Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Wyspa Achill
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Achill
Wyspa Achill jest jedną z pereł znajdującego się na zachodnim wybrzeżu hrabstwa Mayo. Mugole zdają sobie sprawę z istnienia czterech wiosek na południu wyspy, ale dwie pozostałe, zamieszkane wyłącznie przez czarodziejów, pozostają poza zasięgiem ich wzroku. Ze względu na bogatą florę wyspy, w magicznych osadach można spotkać głównie alchemików pozyskujących stąd rzadkie składniki potrzebne do uwarzenia skomplikowanych eliksirów.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Lokacja zawiera kości.
The member 'Frances Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Oczywiście, że wiedziała. Musiała, nie była przecież pozbawiona zmysłu wzroku, zmęczenie nie otępiało aż tak procesów myślowych. Ale za nic w świecie nie przyznałaby teraz Burroughs racji. Nawet jeśli za jej słowami kryło się zmartwienie, troska, czarownica nie była w stanie wokalnie uznać jej słów; w takim wypadku nadałaby im moc, urzeczywistniła swój stan, który tak skrupulatnie starała się zaleczać eliksirami nasennymi i krwią mugolskich dziewic aplikowaną na własną twarz. Wszystko to było winą koszmarów. Nawiedzały ją pod osłoną nocy, sprawiały, że nie mogła bronić się przed ich wyniszczającym orężem uwitym ze snów, raz po raz, co kilka godzin, stawiały ją na równe nogi i zmuszały do ocierania potu z czoła. Nie mówiła o tym Frances. Nie podzieliła się z nią pokłosiem lipcowego popołudnia spędzonego w katedrze, ani dnia, w którym razem z Lyanną Zabini dopuściła się kolejnego mordu. Do tej pory podobne sytuacje zrzucała na karb wypadku przy pracy, ogląd ten zmienił się jednak w momencie, gdy z krańca kasztanowego drewna wystrzeliły sztylety wbijające się w bezbronne dziewczątka.
Czuła teraz jak wszystko to odchodzi w niepamięć. Ogarnięte nieważkością ciało spadło z klifu, ułożyło się tak, by rozbić się o taflę w sposób kontrolowany, możliwie bezbolesny, i z zadowoleniem stwierdziła, że wciąż żyje gdy dokoła niej powietrze zamieniło się na niemal przyjemnie ciepłą wodę. Nie napotkała pod sobą ukrytego pod morską pianą głazu. Nie złamała karku. Nie rozejrzała się nawet za pierwszym potworem czającym się wśród wysokich alg; czyżby stopniowe oswajanie swojego strachu zaczynało przynosić pierwsze efekty? Wren zmusiła mięśnie do współpracy, przyzwyczaiła się do braku gruntu pod stopami, i rozejrzała dokoła, wzrokiem poszukując Frances. Wizja nie była tak ostra jak na powierzchni, kształtu alchemiczki nie dało się jednak przegapić i wiedząc, że również jest bezpieczna, Chang rozpoczęła własne poszukiwania. Płynęła przez dłuższą chwilę, w okolicy nie dostrzegając niczego wartego uwagi, raz wypłynęła też na powierzchnię by złapać kolejny oddech i przedłużyć eksplorację. Dopiero kawałek dalej od miejsca, gdzie wpadła do wody, przed jej oczyma nieopodal dna zamajaczyła znajoma roślina. Nie mogła się mylić - krótkie oględziny potwierdziły jej naturę, przywiodły do myśli wspomnienie zajęć zielarstwa, na których dowiedziała się o zbawiennych dla pływaków wartościach skrzeloziela. I, choć cenne, nie było ono mimo wszystko skarbem, którego z ekscytacją odkrywcy mogłaby poszukiwać. Nie przypominało porzuconej pośród piasków pirackiej skrzyni skrywającej złoto dawnych ludów. Zapomnianego przez czas artefaktu o ukrytej, zapieczętowanej w pełnej drogocennych diamentów formie. Musiała jednak zadowolić się tym, co przeznaczył jej los.
Wypuszczając przez nos kilka bąbelków zerwała porcję skrzeloziela i odepchnęła się stopami od mułu, kierując się w stronę miejsca, w którym widziała zmąconą przez wodną otchłań formę Frances. Wyglądała na zakłopotaną. Coś kąsało jej kostkę, przyczepiło się do niej na chwilę i Wren podpłynęła bliżej, dopiero wówczas rozpoznając stworzenie. Tyle było z jej legend. Prędkim ruchem pomogła znajomej wyswobodzić się z atencji podwodnego mieszkańca, po czym podała jej wolną dłoń i skinieniem wskazała na rozświetloną promieniami słońca taflę wody, do której winny powrócić. Ukąszenie langustnika nie było przyjemne - wolała zatem obejrzeć je w bardziej kontrolowanych warunkach i w miarę swych możliwości zaoferować pomoc, przynajmniej na ugryzienie. Jego skutek zapewne już rozpływał się w żyłach alchemiczki. I pomyśleć, że ciekawość klifu należała właśnie do niej - tymczasem los zakpił z niej swoim zwyczajem, wynagradzając jedynie niechęć, jaką do ów miejsca żywiła Wren.
Czuła teraz jak wszystko to odchodzi w niepamięć. Ogarnięte nieważkością ciało spadło z klifu, ułożyło się tak, by rozbić się o taflę w sposób kontrolowany, możliwie bezbolesny, i z zadowoleniem stwierdziła, że wciąż żyje gdy dokoła niej powietrze zamieniło się na niemal przyjemnie ciepłą wodę. Nie napotkała pod sobą ukrytego pod morską pianą głazu. Nie złamała karku. Nie rozejrzała się nawet za pierwszym potworem czającym się wśród wysokich alg; czyżby stopniowe oswajanie swojego strachu zaczynało przynosić pierwsze efekty? Wren zmusiła mięśnie do współpracy, przyzwyczaiła się do braku gruntu pod stopami, i rozejrzała dokoła, wzrokiem poszukując Frances. Wizja nie była tak ostra jak na powierzchni, kształtu alchemiczki nie dało się jednak przegapić i wiedząc, że również jest bezpieczna, Chang rozpoczęła własne poszukiwania. Płynęła przez dłuższą chwilę, w okolicy nie dostrzegając niczego wartego uwagi, raz wypłynęła też na powierzchnię by złapać kolejny oddech i przedłużyć eksplorację. Dopiero kawałek dalej od miejsca, gdzie wpadła do wody, przed jej oczyma nieopodal dna zamajaczyła znajoma roślina. Nie mogła się mylić - krótkie oględziny potwierdziły jej naturę, przywiodły do myśli wspomnienie zajęć zielarstwa, na których dowiedziała się o zbawiennych dla pływaków wartościach skrzeloziela. I, choć cenne, nie było ono mimo wszystko skarbem, którego z ekscytacją odkrywcy mogłaby poszukiwać. Nie przypominało porzuconej pośród piasków pirackiej skrzyni skrywającej złoto dawnych ludów. Zapomnianego przez czas artefaktu o ukrytej, zapieczętowanej w pełnej drogocennych diamentów formie. Musiała jednak zadowolić się tym, co przeznaczył jej los.
Wypuszczając przez nos kilka bąbelków zerwała porcję skrzeloziela i odepchnęła się stopami od mułu, kierując się w stronę miejsca, w którym widziała zmąconą przez wodną otchłań formę Frances. Wyglądała na zakłopotaną. Coś kąsało jej kostkę, przyczepiło się do niej na chwilę i Wren podpłynęła bliżej, dopiero wówczas rozpoznając stworzenie. Tyle było z jej legend. Prędkim ruchem pomogła znajomej wyswobodzić się z atencji podwodnego mieszkańca, po czym podała jej wolną dłoń i skinieniem wskazała na rozświetloną promieniami słońca taflę wody, do której winny powrócić. Ukąszenie langustnika nie było przyjemne - wolała zatem obejrzeć je w bardziej kontrolowanych warunkach i w miarę swych możliwości zaoferować pomoc, przynajmniej na ugryzienie. Jego skutek zapewne już rozpływał się w żyłach alchemiczki. I pomyśleć, że ciekawość klifu należała właśnie do niej - tymczasem los zakpił z niej swoim zwyczajem, wynagradzając jedynie niechęć, jaką do ów miejsca żywiła Wren.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
W zasłyszanych legendach nie pamiętała niczego, co mogłoby wskazać jakikolwiek, negatywny skutek skoku po za śmiercią. Nie wiedziała, że akurat te wody zamieszkują paskudne langustniki przynoszące pecha. Szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem przyglądało się dnu morza, gdy skrupulatnie przemieszczała się w kierunku, w którym powinien znajdować się brzeg.
Nie spodziewała się ugryzienia, tak samo jak nie spodziewała się bólu, z jakim było ono związane. Syknęła, część powietrza z płuc uwalniając w morską toń. Obróciła się, próbując uwolnić się od podłego, morskiego zwierzęcia. I niemal odetchnęła z ulgą, gdy postać Wren znalazła się tuż obok niej, pomagając uwolnić się z objęć podłego langustnika. Pod wodą ugryzienie z pewnością nie wyglądało dobrze, gdyż szkarłat jej krwi począł pozostawiać po sobie ślady w postaci czerwonych obłoczków.
Alchemiczka ujęła dłoń Wren i kiwnęła głową, bezgłośnie zgadzając się by wypłynąć na powierzchnię. Gdy tylko poczuła, że woda nie otacza już jej głowy, panna Burroughs wzięła głęboki wdech, chcąc odetchnąć pełną piersią.
- Myślałam, że gdzieś zniknęłaś. - Rzuciła do towarzyszącej jej czarownicy. Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie powiodło po otoczeniu. Brzeg zdawał się być niedaleko, a czającej się kilka metrów pod nimi langustniki nie stanowiły dobrego towarzystwa. - Chyba powinnyśmy wyjść na brzeg. Nie chcę być ugryzioną po raz drugi. - Zaproponowała, mimowolnie przenosząc się w tamtym kierunku. Ugryzienie bolało, w wodzie jednak poruszanie się przychodziło łatwiej. Nie kierowała swojego wzroku pod wodę, ani nie unosiła pogryzionej kostki nad powierzchnię, chwilowo nie chcąc tego oglądać. Ugryzienie skutkowało utratą odrobiny entuzjazmu panny Burroughs, mającej zbyt wiele do czynienia z pechem w swoim krótkim życiu. Z drugiej jednak strony, czymże jest tydzień w porównaniu do pechowych, piętnastu długich lat spędzonych w dokach? Z pewnością niczym wielkim.
Frances popłynęła w kierunku brzegu, by zatrzymać się kilka metrów od niego. Ostrożnie stawiając stopy, delikatnie utykając na ugryzioną kończynę ruszyła przez niewielkie skały, by przysiąść na jednej z tych większych. Póki co, pech zdawał się jeszcze w pełni nie rozwinąć, lecz panna Burroughs nie chciała kusić losu. Mokra halka przylepiła się do jej ciała podkreślając kobiecą sylwetkę, do tej pory skrywaną przez dziewczęce suknie.
