Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Dolina Glendalough
Strona 29 z 30 • 1 ... 16 ... 28, 29, 30
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Glendalough
Glendalough to malownicza dolina położona w irlandzkich górach Wicklow. U ich podnóży rozpościerają się dwa jeziora: Upper Lake i Lower Lake, nad którymi często zawisa gęsta mgła, czyniąc tutejsze widoki wręcz mistycznymi. Jednak nie tylko to ma wpływ na panujący tu niezwykły, baśniowy nastrój; pomimo pięknych krajobrazów, z jakiegoś powodu dolina nie jest zbyt często odwiedzana przez mugolskich turystów. Być może to miejsce budzi w nich niepokój, w końcu ptaki w koronach drzew ćwierkają z dziwnym przejęciem, a na powierzchni jeziora znikąd pojawiają się rozległe kręgi. Mówi się, że Upper Lake zostało zamieszkałe przez druzgotki oraz trytony, które są wyjątkowo nieskore do kontaktów z czarodziejami. Z tego właśnie powodu niezalecane są kąpiele w tych czarujących, choć wybitnie niebezpiecznych wodach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.12.17 21:14, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Amelia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 2
'k10' : 2
Wysoki, dziecięcy pisk wdarł się do jego uszu, niosąc się wyżej nawet niż świst wiatru; gdyby nie podekscytowane okrzyki chwilę wcześniej, mógłby wziąć go za przerażenie – ale echo śmiechu wciąż jeszcze dźwięczało mu w pamięci, sprawiając, że nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu. Przyciągnął Amelię mocniej do siebie, na moment raz jeszcze obniżając lot; czubki butów zanurzając płytko pod taflę jeziora, żeby wzniecić w górę dwie fontanny drobnych kropel, mieniących się dookoła nich w świetle słabego, jesiennego słońca. Za parę chwil miał zapewne tego pożałować, gdy tylko wylądują na trawie, a on zorientuje się, że skarpetki przemokły mu do cna, ale póki co o tym nie myślał – skupiając się głównie na błyszczących radośnie oczach córki.
Starał się wylądować jak najbardziej miękko, raz po raz przypominając sobie, że nie ścigał się do upadłego z Josephem, a miał ze sobą młodą pasażerkę – nawet jeśli niezwykle odważną; zaśmiał się, otaczając ją ramieniem, gdy oplotła mu szyję drobnymi rączkami. – P-p-podobało ci się? – zapytał, czując w klatce piersiowej i gardle jakiś trudny do opisania uścisk wzruszenia, który czasami nawiedzał go w jej obecności. Zamrugał szybko powiekami, starając się odpędzić od siebie chwilowe uczucie słabości, podszyte troską i czułością, od których czasami kręciło mu się w głowie. Czasem go to przerażało – że dowiedział się o jej istnieniu właściwie na skutek zbiegu tragicznych okoliczności, i że istniała wersja rzeczywistości, w której nigdy jej nie poznał. Odstawił ją ostrożnie na trawę, po drodze składając przelotny pocałunek na czubku jej głowy. – Tylko magiczne miotły tak p-p-potrafią – odpowiedział, chwytając przy tym wspomnianą miotłę i przykucając jeszcze przy dziewczynce. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że od ostatniego roku urosła przynajmniej o pół głowy. – Ta jest dla ciebie za duża, ale możemy pop-p-prosić ciocię Hannah, żeby zrobiła mniejszą. Chciałabyś? Moglibyśmy p-p-pouczyć się latać w Oazie – zapytał, przyglądając się zarumienionej od lotu twarzyczce. Amelia wkrótce kończyła siedem lat; niektóre dzieciaki w wiosce w jej wieku już dosiadały dziecięcych miotełek, wydawało mu się więc, że powinna sobie z nimi poradzić. Mógłby zabrać ją na żabie mokradło, gdzie ziemia była miękka, a upadki – bezpieczne. – Nad różdżką jeszcze p-p-pomyślimy – dodał po chwili, nie chcąc składać obietnic bez pokrycia; nie mógł pozwolić, żeby biegała po wyspie z prawdziwą – nie potrafiła panować nad własną magią, jej wybuchy zdarzały się przypadkowo i chociaż zazwyczaj nie czyniły szkód, wolał nie kusić losu – ale być może byłby w stanie wystrugać dla niej coś, co różdżkę przypominało; dziecięca wyobraźnia nie znała w końcu granic.
Wyciągnął w jej stronę rękę, żeby złapać ją za dłoń, ale wtedy Amelia zakręciła się dookoła własnej osi, po czym straciła równowagę, lądując na trawie. Nie zdążył dotrzeć na niej na czas, żeby uchronić ją przed upadkiem, ale wyglądało na to, że nic jej się nie stało; pomógł jej wstać, delikatnie otrzepując sukienkę z drobinek ziemi. – Chyba t-t-trochę bardziej niż trochę, co? – zapytał, tym razem już upewniając się, że trzymał ją pewnie – zanim ruszył ścieżką, która miała zaprowadzić ich między drzewa. – Lunaballe – powtórzył cierpliwie, zerkając na nią i uśmiechając się szeroko. – To takie małe st-t-tworzonka, mają szaro-białą sierść, długą szyję i wielkie oczy na czubku g-g-głowy. Wychodzą z norek w pełnię księżyca i tańczą w t-t-trawie – wyjaśnił. Nie spodziewał się, by mieli spotkać je dzisiaj – nie mogli zostać do nocy – chociaż podobno czasami wystawiały nosy z zarośli również w ciągu dnia.
Spojrzał na nią znów, gdy podskoczyła wysoko, dopiero teraz dostrzegając wiszące luźno sznurowadło. – Oho, chyba jakieś niesforne sznurówki uciekły z p-p-pętelki. Zaczekaj – powiedział, zatrzymując się i jednocześnie powstrzymując Amelkę przed pomknięciem dalej. Przykucnął przy niej, schylając się, żeby wprawnym ruchem związać ze sobą dwa luźne końce sznurowadła. – No. Teraz p-p-powinno się – trzymać – chciał powiedzieć, ale ostatnie słowo zamarło mu na ustach, bo gdy podniósł spojrzenie znad dziecięcych bucików, ponad ramieniem córki zobaczył ją.
Chude, posiniaczone i poznaczone krwawymi wybroczynami nogi i ramiona, więzienny strój, wilgotny od porannej rosy; czarne włosy rzadko porastające zbyt bladą czaszkę, jasne oczy otwarte szeroko i wpatrzone w niebo; pojedyncze chmury odbijające się mgliście w zmatowiałych tęczówkach, nienaturalnie naciągnięta na kościach policzkowych skóra, zapadnięta twarz, zbyt młoda, nieruchoma, lodowata; martwa. Ciało kilkuletniej więźniarki leżało w wysokiej trawie zaledwie parę metrów od niego, od nich; dokładnie takie, jak je zapamiętał, porzucone, pozostawione samo sobie. Serce zabiło mu niespokojnie, zamrugał szybko powiekami, tuż za mostkiem czując nagłe ukłucie roznoszącej się po krwioobiegu paniki; skąd się tu wzięła? Dlaczego tutaj, dlaczego teraz? Przełknął powoli ślinę, przerażony perspektywą, że gdy tylko Amelia odwróci się przez ramię, również ją zobaczy – dziewczynkę zaledwie w jej wieku, pozbawioną duszy, życia; była zbyt młoda, by patrzeć na coś takiego, zbyt niewinna; jak miałby jej to później wytłumaczyć? Obraz martwego dziecka wracałby do niej w snach i na jawie, tak samo, jak robił to z nim.
Otworzył usta, szukając słów, jakichś, jakichkolwiek, zanim jednak zdążyłby wydać z siebie choćby jeden dźwięk, poczuł nagłą słabość – a z jego nosa pociekło coś gęstego i ciepłego. Przetarł twarz odruchowo, dostrzegając na palcach smugę krwi. – Och – mruknął, szybko przywołując na usta uspokajający uśmiech i sięgając do kieszeni po kraciastą chusteczkę, którą przytknął do nosa. – Chyba mi t-t-tez zakręciło się trochę w głowie od tego lotu. Ale już wszystko w p-p-porządku – powiedział szybko, wciąż starając się brzmieć spokojnie. Nic się nie stało, wszystko było w porządku – powtarzał sobie to w głowie jak mantrę, jakby liczył na to, że jeśli zrobi to wystarczającą ilość razy, to stanie się to prawdą. Wyciągnął drugą rękę do córki, chcąc złapać ją za dłoń – wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, by nie spojrzeć znów w kierunku ciała, choć świadomość, że tam leżało, wydawała mu się prawie namacalna. – Pójdziemy jednak t-t-tamtędy może. Na skróty – zadecydował, wskazując na ścieżkę skręcającą w zupełnie innym kierunku. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dokąd prowadziła – ale musiał jakoś ominąć tamto miejsce, zrobić koło. – P-p-pilnuj tych sznurówek – przypomniał jej, głównie po to, by skierować na jej uwagę na cokolwiek poza lasem za ich plecami.
Starał się wylądować jak najbardziej miękko, raz po raz przypominając sobie, że nie ścigał się do upadłego z Josephem, a miał ze sobą młodą pasażerkę – nawet jeśli niezwykle odważną; zaśmiał się, otaczając ją ramieniem, gdy oplotła mu szyję drobnymi rączkami. – P-p-podobało ci się? – zapytał, czując w klatce piersiowej i gardle jakiś trudny do opisania uścisk wzruszenia, który czasami nawiedzał go w jej obecności. Zamrugał szybko powiekami, starając się odpędzić od siebie chwilowe uczucie słabości, podszyte troską i czułością, od których czasami kręciło mu się w głowie. Czasem go to przerażało – że dowiedział się o jej istnieniu właściwie na skutek zbiegu tragicznych okoliczności, i że istniała wersja rzeczywistości, w której nigdy jej nie poznał. Odstawił ją ostrożnie na trawę, po drodze składając przelotny pocałunek na czubku jej głowy. – Tylko magiczne miotły tak p-p-potrafią – odpowiedział, chwytając przy tym wspomnianą miotłę i przykucając jeszcze przy dziewczynce. Nie potrafił pozbyć się wrażenia, że od ostatniego roku urosła przynajmniej o pół głowy. – Ta jest dla ciebie za duża, ale możemy pop-p-prosić ciocię Hannah, żeby zrobiła mniejszą. Chciałabyś? Moglibyśmy p-p-pouczyć się latać w Oazie – zapytał, przyglądając się zarumienionej od lotu twarzyczce. Amelia wkrótce kończyła siedem lat; niektóre dzieciaki w wiosce w jej wieku już dosiadały dziecięcych miotełek, wydawało mu się więc, że powinna sobie z nimi poradzić. Mógłby zabrać ją na żabie mokradło, gdzie ziemia była miękka, a upadki – bezpieczne. – Nad różdżką jeszcze p-p-pomyślimy – dodał po chwili, nie chcąc składać obietnic bez pokrycia; nie mógł pozwolić, żeby biegała po wyspie z prawdziwą – nie potrafiła panować nad własną magią, jej wybuchy zdarzały się przypadkowo i chociaż zazwyczaj nie czyniły szkód, wolał nie kusić losu – ale być może byłby w stanie wystrugać dla niej coś, co różdżkę przypominało; dziecięca wyobraźnia nie znała w końcu granic.
Wyciągnął w jej stronę rękę, żeby złapać ją za dłoń, ale wtedy Amelia zakręciła się dookoła własnej osi, po czym straciła równowagę, lądując na trawie. Nie zdążył dotrzeć na niej na czas, żeby uchronić ją przed upadkiem, ale wyglądało na to, że nic jej się nie stało; pomógł jej wstać, delikatnie otrzepując sukienkę z drobinek ziemi. – Chyba t-t-trochę bardziej niż trochę, co? – zapytał, tym razem już upewniając się, że trzymał ją pewnie – zanim ruszył ścieżką, która miała zaprowadzić ich między drzewa. – Lunaballe – powtórzył cierpliwie, zerkając na nią i uśmiechając się szeroko. – To takie małe st-t-tworzonka, mają szaro-białą sierść, długą szyję i wielkie oczy na czubku g-g-głowy. Wychodzą z norek w pełnię księżyca i tańczą w t-t-trawie – wyjaśnił. Nie spodziewał się, by mieli spotkać je dzisiaj – nie mogli zostać do nocy – chociaż podobno czasami wystawiały nosy z zarośli również w ciągu dnia.
Spojrzał na nią znów, gdy podskoczyła wysoko, dopiero teraz dostrzegając wiszące luźno sznurowadło. – Oho, chyba jakieś niesforne sznurówki uciekły z p-p-pętelki. Zaczekaj – powiedział, zatrzymując się i jednocześnie powstrzymując Amelkę przed pomknięciem dalej. Przykucnął przy niej, schylając się, żeby wprawnym ruchem związać ze sobą dwa luźne końce sznurowadła. – No. Teraz p-p-powinno się – trzymać – chciał powiedzieć, ale ostatnie słowo zamarło mu na ustach, bo gdy podniósł spojrzenie znad dziecięcych bucików, ponad ramieniem córki zobaczył ją.
Chude, posiniaczone i poznaczone krwawymi wybroczynami nogi i ramiona, więzienny strój, wilgotny od porannej rosy; czarne włosy rzadko porastające zbyt bladą czaszkę, jasne oczy otwarte szeroko i wpatrzone w niebo; pojedyncze chmury odbijające się mgliście w zmatowiałych tęczówkach, nienaturalnie naciągnięta na kościach policzkowych skóra, zapadnięta twarz, zbyt młoda, nieruchoma, lodowata; martwa. Ciało kilkuletniej więźniarki leżało w wysokiej trawie zaledwie parę metrów od niego, od nich; dokładnie takie, jak je zapamiętał, porzucone, pozostawione samo sobie. Serce zabiło mu niespokojnie, zamrugał szybko powiekami, tuż za mostkiem czując nagłe ukłucie roznoszącej się po krwioobiegu paniki; skąd się tu wzięła? Dlaczego tutaj, dlaczego teraz? Przełknął powoli ślinę, przerażony perspektywą, że gdy tylko Amelia odwróci się przez ramię, również ją zobaczy – dziewczynkę zaledwie w jej wieku, pozbawioną duszy, życia; była zbyt młoda, by patrzeć na coś takiego, zbyt niewinna; jak miałby jej to później wytłumaczyć? Obraz martwego dziecka wracałby do niej w snach i na jawie, tak samo, jak robił to z nim.
Otworzył usta, szukając słów, jakichś, jakichkolwiek, zanim jednak zdążyłby wydać z siebie choćby jeden dźwięk, poczuł nagłą słabość – a z jego nosa pociekło coś gęstego i ciepłego. Przetarł twarz odruchowo, dostrzegając na palcach smugę krwi. – Och – mruknął, szybko przywołując na usta uspokajający uśmiech i sięgając do kieszeni po kraciastą chusteczkę, którą przytknął do nosa. – Chyba mi t-t-tez zakręciło się trochę w głowie od tego lotu. Ale już wszystko w p-p-porządku – powiedział szybko, wciąż starając się brzmieć spokojnie. Nic się nie stało, wszystko było w porządku – powtarzał sobie to w głowie jak mantrę, jakby liczył na to, że jeśli zrobi to wystarczającą ilość razy, to stanie się to prawdą. Wyciągnął drugą rękę do córki, chcąc złapać ją za dłoń – wykorzystując wszystkie pokłady silnej woli, by nie spojrzeć znów w kierunku ciała, choć świadomość, że tam leżało, wydawała mu się prawie namacalna. – Pójdziemy jednak t-t-tamtędy może. Na skróty – zadecydował, wskazując na ścieżkę skręcającą w zupełnie innym kierunku. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, dokąd prowadziła – ale musiał jakoś ominąć tamto miejsce, zrobić koło. – P-p-pilnuj tych sznurówek – przypomniał jej, głównie po to, by skierować na jej uwagę na cokolwiek poza lasem za ich plecami.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Choć jej stópki nie zanurzyły się w jeziorze, to odczuła chłód i kilkanaście kropelek wody na swoich nogach, szczególnie kiedy tata obniżył lot! Wciąż się śmiała i piszczała z radości, nie mogąc uwierzyć w to, że przypadła jej tak ekscytująca wycieczka! I jeszcze tak nisko przelecieli nad jeziorem! Pewnie była cała masa dzieci, które mogły się niemal codziennie cieszyć z takiej przejażdżki… ale dla niej, ta, była wyjątkowa i jedyna w swoim rodzaju! W końcu który rodzic poświęciłby dla niej czas pomiędzy ratowaniem ludzi i pomocą innym!
