; trudno się dziwić, w końcu to przez Elvirę i jej działanie straciła ucho, pokryła korpus rozległą blizną. A jednocześnie zachłysnęła się najpiękniejszą w życiu adrenaliną, jedyną, która rzeczywiście mogła ją zniszczyć - przynajmniej dopóki na swej drodze nie spotkała Mericourt. - Chcesz iść poszukać jej truchła? - zaproponowała i odwróciła spojrzenie w kierunku ściany lasu. Konsultacja uzdrowicielska czy nie, przecież nie musiały tkwić na tej zimnej ławce do końca świata. Niewkluczone, że w ten sposób pragnęła rozładować wzbierające w niej zdenerwowanie rozbudzone przez szloch zjawy; w głowie osiedlały się pozbawione sensu złe przeczucia, których nie rozumiała, których rozumieć - nie chciała. A mimo to znów pochyliła się w stronę Elviry. - Powiedz mi co u ciebie - nakazała twardo. Czy rzeczywiście spotkały się tu po to, by oglądać blizny? Dlaczego więc piły laudanum, dlaczego trzymały się za ręce, dlaczego?
- Lubisz tak myśleć - podjęła swobodnie, przechyliwszy głowę do boku. Jej spojrzenie wciąż lawirowało gdzieś pośród ponuro zwisających gałęzi otaczających je wierzb. - Ale w lesie nie miałaś oporów. Przyznaj, Elviro, że mam tę pomocną dłoń. Że jesteś moją koleżanką, jakkolwiek okropnie to brzmi - parsknęła raz jeszcze, nagle okrutnie rozbawiona myślą łączącej je więzi. Nie znały się dobrze, o wzajemnej przeszłości nie wiedziały właściwie nic, a jednak coś nieznośnie pchało je ku sobie; tkało ścieżki losu tak, tylko tak, by znów stanęły naprzeciwko siebie i starły się złośliwością, satyrą, ironią - a potem zatańczyły wśród wspólnie rozsianej destrukcji, depcząc pozostawiony po sobie popiół i kurz. Jak tego dnia w lesie. Niefortunna walka przeobraziła się w rzeź poczynioną na chorych, niewinnych dziewczętach, młodszych i niewinniejszych niż one same. I to znaczyło, że przekroczyły pewne granice - przyspieszyły machinę napędzającą proces tworzenia się więzi, sprawiły, że koło potoczyło się szybko, raptownie, gwałtownie, splatając je w jedność, choćby na moment, tylko na urywek kilku sekund. Były koleżankami. A jeśli nie - były czymś więcej. Kochankami, partnerkami w zbrodni. Czy to nie piękne?
- Bo wtedy byłam w szoku - wytknęła. Wbrew pozorom na co dzień cisza była jej sojuszniczką. Od zawsze, na zawsze. Chłonęła świat dokoła, chłonęła jego dźwięki, samej przypominając bardziej memortka; ekspresyjnie rozprawiała w towarzystwie klientek, prywatnie jednak unikając pozbawionego sensu szczebiotania. - Inna sprawa, że wrzesień jest... trochę rewolucyjny. Dużo się dzieje, jeszcze więcej pojawia myśli, które muszę przetrawić. Może dlatego jest ci ze mną nudniej, nie wiem - przyznała i wzruszyła lekko ramionami, prostując plecy. Coś przeskoczyło w kościach, coś zabolało, ale uczucie odeszło niemal tak szybko, jak się pojawiło, a spętane świadomością towarzystwa myśli nie pozwoliły pierwszej falandze strachu sforsować jej bram. Nie dzisiaj. Nie tutaj. Dopiero niedawno zapanowała nad kolejnym napadem rozrostu, nie mógł powrócić tak szybko. Wren zmarszczyła brwi, upijając łyk z zaoferowanej przez Multon butelki. Laudanum, ach, smakowało dziwnie, ale dość przyjemnie. Może właśnie jego działanie zahamowało tak skutecznie to, co zwykle okazałoby się atakiem strasznej paniki na samą myśl o chorobie. - Czego się spodziewałaś? - czarownica spojrzała na jasnowłosą kobietę kątem oka. - Siedzą mi w głowie myśli na temat pracy, na temat magii, na temat klątw. A nie jesteś jedną z moich klientek, bym musiała ćwierkać i zabawiać cię rozmową, Elviro, poradzimy sobie bez tego - dodała; poradzisz, chciałaby rzec, ale w ostatniej chwili zmieniła smak liter na języku, pewna, co usłyszy w odpowiedzi. Nie narzekaj, nie pierdol, nie użalaj się nad sobą, Chang - choć żadnej z tych praktyk w rzeczywistości nie stosowała. Wrzesień był dla niej miesiącem zmian. Zaangażowania w czarną magię, zaznajamiania się z jej majestatem pod surowym przewodnictwem Deirdre; Deirdre, która zasiała w niej również ziarno wątpliwości co do metodyki pracy. Jej sensu. Wszystko to Wren musiała rozważyć, rozłożyć w głowie na czynniki pierwsze, porównać - o tworzącym się w eliksirze uchu, niuchaczowym niemowlęciu i nieszanującym jej mężczyźnie nawet w tym wszystkim nie wspominając.
- Drogie? - spytała beznamiętnie, wskazawszy ruchem głowy na butelkę, którą odebrała od niej Elvira. Przyprawy nie wydawały się ingrediencjami rzadkimi do stworzenia takiej mikstury, co zatem mogło sprawić, że miałoby jej nie stać? Zwykle obruszyłaby się na to założenie, ale teraz po prostu machnęła nań ręką. - Słabo konsultujesz, skoro nawet nie spojrzałaś na bliznę. Uważasz, że nie pozwoliłabym ci rzucić na nią okiem bez rozluźnienia laudanum? - w powątpiewaniu uniosła jedną brew, a lewa dłoń instynktownie uniosła się ku górze, przygładzając włosy w miejscu, w którym powinno znajdować się jej ucho. Tymczasem - gniło gdzieś w posiadaniu Multon; Merlin jeden raczy wiedzieć, co z nim robiła. Wspomnienie gęsi, wbrew oczekiwaniom, trochę ją rozchmurzyło. Rysy stały się jakby mniej ostre, spojrzenie mniej gniewne. - To już było. Na Merlina, jeszcze w pałacu Selwynów... Teraz musisz wymyślić coś innego; chociaż lapifors chyba średnio ci wychodzi, co? To okraja możliwości - przypomniała sobie kilka nieudanych prób uzdrowicielki, zanim jej cielesność przerodziła się w ptasią formę, a donośny, oburzony gęg poniósł się echem po eleganckich korytarzach posiadłości.
Zjawa zniknęła szybko, na moment pozostawiając Azjatkę w niezrozumiałym osłupieniu. Rzadko kiedy miała do czynienia z duchami, raczej unikając ich ni to żywej, ni pośmiertnej formy; coś w ich transparentności odrzucało ją, przekreślało poczucie absolutności zgonu. Być może sugerowało, że jej mugolki również mogłyby kiedyś w takiej formie powrócić, by ją nawiedzać. Skrzywiła się zatem widocznie.
- Mam wrażenie, że im dłużej będę się z tobą trzymać, tym bliżej będzie mi do tego grobu - skontrowała; trudno się dziwić, w końcu to przez Elvirę i jej działanie straciła ucho, pokryła korpus rozległą blizną. A jednocześnie zachłysnęła się najpiękniejszą w życiu adrenaliną, jedyną, która rzeczywiście mogła ją zniszczyć - przynajmniej dopóki na swej drodze nie spotkała Mericourt. - Chcesz iść poszukać jej truchła? - zaproponowała i odwróciła spojrzenie w kierunku ściany lasu. Konsultacja uzdrowicielska czy nie, przecież nie musiały tkwić na tej zimnej ławce do końca świata. Niewkluczone, że w ten sposób pragnęła rozładować wzbierające w niej zdenerwowanie rozbudzone przez szloch zjawy; w głowie osiedlały się pozbawione sensu złe przeczucia, których nie rozumiała, których rozumieć - nie chciała. A mimo to znów pochyliła się w stronę Elviry. - Powiedz mi co u ciebie - nakazała twardo. Czy rzeczywiście spotkały się tu po to, by oglądać blizny? Dlaczego więc piły laudanum, dlaczego trzymały się za ręce, dlaczego?
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czy w istocie były koleżankami? Multon nie przeszło jeszcze przez myśl, by zastanawiać się nad definiowaniem tej relacji. Ludzie lubili nadawać wszystkiemu hasła, tłumaczyć, komplikować najprostsze rzeczy, obwieszać tabliczkami i zostawiać brudne odciski łap. Ona taka nie była, nie chciała męczyć się nad wyraz. Może gdyby jako młodsza osoba była zdolna jakkolwiek odpowiedzieć na pytania matki o przyjaciółki (Elficzku, nie oszukasz mnie, na pewno masz jakąś bliską koleżankę, tylko nie chcesz się przyznać; no dalej, nie będę się złościć!)... Ugh, może w takiej rzeczywistości przygarnianie sobie ludzi z podpisem "przyjaciel" przychodziłoby jej prościej.
Była samotnikiem, dla niej ludzie po prostu byli, czasem mniej, czasem bardziej przydatni. Koniec końców zwykle i tak rozchodzili się każdy swoją drogą, bo dlaczego miałoby być inaczej? O ile nie mogła już dłużej wyprzeć z siebie, że towarzystwo niektórych poprawiało nastrój, stymulowało, popychało do działania, o tyle nie zamierzała podupadać we własnych oczach i przywiązywać się trwale. Nie straciła nigdy nikogo naprawdę dla siebie ważnego, nie chciała przekonywać się, jakie to uczucie.
Ten chłód, ten dystans gnieździły się w niej głęboko, ale nie odczuła większego oporu, by przyznać jedną rzecz.
- Jak na razie masz moją pomocną dłoń, ale od ciebie zależy, czy i kiedy się to zmieni - Wren na pewno domyślała się, że Elvira nie jest osobą, która łatwo przebacza winy; i vice versa, pewna była, że cierpliwością Chang również nietrudno zagrać, odgiąć ją na tyle, by nigdy nie wróciła do poprzedniego stanu, nie przy niej. - Nie powiem, że jesteś moją koleżanką. - stwierdziła potem, przechylając głowę i pozwalając, by jasne włosy spłynęły jej gładko po ramieniu. - To infantylne. Ty, Chang, jesteś moją partnerką - w zbrodni, w pracy, w duszy, co za różnica. To więcej niż koleżeństwo, ale mniej niż przyjaźń. Bezpiecznie.
Pociągnęła spory, bezwstydny jak na kobietę łyk z butelki, żeby wyrzucić z głowy tę niezręczną chwilę szczerości i frustrującą zjawę, której jęki i skrzeki nadal odbijały się echem wewnątrz czaszki. Dużo bardziej niż fałszywych przepowiedni, w które nie wierzyła, jak zresztą w zdecydowaną większość wróżbiarstwa, interesowało ją to, co Wren przed nią odsłaniała. Tego chciała, rozmowy o wszystkim i o niczym w szczególności, odpocząć, skupić się na czymś, co byłoby codzienne i proste, a nie stanowiło kamień milowy na resztę młodego wszak życia.
- Jakby mi z tobą było nudno, to bym do ciebie nie pisała listów - westchnęła. - Moja sowa jest kapryśna, nie lubi się męczyć bez celu. - pokręciła głową i wzniosła oczy ku niebu. - Ciebie chyba polubiła, a w każdym razie nie rzuca się po całym pokoju po powrocie. Zwykle w ten sposób obwieszcza niezadowolenie. Złośliwa mała dziwka. - dodała poważnie, jakby wcale nie mówiła o sowie, tylko o wrednej współlokatorce; dawniej nie chciała mieć nawet sowy, ale po latach przyzwyczaiła się, a Kim długo była jej jedyną towarzyszką.
Im dłużej Wren mówiła, tym większe odnosiła wrażenie, że i jej życie ostatnio nie oszczędzało. Mogła się tego domyślić, w końcu początkiem września odniosła poważne obrażenia po wybuchu własnej magii, a jednak coś w tym było intrygującego, stanąć na skraju tej nieprzekraczalnej dotąd dla Elviry granicy jaką było babskie zwierzanie się.
- Poradzimy - przyznała cicho, a potem bez zawahania wyciągnęła dłoń, aby odgarnąć jej włosy, którymi tak usilnie starała się zasłonić ranę. W ruchach Elviry nie było nawet kropli niepewności, lecz nie była przy tym napastliwa, delikatnie sięgnęła palcami po czarny pukiel, a kiedy go odsunęła, z premedytacją przejechała paznokciami wzdłuż szyi Chang, bez nacisku, dla rozluźnienia. - Uważam, że mogę robić co mi się podoba - uznała zaczepnie, ale bez typowego sobie jadu, a potem krótkim Lumos uwidoczniła ranę. Goiła się dobrze, ale blizna nie należała do najbardziej czystych. W tak delikatnym miejscu bliznowacenie było nieprzewidywalne, prędzej czy później zarośnie jej też kanał słuchowy i być może będzie musiała radzić sobie z jednostronną głuchotą przez tydzień lub dwa zanim weźmie ją do Cassandry. To jest, jeżeli nie zażyczy sobie, żeby go wcześniej mechanicznie poszerzyć.
- Jest dobrze - stwierdziła wreszcie jakże profesjonalnie, raz jeszcze oddając butelkę. - Powiedz mi lepiej, co cię tak ostatnio absorbuje. Mówisz, że dużo się dzieje, a widziałyśmy się ostatnio nie dalej jak... tydzień temu? Opowiadaj, bo zaraz umrę z ciekawości i zacznę straszyć na jakiejś starej ławce.
Parsknęła pod nosem na wspomnienie wpadki u Selwynów; to ostatnie Pullus rzuciła wtedy wyłącznie ze złośliwości, doprowadzona na skraj własną niemocą, po to, by sobie pokrzyczeć, a nie dla realnego efektu. Różdżka jednak zdecydowała się spłatać figla, ale choć pierwszy moment i niepokój przed przyłapaniem były deprymujące, teraz uznawała to za zabawne wspomnienie. Niewiele takich miała: które mogłaby przywoływać nie dla dumy, satysfakcji, złości, ale po to tylko, żeby się czasem sama do siebie uśmiechnąć. - Nie kracz, lepsze moje Lapifors niż twoja Lancea. - Splotła palce ich dłoni i mocno ścisnęła, żeby Wren nie zapowietrzyła się i nie rzuciła do niej od razu z łapami. Miała cięty, czarny humor, owszem, ale trudno. - Transmutacja to interesująca dziedzina i niedoceniana. Był czas, kiedy chciałam... - zacięła się na moment, bo zdała sobie sprawę, że nie rozmawiała o tym chyba z nikim, że był to element życiorysu istotny wyłącznie dla niej, nie mający znaczenia, a jednak chciała się nim podzielić. - Chciałam nauczyć się animagii, zaczęłam nawet konieczne przygotowania w tym celu, ale potem pochłonęły mnie inne dziedziny magii. I specjalizacja, rzecz jasna. Nie skończyłam jej, ale Dawling może się pierdolić, nigdy nie będą mieć na tym oddziale lepszego specjalisty genetyki. - Założyła nogę na nogę, przymykając oczy i pławiąc się w tym, jak po wielu miesiącach wściekłości i goryczy, wyrzucenie ze szpitala przestało robić na niej jakiekolwiek wrażenie.
Nawet złośliwa kontra Chang nie zdołała jej rozjuszyć. Przesunęła obojętnie kciukiem po szczupłym nadgarstku dziewczyny i wzruszyła ramieniem, wpatrzona w przestrzeń, w rozjarzone czerwienią słońce coraz niżej nad horyzontem.
- Jak do tej pory to cię raczej odciągałam od grobu. Ale wpychać do trumny też umiem - Uniosła złośliwie brew. - Zaraz, poczekaj, jeszcze tyle nie wypiłam, żeby iść ekshumować rozpadające się kości - Wyrwała jej butelkę z ręki.
Pytanie - tak proste i powszechne, padające niemal na każdym towarzyskim spotkaniu, zazwyczaj dla pustej grzeczności - tym razem przykuło uwagę Elviry na tyle, że musiała wstać z ławki i powolnym krokiem zbliżyć się do najbliższej wierzby. Jeżeli Wren czuła się zbyt słabo, żeby wstawać, mogła siedzieć, lecz Elvira za bardzo była ruchliwa, by zaczynać jakikolwiek temat związany z nią samą na ławce. Rozplątała ich ręce, ale nie przed tym jak zostawiła na wnętrzu dłoni Chang wyraźnie odbity ślad po paznokciu. Potem splotła palce za plecami i niechętnie kopnęła przydrożny kamyk.
- Też mam dużo na głowie. I spraw do przemyślenia - wyznała wreszcie, niejasno, bo też nie miała w zamiarze zdradzać zbyt wiele. - Nie pamiętam wszystkich pytań, jakie sobie zadawałyśmy wtedy u Frances... - zaczęła nagle, zaskakując samą siebie - ...ale pamiętam, że było jedno, na które nie odpowiedziałaś. Może dlatego, że było twoje? - Machnęła dłonią. Szczegóły nie miały znaczenia. - Powiedz, jak ty się zapatrujesz na tę wojnę? Za kim się bardziej opowiadasz? Nie wciskaj mi tylko kitu o bezstronności, bo jak ktoś mówi, że jest bezstronny, to albo kłamie albo jest tępy. - Przystanęła nad ławką, przesuwając palcami po białym drewnie swej sosnowej różdżki.
Była samotnikiem, dla niej ludzie po prostu byli, czasem mniej, czasem bardziej przydatni. Koniec końców zwykle i tak rozchodzili się każdy swoją drogą, bo dlaczego miałoby być inaczej? O ile nie mogła już dłużej wyprzeć z siebie, że towarzystwo niektórych poprawiało nastrój, stymulowało, popychało do działania, o tyle nie zamierzała podupadać we własnych oczach i przywiązywać się trwale. Nie straciła nigdy nikogo naprawdę dla siebie ważnego, nie chciała przekonywać się, jakie to uczucie.
Ten chłód, ten dystans gnieździły się w niej głęboko, ale nie odczuła większego oporu, by przyznać jedną rzecz.
- Jak na razie masz moją pomocną dłoń, ale od ciebie zależy, czy i kiedy się to zmieni - Wren na pewno domyślała się, że Elvira nie jest osobą, która łatwo przebacza winy; i vice versa, pewna była, że cierpliwością Chang również nietrudno zagrać, odgiąć ją na tyle, by nigdy nie wróciła do poprzedniego stanu, nie przy niej. - Nie powiem, że jesteś moją koleżanką. - stwierdziła potem, przechylając głowę i pozwalając, by jasne włosy spłynęły jej gładko po ramieniu. - To infantylne. Ty, Chang, jesteś moją partnerką - w zbrodni, w pracy, w duszy, co za różnica. To więcej niż koleżeństwo, ale mniej niż przyjaźń. Bezpiecznie.
Pociągnęła spory, bezwstydny jak na kobietę łyk z butelki, żeby wyrzucić z głowy tę niezręczną chwilę szczerości i frustrującą zjawę, której jęki i skrzeki nadal odbijały się echem wewnątrz czaszki. Dużo bardziej niż fałszywych przepowiedni, w które nie wierzyła, jak zresztą w zdecydowaną większość wróżbiarstwa, interesowało ją to, co Wren przed nią odsłaniała. Tego chciała, rozmowy o wszystkim i o niczym w szczególności, odpocząć, skupić się na czymś, co byłoby codzienne i proste, a nie stanowiło kamień milowy na resztę młodego wszak życia.
- Jakby mi z tobą było nudno, to bym do ciebie nie pisała listów - westchnęła. - Moja sowa jest kapryśna, nie lubi się męczyć bez celu. - pokręciła głową i wzniosła oczy ku niebu. - Ciebie chyba polubiła, a w każdym razie nie rzuca się po całym pokoju po powrocie. Zwykle w ten sposób obwieszcza niezadowolenie. Złośliwa mała dziwka. - dodała poważnie, jakby wcale nie mówiła o sowie, tylko o wrednej współlokatorce; dawniej nie chciała mieć nawet sowy, ale po latach przyzwyczaiła się, a Kim długo była jej jedyną towarzyszką.
Im dłużej Wren mówiła, tym większe odnosiła wrażenie, że i jej życie ostatnio nie oszczędzało. Mogła się tego domyślić, w końcu początkiem września odniosła poważne obrażenia po wybuchu własnej magii, a jednak coś w tym było intrygującego, stanąć na skraju tej nieprzekraczalnej dotąd dla Elviry granicy jaką było babskie zwierzanie się.
- Poradzimy - przyznała cicho, a potem bez zawahania wyciągnęła dłoń, aby odgarnąć jej włosy, którymi tak usilnie starała się zasłonić ranę. W ruchach Elviry nie było nawet kropli niepewności, lecz nie była przy tym napastliwa, delikatnie sięgnęła palcami po czarny pukiel, a kiedy go odsunęła, z premedytacją przejechała paznokciami wzdłuż szyi Chang, bez nacisku, dla rozluźnienia. - Uważam, że mogę robić co mi się podoba - uznała zaczepnie, ale bez typowego sobie jadu, a potem krótkim Lumos uwidoczniła ranę. Goiła się dobrze, ale blizna nie należała do najbardziej czystych. W tak delikatnym miejscu bliznowacenie było nieprzewidywalne, prędzej czy później zarośnie jej też kanał słuchowy i być może będzie musiała radzić sobie z jednostronną głuchotą przez tydzień lub dwa zanim weźmie ją do Cassandry. To jest, jeżeli nie zażyczy sobie, żeby go wcześniej mechanicznie poszerzyć.
- Jest dobrze - stwierdziła wreszcie jakże profesjonalnie, raz jeszcze oddając butelkę. - Powiedz mi lepiej, co cię tak ostatnio absorbuje. Mówisz, że dużo się dzieje, a widziałyśmy się ostatnio nie dalej jak... tydzień temu? Opowiadaj, bo zaraz umrę z ciekawości i zacznę straszyć na jakiejś starej ławce.
Parsknęła pod nosem na wspomnienie wpadki u Selwynów; to ostatnie Pullus rzuciła wtedy wyłącznie ze złośliwości, doprowadzona na skraj własną niemocą, po to, by sobie pokrzyczeć, a nie dla realnego efektu. Różdżka jednak zdecydowała się spłatać figla, ale choć pierwszy moment i niepokój przed przyłapaniem były deprymujące, teraz uznawała to za zabawne wspomnienie. Niewiele takich miała: które mogłaby przywoływać nie dla dumy, satysfakcji, złości, ale po to tylko, żeby się czasem sama do siebie uśmiechnąć. - Nie kracz, lepsze moje Lapifors niż twoja Lancea. - Splotła palce ich dłoni i mocno ścisnęła, żeby Wren nie zapowietrzyła się i nie rzuciła do niej od razu z łapami. Miała cięty, czarny humor, owszem, ale trudno. - Transmutacja to interesująca dziedzina i niedoceniana. Był czas, kiedy chciałam... - zacięła się na moment, bo zdała sobie sprawę, że nie rozmawiała o tym chyba z nikim, że był to element życiorysu istotny wyłącznie dla niej, nie mający znaczenia, a jednak chciała się nim podzielić. - Chciałam nauczyć się animagii, zaczęłam nawet konieczne przygotowania w tym celu, ale potem pochłonęły mnie inne dziedziny magii. I specjalizacja, rzecz jasna. Nie skończyłam jej, ale Dawling może się pierdolić, nigdy nie będą mieć na tym oddziale lepszego specjalisty genetyki. - Założyła nogę na nogę, przymykając oczy i pławiąc się w tym, jak po wielu miesiącach wściekłości i goryczy, wyrzucenie ze szpitala przestało robić na niej jakiekolwiek wrażenie.
Nawet złośliwa kontra Chang nie zdołała jej rozjuszyć. Przesunęła obojętnie kciukiem po szczupłym nadgarstku dziewczyny i wzruszyła ramieniem, wpatrzona w przestrzeń, w rozjarzone czerwienią słońce coraz niżej nad horyzontem.
- Jak do tej pory to cię raczej odciągałam od grobu. Ale wpychać do trumny też umiem - Uniosła złośliwie brew. - Zaraz, poczekaj, jeszcze tyle nie wypiłam, żeby iść ekshumować rozpadające się kości - Wyrwała jej butelkę z ręki.
Pytanie - tak proste i powszechne, padające niemal na każdym towarzyskim spotkaniu, zazwyczaj dla pustej grzeczności - tym razem przykuło uwagę Elviry na tyle, że musiała wstać z ławki i powolnym krokiem zbliżyć się do najbliższej wierzby. Jeżeli Wren czuła się zbyt słabo, żeby wstawać, mogła siedzieć, lecz Elvira za bardzo była ruchliwa, by zaczynać jakikolwiek temat związany z nią samą na ławce. Rozplątała ich ręce, ale nie przed tym jak zostawiła na wnętrzu dłoni Chang wyraźnie odbity ślad po paznokciu. Potem splotła palce za plecami i niechętnie kopnęła przydrożny kamyk.
- Też mam dużo na głowie. I spraw do przemyślenia - wyznała wreszcie, niejasno, bo też nie miała w zamiarze zdradzać zbyt wiele. - Nie pamiętam wszystkich pytań, jakie sobie zadawałyśmy wtedy u Frances... - zaczęła nagle, zaskakując samą siebie - ...ale pamiętam, że było jedno, na które nie odpowiedziałaś. Może dlatego, że było twoje? - Machnęła dłonią. Szczegóły nie miały znaczenia. - Powiedz, jak ty się zapatrujesz na tę wojnę? Za kim się bardziej opowiadasz? Nie wciskaj mi tylko kitu o bezstronności, bo jak ktoś mówi, że jest bezstronny, to albo kłamie albo jest tępy. - Przystanęła nad ławką, przesuwając palcami po białym drewnie swej sosnowej różdżki.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Nie dość, że od długiego spaceru brakowało jej tchu, teraz ten sam ochłap tlenu odbierała jej Elvira swymi ostrożnymi groźbami. Czarne tęczówki zakołysały się w górę i w dół w teatralnym geście. Uczyniła przecież wiele, by tę pomocną dłoń stracić. Starła się z nią podczas pierwszego spotkania nad ciałem gwałciciela i mordercy, zaatakowała w leśnym zaciszu, doprowadzając do własnego upadku z pojedynkowego podium, a później w wątpliwość poddała jej kwalifikacje do przebywania w Boreham, pośród szlachetnie urodzonych dam i wykutych z marmuru dżentelmenów piękniejszych niż syreny. Wypachnionych, eleganckich, z profilu przypominających greckie rzeźby wielkich mistrzów klasyki. Każda z tych interakcji posłużyć mogła za pretekst do wzajemnej nienawiści. Do rodzącej się we wnętrznościach niechęci trującej rozum, mącącej przyszłość. Ale tak się nie stało. To Elvira wysłała do niej list, to Elvira zaprosiła ją na bezpłatną uzdrowicielką konsultację, to Elvira nie odrzuciła jej dłoni, gdy splotła ze sobą ich palce. Mogła zatem grozić ile chciała - Wren i tak wiedziała lepiej.
- Nie kracz, bo wykraczesz - pouczyła ją, złośliwie wykrzywiając usta ni to w grymasie, ni uśmiechu. Jak zwykle - jeden kącik uniósł się ku górze, nadając jej twarzy ostrzejszy, dość nieprzyjemny wyraz. - Nie zamierzam niczego tracić, ciebie, twojej dłoni, twojej pomocy. Jesteś ze mną związana, Multon, i nic na to nie poradzisz, nie uciekniesz mi, nawet jeśli będziesz próbować - spojrzała na nią kątem oka, nawet niespecjalnie ciekawa jej reakcji. Spodziewała się jej. Przekąsu, odwzajemnionej uszczypliwości, butnego zaprzeczenia. Zapewnienia, że mogła zniknąć w każdej chwili - choć obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, jak było to trudne. Coś splatało je ze sobą zbyt uparcie, by mogły oponować. Jesteś moją partnerką. Odpowiadało jej to, rozlewało wewnątrz jej ciała dziwne ciepło, przyjemne, przyjazne, podobne temu, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy w pobliżu znajdowała się Frances - ale nie ta płaczliwa, pełna wyrzutu, tylko serdeczna, niewinna, uczynna i rumiana jak różyczka. - Gęsią - mruknęła zaraz w rozbawieniu, bo najwyraźniej i tym ostatnio była. Gdyby tę inkantację rzucił ktokolwiek inny, obraza trwałaby aż po grób: z Elvirą było jednak inaczej. Dlaczego? Nie miała pojęcia.
- Mam talent do przekupstwa sów - zauważyła, nagle uświadomiwszy sobie, że rzeczywiście tak było. Ciemne brwi uniosły się lekko ku górze. - Często słyszę - uważaj, moja sowa dziobie, drapie, kradnie, cokolwiek. Ale ze mną są potulne jak baranki. Prawie jak ty - być może minęła się z powołaniem, winna była współpracować z Forsythią przy oswajaniu dzikich bestii, zdobywaniu ich zaufania przekąską czy uważnym gestem, bo wbrew pozorom nie robiła nic innego, by te ptaszyska cieszyły się życiem w jej towarzystwie. Choć z Kim z początku było dość trudno - zaprzyjaźniły się dopiero po drugim liście.
Już otwierała usta, by pierwszy raz w życiu opowiedzieć śmieszną anegdotę związaną z jej młodą płomykówką, lecz w tym momencie uzdrowicielka przystąpiła do działania i bezpardonowo rozsunęła kurtynę ciemnych włosów, sprawiając, że na twarzy Wren pojawił się pełen zniesmaczenia grymas. Pełen obrzydzenia. Czuła jak wzrok palił jej skórę, obnażał to, co tak sumiennie starała się ukryć; przeżyła, świadczyły o tym jej blizny, ale z tak okropnym widokiem wciąż nie mogła się pogodzić.
Z radością przyjęła zatem butelkę laudanum i pociągnęła zeń kolejny łyk, liczyła, że ten złagodzi rozbudzony dyskomfort.
- A ty co, magipsychiatra? - burknęła, instynktownie gotowa bronić swojej prywatności. Ale nie miała przed czym. To nie Elvira była jej wrogiem, nie w jej interesie było roznoszenie sekretów orientalnej handlarki z Pokątnej, którą większość kojarzyło jako przemykający pośród przepychu cień. - Głównie praca. Wiesz, zastanawiam się ostatnio czy warto na te moje owce przeznaczać tyle dobroci. Trzymam je w bezpiecznych miejscach, wmawiam, że będzie dobrze, że pomagają uciekinierom i buntownikom, że leczą różne mugolskie ścierwa. I zastanawiam się - po co tak się męczę? - skrzywiła się. W głowie wciąż wirowało wspomnienie słów Deirdre; co innego jednak miałaby robić? Porzuciłaby obecną pracę, a potem gdzie poszła? Ten scenariusz był zbyt niepewny, zbyt spowity tajemnicą, by była skora w ogóle go rozważyć. - Może po prostu zamknę je w jakiejś suchej piwnicy i będę doić z krwi, kiedy zajdzie potrzeba - powtórzyła ideę, którą wcześniej sformułowała w obecności Schmidta, ciekawa, jak na ów rozważanie zareaguje sama Elvira. A za moment, nagle, jej oczy zalśniły ekscytacją. - Organizowałam też kąpiel. Drugą. Było cudownie - zapewniła z niemal dziecięcą fascynacją bijącą ze zwykle surowego, znudzonego lica; najpierw Lyanna, później zaś sama Aquila Black, czy to nie wspaniałe, jak szybko pięła się w górę? Nie liczyła w tym wszystkim Morgany; ona była stałą figurą w tym rozrachunku, fundamentem, na którym Wren wznosiła filar nowej jakości piękna.
Zapowietrzyłaby się - ale zaciśnięte mocniej palce skutecznie wytrąciły ją z równowagi i pozwoliły z uwagą wysłuchać tajemnicy o transmutacyjnej przeszłości. Animagia? Coś w tej perspektywie okrutnie nie pasowało jej do sylwetki Multon.
- No proszę. W jakie zwierzę chciałaś się zmieniać? Pewnie w coś wkurwiającego - zawyrokowała nawet nie żartobliwie, przekonana, że charakter uzdrowicielki oddałaby również animalistyczna forma. - Może w osę. O, albo pijawkę. Wciąż używa się ich w medycynie? Nie wiem, ale jeśli nie, to w alchemii. Chyba widziałam kiedyś ich słoiczek w pracowni Frances, ale nie dam sobie uciąć za to drugiego ucha. - Właściwie to obie z nich pasować mogły na pijawki, z różnych względów, ale ten fakt Wren taktycznie przemilczała; spodziewała się, że werbalnie uwydatni go zresztą sama Elvira. Kątem oka dostrzegła też jej surowiejące rysy, zdenerwowanie drżące delikatnie pod skórą, więc tym razem to ona mocniej ścisnęła dłoń kobiety. Uniosła ją potem do ust i złożyła na wierzchu krótki pocałunek, wieńcząc go jędzowatym uśmiechem. - Nie krzyw się, bo ci tak zostanie - i nawet ja tego nie odkręcę - mruknęła zaczepnie, nim uzdrowicielka podniosła się z ławki i rozprostowała kości, podchodząc do wierzb. Wren nie ruszyła się z miejsca, wciąż czując kłucie w mięśniach; póki co nie potrafiła wyobrazić sobie powrotu do domu. Chyba że na plecach zaniesie ją tam Elvira.
Pytanie czające się na jej języku sprawiło, że Wren uniosła brwi w wyrazie szczerego, trochę rozczarowanego zdumienia. Czyżby jej poglądy wciąż pozostawały dla Multon niejasne, naprawdę? Bezstronność była dla niej wygodna, ostatnio zrozumiała jednak, że nie miała już prawa bytu. Albo jesteś za Ministerstwem, za nowym porządkiem i wolnym światem dla czarodziejskiej, dotychczas tłumionej społeczności, albo przeciwko nim.
- Na Salazara, Elviro. Sądzisz, że mogłabym spółkować z rebeliantami? Trzymać z nimi, walczyć o mugolską wolność i prawo do niszczenia tego, co nasze? - spytała twardo, choć w jej głosie brak było zarzutu skierowanego przeciwko uzdrowicielce. Przemawiało przez nią obrzydzenie samym faktem istnienia ruchu oporu. - Wcześniej było inaczej. Nie angażowałam się, nie miałam nawet jako takich poglądów, ale teraz znajduję siebie po słusznej stronie tego konfliktu. I nie rozumiem jak niektórzy czarodzieje mogą uważać inaczej - westchnęła, przypomniawszy sobie wydarzenia z Connaught Square i buntowniczkę, która jako jeden, jedyny rodzynek wyłamała się z tłumu, oferując paplaninę o świetle w ciemności. Ale to światło nie było w stanie obronić jej przed pojmaniem. Nie pojawił się Longbottom w złotej zbroi, by wyswobodzić ją z rąk wroga. Co za szkoda. - Podoba mi się świat, w którym nie trzeba się ukrywać - tym razem rozkwitający na jej ustach uśmiech, prawie niewidoczny, skierowany do Elviry, był szczery. Poniekąd nawet miły. - I w którym mugolki stają się towarem. Jest mi to na rękę. Żałuję tylko, że tyle z nich zmarnowano podczas czystek; mogłam je wykorzystać - dla dobra czarownic, dla dobra arystokratek, dla ich wspólnego dobra - a przede wszystkim dobra swej skrytki bankowej.
- Nie kracz, bo wykraczesz - pouczyła ją, złośliwie wykrzywiając usta ni to w grymasie, ni uśmiechu. Jak zwykle - jeden kącik uniósł się ku górze, nadając jej twarzy ostrzejszy, dość nieprzyjemny wyraz. - Nie zamierzam niczego tracić, ciebie, twojej dłoni, twojej pomocy. Jesteś ze mną związana, Multon, i nic na to nie poradzisz, nie uciekniesz mi, nawet jeśli będziesz próbować - spojrzała na nią kątem oka, nawet niespecjalnie ciekawa jej reakcji. Spodziewała się jej. Przekąsu, odwzajemnionej uszczypliwości, butnego zaprzeczenia. Zapewnienia, że mogła zniknąć w każdej chwili - choć obie doskonale zdawały sobie sprawę z tego, jak było to trudne. Coś splatało je ze sobą zbyt uparcie, by mogły oponować. Jesteś moją partnerką. Odpowiadało jej to, rozlewało wewnątrz jej ciała dziwne ciepło, przyjemne, przyjazne, podobne temu, które towarzyszyło jej za każdym razem, gdy w pobliżu znajdowała się Frances - ale nie ta płaczliwa, pełna wyrzutu, tylko serdeczna, niewinna, uczynna i rumiana jak różyczka. - Gęsią - mruknęła zaraz w rozbawieniu, bo najwyraźniej i tym ostatnio była. Gdyby tę inkantację rzucił ktokolwiek inny, obraza trwałaby aż po grób: z Elvirą było jednak inaczej. Dlaczego? Nie miała pojęcia.
- Mam talent do przekupstwa sów - zauważyła, nagle uświadomiwszy sobie, że rzeczywiście tak było. Ciemne brwi uniosły się lekko ku górze. - Często słyszę - uważaj, moja sowa dziobie, drapie, kradnie, cokolwiek. Ale ze mną są potulne jak baranki. Prawie jak ty - być może minęła się z powołaniem, winna była współpracować z Forsythią przy oswajaniu dzikich bestii, zdobywaniu ich zaufania przekąską czy uważnym gestem, bo wbrew pozorom nie robiła nic innego, by te ptaszyska cieszyły się życiem w jej towarzystwie. Choć z Kim z początku było dość trudno - zaprzyjaźniły się dopiero po drugim liście.
Już otwierała usta, by pierwszy raz w życiu opowiedzieć śmieszną anegdotę związaną z jej młodą płomykówką, lecz w tym momencie uzdrowicielka przystąpiła do działania i bezpardonowo rozsunęła kurtynę ciemnych włosów, sprawiając, że na twarzy Wren pojawił się pełen zniesmaczenia grymas. Pełen obrzydzenia. Czuła jak wzrok palił jej skórę, obnażał to, co tak sumiennie starała się ukryć; przeżyła, świadczyły o tym jej blizny, ale z tak okropnym widokiem wciąż nie mogła się pogodzić.
Z radością przyjęła zatem butelkę laudanum i pociągnęła zeń kolejny łyk, liczyła, że ten złagodzi rozbudzony dyskomfort.
- A ty co, magipsychiatra? - burknęła, instynktownie gotowa bronić swojej prywatności. Ale nie miała przed czym. To nie Elvira była jej wrogiem, nie w jej interesie było roznoszenie sekretów orientalnej handlarki z Pokątnej, którą większość kojarzyło jako przemykający pośród przepychu cień. - Głównie praca. Wiesz, zastanawiam się ostatnio czy warto na te moje owce przeznaczać tyle dobroci. Trzymam je w bezpiecznych miejscach, wmawiam, że będzie dobrze, że pomagają uciekinierom i buntownikom, że leczą różne mugolskie ścierwa. I zastanawiam się - po co tak się męczę? - skrzywiła się. W głowie wciąż wirowało wspomnienie słów Deirdre; co innego jednak miałaby robić? Porzuciłaby obecną pracę, a potem gdzie poszła? Ten scenariusz był zbyt niepewny, zbyt spowity tajemnicą, by była skora w ogóle go rozważyć. - Może po prostu zamknę je w jakiejś suchej piwnicy i będę doić z krwi, kiedy zajdzie potrzeba - powtórzyła ideę, którą wcześniej sformułowała w obecności Schmidta, ciekawa, jak na ów rozważanie zareaguje sama Elvira. A za moment, nagle, jej oczy zalśniły ekscytacją. - Organizowałam też kąpiel. Drugą. Było cudownie - zapewniła z niemal dziecięcą fascynacją bijącą ze zwykle surowego, znudzonego lica; najpierw Lyanna, później zaś sama Aquila Black, czy to nie wspaniałe, jak szybko pięła się w górę? Nie liczyła w tym wszystkim Morgany; ona była stałą figurą w tym rozrachunku, fundamentem, na którym Wren wznosiła filar nowej jakości piękna.
Zapowietrzyłaby się - ale zaciśnięte mocniej palce skutecznie wytrąciły ją z równowagi i pozwoliły z uwagą wysłuchać tajemnicy o transmutacyjnej przeszłości. Animagia? Coś w tej perspektywie okrutnie nie pasowało jej do sylwetki Multon.
- No proszę. W jakie zwierzę chciałaś się zmieniać? Pewnie w coś wkurwiającego - zawyrokowała nawet nie żartobliwie, przekonana, że charakter uzdrowicielki oddałaby również animalistyczna forma. - Może w osę. O, albo pijawkę. Wciąż używa się ich w medycynie? Nie wiem, ale jeśli nie, to w alchemii. Chyba widziałam kiedyś ich słoiczek w pracowni Frances, ale nie dam sobie uciąć za to drugiego ucha. - Właściwie to obie z nich pasować mogły na pijawki, z różnych względów, ale ten fakt Wren taktycznie przemilczała; spodziewała się, że werbalnie uwydatni go zresztą sama Elvira. Kątem oka dostrzegła też jej surowiejące rysy, zdenerwowanie drżące delikatnie pod skórą, więc tym razem to ona mocniej ścisnęła dłoń kobiety. Uniosła ją potem do ust i złożyła na wierzchu krótki pocałunek, wieńcząc go jędzowatym uśmiechem. - Nie krzyw się, bo ci tak zostanie - i nawet ja tego nie odkręcę - mruknęła zaczepnie, nim uzdrowicielka podniosła się z ławki i rozprostowała kości, podchodząc do wierzb. Wren nie ruszyła się z miejsca, wciąż czując kłucie w mięśniach; póki co nie potrafiła wyobrazić sobie powrotu do domu. Chyba że na plecach zaniesie ją tam Elvira.
Pytanie czające się na jej języku sprawiło, że Wren uniosła brwi w wyrazie szczerego, trochę rozczarowanego zdumienia. Czyżby jej poglądy wciąż pozostawały dla Multon niejasne, naprawdę? Bezstronność była dla niej wygodna, ostatnio zrozumiała jednak, że nie miała już prawa bytu. Albo jesteś za Ministerstwem, za nowym porządkiem i wolnym światem dla czarodziejskiej, dotychczas tłumionej społeczności, albo przeciwko nim.
- Na Salazara, Elviro. Sądzisz, że mogłabym spółkować z rebeliantami? Trzymać z nimi, walczyć o mugolską wolność i prawo do niszczenia tego, co nasze? - spytała twardo, choć w jej głosie brak było zarzutu skierowanego przeciwko uzdrowicielce. Przemawiało przez nią obrzydzenie samym faktem istnienia ruchu oporu. - Wcześniej było inaczej. Nie angażowałam się, nie miałam nawet jako takich poglądów, ale teraz znajduję siebie po słusznej stronie tego konfliktu. I nie rozumiem jak niektórzy czarodzieje mogą uważać inaczej - westchnęła, przypomniawszy sobie wydarzenia z Connaught Square i buntowniczkę, która jako jeden, jedyny rodzynek wyłamała się z tłumu, oferując paplaninę o świetle w ciemności. Ale to światło nie było w stanie obronić jej przed pojmaniem. Nie pojawił się Longbottom w złotej zbroi, by wyswobodzić ją z rąk wroga. Co za szkoda. - Podoba mi się świat, w którym nie trzeba się ukrywać - tym razem rozkwitający na jej ustach uśmiech, prawie niewidoczny, skierowany do Elviry, był szczery. Poniekąd nawet miły. - I w którym mugolki stają się towarem. Jest mi to na rękę. Żałuję tylko, że tyle z nich zmarnowano podczas czystek; mogłam je wykorzystać - dla dobra czarownic, dla dobra arystokratek, dla ich wspólnego dobra - a przede wszystkim dobra swej skrytki bankowej.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nawiedzona ławka
Szybka odpowiedź