Ostrożnie, pociągnęła nogę w górę, by zerknąć na ślady ugryzienia, na powierzchni chyba prezentujące się całkiem dobrze. - Chyba nie wygląda źle, prawda? - Spytała swojej towarzyszki, ostrożnie odsuwając mokre pukle włosów z twarzy. Mimo iż jeszcze pracowała w szpitalu nie zwykła oglądać ran, całe dnie spędzając w przytulnych, spowitych półmrokiem pracowniach alchemicznych.
Nie spodziewała się ugryzienia, tak samo jak nie spodziewała się bólu, z jakim było ono związane. Syknęła, część powietrza z płuc uwalniając w morską toń. Obróciła się, próbując uwolnić się od podłego, morskiego zwierzęcia. I niemal odetchnęła z ulgą, gdy postać Wren znalazła się tuż obok niej, pomagając uwolnić się z objęć podłego langustnika. Pod wodą ugryzienie z pewnością nie wyglądało dobrze, gdyż szkarłat jej krwi począł pozostawiać po sobie ślady w postaci czerwonych obłoczków.
Alchemiczka ujęła dłoń Wren i kiwnęła głową, bezgłośnie zgadzając się by wypłynąć na powierzchnię. Gdy tylko poczuła, że woda nie otacza już jej głowy, panna Burroughs wzięła głęboki wdech, chcąc odetchnąć pełną piersią.
- Myślałam, że gdzieś zniknęłaś. - Rzuciła do towarzyszącej jej czarownicy. Ciężkie westchnienie wyrwało się z dziewczęcej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie powiodło po otoczeniu. Brzeg zdawał się być niedaleko, a czającej się kilka metrów pod nimi langustniki nie stanowiły dobrego towarzystwa. - Chyba powinnyśmy wyjść na brzeg. Nie chcę być ugryzioną po raz drugi. - Zaproponowała, mimowolnie przenosząc się w tamtym kierunku. Ugryzienie bolało, w wodzie jednak poruszanie się przychodziło łatwiej. Nie kierowała swojego wzroku pod wodę, ani nie unosiła pogryzionej kostki nad powierzchnię, chwilowo nie chcąc tego oglądać. Ugryzienie skutkowało utratą odrobiny entuzjazmu panny Burroughs, mającej zbyt wiele do czynienia z pechem w swoim krótkim życiu. Z drugiej jednak strony, czymże jest tydzień w porównaniu do pechowych, piętnastu długich lat spędzonych w dokach? Z pewnością niczym wielkim.
Frances popłynęła w kierunku brzegu, by zatrzymać się kilka metrów od niego. Ostrożnie stawiając stopy, delikatnie utykając na ugryzioną kończynę ruszyła przez niewielkie skały, by przysiąść na jednej z tych większych. Póki co, pech zdawał się jeszcze w pełni nie rozwinąć, lecz panna Burroughs nie chciała kusić losu. Mokra halka przylepiła się do jej ciała podkreślając kobiecą sylwetkę, do tej pory skrywaną przez dziewczęce suknie.
Ostrożnie, pociągnęła nogę w górę, by zerknąć na ślady ugryzienia, na powierzchni chyba prezentujące się całkiem dobrze. - Chyba nie wygląda źle, prawda? - Spytała swojej towarzyszki, ostrożnie odsuwając mokre pukle włosów z twarzy. Mimo iż jeszcze pracowała w szpitalu nie zwykła oglądać ran, całe dnie spędzając w przytulnych, spowitych półmrokiem pracowniach alchemicznych.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Rzeczywiście - alchemiczka nie miała w życiu lekko, a los najwyraźniej musiał podkreślić to również dziś, zsyłając na nią towarzystwo zawistnego langustnika, którego Wren ośmieliła się kopnąć na odchodne, w tył jego formy, nie ryzykując podzieleniem losu towarzyszki. Płynąc potem ku promieniom światła pozostawała czujna; upewniała się, że Frances może poruszać się bez szwanku pomimo szoku jakiego musiała doznać w spotkaniu z morskim stworzeniem, aż do momentu, w którym obie wynurzyły się spod wody i zaczerpnęły świeżego powietrza. Było cieplejsze niż temperatura obejmującego je żywiołu, co czarownica przyjęła z zadowoleniem. Zdecydowanie bardziej odpowiadał jej widniejący nieopodal brzeg niż niezbadane głębiny - choć do nich wydawała się podchodzić dziś spokojniej. Bez paraliżującego ją dotychczas strachu.
- Bo zniknęłam. Szukałam tego - odparła i ponad powierzchnię wody uniosła lewą dłoń. Spomiędzy palców wystawały bladozielone witki skrzeloziela, pokryte niezbyt lepkim śluzem i wilgocią. Skarb zdecydowanie cenniejszy od nieszczęścia, jakie wśród głębin, blisko mulistego i pokrytego porostami dna spotkało Burroughs. Choć Wren nie potrafiła całkowicie docenić oferowanych przez niego możliwości - wiedza ograniczała się do szansy na podwodne eksploracje bez strachu o niedostatek tlenu, nie wiedziała jednak, czy wykorzystać go można było w zaawansowanych, najlepiej drogocennych miksturach.
W ciszy zgodziła się ze słowami Frances, przystała na jej propozycję, podpłynęła do piaszczystego zbocza tworzącego linię brzegową i z morza wydostała się gładko, wolną dłonią wyciskając wodę z kruczych włosów. W tym samym czasie alchemiczka przycupnęła na jednym z większych kamieni, przejęta odniesioną raną - nic dziwnego. Wren ruszyła w jej kierunku, zmarszczyła brwi i przyjrzała się zaczerwienionemu śladowi uważnie.
- Nie wygląda. Powinnam poradzić sobie z ugryzieniem, ale z tym, co langustnik wpuścił do twojego krwioobiegu - raczej nie - stwierdziła, oferując towarzyszce swoje ramię. Chodzenie sprawiało jej problem, zauważyłby to ślepiec, a do szczytu klifu dzieliła je długa ścieżka. Pokonały ją wspólnymi siłami - a gdy znalazły się blisko swoich ubrań i różdżek, Wren pomogła złotowłosej usiąść na rozłożonym na trawie kocyku i pochwyciła drewno kasztanowca, pochylając się nad jej kostką. - Curatio vulnera - wypowiedziała spokojnie, pewnie, koniuszek różdżki utrzymując kilka cali ponad kąsaną raną. Zgodnie z założeniem zagoiła się bez większego problemu, na skórze nie pozostał ni jeden ślad; martwiącym był jedynie efekt, którego Chang usunąć nie potrafiła. Najbliższe dni pokażą z jakim skutkiem ubocznym przyjdzie zmierzyć się pannie Burroughs. - I po bólu.
Czarownica wyprostowała się ponownie i ze swej torby wyszukała fiolkę, w której umieściła skrzeloziele. Zakorkowała je bezpiecznie, by w podróży nie spróbowało wyślizgnąć się na inne przedmioty, a następnie, tak przygotowane, schowała do wewnętrznej kieszeni skórzanej przestrzeni. Dopiero wtedy sięgnęła po zapomnianą do tej pory sukienkę, ukracając skutek przytwierdzającego ją do podłoża zaklęcia, i nasunęła ją z powrotem na ciało, nie siląc się jednak by wysuszyć się zaklęciem. Wolała czuć ten przyjemny chłód - był orzeźwiający, zbyt orzeźwiający, by dalszą część popołudnia - oby mniej wywrotową - spędzić bez niego. Przynajmniej nie tak szybko.
- Cóż, Frances, wygrałaś - zgłodniałam - przyznała z lekkim uśmiechem i usadowiła się na kocu obok złotowłosej, chcąc odwrócić jej uwagę od nieudanego polowania na skarby w miejscu, które ze swej szczodrości słynęło w miejscowych legendach. - Ty na pewno też. Co tam masz? - ruchem głowy wskazała na koszyk, bladą twarz kierując natomiast w stronę słońca. Liczyła, że nabierze choć trochę letniego koloru, który odwróci uwagę od fioletu malującego się pod oczyma.
- Bo zniknęłam. Szukałam tego - odparła i ponad powierzchnię wody uniosła lewą dłoń. Spomiędzy palców wystawały bladozielone witki skrzeloziela, pokryte niezbyt lepkim śluzem i wilgocią. Skarb zdecydowanie cenniejszy od nieszczęścia, jakie wśród głębin, blisko mulistego i pokrytego porostami dna spotkało Burroughs. Choć Wren nie potrafiła całkowicie docenić oferowanych przez niego możliwości - wiedza ograniczała się do szansy na podwodne eksploracje bez strachu o niedostatek tlenu, nie wiedziała jednak, czy wykorzystać go można było w zaawansowanych, najlepiej drogocennych miksturach.
W ciszy zgodziła się ze słowami Frances, przystała na jej propozycję, podpłynęła do piaszczystego zbocza tworzącego linię brzegową i z morza wydostała się gładko, wolną dłonią wyciskając wodę z kruczych włosów. W tym samym czasie alchemiczka przycupnęła na jednym z większych kamieni, przejęta odniesioną raną - nic dziwnego. Wren ruszyła w jej kierunku, zmarszczyła brwi i przyjrzała się zaczerwienionemu śladowi uważnie.
- Nie wygląda. Powinnam poradzić sobie z ugryzieniem, ale z tym, co langustnik wpuścił do twojego krwioobiegu - raczej nie - stwierdziła, oferując towarzyszce swoje ramię. Chodzenie sprawiało jej problem, zauważyłby to ślepiec, a do szczytu klifu dzieliła je długa ścieżka. Pokonały ją wspólnymi siłami - a gdy znalazły się blisko swoich ubrań i różdżek, Wren pomogła złotowłosej usiąść na rozłożonym na trawie kocyku i pochwyciła drewno kasztanowca, pochylając się nad jej kostką. - Curatio vulnera - wypowiedziała spokojnie, pewnie, koniuszek różdżki utrzymując kilka cali ponad kąsaną raną. Zgodnie z założeniem zagoiła się bez większego problemu, na skórze nie pozostał ni jeden ślad; martwiącym był jedynie efekt, którego Chang usunąć nie potrafiła. Najbliższe dni pokażą z jakim skutkiem ubocznym przyjdzie zmierzyć się pannie Burroughs. - I po bólu.
Czarownica wyprostowała się ponownie i ze swej torby wyszukała fiolkę, w której umieściła skrzeloziele. Zakorkowała je bezpiecznie, by w podróży nie spróbowało wyślizgnąć się na inne przedmioty, a następnie, tak przygotowane, schowała do wewnętrznej kieszeni skórzanej przestrzeni. Dopiero wtedy sięgnęła po zapomnianą do tej pory sukienkę, ukracając skutek przytwierdzającego ją do podłoża zaklęcia, i nasunęła ją z powrotem na ciało, nie siląc się jednak by wysuszyć się zaklęciem. Wolała czuć ten przyjemny chłód - był orzeźwiający, zbyt orzeźwiający, by dalszą część popołudnia - oby mniej wywrotową - spędzić bez niego. Przynajmniej nie tak szybko.
- Cóż, Frances, wygrałaś - zgłodniałam - przyznała z lekkim uśmiechem i usadowiła się na kocu obok złotowłosej, chcąc odwrócić jej uwagę od nieudanego polowania na skarby w miejscu, które ze swej szczodrości słynęło w miejscowych legendach. - Ty na pewno też. Co tam masz? - ruchem głowy wskazała na koszyk, bladą twarz kierując natomiast w stronę słońca. Liczyła, że nabierze choć trochę letniego koloru, który odwróci uwagę od fioletu malującego się pod oczyma.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Oczy panny Burroughs z zainteresowaniem przyjrzały się zdobyczy Wren, a z jej ust wyrwało się ciche och. Skrzeloziele było rośliną dlań znaną, czasem wykorzystywaną w eliksirach. Uśmiechnęła się delikatnie ciesząc się, że chociaż jej udało się zaznać odrobiny szczęścia dzisiejszego dnia. Lepiej tak, niż gdyby obie zostały ukąszone przez langustnika, będąc zmuszonymi do mierzenia się z podwójnym pechem. Pojedyncza jego dawka z pewnością wystarczyła.
- Przydatna roślina, czasem jej używam w pracy. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Jeśli panna Chang chciała dowiedzieć się więcej na temat skrzeloziela mogła zadać jej odpowiednie pytanie. Praca alchemika wiązała się ze znajomością roślin. I nie dało się tego w żaden sposób przeskoczyć.
Zaniepokojenie ugryzieniem wydawało jej się naturalne, zwłaszcza gdy pulsujący ból rozlewał się po jej kostce, a morska toń sprawiała, że każde, nawet najmniejsze zadrapanie wyglądało poważniej oraz drastyczniej. Kąciki malinowych ust uniosły się delikatnie, gdy usłyszała potwierdzenie z ust Wren.
- Przywykłam do pecha, tydzień to nie tak długo. Z resztą, niedługo mam mieć gościa. Pomoże mi. - Odpowiedziała, ubierając słowa w ciepły, pozytywny ton głosu. Nie chciała martwić Wren, nie chciała zamartwiać się sama będąc pewną, że da radę przetrwać nadciągający tydzień. Delikatnie ujęła oferowane ramię, by powoli, nie dając po sobie poznać niewygody, ruszyć na szczyt klifu.
A gdy tam dotarły, poprawiła mokrą halkę i przysiadła, wyciągając ugryzioną nogę. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie lustrowało ruchy czarownicy, gdy wyciągała różdżkę, aby zaleczyć ugryzienie. Ciepły, dziękczynny uśmiech pojawił się na twarzy eterycznej alchemiczki. - Dziękuję. - Odpowiedziała ciepło, z wyraźną wdzięcznością w głosie. Nadal zaskoczona tym, że niektórzy interesowali się jej osobą, gotowi udzielić jej pomocy. Było to zjawisko nowe, lecz wyjątkowo miłe.
W przeciwieństwie do towarzyszki wysuszyła halkę zaklęciem, jasnym puklom pozwalając wyschnąć samoistnie, bez udziału magii. Frances sięgnęła po swoje ciuchy. Podciągnęła halkę na wysokość połowy uda, po czym ujęła jedną z jasnych pończoszek. Wywinęła ją, naciągnęła na jasną nogę, by przypiąć ją do pasa, znajdującego się pod halką.
- Och! Zrobiłam nam kanapki w kilku wersjach, tartę jabłkową, koreczki serowe oraz zabrałam trochę świeżych owoców. - Odpowiedziała. Nim jednak założyła drugą pończoszkę, otworzyła koszyczek by wyjąć z niego wszystkie, przywiezione ze sobą smakołyki, zajmując nimi dobrą jedną trzecią część koca. Z uśmiechem na ustach, Frances wyciągnęła również zestaw do herbaty, aby przygotować również po filiżance gorącego naparu.
- Częstuj się, nie wiedziałam, co dokładnie lubisz, więc przygotowałam wszystkiego po trochu. - Rzuciła do Wren, rozlewając gorący napój do dwóch, kwiecistych filiżanek. Smukłe palce wsunęły drugą pończoszkę na drugie udo panny Burroughs, która chwilę później wstała, by założyć na siebie nową suknię, skrupulatnie poprawiając ułożenie materiału na jej drobnym ciele. - Wiesz, tak się zastanawiałam… Myślisz, że byłybyśmy zobaczyć testrale? Dużo o nich czytałam, a wtedy w katedrze… Myślisz, że to się liczy? - Napomknęła o tym, co chodziło jej po głowie, by odsunąć myśli od pechowego ukąszenia.
- Przydatna roślina, czasem jej używam w pracy. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami. Jeśli panna Chang chciała dowiedzieć się więcej na temat skrzeloziela mogła zadać jej odpowiednie pytanie. Praca alchemika wiązała się ze znajomością roślin. I nie dało się tego w żaden sposób przeskoczyć.
Zaniepokojenie ugryzieniem wydawało jej się naturalne, zwłaszcza gdy pulsujący ból rozlewał się po jej kostce, a morska toń sprawiała, że każde, nawet najmniejsze zadrapanie wyglądało poważniej oraz drastyczniej. Kąciki malinowych ust uniosły się delikatnie, gdy usłyszała potwierdzenie z ust Wren.
- Przywykłam do pecha, tydzień to nie tak długo. Z resztą, niedługo mam mieć gościa. Pomoże mi. - Odpowiedziała, ubierając słowa w ciepły, pozytywny ton głosu. Nie chciała martwić Wren, nie chciała zamartwiać się sama będąc pewną, że da radę przetrwać nadciągający tydzień. Delikatnie ujęła oferowane ramię, by powoli, nie dając po sobie poznać niewygody, ruszyć na szczyt klifu.
A gdy tam dotarły, poprawiła mokrą halkę i przysiadła, wyciągając ugryzioną nogę. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie lustrowało ruchy czarownicy, gdy wyciągała różdżkę, aby zaleczyć ugryzienie. Ciepły, dziękczynny uśmiech pojawił się na twarzy eterycznej alchemiczki. - Dziękuję. - Odpowiedziała ciepło, z wyraźną wdzięcznością w głosie. Nadal zaskoczona tym, że niektórzy interesowali się jej osobą, gotowi udzielić jej pomocy. Było to zjawisko nowe, lecz wyjątkowo miłe.
W przeciwieństwie do towarzyszki wysuszyła halkę zaklęciem, jasnym puklom pozwalając wyschnąć samoistnie, bez udziału magii. Frances sięgnęła po swoje ciuchy. Podciągnęła halkę na wysokość połowy uda, po czym ujęła jedną z jasnych pończoszek. Wywinęła ją, naciągnęła na jasną nogę, by przypiąć ją do pasa, znajdującego się pod halką.
- Och! Zrobiłam nam kanapki w kilku wersjach, tartę jabłkową, koreczki serowe oraz zabrałam trochę świeżych owoców. - Odpowiedziała. Nim jednak założyła drugą pończoszkę, otworzyła koszyczek by wyjąć z niego wszystkie, przywiezione ze sobą smakołyki, zajmując nimi dobrą jedną trzecią część koca. Z uśmiechem na ustach, Frances wyciągnęła również zestaw do herbaty, aby przygotować również po filiżance gorącego naparu.
- Częstuj się, nie wiedziałam, co dokładnie lubisz, więc przygotowałam wszystkiego po trochu. - Rzuciła do Wren, rozlewając gorący napój do dwóch, kwiecistych filiżanek. Smukłe palce wsunęły drugą pończoszkę na drugie udo panny Burroughs, która chwilę później wstała, by założyć na siebie nową suknię, skrupulatnie poprawiając ułożenie materiału na jej drobnym ciele. - Wiesz, tak się zastanawiałam… Myślisz, że byłybyśmy zobaczyć testrale? Dużo o nich czytałam, a wtedy w katedrze… Myślisz, że to się liczy? - Napomknęła o tym, co chodziło jej po głowie, by odsunąć myśli od pechowego ukąszenia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kanapki, tarta, koreczki, owoce, herbata... Wren zastygła w szczerym zdumieniu, przyglądając się wykładanym na powierzchnię koca przysmakom przyniesionym tutaj przez towarzyszkę. Czy naprawdę zadała sobie tyle trudu tylko po to, by ją nakarmić? Nieznane ciepło rozlało się po wnętrzu piersi czarownicy na tę myśl, a blady rumieniec wkradł się na policzki - nie była przyzwyczajona do podobnej wspaniałomyślności. Poczuła jak przez chwilę jej oddech staje się ciężki. Powoli wypełnia płuca, opada na ich dno, a potem ponownie ucieka przez rozchylone usta, wypuszczając z jej ciała to nagłe zaskoczenie. Nie chciała dać go po sobie poznać. Instynkt uczył kamuflować emocje, nawet te dobre, układać je na dnie świadomości i chować tam przed światem. W obawie, że pewnego dnia zostaną wykorzystane przeciwko niej. Ufała Frances, oczywiście, że ufała - ale stare nawyki wyplenić było trudno niczym najbardziej uparte chwasty.
- Nie musiałaś - zauważyła w końcu, nie w pełni rozumiejąc skąd w alchemiczce brała się owa troska. Owe oddanie. Postanowiła jednak nie rozmyślać na tym zbyt długo, w dość niepewnym geście sięgnęła po najbliższą kanapkę i uniosła ją do ust, gryząc pierwszy kęs. Najpierw mały, ostrożny, diabelnie przy tym smaczny. Nie wiedziała nawet, w którym momencie pochłonęła połowę przysmaku, czując nagle jak ciężkim kamieniem na żołądku okazał się do tej pory ignorowany głód. Ostatnimi czasy nie dojadała, zaniedbywała podstawowe potrzeby na rzecz pracy, intensywnych, groźnych myśli władających fałdami mózgu, dotąd nieznanych pragnienień. Dopiero w momencie dobroci otrzymanej od Frances połączyła się ponownie z fizycznością. Jadła szybko, prawie zachłannie, lecz nie w sposób do cna pozbawiony manier. Nie chciała przecież zbłaźnić się umorusaną twarzą czy zaplamioną sukienką. - Jesteś aniołem - przyznała cicho pomiędzy dwoma łykami herbaty, tym samym wyrażając swoją wdzięczność. Nie przywykła przecież do formowania słowa dziękuję. Nie na stopie prywatnej, w kontaktach przestających wymagać kurtuazyjnych formułek i stosownej elegancji. - Będę musiała jakoś się za to odwdzięczyć - wymamrotała bardziej te słowa kierując już do siebie niż do spoczywającej obok towarzyszki. Dobroć kojarzyła się jej z długiem. Z koniecznością spłacenia go szybko, wyzbycia się wiszącego nad głową fatum uzależnienia od nieodwzajemnionych przysług. Nawet teraz, na poziomie świadomym wiedząc, że Burroughs najprawdopodobniej nie oczekiwała odeń niczego w zamian. Była miła, troskliwa z natury - a to budziło w Wren niepewność. Nie umiała reagować inaczej. Jeszcze nie. Może pewnego dnia Frances nauczy ją nowych zachowań.