Żałowała trochę, że lot właśnie się skończył… ale za to mogła skoczyć prosto w ramiona taty i wyściskać go jak nigdy dotychczas! I to w ramach podziękowania! Pokiwała ochoczo głową, kiedy usłyszała pytanie o to czy jej się spodobało. Oczywiście, że tak! Komu by się nie spodobało? Teraz tylko czekała, żeby rozpowiedzieć każdemu o tym gdzie była i jak leciał tata! Wszystkim! Ciociom, wujkom, każdemu! Nawet panu Królikowskiemu!
– Tak, tak, tak! – zakrzyczała radośnie. – Było super! – dodała natychmiast, a jej oczy zabłysnęły od pełni dziecięcego entuzjazmu. – Tylko magiczne miotły? – Zapytała rozczarowanym głosem i jakby na chwilę się zasmuciła… ale słysząc dalsze zdania z ust taty, ponownie się uśmiechnęła. Miotełka? Od cioci Hannah? Oczywiście, że chciała! Bardzo! To znaczy… nie powinna chcieć… bo to było niemiłe wyciągać od taty takie podarki! I od cioci! Ale chciała… i to bardzo! Tylko jak miała to zakomunikować tacie, żeby nie wyszło, że myślała tylko o prezentach? Zaczerwieniła się natychmiast, bo nie wiedziała jak wyrazić to, o czym myślała. Nie chciała wyjść na… na… jak się to nazywało? Mater… materializację… nie… materialicj… nie… materialis… nie pamiętała tego słowa, ale miała na myśli to słowo, które babcia kiedyś korzystała, mówiąc o osobach, które myślały tylko o prezentach i rzeczach, i pieniądzach! – Chcia… chciałab… chciałabym – wydusiła z siebie w końcu i spuściła głowę. – Ale tylko jeżeli nie będzie to dużo kosztować! – dodała natychmiast, wciąż nie patrząc tacie w oczy. – I jeżeli ciocia Hania może zrobić taką miotłę…
Ile by dała, żeby nauczyć się latać! W końcu inne dzieci już to robiły! I strasznie się przy tym chwaliły taką umiejętnością! A to strasznie godziło w jej ambicję! Przecież i ona by tak mogła, gdyby ktoś jej pokazał! Albo lepiej! Gdyby mogła być tak dobra w lataniu jak jej tata! Ciekawe czy jej mama tak dobrze latała? – przeszło jej zaraz przez myśl. Pewnie tak! Skoro mama potrafiła leczyć ludzi, to na pewno potrafiła też obsługiwać magiczne miotły!
– Dlaaaczeeegooo – odpowiedziała mu żałośnie, kiedy usłyszała, że różdżka musiała jeszcze poczekać. Przecież była już wystarczająco duża! I była odpowiedzialna! Zawsze rano czyściła cały dom! Nie zamierzała robić nic złego! Posiadanie magicznego patyka znacznie ułatwiłoby jej to codzienne zadania domowe! Naburmuszyła się na chwilę… ale natychmiast przywołała się do porządku. Nie chciała, żeby tata strofował ją w trakcie tak miłej przejażdżki.
Trawa w tym wyjątkowo malowniczym miejscu była wyjątkowo mięciutka! Nawet nie przejęła się upadkiem! Złapała dłoń taty i wstała. Nadal nie chciała przyznać się do tego, że zakręciło jej się trochę bardziej w głowie niż to powiedziała.
– Troszeczkę! – odpowiedziała więc, umniejszając stopień zakręcenia.
Patrzyła z zainteresowaniem na tatę, kiedy wyjaśniał jej czym były lunaballe. Te stworzonka musiały być wyjątkowo słodkie! Próbowała przypomnieć sobie czy kiedykolwiek je widziała… ale wydawało jej się, że chyba nie… a może pomyliła je z innymi zwierzątkami?
– Wielkie oczy i długa szyja? Czy to… małe białe żyrafy? – Zapytała niepewnie, próbując przypomnieć sobie jak wyglądała w ogóle żyrafa. – Dlaczego tylko o północy wychodzą z norek? I dlaczego tańczą w trawie? – Zaczęła nagle wypytywać o wszystko. – Czy mogłabym tańczyć z nimi? I ty tato? I dlaczego nazywają się lunaballe?
Podskoczyła radośnie i drugi raz. Już nie mogła doczekać się pikniku! Ale nagle tata przypomniał jej o sznurówkach, a to wyraźnie ją zawstydziło.
– Starałam się! – Zaczęła się tłumaczyć, jak gdyby tata jej coś zarzucał, a nie dbał o jej bezpieczeństwo. – Tak jak mi powiedziałeś! Najpierw pętelka… potem druga pętelka… i potem trzeba je złączyć i ścisnąć mocno! – Przedstawiła na głos procedurę wiązania sznurówek z pamięci i przymknęła przy tym oczy, jak gdyby mowa była o jakiejś ważnej formułce. Potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko… ale dostrzegła, że tata się gdzieś zapatrzył. Machnęła nieśmiało dłonią przed jego oczami… i zmartwiła się widząc, że tata nie reagował. – Tato? – Zapytała niepewnie, bo trochę ją przerażał takim zachowaniem! – Śmiesznie się zachowujesz tato! – Zaśmiała się, uznając że pewnie się zamyślił.
Kiedy znowu się uśmiechnął, wyszczerzyła się jeszcze bardziej i przytuliła się do niego i drugi raz. Dopiero po chwili zauważyła, że jakaś czerwona strużka zaczęła ciec z jego nosa. Trochę się zmartwiła, ale i jej się tak czasem zdarzało!
– A tata mówił, że jest pro… ne… fes… jona… oli… stą… – skomentowała żartobliwie, wyjątkowo przy tym kalecząc słowo „profesjonalista” (ale było strasznie trudne do wymówienia!) Pocałowała go w policzek (a przynajmniej spróbowała dosięgnąć do policzka), kiedy powiedział, że wszystko jest w porządku. – Na skróty! – Zawołała radośnie i znowu zaczęła skakać. – Mała żabka robi hop-hop-hop! – Zaczęła za tym śpiewać i skakać na trzy ostatnie słowa. – Pilnuję tato! – Odpowiedziała natychmiast (trochę oburzona!), co jakiś czas zerkając na buciki i sznurówki. – I hop-hop-hop!
Żałowała trochę, że lot właśnie się skończył… ale za to mogła skoczyć prosto w ramiona taty i wyściskać go jak nigdy dotychczas! I to w ramach podziękowania! Pokiwała ochoczo głową, kiedy usłyszała pytanie o to czy jej się spodobało. Oczywiście, że tak! Komu by się nie spodobało? Teraz tylko czekała, żeby rozpowiedzieć każdemu o tym gdzie była i jak leciał tata! Wszystkim! Ciociom, wujkom, każdemu! Nawet panu Królikowskiemu!
– Tak, tak, tak! – zakrzyczała radośnie. – Było super! – dodała natychmiast, a jej oczy zabłysnęły od pełni dziecięcego entuzjazmu. – Tylko magiczne miotły? – Zapytała rozczarowanym głosem i jakby na chwilę się zasmuciła… ale słysząc dalsze zdania z ust taty, ponownie się uśmiechnęła. Miotełka? Od cioci Hannah? Oczywiście, że chciała! Bardzo! To znaczy… nie powinna chcieć… bo to było niemiłe wyciągać od taty takie podarki! I od cioci! Ale chciała… i to bardzo! Tylko jak miała to zakomunikować tacie, żeby nie wyszło, że myślała tylko o prezentach? Zaczerwieniła się natychmiast, bo nie wiedziała jak wyrazić to, o czym myślała. Nie chciała wyjść na… na… jak się to nazywało? Mater… materializację… nie… materialicj… nie… materialis… nie pamiętała tego słowa, ale miała na myśli to słowo, które babcia kiedyś korzystała, mówiąc o osobach, które myślały tylko o prezentach i rzeczach, i pieniądzach! – Chcia… chciałab… chciałabym – wydusiła z siebie w końcu i spuściła głowę. – Ale tylko jeżeli nie będzie to dużo kosztować! – dodała natychmiast, wciąż nie patrząc tacie w oczy. – I jeżeli ciocia Hania może zrobić taką miotłę…
Ile by dała, żeby nauczyć się latać! W końcu inne dzieci już to robiły! I strasznie się przy tym chwaliły taką umiejętnością! A to strasznie godziło w jej ambicję! Przecież i ona by tak mogła, gdyby ktoś jej pokazał! Albo lepiej! Gdyby mogła być tak dobra w lataniu jak jej tata! Ciekawe czy jej mama tak dobrze latała? – przeszło jej zaraz przez myśl. Pewnie tak! Skoro mama potrafiła leczyć ludzi, to na pewno potrafiła też obsługiwać magiczne miotły!
– Dlaaaczeeegooo – odpowiedziała mu żałośnie, kiedy usłyszała, że różdżka musiała jeszcze poczekać. Przecież była już wystarczająco duża! I była odpowiedzialna! Zawsze rano czyściła cały dom! Nie zamierzała robić nic złego! Posiadanie magicznego patyka znacznie ułatwiłoby jej to codzienne zadania domowe! Naburmuszyła się na chwilę… ale natychmiast przywołała się do porządku. Nie chciała, żeby tata strofował ją w trakcie tak miłej przejażdżki.
Trawa w tym wyjątkowo malowniczym miejscu była wyjątkowo mięciutka! Nawet nie przejęła się upadkiem! Złapała dłoń taty i wstała. Nadal nie chciała przyznać się do tego, że zakręciło jej się trochę bardziej w głowie niż to powiedziała.
– Troszeczkę! – odpowiedziała więc, umniejszając stopień zakręcenia.
Patrzyła z zainteresowaniem na tatę, kiedy wyjaśniał jej czym były lunaballe. Te stworzonka musiały być wyjątkowo słodkie! Próbowała przypomnieć sobie czy kiedykolwiek je widziała… ale wydawało jej się, że chyba nie… a może pomyliła je z innymi zwierzątkami?
– Wielkie oczy i długa szyja? Czy to… małe białe żyrafy? – Zapytała niepewnie, próbując przypomnieć sobie jak wyglądała w ogóle żyrafa. – Dlaczego tylko o północy wychodzą z norek? I dlaczego tańczą w trawie? – Zaczęła nagle wypytywać o wszystko. – Czy mogłabym tańczyć z nimi? I ty tato? I dlaczego nazywają się lunaballe?
Podskoczyła radośnie i drugi raz. Już nie mogła doczekać się pikniku! Ale nagle tata przypomniał jej o sznurówkach, a to wyraźnie ją zawstydziło.
– Starałam się! – Zaczęła się tłumaczyć, jak gdyby tata jej coś zarzucał, a nie dbał o jej bezpieczeństwo. – Tak jak mi powiedziałeś! Najpierw pętelka… potem druga pętelka… i potem trzeba je złączyć i ścisnąć mocno! – Przedstawiła na głos procedurę wiązania sznurówek z pamięci i przymknęła przy tym oczy, jak gdyby mowa była o jakiejś ważnej formułce. Potem otworzyła oczy i uśmiechnęła się szeroko… ale dostrzegła, że tata się gdzieś zapatrzył. Machnęła nieśmiało dłonią przed jego oczami… i zmartwiła się widząc, że tata nie reagował. – Tato? – Zapytała niepewnie, bo trochę ją przerażał takim zachowaniem! – Śmiesznie się zachowujesz tato! – Zaśmiała się, uznając że pewnie się zamyślił.
Kiedy znowu się uśmiechnął, wyszczerzyła się jeszcze bardziej i przytuliła się do niego i drugi raz. Dopiero po chwili zauważyła, że jakaś czerwona strużka zaczęła ciec z jego nosa. Trochę się zmartwiła, ale i jej się tak czasem zdarzało!
– A tata mówił, że jest pro… ne… fes… jona… oli… stą… – skomentowała żartobliwie, wyjątkowo przy tym kalecząc słowo „profesjonalista” (ale było strasznie trudne do wymówienia!) Pocałowała go w policzek (a przynajmniej spróbowała dosięgnąć do policzka), kiedy powiedział, że wszystko jest w porządku. – Na skróty! – Zawołała radośnie i znowu zaczęła skakać. – Mała żabka robi hop-hop-hop! – Zaczęła za tym śpiewać i skakać na trzy ostatnie słowa. – Pilnuję tato! – Odpowiedziała natychmiast (trochę oburzona!), co jakiś czas zerkając na buciki i sznurówki. – I hop-hop-hop!
Obserwował mozaikę emocji przebiegających przez zarumienioną od wiatru twarz córki, bezskutecznie starając się odgadnąć, jakie myśli kłębiły się w jej głowie. Często się na tym łapał; chociaż Amelia mówiła sporo, zwłaszcza, gdy nie onieśmielało jej towarzystwo obcych, to wraz z każdym spędzonym z nią dniem docierało do niego, jak słabo ją jeszcze znał. Ostatnie miesiące nie zdołały w pełni zakopać kilkuletniej wyrwy, a mimo że myśląc o tym, odczuwał kłujące wyrzuty sumienia, to jednocześnie czuł jakąś niewyjaśnioną radość – że mógł ją poznawać, ucząc się wychwytywać ukryte znaczenie z drobnych gestów i uciekającego pod nogi spojrzenia. – Tylko m-m-magiczne – potwierdził, marszcząc brwi na widok smutnego grymasu. Czy powiedział coś nie tak? Nie chciała się uczyć latać? Otworzył usta, już chcąc ją zapewnić, że mogą też pouczyć się czegoś innego, ale wtedy Amelia znów się odezwała – a niewidzialna, stalowa dłoń zacisnęła się boleśnie na jego wnętrznościach.
Trudno było ukryć, że im się nie przelewało; jego mieszkanie przepadło, podobnie jak oszczędności odłożone w skrytce w banku Gringotta, a chociaż brał zlecenie za zleceniem, to ze względu na rosnące ceny, na wiele rzeczy zwyczajnie nie było go stać – i o ile jemu samemu nieszczególnie to przeszkadzało, bo dorastanie w siedmioosobowej rodzinie nauczyło go dzielenia się dosłownie wszystkim, to odczuwał niegasnącą, smakującą wstydem frustrację na myśl, że nie był w stanie zapewnić córce tego, czego potrzebowała. – Oczywiście, że może – odpowiedział po ciągnącej się w nieskończoność sekundzie, przełykając wcześniej niewidzialną, blokującą jego gardło gulę. Uśmiechnął się, mając nadzieję, że ten uśmiech nie wygląda na wymuszony, po czym przykucnął przy Amelii, poprawiając lekko przekrzywiony płaszczyk, a później przechylając głowę, żeby uchwycić jej wbity w ziemię wzrok. – To żaden p-p-problem, poradzimy sobie – zapewnił ją, starając się brzmieć jednocześnie ciepło i pewnie; nie powinna martwić się o ich wydatki – była dzieckiem; to nie była jej odpowiedzialność, nie powinna być. Nie mógł dopuścić, żeby była. – W p-p-podziękowaniu upieczemy jej coś pysznego, co ty na to? Razem – dodał, chcąc odciągnąć jej myśli w weselszym kierunku.
Słysząc pełne rozczarowania dlaczego musiał powstrzymać wyrywający się w górę kącik ust; wyprostował się, wyciągając rękę do córki i spoglądając w bok – w ten sposób starając się ukryć rozbawienie. – Bo wybór różdżki jest bardzo w-wa-ważny, nie można się z nim spieszyć – odpowiedział poważnie, zastanawiając się nad kolejnym argumentem. – Jak różdżka wybierze czarodzieja, to już na c-c-całe życie. – Pamiętał własną ekscytację, kiedy po raz pierwszy wziął w dłoń swoją; podekscytowany opowieściami starszego od niego Volansa, odliczał dni do wizyty na ulicy Pokątnej, a później – do pierwszych zajęć, na których mógłby nauczyć się magicznego zaklęcia. Świat magii nigdy nie był dla niego czymś oczywistym, nie wychował się w nim – ale pokochał od pierwszej chwili, w której postawił w nim stopę.
– Tak, są trochę p-p-podobne do żyraf – przytaknął, choć te drugie widział rzecz jasna wyłącznie na ilustracji – i to dawno, dawno temu. Nad kolejną falą pytań zawahał się przez moment, żałując, że nie do końca potrafił na nie odpowiedzieć – z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami pamiętał niewiele; podejrzewał, że Aidan byłby w stanie powiedzieć o lunaballach zdecydowanie więcej niż on – nie mówiąc już o Volansie. – P-p-pewnie dlatego, że bardzo lubią światło księżyca – a wtedy świeci najjaśniej – odparł, nie do końca przekonany, czy rzeczywiście była to prawda. – Nie wiem, czy by nam p-p-pozwoliły, są bardzo nieśmiałe – mówił dalej, przywołując z pamięci szczątkowe informacje. Słysząc pytanie o nazwę, musiał jednak skapitulować. – Prawdę mówiąc, nie mam p-p-pojęcia. Myślisz, że to dobra nazwa? – zapytał. – Możemy zapytać o to wujka Volansa, na p-p-pewno będzie wiedział – zaproponował, zerkając na córkę z uśmiechem.
Blednącym zaledwie sekundy później, gdy jego rysy – mimowolnie, nie mógł nad tym zapanować – ściągnęły się w wyrazie przerażenia, a oczy rozszerzyły się szeroko; wiedział, że powinien był się przy niej pilnować, a przede wszystkim – że nie powinien był nigdzie jej zabierać, nie, dopóki nie doprowadzi do porządku powracających wspomnień, ale kiedy dostrzegł skrawki wystającego z zarośli ciała, było już za późno. Jego organizm zadziałał instynktownie, w ułamku sekundy wypychając go poza mury poczucia bezpieczeństwa i sprawiając, że ani nie słyszał ostatnich słów córki, ani nie widział przelatującej tuż przed jego oczami dłoni – wracając do rzeczywistości dopiero, gdy jego szyję otoczyły drobne ramiona. Co on wyprawiał? Przytulił ją do siebie odruchowo, częściowo dlatego, żeby zapewnić ją, że wszystko było w porządku, a częściowo szukając tego zapewnienia w jej kojącej obecności – bo w końcu fakt, że była cała i zdrowa powinien mu wystarczyć.
Zaśmiał się cicho i trochę nerwowo, ścierając z twarzy resztki krwi, choć jej metaliczny posmak wciąż utrzymywał się w jego ustach, sprawiając, że robiło mu się niedobrze. – Nawet p-p-profesjonalistom się tak zdarza. To na p-p-pewno dlatego, że lecieliśmy tak szybko! – zapewnił ją. Był zły na siebie – że ją wystraszył, i że zachował się tak nieodpowiedzialnie; to nie był jednak dobry czas na wyrzuty – skupił się więc na odwróceniu jej uwagi i na pozostawieniu za sobą materializującego się uparcie koszmaru. Chwycił ją za dłoń, mocno – skręcając we wskazaną ścieżkę i starając się uspokoić oddech, skupić się na drodze i na kierunku; pamiętając, dokąd chciał dotrzeć. – Hop, hop, hop! – zawołał po niej, kiedy zaczęła śpiewać; orientując się, że mu to pomagało – odciągnąć myśli od tamtego, wrócić do chwili obecnej.
Zawtórował Amelii, po chwili przyłączając się również do niej i wykonując serię skoków; nie przejmując się zupełnie tym, że może trochę się wygłupiał. – Uważaj, skoczna żabko, p-p-przed nami strumień! – zwołał za nią, gdy wyrwała się nieco do przodu; ścieżkę, którą szli, rzeczywiście przecinała niewielka rzeczka – nad którą ktoś przerzucił pojedynczą kłodę. – Myślisz, że damy radę p-p-przejść na drugą stronę? – zapytał, spoglądając na córkę; strumień był płytki, upadek groził więc wyłącznie mało przyjemną kąpielą i może paroma siniakami – ale starał się zabrzmieć tak, jakby czekała ich co najmniej niebezpieczna przeprawa.
Trudno było ukryć, że im się nie przelewało; jego mieszkanie przepadło, podobnie jak oszczędności odłożone w skrytce w banku Gringotta, a chociaż brał zlecenie za zleceniem, to ze względu na rosnące ceny, na wiele rzeczy zwyczajnie nie było go stać – i o ile jemu samemu nieszczególnie to przeszkadzało, bo dorastanie w siedmioosobowej rodzinie nauczyło go dzielenia się dosłownie wszystkim, to odczuwał niegasnącą, smakującą wstydem frustrację na myśl, że nie był w stanie zapewnić córce tego, czego potrzebowała. – Oczywiście, że może – odpowiedział po ciągnącej się w nieskończoność sekundzie, przełykając wcześniej niewidzialną, blokującą jego gardło gulę. Uśmiechnął się, mając nadzieję, że ten uśmiech nie wygląda na wymuszony, po czym przykucnął przy Amelii, poprawiając lekko przekrzywiony płaszczyk, a później przechylając głowę, żeby uchwycić jej wbity w ziemię wzrok. – To żaden p-p-problem, poradzimy sobie – zapewnił ją, starając się brzmieć jednocześnie ciepło i pewnie; nie powinna martwić się o ich wydatki – była dzieckiem; to nie była jej odpowiedzialność, nie powinna być. Nie mógł dopuścić, żeby była. – W p-p-podziękowaniu upieczemy jej coś pysznego, co ty na to? Razem – dodał, chcąc odciągnąć jej myśli w weselszym kierunku.
Słysząc pełne rozczarowania dlaczego musiał powstrzymać wyrywający się w górę kącik ust; wyprostował się, wyciągając rękę do córki i spoglądając w bok – w ten sposób starając się ukryć rozbawienie. – Bo wybór różdżki jest bardzo w-wa-ważny, nie można się z nim spieszyć – odpowiedział poważnie, zastanawiając się nad kolejnym argumentem. – Jak różdżka wybierze czarodzieja, to już na c-c-całe życie. – Pamiętał własną ekscytację, kiedy po raz pierwszy wziął w dłoń swoją; podekscytowany opowieściami starszego od niego Volansa, odliczał dni do wizyty na ulicy Pokątnej, a później – do pierwszych zajęć, na których mógłby nauczyć się magicznego zaklęcia. Świat magii nigdy nie był dla niego czymś oczywistym, nie wychował się w nim – ale pokochał od pierwszej chwili, w której postawił w nim stopę.
– Tak, są trochę p-p-podobne do żyraf – przytaknął, choć te drugie widział rzecz jasna wyłącznie na ilustracji – i to dawno, dawno temu. Nad kolejną falą pytań zawahał się przez moment, żałując, że nie do końca potrafił na nie odpowiedzieć – z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami pamiętał niewiele; podejrzewał, że Aidan byłby w stanie powiedzieć o lunaballach zdecydowanie więcej niż on – nie mówiąc już o Volansie. – P-p-pewnie dlatego, że bardzo lubią światło księżyca – a wtedy świeci najjaśniej – odparł, nie do końca przekonany, czy rzeczywiście była to prawda. – Nie wiem, czy by nam p-p-pozwoliły, są bardzo nieśmiałe – mówił dalej, przywołując z pamięci szczątkowe informacje. Słysząc pytanie o nazwę, musiał jednak skapitulować. – Prawdę mówiąc, nie mam p-p-pojęcia. Myślisz, że to dobra nazwa? – zapytał. – Możemy zapytać o to wujka Volansa, na p-p-pewno będzie wiedział – zaproponował, zerkając na córkę z uśmiechem.
Blednącym zaledwie sekundy później, gdy jego rysy – mimowolnie, nie mógł nad tym zapanować – ściągnęły się w wyrazie przerażenia, a oczy rozszerzyły się szeroko; wiedział, że powinien był się przy niej pilnować, a przede wszystkim – że nie powinien był nigdzie jej zabierać, nie, dopóki nie doprowadzi do porządku powracających wspomnień, ale kiedy dostrzegł skrawki wystającego z zarośli ciała, było już za późno. Jego organizm zadziałał instynktownie, w ułamku sekundy wypychając go poza mury poczucia bezpieczeństwa i sprawiając, że ani nie słyszał ostatnich słów córki, ani nie widział przelatującej tuż przed jego oczami dłoni – wracając do rzeczywistości dopiero, gdy jego szyję otoczyły drobne ramiona. Co on wyprawiał? Przytulił ją do siebie odruchowo, częściowo dlatego, żeby zapewnić ją, że wszystko było w porządku, a częściowo szukając tego zapewnienia w jej kojącej obecności – bo w końcu fakt, że była cała i zdrowa powinien mu wystarczyć.
Zaśmiał się cicho i trochę nerwowo, ścierając z twarzy resztki krwi, choć jej metaliczny posmak wciąż utrzymywał się w jego ustach, sprawiając, że robiło mu się niedobrze. – Nawet p-p-profesjonalistom się tak zdarza. To na p-p-pewno dlatego, że lecieliśmy tak szybko! – zapewnił ją. Był zły na siebie – że ją wystraszył, i że zachował się tak nieodpowiedzialnie; to nie był jednak dobry czas na wyrzuty – skupił się więc na odwróceniu jej uwagi i na pozostawieniu za sobą materializującego się uparcie koszmaru. Chwycił ją za dłoń, mocno – skręcając we wskazaną ścieżkę i starając się uspokoić oddech, skupić się na drodze i na kierunku; pamiętając, dokąd chciał dotrzeć. – Hop, hop, hop! – zawołał po niej, kiedy zaczęła śpiewać; orientując się, że mu to pomagało – odciągnąć myśli od tamtego, wrócić do chwili obecnej.
Zawtórował Amelii, po chwili przyłączając się również do niej i wykonując serię skoków; nie przejmując się zupełnie tym, że może trochę się wygłupiał. – Uważaj, skoczna żabko, p-p-przed nami strumień! – zwołał za nią, gdy wyrwała się nieco do przodu; ścieżkę, którą szli, rzeczywiście przecinała niewielka rzeczka – nad którą ktoś przerzucił pojedynczą kłodę. – Myślisz, że damy radę p-p-przejść na drugą stronę? – zapytał, spoglądając na córkę; strumień był płytki, upadek groził więc wyłącznie mało przyjemną kąpielą i może paroma siniakami – ale starał się zabrzmieć tak, jakby czekała ich co najmniej niebezpieczna przeprawa.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Głupcem byłby ten, kto odważyłby się zignorować ciemność, zwłaszcza taką, która okrywała listopadową noc jak ciężka, niewidzialna zasłona. Pomroczność nie była zwykłym brakiem światła; była czymś głębszym, jakby sama ziemia postanowiła zamilknąć, skrywając swoje tajemnice. Gdy szła przez leśny trakt, każdy jej krok odbijał się cichym echem, lecz nawet ono zdawało się zanikać w tej wszechogarniającej ciszy. Wiatr, choć słaby, próbował dotrzeć do jej skóry, zimny i nieprzyjemny, jakby chciał przypomnieć, że nie jest tu mile widziana.
Co chwilę zatrzymywała się, zmuszona do odwrócenia głowy, by spojrzeć za siebie. Serce waliło jak oszalałe, bijąc mocno, aż niemal bolało w piersi. To tylko milutka istota, powtarzała sobie w myślach, choć wiedziała, że las o tej porze nie znał takich stworzeń. Niepokój narastał, dławił ją, czując, jak jej umysł stara się chronić ją przed paniką, wmawiając, że to jedynie wyobraźnia bawi się jej zmysłami. Jedynym, co rozpraszało ciemność, była słaba, iskrząca się smuga światła z jej różdżki, unosząca się jak zagubiona gwiazda w morzu mroku. Każdy krok wydawał się niepewny, każdy szmer lasu zbyt głośny w tej martwej ciszy. Pytała samą siebie, po co właściwie on wybrał tę porę? Dlaczego nie mógł zjawić się za dnia, gdy słońce, choć zimne, osuszało ziemię, a widok drzew i krzewów nie przypominał groteskowych cieni, które zdawały się przyglądać jej wędrówce? Tyle było godzin w ciągu dnia, tyle chwil, w których świat wyglądał bardziej przyjaźnie. A jednak postanowił czekać na nią w tej nieprzeniknionej ciemności, gdzie każdy krok zdawał się oddzielać ją od rzeczywistości, wciągając głębiej w nieznane.
Niedaleko ścieżki prowadzącej do jeziora Upper Lake… Pierwszy raz stąpała po tej ziemi, w chwili, gdy świat wokół niej zdawał się zmieniać nie do poznania. Rok ten był niefortunny, pełen zawirowań, które wprawiały ją w stan niepewności, jakby grunt pod nogami z każdą chwilą stawał się bardziej chwiejny. Gdyby tylko światło dnia oświetlało okolice, może dostrzegłaby w tym miejscu coś więcej – może piękno krajobrazu mogłoby zrównoważyć uczucie zagubienia. Teraz jednak widziała tylko mrok i odczuwała ciężar znużenia, które spowijało jej myśli. Nie udało jej się nawet skontaktować z bratem, co nie było niczym nowym. Od lat mijali się na rozdrożach życia, każde z nich pochłonięte własnymi obowiązkami, które zdawały się ich rozdzielać jeszcze bardziej. Choć byli rodzeństwem, coraz częściej wydawali się sobie obcy – jakby te same więzy krwi, które kiedyś ich łączyły, teraz stawały się cienkimi nićmi ledwo utrzymującymi relację.
Zastanawiała się, gdzie była reszta nietypowej kompanii. Czyżby znowu została sama jak wiele razy przedtem? Poczuła zrezygnowanie i westchnęła ciężko, pocierając zimne dłonie, jakby próbując ogrzać się nie tylko fizycznie, ale też wprowadzić odrobinę ciepła w swoje myśli. Bułgarskie pomysły... jakże mogły doprowadzić do prawdziwej gorączki, zarówno tej w głowie, jak i w sercu. Uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie ich upartych i czasem szalonych działań – choć teraz, w tej ciemnej chwili, zdawały się bardziej irytujące niż inspirujące.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Szepty tutejszych dolin niosły się dojmującym echem, podejrzliwie pomrukując myślami — wieloma, całymi ich kaskadami — gdzieś z tyłu głowy, gdzieś przy sercu, gdzieś pośród bladych gwiazd i pobliskiego jeziora. Stanowcze pohukiwania krzyków trytonów — majestatycznych, donośnych, choć dlań przecież niezrozumiałych — jawić się mogły surową niepewnością, ale miały w sobie też coś zaskakująco kojącego. Gładź wody raz po raz drżała od smagającego policzki wiatru, ale poza tym pozostawała czarna, głęboka i zupełnie niewzruszona, poniekąd jakby zamknięta na obcych. Pobliski, wykrzywiony przez siły natury, odsłonięty drogą erozji korzeń drzewa widniał równie mroczną posturą, choć w istocie był przecież zaledwie spróchniałą pozostałością po majestacie wierzby, którą ktoś wyciąć musiał już dawno temu. Z niewiadomych krzaków dobiegł doń alarmujący szmer, ale już zaraz przeistoczył się w dokładniejszy stukot racicy z kopytkiem. Spośród plam ciemnej zieleni wyłoniło się szarobrązowe futerko, w konsekwencji — przelotna wymiana świecącego w nocy spojrzenia, by sarna zbiegła zaraz w przeciwnym kierunku, na powrót pozostawiwszy go w lichym wrażeniu samotności. Może i dobrze, ostatnie wieści w niespodziewany sposób odmieniły charakter dręczących go refleksji; listopad dłużył się od nowin brzmiących lepiej i gorzej, decyzyjność spadła na barki próbujące jak najszybciej ją od siebie odwlec, a czas kurczył się nieznośnie, przypominając o bolączkach obietnicy, którą zdecydował się złożyć. Powinność wybrzmiewała tonem słuszności, nawet jeśli w międzyczasie generowała melodie odmiennej krasy; rozsądkiem trącała rozważna intuicja, utkana nićmi nieuzasadnionego wrażenia, że bynajmniej nie w tym wyjściu tkwiło rozwiązanie. I tak pierwotna samoświadomość zmieniła się w chaos, a tenże — w ciężki stygmat zagubienia, który od paru dni niezmiennie wypisany miał na twarzy.
Krótki kożuch ciasno oplatał tułów, w niedopięciu przy szyi ujawniał skryty pod spodem, ciemny sweter; dynamiczny, parujący oddech uregulował się po szybkim marszu, a oczy z uwagą krążyły po okolicy, w szczególności miło przyjmując cień majaczącej niedaleko sylwetki, odzianej jakby w niepewność i przesadną ruchliwość.
— Przyszłaś — błyskotliwie stwierdził na głos, jakby w ramach powitania, choć przecież nie spodziewał się po niej niczego innego; ciche Nox zgasiło światło z końca jego różdżki, by on sam, już zaraz, wyczekująco wyrósł w blasku sączącym się z krańca księżyca i rzuconego przez nią zaklęcia. — Założyłaś wygodne buty? Wespniemy się na Lugnaquilla, popodziwiamy wschód słońca, rynny polodowcowe, łupki i granity... — kontynuował po chwili, lustrując ją wzrokiem od góry do dołu, choć jego ton wydawał się zgoła nieobecny. — Trochę wieje, ale nie jest najgorzej... W plecaku mam trochę herbaty — napomknął wkrótce, rozglądając się po okolicy; spojrzenie ostatecznie spoczęło na niej, bo reszta towarzystwa nie snuła się dotąd w pobliżu. Zamierzali się pojawić? — U ciebie wszystko w porządku? — dopytał bez skrępowania, nawet jeśli ostatnim razem widzieli się zaledwie kilka dni temu, w intymności nokturnowskiego mieszkania i tam też spopielonych wspomnień przeszłości. Może dlatego też tym razem przemawiał czystą, niewzruszoną słowiańskością angielszczyzną; może dlatego też tym razem nie odważył się jej choćby uścisnąć, formalności przywitania ograniczając do bladego uśmiechu.
Krótki kożuch ciasno oplatał tułów, w niedopięciu przy szyi ujawniał skryty pod spodem, ciemny sweter; dynamiczny, parujący oddech uregulował się po szybkim marszu, a oczy z uwagą krążyły po okolicy, w szczególności miło przyjmując cień majaczącej niedaleko sylwetki, odzianej jakby w niepewność i przesadną ruchliwość.
— Przyszłaś — błyskotliwie stwierdził na głos, jakby w ramach powitania, choć przecież nie spodziewał się po niej niczego innego; ciche Nox zgasiło światło z końca jego różdżki, by on sam, już zaraz, wyczekująco wyrósł w blasku sączącym się z krańca księżyca i rzuconego przez nią zaklęcia. — Założyłaś wygodne buty? Wespniemy się na Lugnaquilla, popodziwiamy wschód słońca, rynny polodowcowe, łupki i granity... — kontynuował po chwili, lustrując ją wzrokiem od góry do dołu, choć jego ton wydawał się zgoła nieobecny. — Trochę wieje, ale nie jest najgorzej... W plecaku mam trochę herbaty — napomknął wkrótce, rozglądając się po okolicy; spojrzenie ostatecznie spoczęło na niej, bo reszta towarzystwa nie snuła się dotąd w pobliżu. Zamierzali się pojawić? — U ciebie wszystko w porządku? — dopytał bez skrępowania, nawet jeśli ostatnim razem widzieli się zaledwie kilka dni temu, w intymności nokturnowskiego mieszkania i tam też spopielonych wspomnień przeszłości. Może dlatego też tym razem przemawiał czystą, niewzruszoną słowiańskością angielszczyzną; może dlatego też tym razem nie odważył się jej choćby uścisnąć, formalności przywitania ograniczając do bladego uśmiechu.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Patrzył na sowę, która z impetem uderzała w szybę, jakby domagała się wejścia. Czyż nie przypominała mu jego druha? Wiecznie natarczywego, próbującego wślizgnąć się do jego świata, nawet wtedy, gdy nie była na to pora? Przywodziła na myśl bułgarskiego druha, który równie swobodnie kreślił swój świat wokół iluzji i pozorów. Gdy dostał od niego list, wypełniony sztucznym tonem, mającym jakoby emanować romantyzmem, nie mógł się powstrzymać od parsknięcia śmiechem. List, choć elegancko napisany, nosił na sobie piętno pozorów, jakby ktoś próbował ukryć prawdziwe intencje pod warstwą pustych słów. Romantyzm? Jakże absurdalne, pomyślał. Zamiast pozwolić tej iluzji trwać, postanowił poddać się uszczypliwości, choć przez moment próbował zachować resztki taktu. Czy w ich relacji była jeszcze potrzeba dobrego smaku? Byli jak dwa przeciwstawne bieguny, zbyt dobrze znający nawzajem swoje przywary, by dać się nabrać na takie próby. Jego śmiech, choć krótkotrwały, wybrzmiał w pustym pokoju, jakby stawiając kropkę.
Pośród wspomnień ostatnich dni czuł niezwykłe odprężenie, które zdawało się go unosić, czyniąc każdy krok lżejszym niż wcześniej. Zbyt dobrze mu się żyło, by nawet próbować drażnić kogokolwiek swoją obecnością. Wszystko, co dotychczas stawało mu na drodze – kłody, które niegdyś zdawały się nie do przeskoczenia – powoli znikały, topniały pod wpływem niespodziewanej lekkości życia. Dni stawały się proste, niemal banalne w swej zwyczajności, jakby najtrudniejsze rozdziały jego życia nagle znalazły swoje rozwiązanie, bez większego wysiłku z jego strony. Krzywdy zostały zapomniane, nieporozumienia wyjaśnione, a ciężar, który niegdyś ciążył mu na barkach niczym mosiężne jarzmo, teraz był niemal niezauważalny. Stare przywary, które zwykle go ścigały, teraz wydały się odległym wspomnieniem. W zamian nadeszło coś nowego, coś nieznanego, ale przyjemnie odmiennego – spokój. Ten spokój był obcy, niemal niepokojący, ale jednocześnie wypełniał go poczuciem ulgi, jakby w końcu po latach doczekał się upragnionego wytchnienia. Ciemność terenu nie przeszkadzała zbytnio, przełamana jedynie blaskiem księżyca, który leniwie patrzył z góry na świat. Jego chłodny uśmiech rozświetlał skrawki mgły unoszącej się nad ziemią, sprawiając, że noc wydawała się żyć własnym, spokojnym rytmem. Żałował, że nie mógł zapolować. W żyłach pulsowała energia, zmysły wyostrzały się z każdym oddechem, wsłuchując się w aktywność zwierząt ukrytych w gęstwinie. Las był idealny na polowanie; ziemia miękka pod stopami, krzewy gęsto rozłożone, cienie plączące się między drzewami. Ale coś w nim zadrżało, gdy myśli zaczęły kierować się w stronę krwi, pościgu, gonitwy za celem. Porzucił zamysł niemal tak szybko, jak się pojawił, choć w głębi czuł lekkie ukłucie żalu.
Cicho stawiał kroki, przesuwając się w mroku, ostrożnie, by nie zdradzić swojej obecności. Jak łowca, który obserwuje, a nie atakuje, chciał pozostać niewidzialny, ulotny, niemal eteryczny. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi, nie tym razem.
Uśmiechał się pod nosem, niemal nieświadomie, gdy stawiał kolejne kroki na wąskim leśnym trakcie. Chrzęst suchych liści pod butami zlewał się z cichymi szeptami wiatru w koronach drzew, ale to nie szmer lasu go rozpraszał. Wspomnienia, delikatnie nawiedzające jego myśli, przywoływały obrazy z ostatnich dni. Ciepło, które jeszcze niedawno otulało go w innej rzeczywistości, w innym czasie. Przypomnienie subtelnych gestów, muśnięcia dłoni, tych chwil tak ulotnych, jak poranna mgła, spowodowało lekkie westchnienie.
- Proszę głośniej - Zatrzymał się na chwilę, naciągając mocniej kołnierz kurtki, chroniąc szyję i twarz przed strzelającymi w ruchu gałązkami. To, co było ciepłe, teraz wydało się odległe, jakby zgaszone przez nocny chłód. A jednak w jego umyśle wciąż tliło się to wspomnienie, podsycając uśmiech, który mimo woli nie opuszczał jego ust. - Przerwałem kobiece ploteczki, czy ckliwy romans? - Wyzbył się otoczenia leśnego kamuflażu, całkowicie zdradzając swoją obecność. Na dłużej zawiesił spojrzenie na twarzy siostry, czy ubrała się wystarczająco ciepło? Zawsze mógł wyciągnąć ze sfatygowanego życiem plecaka wzięte rzeczy na zapas.
Pośród wspomnień ostatnich dni czuł niezwykłe odprężenie, które zdawało się go unosić, czyniąc każdy krok lżejszym niż wcześniej. Zbyt dobrze mu się żyło, by nawet próbować drażnić kogokolwiek swoją obecnością. Wszystko, co dotychczas stawało mu na drodze – kłody, które niegdyś zdawały się nie do przeskoczenia – powoli znikały, topniały pod wpływem niespodziewanej lekkości życia. Dni stawały się proste, niemal banalne w swej zwyczajności, jakby najtrudniejsze rozdziały jego życia nagle znalazły swoje rozwiązanie, bez większego wysiłku z jego strony. Krzywdy zostały zapomniane, nieporozumienia wyjaśnione, a ciężar, który niegdyś ciążył mu na barkach niczym mosiężne jarzmo, teraz był niemal niezauważalny. Stare przywary, które zwykle go ścigały, teraz wydały się odległym wspomnieniem. W zamian nadeszło coś nowego, coś nieznanego, ale przyjemnie odmiennego – spokój. Ten spokój był obcy, niemal niepokojący, ale jednocześnie wypełniał go poczuciem ulgi, jakby w końcu po latach doczekał się upragnionego wytchnienia. Ciemność terenu nie przeszkadzała zbytnio, przełamana jedynie blaskiem księżyca, który leniwie patrzył z góry na świat. Jego chłodny uśmiech rozświetlał skrawki mgły unoszącej się nad ziemią, sprawiając, że noc wydawała się żyć własnym, spokojnym rytmem. Żałował, że nie mógł zapolować. W żyłach pulsowała energia, zmysły wyostrzały się z każdym oddechem, wsłuchując się w aktywność zwierząt ukrytych w gęstwinie. Las był idealny na polowanie; ziemia miękka pod stopami, krzewy gęsto rozłożone, cienie plączące się między drzewami. Ale coś w nim zadrżało, gdy myśli zaczęły kierować się w stronę krwi, pościgu, gonitwy za celem. Porzucił zamysł niemal tak szybko, jak się pojawił, choć w głębi czuł lekkie ukłucie żalu.
Cicho stawiał kroki, przesuwając się w mroku, ostrożnie, by nie zdradzić swojej obecności. Jak łowca, który obserwuje, a nie atakuje, chciał pozostać niewidzialny, ulotny, niemal eteryczny. Nie zamierzał zwracać na siebie uwagi, nie tym razem.
Uśmiechał się pod nosem, niemal nieświadomie, gdy stawiał kolejne kroki na wąskim leśnym trakcie. Chrzęst suchych liści pod butami zlewał się z cichymi szeptami wiatru w koronach drzew, ale to nie szmer lasu go rozpraszał. Wspomnienia, delikatnie nawiedzające jego myśli, przywoływały obrazy z ostatnich dni. Ciepło, które jeszcze niedawno otulało go w innej rzeczywistości, w innym czasie. Przypomnienie subtelnych gestów, muśnięcia dłoni, tych chwil tak ulotnych, jak poranna mgła, spowodowało lekkie westchnienie.
- Proszę głośniej - Zatrzymał się na chwilę, naciągając mocniej kołnierz kurtki, chroniąc szyję i twarz przed strzelającymi w ruchu gałązkami. To, co było ciepłe, teraz wydało się odległe, jakby zgaszone przez nocny chłód. A jednak w jego umyśle wciąż tliło się to wspomnienie, podsycając uśmiech, który mimo woli nie opuszczał jego ust. - Przerwałem kobiece ploteczki, czy ckliwy romans? - Wyzbył się otoczenia leśnego kamuflażu, całkowicie zdradzając swoją obecność. Na dłużej zawiesił spojrzenie na twarzy siostry, czy ubrała się wystarczająco ciepło? Zawsze mógł wyciągnąć ze sfatygowanego życiem plecaka wzięte rzeczy na zapas.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Tkane księżycowymi wstęgami krajobrazy wręcz zakłuwały śmiałe spojrzenia. Były tak zimne i niepokojące. Niewiele różniły się od syberyjskich wejrzeń małego niedźwiedzia. Pod stopami szurały suche kamienie, a w tym samym czasie policzki rozcinał niepokorny świst powietrza. I czynił to z zachwycającym zaangażowaniem. Namolnie i drażniąco zadrapując skórę. Napawałam się tym, bo oto zima wreszcie nadeszła, by uporczywie demonstrować angielskiemu wyrafinowaniu swą ponurą przewagę. Wszyscy osłaniali się pod dachami domostw pęczniejących od ciepła buchającego z kominków. Kryli się owinięci wilczą skórą, wcale nie godząc się z porządkiem natury. Niewielkim wyzwaniem był ten chłód, a jednak drzwi i okna zamykano szczelnie - z niechęcią, której czasami nie potrafiłam pojąć. Próżno było szukać tu człowieczej obecności, próżno było doszukiwać się wzniosłych rozmówek czy rytmicznego odgłosu pędzących powozów. Świat usnął, lecz mnie nauczono, by właśnie wtedy nie opuszczać powiek i nie schodzić ze straży.
Ktoś jednak o tym zapomniał. Nawet w srebrzystym półmroku umiałam przyuważyć wątłe pozostałości czyjejś obecności. Oddanie uwagi wyławianiu tropów - choć dziś przecież wcale nie poszukiwałam zwierzyny - stało się wygodną wymówką, fantastycznym sposobem na odpędzenie nieproszonych rozmyślań. Tak było o wiele prościej. Odłożone na bok nowonarodzone uczucia musiały pogodzić się z szorstkim przyjęciem. Z moją osobistą niewiedzą: co z nimi zrobić, jak je potraktować, czy w ogóle były odpowiednie. Wydawały się ciężkie, a mój krok musiał być lekki, ja musiałam być skoncentrowana, pewna, czujna. Zaś przyznanie się do rozproszenia - szczególnie przed samą sobą - wydawało się niemal nieosiągalne. Na pewno nie dziś. Dziś, kiedy miałam wrócić i spojrzeć mu w oczy przekonana o tym, że żadne z nas nie utraciło pamięci. Że wspomnienie było gorejące, przyjemne, zbyt silne, aby je tak po prostu wyrzucić. Czy właśnie tak o tym myślał?
- Możesz być cichy, ale twój trop mocno osadził się w ziemi, las wie o tobie wszystko - przemówiłam wprost do pleców Kruma, przemówiłam po rosyjsku, aby nigdy nie osiągnął pewności, co takiego miałam na myśli. Obdarłam z ciepła każdą z wyraźnie wybrzmiałych sylab, zatrzymałam melodię tej mowy.
Ja wiem o tobie wszystko, co za bzdurna i naiwna myśl. Nie została wypowiedziana, bo nie była prawdziwa. Pozostała ledwie uwagą zaklętą gdzieś w cichym kącie niechcianych wniosków. Wydawał się... bezchmurny. Dlaczego? Buntownicze ramiona wiatru spróbowały odgrodzić nas chłodnym murem. Nie drgnęłam, choć z warkocza wytrąciła się kilka kosmyków. Szarżowały na oczach, burząc mi widok. To niewygodne, zupełnie nie wiedziałam, jak powinnam się teraz czuć, jak mam się czuć. Łatwiej było wytyczyć szlak na pustkowiu niż mierzyć się z tym. Czułam się naznaczona przez niego. Krum.
Ominęłam więc go i popatrzyłam na pozostałych towarzyszy. - Dobrze was widzieć. Czy jesteście porządnie przygotowani? - zapytałam, spoglądając bardziej na Vesnę. Karkaroff nie będzie miał problemu z naszą wędrówką, to wydawało mi się jasne. Wszyscy przeszliśmy porządny trening, ale mnie zmuszano do podobnych wypraw na długo przed rozpoczęciem nauki na północy. Brutalnie, bez prawa do dziecięcych łez. Dzisiejsza wyprawa wydawała się niczym szczególnym przy tamtych szlakach. Ledwie orzeźwiającym spacerem. - Jeśli tak, powinniśmy ruszać - stwierdziłam, chętna do rozpoczęcia pochodu choćby zaraz. Byle nie dać się uwieść uciążliwym podrygom myśli. Powinnam coś jeszcze powiedzieć?
Ktoś jednak o tym zapomniał. Nawet w srebrzystym półmroku umiałam przyuważyć wątłe pozostałości czyjejś obecności. Oddanie uwagi wyławianiu tropów - choć dziś przecież wcale nie poszukiwałam zwierzyny - stało się wygodną wymówką, fantastycznym sposobem na odpędzenie nieproszonych rozmyślań. Tak było o wiele prościej. Odłożone na bok nowonarodzone uczucia musiały pogodzić się z szorstkim przyjęciem. Z moją osobistą niewiedzą: co z nimi zrobić, jak je potraktować, czy w ogóle były odpowiednie. Wydawały się ciężkie, a mój krok musiał być lekki, ja musiałam być skoncentrowana, pewna, czujna. Zaś przyznanie się do rozproszenia - szczególnie przed samą sobą - wydawało się niemal nieosiągalne. Na pewno nie dziś. Dziś, kiedy miałam wrócić i spojrzeć mu w oczy przekonana o tym, że żadne z nas nie utraciło pamięci. Że wspomnienie było gorejące, przyjemne, zbyt silne, aby je tak po prostu wyrzucić. Czy właśnie tak o tym myślał?
- Możesz być cichy, ale twój trop mocno osadził się w ziemi, las wie o tobie wszystko - przemówiłam wprost do pleców Kruma, przemówiłam po rosyjsku, aby nigdy nie osiągnął pewności, co takiego miałam na myśli. Obdarłam z ciepła każdą z wyraźnie wybrzmiałych sylab, zatrzymałam melodię tej mowy.
Ja wiem o tobie wszystko, co za bzdurna i naiwna myśl. Nie została wypowiedziana, bo nie była prawdziwa. Pozostała ledwie uwagą zaklętą gdzieś w cichym kącie niechcianych wniosków. Wydawał się... bezchmurny. Dlaczego? Buntownicze ramiona wiatru spróbowały odgrodzić nas chłodnym murem. Nie drgnęłam, choć z warkocza wytrąciła się kilka kosmyków. Szarżowały na oczach, burząc mi widok. To niewygodne, zupełnie nie wiedziałam, jak powinnam się teraz czuć, jak mam się czuć. Łatwiej było wytyczyć szlak na pustkowiu niż mierzyć się z tym. Czułam się naznaczona przez niego. Krum.
Ominęłam więc go i popatrzyłam na pozostałych towarzyszy. - Dobrze was widzieć. Czy jesteście porządnie przygotowani? - zapytałam, spoglądając bardziej na Vesnę. Karkaroff nie będzie miał problemu z naszą wędrówką, to wydawało mi się jasne. Wszyscy przeszliśmy porządny trening, ale mnie zmuszano do podobnych wypraw na długo przed rozpoczęciem nauki na północy. Brutalnie, bez prawa do dziecięcych łez. Dzisiejsza wyprawa wydawała się niczym szczególnym przy tamtych szlakach. Ledwie orzeźwiającym spacerem. - Jeśli tak, powinniśmy ruszać - stwierdziłam, chętna do rozpoczęcia pochodu choćby zaraz. Byle nie dać się uwieść uciążliwym podrygom myśli. Powinnam coś jeszcze powiedzieć?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dziwna niewygoda osiadła na twarzy niczym chmura, zacierając delikatnie spokój, który tak starannie zachowywała. Porzuciła miękkość swojej ulubionej spódnicy, będąc uwięziona w obcym ucisku spodni, rozwiązanie praktyczne, lecz niosące pewną sztywność, która kłuła jej codzienną swobodę. Było w tym coś niepokojąco ekscytującego, bo zamiast wędrować sama, jak dotąd, tym razem miała ruszyć w towarzystwie, dzielić krok i dźwięk z najbliższymi sercu. Napięcie zniknęło, gdy napotkała znajomą sylwetkę. Drgnęła ledwo zauważalnie, po czym zgasiła nikłe światło różdżki, wsuwając ją na właściwe miejsce, jakby nie miała więcej zastosowania w tej chwili. I wtedy usłyszała jego powitanie. Nie jej własnym, bliskim językiem, lecz miejscowym akcentem, który zabrzmiał nieco zgrzytliwie w jej uszach, jak delikatna struna napięta w złym kierunku. Kanty naznaczył lekki grymas, ledwo zauważalny, ukryty w zmarszczkach drobnych uczuć, bo oto widziała go tutaj, choć spodziewała się go na końcu.
- Pisałeś - dlatego przybyłam. Mruknęła niepewnie, jakby każdy wyraz przychodził z nieznacznym oporem, a mimo to wiedziała, że nie zamierza zamilknąć. Mógł oceniać, wyłapując każde potknięcie, każdą szorstkość, z jaką formułowała zdania w tym obcym, surowym języku. Przecież nie powinna się tym przejmować. Na uparte spojrzenia i krytyczny grymas miała przygotowaną odpowiedź, tę samą od zawsze – coś, co mogło ugasić jego teatralny temperament w jednej chwili. - Nie wędruję pierwszy raz - Każdy z tych jego nieznośnych gestów i marszczących się brwi wydawał się drobnostką, którą mogła zmienić jednym słowem lub spojrzeniem, by przypomnieć mu, że żadne błędy w mowie nie zmienią tego, kim jest i kim będzie, niezależnie od jego ocen. Igor nie był jednak tym plugawym społeczeństwem, który wytykał przyjezdnych palcem i oceniał na wskroś. Był swój na wielu płaszczyznach, nie jedynie wykreowanym paniczem. - Przygotowałam coś do zjedzenia - wskazała na wygodną torbę zarzuconą przez ciało po skosie, wygodnie lokując ciężar na plecach. - Wiele się nie zmieniło, żyję - jeszcze, chciałoby się dodać. Uzyskanie pewnych informacji i zbadanie tematu na własną rękę zbyt wiele zamieszało w myślach. - Miałeś doskonały pomysł, dziękuję...
Zebrała się w sobie, próbując wydobyć z głębi duszy, chociaż cień pełniejszego uśmiechu, coś, co mogłoby mu, choć na chwilę okazać serdeczność. A jednak uśmiech ten nie chciał się narodzić, coś wewnątrz jej duszy zdawało się tkwić w oporze, mur pozostał nienaruszony. Pociągnęła połami miękkiego szalika, próbując choć trochę osłonić twarz przed bezradnością tej chwili, przed wstydliwym ciepełkiem, które pojawiało się nie wiadomo skąd, i przed niewytłumaczalnym zakłopotaniem, które paliło jej policzki.
Wtedy, nim zdążyła znaleźć odrobinę ukojenia, przybył on. Spomiędzy zmarzniętych gałązek i suchych krzewów, wyłonił się Nikola – nagle, gwałtownie, jakby wyrósł z samej ziemi, niczym dzik z ciemnej głuszy. Twarz miał rozpromienioną, oczy błyszczące niczym dwa gwiezdne punkty, a w jego uśmiechu było coś tak szczerego i szczęśliwego, że poczuła jak niewygoda przychodzi na nowo. On był iskrą, która rozświetlała nawet najmroczniejsze zakamarki tej ciemnej nocy, a przy jego śmiechu i radosnym spojrzeniu, wydawał się kimś obcym, kimś niemożliwie swobodnym w tej surowej scenerii. Coś ją ominęło?
- Zachowuj się - napomniała, przypominając sobie słowa zarzutów z niedalekiej nocy przebytej w nokturnowskich ścianach. - Nie jesteś u siebie - bułgarska reprymenda poprawiła jej humor, wyzwalając drobinę słowiańskiego temperamentu. Teraz śmiało mogła stwierdzić, że powinno być iście lepiej. Wybawienie okazało się na horyzoncie, dumnie mknące z odmętów wszechobecnej ciemności. Miło było widzieć ich wszystkich, razem. - Zwarci i gotowi, jedynie pewien dzik zdaje się być nieobecny myślami - wytknęła, stawiając pierwsze kroki do przodu. Nie musiała zawsze pozostawiać w tyle, tamte czasu już dawno przeminęły. Przynajmniej w to chciała tym bardziej uwierzyć, posyłając starszej towarzyszce szeroki uśmiech. - Jak sądzisz, Varya? Stare kości naszych towarzyszy podołają wspinaczce? - nigdy więcej nie chciała być ciężarem dla nich.
- Pisałeś - dlatego przybyłam. Mruknęła niepewnie, jakby każdy wyraz przychodził z nieznacznym oporem, a mimo to wiedziała, że nie zamierza zamilknąć. Mógł oceniać, wyłapując każde potknięcie, każdą szorstkość, z jaką formułowała zdania w tym obcym, surowym języku. Przecież nie powinna się tym przejmować. Na uparte spojrzenia i krytyczny grymas miała przygotowaną odpowiedź, tę samą od zawsze – coś, co mogło ugasić jego teatralny temperament w jednej chwili. - Nie wędruję pierwszy raz - Każdy z tych jego nieznośnych gestów i marszczących się brwi wydawał się drobnostką, którą mogła zmienić jednym słowem lub spojrzeniem, by przypomnieć mu, że żadne błędy w mowie nie zmienią tego, kim jest i kim będzie, niezależnie od jego ocen. Igor nie był jednak tym plugawym społeczeństwem, który wytykał przyjezdnych palcem i oceniał na wskroś. Był swój na wielu płaszczyznach, nie jedynie wykreowanym paniczem. - Przygotowałam coś do zjedzenia - wskazała na wygodną torbę zarzuconą przez ciało po skosie, wygodnie lokując ciężar na plecach. - Wiele się nie zmieniło, żyję - jeszcze, chciałoby się dodać. Uzyskanie pewnych informacji i zbadanie tematu na własną rękę zbyt wiele zamieszało w myślach. - Miałeś doskonały pomysł, dziękuję...
Zebrała się w sobie, próbując wydobyć z głębi duszy, chociaż cień pełniejszego uśmiechu, coś, co mogłoby mu, choć na chwilę okazać serdeczność. A jednak uśmiech ten nie chciał się narodzić, coś wewnątrz jej duszy zdawało się tkwić w oporze, mur pozostał nienaruszony. Pociągnęła połami miękkiego szalika, próbując choć trochę osłonić twarz przed bezradnością tej chwili, przed wstydliwym ciepełkiem, które pojawiało się nie wiadomo skąd, i przed niewytłumaczalnym zakłopotaniem, które paliło jej policzki.
Wtedy, nim zdążyła znaleźć odrobinę ukojenia, przybył on. Spomiędzy zmarzniętych gałązek i suchych krzewów, wyłonił się Nikola – nagle, gwałtownie, jakby wyrósł z samej ziemi, niczym dzik z ciemnej głuszy. Twarz miał rozpromienioną, oczy błyszczące niczym dwa gwiezdne punkty, a w jego uśmiechu było coś tak szczerego i szczęśliwego, że poczuła jak niewygoda przychodzi na nowo. On był iskrą, która rozświetlała nawet najmroczniejsze zakamarki tej ciemnej nocy, a przy jego śmiechu i radosnym spojrzeniu, wydawał się kimś obcym, kimś niemożliwie swobodnym w tej surowej scenerii. Coś ją ominęło?
- Zachowuj się - napomniała, przypominając sobie słowa zarzutów z niedalekiej nocy przebytej w nokturnowskich ścianach. - Nie jesteś u siebie - bułgarska reprymenda poprawiła jej humor, wyzwalając drobinę słowiańskiego temperamentu. Teraz śmiało mogła stwierdzić, że powinno być iście lepiej. Wybawienie okazało się na horyzoncie, dumnie mknące z odmętów wszechobecnej ciemności. Miło było widzieć ich wszystkich, razem. - Zwarci i gotowi, jedynie pewien dzik zdaje się być nieobecny myślami - wytknęła, stawiając pierwsze kroki do przodu. Nie musiała zawsze pozostawiać w tyle, tamte czasu już dawno przeminęły. Przynajmniej w to chciała tym bardziej uwierzyć, posyłając starszej towarzyszce szeroki uśmiech. - Jak sądzisz, Varya? Stare kości naszych towarzyszy podołają wspinaczce? - nigdy więcej nie chciała być ciężarem dla nich.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
W nocnym wejrzeniu na horyzont drżało coś niepokojącego, dojmującego; może to ta podła świadomość, od paru dni dręcząca umysł wrażeniem niewiadomej, może zaś zwyczajne spostrzeżenie szepczących pomrukami dolin, łypiących nań widmem czarnych, skalnych spiętrzeń.
On znał odpowiedź, choć życzeniem było o niej nie mówić. Tutejsze góry też zdawały się rozumieć i, niemalże na wzór nordyckiej szeptuchy, dobijały się echem do czworga nietutejszych gości, rozpaczliwie szukających w tej ziemi korzeni, które byłyby im znane; miast nich w powietrzu zastygły widma celtyckich bóstw, zgłoski wymarłej, galijskiej mowy, wreszcie — szarawe cienie obcości, rzucane wzdłuż smukłych sylwet przez bladość migającego księżyca. Żadne z nich nie należało do tych lądów, żadne z nich nie doglądało w nich swojego domu, więc z pozoru jako te powsinogi, albo wędrujący na wskroś przeznaczenia, szukali jedności w tym, co sprezentował im przewrotny los. Razem, z dala od burzącego normalność nadęcia, z dala od wojennych podziałów i kaleczących ich imiona tubylców; razem, w nieokiełznanej tęsknocie za tym, co majaczyło na przeciwnym krańcu tego kontynentu, dość nieznośnie, jak na stanowczo już przerośnięte dzieci Bułgarii, wkradając się do krwioobiegu i myśli, do trzewi, a może i nawet do samego serca.
Egoistycznie więc spisał tamten list, inicjalnie poczynając od jej imienia, z czasem dopiero dodając do całości dźwięki kolejnych wezwań; egoistycznie więc spreparował blady pretekst, w niewinnej manierze prosząc zaledwie o jej — ich? —obecność, w rzeczywistości jednak świadcząc dla samego siebie błahą przysługę.
Bo choć obiecał nie rozważać, nie wspominać, nie chcieć, nie oglądać; bo choć rewelacja z ust tamtej przytłaczająco obciążyła jego barki strachem przed przyszłością, o której nie zamierzał zająknąć się teraz byle słowem, potrzebował być. Nie sam, nie w przygnębiającym odosobnieniu, żałośnie zsyłającego nań wszystkie możliwe demony tętniącej weń codziennością angielskości; nie bez niej — nich? — w pobliżu, żywych i prawdziwych, szumiących melodią ukojonego ducha.
Ale jej powieki zdradzały coś innego, jej lapidarność nieskładająca się z wylewanym przezeń potokiem konstatacji alarmująco budziła pobliski las i czyhających na tłumione w nim sekrety.
Leciwe cieszę się, że jesteś zastygło gdzieś na końcu języku, w końcu zdominowane przez prostsze i mniej obciążające:
— Teraz dziękujesz, a zaraz pewnie zaczniesz jęczeć, że zimno, że ciemno... — wymieniał, wpół przerwany interwencją kolejnego przybyłego, zapytanie którego momentalnie ukróciła ona, chłodno i stanowczo, jak przeszywający skórę kraniec ostrza. Z trudem powstrzymał momentalne parsknięcie śmiechem, na rzecz teatralnie wycedzonego pytania, tym razem włożonego w głoski znanej im słowiańszczyzny:
— Którą z tych opcji byś wolał, co, Krum? — zadziorny uśmiech wplątał się w kąciki ust, oczy zaś odnalazły te jego — nieraz braterskie, nieraz wrogie, ale zawsze przecież jakieś. — Nie ma dobrego wyboru, co? W jednym wychodzisz na natrętnego plociucha, w drugim — niepokojącego zboczeńca. Następnym razem, jeśli nie będziesz podsłuchiwał i podglądał z krzaków, może nawet uchylimy ci rąbka tajemnicy — dodał jeszcze, w geście jawnej ironii, chociaż tamten bynajmniej nie powinien odnajdywać w niej tonu pretensji; porozumiewawcze spojrzenie rzucone jego siostrze poprzedziło to, które wkrótce spoczęło na ostatniej z przybyłych. Jej nadejście skwitował niemym skinieniem głowy, jakby na przywitanie i głuche potwierdzenie jej domysłów; chciał nawet zaczepić ją zaraz zwyczajową gadką, ale one obydwie wyrwały raptownie do przodu, krokiem i słowem, odnajdując początek wąskiego szlaku.
— No już, pobudka, wielkoludzie, jest góra do zdobycia — rzucił tylko po norwesku do zamyślonego towarzysza, zaczepnie popychając go w niby żartobliwym geście; oniemiały przybyciem Rosjanki zamykał, jak na razie, korowód sprawnego marszu, ale Karkaroff gotów był ustąpić mu w tym pochodzie miejsca.
Bo poza górą, do zdobycia była jeszcze dziewczyna i w tym właśnie Igor odnajdywał miałką rację tej wędrówki.
On znał odpowiedź, choć życzeniem było o niej nie mówić. Tutejsze góry też zdawały się rozumieć i, niemalże na wzór nordyckiej szeptuchy, dobijały się echem do czworga nietutejszych gości, rozpaczliwie szukających w tej ziemi korzeni, które byłyby im znane; miast nich w powietrzu zastygły widma celtyckich bóstw, zgłoski wymarłej, galijskiej mowy, wreszcie — szarawe cienie obcości, rzucane wzdłuż smukłych sylwet przez bladość migającego księżyca. Żadne z nich nie należało do tych lądów, żadne z nich nie doglądało w nich swojego domu, więc z pozoru jako te powsinogi, albo wędrujący na wskroś przeznaczenia, szukali jedności w tym, co sprezentował im przewrotny los. Razem, z dala od burzącego normalność nadęcia, z dala od wojennych podziałów i kaleczących ich imiona tubylców; razem, w nieokiełznanej tęsknocie za tym, co majaczyło na przeciwnym krańcu tego kontynentu, dość nieznośnie, jak na stanowczo już przerośnięte dzieci Bułgarii, wkradając się do krwioobiegu i myśli, do trzewi, a może i nawet do samego serca.
Egoistycznie więc spisał tamten list, inicjalnie poczynając od jej imienia, z czasem dopiero dodając do całości dźwięki kolejnych wezwań; egoistycznie więc spreparował blady pretekst, w niewinnej manierze prosząc zaledwie o jej — ich? —obecność, w rzeczywistości jednak świadcząc dla samego siebie błahą przysługę.
Bo choć obiecał nie rozważać, nie wspominać, nie chcieć, nie oglądać; bo choć rewelacja z ust tamtej przytłaczająco obciążyła jego barki strachem przed przyszłością, o której nie zamierzał zająknąć się teraz byle słowem, potrzebował być. Nie sam, nie w przygnębiającym odosobnieniu, żałośnie zsyłającego nań wszystkie możliwe demony tętniącej weń codziennością angielskości; nie bez niej — nich? — w pobliżu, żywych i prawdziwych, szumiących melodią ukojonego ducha.
Ale jej powieki zdradzały coś innego, jej lapidarność nieskładająca się z wylewanym przezeń potokiem konstatacji alarmująco budziła pobliski las i czyhających na tłumione w nim sekrety.
Leciwe cieszę się, że jesteś zastygło gdzieś na końcu języku, w końcu zdominowane przez prostsze i mniej obciążające:
— Teraz dziękujesz, a zaraz pewnie zaczniesz jęczeć, że zimno, że ciemno... — wymieniał, wpół przerwany interwencją kolejnego przybyłego, zapytanie którego momentalnie ukróciła ona, chłodno i stanowczo, jak przeszywający skórę kraniec ostrza. Z trudem powstrzymał momentalne parsknięcie śmiechem, na rzecz teatralnie wycedzonego pytania, tym razem włożonego w głoski znanej im słowiańszczyzny:
— Którą z tych opcji byś wolał, co, Krum? — zadziorny uśmiech wplątał się w kąciki ust, oczy zaś odnalazły te jego — nieraz braterskie, nieraz wrogie, ale zawsze przecież jakieś. — Nie ma dobrego wyboru, co? W jednym wychodzisz na natrętnego plociucha, w drugim — niepokojącego zboczeńca. Następnym razem, jeśli nie będziesz podsłuchiwał i podglądał z krzaków, może nawet uchylimy ci rąbka tajemnicy — dodał jeszcze, w geście jawnej ironii, chociaż tamten bynajmniej nie powinien odnajdywać w niej tonu pretensji; porozumiewawcze spojrzenie rzucone jego siostrze poprzedziło to, które wkrótce spoczęło na ostatniej z przybyłych. Jej nadejście skwitował niemym skinieniem głowy, jakby na przywitanie i głuche potwierdzenie jej domysłów; chciał nawet zaczepić ją zaraz zwyczajową gadką, ale one obydwie wyrwały raptownie do przodu, krokiem i słowem, odnajdując początek wąskiego szlaku.
— No już, pobudka, wielkoludzie, jest góra do zdobycia — rzucił tylko po norwesku do zamyślonego towarzysza, zaczepnie popychając go w niby żartobliwym geście; oniemiały przybyciem Rosjanki zamykał, jak na razie, korowód sprawnego marszu, ale Karkaroff gotów był ustąpić mu w tym pochodzie miejsca.
Bo poza górą, do zdobycia była jeszcze dziewczyna i w tym właśnie Igor odnajdywał miałką rację tej wędrówki.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trudno było zachować powagę, gdy usta same układały się w uśmiech, przesiąknięty niemal chłopięcą beztroską. Od kiedy to ostatni raz czuł coś podobnego? Przecież minęły lata – długie miesiące rozciągnięte na samotne noce, kiedy to norweskie pustkowie chłonęło jego westchnienia. Tamten czas wydawał się teraz odległy, niemal jakby nie był rzeczywistością. Dziś jednak wszystko zdawało się wyraźne, oświetlone tym dziwnie lekkim poczuciem niezmąconego spokoju. Ciche pogwizdywanie pod nosem napędzały kreację dalszego rozwinięcia sprawy, łagodząc rysy twarzy, i zapach ciepłej wilgoci leśnej ściółki przywoływały dziecięce niemal pragnienie, by nigdy nie opuszczać tego miejsca. Zabawne, jak drażniącą ulotność miały owe chwile. Z boku stał przyjaciel – a może raczej brat – z tą swoją uszczypliwą miną, zawsze gotowy rzucić kpiące słowo, niczym pstryczek, którego zadaniem było przypomnienie, że nie warto uciekać zbyt daleko od wspólnych żartów. Wszystko podkreślało zgryźliwą naturę słów, jakie przychodzą na myśl ludziom, których dzieli długa historia nie zawsze wygodnej znajomości. Tym razem nie on poruszył w posadach spokój, gdy młodsza wersja jego samego zaatakowała niespodziewanie gamą zirytowanej tonacji głosu. Chciało się przewrócić oczami, nijak reagować na marność zaczepki. Wydawała się inna, trzymająca dystans między nimi większy niż ostatnie miesiące.
Cholerna wdzięczność.
- Jak zwykle promienna i miła jednocześnie - skrzyżował ramiona na obłóczonym w ciepłą kurtkę torsie, choć z chęcią by ją rozpiął przynajmniej do połowy. Zabawne, jak krytycyzm młodszej siostry przypominał mu błyskotliwość ostrza, którym posługuje się ktoś, kto zna jedynie połowę życia, a resztę próbuje nadrobić ironiczną uwagą. Irytowała go ta lekkość, dziecinna wręcz niewinność jej uszczypliwych komentarzy – zdawało się, jakby uparcie odnajdywała w tej zabawie pewien przewrotny urok, którego on nigdy w pełni nie zrozumiał. A przecież stała obok nich nieświadoma kopia, towarzysz, który, choć znał go jak własną kieszeń, potrafił równie boleśnie żartować, próbując zgrabnie trafiać w czułe punkty. - Obydwoje możecie mieć jeden wybór - uśmiechnął się ironicznie, przekąsem wyrokując chęć uciszenia jednego i drugiego. Zapowiadało się iście niewygodne spotkanie. - Obiecuję, że nie będzie zbytnio miły, dobrali się…
Niespodziewana, szorstka melodia rosyjskich słów przesunęła się po pomieszczeniu, przypominając niewyraźny, stary szept – dźwięk zimny, budzący dziwny dreszcz na odsłoniętej skórze karku. Skrzywił się, bezwiednie zerkając za siebie, tylko po to, by spotkać jej spojrzenie. Tę samą niewzruszoną twarz, na której rysował się chłód niemal doskonały, jakby lód syberyjskich nocy wbił się w nią głęboko, pozostawiając jedynie lodowatą maskę. Minęło tyle dni pełnych ciszy i oczekiwania – myślał, że odnajdzie, chociaż cień miękkości, choć subtelny znak, że cokolwiek drgnęło. Przeliczył się. Przeliczył, zakładając, że cokolwiek mogło się zmienić w tej zastygłej tafli spojrzenia, w tej wyćwiczonej obojętności. Wciąż nienaruszalna i zdystansowana, a jednak jej obecność sama w sobie dawała ukojenie. Życie bywało niesprawiedliwe. Nie zamierzał porzucać uśmiechu, który jej posłał.
- Witam oraz o samopoczucie pytam - drgnął, gdy zwyczajnie nie skierowała jakkolwiek głębszych słów w jego kierunku. Mowy z rodzinnych stron matki nie poznał, trwając w przekonaniu o braku potencjalnego wykorzystania w przyszłości. Zawiódł się lekko, śmiech siostry zawojował większy niesmak. - Co się szczerzysz, laleczko? - przesunął wzrokiem po towarzyszu niedoli, dziwnie bardziej kierujący się taktem niż zazwyczaj. Dziwne się mu to wydawało, podejrzane jak na wygórowanego cwaniaka. Powieka jednak dziwnie drgnęła, gdy szykanowanie jego postury wybrzmiało słowiańsko. Uwielbiał tego szczura niekiedy, choć dziwna natura nakazywała ukrócać ten przejaw niespodziewanym manewrem. - Jęczeć z zimna będziesz najprędzej ty - uśmiechnął się jak jeszcze nigdy dotąd, łapiąc się lekkiej irytacji. W podzięce od losu przyjacielsko rzucił kuksańca w jego bok, chyba zbyt mocno niż zamierzał. Chociaż? - Mniej trajkotania, więcej spacerowania. - Głośny, szczery śmiech odbił się echem po leśnej ścieżce, niosąc ze sobą coś nieskrępowanego i szczerego, czego dawno w nim nie było. Uderzył go w plecy na dokładkę, energicznie, zaraz potem odbił w bok, ruszając naprzód szybkim krokiem. Jakby prowokując, próbując wyprzedzić ich oboje, lecz tak naprawdę nie mogąc znieść myśli, by piękniejsza część tej wyprawy oddaliła się, choć na krok. - Varya? Wybieramy bardziej wymagający szlak?
Cholerna wdzięczność.
- Jak zwykle promienna i miła jednocześnie - skrzyżował ramiona na obłóczonym w ciepłą kurtkę torsie, choć z chęcią by ją rozpiął przynajmniej do połowy. Zabawne, jak krytycyzm młodszej siostry przypominał mu błyskotliwość ostrza, którym posługuje się ktoś, kto zna jedynie połowę życia, a resztę próbuje nadrobić ironiczną uwagą. Irytowała go ta lekkość, dziecinna wręcz niewinność jej uszczypliwych komentarzy – zdawało się, jakby uparcie odnajdywała w tej zabawie pewien przewrotny urok, którego on nigdy w pełni nie zrozumiał. A przecież stała obok nich nieświadoma kopia, towarzysz, który, choć znał go jak własną kieszeń, potrafił równie boleśnie żartować, próbując zgrabnie trafiać w czułe punkty. - Obydwoje możecie mieć jeden wybór - uśmiechnął się ironicznie, przekąsem wyrokując chęć uciszenia jednego i drugiego. Zapowiadało się iście niewygodne spotkanie. - Obiecuję, że nie będzie zbytnio miły, dobrali się…
Niespodziewana, szorstka melodia rosyjskich słów przesunęła się po pomieszczeniu, przypominając niewyraźny, stary szept – dźwięk zimny, budzący dziwny dreszcz na odsłoniętej skórze karku. Skrzywił się, bezwiednie zerkając za siebie, tylko po to, by spotkać jej spojrzenie. Tę samą niewzruszoną twarz, na której rysował się chłód niemal doskonały, jakby lód syberyjskich nocy wbił się w nią głęboko, pozostawiając jedynie lodowatą maskę. Minęło tyle dni pełnych ciszy i oczekiwania – myślał, że odnajdzie, chociaż cień miękkości, choć subtelny znak, że cokolwiek drgnęło. Przeliczył się. Przeliczył, zakładając, że cokolwiek mogło się zmienić w tej zastygłej tafli spojrzenia, w tej wyćwiczonej obojętności. Wciąż nienaruszalna i zdystansowana, a jednak jej obecność sama w sobie dawała ukojenie. Życie bywało niesprawiedliwe. Nie zamierzał porzucać uśmiechu, który jej posłał.
- Witam oraz o samopoczucie pytam - drgnął, gdy zwyczajnie nie skierowała jakkolwiek głębszych słów w jego kierunku. Mowy z rodzinnych stron matki nie poznał, trwając w przekonaniu o braku potencjalnego wykorzystania w przyszłości. Zawiódł się lekko, śmiech siostry zawojował większy niesmak. - Co się szczerzysz, laleczko? - przesunął wzrokiem po towarzyszu niedoli, dziwnie bardziej kierujący się taktem niż zazwyczaj. Dziwne się mu to wydawało, podejrzane jak na wygórowanego cwaniaka. Powieka jednak dziwnie drgnęła, gdy szykanowanie jego postury wybrzmiało słowiańsko. Uwielbiał tego szczura niekiedy, choć dziwna natura nakazywała ukrócać ten przejaw niespodziewanym manewrem. - Jęczeć z zimna będziesz najprędzej ty - uśmiechnął się jak jeszcze nigdy dotąd, łapiąc się lekkiej irytacji. W podzięce od losu przyjacielsko rzucił kuksańca w jego bok, chyba zbyt mocno niż zamierzał. Chociaż? - Mniej trajkotania, więcej spacerowania. - Głośny, szczery śmiech odbił się echem po leśnej ścieżce, niosąc ze sobą coś nieskrępowanego i szczerego, czego dawno w nim nie było. Uderzył go w plecy na dokładkę, energicznie, zaraz potem odbił w bok, ruszając naprzód szybkim krokiem. Jakby prowokując, próbując wyprzedzić ich oboje, lecz tak naprawdę nie mogąc znieść myśli, by piękniejsza część tej wyprawy oddaliła się, choć na krok. - Varya? Wybieramy bardziej wymagający szlak?
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Moje samopoczucie. Rozpogodzone pytanie utknęło między nami, podtrzymywane przez rosnący jego uśmiech. Przyglądałam mu się, nie znajdując niczego odpowiedniego, żadnego dopasowanego słowa dla tego, jak się właśnie czułam. Powietrze wyraźnie zastygło pod żebrami, wstrzymując najmniejsze drgnięcie ciała. Dopiero po chwili zdołałam odetchnąć. Jakich słów należało użyć w takich okolicznościach? Wobec niego? Moje place bardziej zacisnęły się na skórzanym pasku. Powiedz mu, no, powiedz mu. Istna walka odbywała się gdzieś poza jego podejrzeniem, w głębokim ukryciu i całkowitej ciemności. A on stawał przede mną jak to światło, o które nawet nie zdążyłam poprosić.
– Teraz już lepiej – wyjawiłam w końcu, nie siląc się na rozwinięcie. Teraz, bo przed nami górska wędrówka? Czy może teraz, bo wreszcie się spotkaliśmy? Nie mogłam dopowiedzieć już niczego więcej, więc po prostu umknęłam, zanim zdołał o cokolwiek spytać. Zanim zdołał mnie zatrzymać. Zamierzałam wznieść brodę i wyruszyć na szlak. Temu chciałam się teraz całkowicie oddać.
- Vesno, tu nie ma żadnego dzika – zauważyłam i przytomnie rozejrzałam się wokoło. Miałam jednak pewność. Wiedziałabym, gdyby leśne stworzenie dreptało gdzieś w okolicy, znalazłabym przecież ślad. – Dziki nie występują na tym terenie – dodałam, chyba próbując ją nieco uspokoić, bo jej warknięcie zdawało się wskazywać na niepewność. Nie musiała się bać. W tym zespole mogliśmy przeciwstawić się każdemu dzikiemu stworzeniu. Nie pojmowałam tylko, dlaczego jej zainteresowanie wzbudzały ewentualne rozmyślania zwierzęcia, ale nie zamierzałam tego roztrząsać. Wyruszyłam prężnym krokiem do przodu. – Oby podołały, bo nie zamierzam zatrzymywać się co kwadrans – odpowiedziałam jej jeszcze, ale moje spojrzenie było już wtedy całkowicie skoncentrowane na naszej ścieżce. Krum powinien dać radę, był w dobrej kondycji, ale nie wiedziałam, czy Igor również skrupulatnie pilnował treningów. Być może londyńskie salony odciągały skutecznie jego uwagę od zdrowego wysiłku.
Każdy przemierzony metr napawał jakimś niezmąconym ukojeniem. Czułam się dobrze, czułam się na miejscu. Zupełnie jakbym od samego początku właśnie tego potrzebowała. Dobrze było przewodzić grupie, nic nie mąciło widoków, a i mogłam spokojnie nadawać porządne tempo. Krum był w błędzie, rozprawiając o spacerowaniu. Wcale tak tego nie traktowałam, ale może on miał jakieś inne wyobrażenie o naszej wyprawie. Stanowczo jednak wolałam nie zagłębiać się w żadne jego fantazje. Wolałam, gdy podążał bezpiecznie z tyłu. Na przekór wszystkiemu postanowił zmącić ten porządek i dołączyć do mnie. Odruchowo przyspieszyłam jeszcze bardziej, dokładnie w chwili, gdy wymówił moje imię. Czego chciał?
– Nie dzisiaj – zaprzeczyłam prędko i lekko potrząsnęłam głową. – Jesteśmy tu wszyscy razem, trzeba wybrać optymalną trasę – stwierdziłam, pamiętając, że przecież nie byliśmy tu sami. Z jakiegoś powodu wcale nie chciałam, aby tamta pozostała za naszymi plecami dwójka oddzieliła się. Przecież mieliśmy wspólnie zdobyć tę górę. – Ty wolisz inaczej? – zapytałam po dłuższej chwili, ledwie przelotnie na niego zerkając. Nie proponowałby tego przecież bez powodu. Nie rozumiałam.
Obejrzałam się za siebie, by odszukać pozostałych kompanów i upewnić się, że wciąż podążali za nami.
– Teraz już lepiej – wyjawiłam w końcu, nie siląc się na rozwinięcie. Teraz, bo przed nami górska wędrówka? Czy może teraz, bo wreszcie się spotkaliśmy? Nie mogłam dopowiedzieć już niczego więcej, więc po prostu umknęłam, zanim zdołał o cokolwiek spytać. Zanim zdołał mnie zatrzymać. Zamierzałam wznieść brodę i wyruszyć na szlak. Temu chciałam się teraz całkowicie oddać.
- Vesno, tu nie ma żadnego dzika – zauważyłam i przytomnie rozejrzałam się wokoło. Miałam jednak pewność. Wiedziałabym, gdyby leśne stworzenie dreptało gdzieś w okolicy, znalazłabym przecież ślad. – Dziki nie występują na tym terenie – dodałam, chyba próbując ją nieco uspokoić, bo jej warknięcie zdawało się wskazywać na niepewność. Nie musiała się bać. W tym zespole mogliśmy przeciwstawić się każdemu dzikiemu stworzeniu. Nie pojmowałam tylko, dlaczego jej zainteresowanie wzbudzały ewentualne rozmyślania zwierzęcia, ale nie zamierzałam tego roztrząsać. Wyruszyłam prężnym krokiem do przodu. – Oby podołały, bo nie zamierzam zatrzymywać się co kwadrans – odpowiedziałam jej jeszcze, ale moje spojrzenie było już wtedy całkowicie skoncentrowane na naszej ścieżce. Krum powinien dać radę, był w dobrej kondycji, ale nie wiedziałam, czy Igor również skrupulatnie pilnował treningów. Być może londyńskie salony odciągały skutecznie jego uwagę od zdrowego wysiłku.
Każdy przemierzony metr napawał jakimś niezmąconym ukojeniem. Czułam się dobrze, czułam się na miejscu. Zupełnie jakbym od samego początku właśnie tego potrzebowała. Dobrze było przewodzić grupie, nic nie mąciło widoków, a i mogłam spokojnie nadawać porządne tempo. Krum był w błędzie, rozprawiając o spacerowaniu. Wcale tak tego nie traktowałam, ale może on miał jakieś inne wyobrażenie o naszej wyprawie. Stanowczo jednak wolałam nie zagłębiać się w żadne jego fantazje. Wolałam, gdy podążał bezpiecznie z tyłu. Na przekór wszystkiemu postanowił zmącić ten porządek i dołączyć do mnie. Odruchowo przyspieszyłam jeszcze bardziej, dokładnie w chwili, gdy wymówił moje imię. Czego chciał?
– Nie dzisiaj – zaprzeczyłam prędko i lekko potrząsnęłam głową. – Jesteśmy tu wszyscy razem, trzeba wybrać optymalną trasę – stwierdziłam, pamiętając, że przecież nie byliśmy tu sami. Z jakiegoś powodu wcale nie chciałam, aby tamta pozostała za naszymi plecami dwójka oddzieliła się. Przecież mieliśmy wspólnie zdobyć tę górę. – Ty wolisz inaczej? – zapytałam po dłuższej chwili, ledwie przelotnie na niego zerkając. Nie proponowałby tego przecież bez powodu. Nie rozumiałam.
Obejrzałam się za siebie, by odszukać pozostałych kompanów i upewnić się, że wciąż podążali za nami.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Na długo nie utrzymała powagi, choć próbowała, widząc tych dwoje starszych przyjaciół, którzy wciąż bardziej przypominali niesforne dzieci niż mężczyzn na miarę swojego wieku. Ich urocze docinki i drobne, ledwo zauważalne gesty rywalizacji przypominały jej sceny z dawnych lat, kiedy to, pełni dumy, łapali się za słówka i udawali powagę, choć blask oczu zdradzał ich prawdziwe intencje. Widok ten, pełen żywej energii i radości, ogrzewał jej serce, jakby na chwilę wracał czas, kiedy wszystko było prostsze. A jednak, gdy Igor wysunął pomysł, by pod osłoną nocy wspiąć się na tutejszy szczyt, jej serce drgnęło – to była jedna z tych chwil, gdy z pozoru lekkomyślne plany miały w sobie coś więcej, coś, co mogło połączyć ich w tym wyjątkowym momencie. Tak, to jest właśnie to. Zasłużył na coś więcej niż pochwałę; coś bardziej namacalnego, jak choćby subtelne, choć zuchwałe mrugnięcie, sygnał, że dostrzega jego zasługę i docenia tę chwilę. Przez moment zastanowiła się nad tym, jak nagrodzić ten błysk geniuszu – może skromnym ukłonem, może czymś więcej, czymś, co zostawiłoby ślad w pamięci, drobinę tej nocnej magii, którą Igor tak zręcznie rozbudził w ich trojgu.
- Żebyś ty nie zajęczał z innego powodu, cwaniaku - mignęła niemą sugestią uniesionych brwi, beztrosko splatając dłonie tuż za plecami. Drugiemu zaś podarowała baczne spojrzenie oceniające go na wyrost, próbując się doczytać spektakularnego uśmiechu na krzywym ryjku. Nie skomentowała braterskiego tonu, pełnego tonu dezaprobaty, który oceniająco odbijał się od jej zachowania. Milczała, próbując powiązać ze sobą elementy tej dziwnej układanki, gdzie po jednej stronie był jej brat, a po drugiej kobieta o krwi zabarwionej rosyjskim temperamentem, który, jak się zdawało, wywoływał w nim niepojęty podziw. W jego spojrzeniu, pełnym wstrzemięźliwego zainteresowania, wyczuwała coś niespodziewanie miękkiego, coś, co nie pasowało do jego zwykłej oschłości. - Kochana, chodziło mi o naszego Krumcia - szepnęła jej na uboczu, gdy podjęły należytą wspinaczkę. Ożyły wspomnienia: krótkie sceny przemykające przez pamięć, drobne gesty i przypadkowe spojrzenia, które uchwyciła wraz z towarzyszem zbrodni niegdyś podczas przygody w pubie. Coś się tam między nimi tliło, może nawet płonęło, choć ukryte pod warstwą ostrożnej rezerwy. Myśl ta była intrygująca, podszyta ciekawością – czyżby w tej powściągliwości kryło się uczucie? - Czy raczej Twojego osobistego dzika, hm? - badawczo szepnęła w rodzimej mowie starszej koleżanki, uśmiechając się cwanie. - Jesteś piękna w każdym wydaniu - podkreśliła dla poparcia swej tezy, naprędce poprawiając kosmyk jej włosów. - Więcej pewności siebie, wymień z nim kilka słów. On tego oczekuje, przyjrzyj się…
Zachichotała dźwięcznie, nim starszy z bułgarskiej grupy, mniej świadomy podszeptów wyrósł tuż obok. Specjalnie zwolniła krok, pozwalając sobie na krótką chwilę dostosowania tempa do tego ostatniego, który ociągał się z tyłu. Bez słowa sięgnęła po jego ramię, prowadząc go delikatnym gestem ku sobie, jednocześnie kierując subtelne spojrzenie w stronę dwójki, która oddaliła się od grupy na kilka kroków w tył. Sugestywnie pokręciła głową, sygnalizując, by spojrzał dokładniej na tę osobliwą parę, która wydawała się zatopiona w cichym porozumieniu, wyizolowana jakby w innym świecie. Byli razem, a jednak w ich ruchach kryła się ostrożność, coś dziwnie osobistego, jak gdyby sami jeszcze niepewni, co właściwie ich łączy.
- Nie bójcie się o nas, jesteśmy bardziej wytrwalsi niż wyglądamy - Pozwoliła im dryfować w tej nowo zdobytej przestrzeni, jaką pozostawiła dla ich pełnej niewypowiedzianych obietnic ciszy. Sama, z większą ciekawością, śledziła tę parę, tak jakby byli żywą częścią tutejszego krajobrazu, jakby jaśnieli w jego delikatnym świetle. - Prawda, Igorze? - Z zadowoleniem wybijała na kurtce starego koleżki, rytmiczny wzór znanej melodii, nucąc pod nosem jej wesołe fragmenty. Powietrze nocy nagle zdawało się lżejsze, wypełnione świeżością chwil, zaskakującą lekkością, która ożywiła jej humor. Świat wokół zyskał barwy, a każdy krok pośród górskich ścieżek wydawał się pełen subtelnego entuzjazmu.
- Żebyś ty nie zajęczał z innego powodu, cwaniaku - mignęła niemą sugestią uniesionych brwi, beztrosko splatając dłonie tuż za plecami. Drugiemu zaś podarowała baczne spojrzenie oceniające go na wyrost, próbując się doczytać spektakularnego uśmiechu na krzywym ryjku. Nie skomentowała braterskiego tonu, pełnego tonu dezaprobaty, który oceniająco odbijał się od jej zachowania. Milczała, próbując powiązać ze sobą elementy tej dziwnej układanki, gdzie po jednej stronie był jej brat, a po drugiej kobieta o krwi zabarwionej rosyjskim temperamentem, który, jak się zdawało, wywoływał w nim niepojęty podziw. W jego spojrzeniu, pełnym wstrzemięźliwego zainteresowania, wyczuwała coś niespodziewanie miękkiego, coś, co nie pasowało do jego zwykłej oschłości. - Kochana, chodziło mi o naszego Krumcia - szepnęła jej na uboczu, gdy podjęły należytą wspinaczkę. Ożyły wspomnienia: krótkie sceny przemykające przez pamięć, drobne gesty i przypadkowe spojrzenia, które uchwyciła wraz z towarzyszem zbrodni niegdyś podczas przygody w pubie. Coś się tam między nimi tliło, może nawet płonęło, choć ukryte pod warstwą ostrożnej rezerwy. Myśl ta była intrygująca, podszyta ciekawością – czyżby w tej powściągliwości kryło się uczucie? - Czy raczej Twojego osobistego dzika, hm? - badawczo szepnęła w rodzimej mowie starszej koleżanki, uśmiechając się cwanie. - Jesteś piękna w każdym wydaniu - podkreśliła dla poparcia swej tezy, naprędce poprawiając kosmyk jej włosów. - Więcej pewności siebie, wymień z nim kilka słów. On tego oczekuje, przyjrzyj się…
Zachichotała dźwięcznie, nim starszy z bułgarskiej grupy, mniej świadomy podszeptów wyrósł tuż obok. Specjalnie zwolniła krok, pozwalając sobie na krótką chwilę dostosowania tempa do tego ostatniego, który ociągał się z tyłu. Bez słowa sięgnęła po jego ramię, prowadząc go delikatnym gestem ku sobie, jednocześnie kierując subtelne spojrzenie w stronę dwójki, która oddaliła się od grupy na kilka kroków w tył. Sugestywnie pokręciła głową, sygnalizując, by spojrzał dokładniej na tę osobliwą parę, która wydawała się zatopiona w cichym porozumieniu, wyizolowana jakby w innym świecie. Byli razem, a jednak w ich ruchach kryła się ostrożność, coś dziwnie osobistego, jak gdyby sami jeszcze niepewni, co właściwie ich łączy.
- Nie bójcie się o nas, jesteśmy bardziej wytrwalsi niż wyglądamy - Pozwoliła im dryfować w tej nowo zdobytej przestrzeni, jaką pozostawiła dla ich pełnej niewypowiedzianych obietnic ciszy. Sama, z większą ciekawością, śledziła tę parę, tak jakby byli żywą częścią tutejszego krajobrazu, jakby jaśnieli w jego delikatnym świetle. - Prawda, Igorze? - Z zadowoleniem wybijała na kurtce starego koleżki, rytmiczny wzór znanej melodii, nucąc pod nosem jej wesołe fragmenty. Powietrze nocy nagle zdawało się lżejsze, wypełnione świeżością chwil, zaskakującą lekkością, która ożywiła jej humor. Świat wokół zyskał barwy, a każdy krok pośród górskich ścieżek wydawał się pełen subtelnego entuzjazmu.
Żyje się tylko razJeśli zrobisz to właściwie, to jeden raz wystarczy.
Vesna Krum
Zawód : adeptka sztuki uzdrawiania, imigrantka
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Słodka miłości, jak płatki letniego kwiatu - piękna, lecz ulotna. Chwytajmy te chwile z sercem, zanim wiatr czasu je rozniesie.
OPCM : 5 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 12 +3
TRANSMUTACJA : 3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Doliny drżały od podszeptów rzucanych przez wiatr, żwir chrzęszczał pod nogami, stawiającymi pewne kroki naprzód, a spontaniczne, nieco przyspieszone oddechy mieszały się jednością w zimnym, listopadowym powietrzu. Smagane tym samym chłodem policzki zaróżowiły się nieco, każdemu z osobna nadając nieco żywszej formy, choć w rumieńcach tej jednej, najmłodszej, życzyłby sobie chyba upatrywać kolorów niewinnego zawstydzenia, sentymentalności, może nawet tęsknoty. Zbyt często uciekała dziś wzrokiem, by uznał to za wyraz nieuzasadnionego przypadku, ale poza leciwym, milczącym uśmiechem, nie skomentował tego naocznie; sama świadomość, urojona czy nie, podsycała niemo błąkające się w chwiejności ego, i w tym właśnie należało doglądać bladych świadectw zwycięstwa.
Zwycięstwa, które już zaraz okazać się miało zupełnie bezwartościową walką, bo obietnica i moralność przytroczą go ciasno do innej; zwycięstwa, szlakiem którego życzyłby sobie powziąć starania dalsze i wnikliwsze, choć w ich biegu okazałby się ostatecznie najgorszym, co mogło ją spotkać. Zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak egoistycznie pozwalał sobie na nią spoglądać — zwłaszcza teraz, gdy w duchu dzierżył niechlubnie brzydkie klisze gorzkiej prawdy, bezecnie podpowiadające, że dzisiejsza, pozornie błaha, wędrówka okazać się mogła ostatnią już szansą głośnego wyznania. Tego czegoś, co mogłoby blisko zatrzymać ją przy nim, pomimo przyrzeczeń, które składać miał innej; tego czegoś, co zobowiązująco skazałoby ją na tygodnie, miesiące, może i lata wierności temu, który na to nie zasługiwał.
I choć zarzekał się szczerze, że nie byłby zdolny kiedykolwiek jej skrzywdzić, już teraz, zgoła nieświadomie, więc trochę jak dziecko, zarazem zupełnie stanowczo, niczym makiawelistyczny despota, zapragnął spętać jej umysł i ciało. Spętać i nikomu nie oddawać, przy tym nie zaświadczając nigdy głośno, że należało właśnie do niego; to wszakże spoczywać miało w cieniu sprytnych układów, z dala od szeroko zamkniętych oczu socjety, bliskich, czujnego Nikoli i co najważniejsze — przyszłej, nieuznającej go w roli ukochanego narzeczonej, a jednak niewyobrażającej sobie chyba doświadczania hańby bycia zdradzoną, porzuconą, zlekceważoną.
I choć plan ten nigdy nie ujrzał stronic wysłużonego dziennika, nie spotykając się z chropowatością pergaminu i zalegającym w jego fakturze atramentem, jego zarys przemknął przez zamglony strachem umysł Karkaroffa, nieznośnie nadając mu charakteru rozdartego chochlika, który w całym swoim istnieniu dbał wyłącznie o jedno — siebie.
— To była groźba? Czy może raczej... — tu przerwał wpół, jakby w geście konspiracji nachylając się do ucha skrytego pod burzą blond włosów; i wtem wyszeptał cicho, po bułgarsku, z nadzieją, że trzeci towarzysz — trafnie określony już zaraz mianem dzika — w roztargnieniu przybyciem Rosjanki nie dosłyszy ostatniej części urwanego pytania: — obietnica? Nigdy nie składaj takich bez pokrycia — dokończył, z uniesionym nieznacznie kącikiem ust, na tyle jednak sugestywnym, by bez wątpliwości odnalazła w nim akordy rozgrywanej przezeń gry. Tej samej, którą przed paroma dniami ściągnął ją w zakamarki nokturnowskiej nory, wpierw na wysłużoną kanapę, potem wzdłuż podłogi i chłodnej porcelany jasnej wanny, by wreszcie spocząć na skraju miękkiego łóżka; jedna, krótka acz intensywna noc, uzmysłowiła tylko drażniąco, jak bardzo się zmienili, jak bardzo tęsknili, jak wiele stracili.
I miał nie pamiętać ani nie rozmyślać, o młodej Krumównie gdybając zaledwie w szatach bezwstydnej jednorazowości, ale ostatnie doby nie dawały szansy wytchnienia; i chociaż nie wolno mu było opowiadać o ciężarze swojego obowiązku i dylematu, w niej — w nich wszystkich, tak właściwie — instynktownie szukał pokrzepiającego ukojenia.
— Varya, trochę wiary! — zapowiedział jeszcze po norwesku, pozwalając towarzyszowi na tych parę zaczepnych kuksańców, nim tamten wyrwał do przodu, tempem zrównując się z chodem panny, o której względy miał przecież zabiegać. — Wy obydwoje, możecie przestać się popisywać, nie dostaniecie wybitnego za szybsze dotarcie na miejsce — dodał zaraz, dosłyszawszy ich niecne plany dotyczące wyboru trudniejszej ścieżki; jemu to, tak po prawdzie, w ogóle by to nie przeszkadzało, choć pierwotny zamysł tej wędrówki nie zakładał, że przyjdzie im się rozdzielać. Porozumiewawcze spojrzenie dosięgnęło Vesny, potem zaś wymownie spoczęło na sylwetkach przodujących w pochodzie; i szczerze nie potrafił powstrzymać uśmiechu rozlewającego się wzdłuż kantów zwykle statycznych i zobojętniałych rysów, więc na jej komentarz twierdząco skinął głową, a potem mruknął w bałkańskiej mowie:
— Uroczy są, co? Na pewno nie zaszkodzi im, jak zostaniemy trochę z tyłu... — Wszakże do świtu pozostały jeszcze niemalże trzy godziny, a w tym czasie spokojnym krokiem zdążą wdrapać się na niski szczyt tutejszej góry; na pewno nie przegapią największej z oczekujących rozrywek, nawet jeśli rozmowa — albo inne czynności, choćby i szukanie prawdziwego dzika wśród okolicznych łąk — miała przedłużyć się nieco w toku wymienianych spostrzeżeń.
— A gdyby protestowali... Zaczniesz najwyżej ciężko oddychać. Dobrze wiem, że potrafisz — dwuznaczność spoczęła w cichej uwadze, zanim podał jej rękę w niewymagającej przeprawie przez płynący tu strumień.
Zwycięstwa, które już zaraz okazać się miało zupełnie bezwartościową walką, bo obietnica i moralność przytroczą go ciasno do innej; zwycięstwa, szlakiem którego życzyłby sobie powziąć starania dalsze i wnikliwsze, choć w ich biegu okazałby się ostatecznie najgorszym, co mogło ją spotkać. Zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, jak egoistycznie pozwalał sobie na nią spoglądać — zwłaszcza teraz, gdy w duchu dzierżył niechlubnie brzydkie klisze gorzkiej prawdy, bezecnie podpowiadające, że dzisiejsza, pozornie błaha, wędrówka okazać się mogła ostatnią już szansą głośnego wyznania. Tego czegoś, co mogłoby blisko zatrzymać ją przy nim, pomimo przyrzeczeń, które składać miał innej; tego czegoś, co zobowiązująco skazałoby ją na tygodnie, miesiące, może i lata wierności temu, który na to nie zasługiwał.
I choć zarzekał się szczerze, że nie byłby zdolny kiedykolwiek jej skrzywdzić, już teraz, zgoła nieświadomie, więc trochę jak dziecko, zarazem zupełnie stanowczo, niczym makiawelistyczny despota, zapragnął spętać jej umysł i ciało. Spętać i nikomu nie oddawać, przy tym nie zaświadczając nigdy głośno, że należało właśnie do niego; to wszakże spoczywać miało w cieniu sprytnych układów, z dala od szeroko zamkniętych oczu socjety, bliskich, czujnego Nikoli i co najważniejsze — przyszłej, nieuznającej go w roli ukochanego narzeczonej, a jednak niewyobrażającej sobie chyba doświadczania hańby bycia zdradzoną, porzuconą, zlekceważoną.
I choć plan ten nigdy nie ujrzał stronic wysłużonego dziennika, nie spotykając się z chropowatością pergaminu i zalegającym w jego fakturze atramentem, jego zarys przemknął przez zamglony strachem umysł Karkaroffa, nieznośnie nadając mu charakteru rozdartego chochlika, który w całym swoim istnieniu dbał wyłącznie o jedno — siebie.
— To była groźba? Czy może raczej... — tu przerwał wpół, jakby w geście konspiracji nachylając się do ucha skrytego pod burzą blond włosów; i wtem wyszeptał cicho, po bułgarsku, z nadzieją, że trzeci towarzysz — trafnie określony już zaraz mianem dzika — w roztargnieniu przybyciem Rosjanki nie dosłyszy ostatniej części urwanego pytania: — obietnica? Nigdy nie składaj takich bez pokrycia — dokończył, z uniesionym nieznacznie kącikiem ust, na tyle jednak sugestywnym, by bez wątpliwości odnalazła w nim akordy rozgrywanej przezeń gry. Tej samej, którą przed paroma dniami ściągnął ją w zakamarki nokturnowskiej nory, wpierw na wysłużoną kanapę, potem wzdłuż podłogi i chłodnej porcelany jasnej wanny, by wreszcie spocząć na skraju miękkiego łóżka; jedna, krótka acz intensywna noc, uzmysłowiła tylko drażniąco, jak bardzo się zmienili, jak bardzo tęsknili, jak wiele stracili.
I miał nie pamiętać ani nie rozmyślać, o młodej Krumównie gdybając zaledwie w szatach bezwstydnej jednorazowości, ale ostatnie doby nie dawały szansy wytchnienia; i chociaż nie wolno mu było opowiadać o ciężarze swojego obowiązku i dylematu, w niej — w nich wszystkich, tak właściwie — instynktownie szukał pokrzepiającego ukojenia.
— Varya, trochę wiary! — zapowiedział jeszcze po norwesku, pozwalając towarzyszowi na tych parę zaczepnych kuksańców, nim tamten wyrwał do przodu, tempem zrównując się z chodem panny, o której względy miał przecież zabiegać. — Wy obydwoje, możecie przestać się popisywać, nie dostaniecie wybitnego za szybsze dotarcie na miejsce — dodał zaraz, dosłyszawszy ich niecne plany dotyczące wyboru trudniejszej ścieżki; jemu to, tak po prawdzie, w ogóle by to nie przeszkadzało, choć pierwotny zamysł tej wędrówki nie zakładał, że przyjdzie im się rozdzielać. Porozumiewawcze spojrzenie dosięgnęło Vesny, potem zaś wymownie spoczęło na sylwetkach przodujących w pochodzie; i szczerze nie potrafił powstrzymać uśmiechu rozlewającego się wzdłuż kantów zwykle statycznych i zobojętniałych rysów, więc na jej komentarz twierdząco skinął głową, a potem mruknął w bałkańskiej mowie:
— Uroczy są, co? Na pewno nie zaszkodzi im, jak zostaniemy trochę z tyłu... — Wszakże do świtu pozostały jeszcze niemalże trzy godziny, a w tym czasie spokojnym krokiem zdążą wdrapać się na niski szczyt tutejszej góry; na pewno nie przegapią największej z oczekujących rozrywek, nawet jeśli rozmowa — albo inne czynności, choćby i szukanie prawdziwego dzika wśród okolicznych łąk — miała przedłużyć się nieco w toku wymienianych spostrzeżeń.
— A gdyby protestowali... Zaczniesz najwyżej ciężko oddychać. Dobrze wiem, że potrafisz — dwuznaczność spoczęła w cichej uwadze, zanim podał jej rękę w niewymagającej przeprawie przez płynący tu strumień.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Markotność, która kiedyś przesiąkała jego gesty, dziś jakby rozmyła się w cieniu wspomnień, niosąc lekką ulgę i otwierając przestrzeń na wyłaniające się z niej pozytywy. Wciąż jeszcze w jego sercu pobrzmiewał dawny żal czynów, ale z cienia zaczęły wyłaniać się promienie zrozumienia i wdzięczności, zabarwiając jego spojrzenie łagodnością. Pozwolił sobie na nieśmiały uśmiech, subtelny, niemal ukradkowy, który pojawiał się i znikał w rysach twarzy. Już za nim w tyle, niczym młodszy brat, przyjaciel, czasem wróg, stał towarzysz, ktoś, kto potrafił przenikać jego milczenie, nie potrzebując słów, aby wyczytać to, co niewypowiedziane. Dziękował mu, choć nigdy by tego nie przyznał w trzeźwości dnia. W tej skrytości tkwiła jego siła i słabość zarazem, tajemnica i niedopowiedzenie, a wdzięczność, którą pielęgnował. Cisza spajała ich lepiej niż słowa. Dusza jego odnalazła chwilowe ukojenie, jakby dawne przeprosiny, te niewykrzyczane, wreszcie zyskały swój sens. Być może nie było już w nim miejsca na markotne zawieruchy, gdy jedyną powinnością zdawało się godzenie z losem. Spoglądał na towarzysza, nie wprost, lecz kątem oka, oddając mu niewypowiedziane dziękczynienie, jakie tylko Bałkaniec potrafił wyrazić – przez milczenie, spojrzenie, przez wewnętrzny śmiech z życia, które niczym frasobliwy panicz i tak rozgrywało ich los po swojemu.
- Na pewno? - Stłumione pytanie drgało mu na języku, tak potrzebne, by uspokoić swoje myśli, a jednocześnie ukryte, niczym najgłębsza tajemnica. Zdawało się, że lepiej wypowiedzieć je cicho, niż pozostawić samemu sobie, domyślając się jej nastroju jak ślepiec poruszający się w nieznanym pokoju. Patrzył na nią i na tą nieprzeniknioną rosyjską powściągliwość, która jak maska skrywała każde możliwe uczucie. -Po takich rzeczach, wiesz jakich, można czuć się dziwnie - Jak niegdyś pouczyła go pewna kobieta pośród Norweskich rozdroży. Była niczym spokojna tafla lodu, gładka i chłodna, nieujawniająca najmniejszego rysu niewygody. Dusza, wrażliwa na wszelkie niuanse, wolała upewnić się, czy w ciszy, którą dzielili, nie skrywało się coś, co wymagałoby pytania. - Gdyby coś się działo, powiesz mi? Nie zostawiaj mnie w niepewności, Varyo.
W ich niewielkiej przestrzeni zapanowała chwila całkowitego odosobnienia, jakby świat przestał się obracać, a oni zostali sami. Wyczuł, że jej młodsi towarzysze, zazwyczaj wszędobylscy i wtrącający się do wszystkiego, odeszli, pozostawiając za sobą jedynie tę nienazwaną ciszę. Zdziwiło go to, jakby niepewnie sprawdzając, czy rzeczywiście ma to mgnienie dla siebie, niezagłuszone przez czyjąś obecność.
- Nie przesadzajmy z delikatnością, młoda wielokrotnie chodziła ze mną po tutejszych lasach - odparł zgodnie z prawdą, rzucając przelotnie spojrzenie na duet największych dywersantów, jakich świat mógł mieć. Choć ciekawski nochal chciał dowiedzieć się więcej o ich dziwnej, bliskiej zażyłości tak pośpieszno, odłożył to na kiedyś. Był mu znany, niegdyś obiecał ją chronić, dziś w dorosłości raczej krzywdy nie mógł poczynić mu najważniejszej istocie. - Każdemu przyda się rozruch przed zimą, potem będą narzekać, że wszelkie kostki ich bolą - wyminął zalegające na ścieżce zwalisko spróchniałego konaru. Chwilowy impuls sprawił, że wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń, trzymając ją mocno, pewnie, jakby to miało wystarczyć za wszystkie niewypowiedziane myśli. W tej chwili, prostej, pozbawionej wielkich słów chciał dać jej do zrozumienia, że pamięta, że myślami wraca do tamtego ranka w chacie, gdzie zaufanie, które mu ofiarowała, było wszystkim, co wtedy liczyło się dla niego. Ciepło tamtego poranka, futra rozrzucone na drewnianej podłodze – był tam, przyjął to, co oddała, i teraz czuł, że jest gotów zrobić dla niej to samo, może nawet więcej. To, co mógł, oddawał teraz, bez słów, które uważał za zbędne, bez obietnic, które mogłyby się kiedyś rozmyć. Zamierzał trwać, być na miejscu, gotowy przyjąć to, czego nie chciałaby dźwigać sama. Może nigdy tego nie wypowiedzą, może każde z nich wybierze milczenie, ale wiedział, że teraz mówił wystarczająco. Strumień, przecinający wąską ścieżkę, szemrał cicho, opowiadając szeptem swoje opowieści tym, którzy potrafili się wsłuchać. Było w tym coś dziwnie znajomego, a zarazem obcego – księżycowe światło odbijające się na powierzchni wody tworzyło mozaikę połyskujących kawałków. Kamienie przy brzegu były mokre i śliskie, a mimo to postawił na nich pierwsze kroki. - Służę pomocą - uśmiechnął się, chociaż ona wcale tego nie potrzebowała. Nie była słaba, a na coś zamierzał się zdać.
Zaufaj mi, proszę.
- Na pewno? - Stłumione pytanie drgało mu na języku, tak potrzebne, by uspokoić swoje myśli, a jednocześnie ukryte, niczym najgłębsza tajemnica. Zdawało się, że lepiej wypowiedzieć je cicho, niż pozostawić samemu sobie, domyślając się jej nastroju jak ślepiec poruszający się w nieznanym pokoju. Patrzył na nią i na tą nieprzeniknioną rosyjską powściągliwość, która jak maska skrywała każde możliwe uczucie. -Po takich rzeczach, wiesz jakich, można czuć się dziwnie - Jak niegdyś pouczyła go pewna kobieta pośród Norweskich rozdroży. Była niczym spokojna tafla lodu, gładka i chłodna, nieujawniająca najmniejszego rysu niewygody. Dusza, wrażliwa na wszelkie niuanse, wolała upewnić się, czy w ciszy, którą dzielili, nie skrywało się coś, co wymagałoby pytania. - Gdyby coś się działo, powiesz mi? Nie zostawiaj mnie w niepewności, Varyo.
W ich niewielkiej przestrzeni zapanowała chwila całkowitego odosobnienia, jakby świat przestał się obracać, a oni zostali sami. Wyczuł, że jej młodsi towarzysze, zazwyczaj wszędobylscy i wtrącający się do wszystkiego, odeszli, pozostawiając za sobą jedynie tę nienazwaną ciszę. Zdziwiło go to, jakby niepewnie sprawdzając, czy rzeczywiście ma to mgnienie dla siebie, niezagłuszone przez czyjąś obecność.
- Nie przesadzajmy z delikatnością, młoda wielokrotnie chodziła ze mną po tutejszych lasach - odparł zgodnie z prawdą, rzucając przelotnie spojrzenie na duet największych dywersantów, jakich świat mógł mieć. Choć ciekawski nochal chciał dowiedzieć się więcej o ich dziwnej, bliskiej zażyłości tak pośpieszno, odłożył to na kiedyś. Był mu znany, niegdyś obiecał ją chronić, dziś w dorosłości raczej krzywdy nie mógł poczynić mu najważniejszej istocie. - Każdemu przyda się rozruch przed zimą, potem będą narzekać, że wszelkie kostki ich bolą - wyminął zalegające na ścieżce zwalisko spróchniałego konaru. Chwilowy impuls sprawił, że wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń, trzymając ją mocno, pewnie, jakby to miało wystarczyć za wszystkie niewypowiedziane myśli. W tej chwili, prostej, pozbawionej wielkich słów chciał dać jej do zrozumienia, że pamięta, że myślami wraca do tamtego ranka w chacie, gdzie zaufanie, które mu ofiarowała, było wszystkim, co wtedy liczyło się dla niego. Ciepło tamtego poranka, futra rozrzucone na drewnianej podłodze – był tam, przyjął to, co oddała, i teraz czuł, że jest gotów zrobić dla niej to samo, może nawet więcej. To, co mógł, oddawał teraz, bez słów, które uważał za zbędne, bez obietnic, które mogłyby się kiedyś rozmyć. Zamierzał trwać, być na miejscu, gotowy przyjąć to, czego nie chciałaby dźwigać sama. Może nigdy tego nie wypowiedzą, może każde z nich wybierze milczenie, ale wiedział, że teraz mówił wystarczająco. Strumień, przecinający wąską ścieżkę, szemrał cicho, opowiadając szeptem swoje opowieści tym, którzy potrafili się wsłuchać. Było w tym coś dziwnie znajomego, a zarazem obcego – księżycowe światło odbijające się na powierzchni wody tworzyło mozaikę połyskujących kawałków. Kamienie przy brzegu były mokre i śliskie, a mimo to postawił na nich pierwsze kroki. - Służę pomocą - uśmiechnął się, chociaż ona wcale tego nie potrzebowała. Nie była słaba, a na coś zamierzał się zdać.
Zaufaj mi, proszę.
For the blacksmith, nothing escapes; from iron, they shape not only the edge
But also destiny.
But also destiny.
Nikola Krum
Zawód : Adept u mistrza magikowalstwa, raczkujący wytwórca magimetalurgii, opryszek
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Siła jest jak wiatr, niewidoczna, ale czujesz ją w każdym ruchu.
OPCM : 7 +2
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 29 z 30 • 1 ... 16 ... 28, 29, 30
Dolina Glendalough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia