Alejki
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Alejki
Całe mrowie alejek przecinających Esy i Floresy wzdłuż i wszerz sprawia, że z początku klienci czują się zagubieni. Wystarczy jednak wejść między regały, a wszystko okazuje się o wiele prostsze: wiszące w górze tabliczki nie tylko pokazują nazwy działów, ale kierują również strzałkami do kolejnych. Alejki ułożone są tematycznie, dlatego obok siebie znajdują się regały poświęcone alchemii, eliksirom i uzdrawianiu, po przeciwnej stronie sklepu znajdziecie alejki z książkami o transmutacji, animagii i zaklęciach, a między nimi liczne regały poruszające tematykę zielarstwa oraz magicznych stworzeń. W rogu znajduje się niewielki dział z regałami wypełnionymi zbiorami o mugolach. Niektóre z nich mają krzesła i małe stoliki, przy których na spokojnie można obejrzeć książkę przed zakupem. Nad alejkami roztacza się górna galeria - to z niej pracownicy sklepu wyławiają co bardziej zagubionych klientów i pędzą im z pomocą.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
Nieważne, jak bardzo ta wydawała się absurdalna i pozbawiona porządku, teraz to była breja kompletnie niezrozumianych bodźców, które wysyłane były przez wszystkie obiekty znajdujące się w księgarni. Brokat na twarzy i włosach, świąteczne pieśni kulejące bardziej niż jednonogi pirat, nordyckie hymny zagrzewające do walki, słyszane gdzieś z tyłu kichnięcia książek, które z hukiem pospadały z regałów, piski fanek i jęki leżącego na podłodze Rowstona. Istne szaleństwo.
Kiedy księgarz był już tak blisko nich, że wystarczyło, by wyciągnął ręce, żeby złapać ich za uszy i wytargać za nie do wyjścia z Esów i Floresów, wydarzyło się coś, co zupełnie zdumiało Eileen i wryło ją w ciemną podłogę lokalu.
Titus rozpoczął akt pierwszy dramatu, pt. "Nie obrażaj szlachcica". Jej wzrok wędrował od młodzieńca do mężczyzny pod groszkowanym krawatem, któremu chyba odechciało się wygrażać dwójce Merlinowi ducha winnych czarodziejów. Uśmiechnęła się głupkowato kątem ust, gdy Ollivander o niej wspomniał, a jej dłoń zafalowała w powietrzu niczym biała flaga. Powinna dołączyć do tej barwnej dysputy, ale jakoś nie czuła się na siłach. Finalnie doszło do tego, że wcale nie musiała, bo księgarz stał przed nimi dokładnie tak, jak grzesznik stoi przed wielebnym i kaja się ze względu na ogrom popełnionych w życiu błędów.
- Ja... ja p-pana przepraszam, szanowny panie. My te księgi... to bardzo niebezpieczne okazy, natychmiast umieścimy je na osobnym regale. Jak moglibyśmy państwu pomóc?
Eileen ostatnimi siłami woli powstrzymała się przed wybuchnięciem śmiechem, po czym odchrząknęła, żeby do końca wyzbyć się chęci zdradzenia ich.
- Szukałam "20 porad jak ujarzmić niepokorne dyniowce" - odpowiedziała tylko, głupkowaty uśmiech zamieniając na grymas przypominający bardziej urażenie dumnej panny.
Ten brokat na twarzy psuł jednak cały efekt.
Kiedy księgarz był już tak blisko nich, że wystarczyło, by wyciągnął ręce, żeby złapać ich za uszy i wytargać za nie do wyjścia z Esów i Floresów, wydarzyło się coś, co zupełnie zdumiało Eileen i wryło ją w ciemną podłogę lokalu.
Titus rozpoczął akt pierwszy dramatu, pt. "Nie obrażaj szlachcica". Jej wzrok wędrował od młodzieńca do mężczyzny pod groszkowanym krawatem, któremu chyba odechciało się wygrażać dwójce Merlinowi ducha winnych czarodziejów. Uśmiechnęła się głupkowato kątem ust, gdy Ollivander o niej wspomniał, a jej dłoń zafalowała w powietrzu niczym biała flaga. Powinna dołączyć do tej barwnej dysputy, ale jakoś nie czuła się na siłach. Finalnie doszło do tego, że wcale nie musiała, bo księgarz stał przed nimi dokładnie tak, jak grzesznik stoi przed wielebnym i kaja się ze względu na ogrom popełnionych w życiu błędów.
- Ja... ja p-pana przepraszam, szanowny panie. My te księgi... to bardzo niebezpieczne okazy, natychmiast umieścimy je na osobnym regale. Jak moglibyśmy państwu pomóc?
Eileen ostatnimi siłami woli powstrzymała się przed wybuchnięciem śmiechem, po czym odchrząknęła, żeby do końca wyzbyć się chęci zdradzenia ich.
- Szukałam "20 porad jak ujarzmić niepokorne dyniowce" - odpowiedziała tylko, głupkowaty uśmiech zamieniając na grymas przypominający bardziej urażenie dumnej panny.
Ten brokat na twarzy psuł jednak cały efekt.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ulżyło mu, serio, kamień spadł z serca, bo autentycznie obawiał się, że księgarz nie kupi tych groźnych spojrzeń. Ale udało się, a oni dodatkowo zostali przeproszeni. Titus uniósł wyżej swoją szatę, sięgając do grzbietu książki, który pogładził dwoma palcami - uścisk zębów zelżał do tego stopnia, że mógł oddać spokojny egzemplarz na ręce pracownika Esów i Floresów.
- Niech pan to zabierze sprzed moich oczu, a MOŻE nie wspomnę nikomu o tym incydencie. - prychnął jak obrażony paniczyk - Ja przyszedłem tutaj po... - zawahał się, ściągając wargi - Po tą nową książkę pana Rowstona. - wyrzucił w końcu, a mężczyzna spojrzał na niego z rozbawieniem w oczach, był jednak profesjonalistą i jego usta nawet nie drgnęły. Przecież gdyby teraz zaczął się śmiać, to Titus chyba by go rozszarpał!
- Proszę za mną. - kiwnął głową przytulając do piersi warczącą księgę. Poprowadził ich alejkami do lady, po drodze zgarniając obie książki, które zapakował w szary papier i ułożył na kontuarze. Titus sięgnął po pieniądze, z całą swoją nonszalancją rzucając je na blat, ale księgarz pokręcił głową.
- Na koszt księgarni. - obrzucił ich delikatnym, przepraszającym uśmiechem, a Ollivander wzruszył jedynie ramionami, chowając monety do sakwy. Odwrócił twarz w kierunku panny Wilde, ledwo powstrzymując się od śmiechu - bo cała ta sytuacja była jakaś totalnie popieprzona, bo z tym brokatem na twarzy wyglądała zabawnie, bo nie widzieli się przynajmniej odkąd skończył Hogwart, a zawsze lubił swoją profesorkę od zielarstwa.
- Wychodzimy. - poprosił, jeszcze na moment powracając spojrzeniem do pracownika - Do widzenia. I oby się to nie powtórzyło. - zadarł brodę do góry, chwytając w ramiona oba zapakowane egzemplarze i ruszył w kierunku wyjścia z trudem przedzierając się przez tłum. Spojrzał jeszcze tęsknie na pana Rowstona - będzie musiał obejść się bez autografu, ale przynajmniej dostał to, po co tu przyszedł! Uchylił drzwi, przepuszczając Eileen jako pierwszą, bo był przecież dżentelmenem, zaś kiedy znaleźli się na zewnątrz oddał jej jedną z książek. Oby tą dobrą? Chyba ich nie pomylił?
- Głupio mi, że na niego nawrzeszczałem... - westchnął, wolną dłonią sięgając do kieszeni po śnieżnobiałą chusteczkę z miękkiego materiału - jej brzegi zdobiła koronka, a gdzieś w rogu widniały wyszyte inicjały T. F. O. Wyciągnął ją w kierunku panny Wilde. On nie zmyje siniaka czerwieniącego się mu na czole, ale ona mogła walczyć z wszechobecnym brokatem.
- Niech pan to zabierze sprzed moich oczu, a MOŻE nie wspomnę nikomu o tym incydencie. - prychnął jak obrażony paniczyk - Ja przyszedłem tutaj po... - zawahał się, ściągając wargi - Po tą nową książkę pana Rowstona. - wyrzucił w końcu, a mężczyzna spojrzał na niego z rozbawieniem w oczach, był jednak profesjonalistą i jego usta nawet nie drgnęły. Przecież gdyby teraz zaczął się śmiać, to Titus chyba by go rozszarpał!
- Proszę za mną. - kiwnął głową przytulając do piersi warczącą księgę. Poprowadził ich alejkami do lady, po drodze zgarniając obie książki, które zapakował w szary papier i ułożył na kontuarze. Titus sięgnął po pieniądze, z całą swoją nonszalancją rzucając je na blat, ale księgarz pokręcił głową.
- Na koszt księgarni. - obrzucił ich delikatnym, przepraszającym uśmiechem, a Ollivander wzruszył jedynie ramionami, chowając monety do sakwy. Odwrócił twarz w kierunku panny Wilde, ledwo powstrzymując się od śmiechu - bo cała ta sytuacja była jakaś totalnie popieprzona, bo z tym brokatem na twarzy wyglądała zabawnie, bo nie widzieli się przynajmniej odkąd skończył Hogwart, a zawsze lubił swoją profesorkę od zielarstwa.
- Wychodzimy. - poprosił, jeszcze na moment powracając spojrzeniem do pracownika - Do widzenia. I oby się to nie powtórzyło. - zadarł brodę do góry, chwytając w ramiona oba zapakowane egzemplarze i ruszył w kierunku wyjścia z trudem przedzierając się przez tłum. Spojrzał jeszcze tęsknie na pana Rowstona - będzie musiał obejść się bez autografu, ale przynajmniej dostał to, po co tu przyszedł! Uchylił drzwi, przepuszczając Eileen jako pierwszą, bo był przecież dżentelmenem, zaś kiedy znaleźli się na zewnątrz oddał jej jedną z książek. Oby tą dobrą? Chyba ich nie pomylił?
- Głupio mi, że na niego nawrzeszczałem... - westchnął, wolną dłonią sięgając do kieszeni po śnieżnobiałą chusteczkę z miękkiego materiału - jej brzegi zdobiła koronka, a gdzieś w rogu widniały wyszyte inicjały T. F. O. Wyciągnął ją w kierunku panny Wilde. On nie zmyje siniaka czerwieniącego się mu na czole, ale ona mogła walczyć z wszechobecnym brokatem.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
W tej sytuacji mogła być tylko biernym obserwatorem, który w ciszy znosi niesmaki dzikiego zachowania spanikowanych książek. Drgnęła, kiedy jakiś papierowy twór otarł się o jej skórę i poleciał ku wyżynom najdalszych regałów. Za nim poleciało stadko innych, które najwyraźniej, pod pieczą swojego dowódcy, uciekały w najlepsze księgarzom. Bałagan, jaki się wytworzył, teoretycznie był nie do opanowania na tę chwilę. Oczywiście, jeśli chodzi o nieożywioną część Esów i Floresów. Ta ożywiona zdawała się już budzić się z letargu... albo odzyskiwać świadomość. Wzrok gajowej powędrował w kierunku powoli podnoszącej się do siadu sylwetce słynnego pisarza. Powinna go przeprosić? Pomóc mu jakoś? Wszelkie wątpliwości rozwiała sobie sama, kiedy wokół niego fanki splotły się w gęstszy wianuszek. Ktoś szlachetnie próbował je odciągać z argumentem, by pozwoliły panowi Rowstonowi odetchnąć świeżym powietrzem. Więc spojrzeniem zdecydowała się wrócić do rejonów bliżej swojego ciała i postury młodego Ollivandera, notabene idących za ich głównym oskarżycielem! Skrzywiła się, kiedy zobaczyła, że z końca jego szaty zostały już tylko przykro wyglądające strzępy.
- Dziękuję - uśmiechnęła się niepewnie w stronę sprzedawcy i ruszyła od razu za Titusem, z nieco jaśniejszym uśmiechem przechodząc przez drzwi. - I tobie też dziękuję. - głównie za to, że zachował się jak prawdziwy bohater, ale również i za to, że tak szlachetnie zapłacił za jej książkę. Uniosła poradnik z zaciśniętymi na nim palcami. Obejrzała się jeszcze raz na księgarnię, jakby nie wierzyła w to, co jeszcze przed kilkoma minutami zdawało się zajmować całą przestrzeń ich małego świata. Odetchnęła i zaśmiała się krótko pod nosem. - Istne szaleństwo, prawda? Oh, nie martw się, zachowałeś się doprawdy po bohatersku. Dzięki tobie i twoim zdolnościom retorycznym udało nam się uniknąć gniewu skryby. Zawsze mogliśmy wrócić do swoich domów z atramentem wylanym na głowę. - kąciki jej ust powędrowały ku górze, kiedy patrzyła na młodzieńca. Nie uśmiechnęła się z powodu wyobrażenia kary, jaka mogła ich czekać, tylko z powodu sylwetki stojącej przed nią. - Ależ wyrosłeś, Titusie! Szalenie miło mi cię widzieć. Jak ci się wiedzie od czasu skończenia Hogwartu? Jak idzie ci nauka różdżkarstwa?
Oczywiście, że była ciekawa! Młody Ollivander był błyskotliwym czarodziejem, któremu nauka zielarstwa szła naprawdę dobrze, a przecież każdy nauczyciel przepadał za zdolnymi uczniami!
- Dziękuję - uśmiechnęła się niepewnie w stronę sprzedawcy i ruszyła od razu za Titusem, z nieco jaśniejszym uśmiechem przechodząc przez drzwi. - I tobie też dziękuję. - głównie za to, że zachował się jak prawdziwy bohater, ale również i za to, że tak szlachetnie zapłacił za jej książkę. Uniosła poradnik z zaciśniętymi na nim palcami. Obejrzała się jeszcze raz na księgarnię, jakby nie wierzyła w to, co jeszcze przed kilkoma minutami zdawało się zajmować całą przestrzeń ich małego świata. Odetchnęła i zaśmiała się krótko pod nosem. - Istne szaleństwo, prawda? Oh, nie martw się, zachowałeś się doprawdy po bohatersku. Dzięki tobie i twoim zdolnościom retorycznym udało nam się uniknąć gniewu skryby. Zawsze mogliśmy wrócić do swoich domów z atramentem wylanym na głowę. - kąciki jej ust powędrowały ku górze, kiedy patrzyła na młodzieńca. Nie uśmiechnęła się z powodu wyobrażenia kary, jaka mogła ich czekać, tylko z powodu sylwetki stojącej przed nią. - Ależ wyrosłeś, Titusie! Szalenie miło mi cię widzieć. Jak ci się wiedzie od czasu skończenia Hogwartu? Jak idzie ci nauka różdżkarstwa?
Oczywiście, że była ciekawa! Młody Ollivander był błyskotliwym czarodziejem, któremu nauka zielarstwa szła naprawdę dobrze, a przecież każdy nauczyciel przepadał za zdolnymi uczniami!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
I on się uśmiechnął, wciąż przyciskając książkę do piersi.
- W sumie... Nie chciałbym dostać ani atramentem, ani książką, ani w zasadzie niczym innym. - przyznał, zgodnie zresztą z prawdą. A już najbardziej to by nie chciał dostać zakazu wstępu do księgarni... Ufał tylko, że pracownik nie powie nikomu, że ten młody Ollivander to jest jakiś nerwowy...
- Faktycznie, przybyło mi kilka centymetrów i mnie również bardzo cieszy to przypadkowe spotkanie. - pokiwał głową. Miło było spotkać swoją byłą nauczycielkę, szczególnie, że w Hogwarcie naprawdę lubił zielarstwo i nie bał się pobrudzić sobie rąk ziemią, ani nawet jakimiś dziwnymi, roślinnymi sokami lub maziami. Spędzał w cieplarniach sporo czasu, szczególnie w piątej i siódmej klasie, kiedy oszalał na myśl o egzaminach, cały czas wolny poświęcając nauce. To był dziwny okres w życiu Titusa, ale opłaciło się, bo ostatecznie jego wyniki były fantastyczne!
- Właściwie niewiele się zmieniło, wciąż muszę się ciągle uczyć. - parsknął śmiechem - Różdżkarstwo jest bardziej skomplikowane niż mi się wydawało jeszcze jakiś czas temu, ale chyba dam radę, chociaż czuję, że daleka przede mną drogą i pewnie oficjalnie zostanę wytwórcą za jakieś pięćdziesiąt lat... Ale zacząłem pracę w sklepie wuja, pozwalają mi pracować w warsztacie, więc staram się być dobrej myśli. - pokiwał głową - A co u pani? - słyszał już, że Eileen pomieszkuje u Bertiego, ale właściwie doszły go tylko te wieści, reszta pozostawała całkowitą tajemnicą, co w gruncie rzeczy wcale nie było dziwne - W którą stronę pani idzie? Ja zmierzam do Kotła, chciałbym skorzystać z tamtejszego kominka. - może będą mogli pokonać tę drogę razem i jeszcze chwilę porozmawiać?
- W sumie... Nie chciałbym dostać ani atramentem, ani książką, ani w zasadzie niczym innym. - przyznał, zgodnie zresztą z prawdą. A już najbardziej to by nie chciał dostać zakazu wstępu do księgarni... Ufał tylko, że pracownik nie powie nikomu, że ten młody Ollivander to jest jakiś nerwowy...
- Faktycznie, przybyło mi kilka centymetrów i mnie również bardzo cieszy to przypadkowe spotkanie. - pokiwał głową. Miło było spotkać swoją byłą nauczycielkę, szczególnie, że w Hogwarcie naprawdę lubił zielarstwo i nie bał się pobrudzić sobie rąk ziemią, ani nawet jakimiś dziwnymi, roślinnymi sokami lub maziami. Spędzał w cieplarniach sporo czasu, szczególnie w piątej i siódmej klasie, kiedy oszalał na myśl o egzaminach, cały czas wolny poświęcając nauce. To był dziwny okres w życiu Titusa, ale opłaciło się, bo ostatecznie jego wyniki były fantastyczne!
- Właściwie niewiele się zmieniło, wciąż muszę się ciągle uczyć. - parsknął śmiechem - Różdżkarstwo jest bardziej skomplikowane niż mi się wydawało jeszcze jakiś czas temu, ale chyba dam radę, chociaż czuję, że daleka przede mną drogą i pewnie oficjalnie zostanę wytwórcą za jakieś pięćdziesiąt lat... Ale zacząłem pracę w sklepie wuja, pozwalają mi pracować w warsztacie, więc staram się być dobrej myśli. - pokiwał głową - A co u pani? - słyszał już, że Eileen pomieszkuje u Bertiego, ale właściwie doszły go tylko te wieści, reszta pozostawała całkowitą tajemnicą, co w gruncie rzeczy wcale nie było dziwne - W którą stronę pani idzie? Ja zmierzam do Kotła, chciałbym skorzystać z tamtejszego kominka. - może będą mogli pokonać tę drogę razem i jeszcze chwilę porozmawiać?
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Gdy trzymany w dłoni miękki i lekki materiał nagle wydał jej się do czegoś przydatny, uniosła go do twarzy i otarła nim policzki, a potem czoło i skronie, by chociaż spróbować pozbyć się tego lśniącego pyłku. Już nic nie mówiła na temat tej mokrej, tęczowej plamy, która rozlewała się smugami po jej płaszczu! Tym już jednak zajmie się w domu, śmiejąc się jeszcze pod nosem z tego, co dzisiaj się stało. W gruncie rzeczy nie było czego żałować, bo oboje dostali to, po co tu przyszli.
- Może jednak pięćdziesiąt lat to lekka przesada - uśmiechnęła się do niego ciepło, z dozą rozbawienia wciąż tańczącą w kącikach jej ust. - Pracując u wuja masz naukę centymetr od koniuszków palców. Zawsze w ciebie wierzyłam, panie Ollivander, i widzę, że moje nadzieje nie runęły w piachu. Liczę, że kiedyś dostanę niewielki upust cenowy na różdżkę dla moich najmłodszych krewnych!
Uśmiech nabrał nieco szerokości i jasności. Nie zapowiadało się, żeby w najbliższym czasie nagle znalazła kogoś, kto nagle stałby się ojcem jej nienarodzonych krewnych. Na Merlina, o czym ona myślała...
Prędko zamrugała, żeby wyzbyć się tych dziwnych obrazów pod powiekami i wróciła wzrokiem do Titusa.
- U mnie? - zapytał o to, prawda? Nie przesłyszało jej się? - Nie uczę już zielarstwa w Hogwarcie, aczkolwiek wciąż jestem blisko niego. Szanowny dyrektor Grindelwald przeniósł mnie do chatki przy Zakazanym Lesie. Na razie żadnych rewelacji z niej nie wyniosłam, ale sądzę, że to będzie rok obfitujący w nowe znajomości. Centaury nie przepadają za nowymi mieszkańcami ich terenów, a stary Ogg, cóż, musiał odejść na emeryturę.
Chciała w to wierzyć. W to, że Ogg odszedł z Hogwartu z własnej, nieprzymuszonej woli. W myślach coraz częściej układała poważne teorie spiskowe dotyczące poprzedniego gajowego, ale koniec końców nakrywała siebie na coraz mroczniejszych i czerwieńszych myślach, więc musiała porzucić to bajanie za granicą dozwolonej dobroci. Spojrzała na chusteczkę, do cna przesiąkniętą w błyszczącym, srebrnym pyle.
- Pójdę z tobą. Przejdę na drugą stronę, do Londynu, żeby się teleportować. - brwi drgnęły jej, gdy nagle przypomniała sobie o zakazie używania magii na ulicy Pokątnej. Szachrajstwo Ministerstwa było widziane już wszędzie. - I jeszcze raz dziękuję ci za chusteczkę. Oddam ci ją, kiedy tylko woda i mydło pozwolą mi pozbyć się tego brokatu.
- Może jednak pięćdziesiąt lat to lekka przesada - uśmiechnęła się do niego ciepło, z dozą rozbawienia wciąż tańczącą w kącikach jej ust. - Pracując u wuja masz naukę centymetr od koniuszków palców. Zawsze w ciebie wierzyłam, panie Ollivander, i widzę, że moje nadzieje nie runęły w piachu. Liczę, że kiedyś dostanę niewielki upust cenowy na różdżkę dla moich najmłodszych krewnych!
Uśmiech nabrał nieco szerokości i jasności. Nie zapowiadało się, żeby w najbliższym czasie nagle znalazła kogoś, kto nagle stałby się ojcem jej nienarodzonych krewnych. Na Merlina, o czym ona myślała...
Prędko zamrugała, żeby wyzbyć się tych dziwnych obrazów pod powiekami i wróciła wzrokiem do Titusa.
- U mnie? - zapytał o to, prawda? Nie przesłyszało jej się? - Nie uczę już zielarstwa w Hogwarcie, aczkolwiek wciąż jestem blisko niego. Szanowny dyrektor Grindelwald przeniósł mnie do chatki przy Zakazanym Lesie. Na razie żadnych rewelacji z niej nie wyniosłam, ale sądzę, że to będzie rok obfitujący w nowe znajomości. Centaury nie przepadają za nowymi mieszkańcami ich terenów, a stary Ogg, cóż, musiał odejść na emeryturę.
Chciała w to wierzyć. W to, że Ogg odszedł z Hogwartu z własnej, nieprzymuszonej woli. W myślach coraz częściej układała poważne teorie spiskowe dotyczące poprzedniego gajowego, ale koniec końców nakrywała siebie na coraz mroczniejszych i czerwieńszych myślach, więc musiała porzucić to bajanie za granicą dozwolonej dobroci. Spojrzała na chusteczkę, do cna przesiąkniętą w błyszczącym, srebrnym pyle.
- Pójdę z tobą. Przejdę na drugą stronę, do Londynu, żeby się teleportować. - brwi drgnęły jej, gdy nagle przypomniała sobie o zakazie używania magii na ulicy Pokątnej. Szachrajstwo Ministerstwa było widziane już wszędzie. - I jeszcze raz dziękuję ci za chusteczkę. Oddam ci ją, kiedy tylko woda i mydło pozwolą mi pozbyć się tego brokatu.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Miło było słyszeć, że ktoś jednak w niego wierzy. Matka zawsze mu powtarzała, że będzie kiedyś największym różdżkarzem jakiego zna świat, ale tak już było z matkami - one po prostu musiały mówić takie rzeczy. Jak Titus był mały to był dlań najmądrzejszym dzieckiem, później najprzystojniejszym młodzieńcem, a teraz najlepszym ze wszystkich studentów różdżkarstwa, jaki tylko mógł wyskoczyć z kobiecego łona.
- Oczywiście! Dobiorę im najlepsze różdżki, bo tak całkiem szczerze nie ma lepszych różdżkarzy niż Ollivanderowie. Gregorowicz to przy nas jakiś marny rzemieślnik, my jesteśmy za to prawdziwymi artystami. - stwierdził kiwając głową. Zawsze tak mówił, ale prawda była trochę inna - gdyby mógł bardzo chętnie uczyłby się od wspomnianego wyżej jegomościa, ot, po to by poznać wszystkie techniki wytwórstwa, a nie tylko te, którymi posługiwał się jego ród. To dopiero byłoby niezwykłe doświadczenie!
- Naprawdę? - otworzył szerzej oczy kiedy wspomniała o swoim awansie - Ten Grindelwald to jest jednak buc, ale za to ma naprawdę piękną różdżkę. - pokiwał głową. Mignęła mu kilka razy jeszcze w Hogwarcie i nawet jeśli obserwował ją tylko z daleka wiedział, że nie wyszła spod dłuta żadnego z Ollivanderów. Obstawiał, że to robota Gregorowicza, głównie ze względu na pochodzenie obu panów. Ale by się zdziwił gdyby przyszło mu kiedyś przyjrzeć się jej z bliska!
- Kto zajął pani miejsce? - zwyczajnie był ciekaw - Świetnie! W takim razie komu w drogę temu czas! Już się nie mogę doczekać aż zacznę czytać tą książkę... To znaczy, moja mama się już pewnie nie może doczekać. - odchrząknął, wolną dłonią drapiąc się po uchu, a zaraz nią machnął, bo takich chusteczek miał w dworku całą szufladę.
- Nie ma sprawy. - stwierdził, z wolna ruszając wraz z Eileen w kierunku Dziurawego Kotła, gdzie wkrótce mieli się rozstać.
/ztx2
- Oczywiście! Dobiorę im najlepsze różdżki, bo tak całkiem szczerze nie ma lepszych różdżkarzy niż Ollivanderowie. Gregorowicz to przy nas jakiś marny rzemieślnik, my jesteśmy za to prawdziwymi artystami. - stwierdził kiwając głową. Zawsze tak mówił, ale prawda była trochę inna - gdyby mógł bardzo chętnie uczyłby się od wspomnianego wyżej jegomościa, ot, po to by poznać wszystkie techniki wytwórstwa, a nie tylko te, którymi posługiwał się jego ród. To dopiero byłoby niezwykłe doświadczenie!
- Naprawdę? - otworzył szerzej oczy kiedy wspomniała o swoim awansie - Ten Grindelwald to jest jednak buc, ale za to ma naprawdę piękną różdżkę. - pokiwał głową. Mignęła mu kilka razy jeszcze w Hogwarcie i nawet jeśli obserwował ją tylko z daleka wiedział, że nie wyszła spod dłuta żadnego z Ollivanderów. Obstawiał, że to robota Gregorowicza, głównie ze względu na pochodzenie obu panów. Ale by się zdziwił gdyby przyszło mu kiedyś przyjrzeć się jej z bliska!
- Kto zajął pani miejsce? - zwyczajnie był ciekaw - Świetnie! W takim razie komu w drogę temu czas! Już się nie mogę doczekać aż zacznę czytać tą książkę... To znaczy, moja mama się już pewnie nie może doczekać. - odchrząknął, wolną dłonią drapiąc się po uchu, a zaraz nią machnął, bo takich chusteczek miał w dworku całą szufladę.
- Nie ma sprawy. - stwierdził, z wolna ruszając wraz z Eileen w kierunku Dziurawego Kotła, gdzie wkrótce mieli się rozstać.
/ztx2
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
| 20 XII 1956
#4 Czkawka teleportacyjna
Wraz z przełknięciem czekoladki nadziewanej miętą powróciła czkawka. Od razu poczuła szarpnięcie - znowu się podróżowała w przestrzeni. Tym razem usiłowała złapać równowagę podczas lądowania - zapewne dzięki temu jedynie zatoczyła się i wpadła na regał z... książkami. Pomasowała się po czole, ponieważ tam uderzyła się najmocniej - akurat o kant jednej z półek. Obok spostrzegła fotel, dlatego bez sił opadła na uszaka i zatonęła w miękkich poduszkach. Nie przejmowała się tym, że jest cała przemoczona i zmarznięta; nie obchodziło ją to, że wokół jej stóp zaczęła formować się mała kałuża. Mrok za oknem też jej nie przerażał; przynajmniej wiedziała, w jakim miejscu się znajduje. Teleportowała się do Esów i Floresów; miejsca, w którym była tylko kilka razy. Za pierwszym razem ojciec pozwolił jej towarzyszyć rodzinie w wyprawie po podręczniki do Hogwartu dla Marcelli i reszty rodzeństwa; w późniejszych latach czasem towarzyszyła siostrze w wizytach na Pokątnej. Często w ramach prezentu urodzinowego prosiła o nową książkę z tej księgarni - najlepiej o zwierzętach. I właśnie w takim dziale wylądowała. Siedziała między podręcznikami i leksykonami prawiącymi o sowach a literaturą o smokach. Przymknęła oczy. Po tym wszystkim, co ją spotkało, księgarnia była spełnieniem najskrytszych snów. Zapach książek uspokajał ją, tak samo jak przyciszone rozmowy innych czarodziejów zgromadzonych w księgarni. Kupowali bestsellery, przepisy na magiczne wywary, księgi z zaklęciami i powieści obyczajowe. Odgarnęła cynamonowe włosy z twarzy i odetchnęła głęboko. Nogi wyciągnęła przed siebie. Nieopodal znajdował się sklep zoologiczny, do którego chętnie by zajrzała po nowy płyn do pielęgnacji sowich piór. Szkoda, że nie miała przy sobie żadnych galeonów. Nagle poczuła, jak coś - albo ktoś - zawadza o jej nogi, a następnie z głośnym rumorem ląduje na posadzce. Momentalnie skuliła kolana i otworzyła oczy. Widziała młodego mężczyznę klęczącego na kolanach, który wlepiał w nią oskarżycielski wzrok. - Przepraszam - rzuciła niepewnie. Nieśmiało przyjrzała się mężczyźnie - oboje wyglądali jak dwie kupki nieszczęścia. Ona przemoczona, z miną kopniętego psa, a on zmarnowany i zrezygnowany. To się dobrali.
#4 Czkawka teleportacyjna
Wraz z przełknięciem czekoladki nadziewanej miętą powróciła czkawka. Od razu poczuła szarpnięcie - znowu się podróżowała w przestrzeni. Tym razem usiłowała złapać równowagę podczas lądowania - zapewne dzięki temu jedynie zatoczyła się i wpadła na regał z... książkami. Pomasowała się po czole, ponieważ tam uderzyła się najmocniej - akurat o kant jednej z półek. Obok spostrzegła fotel, dlatego bez sił opadła na uszaka i zatonęła w miękkich poduszkach. Nie przejmowała się tym, że jest cała przemoczona i zmarznięta; nie obchodziło ją to, że wokół jej stóp zaczęła formować się mała kałuża. Mrok za oknem też jej nie przerażał; przynajmniej wiedziała, w jakim miejscu się znajduje. Teleportowała się do Esów i Floresów; miejsca, w którym była tylko kilka razy. Za pierwszym razem ojciec pozwolił jej towarzyszyć rodzinie w wyprawie po podręczniki do Hogwartu dla Marcelli i reszty rodzeństwa; w późniejszych latach czasem towarzyszyła siostrze w wizytach na Pokątnej. Często w ramach prezentu urodzinowego prosiła o nową książkę z tej księgarni - najlepiej o zwierzętach. I właśnie w takim dziale wylądowała. Siedziała między podręcznikami i leksykonami prawiącymi o sowach a literaturą o smokach. Przymknęła oczy. Po tym wszystkim, co ją spotkało, księgarnia była spełnieniem najskrytszych snów. Zapach książek uspokajał ją, tak samo jak przyciszone rozmowy innych czarodziejów zgromadzonych w księgarni. Kupowali bestsellery, przepisy na magiczne wywary, księgi z zaklęciami i powieści obyczajowe. Odgarnęła cynamonowe włosy z twarzy i odetchnęła głęboko. Nogi wyciągnęła przed siebie. Nieopodal znajdował się sklep zoologiczny, do którego chętnie by zajrzała po nowy płyn do pielęgnacji sowich piór. Szkoda, że nie miała przy sobie żadnych galeonów. Nagle poczuła, jak coś - albo ktoś - zawadza o jej nogi, a następnie z głośnym rumorem ląduje na posadzce. Momentalnie skuliła kolana i otworzyła oczy. Widziała młodego mężczyznę klęczącego na kolanach, który wlepiał w nią oskarżycielski wzrok. - Przepraszam - rzuciła niepewnie. Nieśmiało przyjrzała się mężczyźnie - oboje wyglądali jak dwie kupki nieszczęścia. Ona przemoczona, z miną kopniętego psa, a on zmarnowany i zrezygnowany. To się dobrali.
Czas niepostrzeżenie prześlizgiwał się w stronę zwieńczenia roku, niezrażony przeciwnościami pogodowymi, a tym bardziej za nic mając mniejsze i większe problemy, pojawiające się na drodze - Ollivander nigdy nie wykazywał przesadnego entuzjazmu na myśl o zbiorowym obchodzeniu czegokolwiek - ba, z tego tytułu prościej szło mu wyrażanie niechęci i pomniejszej irytacji, lecz grudniowe święta okazywały się chwilami wyjątkowymi. Nie na tyle, by przyznał się do swoich odczuć, skrywanych głęboko pod warstwami niewzruszenia - mimo tego, widział w owym okresie dużo spokoju i wytchnienia, a bliskość najbliższej, zaufanej rodziny, wpływała na niego bardzo pozytywnie. Przez moment - krótkie miesiące - zapowiadało się, że tegoroczne święta będą wyglądać nieco inaczej, że dołączy do nich kobieta nazywana wybranką, lecz ich drogi rozeszły się prędzej niż uprzednio zeszły, przywracając sytuację do wypaczonej, ale znajomej normy, wprowadzając między ojca i syna standardowe napięcie, a matkę pozostawiając w prawdziwym zatroskaniu. On sam traktował związek z Julią jako kolejny etap krótkich przeciwności, od którego uwolnił się z ulgą - podobnie zresztą, jak i Prewettówna. Przekraczając próg księgarni pochłaniały go jednak inne rozmyślania - proste, skupiające się wokół prozaicznych trosk, nazywanych prezentami, a także te bardziej skomplikowane - wiążące się z rozwojem pożądanych dziedzin. Początkowo zatrzymał się na dziale numerologicznym, szybko zgarniając tytuły wybrane już przed wyprawą do Esów i Floresów - nie przepadał za marnowaniem czasu - moment później skierował kroki w inną alejkę, pragnąć rozejrzeć się za ciekawą propozycją dla brata. Nie zanurzał się nawet w zielarstwo, Constantine radził sobie z nim doskonale i sam wyszukiwał perełki literatury, w zamian zajrzał do działu poświęconego stworzeniom, stąd planując rozpoczęcie poszukiwań. Łoskot dotarł do jego uszu chwilę wcześniej, lecz nie dostrzegł źródła dźwięku i niespecjalnie go poszukiwał, zajmując się własnymi sprawami - zaraz jednak zatrzymał się gwałtownie, próbując uniknąć wpakowania się na dwójkę, utkwioną w dosyć dziwnej okoliczności - jakby tego było mało, usłyszał tylko niepewne przepraszam, padające z ust kobiety. Zerknął na Marcellę - rozpoznał funkcjonariuszkę, w końcu nie tak dawno dobierał jej różdżkę, później służącą jej w pojedynku naprzeciw niego - i obdarzył kobietę subtelnie zdziwionym, krótkim spojrzeniem, zaraz przeniesionym na młodego jegomościa. Z perspektywy obserwatora wyglądało to na bardzo nieporadne zaręczyny (łupnięcie kolanami o ziemię było dosyć donośne) w bardzo niedostosowanym do tego miejscu, z odmową, sądząc po zmarnowanej minie mężczyzny, który wymamrotał pod nosem coś niezrozumiałego i zmył się. Prędkim krokiem przeszedł między dwoma długimi regałami i skręcił, znikając im z oczu.
- Panno Figg? - zapytał uprzejmie, opanowując doskonale swoje rozkojarzenie, a na jego miejsce wstawiając absolutny i typowy dla niego spokój. - Nietypowe miejsce na zaręczyny - przyznał, unosząc na chwilę brwi. Zdążył już zweryfikować pierwsze, nietrafione wnioski i nie sądził, by faktycznie trafił na zaręczyny - mimo tego, nie odpuścił sobie komentarza, ciekaw reakcji kobiety. - Wszystko w porządku? - zapytał - maniery nie pozwalały inaczej.
- Panno Figg? - zapytał uprzejmie, opanowując doskonale swoje rozkojarzenie, a na jego miejsce wstawiając absolutny i typowy dla niego spokój. - Nietypowe miejsce na zaręczyny - przyznał, unosząc na chwilę brwi. Zdążył już zweryfikować pierwsze, nietrafione wnioski i nie sądził, by faktycznie trafił na zaręczyny - mimo tego, nie odpuścił sobie komentarza, ciekaw reakcji kobiety. - Wszystko w porządku? - zapytał - maniery nie pozwalały inaczej.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewróciła oczami, widząc jak młodzieniec bez słowa wstał, otrzepał kolana i mrużąc oczy w jej stronę, po prostu odszedł. Niektórzy czarodzieje byli cholernie dumni. Przecież przeprosiła - poza tym, hej, mógł patrzeć pod nogi! Westchnęła i ponownie przymknęła swoje błękitne oczęta, jakby chciała wykorzystać każdą chwilę na odpoczynek, zanim magia znowu rzuci ją w wir czasoprzestrzeni i sprawi, że żołądek podejdzie jej do gardła. Bolał ją każdy mięsień i każda najmniejsza cząsteczka ciała - teleportacja zdecydowanie nie była dla niej. Jednak jej spokój ponownie został zburzony. Tym razem się nieco przestraszyła. Ktoś znał jej nazwisko. Otworzyła oczy i zmierzyła się wzrokiem z wysokim, eleganckim mężczyzną. I podczas gdy połowa umysłu mówiła jej jedynie przeciągłe "yyyyyy", druga połowa podsunęła jej myśl, że to był teren Marcelli. Była powszechnie znana w czarodziejskim światku; jako niedoszła gwiazda quidditcha i pracownica ministerstwa. Może mężczyzna nie kierował swoich słów do Arabelli Figg, tylko do... Marcelli Figg? W końcu wyglądały tak samo, nie licząc diastemy między zębami i kilku centymetrów wzrostu. - Zaręczyny... to tylko wstęp do bardzo długiej, nudnej książki - rzekła i podźwignęła się z fotela, aby nieznajomy - dla niej - nie musiał patrzeć na nią z góry. Właściwie gdy przesunęła się kilka kroków w jego stronę, nadal górował nad nią wzrostem, ale to nie było istotne. - Dobrze się miewam, panie... - ugryzła się w język. Nie znała jego nazwiska, a Marcella nigdy nie opowiadała o mężczyźnie z podłużną blizną pod prawym okiem. Marcella nie wspominała zresztą o żadnych mężczyznach. A może... a może ten tutaj był tym, do którego wymykała się wieczorami? A co jeśli to był ktoś niebezpieczny? Kurczę blade. - ...panie - skończyła niezbyt kulturalnie. Czy właśnie się zdradziła, nie potrafiąc podać jego nazwiska? A może uzna to za próbę droczenia się, jak to Marcella miała w zwyczaju? Oby to nie była żadna szycha z ministerstwa, bo inaczej siostra będzie na nią wściekła, mimo że Arabella nie udała się do Londynu namyślnie. - Proszę mi wybaczyć, jestem po prostu zmęczona. Odpoczywałam sobie na fotelu, kiedy ktoś mi niechcący przeszkodził - wytłumaczyła. Dopiero teraz, w towarzystwie tego mężczyzny, zaczęła przejmować się swoim wyglądem - włosy miała wilgotne i nieułożone, płaszcz przemoknięty, do butów naszła jej woda... i zostawiała za sobą mokre ślady po podeszwach. Nie wiedziała, czy powinna spytać tego czarodzieja, co go zatrzymało w Esach i Floresach, czy może grzecznie się pożegnać i udać się w swoją stronę? Kim on był, do diaska?
Nie poświęcił młodzieńcowi zbyt wiele uwagi, koncentrując ją nienachalnie na znajomej kobiecie - choć pojęcie znajomości wydawało się w tym przypadku mocno przerośniętym określeniem, zwłaszcza biorąc pod uwagę nieświadomość Ollivandera, co do rzeczywistej tożsamości panny Figg. Wiedział, czym zajmowała się Marcella, mógł pobieżnie opisać jej charakter na podstawie różdżki, którą przy końcu października sam dobierał, orientacyjnie potrafiłby wskazać ponadprzeciętne zdolności w dziedzinie obrony przed czarną magią, lecz spotkał ją wcześniej całe dwa razy. Zbyt mało, by pamiętać najmniejsze szczegóły, aczkolwiek wystarczająco do niezobowiązującej i krótkiej wymiany zdań podczas przypadkowego spotkania.
Uważnie prześledził reakcję znajomej-nieznajomej, z miejsca wychwytując bliżej nieokreśloną nieścisłość - początkowo zrzucił winę na nietypową sytuację, rozkojarzenie zamieszaniem, zmęczenie. Nie miał podstaw, by doszukiwać się czegoś dziwnego w obecności kobiety w księgarni. Mimo tego - już od progu coś nie grało, gdzieś z tyłu zamajaczył ostrzegawczy przebłysk, z każdą kolejną sekundą nabierający intensywniejszych barw. Oczy zmrużyły się nieznacznie, gdy usłyszał odpowiedź - mimowolnie powiązał ją ze swoim niedawnym rozwodem, o którym wieść sprawnie poniosła się po wyspach, jak należało się spodziewać. To nie była bardzo długa i nudna historia - skończyła się prędzej niż zaczęła, po drodze zahaczając o nietypowe rozwiązania. Marcella mogła znać się z Julią - zdawało się, że były w podobnym wieku. Posłał kobiecie uważne spojrzenie. - Powiedzmy - odpowiedział z zachowawczym dystansem do tematu, nie chcąc wejść na żadne werbalne powiązania z własnym rozwodem. Ostatnim, czego potrzebował, było powracanie do owej sprawy.
Niespodziewane urwanie zdania wprawiło Ollivandera w autentyczne zdumienie i choć zgrabnie zdołał ukryć je pod uprzejmym uśmiechem (jak zawsze - niezbyt szerokim), nie powstrzymał się przed odpowiedzią w podobnym tonie. - Znakomicie, pani - wypowiedział z prawdziwą szarmancją, obracając nieporadną kwestię w nieco kulturalniejszą, jak gdyby nic się nie stało - absolutnie żadnych potknięć! Wiedział, że nie zrobiła tego specjalnie, ale myśl, że tak rozpoznawalne nazwisko zgubiło się w pamięci, była absurdalna. Gdyby wychyliła się za drzwi Esów i Floresów, mogłaby odczytać je z szyldu sklepowego. Może rzeczywiście była zmęczona - na taką też wyglądała.
- Proszę się nie przejmować - odpowiedział spokojnie. Teoretycznie mógłby poprzestać na tej kwestii i ruszyć dalej, lecz podejrzliwość nie pozwoliła Ulyssesowi na tenże manewr. Postanowił drążyć temat aż do rozwikłania zagadki. - Jak sprawuje się różdżka? Stawia duży opór? - zapytał, chcąc kupić sobie trochę czasu na dodatkowe obserwacje.
Uważnie prześledził reakcję znajomej-nieznajomej, z miejsca wychwytując bliżej nieokreśloną nieścisłość - początkowo zrzucił winę na nietypową sytuację, rozkojarzenie zamieszaniem, zmęczenie. Nie miał podstaw, by doszukiwać się czegoś dziwnego w obecności kobiety w księgarni. Mimo tego - już od progu coś nie grało, gdzieś z tyłu zamajaczył ostrzegawczy przebłysk, z każdą kolejną sekundą nabierający intensywniejszych barw. Oczy zmrużyły się nieznacznie, gdy usłyszał odpowiedź - mimowolnie powiązał ją ze swoim niedawnym rozwodem, o którym wieść sprawnie poniosła się po wyspach, jak należało się spodziewać. To nie była bardzo długa i nudna historia - skończyła się prędzej niż zaczęła, po drodze zahaczając o nietypowe rozwiązania. Marcella mogła znać się z Julią - zdawało się, że były w podobnym wieku. Posłał kobiecie uważne spojrzenie. - Powiedzmy - odpowiedział z zachowawczym dystansem do tematu, nie chcąc wejść na żadne werbalne powiązania z własnym rozwodem. Ostatnim, czego potrzebował, było powracanie do owej sprawy.
Niespodziewane urwanie zdania wprawiło Ollivandera w autentyczne zdumienie i choć zgrabnie zdołał ukryć je pod uprzejmym uśmiechem (jak zawsze - niezbyt szerokim), nie powstrzymał się przed odpowiedzią w podobnym tonie. - Znakomicie, pani - wypowiedział z prawdziwą szarmancją, obracając nieporadną kwestię w nieco kulturalniejszą, jak gdyby nic się nie stało - absolutnie żadnych potknięć! Wiedział, że nie zrobiła tego specjalnie, ale myśl, że tak rozpoznawalne nazwisko zgubiło się w pamięci, była absurdalna. Gdyby wychyliła się za drzwi Esów i Floresów, mogłaby odczytać je z szyldu sklepowego. Może rzeczywiście była zmęczona - na taką też wyglądała.
- Proszę się nie przejmować - odpowiedział spokojnie. Teoretycznie mógłby poprzestać na tej kwestii i ruszyć dalej, lecz podejrzliwość nie pozwoliła Ulyssesowi na tenże manewr. Postanowił drążyć temat aż do rozwikłania zagadki. - Jak sprawuje się różdżka? Stawia duży opór? - zapytał, chcąc kupić sobie trochę czasu na dodatkowe obserwacje.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bliźniaczki różniły się, ale nie na tyle, aby przypadkowy rozmówca mógł je odróżnić. Zwykle najbardziej charakterystyczną różnicą była diastema Marcelli, która i tak rzadko się uśmiechała i zabierała nieznajomym pole manewru. Teraz Arabella stała naprzeciwko eleganckiego czarodzieja i mimowolnie przygryzała policzek od środka, jak to miała w zwyczaju, gdy się stresowała i nadmierna ilość kortyzolu trafiała do jej krwi. Przyglądała się mężczyźnie z wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi na twarzy, zastanawiając się, czy widziała go już gdzieś wcześniej? Znała kilku znajomych Marcelli, mimo że siostra rzadko o niej opowiadała innym czarodziejom. Jednocześnie Arabella była pewna, że nie spotkała wcześniej mężczyzny, który uparcie świdrował ją wzrokiem, jakby była jakimś... intruzem. Dość późno dotarło do niej, że musiała udawać swoją siostrę. Wymówka ze zmęczeniem była równie żałosna jak to, że nie potrafiła podać nazwiska nieznajomego. Posłała mu lekki uśmiech w odpowiedzi na wymianę grzeczności, mając nadzieję, że nie dostrzegł w nim niepewności, która towarzyszyła jej teraz na każdym kroku. Kolejne pytanie sprawiło, że przełknęła głośno ślinę - wzrokiem nerwowo zaczęła krążyć po tytułach książek stojących na regałach w alejce, w której się znajdowali. Różdżka. Jak się sprawowała JEJ różdżka. Nie miała innego wyboru - musiała brnąć w tę bajkę dalej. Nie mogła nagle powiedzieć, że jest siostrą bliźniaczką Marcelli i różdżkę miała w ręku raz w życiu, gdy chciała obejrzeć magiczny patyk siostry jako jedenastolatka. - Różdżka jest super, proszę pana - odparła w końcu z wielkim entuzjazmem. - Czaruje świetnie, jakby była prosto od... tego... Ollivandera - przypomniała sobie nazwisko popularnego wytwórcy różdżek z ulicy Pokątnej, posyłając rozmówcy najpiękniejszy uśmiech świata. Ciekawe, czy znał Ollivandera? Pewnie tak - jego nienaganne ubranie i ułożona fryzura mówiły bardzo wiele. - A pana różdżka też się dobrze miewa czy stawia opór? - palnęła nagle nieprzytomnie Arabella, zanim zdążyła ugryźć się w język. Jednak miała dobre intencje. Skoro spytał ją - znaczy Marcellę - o stan różdżki, to może czarodzieje z wyższych sfer wymieniali takie uprzejmości przy każdej sposobności? Zdecydowanie zbyt mało czasu spędziła pośród czarodziei; dzieciństwo w domu rodzinnym u boku ojca, siostry i brata nie nauczyło jej niczego poza tym, że żabi skrzek śmierdział, gdy chowało się go pod poduszką rodzeństwa.
Czegoś jej brakowało - widział to wyraźnie, wciąż i wciąż próbując odszukać ten brak w pamięci. Elementu, jakiegoś akcentu, może nawet dosyć oczywistego. Nie pytał, myślami zaczynając docierać do co różniejszych podejrzeń. Nie było szans, by Marcella zachowywała się przy nim tak dziwnie bez żadnego powodu, ale możliwych opcji było wiele. Może to znów amortencja? Miał strasznie parszywe szczęście, trafiając na ów eliksir zdecydowanie zbyt często, w różnych wydaniach - dwa razy wedle jego zdania stanowiło aż nadto, lecz powtarzano, że do trzech razy sztuka. Może ktoś w ramach mało zabawnego dowcipu napoił kobietę dziwną wariacją mikstury? Młodzieniec, który szybko się oddalił? Ulysses nie posiadał wystarczającej wiedzy alchemicznej, by móc jednoznacznie zaprzeczyć takiej opcji - może ten stres, skołowanie i niepewność to zwyczajna nieśmiałość? Na nieszczęście Arabelli, bez trudu dostrzegał wszelkie oznaki zdenerwowania, zaczynając na uśmiechach, przez rozbiegany wzrok, skończywszy na oczywistych, nielogicznie składanych zdaniach. Pokiwał głową, przybierając przesadnie przekonany wyraz twarzy. Czy to był żart? Żart z jej strony, żart z niej samej, czy może żart pośredni, pomiędzy ukrytym osobnikiem, a Ollivanderem? Nie rozejrzał się wokół, brnąc dalej w tę grę - jeszcze chwilę. Musiał upewnić się, że niewiedza była autentyczna. Jakkolwiek próbowałby sobie zaprzeczać, padające zdanie wcale nie brzmiało na żartobliwe, zaś Marcella nie mogła być aż tak dobrym kłamcą - sama w sobie była też zbyt uprzejma, by teraz zachowywać się tak niestosownie. Był już niemalże pewien, że nie jest to ta sama osoba.
- Coś podobnego - odpowiedział, sprawnie udając zdumienie. Naprawdę nie miała pojęcia, z kim rozmawia? Faktycznie, nie każdy czarodziej musiał znać każdego Ollivandera, lecz chyba każdy był świadomy, że tylko oni zajmowali się różdżkarstwem w tym kraju. - Mogę zobaczyć? - zapytał nienachalnie, kamuflując podejrzliwość zaciekawieniem. Najprostszym sposobem na sprawdzenie tożsamości było zerknięcie na różdżkę, którą przecież sam wykonał.
Zachował zimną krew przy kolejnym pytaniu, choć mógłby przysiąc, że zawalczył z wewnętrznym rozbawieniem - kącik ust drgnął nieznacznie - prawie niezauważalnie, prędko poddając się opanowaniu. - Proszę zerknąć - prezentuje się świetnie - rozmyślenia trwające ułamki sekund przerwał wyciągnięciem drewna tabebui z podłużnej kieszeni. Poza zerknięciem na różdżkę (nie)Marcelli, powinien mieć pod ręką własną, na wszelki wypadek. Dziwne czasy. - Opór, hm? Nie bardziej niż każda inna podczas anomalii - odpowiedział, rozważając już kolejną opcję - może dostała porządnym Obliviate? Co gorsza, z takim przypadkiem też już miał do czynienia - dobieranie różdżki Alexandrowi, udającemu, że wszystko jest w porządku, było bardzo osobliwym doświadczeniem. Może zwyczajnie dotknęły ją anomalie? Albo - w najgorszym przypadku, ktoś się pod nią podszywał? Dopiero przy tej myśli odnalazł w pamięci brakujący element. Czy po eliksirze wielosokowym wada wzroku nie miała znaczenia?
- Nie zgubiła panna okularów? - zapytał uprzejmie, nie nadając temu pytaniu żadnych znamion podejrzliwości. Urosły momentalnie do karykaturalnej wielkości.
- Coś podobnego - odpowiedział, sprawnie udając zdumienie. Naprawdę nie miała pojęcia, z kim rozmawia? Faktycznie, nie każdy czarodziej musiał znać każdego Ollivandera, lecz chyba każdy był świadomy, że tylko oni zajmowali się różdżkarstwem w tym kraju. - Mogę zobaczyć? - zapytał nienachalnie, kamuflując podejrzliwość zaciekawieniem. Najprostszym sposobem na sprawdzenie tożsamości było zerknięcie na różdżkę, którą przecież sam wykonał.
Zachował zimną krew przy kolejnym pytaniu, choć mógłby przysiąc, że zawalczył z wewnętrznym rozbawieniem - kącik ust drgnął nieznacznie - prawie niezauważalnie, prędko poddając się opanowaniu. - Proszę zerknąć - prezentuje się świetnie - rozmyślenia trwające ułamki sekund przerwał wyciągnięciem drewna tabebui z podłużnej kieszeni. Poza zerknięciem na różdżkę (nie)Marcelli, powinien mieć pod ręką własną, na wszelki wypadek. Dziwne czasy. - Opór, hm? Nie bardziej niż każda inna podczas anomalii - odpowiedział, rozważając już kolejną opcję - może dostała porządnym Obliviate? Co gorsza, z takim przypadkiem też już miał do czynienia - dobieranie różdżki Alexandrowi, udającemu, że wszystko jest w porządku, było bardzo osobliwym doświadczeniem. Może zwyczajnie dotknęły ją anomalie? Albo - w najgorszym przypadku, ktoś się pod nią podszywał? Dopiero przy tej myśli odnalazł w pamięci brakujący element. Czy po eliksirze wielosokowym wada wzroku nie miała znaczenia?
- Nie zgubiła panna okularów? - zapytał uprzejmie, nie nadając temu pytaniu żadnych znamion podejrzliwości. Urosły momentalnie do karykaturalnej wielkości.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedziała, że jest źle, kiedy w na pozór opanowanym głosie mężczyzny usłyszała podejrzliwość. Miała ochotę zapaść się pod ziemię - dlaczego akurat teraz nie mogła czknąć i przenieść się w inne miejsce? Dlaczego magia płatała jej aż takie figle. Teraz nie tylko zostanie zdemaskowana, ale też pogrąży swoją siostrę. Na litość boską, Marcella mogłaby nawet stracić pracę przez niesubordynację Arabelli. Ugryzła się w język i przymknęła oczy na kilka chwil, ale nawet to nie sprawiło, że mężczyzna udał się w swoim kierunku. Nadal uporczywie stał naprzeciwko Figg, wlepiając w nią spojrzenie swoich jasnych, świdrujących oczu, które tak bardzo ją stresowały. Już chciała odwrócić się na pięcie i pożegnać, uznając rozmowę za zakończoną, kiedy czarodziej wyraził chęci obejrzenia jej różdżki. A raczej różdżki Marcelli. Zapowietrzyła się i zarumieniła. Teraz to już musiała grać na zwłokę, ewentualnie dalej robić z siebie idiotkę albo... powiedzieć prawdę. A może by tak... powiedzieć prawdę, ale nie całą? - Wiąże się z tym bardzo ciekawa i fascynująca historia. Otóż niecałą godzinę temu teleportowało mnie wbrew mojej woli i co jakiś czas znowu to się dzieje. Sam pan rozumie, nie miałam nawet szansy na obronę przy tych anomaliach... Różdżka została w domu, na komodzie, ponieważ akurat ją czyściłam i nie miałam jej w ręce - wytłumaczyła się Arabella, mając nadzieję, że nie brzmiało to aż tak absurdalnie, jak w jej myślach. W zasadzie podstęp miał szansę się udać; w końcu czarodzieje czyścili różdżki! - Umm... jest to dla mnie bardzo krępująca sytuacja i nie chciałam o niej opowiadać, ale skoro pan naciskał - dodała, w uprzejmy sposób zarzucając Ollivanderowi podejrzliwość. Każdą cząstką ciała czuła, że jej nie ufał. Wiedziała, że ich pierwsze spotkanie nie należało do najlepszych i na każdym kroku robiła z siebie pocieszną ofermę, ale... każdy zasługiwał na chwilę czułości. Nawet charłak. Chwilę później Arabella z wielkim zainteresowaniem przyjrzała się różdżce Ollivandera. Była lśniąca i długa. - Czasami różdżki wyglądają świetnie, a niewiele możemy z nich wykrzesać. To tyczy się nie tylko różdżek - stwierdziła nagle, uśmiechając się niepewnie do czarodzieja. - Jednak pana różdżka cudownie się prezentuje. Pewnie opór też ma niczego sobie - plotła chwilę później trzy po trzy. Nadal nie mogła go rozgryźć. Kim był? Co tu robił? Czy znowu popełniła jakąś gafę? Nagle mężczyzna spytał ją o okulary. Jejku, jakiż on był dociekliwy! Zmarszczyła brwi. Marcella nosiła okulary, owszem. Arabella z kolei nie, miała sokoli wzrok. I co teraz miała powiedzieć? Że zostawiła okulary w domu obok różdżki? - Zostawiłam je w domu, obok różdżki. Zdjęłam je dosłownie na chwilkę podczas czyszczenia i wtedy to się stało. To było straszne - oznajmiła Figg żałośnie. Proszę, nie drąż już, nie drąż, nie drąż...
Reakcje kobiety były doprawdy zadziwiające - stres uwidaczniał się na całym ciele, wypłynął nawet w rumieńcach - poczuł się trochę, jakby przyłapał niesfornego ucznia na nikczemnym występku. Jako prefekt miał okazję parę razy uczestniczyć w takich zdarzeniach, teraz uczucie powróciło, kumulując się w czymś na kształt deja vu. Opcje pozostawały więc dwie - albo podszywająca się osoba rzeczywiście była skrajnie przestraszona, albo miał do czynienia ze znakomitym kłamcą, ale słabym obserwatorem, który nie poświęcił swojemu obiektowi - w tym wypadku Marcelli - wystarczająco wiele uwagi, by móc go później udawać. Co za czasy! Teoretycznie sprawa nie wyglądała na mocno alarmującą, zwłaszcza przy dalszych tłumaczeniach, ale wolał mieć pewność - w dobie anomalii i wojen trudno było ją osiągnąć.
- Czkawka teleportacyjna? - zapytał krótko, usłyszawszy historię - brzmiał na nieprzekonanego, tym razem bez żadnego krycia przyglądając się kobiecie z podejrzliwością, pozwalając swoim myślom snuć domysły, gdy słuchał wyjaśnień. Próbował ocenić, czy są prawdopodobne, wyczuwając w tym wszystkim nutę prawdy, lecz równocześnie mając pewność, że nie rozmawia z Marcellą Figg. Nie chciało mu się wierzyć w istnienie siostry bliźniaczki - ta myśl przemknęła tylko gdzieś wśród innych, nie zostawiając po sobie większych śladów, a już zwłaszcza nie dochodząc do charłactwa. Pozwolił jej mówić, zgadzając się nawet z jej wnioskiem, bardzo trafnym i prawdziwym.
- To prawda, zwłaszcza z różdżek innych osób. Kradzionych - zasugerował niewybrednie, kompletnie nie próbując udawać, że wszystko jest w porządku. Może miał do czynienia z metamorfomagiem? Może ktoś próbował ukryć się pod wizerunkiem funkcjonariuszki? Kradł tożsamość? Istniał prosty sposób na rozwianie wątpliwości, ale odsunął go nieco w czasie. - Panno Figg - powiedział spokojnie, zamierzając rozjaśnić jej trochę w głowie - albo jemu, ktokolwiek krył się pod niepozornym wizerunkiem drobnej kobiety. - Jakim cudem nie pamięta panna, że nabyła u mnie w ostatnim czasie różdżkę? Nie wierzę, że... Veritas Claro - wypowiedział szybko i wyraźnie, wplatając zaklęcie w środek zdania, w międzyczasie zdążył bowiem dyskretnie unieść różdżkę - nie musiał celować w rozmówczynię, natura zaklęcia nie wymagała tego. Postanowił zaryzykować. Na szczęście nie sprowadził żadnej anomalii, lecz nie dostał też żadnej odpowiedzi - wciąż wyglądała tak samo. Westchnął ciężko, kręcąc głową. Chyba rzeczywiście musiała mieć bliźniaczkę. - Kim jesteś, skoro nie jesteś Marcellą Figg? - zapytał bezpośrednio, tym razem spodziewając się prawdy.
- Czkawka teleportacyjna? - zapytał krótko, usłyszawszy historię - brzmiał na nieprzekonanego, tym razem bez żadnego krycia przyglądając się kobiecie z podejrzliwością, pozwalając swoim myślom snuć domysły, gdy słuchał wyjaśnień. Próbował ocenić, czy są prawdopodobne, wyczuwając w tym wszystkim nutę prawdy, lecz równocześnie mając pewność, że nie rozmawia z Marcellą Figg. Nie chciało mu się wierzyć w istnienie siostry bliźniaczki - ta myśl przemknęła tylko gdzieś wśród innych, nie zostawiając po sobie większych śladów, a już zwłaszcza nie dochodząc do charłactwa. Pozwolił jej mówić, zgadzając się nawet z jej wnioskiem, bardzo trafnym i prawdziwym.
- To prawda, zwłaszcza z różdżek innych osób. Kradzionych - zasugerował niewybrednie, kompletnie nie próbując udawać, że wszystko jest w porządku. Może miał do czynienia z metamorfomagiem? Może ktoś próbował ukryć się pod wizerunkiem funkcjonariuszki? Kradł tożsamość? Istniał prosty sposób na rozwianie wątpliwości, ale odsunął go nieco w czasie. - Panno Figg - powiedział spokojnie, zamierzając rozjaśnić jej trochę w głowie - albo jemu, ktokolwiek krył się pod niepozornym wizerunkiem drobnej kobiety. - Jakim cudem nie pamięta panna, że nabyła u mnie w ostatnim czasie różdżkę? Nie wierzę, że... Veritas Claro - wypowiedział szybko i wyraźnie, wplatając zaklęcie w środek zdania, w międzyczasie zdążył bowiem dyskretnie unieść różdżkę - nie musiał celować w rozmówczynię, natura zaklęcia nie wymagała tego. Postanowił zaryzykować. Na szczęście nie sprowadził żadnej anomalii, lecz nie dostał też żadnej odpowiedzi - wciąż wyglądała tak samo. Westchnął ciężko, kręcąc głową. Chyba rzeczywiście musiała mieć bliźniaczkę. - Kim jesteś, skoro nie jesteś Marcellą Figg? - zapytał bezpośrednio, tym razem spodziewając się prawdy.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafiła kłamać. Była beznadziejną kłamczuchą i aktorką; w dziecięcych przedstawieniach zawsze dostawała role postaci, które nie mówiły dużo albo w ogóle. Czarodziej stojący naprzeciwko niej stresował ją niemiłosiernie i faktycznie, czuła się jak uczennica przyłapana na gorącym uczynku. Co gorsza, była niemalże pewna, że wiedział, iż kłamała. Może nie ze wszystkimi szczegółami tej historii, ale jednak podszywała się pod swoją siostrę, bo uważała, że tak będzie bezpieczniej - w końcu łatwiej zaakceptować czarownicę czystej krwi ze skazą niż charłaka. - Tak, musiał pan o tym słyszeć - przytaknęła głową na pytanie Ollivandera. Zaczęła nerwowo wyginać palce; chciała, aby to przedstawienie się już skończyło. Nie rozumiała, dlaczego ten mężczyzna nie mógł po prostu odpuścić; dlaczego jej nie wierzył? Był aurorem i na każdym kroku spodziewał się spisku? Znowu zaczęła nerwowo przygryzać policzek od środka. Jak Marcella poznała tego człowieka? Był niesamowitym służbistą. - Czy pan mnie oskarża? - nadęła się chwilę po tym, jak wspomniał coś o kradzionych różdżkach. Zrobiła nieco gniewną minę. Tym razem czerwone policzki miała ze złości, a nie ze stresu. Jak mógł oskarżać ją o to, że ukradła czyjąś różdżkę! Zwłaszcza, że właściwie nie do końca wiedziała, jak to jest takową posiadać? Gwałtownie wypuściła powietrze i zmierzyła wzrokiem swojego rozmówcę. - Jak pan śmie machać mi różdżką przed nosem i jeszcze rzucać jakieś zaklęcia? Nie wstyd panu?! - obruszyła się niemiłosiernie i skrzyżowała ręce na piersiach. Nie znała zaklęcia, którego użył; jednak jak wynikało z kontekstu jego następnych słów, nie wierzył, że rozmawia z Marcellą i prawdopodobnie za pomocą czaru chciał... ujawnić jej prawdziwą tożsamość? Najpierw pomylił ją z siostrą-bliźniaczką, a teraz uparcie chciał jej wmówić, że nią nie jest! Tak się nie robiło! Wydęła usta w zabawny sposób, kiedy uświadomił jej, że Marcella niedawno nabyła u niego różdżkę; a więc to on musiał być tym sławnym Ollivanderem. Czerwone policzki nie opuszczały jej lica, co dość zabawnie komponowało się z cynamonowymi włosami. Było jej cholernie głupio. Wstyd ogarnął całe jej ciało, a ona jęknęła żałośnie w eter. - Dobrze, niech panu będzie - kiwnęła w końcu głową, dość niechętnie. Nienawidziła czuć się przystawiona do muru. - Nie nazywam się Marcella Figg. Jestem... - tutaj Arabella przerwała, ponieważ poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, z którego chwilę później rozległo się głośne czknięcie. Arabella z głośnym trzaskiem znikła z księgarni, pozostawiając Ollivandera w nieznośnej nieświadomości...
[zt]
[zt]
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Alejki
Szybka odpowiedź