Pomruk zamyślenia odpowiedział najpierw na zadane przez nią pytanie. Czarownica odstawiła pustą filiżankę na spodek i wolną dłonią przeczesała wciąż wilgotne kosmyki.
- Na pewno - odparła po chwili zdecydowanym, pozbawionym wahania głosem. Poważnym. - Przynajmniej tyle przyszło nam - tobie - z krnąbrności Mary. Była pierwsza, widziałaś, jak odchodzi. To powinno wystarczyć - jeśli nie, przy Susan była już blisko. Mówiła też o Frances - bo ona sama śmierć widziała już wcześniej. Najczęściej wymierzaną własną dłonią, czy tego chciała, czy nie. Nie wiedziała tylko czy doprowadzenie do ustania czynności życiowych było tym samym, co obserwacja ostatniego tchnienia. Być może testrale nie życzyły sobie być widzianymi przez morderców. - Chcesz ich kiedyś poszukać? - spytała, odsuwając myśli od wspomnień początków swej pracy. Dzień był na to zdecydowanie zbyt przyjemny.
Podwieczorek trwał jeszcze dobrych kilkadziesiąt minut, zanim słońce skryło się za szarawymi chmurami zwiastującymi nadchodzący deszcz. To wystarczyło, by zdecydowały się odejść z klifu - Frances pragnęła jeszcze porozmawiać z okolicznymi alchemikami, Wren zdecydowała się zatem jej towarzyszyć, a później obie aportowały się z wyspy.
zt x2 <3
- Nie musiałaś - zauważyła w końcu, nie w pełni rozumiejąc skąd w alchemiczce brała się owa troska. Owe oddanie. Postanowiła jednak nie rozmyślać na tym zbyt długo, w dość niepewnym geście sięgnęła po najbliższą kanapkę i uniosła ją do ust, gryząc pierwszy kęs. Najpierw mały, ostrożny, diabelnie przy tym smaczny. Nie wiedziała nawet, w którym momencie pochłonęła połowę przysmaku, czując nagle jak ciężkim kamieniem na żołądku okazał się do tej pory ignorowany głód. Ostatnimi czasy nie dojadała, zaniedbywała podstawowe potrzeby na rzecz pracy, intensywnych, groźnych myśli władających fałdami mózgu, dotąd nieznanych pragnienień. Dopiero w momencie dobroci otrzymanej od Frances połączyła się ponownie z fizycznością. Jadła szybko, prawie zachłannie, lecz nie w sposób do cna pozbawiony manier. Nie chciała przecież zbłaźnić się umorusaną twarzą czy zaplamioną sukienką. - Jesteś aniołem - przyznała cicho pomiędzy dwoma łykami herbaty, tym samym wyrażając swoją wdzięczność. Nie przywykła przecież do formowania słowa dziękuję. Nie na stopie prywatnej, w kontaktach przestających wymagać kurtuazyjnych formułek i stosownej elegancji. - Będę musiała jakoś się za to odwdzięczyć - wymamrotała bardziej te słowa kierując już do siebie niż do spoczywającej obok towarzyszki. Dobroć kojarzyła się jej z długiem. Z koniecznością spłacenia go szybko, wyzbycia się wiszącego nad głową fatum uzależnienia od nieodwzajemnionych przysług. Nawet teraz, na poziomie świadomym wiedząc, że Burroughs najprawdopodobniej nie oczekiwała odeń niczego w zamian. Była miła, troskliwa z natury - a to budziło w Wren niepewność. Nie umiała reagować inaczej. Jeszcze nie. Może pewnego dnia Frances nauczy ją nowych zachowań.
Pomruk zamyślenia odpowiedział najpierw na zadane przez nią pytanie. Czarownica odstawiła pustą filiżankę na spodek i wolną dłonią przeczesała wciąż wilgotne kosmyki.
- Na pewno - odparła po chwili zdecydowanym, pozbawionym wahania głosem. Poważnym. - Przynajmniej tyle przyszło nam - tobie - z krnąbrności Mary. Była pierwsza, widziałaś, jak odchodzi. To powinno wystarczyć - jeśli nie, przy Susan była już blisko. Mówiła też o Frances - bo ona sama śmierć widziała już wcześniej. Najczęściej wymierzaną własną dłonią, czy tego chciała, czy nie. Nie wiedziała tylko czy doprowadzenie do ustania czynności życiowych było tym samym, co obserwacja ostatniego tchnienia. Być może testrale nie życzyły sobie być widzianymi przez morderców. - Chcesz ich kiedyś poszukać? - spytała, odsuwając myśli od wspomnień początków swej pracy. Dzień był na to zdecydowanie zbyt przyjemny.
Podwieczorek trwał jeszcze dobrych kilkadziesiąt minut, zanim słońce skryło się za szarawymi chmurami zwiastującymi nadchodzący deszcz. To wystarczyło, by zdecydowały się odejść z klifu - Frances pragnęła jeszcze porozmawiać z okolicznymi alchemikami, Wren zdecydowała się zatem jej towarzyszyć, a później obie aportowały się z wyspy.
zt x2 <3
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Odkąd utraciłem stałe źródło dochodu z Biura Aurorów, byłem zmuszony chwytać się najróżniejszych zajęć, byle zarobić trochę galeonów. Miałem swoje oszczędności zachowane na czarną godzinę, ale wydawało mi się, że mogła nastać jeszcze czarniejsza niż obecnie. Moja twarz nie zdobiła wciąż plakatów z listami gończymi, więc udawało mi się zdobywać najróżniejsze zlecenia. Początkowo chwytałem się nawet i fizycznej roboty w tartaku, czy przy budowie, lecz z czasem zaczęły się rozchodzić wieści, że jestem człowiekiem od trudnych zadań. A takie miał dla mnie czarodziej pochodzący z Irlandii północnej, Colin Fiennes; pięćdziesięcioletni mężczyzna odchodzący od zmysłów ze zmartwienia o swoją córkę, która ledwie ukończyła Hogwart zeszłej wiosny. Carolyn zaginęła przeszło dwa tygodnie wcześniej. Nad ranem rodzice znaleźli w pustym pokoju zaścielone łóżko i list, w którym prosiła, by jej nie szukać, lecz wszystkim wydawał się on podejrzany - pismo ponoć wydawało się odmienne od tego, jakie kreśliła sama Carolyn. Fiennes chciał, aby odnaleźć jego córkę, dowiedzieć się, co się z nią stało. Czy naprawdę uciekła sama i porzuciła rodziców, co było do niej niepodobne? Pozostawił mi wybór - czy będę działał sam, czy znam kogoś, kto mógłby mi pomóc.
Tak się składało, że miałem kogoś takiego. Któż mógłby nadać się do tego lepiej niż wiedźmia strażnika i metamorfomag? Maeve Clearwater nie narzekała na nadmiar galeonów, więc namawianie jej, by pomogła mi w tym śledztwie nie zajęło wiele czasu. Po niemal dwóch tygodniach poszukiwań, rozmów z jej przyjaciółmi, mieszkańcami wioski, w której mieszkała, przeszukaniu pokoju - trop poprowadził nas na irlandzką Wyspę Achill. Mieliśmy podstawy, by sądzić, że przebywa w domu na skraju jednej z wiosek przy północnym wybrzeżu. Wyglądał na opuszczony, lecz udało nam się dowiedzieć, że należał do niejakiego Jamesa Bradleya, z którym Carolyn utrzymywała kontakty przed zaginięciem. Pytanie brzmiało, czy z własnej woli, czy też nie. Może się zakochała i uciekła z mężczyzną, którego rodzice mogliby nie zaakceptować, lecz jej ojciec płacił nam za to, byśmy to sprawdzili. Za Bradleyem zaś ciągnęła się dość nieciekawa sława.
Popołudniem szesnastego sierpnia trwaliśmy z Maeve w pobliżu, zza bariery niewidzialności obserwując dom, w oczekiwaniu, aż kilkoro czarodziejów, którzy weszli tam około godziny czternastej, opuści go. We dwoje moglibyśmy mieć problem, by stawić czoła tak dużej grupie.
- Gdyby udało nam się odciągnąć jednego, mogłabyś chyba zmienić się w niego i wrócić do domu, prawda? - spytałem cicho, ogniskując na twarzy Maeve badawcze spojrzenie.
becomes law
resistance
becomes duty
Nie spodziewała się jego sowy, nie pamiętała, kiedy ostatnio ze sobą rozmawiali, lecz jednocześnie nie miała zamiaru narzekać – cieszyło ją, że zyska okazję do zarobku. Z każdym kolejnym tygodniem coraz dotkliwiej odczuwała trudności, jakie stawiała przed nią nowa sytuacja, status wolnego strzelca. Odejście z Ministerstwa przyniosło powiew świeżości, wolności, ale i obawy o zasobność swej sakiewki. Pomijając już kwestię zapłaty – gdyby mogła, gdyby tylko oszczędności pozwalały na spokojną egzystencję, zapewne pomagałaby tym wszystkim ludziom za darmo – naprawdę zmartwiło ją zaginięcie młodziutkiej, niespełna dwudziestoletniej czarownicy i wnioski, jakie wyciągnęli na podstawie rozmów z jej przyjaciółmi. Nawet jeśli Carolyn zdecydowałaby się uciec z domu z własnej woli, z takiego lub innego powodu, to nie były dobre czasy na tak ryzykowne posunięcia. Wyglądało jednak na to, że list nie został spisany jej ręką, a na wyspę Achill mogła zostać ściągnięta siłą.
- Tak, mogłabym się pod niego podszyć. Jednak twarz to nie wszystko. Nic o nich nie wiemy, więc kłamstwo szybko wyjdzie na jaw – mruknęła cicho, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. To ryzykowna zagrywka, lecz czy mieli większy wybór? Czy uda im pochwycić jednego z czarodziejów tak, by pozostali nie zostali zaalarmowani…? – Mam nadzieję, że nie będą tam siedzieć dużo dłużej – dodała pod nosem; nie była pewna, ile minęło już czasu, ile dokładnie czekali aż obserwowani mężczyźni opuszczą dom na obrzeżach wioski. Tyle dobrze, że nie znajdował się bliżej innych zabudowań, inaczej mogliby mieć problem z wprowadzeniem klarującego się powoli planu w życie. – Uwaga, idą – mruknęła niewiele później, wwiercając wzrok w otwierane drzwi wejściowe, w wylewających się na ganek mężczyzn. Nie mieli wiele czasu na podjęcie decyzji, musieli działać i to już. Na ich szczęście jeden z nieznajomych został w tyle, rozwiązał mu się but, zaś pozostali nie zwrócili na to większej uwagi, zbyt zajęli głośną dyskusją na temat ostatnich plotek z Londynu, podobno Big Ben wciąż wisiał w powietrzu, strasząc swym ciężarem nielicznych przechodniów. Wymieniła z Dearbornem spojrzenia, to była ich szansa, jedyna szansa. Drętwota, pomyślała, celując w plecy męczącego się ze sznurówką dryblasa. Drętwota, powtórzyła stanowczo, nie chcąc wymawiać inkantacji na głos, by przypadkiem nie zostać zdemaskowaną. A kiedy już sięgnął go promień wybranego zaklęcia, zamarł w bezruchu i padł na piaszczystą drogę, skinęła krótko głową. – Szybko, schowajmy go gdzieś. Muszę zabrać ubrania – wyszeptała z napięciem zerkając ku oddalającym się czarodziejom. Kiedy zauważą zniknięcie jednego z nich?
- Tak, mogłabym się pod niego podszyć. Jednak twarz to nie wszystko. Nic o nich nie wiemy, więc kłamstwo szybko wyjdzie na jaw – mruknęła cicho, marszcząc przy tym brwi w zamyśleniu. To ryzykowna zagrywka, lecz czy mieli większy wybór? Czy uda im pochwycić jednego z czarodziejów tak, by pozostali nie zostali zaalarmowani…? – Mam nadzieję, że nie będą tam siedzieć dużo dłużej – dodała pod nosem; nie była pewna, ile minęło już czasu, ile dokładnie czekali aż obserwowani mężczyźni opuszczą dom na obrzeżach wioski. Tyle dobrze, że nie znajdował się bliżej innych zabudowań, inaczej mogliby mieć problem z wprowadzeniem klarującego się powoli planu w życie. – Uwaga, idą – mruknęła niewiele później, wwiercając wzrok w otwierane drzwi wejściowe, w wylewających się na ganek mężczyzn. Nie mieli wiele czasu na podjęcie decyzji, musieli działać i to już. Na ich szczęście jeden z nieznajomych został w tyle, rozwiązał mu się but, zaś pozostali nie zwrócili na to większej uwagi, zbyt zajęli głośną dyskusją na temat ostatnich plotek z Londynu, podobno Big Ben wciąż wisiał w powietrzu, strasząc swym ciężarem nielicznych przechodniów. Wymieniła z Dearbornem spojrzenia, to była ich szansa, jedyna szansa. Drętwota, pomyślała, celując w plecy męczącego się ze sznurówką dryblasa. Drętwota, powtórzyła stanowczo, nie chcąc wymawiać inkantacji na głos, by przypadkiem nie zostać zdemaskowaną. A kiedy już sięgnął go promień wybranego zaklęcia, zamarł w bezruchu i padł na piaszczystą drogę, skinęła krótko głową. – Szybko, schowajmy go gdzieś. Muszę zabrać ubrania – wyszeptała z napięciem zerkając ku oddalającym się czarodziejom. Kiedy zauważą zniknięcie jednego z nich?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Zabierzemy mu ubranie. Wystarczy kilka chwil, by zorientować się w sytuacji. Zakamufluję się zaklęciem i wejdę tam razem z tobą. Będę trzymał różdżkę w pogotowiu i zareaguję, gdyby Bradley zaczął się czegś domyślać - zaproponowałem cicho. Rozumiałem wątpliwości Maeve, był to ryzykowny fortel, lecz Bradley został tam sam, nas było dwoje. Gdyby okazało się, że Carolyn jest tam z własnej woli, nie byłoby potrzeby otwierania ognia. Z drugiej jednak strony wciąż powinniśmy wtedy sprawdzić, czy to naprawdę jej wolna wola, a nie zaklęcie Imperio, czy może nawet eliksir miłosny. Szkoda było zaś nie wykorzystać daru jaki posiadała Clearwater. Zaczynałem rozumieć dlaczego tak młoda kobieta została Wiedźmią Strażniczką. Testy z kamuflażu musiała zdawać śpiewająco. - Śpieszy ci się? - mruknąłem cicho.
Też miałem nadzieję, że obserwowani czarodzieje nie będą siedzieć w środku długo. Przez okna widzieliśmy, że są tam sami. Śmieją się, rozmawiają, piją alkohol. Nigdzie nie było jednak śladu po Carolyn, której zdjęcie mieliśmy przy sobie - była jasnowłosą, piegowatą dziewczyną, lekką jak motyl. Uzbroiłem się jednak w cierpliwość, gotów czekać tu tak długo, jak będzie to konieczne. Skoro znaleźliśmy już dom Bradleya, nie zamierzałem się stąd ruszać dopóki nie przekonamy się, czy córka pana Fiennesa tu jest. Nie tylko dlatego, że płacił nam za znalezienie Carolyn, ale... Sam miałem kiedyś córkę. Na jego miejscu oszalałbym ze zmartwienia i nie mógłbym zasnąć. Myśląc o tym, że Debbie mogłaby tak zniknąć przebiegały mi zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Na ciche ostrzeżenie Maeve zacisnąłem na osikowym drewnie palce mocniej, gotów działać. Myślałem gorączkowo jak odciągnąć jednego z nich od reszty, chciałem już rzucić jakieś zaklęcie, może wywołujące drobne omamy słuchowe, kiedy jeden z czarodziejów przyklęknął, by zawiązać but, inni zaś poszli dalej. Problem rozwiązał się sam. Dosłownie. Zanim się obejrzałem, Clearwater szła już do do przodu, opuszczając naszą kryjówkę, rzucając w jego stronę niewerbalnie zaklęcia. Gdy tylko mężczyzna zaczął sztywnieć ja natychmiast rzuciłem pomiędzy niego, a oddalających się znajomych barierę niewidzialności. To samo uczyniłem za plecami Clearwater, by Bradley, wyjrzawszy przez okno, nie dostrzegł spetryfikowanego kolegi i dwójki nieznajomych zaciągających go w zarośla.
Znalazłem się przy nich w kilku krokach, bezceremonialnie łapiąc go za kostki i zaczynając ciągnąć w zarośla. Czasu było niewiele. Tamci mogli się po niego wrócić, dlatego musieliśmy działać bardzo szybko. Sam zdarłem z niego szatę, koszulę i spodnie, podając je Maeve, pozostawiając go w samej bieliźnie. Odnalezienie Carolyn było jednak ważniejsze, niż dyskomfort mojej towarzyszki przy półnagim, obcym mężczyźnie.
- Rzucę na siebie zaklęcie kameleona i będę szedł tuż za tobą, dobrze? - wyszeptałem, kierując różdżkę na samego siebie, by po chwili stopić się z otoczeniem - póki co krzewami i drzewem.
Też miałem nadzieję, że obserwowani czarodzieje nie będą siedzieć w środku długo. Przez okna widzieliśmy, że są tam sami. Śmieją się, rozmawiają, piją alkohol. Nigdzie nie było jednak śladu po Carolyn, której zdjęcie mieliśmy przy sobie - była jasnowłosą, piegowatą dziewczyną, lekką jak motyl. Uzbroiłem się jednak w cierpliwość, gotów czekać tu tak długo, jak będzie to konieczne. Skoro znaleźliśmy już dom Bradleya, nie zamierzałem się stąd ruszać dopóki nie przekonamy się, czy córka pana Fiennesa tu jest. Nie tylko dlatego, że płacił nam za znalezienie Carolyn, ale... Sam miałem kiedyś córkę. Na jego miejscu oszalałbym ze zmartwienia i nie mógłbym zasnąć. Myśląc o tym, że Debbie mogłaby tak zniknąć przebiegały mi zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
Na ciche ostrzeżenie Maeve zacisnąłem na osikowym drewnie palce mocniej, gotów działać. Myślałem gorączkowo jak odciągnąć jednego z nich od reszty, chciałem już rzucić jakieś zaklęcie, może wywołujące drobne omamy słuchowe, kiedy jeden z czarodziejów przyklęknął, by zawiązać but, inni zaś poszli dalej. Problem rozwiązał się sam. Dosłownie. Zanim się obejrzałem, Clearwater szła już do do przodu, opuszczając naszą kryjówkę, rzucając w jego stronę niewerbalnie zaklęcia. Gdy tylko mężczyzna zaczął sztywnieć ja natychmiast rzuciłem pomiędzy niego, a oddalających się znajomych barierę niewidzialności. To samo uczyniłem za plecami Clearwater, by Bradley, wyjrzawszy przez okno, nie dostrzegł spetryfikowanego kolegi i dwójki nieznajomych zaciągających go w zarośla.
Znalazłem się przy nich w kilku krokach, bezceremonialnie łapiąc go za kostki i zaczynając ciągnąć w zarośla. Czasu było niewiele. Tamci mogli się po niego wrócić, dlatego musieliśmy działać bardzo szybko. Sam zdarłem z niego szatę, koszulę i spodnie, podając je Maeve, pozostawiając go w samej bieliźnie. Odnalezienie Carolyn było jednak ważniejsze, niż dyskomfort mojej towarzyszki przy półnagim, obcym mężczyźnie.
- Rzucę na siebie zaklęcie kameleona i będę szedł tuż za tobą, dobrze? - wyszeptałem, kierując różdżkę na samego siebie, by po chwili stopić się z otoczeniem - póki co krzewami i drzewem.
becomes law
resistance
becomes duty
- Nie, nie śpieszy – odpowiedziała tylko; nie znała go na tyle, by pozwalać sobie przy tym na żarty czy złośliwości. Rzadko kiedy musiała współpracować, to również była dla niej nowość, oswajanie się z towarzystwem innych, z zaufaniem. I choć wolałaby, żeby ich plan wyglądał inaczej, a może raczej – posiadał mniej luk, to przystała na propozycję Dearborna. Byle tylko zachował ostrożność, czujność i zareagował w porę. Bo że będzie trzeba, nie miała najmniejszych wątpliwości. Podszywanie się pod kogoś po tak krótkiej, pobieżnej obserwacji nie mogło się udać. Mieli jednak szczęście, a przynajmniej tyle szczęścia, by jeden z mężczyzn – podchmielony, lecz nie pijany jak bela – przystanął w celu zawiązania buta. Nie potrzebowała wiele czasu, by go unieruchomić, już za drugim razem przywołała wiązkę odpowiedniego zaklęcia. Powietrze zafalowało, zdawało jej się, że auror postanowił skryć ich przed wzrokiem pozostałych, którzy w każdej chwili mogli obejrzeć się przez ramię, dostrzec padającego na drogę druha. Pozwoliła, by to znacznie silniejszy Cedric zajął się przeciągnięciem nieznajomego w zarośla. Niewiele później jej twarz wykrzywił przelotny grymas, gdy w pośpiechu zabierali mu ubrania, mignęło blade, odziane jedynie w bieliznę ciało. To jednak nie był czas na skrupuły czy wstyd. – Odwróć się – mruknęła do towarzysza, choć wierzyła, że uczyniłby to i bez jej pośpieszania. Nie planowała tego, mięśnie miała spięte, usta ściągnięte w wąską kreskę, uparcie powtarzała sobie jednak, że to dla Carolyn, że tylko w ten sposób mogą się czegoś dowiedzieć. Prędko pozbyła się własnego odzienia, po czym przebrała za rażonego Drętwotą czarodzieja. Dobrze, że mieli środek lata, było ciepło i słonecznie. – Wyczyścisz mu pamięć? – dodała cicho, kiedy już pochylała się nad zaskoczonym, zmrożonym w nienaturalnej pozycji nieznajomym. Przez krótką chwilę analizowała jego rysy twarzy, oceniała wzrost i wagę, po czym przymknęła powieki i skupiła się na upodobnieniu się do niego możliwie jak najszybciej. Czasem przemiany zajmowały jej więcej czasu, tym razem nie musiała jednak silić się na przesadną dokładność, miała zmylić Bradleya na ledwie moment. – I jak? – upewniła się, choć już wypowiadając te słowa zyskała pewność, że dała radę, brzmiała jak mężczyzna. Bezzwłocznie zmniejszyła swe ubrania odpowiednim zaklęciem, upchała je po kieszeniach i skinęła towarzyszowi głową, a przynajmniej tam, gdzie stał jeszcze chwilę temu, wszak kameleon zaczął działać. Nie mogli dłużej zwlekać.
Wyszła z zarośli, ostrożnie zbliżając się do obserwowanego domu. Dopiero wtedy, kiedy wiedziała, że gospodarz mógłby ją zobaczyć przez okno, wyprostowała się, powoli przyzwyczajając do swej nowej formy, większej, postawniejszej, o swobodnym kroku, krótkich włosach i dziobatej twarzy. – To ja – krzyknęła głośno, łudząc się, że brzmi podobnie do oryginału i złapała za klamkę, odważnie, zupełnie jak gdyby nie robiła nic dziwnego, wchodząc do środka. – Zapomniałem sakiewki – dodała, szybko, badawczo, rozglądając się dookoła. Gdzie był James? Gdzie była Carolyn?
Wyszła z zarośli, ostrożnie zbliżając się do obserwowanego domu. Dopiero wtedy, kiedy wiedziała, że gospodarz mógłby ją zobaczyć przez okno, wyprostowała się, powoli przyzwyczajając do swej nowej formy, większej, postawniejszej, o swobodnym kroku, krótkich włosach i dziobatej twarzy. – To ja – krzyknęła głośno, łudząc się, że brzmi podobnie do oryginału i złapała za klamkę, odważnie, zupełnie jak gdyby nie robiła nic dziwnego, wchodząc do środka. – Zapomniałem sakiewki – dodała, szybko, badawczo, rozglądając się dookoła. Gdzie był James? Gdzie była Carolyn?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Naturalnie, nie obawiaj się - odpowiedziałem, gdy ponagliła mnie do tego, abym się odwrócił i nie patrzył na to jak się przebiera. Nawet jeśli zdecydowałaby się zalożyć to ubranie na swoje własne, to bym to zrobił dla jej komfortu psychicznego. Mała cząstka mnie poczuła się urażona, że Maeve mogła mieć mnie za jednego z tych mężczyzn, którzy bezczelnie wykorzystaliby sytuację i ją podglądali, lecz to nie był na to czas. Odwróciłem się do niej plecami, nasłuchując uważnie, czy pozostali mężczyźni nie wracali. - Już? - upewniłem się, gdy spytała o wyczyszczenie nieznajomemu pamięci. Uzyskawszy potwierdzenie odwróciłem się, by przyklęknąć przy mężczyźnie raz jeszcze i przytknąć mu różdżkę do skroni. - Tak. Obliviate - szepnąłem pewnie. Sytuacja zmuszała mnie do tego, by coraz częściej tego zaklęcia używać i przychodziło mi z coraz większą łatwością. Patrzyłem w oczy nieznajomego, tępo wpatrzone w niebo pomiędzy gałęziami drzew, które zamgliły się w momencie wniknięcia wiązki czaru w jego skroń. Uniosłem wzrok na twarz Maeve, z fascynacją obserwując jak zachodzą na niej zmiany, przestaje być sobą, znika ładna twarz, a pojawia się dziobata skóra i toporne rysy. - Wyglądasz zupełnie jak on - stwierdziłem cicho. Może potrzebowała tego potwierdzenia, skoro nie miała jak spojrzeć w lustro. A może metamorfomag po prostu to wiedział? Zamierzałem zapytać o to już później, po wszystkim.
- Idziemy. Będę tuż za tobą - zapewniłem Maeve, gdy zostawiliśmy w zaroślach ciało bezimiennego mężczyzny. Nie ściągałem wcześniej rzuconej bariery niewidzialności, więc Bradley nie mógłby go wypatrzeć przez okno. Ryzyko tkwiło w tym, że mógł przerwać działanie Drętwoty, lecz Clearwater uroki rzucać potrafiła mocne. Bardziej martwił mnie nagły powrót reszty bandy.
Wślizgnąłem się do korytarza zaraz za Maeve ukrytą pod postacią mężczyzny, który niedawno opuścił ten sam budynek. Wymyśliła dobrą wymówkę do powrotu na poczekaniu. Bradley odpowiedział dość szybko.
- Ale z ciebie kretyn - zagrzmiał niski, chrypliwy głos. Usłyszeliśmy jak ktoś podnosi się z kanapy i powoli wyłania się z głębi pokoju, stając w drzwiach. - Zdążyłeś już zapomnieć, że wszystko przegrałeś, czy diable ziele wypaliło ci mózg? - zakpił Bradley. A przynajmniej ktoś, kogo za niego braliśmy. Odpowiadał rysopisowi jaki mieliśmy - wysoki, barczysty, z orlim nosem i krzaczastymi, ciemnymi brwiami. Na prawym policzku miał znamię. Wsparł się ramieniem o framugę, a w dłoni podrzucał sakiewkę, w której brzęczało kilka monet.
- Ogłuchłeś? Spieprzaj stąd, mam randkę - warknął, przyglądając się znajomemu coraz bardziej podejrzliwie.
Zabrzmiało to niepokojąco, wyjątkowo, lecz prawdziwy powód do następnego ruchu dał mi zgłuszony dźwięk dobiegający z drugiego pokoju - ni to krzyk, ni to szloch. Przytłumiony, jakby ktoś miał zasłonięte usta, należący do kobiety.
Może Bradley zdążył coś zauważyć, kiedy machnąłem różdżką, nie byłem aż tak biegły w transmutacji, by zaklęcie kamuflujące rzucić bezbłędnie, lecz okazał się za wolny. Regressio pomknęło w jego stronę.
- Znajdź Carolyn, poradzę sobie - poleciłem cicho Maeve, by podążyła za głosem dziewczyny.
- Idziemy. Będę tuż za tobą - zapewniłem Maeve, gdy zostawiliśmy w zaroślach ciało bezimiennego mężczyzny. Nie ściągałem wcześniej rzuconej bariery niewidzialności, więc Bradley nie mógłby go wypatrzeć przez okno. Ryzyko tkwiło w tym, że mógł przerwać działanie Drętwoty, lecz Clearwater uroki rzucać potrafiła mocne. Bardziej martwił mnie nagły powrót reszty bandy.
Wślizgnąłem się do korytarza zaraz za Maeve ukrytą pod postacią mężczyzny, który niedawno opuścił ten sam budynek. Wymyśliła dobrą wymówkę do powrotu na poczekaniu. Bradley odpowiedział dość szybko.
- Ale z ciebie kretyn - zagrzmiał niski, chrypliwy głos. Usłyszeliśmy jak ktoś podnosi się z kanapy i powoli wyłania się z głębi pokoju, stając w drzwiach. - Zdążyłeś już zapomnieć, że wszystko przegrałeś, czy diable ziele wypaliło ci mózg? - zakpił Bradley. A przynajmniej ktoś, kogo za niego braliśmy. Odpowiadał rysopisowi jaki mieliśmy - wysoki, barczysty, z orlim nosem i krzaczastymi, ciemnymi brwiami. Na prawym policzku miał znamię. Wsparł się ramieniem o framugę, a w dłoni podrzucał sakiewkę, w której brzęczało kilka monet.
- Ogłuchłeś? Spieprzaj stąd, mam randkę - warknął, przyglądając się znajomemu coraz bardziej podejrzliwie.
Zabrzmiało to niepokojąco, wyjątkowo, lecz prawdziwy powód do następnego ruchu dał mi zgłuszony dźwięk dobiegający z drugiego pokoju - ni to krzyk, ni to szloch. Przytłumiony, jakby ktoś miał zasłonięte usta, należący do kobiety.
Może Bradley zdążył coś zauważyć, kiedy machnąłem różdżką, nie byłem aż tak biegły w transmutacji, by zaklęcie kamuflujące rzucić bezbłędnie, lecz okazał się za wolny. Regressio pomknęło w jego stronę.
- Znajdź Carolyn, poradzę sobie - poleciłem cicho Maeve, by podążyła za głosem dziewczyny.
becomes law
resistance
becomes duty
Skinęła krótko głową, gdy Cedric odpowiedział, odganiając tym samym myśl o porażce. Z każdą kolejną chwilą czuła nową postać wyraźniej – nie tylko jej gabaryty, ale też sposób, w jaki leżało na niej ubranie, palce zaciskały się na różdżce. Praca pod presją nie była jej obca, mimo to nie potrafiła pozbyć się tego dziwnego, odzywającego się słabością w piersi uczucia; byle tylko Bradley był tam sam, byle nie pomylili się w swych kalkulacjach i nie władowali się w sytuację, która mogła ich przerosnąć. W milczeniu obserwowała proces czyszczenia pamięci, mgła, która zasnuła spojrzenie nieznajomego, powinna wystarczyć im za potwierdzenie skuteczności zaklęcia. Jak często Dearborn robił z niego użytek…? Nie mogła się rozpraszać. Zaraz chwytała już za klamkę, wchodziła do środka, próbując imitować mowę ciała mężczyzny, wiernie naśladować jego niezgrabne ruchy. Różdżkę trzymała w kieszeni, by nie wzbudzić podejrzliwości gospodarza; uparcie powtarzała sobie, że Cedric zdąży. Że jeśli będzie trzeba, zareaguje w porę. – No daj spokój, jak to wszystko… – odpowiedziała tylko, podszywając swe słowa udawanym alkoholowym rozluźnieniem. – Wiesz, że ich potrzebuję – dodała po chwili, robiąc krok do przodu, a później kolejny. Słyszała skrzypienie kanapy, niewiele później ich oczom ukazał się czarodziej, którego brali za Bradleya. Był wysoki, wyższy niż ten, za którego się podawała i lepiej zbudowany. Do tego ten orli nos, znamię, które szpeciło policzek – rysopis się zgadzał, z tej odległości nie miała już żadnych wątpliwości. – No weź, jak to randkę, kumpla z kwitkiem odsyłasz… – ciągnęła, dostrzegając w jego spojrzeniu narastającą podejrzliwość, zmuszając się do zignorowania pobrzmiewającej w głosie irytacji, złości, niewypowiedzianej groźby. Coś robiła źle, o czymś nie wiedziała, to jednak bez znaczenia.
Usłyszała ją – gdzieś zza ściany, przytłumioną, wyraźnie próbującą zwrócić na siebie uwagę. Jedno spojrzenie na Jamesa wystarczyło, by zrozumieć, że zaraz rozpęta się piekło, że nie pozwoli jej – mu? – stąd wyjść. Spięła się, gotowa do skoku, do szybkiego sięgnięcia po różdżkę, wtedy jednak w stronę sylwetki draba pomknął promień zaklęcia, a gdzieś z lewej dobiegł ją głos Dearborna. Nie musiał tego dwa razy powtarzać. – Carolyn? – zawołała swym obcym, dudniącym głosem, szybko dopadając do najbliższych drzwi. Czy to tam ją trzymał? Dźwięki nasiliły się, musiała ją usłyszeć. Dom nie był szczególnie duży, nie potrzebowała wiele czasu, by odnaleźć odpowiednie pomieszczenie, ujrzeć związaną, zakneblowaną dziewczynę. Usilnie ignorowała dźwięki walki, auror powiedział, że da sobie radę. – Carolyn, spokojnie, zaraz cię stąd zabierzemy. Twoja rodzina cię szuka – próbowała ukoić jej nerwy, kilkoma sprawnymi ruchami różdżki uwalniając z uścisku lin, delikatnie zabierając spomiędzy ust szmatkę. Ta jednak spoglądała ku niej z przestrachem, z lękiem, kręciła głową. Dlaczego? Czyżby ten, pod którego się podszywała, był jej znany? Wzięła głęboki wdech, naprawdę nie mieli na to czasu, musiała ją jednak jakoś do siebie przekonać. Nie przymykała powiek, nie była pewna, co strzeli spanikowanej czarownicy do głowy, skupiła się jednak na tym, by okazać jej swą prawdziwą twarz. – Nie jestem nim. Twoja rodzina cię szuka. Musimy uciekać – dodała jeszcze, stanowczo chwytając ją za rękę, zmuszając, by podniosła się do pionu.
Usłyszała ją – gdzieś zza ściany, przytłumioną, wyraźnie próbującą zwrócić na siebie uwagę. Jedno spojrzenie na Jamesa wystarczyło, by zrozumieć, że zaraz rozpęta się piekło, że nie pozwoli jej – mu? – stąd wyjść. Spięła się, gotowa do skoku, do szybkiego sięgnięcia po różdżkę, wtedy jednak w stronę sylwetki draba pomknął promień zaklęcia, a gdzieś z lewej dobiegł ją głos Dearborna. Nie musiał tego dwa razy powtarzać. – Carolyn? – zawołała swym obcym, dudniącym głosem, szybko dopadając do najbliższych drzwi. Czy to tam ją trzymał? Dźwięki nasiliły się, musiała ją usłyszeć. Dom nie był szczególnie duży, nie potrzebowała wiele czasu, by odnaleźć odpowiednie pomieszczenie, ujrzeć związaną, zakneblowaną dziewczynę. Usilnie ignorowała dźwięki walki, auror powiedział, że da sobie radę. – Carolyn, spokojnie, zaraz cię stąd zabierzemy. Twoja rodzina cię szuka – próbowała ukoić jej nerwy, kilkoma sprawnymi ruchami różdżki uwalniając z uścisku lin, delikatnie zabierając spomiędzy ust szmatkę. Ta jednak spoglądała ku niej z przestrachem, z lękiem, kręciła głową. Dlaczego? Czyżby ten, pod którego się podszywała, był jej znany? Wzięła głęboki wdech, naprawdę nie mieli na to czasu, musiała ją jednak jakoś do siebie przekonać. Nie przymykała powiek, nie była pewna, co strzeli spanikowanej czarownicy do głowy, skupiła się jednak na tym, by okazać jej swą prawdziwą twarz. – Nie jestem nim. Twoja rodzina cię szuka. Musimy uciekać – dodała jeszcze, stanowczo chwytając ją za rękę, zmuszając, by podniosła się do pionu.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Transmutacja nigdy nie była moją mocną stroną, podobnie jak eliksiry, dlatego nieczęsto sięgałem po zaklęcia z tej dziedziny. Wolałem użyć sprawdzonego eliksiru kameleona, otrzymanego od alchemika, czy peleryny niewidki (chociaż trudno było kupić taką pelerynę z prawdziwego zdarzenia, nawet jeśli miało się całe Ministerstwo za sobą, zwykle zużywały się bardzo szybko), lecz gdy nie miałem ani tego, ani tego - rzucałem zaklęcie. Skoro wciąż żyłem, to znaczy, że bywało skuteczne.
Maeve grała na zwłokę, całkiem nieźle jej to wychodziło, musiałem przyznać, czegóż jednak innego mogłem spodziewać się po Wiedźmiej Strażniczce? Pewnie nierzadko wchodziła w cudze role, udawała kogoś innego, by wejść w posiadanie upragnionych informacji. Znacznie częściej niż auror. Nie wiedziałem jedynie jak często - o ile w ogóle - zdarzało się Clearwater udawać mężczyznę. Może różnica w glosie, może niewłaściwe zachowanie, a może Bradley zauważył jakiś ruch w miejscu, gdzie stałem, coś jednak sprawiło, że z każdą chwilą jego spojrzenie stawało się coraz bardziej podejrzliwe i zauważyłem jak dłonią powoli sięga do kieszeni. Dlatego zareagowałem natychmiast, posyłając ku niemu Regressio.
Towarzysząca czarownica zaś nie zadawała zbędnych pytań - i tego się po niej spodziewałem, profesjonalizmu w trudnych sytuacjach - tylko od razu podążyła za stłumionym głosem, który mógł należeć do poszukiwanej przez nas Carolyn.
- Co do kurwy - warknął Bradley, wiedząc, że w korytarzyku jest ktoś więcej niż on i rzekomy znajomy.
Wyczarował przed sobą tarczę, broniąc się przed Regressio, ja zaś przesunąłem się kilka kroków w bok, by w razie potrzeby zagrodzić mu przejście nawet i sobą, gdyby chciał pobiec za Maeve i przeszkodzić jej w dotarciu do Carolyn. Jednocześnie nie ustawałem w próbie dosięgnięciu go zaklęciem. W ślad za Regressio pomknęło Silencio, by go uciszyć. Lepiej żeby nie wywrzaskiwał, ściągając tu kogoś jeszcze. Skurczybyk potrafił się jednak bronić, to nie było takie proste. Nie zdejmowałem z siebie wciąż zaklecia kamuflującego, by utrudnić mu trafienie mnie, lecz i tak zaklęcia rzucał dość celnie. Próbował porazić mnie prądem, powalić na ziemię - podmuch wiatr jednak poderwał meble do góry przewracając je z łoskotem. Zaklęcia błyskały, rozbijały się o tarcze, lecz Bradley w końcu popełnił błąd - i padł spetryfikowany na ziemię.
Znalazłem się przy nim, by wyrwać mu różdżkę z ręki, złamać ją na pół, a na niego rzucić Esposas i przeciągnąć za nogi do salonu, by nie widział co się dzieje. Później wyczyściłem mu pamięć, po czym biegiem ruszyłem za Maeve w głąb korytarza. W każdej chwili mogła tu wpaść reszta bandy w poszukiwaniu kolegi.
- Carolyn? - upewniłem się, cofając własne zaklęcie, by obie kobiety mogły mnie zobaczyć. - Przysłał nas twój tata. Musimy się stąd wynosić jak najszybciej. Zaufaj nam. Wyjaśnimy wszystko później - rzuciłem na jednym wydechu, podchodząc do nich; Maeve zmuszała właśnie drżącą, łkającą dziewczynę, by wstała. Miała porwane ubranie, odsłaniające więcej, niż powinno. Zdjąłem z ramion marynarkę, by okryć ją jej ramiona. - Możesz iśc? - spytałem jeszcze, a Carolyn pokiwała głową. - Pójdę pierwszy, bądźcie tuż za mną, dobrze?
Maeve grała na zwłokę, całkiem nieźle jej to wychodziło, musiałem przyznać, czegóż jednak innego mogłem spodziewać się po Wiedźmiej Strażniczce? Pewnie nierzadko wchodziła w cudze role, udawała kogoś innego, by wejść w posiadanie upragnionych informacji. Znacznie częściej niż auror. Nie wiedziałem jedynie jak często - o ile w ogóle - zdarzało się Clearwater udawać mężczyznę. Może różnica w glosie, może niewłaściwe zachowanie, a może Bradley zauważył jakiś ruch w miejscu, gdzie stałem, coś jednak sprawiło, że z każdą chwilą jego spojrzenie stawało się coraz bardziej podejrzliwe i zauważyłem jak dłonią powoli sięga do kieszeni. Dlatego zareagowałem natychmiast, posyłając ku niemu Regressio.
Towarzysząca czarownica zaś nie zadawała zbędnych pytań - i tego się po niej spodziewałem, profesjonalizmu w trudnych sytuacjach - tylko od razu podążyła za stłumionym głosem, który mógł należeć do poszukiwanej przez nas Carolyn.
- Co do kurwy - warknął Bradley, wiedząc, że w korytarzyku jest ktoś więcej niż on i rzekomy znajomy.
Wyczarował przed sobą tarczę, broniąc się przed Regressio, ja zaś przesunąłem się kilka kroków w bok, by w razie potrzeby zagrodzić mu przejście nawet i sobą, gdyby chciał pobiec za Maeve i przeszkodzić jej w dotarciu do Carolyn. Jednocześnie nie ustawałem w próbie dosięgnięciu go zaklęciem. W ślad za Regressio pomknęło Silencio, by go uciszyć. Lepiej żeby nie wywrzaskiwał, ściągając tu kogoś jeszcze. Skurczybyk potrafił się jednak bronić, to nie było takie proste. Nie zdejmowałem z siebie wciąż zaklecia kamuflującego, by utrudnić mu trafienie mnie, lecz i tak zaklęcia rzucał dość celnie. Próbował porazić mnie prądem, powalić na ziemię - podmuch wiatr jednak poderwał meble do góry przewracając je z łoskotem. Zaklęcia błyskały, rozbijały się o tarcze, lecz Bradley w końcu popełnił błąd - i padł spetryfikowany na ziemię.
Znalazłem się przy nim, by wyrwać mu różdżkę z ręki, złamać ją na pół, a na niego rzucić Esposas i przeciągnąć za nogi do salonu, by nie widział co się dzieje. Później wyczyściłem mu pamięć, po czym biegiem ruszyłem za Maeve w głąb korytarza. W każdej chwili mogła tu wpaść reszta bandy w poszukiwaniu kolegi.
- Carolyn? - upewniłem się, cofając własne zaklęcie, by obie kobiety mogły mnie zobaczyć. - Przysłał nas twój tata. Musimy się stąd wynosić jak najszybciej. Zaufaj nam. Wyjaśnimy wszystko później - rzuciłem na jednym wydechu, podchodząc do nich; Maeve zmuszała właśnie drżącą, łkającą dziewczynę, by wstała. Miała porwane ubranie, odsłaniające więcej, niż powinno. Zdjąłem z ramion marynarkę, by okryć ją jej ramiona. - Możesz iśc? - spytałem jeszcze, a Carolyn pokiwała głową. - Pójdę pierwszy, bądźcie tuż za mną, dobrze?
becomes law
resistance
becomes duty
Słyszała przekleństwo Bradleya, a później inkantacje kolejnych zaklęć, mniej lub bardziej groźnych. Coś huknęło, meble uderzały w ściany, walka musiała trwać w najlepsze – wierzyła jednak, że Dearborn, auror z niemałym doświadczeniem, szybko spacyfikuje gospodarza. Musiała w to wierzyć, by skupić się na poszukiwaniach Carolyn. W końcu wybrała odpowiednie drzwi, wpadła do niewielkiego pomieszczenia, a jej wzrok odnalazł skrępowaną więzami dziewczynę – bladą, o czerwonych od płaczu oczach i zatkanych kawałkiem szmaty ustach. To musiała być ona, córka Fiennesa, jasnowłosa i piegowata. Co on z nią robi, ten bydlak? Czy porwał ją siłą, czy z początku współpracowała, naprawdę chciała zniknąć…? Odmieniła się, by zmniejszyć odmalowujący się na jej twarzy strach; oby tylko nie spróbowała od nich uciec. Jedną dłonią ujęła ją za ramię, zmusiła do wstania z podłogi, drugą – wyjęła z kieszeni różdżkę, szykując się do ewentualnej obrony. Dźwięki dobiegające z salonu ucichły, nie wiedziała tylko, czy to powód do odczuwania ulgi, czy raczej do zmartwień. – Jesteś – mruknęła, kiedy Dearborn rozproszył działanie swego zaklęcia i ukazał się im w pełnej krasie. Wyglądał na całego, a to z kolei oznaczało, że Bradley nie mógł im już zagrozić. Dopiero wtedy tknęło ją, że nie zapytała Carolyn, czy może iść, czy jest w ogóle w stanie utrzymać się na nogach; spojrzała ku niej kątem oka, gdy Cedric uprzejmie zaoferował dziewczynie swe okrycie, sprawdzał jej stan. Ta pokiwała słabo głową, wciąż spoglądając ku nim z pewną dozą nieufności, z trudem powstrzymując drżenie ust. – Dobrze – przystała na propozycję aurora, mając nadzieję, że mężczyźni nie wrócą, przynajmniej jeszcze nie teraz. Niech toruje im drogę, ona zajmie się podtrzymywaniem – pilnowaniem – uwolnionej młódki.
Bezzwłocznie wrócili do salonu, teraz zdemolowanego walką; dziewczyna wyraźnie zadrżała, szukając wzrokiem swego oprawcy. – Jesteś już bezpieczna – mruknęła do niej cicho, pokrzepiająco ściskając jej dłoń, choć zdawała sobie sprawę z faktu, że to na nic, że Carolyn będzie potrzebowała czasu, spokoju i pomocy uzdrowiciela, by wrócić do siebie i przestać się bać. – I jak? – zapytała towarzysza, który ruszył przodem, wyglądał przed okno na podwórze. Nie mogli za długo zwlekać, by nie kusić niepotrzebnie losu. W końcu ostrożnie wyszli na ganek, prosząc ratowaną czarownicę, by zachowała milczenie. Skradzione buty, które miała na sobie, utrudniały poruszanie się, nie było jednak czasu, by wrócić do swego ubrania, jeszcze nie teraz.
Bezzwłocznie wrócili do salonu, teraz zdemolowanego walką; dziewczyna wyraźnie zadrżała, szukając wzrokiem swego oprawcy. – Jesteś już bezpieczna – mruknęła do niej cicho, pokrzepiająco ściskając jej dłoń, choć zdawała sobie sprawę z faktu, że to na nic, że Carolyn będzie potrzebowała czasu, spokoju i pomocy uzdrowiciela, by wrócić do siebie i przestać się bać. – I jak? – zapytała towarzysza, który ruszył przodem, wyglądał przed okno na podwórze. Nie mogli za długo zwlekać, by nie kusić niepotrzebnie losu. W końcu ostrożnie wyszli na ganek, prosząc ratowaną czarownicę, by zachowała milczenie. Skradzione buty, które miała na sobie, utrudniały poruszanie się, nie było jednak czasu, by wrócić do swego ubrania, jeszcze nie teraz.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
W tamtej chwili wołałem nawet nie myśleć o tym co ci zwyrodnialcy mogli uczynić Carolyn. Obejrzałem ją pobieżnie, powierzchownie nie miała głębokich ran, poza siniakami i stłuczeniami, kilkoma zadrapaniami i rozbitym łukiem brwiowym, lecz te najgorsze mogli wcale nie zadać ciału. Gdybym wtedy się nad tym zastawiał, zaczął pytać, może czułbym przymus, by wrócić do salonu, gdzie spetryfikowany leżał Bradley i samemu wymierzył mu sprawiedliwość (znowu?, spytał cichy głos w mojej głowie, nie pozwalając mi zapomnieć o grzechach przeszłości). Przede wszystkim musieliśmy się stąd wydostać. Wszyscy troje. Cali, w jednym kawałku.
Tak jak powiedziałem czarownicom - ruszyłem ostrożnie pierwszy, wychodząc na korytarz, teraz niepokojąco cichy. Ominąłem połamane krzesło i wyszeptałem: - Homenum revelio - machnąwszy przy tym różdżką w odpowiednim geście. Zaklęcie pozwoliło mi wyczuć w pobliżu jedynie obecność Maeve, Carolyn i Bradleya. Cisza pozwalała sądzić, że nie wyrwał się spod działania mojego czaru. A nawet jeśli, to ręce i nogi miał skute magicznym kajdanami.
Gestem zachęciłem czarownice, by ruszyły za mną. Zajrzałem do salonu i upewniwszy się, że Bradley leży tam gdzie leży, wskazałem aby podeszły jeszcze bliżej. Na razie było czysto. Pierwszy opuściłem budynek, wokół którego było pusto, powtórzyłem zaklęcie.
Wtedy serce zabiło mi szybciej. Z oddali zaś dobiegły głosy.
- Szybko, teraz, nie ma czasu do stracenia. Nieopodal mamy miotły - syknąłem na nie. Sam skupiłem się na tym, aby spuścić na nas jeszcze jedną barierę niewidzialności, na wypadek, gdyby na krętej drodze pojawili się towarzysze pojmanego przez nas zbira.
Maeve, wiedziała w którą stronę biec. Carolyn, nawet jeśli była zmęczona, musiała zmusić się do wysiłku. Z dużą grupą mogliśmy sobie nie poradzić we dwoje. Biegłem obok nich, łapiąc porwaną dziewczynę pod rękę, by jej pomóc i wbiegliśmy na bardziej zarośniętą ścieżkę, którą przybyliśmy tu z Clearwater. Może z trzysta metrów dalej leżały nasze miotły. Za naszymi plecami krzyki rozbrzmiewały coraz głośniej.
- Wsiadaj - zachęciłem Carolyn, by usiadła za mną, gdy dotarliśmy na miejsce. Lepiej radziłem sobie na miotle, niż Maeve. Nawet jeśli dziewczyna miała teraz wstręt do mężczyzn, pragnienie ucieczki było silniejsze - przezwyciężyła go. Usiadła za mną i objęła mnie ramionami w pasie. Spojrzałem na Clearwater i upewniwszy się, że jest gotowa, odbiłem się nogami od ziemi i poszybowałem na północ tak szybko jak to tylko było możliwe. Chciałem, byśmy dotarli do sąsiedniej wioski, gdzie może udałoby się miejsce na statku, który przybije do irlandzkiego brzegu w kilka godzin. W tym stanie obawiałem się lotu nad morzem.
Tak jak powiedziałem czarownicom - ruszyłem ostrożnie pierwszy, wychodząc na korytarz, teraz niepokojąco cichy. Ominąłem połamane krzesło i wyszeptałem: - Homenum revelio - machnąwszy przy tym różdżką w odpowiednim geście. Zaklęcie pozwoliło mi wyczuć w pobliżu jedynie obecność Maeve, Carolyn i Bradleya. Cisza pozwalała sądzić, że nie wyrwał się spod działania mojego czaru. A nawet jeśli, to ręce i nogi miał skute magicznym kajdanami.
Gestem zachęciłem czarownice, by ruszyły za mną. Zajrzałem do salonu i upewniwszy się, że Bradley leży tam gdzie leży, wskazałem aby podeszły jeszcze bliżej. Na razie było czysto. Pierwszy opuściłem budynek, wokół którego było pusto, powtórzyłem zaklęcie.
Wtedy serce zabiło mi szybciej. Z oddali zaś dobiegły głosy.
- Szybko, teraz, nie ma czasu do stracenia. Nieopodal mamy miotły - syknąłem na nie. Sam skupiłem się na tym, aby spuścić na nas jeszcze jedną barierę niewidzialności, na wypadek, gdyby na krętej drodze pojawili się towarzysze pojmanego przez nas zbira.
Maeve, wiedziała w którą stronę biec. Carolyn, nawet jeśli była zmęczona, musiała zmusić się do wysiłku. Z dużą grupą mogliśmy sobie nie poradzić we dwoje. Biegłem obok nich, łapiąc porwaną dziewczynę pod rękę, by jej pomóc i wbiegliśmy na bardziej zarośniętą ścieżkę, którą przybyliśmy tu z Clearwater. Może z trzysta metrów dalej leżały nasze miotły. Za naszymi plecami krzyki rozbrzmiewały coraz głośniej.
- Wsiadaj - zachęciłem Carolyn, by usiadła za mną, gdy dotarliśmy na miejsce. Lepiej radziłem sobie na miotle, niż Maeve. Nawet jeśli dziewczyna miała teraz wstręt do mężczyzn, pragnienie ucieczki było silniejsze - przezwyciężyła go. Usiadła za mną i objęła mnie ramionami w pasie. Spojrzałem na Clearwater i upewniwszy się, że jest gotowa, odbiłem się nogami od ziemi i poszybowałem na północ tak szybko jak to tylko było możliwe. Chciałem, byśmy dotarli do sąsiedniej wioski, gdzie może udałoby się miejsce na statku, który przybije do irlandzkiego brzegu w kilka godzin. W tym stanie obawiałem się lotu nad morzem.
becomes law
resistance
becomes duty
Wyspa Achill
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia