Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Wyspa Achill
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wyspa Achill
Wyspa Achill jest jedną z pereł znajdującego się na zachodnim wybrzeżu hrabstwa Mayo. Mugole zdają sobie sprawę z istnienia czterech wiosek na południu wyspy, ale dwie pozostałe, zamieszkane wyłącznie przez czarodziejów, pozostają poza zasięgiem ich wzroku. Ze względu na bogatą florę wyspy, w magicznych osadach można spotkać głównie alchemików pozyskujących stąd rzadkie składniki potrzebne do uwarzenia skomplikowanych eliksirów.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Wśród młodych, śmiałych czarodziejów szczególnie popularna jest wyjątkowo stroma część wybrzeża zwana Klifem Zdobywców. Plotki głoszą, że gdy odłoży się różdżkę na bok i skoczy na główkę do wody, to na samym dnie zatoki odnajdzie się niezwykły skarb. Niebezpieczeństwo stanowią jednak langustniki ladaco, homaropodobne stworzenia żyjące nieopodal wybrzeża; ich ugryzienia są niezwykle niebezpieczne, skutkują bowiem pechem trwającym przez cały tydzień.
Ale kto wie, może jeżeli zdecydujesz się skoczyć, uda ci się wyłowić nagrodę?
1-20 - Złośliwy langustnik kąsa cię w jedną z kostek - wygląda na to, że najbliższy tydzień nie będzie dla ciebie najszczęśliwszy (-5 do wszystkich rzutów do końca fabularnego tygodnia).
21-50 - Coś mieni się złotem i choć z początku wydaje ci się, że to tylko gra świateł, podpływasz bliżej i okazuje się... że to kilka złotych monet! Twoja radość nie trwa jednak długo: po kilku godzinach odkrywasz, że odnaleziony skarb zniknął, będąc tylko złotem Leprokonusów.
51-90 - Na dnie zatoki dostrzegasz niezwykłą roślinę, którą kojarzysz z zamierzchłych zajęć z zielarstwa; nie mylisz się, to skrzeloziele!
91-100 - Wydaje ci się, że tym razem nie dopisało ci szczęście - dostrzegasz tylko kępy wszechobecnych wodorostów. Nie poddajesz się jednak i nurkujesz nieco głębiej, by wkrótce dostrzec Zwierciadło Niechcianej Prawdy jakby czekające na to, aż je wyłowisz.
Lokacja zawiera kości.
Rozdzielenie się było słuszną, choć ryzykowną decyzją, bowiem nie wiedziałeś czego możesz się spodziewać, a tym bardziej kogo zastać w domostwie na wyspie Achill. Szybko okazało się, iż nikt nie przypuścił tak rychłej wizyty i pozostawił dziecko oraz jego opiekunkę na pastwę losu, który wnet okazał się wyjątkowo paskudny oraz bezwzględny.
Perfekcyjnie wypowiedziane inkantacje wpierw zawładnęły umysłem kobiety, a następnie objawiły się istną torturą u dziecka wbijającego w Ciebie swe pełne przerażenia spojrzenie. Na twarzy pociechy przyjaciół Longbottoma zawitał niesamowity grymas bólu, czerwone wcześniej policzki zbladły, by finalnie przyjąć szarozieloną barwę. Maluch zmarł w męczarniach, nie mogąc nawet w ostatniej chwili złapać haustu świeżego powietrza.
Objęta czarnomagicznym zaklęciem mugolka wpatrywała się bez ruchu w agonię dziewczynki wiedząc, że nie była w stanie nic zrobić. Jej ciało oraz umysł należały wówczas do Ciebie, dlatego gdy z Twoich ust padło krótkie, jasne polecenie wykonała go chwytając na ręce bezwładne ciało i skierowała się w stronę morskiej głębiny. Słuch zaginął po nich na zawsze.
Celem misji nie było pozbycie się przypadkowych osób; żwawe przeszukanie domostwa oraz sprytne i bezbłędne złamanie zabezpieczeń przyniosło zamierzony skutek. Odnalezione informacje potwierdziły Twoje przypuszczenia i zapewniły nowe tropy prowadzące do byłego Ministra Magii.
Pozostawiając za sobą ciało oraz rozpowszechniający się pożar wróciłeś do Londynu i gdy tylko właścicielom posesji przyszło zmierzyć się z ów widokiem przysięgli sobie wzajemnie zemstę. Bez względu na cenę jaką przyjdzie im za takową zapłacić.
Perfekcyjnie wypowiedziane inkantacje wpierw zawładnęły umysłem kobiety, a następnie objawiły się istną torturą u dziecka wbijającego w Ciebie swe pełne przerażenia spojrzenie. Na twarzy pociechy przyjaciół Longbottoma zawitał niesamowity grymas bólu, czerwone wcześniej policzki zbladły, by finalnie przyjąć szarozieloną barwę. Maluch zmarł w męczarniach, nie mogąc nawet w ostatniej chwili złapać haustu świeżego powietrza.
Objęta czarnomagicznym zaklęciem mugolka wpatrywała się bez ruchu w agonię dziewczynki wiedząc, że nie była w stanie nic zrobić. Jej ciało oraz umysł należały wówczas do Ciebie, dlatego gdy z Twoich ust padło krótkie, jasne polecenie wykonała go chwytając na ręce bezwładne ciało i skierowała się w stronę morskiej głębiny. Słuch zaginął po nich na zawsze.
Celem misji nie było pozbycie się przypadkowych osób; żwawe przeszukanie domostwa oraz sprytne i bezbłędne złamanie zabezpieczeń przyniosło zamierzony skutek. Odnalezione informacje potwierdziły Twoje przypuszczenia i zapewniły nowe tropy prowadzące do byłego Ministra Magii.
Pozostawiając za sobą ciało oraz rozpowszechniający się pożar wróciłeś do Londynu i gdy tylko właścicielom posesji przyszło zmierzyć się z ów widokiem przysięgli sobie wzajemnie zemstę. Bez względu na cenę jaką przyjdzie im za takową zapłacić.
Nie wszystko poszło zgodnie z zakładanymi przez Rycerzy Walpurgii planami, jednakże przełom marca i kwietnia okazał się dla nich kolejną wygraną bitwą. Na mocy wprowadzonych prawnie obostrzeń przez Ministerstwo Magii, całe już tkwiące w kieszeni Czarnego Pana, wygnali ze stolicy Wielkiej Brytanii brud, szlam i zdrajców krwi. Londyn należał zatem do nich. Cieszyło to Sigrun, oczywiście, to był dla nich ogromny krok do przodu - po którym przyjdą następne. Najpierw Londyn, później całe Wyspy, Europa... Co do tego czarownica nie miała najmniejszych wątpliwości.
Przez to jednak, ze mugolaki zostały wypędzone z Londynu prowadzone przez jej grupę śledztwo, polowanie na jednego z wilkołaków, który przyszedł na świat jako syn mugoli, legło w gruzach. Mieli już opracowany plan, zasadzkę, zakładający, że schwytają go właśnie w stolicy, jednakże Lockhart był jednym z pierwszych, którzy zniknęli z Londynu, kiedy zaczęło robić się gorąco. Plan łowców wilkołaków spalił na panewce, trop się urwał, musieli zacząć od nowa. Sigrun uznała to za naprawdę niewielką cenę. Co się odwlecze, to nie uciecze, powiedziała Harveyowi z mściwym uśmiechem, oświadczając, że mają znów zacząć go szukać - dniem i nocą, wytrwale i zacięcie, dopóki znów nie zlokalizują kryjówki Lockharta.
Zajęło im to długie tygodnie. Minął kwiecień, zaczął się maj, zaś informacje zdobyte przez jednego z łowców poprowadziły ich na Achill, niewielką wyspę nieopodal irlandzkiego wybrzeża, gdzie kilka wiele miesięcy wcześniej Sigrun wraz z Caelanem zdobyła przechwycić najcenniejszy towar jaki kiedykolwiek trzymała w dłoniach - część legendarnej czarnej różdżki, którą mogli z radością podarować swemu Panu. Dość daleko od portu stało kilka domów, większość z nich była opuszczona, ponoć właśnie tutaj ukrywał się Lockhart. Trzynastego maja, w noc, która poprzedzała pełnię księżyca pojawili się na wyspie Achill wszyscy, w pełnym składzie, aby pod osłoną nocy przeszukać wszystkie domy.
- Możesz sobie wsadzić w dupę ten swój trop - warczał Crabbe, narwany czarodziej o szerokich ramionach, wysokiej, rosłej sylwetce i skórze naznaczonej wieloma bliznami; jedna, najpaskudniejsza szpeciła jego twarz już od kilku lat, przecinała brew, orli nos i lewy policzek. Domy okazały się puste. Nikogo w nich nie znaleźli - Crabbe zaczynał się denerwować, miał na pieńku z Harveyem, który przekonywał ich, że właśnie tutaj Lockharta odnajdą.
- Spokój - zagrzmiała Sigrun, nie chcąc dopuścić do bitki pomiędzy mężczyznami. Teraz nie mieli na to czasu, choć sama czuła się zawiedziona. - To tylko kwestia czasu - powtórzyła się, mierząc ich ostrym spojrzeniem i próbując przywołać do porządku. Wciąż uczyła się nad nimi panować i ich prowadzić. Lord Avery mianował ją dowódcą zaledwie kilka księżyców wcześniej, sama miała zaś nerwowy i wybuchowy charakter, pozycja lidera wymagała od niej większej powściągliwości i zimnej krwi - co z jej temperamentem nie zawsze zdawało egzamin. - Idźcie już. Chcę coś jeszcze sprawdzić - poleciła im, dopalając papierosa i rzucając go na ziemię. Przydeptała niedopałek butem i pokręciła głową, kiedy Harvey postąpił krok w stronę wiedźmy. Jako jej prawa ręka najczęściej jej towarzyszył. - Idźcie. Dołączę do was - powtórzyła.
Noc była jeszcze młoda. Sigrun, wiedziona dziwnym przeczuciem, zawróciła do jednego z domów. Niewielkiej, kamiennej chatki, wzniesionej nieco dalej od pozostałych. Miała wrażenie, że nie przeszukali jej wystarczająco dokładnie. Przekroczyła próg z uniesioną różdżką, czujna i uważna, rozglądając się wkoło, w bladym świetle Lumos i szukając... Czegokolwiek, co pomogłoby im trafić na trop Lockharta. Zatrzymała się nagle, dostrzegając coś dziwnego w salonie. Między regałami była szpara, której nie dostrzegła wcześniej. Podeszła do niej i zajrzała pomiędzy, miała wrażenie, że ciemność jest zbyt głęboka, by za regałami znajdowała się wyłącznie ściana. Wiedźma zaczęła szukać na regale czegoś, co mogłoby służyć za klamkę, aktywatora przejścia; dotknąwszy opasłego tomiska Historii Magii coś skrzypnęło i regały zaczęły się rozsuwać, a wtedy...
Rozbłysło bardzo ostre światło. Oślepiło wiedźmę całkowicie, straciła wzrok, pogrążyła się w ciemnościach, zaś ogłuszający pisk wwiercił się w jej uszy. Zaczęła mimo wszystko iść do przodu i wykrzykiwać formuły zaklęć, rzucać je na oślep, ale po chwili Sigrun osunęła się w nicość, kiedy coś bardzo ciężkiego uderzyło ją w głowę.
Z tej ciemności wyrwał ją bardzo silny ból w potylicy. Powieki miała ciężkie, ołowiane, zmusiła się jednak do otworzenia oczu. Leżała na zimnej posadzce, z kostkami i nadgarstkami skutymi magicznymi kajdanami, gdzieś w piwnicy - widziała zaledwie jedno, niewielkie okienko tuż pod sufitem. Nawet gdyby zdołała się oswobodzić, to nie miałaby szansy się przez nie przecisnąć. Czarownica zaczęła się nerwowo rozglądać, szukając swojej różdżki.
- Tego szukasz?
Męski, zachrypnięty głos przyciągnął wzrok Sigrun do jednego z kątów. W kręgu bladego światła, którego źródłem była zaledwie jedna, lewitująca świeca, znalazł się poszukiwany przez nią mężczyzna. Wychudzony, zmizerniały, wyglądał na chorego. Cienie pod oczyma, liszaje na skórze jedynie pogłębiały wrażenie szaleńca jakie sprawiał - przede wszystkim jednak to jego spojrzenie za to odpowiadało. Trochę rozbiegane, jakby obawiał się ataku zza pleców w każdej chwili, trochę wściekłe i przerażone. Wiedział, że go tropili. Wiedział to już od dłuższego czasu, ale nie mógł liczyć na niczyją pomoc. Zwłaszcza Ministerstwa Magii. Musiał radzić sobie sam - i był wściekły.
- Lepiej będzie dla ciebie, jeśli mi ją zwrócić i ściągniesz kajdany. Natychmiast - warknęła rozsierdzona. Potylica pulsowała bólem, miała mroczki przed oczyma, nie straciła jednak tupetu, który miała. Nawet w tak beznadziejnym położeniu nie zamierzała być potulna. Szarpała nogami i rękami, zastanawiając się ile mogło minąć czasu, czy Harvey, Crabbe i reszta zorientowali się, że zbyt długo jej nie ma? Powinna była do nich wkrótce dołączyć. Kiedy się rozstawali, noc była jeszcze młoda, nie zakończyli pracy.
- Nie żartuj - prychnął rozbawiony tym żądaniem. Teraz to on był górą i wyraźnie zamierzał to wykorzystać. - Zabilibyście mnie, dlatego ja muszę zrobić to pierwszy - ciągnął dalej, ale w jego głosie rozbrzmiała niepewność. - Tak. To ja muszę to zrobić... - mówił; bardziej brzmiało to tak jakby przekonywał sam siebie, a nie Rookwood. Rzucił cisowe drewno w kąt, najwyraźniej przekonany, że nie nie zdoła po nią sięgnąć. Czarownica natychmiast zaczęła się czołgać w kierunku, zatrzymał ją jednak zaklęciem. Celnie rzucone Everte Stati rzuciło Sigrun o ścianę. Jęknęła z bólu, czując, że chyba właśnie zwichnął jej tym bark.
Zaczęła wymyślać mu pod nosem, sięgając po najbardziej wulgarne i obrzydliwe przekleństwa, jakie przynosiła na język jej ślina, a przyznać należy, że obracała się w takim towarzystwie przez wiele lat, że zawstydziłaby tą wiązanką nie jednego rynsztokowego zbira.
- Zamknij się - warknął nerwowo Lockhart, wyjmując z kieszeni tajemniczą fiolkę, którą uniósł przez siebie, wyraźnie oczekując, że i Sigrun na nią spojrzy. - Widzisz to? To trucizna, którą nosiłem przy sobie, by ją wypić, gdy zapędzicie mnie w kozi róg... Byleby tylko nie wpaść w wasze ręce. Teraz wleję ci ją do gardła za to wszystko, co planowaliście ze mną zrobić.
Rookwood na kilka chwil znieruchomiała. Nie sądziła, że to wszystko potoczy się aż tak szybko. Z informacji jakie posiadali o Lockharcie ani przez chwilę nie wysnuła wnioski, że byłby w stanie posunąć się do morderstwa. Wydawał im się słabym, przeciętnym czarodziejem. Tymczasem odkorkował fiolkę, zbliżył się do niej śmiało i złapał czarownicę za włosy. Odchylił głowę, chcąc wlać zawartość szklanej buteleczki do jej ust. Sigrun zacisnęła pełne usta, wysiliła siłę woli i skupiła się mocno na tym, aby przetransformować wargi w najmniejszy, maciupieńki otwór i jednocześnie cały czas kręciła głową, choć czuła ból, kiedy Lockhart ciągnął ją za włosy.
- Otwieraj, ty głupia suko - syknął wilkołak, szarpiąc się z nią i próbując wlać jej truciznę do gardła; kilka kropel spadło na skórę szyi i zapiekło tak cholernie, że jęknęła cierpiętniczo.
Przez myśl przemknęła jej myśl, że nie może tak skończyć - skrępowana i otruta przez byle jakiego wilkołaka. Ani na chwilę nie przestała się szarpać, zdołała wytrącić Lockhartowi fiolkę z dłoni. Upadła na podłogę i trochę wylało się na posadzkę.
- Sama utrudniłaś sobie życie... Większa dawka zabiłaby cię od razu, taka sprawi, że będziesz zdychać w agonii przez wiele godzin... Ale może to lepiej... - stwierdził Lockhart, ratując to, co z trucizny zostało.
Znieruchomiał jednak nagle. Opuścił ręce wzdłuż ciała, wyprostował się jak struna i padł na plecy, ugodzony zaklęciem petryfikującym.
- No kurwa w samą porę - wyrzuciła z siebie Sigrun, przywracając wargom dawny kształt, kiedy ujrzała nad ciałem Lockharta sylwetkę Harveya. Wiedziała, że ktoś się po nią wróci - być może i wilkołak tak sądził, bo nie zamierzał marnować czasu. Na całe szczęście nie zdążył.
Harvey niewerbalnie pozbył się kajdan jakie krępowały nadgarstki i kostki Sigrun. Natychmiast złapała w prawą dłoń swoją różdżkę, ciśniętą przez Lockharta w kąt.
- Wydawało mi się, że wspominałeś o zdychaniu w agonii przez wiele godzin... - wyrzekła jadowitym tonem, stając nad nieruchomym wilkołakiem, patrząc w jego oczy, zionące strachem.
Do świtu pozostało już niewiele czasu - ale nigdzie im się przecież nie śpieszyło.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
28 lipca
Tak niedawno przyszło jej rozstać się z wodą - z ulgą i na nowo odnalezionym wyciszeniem -, a powróciła do niej tak szybko. Otaczające wyspę fale nie wyglądały jednak groźnie, nie przejmująco, gdy obserwowała je ze stałego lądu. Pod stopami miała ziemię. Twardą, realną, wyjątkowo nieruchliwą i stabilną - w odróżnieniu od pokładu olbrzymiego statku, który kołysał się, gdy w burtę uderzył co większy napływ. I choć doświadczenie to wciąż mroziło krew w żyłach, wciąż kojarzyło się z drastycznym spotkaniem z żywiołem, na co godnie urodzony lord nie był łaskaw jej przygotować, to dziś, stojąc nieopodal wysokiego, stromego klifu i wpatrując się w błękit malujący się w oddali, Chang czuła się spokojniej. Lżej. Wnętrzności nie ściskał już strach tak okrutny jak wcześniej - bo na Achill, na jakimkolwiek lądzie, nie mogło spotkać jej nic gorszego. Obserwacji poświęciła zatem chwilę, patrzyła na łagodnie tańczące po powierzchni fale i łodzie majaczące gdzieś w oddali, na linii horyzontu, malutkie i zamazane odległym dystansem. Czarodziejskie czy mugolskie - tego nie wiedziała, wszak wyspę nie tyle odwiedzali, co także zamieszkiwali przedstawiciele obu tych grup. Dwie wioski cieszyły się różnorodnością, pozostałe dwie zbawienną prywatnością, pośród której dominowała czysta, nieposkromiona przez mugolskie spojrzenie magia. Z nieznanego jej powodu niemagowie nie potrafili odnaleźć do nich dróg - i dobrze, mieli dostatecznie dużo szczęścia, by cieszyć się resztą osad, do których nie dotarły jeszcze londyńskie ideały. Ani ogień trawiący setki, tysiące żyć.
Wren nie przybyła jednak na Achill po to, by podziwiać widoki. Właściwie ominęłaby Irlandię szerokim łukiem, wiedząc, że do jej portów dobijał właśnie znajomy angielski lord, lecz i tu wezwały ją dziś interesy. Raz na jakiś czas decydowała się powziąć zlecenia na trudniej dostępne ingrediencje rozsiane po świecie, powracała z nimi do znajomej Pokątnej i dostarczała do zaprzyjaźnionych sklepów, które akurat zlecić podobnego zadania nie mogły innym łowcom przez napięte kalendarze tychże. Żaden galeon nie był jej obcy - szczególnie jeśli przy okazji jego zdobycia mogła choć na chwilę zmienić otoczenie i odetchnąć nieznanym powietrzem innych stron globu.
Kroki niosły ją do jednej z magicznych osad, gdzie dzięki znajomościom udało jej się umówić na spotkanie z pewnym alchemikiem; transakcja i targ dobity został listownie, jej natomiast przypadło zadanie odebrania dóbr z jego pracowni i przetransportowania ich z powrotem do zielarza, który obiecał je brytyjskiemu klientowi. Na szczęście mężczyzna nie sprawiał problemów. Przyjął zapłatę i odstąpił jej część swoich lokalnie pozyskanych zasobów, jednocześnie unosząc z ramion konieczność odnalezienia ich na własną rękę pośród dzikiej flory i nieznanych sobie okolic - tak było łatwiej, szybciej i bezpieczniej. Podziękowała zatem, odmówiła, gdy proponował herbatę i ruszyła w kierunku głównej bramy prowadzącej do wioski. Tam właśnie umówiła się z Frances, której nadejście sygnowała zbliżająca się do godziny jedenastej wskazówka na zegarze. Miały czas by pozwiedzać, nim zajdzie słońce - miały też czas by wymienić się nowinkami i podzielić ostatnimi przeżyciami, jeśli i na to najdzie je ochota. Burroughs zapewniała, że miała dla niej ważne, interesujące informacje i czarownica z zainteresowaniem czekała, by poznać ich treść. Ostatnie miesiące uczyły, że alchemiczka nie rozczarowywała - nie naukowo i nie sobą samą, a jeśli w jej oczach coś było wartym uwagi, najpewniej takim właśnie było.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Dzisiejszy dzień z pewnością należał do przyjemnych. Już z samego ranka, pannę Burroughs przywitały promienie słońca, wdzierające się do niewielkiej sypialni przez jasne zasłony. Potrzebowała przerwy, odrobiny wytchnienia od pracy, emocji oraz rozmyślań, stale nawiedzających jej głowę, wolny od pracy dzień postanowiła więc spędzić w towarzystwie znajomej handlarki mugolską krwią, chcąc przekazać jej interesujące wiadomości, mogące przerodzić się w propozycje bądź odpowiednie plany. Nie ociągając się postanowiła przygotować się do spotkania - wybrała odpowiednią suknię, zostawiła jedzenie dla swojego wiernego towarzysza z przykrością informując go iż będzie musiał poczekać oraz naszykowała wiklinowy koszyczek, który miał pomieścić wszystko, co mogło przydać się dzisiejszego dnia. I tak znalazły się w nim talerzyki, magiczny zestaw do zaparzania herbaty oraz smakołyki, mające umilić im wycieczkę.
Kilka minut przed godziną jedenastą, eteryczna alchemiczka aportowała się w okolicach miejsca, w którym umówiły spotkanie. Do tej pory, Frances nie było dane często bywać poza granicami Londynu, a co dopiero Anglii mimo iż w jednej z książek nadal spoczywał niewykorzystany bilet do Paryża o którym marzyła od dziecka. Los inaczej pokierował torami jej życia, czuła jednak, że tym razem nie wydarzy się nic, co zakłóciłoby małą, krajoznawczą wycieczkę. Z koszyczkiem przewieszonym przez dłoń, równo o godzinie jedenastej stanęła pod bramą będącą miejscem spotkania, z ulgą zauważając, że panna Chang już na nią czeka.
- Dzień dobry, Wren. - Rzuciła lekko, by po chwili musnąć jej policzek ustami w iście przyjacielskim geście. Wyglądała nieco lepiej, niż ostatnim razem - jasnej buzi mimo odrobiny zmęczenia, nie zdobiły troski, lecz delikatny uśmiech, skrywający coś więcej. - Podoba Ci się moja sukienka? - Spytała z zaciekawieniem unosząc brew, jednocześnie obracając się wokół własnej osi. W ostatnich tygodniach spędzonych na poszukiwaniu bliżej nieokreślonej rzeczy, Frances miała okazję wypróbować kilka innych krojów. Sukienka jaką miała na sobie kolorem przypominała bezchmurne niebo, była jednak bardziej dopasowana do jej figury niż odrobinę bezkształtne, dziewczęce sukienki które zwykła nosić. - Jest nieprzyzwoicie ciężka. - Pożaliła się, szaroniebieskie spojrzenie lokując na buzi towarzyszki. Widziała zmęczenie malujące się w ciemnych oczach i przez chwilę żałowała, że nie mogła jej pomóc. Nawet eliksiry posiadały swoje ograniczenia, zwłaszcza te, dodające wigoru.
- Załatwiłaś już wszystkie sprawunki? - Spytała, powoli ruszając drogą, na której się znajdowały. Spojrzenie alchemiczki z zaciekawieniem przesuwało się po otoczeniu, wyszukując w nim czegoś, co wzbudziłoby jej zainteresowanie. - Pójdziemy na Klif Zdobywców? Czytałam kiedyś o nim w książce i bardzo chętnie bym go zobaczyła. Po drodze możesz mi opowiedzieć, co u Ciebie. - Zaproponowała, jak gdyby przyszły tu jedynie na zwykły spacer. Panna Burroughs z premedytacją odciągała moment, w którym przedstawi Wren te, najważniejsze informacje. Małe miasteczka miały to do siebie, że posiadały uszy w najmniej spodziewanych miejscach. A w tym przypadku dodatkowe ryzyko nie wchodziło w grę.
Kilka minut przed godziną jedenastą, eteryczna alchemiczka aportowała się w okolicach miejsca, w którym umówiły spotkanie. Do tej pory, Frances nie było dane często bywać poza granicami Londynu, a co dopiero Anglii mimo iż w jednej z książek nadal spoczywał niewykorzystany bilet do Paryża o którym marzyła od dziecka. Los inaczej pokierował torami jej życia, czuła jednak, że tym razem nie wydarzy się nic, co zakłóciłoby małą, krajoznawczą wycieczkę. Z koszyczkiem przewieszonym przez dłoń, równo o godzinie jedenastej stanęła pod bramą będącą miejscem spotkania, z ulgą zauważając, że panna Chang już na nią czeka.
- Dzień dobry, Wren. - Rzuciła lekko, by po chwili musnąć jej policzek ustami w iście przyjacielskim geście. Wyglądała nieco lepiej, niż ostatnim razem - jasnej buzi mimo odrobiny zmęczenia, nie zdobiły troski, lecz delikatny uśmiech, skrywający coś więcej. - Podoba Ci się moja sukienka? - Spytała z zaciekawieniem unosząc brew, jednocześnie obracając się wokół własnej osi. W ostatnich tygodniach spędzonych na poszukiwaniu bliżej nieokreślonej rzeczy, Frances miała okazję wypróbować kilka innych krojów. Sukienka jaką miała na sobie kolorem przypominała bezchmurne niebo, była jednak bardziej dopasowana do jej figury niż odrobinę bezkształtne, dziewczęce sukienki które zwykła nosić. - Jest nieprzyzwoicie ciężka. - Pożaliła się, szaroniebieskie spojrzenie lokując na buzi towarzyszki. Widziała zmęczenie malujące się w ciemnych oczach i przez chwilę żałowała, że nie mogła jej pomóc. Nawet eliksiry posiadały swoje ograniczenia, zwłaszcza te, dodające wigoru.
- Załatwiłaś już wszystkie sprawunki? - Spytała, powoli ruszając drogą, na której się znajdowały. Spojrzenie alchemiczki z zaciekawieniem przesuwało się po otoczeniu, wyszukując w nim czegoś, co wzbudziłoby jej zainteresowanie. - Pójdziemy na Klif Zdobywców? Czytałam kiedyś o nim w książce i bardzo chętnie bym go zobaczyła. Po drodze możesz mi opowiedzieć, co u Ciebie. - Zaproponowała, jak gdyby przyszły tu jedynie na zwykły spacer. Panna Burroughs z premedytacją odciągała moment, w którym przedstawi Wren te, najważniejsze informacje. Małe miasteczka miały to do siebie, że posiadały uszy w najmniej spodziewanych miejscach. A w tym przypadku dodatkowe ryzyko nie wchodziło w grę.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Oznaki własnego zmęczenia, te dotkliwsze i wyraźniej zarysowane, Wren zaleczała mugolską posoką. Do tej pory rzadko kiedy sięgała po sprzedawany przez siebie specyfik, uważała, że nie potrzebuje jeszcze jego zbawiennego działania, kompleksowej pielęgnacji, lecz gdy cienie pod oczami przybrały niepokojąco szlachetną, purpurową głębię a skóra zdawała się niemal szarzeć w oczach, nie miała innego wyjścia - profesja nakazywała prezentować również sobą samą nienaganny stan. W innym wypadku ryzykowałaby utratę wiarygodności. Jak można bowiem zaufać oferującej rewolucyjne metody upiększające kobiecie przypominającej bardziej żerującego na piwnicznych szczurach ghula niż człowieka z krwi i kości? Niestety - uszczuplenie zapasów przez własne konieczności nie było jej na rękę. Ubolewała za każdym razem, z każdym sięgnięciem po schłodzoną fiolkę i rozprowadzeniem czerwieni po pobladłych polikach, lecz przynajmniej tego dnia prezentowała się dość znośnie. Szczuplej i mniej hardo niż zwykle, lecz znośnie.
Usta rozwarły się delikatnie, chętne odpowiedzieć powitaniem na powitanie, jednak czarownica zamarła w bezruchu gdy Frances musnęła jej policzek w akcentującym zacieśniającą się więź buziaku. Co za zaskoczenie - powinna była wiedzieć, że wzajemne chwytanie dłoni czy lokowanie ich na ramionach w dodającym otuchy geście winno prowadzić do następnych kroków, ale nie spodziewała się ich tak szybko, tym bardziej nie od alchemiczki, którą zawsze postrzegała jako tę wycofaną, tę delikatną i nieśmiałą. Ze świstem wypuściła zatem powietrze z płuc i uśmiechnęła się, wyraźnie zdziwiona, kierując wzrok na błękitną, bardziej dopasowaną kreację.
- I nieprzyzwoicie kobieca, bledną przy niej wszystkie sukienki, które do tej pory na tobie widziałam. Podoba - skwitowała z rozbawieniem. - Czy chcesz mi coś powiedzieć? - Przez moment rozpatrywała dwie możliwości - szumnie zapowiedziane oświadczyny Dudleya, który tchnąłby w nią ducha dojrzałej damy, lub majaczącą na horyzoncie obecność innego mężczyzny o wyraźniej zarysowanych preferencjach. Pomimo zaciekawienia postanowiła nie dociekać jednak bardziej. Burroughs niechybnie podzieli się z nią podobną nowinką jeśli uzna to za sobie wygodne.
Kiwnięciem głowy skomentowała postęp własnych zadań w wiosce, resztę dnia mogła przeznaczyć na spotkanie ze znajomą - ingrediencję na Pokątną mając z kolei dostarczyć przed zachodem słońca, do którego pozostało przynajmniej kilka godzin. Choć być może należałoby ulotnić się szybciej; propozycja Frances i jej własne kroki zmierzające w wyznaczonym przez nią kierunku stały się zgoła niepokojące, na tyle, by czarownica jęła rozpatrywać, czy dziewczyna nie była pod wpływem modyfikującego osobowość zaklęcia. Pocałunek, sukienka, Klif Zdobywców - co jeszcze?
- Mam nadzieję, że nie chcesz na własnej skórze sprawdzić wiarygodności tutejszych idiotycznych plotek. Słyszałam o nich od miejscowych. Skocz, złam kark, a być może los rzuci ci pod nos złamanego knuta jako nagrodę za widowiskowe szaleństwo - mruknęła i otrząsnęła się prędko ze wstrętem. Niemniej zgodziła się niemo i podążyła śladami alchemiczki, dłonie skrywszy w kieszeniach letniego płaszcza. - Zanudziłabym cię tą opowieścią - dodała po chwili i wzruszyła ramionami, uznając, że większość informacji na temat swojego obecnego jestestwa przekazała Frances listownie. Powtarzanie pozbawionych przygód referatów wydawało się puste. - Powiedz mi lepiej co tak intratnego chciałaś mi przekazać - spojrzała na kobietę, zaintrygowana. Przy ostatniej wizycie zapowiadała przecież, że optymalnie byłoby odsunąć w czasie powtórzenie eksperymentu, zarządzić do niego lepsze, dokładniejsze przygotowania - tym bardziej wzbudziła ciekawość czarownicy, nagle obwieszczając o poczynionym w jego kierunku postępie.
Usta rozwarły się delikatnie, chętne odpowiedzieć powitaniem na powitanie, jednak czarownica zamarła w bezruchu gdy Frances musnęła jej policzek w akcentującym zacieśniającą się więź buziaku. Co za zaskoczenie - powinna była wiedzieć, że wzajemne chwytanie dłoni czy lokowanie ich na ramionach w dodającym otuchy geście winno prowadzić do następnych kroków, ale nie spodziewała się ich tak szybko, tym bardziej nie od alchemiczki, którą zawsze postrzegała jako tę wycofaną, tę delikatną i nieśmiałą. Ze świstem wypuściła zatem powietrze z płuc i uśmiechnęła się, wyraźnie zdziwiona, kierując wzrok na błękitną, bardziej dopasowaną kreację.
- I nieprzyzwoicie kobieca, bledną przy niej wszystkie sukienki, które do tej pory na tobie widziałam. Podoba - skwitowała z rozbawieniem. - Czy chcesz mi coś powiedzieć? - Przez moment rozpatrywała dwie możliwości - szumnie zapowiedziane oświadczyny Dudleya, który tchnąłby w nią ducha dojrzałej damy, lub majaczącą na horyzoncie obecność innego mężczyzny o wyraźniej zarysowanych preferencjach. Pomimo zaciekawienia postanowiła nie dociekać jednak bardziej. Burroughs niechybnie podzieli się z nią podobną nowinką jeśli uzna to za sobie wygodne.
Kiwnięciem głowy skomentowała postęp własnych zadań w wiosce, resztę dnia mogła przeznaczyć na spotkanie ze znajomą - ingrediencję na Pokątną mając z kolei dostarczyć przed zachodem słońca, do którego pozostało przynajmniej kilka godzin. Choć być może należałoby ulotnić się szybciej; propozycja Frances i jej własne kroki zmierzające w wyznaczonym przez nią kierunku stały się zgoła niepokojące, na tyle, by czarownica jęła rozpatrywać, czy dziewczyna nie była pod wpływem modyfikującego osobowość zaklęcia. Pocałunek, sukienka, Klif Zdobywców - co jeszcze?
- Mam nadzieję, że nie chcesz na własnej skórze sprawdzić wiarygodności tutejszych idiotycznych plotek. Słyszałam o nich od miejscowych. Skocz, złam kark, a być może los rzuci ci pod nos złamanego knuta jako nagrodę za widowiskowe szaleństwo - mruknęła i otrząsnęła się prędko ze wstrętem. Niemniej zgodziła się niemo i podążyła śladami alchemiczki, dłonie skrywszy w kieszeniach letniego płaszcza. - Zanudziłabym cię tą opowieścią - dodała po chwili i wzruszyła ramionami, uznając, że większość informacji na temat swojego obecnego jestestwa przekazała Frances listownie. Powtarzanie pozbawionych przygód referatów wydawało się puste. - Powiedz mi lepiej co tak intratnego chciałaś mi przekazać - spojrzała na kobietę, zaintrygowana. Przy ostatniej wizycie zapowiadała przecież, że optymalnie byłoby odsunąć w czasie powtórzenie eksperymentu, zarządzić do niego lepsze, dokładniejsze przygotowania - tym bardziej wzbudziła ciekawość czarownicy, nagle obwieszczając o poczynionym w jego kierunku postępie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Policzki panny Burroughs zarumieniły się delikatnie na komplement, zasłyszany z ust Wren. Sama jeszcze nie była pewna, czy nowy krój sukien z pewnością przypadł jej do gustu, najwidoczniej potrzebując opinii osoby trzeciej. Smukłe place bezwiednie przejechały po miękkim materiale okrywającym jej talię.
- W takim razie muszę zastanowić się nad wymianą garderoby. - Odpowiedziała półżartem, półserio posyłając czarownicy ciepły uśmiech. Kolejne pytanie sprawiło, że panna Burroughs zamyśliła się na jedną, krótką chwilę. - Wiesz, dużo myślałam po naszej ostatniej rozmowie. Doszłam do wniosku, że czegoś mi brakuje, nie byłam jednak w stanie stwierdzić czego… Podeszłam więc do tematu naukowo i staram się próbować nowych rzeczy. Zaczęłam od garderoby. - Wyjaśniła, unosząc delikatnie wątłe ramiona ku górze. Nie była w stanie nazwać uczucia, które nawiedziło ją podczas wieczornych rozważań, była jednak w stanie stwierdzić, że to uczucie nie należało do przyjemnych… Drobne odświeżenie garderoby zdawało się być dobrym pierwszym krokiem oraz spróbowaniem czegoś, czego do tej pory bała się spróbować. W końcu, wyprowadzka z doków rozpoczęła nowy etap jej życia, czyż nie?
Frances z zaciekawieniem zerknęła w kierunku buzi panny Chang, gdy ta wypowiedziała kolejne słowa. Nie była pewna jej zamiarów co do Klifu, postawa towarzyszki wzbudziła jednak jej zainteresowanie.
- Ponoć w każdej opowieści kryje się ziarnko prawdy, moja droga. Na razie chcę go zobaczyć, przyznam jednak, że pogoda wyjątkowo zachęca do pływania, nie sądzisz? - Brew dziewczęcia powędrowała ku górze, a szaroniebieskie spojrzenie nadal oscylowało między dróżką a twarzą czarownicy. Jej wrogie nastawienie wydawało jej się odrobinę… Dziwne. Nawet jeśli była pewna, że nie odkryła wszystkich kart panny Chang.
- Nie, Twoje towarzystwo mnie z pewnością nie nudzi. - Panna Burroughs lubiła mówić gdy była słyszana, równie mocno jednak w ostatnim czasie przypadało jej do gustu słuchanie. Nawet proste opowieści zajmowały umysł, oddalając niektóre z mniej chcianych myśli.
- Za chwilę, Wren. - Odpowiedziała jedynie na ponaglenie, by zamilknąć na dłuższą chwilę. Szaroniebieskie tęczówki uważnie obserwowały otoczenie. Niewielkie domki majaczące na tyle blisko, że ktoś mógłby usłyszeć jej słowa czy kilku czarodziejów, którzy również przechadzali się dróżką.
- Moje słowa są przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu, Wren. - Zaczęła, gdy nabrała już pewności, że nikt niepowołany nie podsłucha ich rozmowy. Nie były w bezpiecznych czterech ścianach jej domu, panna Burroughs wolała więc zachować choćby minimum ostrożności. - W ostatnim czasie poszukiwałam nauczyciela anatomii. Uzdrowicielka, z którą pracuję nad eliksirem ma zbyt wiele na głowie, by pomóc mi rozwinąć umiejętności, które są mi potrzebne do pracy nad pewnymi eliksirami. I naszego nowego hobby. - Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w buzi Wren, obserwując jej reakcję na zdania, uciekające z malinowych ust alchemiczki. - Nawiązałam kontakt z jedną z uzdrowicielek, która kiedyś pracowała w Mungu. Spotkałyśmy się, porozmawiałyśmy… Nie ufam jej, jest jednak skora do nauki nie tylko mnie, ale i Ciebie, jeśli potrzebowałabyś jakieś wiedzy z zakresu uzdrowicielstwa. Co więcej, mam wrażenie, że za jakiś czas byłaby w stanie pomóc nam z naszym małym eksperymentem. Jej wiedza anatomiczna jest wielka, na pewno byłaby w stanie pomóc nam z dokładnym określeniem wpływu eliksiru na organizm. Oczywiście nie od razu, musimy wpierw ją poznać i sprawdzić, czy jest godna zaufania. - Eksperyment był ich wspólnym przedsięwzięciem i Frances nie wyobrażała sobie podjąć jakiejkolwiek decyzji w tej materii bez zgody panny Chang. Słowa były dalekosiężne, w ogólnym jednak rozrachunku z pewnością przybliżyłyby je do lepszych wniosków z przeprowadzanych eksperymentów.
- Co o tym sądzisz? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie była pewna, jak ułoży się współpraca z panną Multon, chciała jednak, jeśli Wren również chciałaby poszerzyć swoją wiedzę, doprowadzić do ich spotkania. Wtedy obie będą mogły lepiej ją poznać oraz podjąć odpowiednie decyzje.
Ten plan brzmiał całkiem sensownie.
- W takim razie muszę zastanowić się nad wymianą garderoby. - Odpowiedziała półżartem, półserio posyłając czarownicy ciepły uśmiech. Kolejne pytanie sprawiło, że panna Burroughs zamyśliła się na jedną, krótką chwilę. - Wiesz, dużo myślałam po naszej ostatniej rozmowie. Doszłam do wniosku, że czegoś mi brakuje, nie byłam jednak w stanie stwierdzić czego… Podeszłam więc do tematu naukowo i staram się próbować nowych rzeczy. Zaczęłam od garderoby. - Wyjaśniła, unosząc delikatnie wątłe ramiona ku górze. Nie była w stanie nazwać uczucia, które nawiedziło ją podczas wieczornych rozważań, była jednak w stanie stwierdzić, że to uczucie nie należało do przyjemnych… Drobne odświeżenie garderoby zdawało się być dobrym pierwszym krokiem oraz spróbowaniem czegoś, czego do tej pory bała się spróbować. W końcu, wyprowadzka z doków rozpoczęła nowy etap jej życia, czyż nie?
Frances z zaciekawieniem zerknęła w kierunku buzi panny Chang, gdy ta wypowiedziała kolejne słowa. Nie była pewna jej zamiarów co do Klifu, postawa towarzyszki wzbudziła jednak jej zainteresowanie.
- Ponoć w każdej opowieści kryje się ziarnko prawdy, moja droga. Na razie chcę go zobaczyć, przyznam jednak, że pogoda wyjątkowo zachęca do pływania, nie sądzisz? - Brew dziewczęcia powędrowała ku górze, a szaroniebieskie spojrzenie nadal oscylowało między dróżką a twarzą czarownicy. Jej wrogie nastawienie wydawało jej się odrobinę… Dziwne. Nawet jeśli była pewna, że nie odkryła wszystkich kart panny Chang.
- Nie, Twoje towarzystwo mnie z pewnością nie nudzi. - Panna Burroughs lubiła mówić gdy była słyszana, równie mocno jednak w ostatnim czasie przypadało jej do gustu słuchanie. Nawet proste opowieści zajmowały umysł, oddalając niektóre z mniej chcianych myśli.
- Za chwilę, Wren. - Odpowiedziała jedynie na ponaglenie, by zamilknąć na dłuższą chwilę. Szaroniebieskie tęczówki uważnie obserwowały otoczenie. Niewielkie domki majaczące na tyle blisko, że ktoś mógłby usłyszeć jej słowa czy kilku czarodziejów, którzy również przechadzali się dróżką.
- Moje słowa są przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu, Wren. - Zaczęła, gdy nabrała już pewności, że nikt niepowołany nie podsłucha ich rozmowy. Nie były w bezpiecznych czterech ścianach jej domu, panna Burroughs wolała więc zachować choćby minimum ostrożności. - W ostatnim czasie poszukiwałam nauczyciela anatomii. Uzdrowicielka, z którą pracuję nad eliksirem ma zbyt wiele na głowie, by pomóc mi rozwinąć umiejętności, które są mi potrzebne do pracy nad pewnymi eliksirami. I naszego nowego hobby. - Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w buzi Wren, obserwując jej reakcję na zdania, uciekające z malinowych ust alchemiczki. - Nawiązałam kontakt z jedną z uzdrowicielek, która kiedyś pracowała w Mungu. Spotkałyśmy się, porozmawiałyśmy… Nie ufam jej, jest jednak skora do nauki nie tylko mnie, ale i Ciebie, jeśli potrzebowałabyś jakieś wiedzy z zakresu uzdrowicielstwa. Co więcej, mam wrażenie, że za jakiś czas byłaby w stanie pomóc nam z naszym małym eksperymentem. Jej wiedza anatomiczna jest wielka, na pewno byłaby w stanie pomóc nam z dokładnym określeniem wpływu eliksiru na organizm. Oczywiście nie od razu, musimy wpierw ją poznać i sprawdzić, czy jest godna zaufania. - Eksperyment był ich wspólnym przedsięwzięciem i Frances nie wyobrażała sobie podjąć jakiejkolwiek decyzji w tej materii bez zgody panny Chang. Słowa były dalekosiężne, w ogólnym jednak rozrachunku z pewnością przybliżyłyby je do lepszych wniosków z przeprowadzanych eksperymentów.
- Co o tym sądzisz? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie była pewna, jak ułoży się współpraca z panną Multon, chciała jednak, jeśli Wren również chciałaby poszerzyć swoją wiedzę, doprowadzić do ich spotkania. Wtedy obie będą mogły lepiej ją poznać oraz podjąć odpowiednie decyzje.
Ten plan brzmiał całkiem sensownie.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Podeszła do tematu naukowo - lecz wcale nie trzeba było pochylać się nad nauką by wiedzieć, że czas nie oszczędzał Frances. Dojrzewała, dojrzała, niezależnie od tego, jak bardzo pragnęła pozostać młodą dziewuszką otoczoną szklanym, bezpiecznym kloszem od targających światem niesnasek, konfliktów i zasad. Nie chciała chyba zresztą podzielić losu Wren; zostać starą panną żerującą na tych kilkunastoletnich w imię gromadzenia własnego majątku, z towarzyszącym u boku psem i pustym mieszkaniem, w którym nie czekał nań nikt. Nie mąż i nie dzieci, ku stale rosnącemu niezadowoleniu matki - a jej niechęć tak obrazoburczo wyrażana w kierunku życiowych wyborów latorośli sprawiała, że Chang do założenia własnej rodziny nie spieszyło się wcale. Wręcz przeciwnie, grała na nosie nerwom matki, przeciwstawiała jej się z charakterystyczną sobie butą i udowadniała, że na złość, przysłowiowo, odmrozi sobie uszy, choćby miało to kosztować ją starością spędzoną w samotności. Nie życzyła tego jednak Frances. Blondynka miała potencjał, była miła i urocza, do tego szalenie inteligentna, w sam raz dla mężczyzny zdolnego docenić wszystkie z tych cech. Umysł w szczególności.
- To niewątpliwie zmiana na lepsze - przyznała szczerze Wren, w nowej sukience alchemiczka prezentowała się ślicznie - i chyba tak też się czuła, wnioskując po swobodzie i dumie, z jakimi chwaliła się elementem odświeżonej garderoby. Czarownica poniekąd czuła się niczym starsza siostra obserwująca wzrost tej młodszej, patrzyła jak z dziewczynki przeobraża się w kobietę. - Jestem pierwsza, czy ktoś wcześniej dostąpił już tego zaszczytu? - Spojrzała na Frances z iskierkami rozbawienia błyszczącymi w oczach. Była ciekawa czy Burroughs zebrała już zainteresowane spojrzenia okolicznych mężczyzn jeśli miała okazję przejść się uliczkami wioski - a przede wszystkim była ciekawa, czy nie zawróciło jej to w głowie zbyt mocno. Z szarej myszki do świadomej swych walorów kobiety, to była wyboista droga, czasem niebezpieczna; w myślach zanotowała, by przykładać do tego większą uwagę. Nie darowałaby żadnemu chłystkowi, gdyby bez pozwolenia spróbował położyć łapy na jej alchemiczce.
- Nigdy tak nie sądzę - burknęła pod nosem, fakt, że woda przestała dla niej być na tyle przerażająca nie sprawiał, że od razu pragnęła się w niej zanurzyć. Nawet jeśli była ciepła i skrywała w swoich falach interesujące skarby. - Poza tym nie wzięłam stroju na przebranie. Ty chyba też nie? - Skierowany na kobietę wzrok nabrał podejrzliwości. Czuła, że założenie było błędne. Czuła, że Frances zamierzała zaskoczyć ją dzisiaj więcej niż jeden raz, a żywiona do niej sympatia nakaże ugiąć się pod wpływem wypowiedzianego życzenia. Dlatego przeklinała bliższe relacje. Nakłaniały do działania wbrew sobie, do czynienia komuś przyjemności pomimo zdrowego rozsądku, osłabiały silną wolę, otępiały umysł. Chang westchnęła ciężko i z niedowierzaniem pokręciła głową; kiedy tak diabelne myśli zasiedliły się w głowie dawnej krukonki?
Na szczęście rozmowa niebawem przybrała inny tor i Azjatka zmrużyła oczy, przysłuchując się opowieści. Frances chciała w ich działania wtajemniczyć kogoś nowego, kogoś, kogo najprawdopodobniej handlarka nie znała, a to budziło podejrzenia. Na ile mogły zaufać rzeczonej nieznajomej? Ile czasu należałoby sprawdzać jej umiejętności, przydatność i potencjał, przed podjęciem ostatecznej decyzji? Wren upomniała się szybko. W jej głowie eksperyment ten należał do twórczyni eliksirów, nie do niej - jej zadaniem było dostarczanie mugolskich obiektów badań skorych do wypicia uprzednio przygotowanych mikstur. Nie chciała jednak, by informacje o jej profesji trafiły do niepowołanych uszu.
- Cóż, wiemy teraz na pewno, że uzdrowiciel na podorędziu znacznie ułatwiłby sprawę. Reakcje ciała Susan były zadziwiające, nigdy nie widziałam czegoś podobnego - odparła ostrożnie, w zamyśleniu. Duma kazała zapewnić, że magia lecznicza w jej władaniu była wystarczająca, że nie potrzebowały nikogo innego - lecz chłodna kalkulacja obnażała bezlitośnie ostatnie braki. Przemawiała na korzyść zwerbowania nowej, bogato doświadczonej osoby. - Muszę ją poznać. Zobaczyć kim jest, co umie i czego może mnie - nas - nauczyć. Ostatnie czego nam potrzeba to kula u nogi - skrzyżowała ręce na piersi i odwróciła wzrok od Frances, utkwiwszy go w przyjemnym dla oka horyzoncie. Na tyle, na ile przyjemne mogło być morze. - Jak się nazywa? - spytała jeszcze. Jeśli kobieta pracowała w Mungu, istniała szansa, że znała jej tożsamość. Być może przyszło im się spotkać podczas jednej z wizyt spowodowanych rozrostem albioni, a jeśli tak, to skreślało ją już na starcie. Wren nie chciała obcować z nikim, kto mógłby przypominać jej o chorobie. - Co robiła w Mungu? I może przede wszystkim - czemu już nie robi tam nic? - To również było ważne, za co została zwolniona, czy odeszła może z własnej woli. Czy karierę przekreślił błąd lekarski czy szlamolubna jedność z rebeliantami, niepewne, rodzinne tło. Wren zatrzymała się niebawem nieopodal krawędzi urwiska, kilka kroków od pustej przestrzeni, chcąc zachować bezpieczną odległość. - Oto i twój Klif Zdobywców - bąknęła bez entuzjazmu.
- To niewątpliwie zmiana na lepsze - przyznała szczerze Wren, w nowej sukience alchemiczka prezentowała się ślicznie - i chyba tak też się czuła, wnioskując po swobodzie i dumie, z jakimi chwaliła się elementem odświeżonej garderoby. Czarownica poniekąd czuła się niczym starsza siostra obserwująca wzrost tej młodszej, patrzyła jak z dziewczynki przeobraża się w kobietę. - Jestem pierwsza, czy ktoś wcześniej dostąpił już tego zaszczytu? - Spojrzała na Frances z iskierkami rozbawienia błyszczącymi w oczach. Była ciekawa czy Burroughs zebrała już zainteresowane spojrzenia okolicznych mężczyzn jeśli miała okazję przejść się uliczkami wioski - a przede wszystkim była ciekawa, czy nie zawróciło jej to w głowie zbyt mocno. Z szarej myszki do świadomej swych walorów kobiety, to była wyboista droga, czasem niebezpieczna; w myślach zanotowała, by przykładać do tego większą uwagę. Nie darowałaby żadnemu chłystkowi, gdyby bez pozwolenia spróbował położyć łapy na jej alchemiczce.
- Nigdy tak nie sądzę - burknęła pod nosem, fakt, że woda przestała dla niej być na tyle przerażająca nie sprawiał, że od razu pragnęła się w niej zanurzyć. Nawet jeśli była ciepła i skrywała w swoich falach interesujące skarby. - Poza tym nie wzięłam stroju na przebranie. Ty chyba też nie? - Skierowany na kobietę wzrok nabrał podejrzliwości. Czuła, że założenie było błędne. Czuła, że Frances zamierzała zaskoczyć ją dzisiaj więcej niż jeden raz, a żywiona do niej sympatia nakaże ugiąć się pod wpływem wypowiedzianego życzenia. Dlatego przeklinała bliższe relacje. Nakłaniały do działania wbrew sobie, do czynienia komuś przyjemności pomimo zdrowego rozsądku, osłabiały silną wolę, otępiały umysł. Chang westchnęła ciężko i z niedowierzaniem pokręciła głową; kiedy tak diabelne myśli zasiedliły się w głowie dawnej krukonki?
Na szczęście rozmowa niebawem przybrała inny tor i Azjatka zmrużyła oczy, przysłuchując się opowieści. Frances chciała w ich działania wtajemniczyć kogoś nowego, kogoś, kogo najprawdopodobniej handlarka nie znała, a to budziło podejrzenia. Na ile mogły zaufać rzeczonej nieznajomej? Ile czasu należałoby sprawdzać jej umiejętności, przydatność i potencjał, przed podjęciem ostatecznej decyzji? Wren upomniała się szybko. W jej głowie eksperyment ten należał do twórczyni eliksirów, nie do niej - jej zadaniem było dostarczanie mugolskich obiektów badań skorych do wypicia uprzednio przygotowanych mikstur. Nie chciała jednak, by informacje o jej profesji trafiły do niepowołanych uszu.
- Cóż, wiemy teraz na pewno, że uzdrowiciel na podorędziu znacznie ułatwiłby sprawę. Reakcje ciała Susan były zadziwiające, nigdy nie widziałam czegoś podobnego - odparła ostrożnie, w zamyśleniu. Duma kazała zapewnić, że magia lecznicza w jej władaniu była wystarczająca, że nie potrzebowały nikogo innego - lecz chłodna kalkulacja obnażała bezlitośnie ostatnie braki. Przemawiała na korzyść zwerbowania nowej, bogato doświadczonej osoby. - Muszę ją poznać. Zobaczyć kim jest, co umie i czego może mnie - nas - nauczyć. Ostatnie czego nam potrzeba to kula u nogi - skrzyżowała ręce na piersi i odwróciła wzrok od Frances, utkwiwszy go w przyjemnym dla oka horyzoncie. Na tyle, na ile przyjemne mogło być morze. - Jak się nazywa? - spytała jeszcze. Jeśli kobieta pracowała w Mungu, istniała szansa, że znała jej tożsamość. Być może przyszło im się spotkać podczas jednej z wizyt spowodowanych rozrostem albioni, a jeśli tak, to skreślało ją już na starcie. Wren nie chciała obcować z nikim, kto mógłby przypominać jej o chorobie. - Co robiła w Mungu? I może przede wszystkim - czemu już nie robi tam nic? - To również było ważne, za co została zwolniona, czy odeszła może z własnej woli. Czy karierę przekreślił błąd lekarski czy szlamolubna jedność z rebeliantami, niepewne, rodzinne tło. Wren zatrzymała się niebawem nieopodal krawędzi urwiska, kilka kroków od pustej przestrzeni, chcąc zachować bezpieczną odległość. - Oto i twój Klif Zdobywców - bąknęła bez entuzjazmu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wbrew pozorom panna Burroughs widziała swoją przyszłość w podobnych barwach jak los Wren. Samą, z nieśmiałkiem pośród alchemicznych oparów i bulgoczących kociołków. Była zbyt nieśmiała, by samej wziąć sprawy w swojej ręce. W opinii niektórych brakowało jej charakteru, jednocześnie posiadając zbyt bystry umysł. W tym wszystkim z pewnością nie była spełnieniem męskich marzeń z lat pięćdziesiątych. Brak odpowiedniej pewności siebie jedynie podsycał podobne myśli.
Nowe sukienki miały pomóc jej nabrać pewności siebie w dziedzinach innych niż te powiązane z jej zawodem oraz naukowymi ciągotkami. Uśmiech ponownie wykwitł na buzi jasnowłosej alchemiczki.
- Cieszy mnie, że tak uważasz. - Odpowiedziała ze szczerością w głosie. Wren była jedną z kobiet, które panna Burroughs uważała za swego rodzaju wzór -nie tylko ładną, ale i posiadającą odwagę, której jej z pewnością brakowało. Wątłe ramiona uniosły się w delikatnym wzruszeniu. - Raz, mój przyjaciel… ale przypadkiem wpuściłam do jego mieszkania wilka… Uznajmy to za wyjątkowo niekorzystne warunki, do podziwiania sukienek. Jesteś więc pierwszą, która mogła dokładniej się jej przyjrzeć. - Zawstydzenie spowodowane tamtym porankiem spędzonym w domu Macnaira nadal dało się zauważyć na jej twarzy. Tak samo jak niemal błagalne spojrzenie, by nie kazała jej tego tłumaczyć… Mimo iż była niemal pewna, że bez wyjaśnień się nie obejdzie - wszak nie były to słowa, jakie często się słyszało. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nigdy więcej żadne, paskudne wilczysko nie stanie na jej drodze. I bez spotkań z nimi wystarczająco się ich bała.
- Boisz się wody? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Frances była przyzwyczajona do zapachu soli morskiej oraz szumu fal rozbijających się o londyński port. Nie była w stanie przypomnieć sobie, kto nauczył ją pływać, gdzieś w głowie majaczyły jej jednak mgliste wspomnienia ciepłych dni spędzonych na plaży. - Nie, nie wzięłam stroju. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami, myśli dotyczące Klifu Zdobywców pozostawiając na czas, gdy znajdą się u jego brzegu.
Panna Burroughs kiwnęła głową, potwierdzając słowa, jakie padały z ust panny Chang.
- Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałam. I obawiam się, że nie posiadam odpowiedniej wiedzy, aby być w stanie lepiej to zdiagnozować. - Zamyślenie brzmiało w głosie alchemiczki. Jeśli już miały podjąć się kolejnych eksperymentów, Frances chciała, aby wyciągnęły z nich najwięcej informacji, ile tylko były w stanie. Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w buzi towarzyszącej czarownicy, próbując wyczytać z niej jakieś emocje bądź myśli, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego.
- Oczywiście, nie potrzebujemy kuli u nogi. To nasz eksperyment i nie zaproponuję współpracy nikomu bez Twojej zgody. Zorganizuję spotkanie. Istnieje spora możliwość, że jej nie zaufamy… Lecz wtedy mogłybyśmy wycisnąć z niej tyle wiedzy ile tylko się da, prawda? - Zadała pytanie i również przeniosła spojrzenie na horyzont, nie chcąc nim peszyć swojej towarzyszki. Koleje losu zdawały się być niezbadane oraz trudne do przewidzenia. Frances jednak czuła, że chociaż jedna z tych opcji przybliży je do odpowiednich rezultatów ich eksperymentów. - Nazywa sie Elvira Multon, pracowała jako uzdrowicielka na oddziale chorób wewnętrznych. Z tego co mi wiadomo została zwolniona, przez nieumyślne spowodowanie śmierci pacjenta… Słyszałam plotki, że to wcale nie było nieumyślne, nie mam jednak potwierdzonych informacji. - Brew dziewczęcia z zaciekawieniem powędrowała ku górze, ciekawa spojrzenia Wren, na te rewelacje. Sama nie wydawała wyroku na pannę Multon, nie posiadając odpowiedniej ilości danych aby móc wydać wyrok co do powodu jej zwolnienia. Niezależnie od popełnionych błędów mogła jej się przydać jako pomoc przy zgłębianiu anatomicznej wiedzy, jakże potrzebnej jej przy badaniach.
I ona przystanęła na chwilę, by rozejrzeć się po okolicy.
- Przyznam, że wyobrażałam sobie to miejsce odrobinę inaczej. - Zaczęła, wodząc spojrzeniem po płaskim terenie przyozdobionym kilkoma drzewami oraz krzewami, drastycznie kończącym się w jednym miejscu. Frances odłożyła koszyczek, by podejść dwa kroki w kierunku krawędzi urwiska, zatrzymując się krok przed uskokiem. Spojrzenie alchemiczki powędrowało w dół, do fal rozbijających się o skalną ścianę.
- Wiesz, ponoć jest takie jedno zjawisko zwane zewem pustki, podczas którego czarodziej posiada chęć by skończyć z klifu albo rzucić się pod rozpędzonego buchorożca, mimo iż wcale nie chce się pożegnać z życiem. Francuzi nazywają je l’appel du vide. - Opowiedziała, przyglądając się wodzie uderzającej w litą skałę. Jeden nieodpowiedni krok, chwila nieuwagi a jej życie mogłoby zostać zakończone… Jeden nieodpowiedni krok mógł uwolnić ją od smutków i rozczarowań, jednocześnie zabierając jej szansę na zapisanie swojego nazwiska na kartach historii oraz wielkie odkrycia.
Eteryczna blondynka zrobiła kroczek w tył, przybliżając się do swojej towarzyszki.
Nowe sukienki miały pomóc jej nabrać pewności siebie w dziedzinach innych niż te powiązane z jej zawodem oraz naukowymi ciągotkami. Uśmiech ponownie wykwitł na buzi jasnowłosej alchemiczki.
- Cieszy mnie, że tak uważasz. - Odpowiedziała ze szczerością w głosie. Wren była jedną z kobiet, które panna Burroughs uważała za swego rodzaju wzór -nie tylko ładną, ale i posiadającą odwagę, której jej z pewnością brakowało. Wątłe ramiona uniosły się w delikatnym wzruszeniu. - Raz, mój przyjaciel… ale przypadkiem wpuściłam do jego mieszkania wilka… Uznajmy to za wyjątkowo niekorzystne warunki, do podziwiania sukienek. Jesteś więc pierwszą, która mogła dokładniej się jej przyjrzeć. - Zawstydzenie spowodowane tamtym porankiem spędzonym w domu Macnaira nadal dało się zauważyć na jej twarzy. Tak samo jak niemal błagalne spojrzenie, by nie kazała jej tego tłumaczyć… Mimo iż była niemal pewna, że bez wyjaśnień się nie obejdzie - wszak nie były to słowa, jakie często się słyszało. Pozostawało jej mieć nadzieję, że nigdy więcej żadne, paskudne wilczysko nie stanie na jej drodze. I bez spotkań z nimi wystarczająco się ich bała.
- Boisz się wody? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Frances była przyzwyczajona do zapachu soli morskiej oraz szumu fal rozbijających się o londyński port. Nie była w stanie przypomnieć sobie, kto nauczył ją pływać, gdzieś w głowie majaczyły jej jednak mgliste wspomnienia ciepłych dni spędzonych na plaży. - Nie, nie wzięłam stroju. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie ramionami, myśli dotyczące Klifu Zdobywców pozostawiając na czas, gdy znajdą się u jego brzegu.
Panna Burroughs kiwnęła głową, potwierdzając słowa, jakie padały z ust panny Chang.
- Ja też nigdy czegoś takiego nie widziałam. I obawiam się, że nie posiadam odpowiedniej wiedzy, aby być w stanie lepiej to zdiagnozować. - Zamyślenie brzmiało w głosie alchemiczki. Jeśli już miały podjąć się kolejnych eksperymentów, Frances chciała, aby wyciągnęły z nich najwięcej informacji, ile tylko były w stanie. Szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w buzi towarzyszącej czarownicy, próbując wyczytać z niej jakieś emocje bądź myśli, które jeszcze nie ujrzały światła dziennego.
- Oczywiście, nie potrzebujemy kuli u nogi. To nasz eksperyment i nie zaproponuję współpracy nikomu bez Twojej zgody. Zorganizuję spotkanie. Istnieje spora możliwość, że jej nie zaufamy… Lecz wtedy mogłybyśmy wycisnąć z niej tyle wiedzy ile tylko się da, prawda? - Zadała pytanie i również przeniosła spojrzenie na horyzont, nie chcąc nim peszyć swojej towarzyszki. Koleje losu zdawały się być niezbadane oraz trudne do przewidzenia. Frances jednak czuła, że chociaż jedna z tych opcji przybliży je do odpowiednich rezultatów ich eksperymentów. - Nazywa sie Elvira Multon, pracowała jako uzdrowicielka na oddziale chorób wewnętrznych. Z tego co mi wiadomo została zwolniona, przez nieumyślne spowodowanie śmierci pacjenta… Słyszałam plotki, że to wcale nie było nieumyślne, nie mam jednak potwierdzonych informacji. - Brew dziewczęcia z zaciekawieniem powędrowała ku górze, ciekawa spojrzenia Wren, na te rewelacje. Sama nie wydawała wyroku na pannę Multon, nie posiadając odpowiedniej ilości danych aby móc wydać wyrok co do powodu jej zwolnienia. Niezależnie od popełnionych błędów mogła jej się przydać jako pomoc przy zgłębianiu anatomicznej wiedzy, jakże potrzebnej jej przy badaniach.
I ona przystanęła na chwilę, by rozejrzeć się po okolicy.
- Przyznam, że wyobrażałam sobie to miejsce odrobinę inaczej. - Zaczęła, wodząc spojrzeniem po płaskim terenie przyozdobionym kilkoma drzewami oraz krzewami, drastycznie kończącym się w jednym miejscu. Frances odłożyła koszyczek, by podejść dwa kroki w kierunku krawędzi urwiska, zatrzymując się krok przed uskokiem. Spojrzenie alchemiczki powędrowało w dół, do fal rozbijających się o skalną ścianę.
- Wiesz, ponoć jest takie jedno zjawisko zwane zewem pustki, podczas którego czarodziej posiada chęć by skończyć z klifu albo rzucić się pod rozpędzonego buchorożca, mimo iż wcale nie chce się pożegnać z życiem. Francuzi nazywają je l’appel du vide. - Opowiedziała, przyglądając się wodzie uderzającej w litą skałę. Jeden nieodpowiedni krok, chwila nieuwagi a jej życie mogłoby zostać zakończone… Jeden nieodpowiedni krok mógł uwolnić ją od smutków i rozczarowań, jednocześnie zabierając jej szansę na zapisanie swojego nazwiska na kartach historii oraz wielkie odkrycia.
Eteryczna blondynka zrobiła kroczek w tył, przybliżając się do swojej towarzyszki.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie dopytała. Nie tyle wiedziona emanującym błaganiem spojrzeniem, co własną przezornością - czuła bowiem, że mogłyby zapuścić się w zbyt głębokie odmęty absurdu i rozmowa z konkretnej przybrałaby baśniowy wymiar. Wpuściła do mieszkania przyjaciela wilka? Co robiło z nią tak dzikie i nieprzewidywalne zwierzę, jeśli dotarła z nim do dzielnicy mieszkalnej, czemu nikt inny nie zdecydował się pomóc jej wcześniej? Czarownica nie sądziła wszakże, by drapieżnik czekał przyczajony gdzieś w zaroślach okalających konkretne domostwo, nie był bestią, o jakiej mugolscy rodzice opowiadali do snu swoim pociechom - wilkiem z naiwnej bajki o dziewczynce zwanej czerwonym kapturkiem. Kiwnęła tylko głową, krótko, ciszą ucięła temat i ponownie otrząsnęła się teatralnym gestem, gdy Burroughs zapytała o towarzyszące jej emocje w bliskości z wodą.
- Po prostu nie lubię - sprostowała ostro, kłamliwie, niechętna pod żadnym pozorem przyznać się do podobnie błahej słabości. Potrafiła pływać, radziła sobie dość dobrze, gdy puszczały pierwsze hamulce i oswajała się z głębią, rozumiała, że nie czyhał w niej żaden z wyimaginowanych potworów, ale to właśnie pierwsze zetknięcie często stawało się zapalnikiem fobii. Albo wytrzymywała ciężar gwałtownych uczuć, albo ulegała im i uciekała. - Za dużo w niej ryb i innych żyjątek. Strasznie się panoszą, zamiast bać się intruza. A ty nigdy nie wiesz czy to, co akurat dotyka twojej stopy to alga, czy podwodny amator ludzkiego mięsa. - Czy fauna o tych zainteresowaniach zamieszkiwała okoliczne wody - nie wiedziała, choć Travers zaprzeczył, nie chciała również owej wiedzy posiąść. Przynajmniej jeśli do tego nie zostanie sprowokowana. Ambicje miały swoją cenę, duma także, nie zniosłyby poddania w wątpliwość gotowości do zmierzenia się z każdym niebezpieczeństwem - ale Wren dyplomatycznie nie wspominała o tym towarzyszce, licząc, że tak irracjonalne pomysły nie wpadną jej do głowy. Była mądra, powinna wiedzieć, by nie igrać z ogniem. Z ogniem, na którego żarzeniu źle mogła wyjść jedynie sama Chang.
Kobieta uniosła lekko podbródek, zadowolona, gdy Frances określiła mały eksperyment jako należący do nich obu. Uznawała jej osobę jako współdecyzyjną, współodpowiedzialną - i tak zresztą uczynić powinna, skoro ostatnim razem to właśnie ona pozbyła się problemu, z jakim alchemiczka poradzić sobie własnymi siłami nie dała rady. Poświęciła się dla niej. Nie tyle już w kwestiach pracy, zdatnych do pozyskania krwi mugolek, ale i całą sobą, swą esencją jako człowieka. Pierwszy raz uświadomiła sobie, że okazała się mordercą. Choć różdżką dyktowała wówczas konieczność, mogła sięgnąć po zaklęcie oszałamiające, czyszczące pamięć - i dokonała innego, drastyczniejszego wyboru. Ruszyła drogą, z której nie było powrotu. Jej dusza nie miała stać się znów czysta, znów lekka. Piekło mogło co najwyżej rozkwitnąć dorodniej, wypuścić nowe listki.
- Z dwojga złego wolałabym, by plotki okazały się prawdą. Umyślne spowodowanie śmierci wymaga determinacji, szczególnie jeśli kosztuje cię zawodową głowę. Musiał wyjątkowo zajść jej za skórę, ten pacjent - stwierdziła gładko w zamyśleniu, rozważając nakreśloną krótko osobę uzdrowicielki. Elvira Multon, nie kojarzyła jej, na szczęście. W Mungu przebywała na innym oddziale, z daleka od chorób wewnętrznych, a krótkie spacery po piętrach szpitala bywały najczęściej samotne, z dala od personelu. To przynajmniej nie skreślało jej na samym starcie - a informacja o rzekomym dopuszczeniu się złamania etycznych zasad pracy wzbudziła zaintrygowanie. Oby rzeczywiście tak było. - A jeśli popełniła błąd, popełni go znowu. Prędzej czy później. Spartaczy coś nadzorując przebieg badań i zamiast ciekawej reakcji otrzymamy przedwczesne marnotrawstwo. Tego nie chcę - i ty także nie chcesz, wiedziała o tym, nie musiała mówić tych słów głośno. Przystanąwszy w miejscu patrzyła, jak Burroughs zbliża się do klifu, zatrzymuje na odległość dwóch kroków od stromej krawędzi i spogląda w oddal; kolor jej sukienki pasował idealnie do górującego nad nimi nieba. - Poza tym będzie jej łatwiej, jeśli już wcześniej zabiła. Świadomie, przypadkiem - to nieważne, wina to wina - moja, twoja, nasza wspólna, z dwóch może złączyć również trzy. - Mniejsze ryzyko, że w kluczowym momencie odezwie się w niej uzdrowicielski duch i zniweczy całe przedsięwzięcie. Nie żebym była teraz ekspertem. Ale po pierwszym razie jest łatwiej, najwyraźniej w każdej dziedzinie życia - bo było, wtedy, gdy rozcinała żyły młodych kobiet w magicznie skrytej szopie, zbierając posokę na upiększającą kąpiel Lyanny. Kolejnym skinieniem zasygnalizowała, że weźmie udział w zapowiedzianym przez Frances spotkaniu; była ciekawa oceny owej uzdrowicielki na żywo, własnym osądem, własnymi oczyma. Czas pokaże, czy razem będą w stanie osiągnąć coś interesującego.
- Czujesz to teraz? - spytała ciszej, ciekawie, przechyliwszy głowę; zbliżyła się do alchemiczki, zatrzymała dopiero za jej plecami i delikatnym gestem ułożyła dłoń między jej łopatkami. Ale nie przycisnęła. Stała w bezruchu, czekała, rozważała, czy Burroughs zaskoczy ją w następnych minutach tego dnia. Był to przecież przedsionek jej wewnętrznej rewolucji, być może chowała zatem w rękawie więcej asów. - To zastanawiające, jak człowiekowi tęskno do śmierci. Po co? Nikt nie powiedział, że pustka, która tak wzywa, jest gwarantem czegoś łatwiejszego. Lżejszego. - Dla niektórych nieistnienie, ukrócenie egzystencji własną ręką było pragnieniem. Ucieczką od trudów dnia codziennego, ostatecznym aktem przegranej, uznaniem swojej bezsilności. Gardziła podobną słabością. - Nie znam tego o czym mówisz - dodała zatem szczerze, przez moment wewnętrznie ciekawa, czy wynikało to z faktu stania na krawędzi klifu, pod którym oczekiwały wygłodniałe fale - czy jej myśli zmieniłyby się zależnie od okoliczności, gdyby te były dlań bardziej odpowiednie.
- Po prostu nie lubię - sprostowała ostro, kłamliwie, niechętna pod żadnym pozorem przyznać się do podobnie błahej słabości. Potrafiła pływać, radziła sobie dość dobrze, gdy puszczały pierwsze hamulce i oswajała się z głębią, rozumiała, że nie czyhał w niej żaden z wyimaginowanych potworów, ale to właśnie pierwsze zetknięcie często stawało się zapalnikiem fobii. Albo wytrzymywała ciężar gwałtownych uczuć, albo ulegała im i uciekała. - Za dużo w niej ryb i innych żyjątek. Strasznie się panoszą, zamiast bać się intruza. A ty nigdy nie wiesz czy to, co akurat dotyka twojej stopy to alga, czy podwodny amator ludzkiego mięsa. - Czy fauna o tych zainteresowaniach zamieszkiwała okoliczne wody - nie wiedziała, choć Travers zaprzeczył, nie chciała również owej wiedzy posiąść. Przynajmniej jeśli do tego nie zostanie sprowokowana. Ambicje miały swoją cenę, duma także, nie zniosłyby poddania w wątpliwość gotowości do zmierzenia się z każdym niebezpieczeństwem - ale Wren dyplomatycznie nie wspominała o tym towarzyszce, licząc, że tak irracjonalne pomysły nie wpadną jej do głowy. Była mądra, powinna wiedzieć, by nie igrać z ogniem. Z ogniem, na którego żarzeniu źle mogła wyjść jedynie sama Chang.
Kobieta uniosła lekko podbródek, zadowolona, gdy Frances określiła mały eksperyment jako należący do nich obu. Uznawała jej osobę jako współdecyzyjną, współodpowiedzialną - i tak zresztą uczynić powinna, skoro ostatnim razem to właśnie ona pozbyła się problemu, z jakim alchemiczka poradzić sobie własnymi siłami nie dała rady. Poświęciła się dla niej. Nie tyle już w kwestiach pracy, zdatnych do pozyskania krwi mugolek, ale i całą sobą, swą esencją jako człowieka. Pierwszy raz uświadomiła sobie, że okazała się mordercą. Choć różdżką dyktowała wówczas konieczność, mogła sięgnąć po zaklęcie oszałamiające, czyszczące pamięć - i dokonała innego, drastyczniejszego wyboru. Ruszyła drogą, z której nie było powrotu. Jej dusza nie miała stać się znów czysta, znów lekka. Piekło mogło co najwyżej rozkwitnąć dorodniej, wypuścić nowe listki.
- Z dwojga złego wolałabym, by plotki okazały się prawdą. Umyślne spowodowanie śmierci wymaga determinacji, szczególnie jeśli kosztuje cię zawodową głowę. Musiał wyjątkowo zajść jej za skórę, ten pacjent - stwierdziła gładko w zamyśleniu, rozważając nakreśloną krótko osobę uzdrowicielki. Elvira Multon, nie kojarzyła jej, na szczęście. W Mungu przebywała na innym oddziale, z daleka od chorób wewnętrznych, a krótkie spacery po piętrach szpitala bywały najczęściej samotne, z dala od personelu. To przynajmniej nie skreślało jej na samym starcie - a informacja o rzekomym dopuszczeniu się złamania etycznych zasad pracy wzbudziła zaintrygowanie. Oby rzeczywiście tak było. - A jeśli popełniła błąd, popełni go znowu. Prędzej czy później. Spartaczy coś nadzorując przebieg badań i zamiast ciekawej reakcji otrzymamy przedwczesne marnotrawstwo. Tego nie chcę - i ty także nie chcesz, wiedziała o tym, nie musiała mówić tych słów głośno. Przystanąwszy w miejscu patrzyła, jak Burroughs zbliża się do klifu, zatrzymuje na odległość dwóch kroków od stromej krawędzi i spogląda w oddal; kolor jej sukienki pasował idealnie do górującego nad nimi nieba. - Poza tym będzie jej łatwiej, jeśli już wcześniej zabiła. Świadomie, przypadkiem - to nieważne, wina to wina - moja, twoja, nasza wspólna, z dwóch może złączyć również trzy. - Mniejsze ryzyko, że w kluczowym momencie odezwie się w niej uzdrowicielski duch i zniweczy całe przedsięwzięcie. Nie żebym była teraz ekspertem. Ale po pierwszym razie jest łatwiej, najwyraźniej w każdej dziedzinie życia - bo było, wtedy, gdy rozcinała żyły młodych kobiet w magicznie skrytej szopie, zbierając posokę na upiększającą kąpiel Lyanny. Kolejnym skinieniem zasygnalizowała, że weźmie udział w zapowiedzianym przez Frances spotkaniu; była ciekawa oceny owej uzdrowicielki na żywo, własnym osądem, własnymi oczyma. Czas pokaże, czy razem będą w stanie osiągnąć coś interesującego.
- Czujesz to teraz? - spytała ciszej, ciekawie, przechyliwszy głowę; zbliżyła się do alchemiczki, zatrzymała dopiero za jej plecami i delikatnym gestem ułożyła dłoń między jej łopatkami. Ale nie przycisnęła. Stała w bezruchu, czekała, rozważała, czy Burroughs zaskoczy ją w następnych minutach tego dnia. Był to przecież przedsionek jej wewnętrznej rewolucji, być może chowała zatem w rękawie więcej asów. - To zastanawiające, jak człowiekowi tęskno do śmierci. Po co? Nikt nie powiedział, że pustka, która tak wzywa, jest gwarantem czegoś łatwiejszego. Lżejszego. - Dla niektórych nieistnienie, ukrócenie egzystencji własną ręką było pragnieniem. Ucieczką od trudów dnia codziennego, ostatecznym aktem przegranej, uznaniem swojej bezsilności. Gardziła podobną słabością. - Nie znam tego o czym mówisz - dodała zatem szczerze, przez moment wewnętrznie ciekawa, czy wynikało to z faktu stania na krawędzi klifu, pod którym oczekiwały wygłodniałe fale - czy jej myśli zmieniłyby się zależnie od okoliczności, gdyby te były dlań bardziej odpowiednie.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Brew panny Burroughs powędrowała ku górze, gdy usłyszała ostry ton głosu towarzyszącej jej czarownicy. Nie spodziewała się podobnej reakcji na pytanie o zwykłą, prostą wodę. Dyplomatycznie kiwnęła jedynie głową, nie chcąc brnąć dalej w temat, który mógłby okazać się zalążkiem bezsensownego konfliktu. A z panną Chang, Frances z pewnością nie chciała wchodzić w żadne konflikty. Doskonale wiedziała, że Wren przewyższa ją w urokach, co mogło stanowić dla niej zagrożenie... Jednocześnie nie chciała zniszczyć owocnej współpracy, zalążków bliższej relacji oraz naukowych planów, jakie je połączyły. Milczenie wydało jej się więc lepsze, odpowiedniejsze oraz z pewnością bezpieczniejsze. Szła więc przed siebie, nie roztrząsając niechęci Wren.
Frances nie wyobrażała sobie, aby myśleć o Wren w innej kategorii jeśli chodzi o ich mały eksperyment. Doskonale zdawała sobie z jej umiejętności oraz poświęcenia, za które była niezmiernie wdzięczna, nawet jeśli zapewne czarownica tego nie zauważyła. Panna Burroughs nie zwykła opiewać kwiecistymi, częstymi słowami wdzięczności, starając się bardziej ją ukazywać. I była pewna, że kiedyś odwdzięczy się Wren za dokonale poświęcenie.
- Jutro w pracy postaram się podpytać, jak to dokładnie wyglądało. Pielęgniarka z recepcji wyjątkowo upodobała sobie pracownicze plotki. - Panna Burroughs wzruszyła delikatnie ramionami. Nie szkodziło zapytać, zwłaszcza jeśli Wren interesowała ta kwestia. - Osobiście uważam, że to nie był przypadek. W jej osobie jest coś dziwnego, chłodnego... Nie wiem jak to wytłumaczyć, wygląda jednak na kogoś, dla kogo takie przypadki wcale nie są przypadkowe. - Pozwoliła sobie podzielić się z towarzyszką swoimi własnymi przemyśleniami, nie będąc jednak w pełni pewną, czy ta kwestia w ogóle interesowała pannę Wren. O faktyczny przebieg wydarzeń mogły również zapytać pannę Multon gdy przyjdzie im się spotkać. Czas zdawał się być jedynym rozwiązaniem pewnych rozmyślań, a pannę Burroughs ciekawiło spotkanie w trójkę oraz jego przebieg. Trzy, zupełnie inne osobowości mogły przynieść wiele rezultatów.
- Też mi się wydaje, że pierwszy raz jest najgorszy. Co prawda nigdy nie zabiłam nikogo własnymi dłońmi, miałam jednak okazję czasem dolać komuś jakąś truciznę do drinka gdy pracowałam w Parszywym. Po którymś razie zniknęły nawet wyrzuty sumienia. - Czuła się odpowiedzialna za śmierć dwóch mugolek, w tej kwestii nie było najmniejszych wątpliwości. To jednak z różdżki Wren poleciały śmiercionośne zaklęcia; to jej sztylety odebrały im tchnienie. I Frances była pewna, że to zupełnie inne uczucie niż to, które sama czuła w tamtym momencie. A dolewanie trucizn w Parszywym jawiło się jej jako konieczność; zapewnienie sobie odpowiedniego bezpieczeństwa, co zagłuszało wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mogły się w niej pojawić. Inaczej bronić się nie potrafiła, jedyne w czym była dobra to eliksiry, które niestety, nie zawsze były w stanie jej pomóc.
Drgnęła, gdy dłoń Wren spoczęła na jej plecach. Mimo zalążków zaufania, jakie czuła do handlarki krwią poczuła się nieswojo; dziwnie, jakby to otoczenie nie sprzyjało podobnym gestom.
- Nie, raczej nie. Bardziej ciekawi mnie zjawisko spadania oraz psoty, jakie potrafi płatać nasz umysł. - Ostrożnie wzruszyła ramionami, przekręcając głowę w bok, tak aby móc zerknąć kątem oka na twarz Wren. Kolejne słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że z piersi eterycznego dziewczęcia wyrwało się ciężkie westchnienie.
- Wydaje mi się, że czasem zwyczajnie chcą uciec. Odpocząć od trosk oraz sytuacji, które ich przerastają; odnaleźć odrobinę ukojenia. Takie uczucie ciężko jest opisać. - Doskonale wiedziała, o czym mówi nawet jeśli pozornie wydawać by się mogło, że nie może o tym nic wiedzieć. Był taki czas w jej życiu, gdy rozważała zakończenie swojego żywotu. Zawiedziona przez najbliższych, zmęczona opieką nad matką w dodatku pracując w miejscu dlań okrutnym i jeszcze uczęszczając na kurs doszła do skraju swej wytrzymałości. I chyba tylko marzenie o wielkich odkryciach utrzymało ją na powierzchni. Nie chciała jednak o tym mówić, nie czując się z tym chociażby odrobinę komfortowo. Podobne wyznania nie pasowały przecież do obrazka, jaki stworzyła. Jednocześnie przeszłość winna zostać w tyle i nie rzutować na jutro.
- No, ale mniejsza. Masz ochotę na coś do jedzenia czy może wolisz sprawdzić, co kryje się pod wodą tam na dole? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie miała zamiaru nalegać na Wren, mimo iż sama była zaciekawiona tym, co mogłaby znaleźć w tych wodach. Nie raz słyszała opowieści o znakomitych ingrediencjach, znajdujących się w tej okolicy.
Frances nie wyobrażała sobie, aby myśleć o Wren w innej kategorii jeśli chodzi o ich mały eksperyment. Doskonale zdawała sobie z jej umiejętności oraz poświęcenia, za które była niezmiernie wdzięczna, nawet jeśli zapewne czarownica tego nie zauważyła. Panna Burroughs nie zwykła opiewać kwiecistymi, częstymi słowami wdzięczności, starając się bardziej ją ukazywać. I była pewna, że kiedyś odwdzięczy się Wren za dokonale poświęcenie.
- Jutro w pracy postaram się podpytać, jak to dokładnie wyglądało. Pielęgniarka z recepcji wyjątkowo upodobała sobie pracownicze plotki. - Panna Burroughs wzruszyła delikatnie ramionami. Nie szkodziło zapytać, zwłaszcza jeśli Wren interesowała ta kwestia. - Osobiście uważam, że to nie był przypadek. W jej osobie jest coś dziwnego, chłodnego... Nie wiem jak to wytłumaczyć, wygląda jednak na kogoś, dla kogo takie przypadki wcale nie są przypadkowe. - Pozwoliła sobie podzielić się z towarzyszką swoimi własnymi przemyśleniami, nie będąc jednak w pełni pewną, czy ta kwestia w ogóle interesowała pannę Wren. O faktyczny przebieg wydarzeń mogły również zapytać pannę Multon gdy przyjdzie im się spotkać. Czas zdawał się być jedynym rozwiązaniem pewnych rozmyślań, a pannę Burroughs ciekawiło spotkanie w trójkę oraz jego przebieg. Trzy, zupełnie inne osobowości mogły przynieść wiele rezultatów.
- Też mi się wydaje, że pierwszy raz jest najgorszy. Co prawda nigdy nie zabiłam nikogo własnymi dłońmi, miałam jednak okazję czasem dolać komuś jakąś truciznę do drinka gdy pracowałam w Parszywym. Po którymś razie zniknęły nawet wyrzuty sumienia. - Czuła się odpowiedzialna za śmierć dwóch mugolek, w tej kwestii nie było najmniejszych wątpliwości. To jednak z różdżki Wren poleciały śmiercionośne zaklęcia; to jej sztylety odebrały im tchnienie. I Frances była pewna, że to zupełnie inne uczucie niż to, które sama czuła w tamtym momencie. A dolewanie trucizn w Parszywym jawiło się jej jako konieczność; zapewnienie sobie odpowiedniego bezpieczeństwa, co zagłuszało wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mogły się w niej pojawić. Inaczej bronić się nie potrafiła, jedyne w czym była dobra to eliksiry, które niestety, nie zawsze były w stanie jej pomóc.
Drgnęła, gdy dłoń Wren spoczęła na jej plecach. Mimo zalążków zaufania, jakie czuła do handlarki krwią poczuła się nieswojo; dziwnie, jakby to otoczenie nie sprzyjało podobnym gestom.
- Nie, raczej nie. Bardziej ciekawi mnie zjawisko spadania oraz psoty, jakie potrafi płatać nasz umysł. - Ostrożnie wzruszyła ramionami, przekręcając głowę w bok, tak aby móc zerknąć kątem oka na twarz Wren. Kolejne słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że z piersi eterycznego dziewczęcia wyrwało się ciężkie westchnienie.
- Wydaje mi się, że czasem zwyczajnie chcą uciec. Odpocząć od trosk oraz sytuacji, które ich przerastają; odnaleźć odrobinę ukojenia. Takie uczucie ciężko jest opisać. - Doskonale wiedziała, o czym mówi nawet jeśli pozornie wydawać by się mogło, że nie może o tym nic wiedzieć. Był taki czas w jej życiu, gdy rozważała zakończenie swojego żywotu. Zawiedziona przez najbliższych, zmęczona opieką nad matką w dodatku pracując w miejscu dlań okrutnym i jeszcze uczęszczając na kurs doszła do skraju swej wytrzymałości. I chyba tylko marzenie o wielkich odkryciach utrzymało ją na powierzchni. Nie chciała jednak o tym mówić, nie czując się z tym chociażby odrobinę komfortowo. Podobne wyznania nie pasowały przecież do obrazka, jaki stworzyła. Jednocześnie przeszłość winna zostać w tyle i nie rzutować na jutro.
- No, ale mniejsza. Masz ochotę na coś do jedzenia czy może wolisz sprawdzić, co kryje się pod wodą tam na dole? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie miała zamiaru nalegać na Wren, mimo iż sama była zaciekawiona tym, co mogłaby znaleźć w tych wodach. Nie raz słyszała opowieści o znakomitych ingrediencjach, znajdujących się w tej okolicy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chłodnego - to dobrze. Kogoś takiego potrzebowały. Pozbawionego chęci do mdłego, miałkiego ćwierkania, głośnego, o mowie niewyparzonej i głośnej. Wren wolała pracować z przeciwnościami szczęśliwych życiem, wokalnie optymistycznych idealistów; bliżej było jej do jednostek opanowanych, powściągliwych w słowach acz konkretnych, oferujących to, czego głodnym był umysł. Bez zbędnej otoczki setek nic nieznaczących słów. Istniała więc szansa, że nawiąże z rzeczoną Elvirą nić porozumienia, a jeśli nawet nie tego, to szacunku - czy wzajemnego, czas pokaże. Lepiej by tak było.
- Na to liczę - przyznała bez cienia wątpliwości, zdecydowana, że śmierć natury nieprzypadkowej wiodła za sobą o wiele bardziej obiecujące we współpracy usposobienie. Krótkim skinieniem odparła na zapewnienie Frances, że samodzielnie zajmie się dotarciem do źródła okraszonej tajemnicą historii. Plotki miały niesamowitą siłę, były jednak niebezpieczne. Nie do końca sprawdzone, niepewne, w niepowołanych, nieostrożnych dłoniach uczynić mogły więcej szkody niż pożytku. - Oby nie upodobała sobie też koloryzowania. Nawet najnudniejsze wydarzenie można przedstawić jako pasjonujące, dobrze ubierając je w słowa. Bądź uważna - przestrzegła niemal machinalnie, odrobinę też protekcjonalnie, podświadomie stawiając się w roli starszej koleżanki udzielającej dobrych rad. Burroughs ich nie potrzebowała, była mądra i dostatecznie sprytna, by działać w pojedynkę, lecz nie można było posądzić ją o doświadczenie. Młodziutki wiek robił swoje, sprawiał, że w oczach Wren pozostawała nieoszlifowanym jeszcze diamentem - to miało przyjść z czasem.
W porę powstrzymała się przed niewybrednym komentarzem. Dolewanie trucizny do drinka nie mogło równać się z otwartą batalią, z wypowiedzianą twarzą w twarz inkantacją niosącą rany tak głębokie, by ostatecznie zakończyć życie. Przypominało działanie za kurtyną, niemal makiawelistyczne, w mniejszym stopniu brudziło ręce. Czarownica nie zamierzała mimo wszystko umniejszać przeszłości Frances. Jeśli podobne myślenie sprawiało, że łatwiej było jej oswoić się z następną śmiercią czyhającą na dalszych etapach eksperymentów, niechaj tak będzie. Każdy radził sobie w wygodny dla siebie samego sposób. Pomruk zrozumienia opuścił zatem jej usta, spokojny, beznamiętny, zakończył temat. Bardziej intrygowała ją bowiem dalsza część rozmowy. To, jak alchemiczka ubierała w słowa przedstawione przez siebie zjawisko okraszone francuską nazwą, która niemal błyskawicznie uleciała z pamięci.
- Pytanie co każe im myśleć, że śmierć gwarantuje ten odpoczynek. Ukojenie. Pozbawienie ciężaru przytłaczającego myśli, duszę, która nie potrafi poradzić sobie z tym, z czym radzą sobie inni - tembr głosu był cichy, wibrujący, nieco też wyzywający. Chciała poznać wnętrze mózgu Frances. Odkryć skrywane przez jej umysł karty, to, dlaczego nie przyznała, że skok w pustkę był rzeczywiście przykładem ludzkiego szaleństwa. - To słabość. Myślisz, że będzie łatwiej - nie będzie. Nie wiesz co czeka cię po drugiej stronie. Po co ryzykować? - mówiła, że towarzyszące postawionym pod ścianą ludziom uczucie trudno było opisać, w jej mniemaniu było to jednak banalne. Słabość. Samo słowo smakowało zdradą swego charakteru, przypominało porwaną między zęby padlinę rozkładającego się truchła. - Ty jesteś silna, Frances, pamiętaj o tym - na moment ułożyła brodę na jej ramieniu, przycisnęła ciało do pleców kobiety i uśmiechnęła się - szczerze, bez jakichkolwiek ukrytych intencji. Chciała, by ta wiedziała o swojej wartości. Do tej pory żyła pod kloszem. Kloszem uwitym przez swoją rodzinę, później przez świat, który nie akceptował jeszcze persony mądrej, samowystarczalnej i silnej kobiety. Na taką właśnie Burroughs miała zadatki. Musiała tylko porzucić pantofelki nieśmiałej damy w opałach i odnaleźć ukrytą między komórkami ciała odwagę.
- Nie jestem głodna - odparła prędko, od dawna nie była, każdego dnia wmuszała w siebie jedzenie z rozsądku, tylko po to, by wciąż mieć siłę. - Przynajmniej jeszcze nie. Naprawdę przygotowałaś ten prowiant? Myślałam, że to tylko kurtuazyjna wstawka w liście - zadumała się na moment, odsunęła od pleców złotowłosej i zastukała palcem wskazującym w brodę, by później ukierunkować go w stronę spadku klifu. - Ale dobrze, niech ci będzie. Skoczyłabym, skoczę, jeśli ty skoczysz pierwsza - zdecydowała w końcu. Chyba spodziewała się, że Frances tego nie zrobi - że stchórzy, wymiga się nową kreacją, niechęcią zmoczenia ułożonych blond fal. Bo dlaczego miałaby chcieć skręcić sobie kark uderzając o taflę? Dla zrodzonej z lokalnych podań obietnicy o rzadkich skarbach ukrytych na dnie morza? Niemożliwe, nie była na tyle nierozsądna.
- Na to liczę - przyznała bez cienia wątpliwości, zdecydowana, że śmierć natury nieprzypadkowej wiodła za sobą o wiele bardziej obiecujące we współpracy usposobienie. Krótkim skinieniem odparła na zapewnienie Frances, że samodzielnie zajmie się dotarciem do źródła okraszonej tajemnicą historii. Plotki miały niesamowitą siłę, były jednak niebezpieczne. Nie do końca sprawdzone, niepewne, w niepowołanych, nieostrożnych dłoniach uczynić mogły więcej szkody niż pożytku. - Oby nie upodobała sobie też koloryzowania. Nawet najnudniejsze wydarzenie można przedstawić jako pasjonujące, dobrze ubierając je w słowa. Bądź uważna - przestrzegła niemal machinalnie, odrobinę też protekcjonalnie, podświadomie stawiając się w roli starszej koleżanki udzielającej dobrych rad. Burroughs ich nie potrzebowała, była mądra i dostatecznie sprytna, by działać w pojedynkę, lecz nie można było posądzić ją o doświadczenie. Młodziutki wiek robił swoje, sprawiał, że w oczach Wren pozostawała nieoszlifowanym jeszcze diamentem - to miało przyjść z czasem.
W porę powstrzymała się przed niewybrednym komentarzem. Dolewanie trucizny do drinka nie mogło równać się z otwartą batalią, z wypowiedzianą twarzą w twarz inkantacją niosącą rany tak głębokie, by ostatecznie zakończyć życie. Przypominało działanie za kurtyną, niemal makiawelistyczne, w mniejszym stopniu brudziło ręce. Czarownica nie zamierzała mimo wszystko umniejszać przeszłości Frances. Jeśli podobne myślenie sprawiało, że łatwiej było jej oswoić się z następną śmiercią czyhającą na dalszych etapach eksperymentów, niechaj tak będzie. Każdy radził sobie w wygodny dla siebie samego sposób. Pomruk zrozumienia opuścił zatem jej usta, spokojny, beznamiętny, zakończył temat. Bardziej intrygowała ją bowiem dalsza część rozmowy. To, jak alchemiczka ubierała w słowa przedstawione przez siebie zjawisko okraszone francuską nazwą, która niemal błyskawicznie uleciała z pamięci.
- Pytanie co każe im myśleć, że śmierć gwarantuje ten odpoczynek. Ukojenie. Pozbawienie ciężaru przytłaczającego myśli, duszę, która nie potrafi poradzić sobie z tym, z czym radzą sobie inni - tembr głosu był cichy, wibrujący, nieco też wyzywający. Chciała poznać wnętrze mózgu Frances. Odkryć skrywane przez jej umysł karty, to, dlaczego nie przyznała, że skok w pustkę był rzeczywiście przykładem ludzkiego szaleństwa. - To słabość. Myślisz, że będzie łatwiej - nie będzie. Nie wiesz co czeka cię po drugiej stronie. Po co ryzykować? - mówiła, że towarzyszące postawionym pod ścianą ludziom uczucie trudno było opisać, w jej mniemaniu było to jednak banalne. Słabość. Samo słowo smakowało zdradą swego charakteru, przypominało porwaną między zęby padlinę rozkładającego się truchła. - Ty jesteś silna, Frances, pamiętaj o tym - na moment ułożyła brodę na jej ramieniu, przycisnęła ciało do pleców kobiety i uśmiechnęła się - szczerze, bez jakichkolwiek ukrytych intencji. Chciała, by ta wiedziała o swojej wartości. Do tej pory żyła pod kloszem. Kloszem uwitym przez swoją rodzinę, później przez świat, który nie akceptował jeszcze persony mądrej, samowystarczalnej i silnej kobiety. Na taką właśnie Burroughs miała zadatki. Musiała tylko porzucić pantofelki nieśmiałej damy w opałach i odnaleźć ukrytą między komórkami ciała odwagę.
- Nie jestem głodna - odparła prędko, od dawna nie była, każdego dnia wmuszała w siebie jedzenie z rozsądku, tylko po to, by wciąż mieć siłę. - Przynajmniej jeszcze nie. Naprawdę przygotowałaś ten prowiant? Myślałam, że to tylko kurtuazyjna wstawka w liście - zadumała się na moment, odsunęła od pleców złotowłosej i zastukała palcem wskazującym w brodę, by później ukierunkować go w stronę spadku klifu. - Ale dobrze, niech ci będzie. Skoczyłabym, skoczę, jeśli ty skoczysz pierwsza - zdecydowała w końcu. Chyba spodziewała się, że Frances tego nie zrobi - że stchórzy, wymiga się nową kreacją, niechęcią zmoczenia ułożonych blond fal. Bo dlaczego miałaby chcieć skręcić sobie kark uderzając o taflę? Dla zrodzonej z lokalnych podań obietnicy o rzadkich skarbach ukrytych na dnie morza? Niemożliwe, nie była na tyle nierozsądna.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Delikatny uśmiech zagościł na buzi eterycznej alchemiczki.
- Tego możesz być pewna. - Odpowiedziała na wspomnienie o ostrożności. Wiedziała, że w pewnych kwestiach nie posiada wiele doświadczenia, nie należała jednak do grupy czarownic głupich, bezmyślnych oraz wierzących we wszystko, co jej mówiono. Ponad wszystko ceniła fakty poparte odpowiednimi dokumentami oraz źródłami. Bystry umysł kazał jej sprawdzać wszystkie informacje, jakie zasłyszała bądź podawała dalej. Jednocześnie nie należała do osób, których odwaga posunęłaby w kierunki nierozwagi oraz zbytniej ufności. Była jednak pewna, że nie musi tego mówić, a rada, jaka padła z jej ust nie była zarzutem, lecz dobrymi chęciami skierowanymi w kierunku jej osoby. W końcu, gdyby Wren miałaby ją za głupią, z pewnością nie wplątałaby się z nią w naukowe eksperymenty, ryzykując tym zapewne więcej, niż sama alchemiczka. Zapewne również w tedy nie miałyby okazji do tylu rozmów, jakie zdążyły odbyć.
Wątłe ramiona eterycznego dziewczęcia uniosły się delikatnie we wzruszeniu. Nigdy nie była osobą biegłą w relacjach między ludzkich. Nie posiadała wielu przyjaciół, a tych których posiadała, zyskała głównie w czasie ostatnich miesięcy podczas dziwnych kolei losu, jakie na nią spadły. Nie znała się na psychice oraz emocjach, miotających się w umysłach osób, przechodzących ziemskie piekło. Znała tylko to, co swego czasu pojawiło się w jej głowie, zabarwiając ją ponurymi myślami.
- Wydaje mi się, że powody takiego myślenia będą inne dla każdej, analizowanej jednostki, zależnie od przeżytych wydarzeń. Nie z każdą sytuacją idzie sobie poradzić. - Ponownie wątłe ramiona delikatnie się uniosły. Nie konkretyzowała jednak, nie chcąc bardziej wchodzić w szczegóły poruszanego tematu. Podłe dni chciała pozostawić za sobą, zamiast rozdrapywać nadal niezagojone rany. Wyprowadziła się stosunkowo niedawno, a zachowanie rodziny nadal w pewien sposób ją bolało. I pewnie poboli jeszcze przez jakiś czas.
Ciepły uśmiech pojawił się na malinowych wargach, gdy poczuła bliskość panny Chang. Przyjemne ciepło rozlało się w miejscu, gdzie znajdowało się serduszko panny Burroughs nie przywykłe do podobnych gestów bądź słów, jakie opuściły usta towarzyszącej jej czarownicy. Sama nie uważała się za silną, mimo iż podobne słowa słyszała od jeszcze jednej osoby, gdy zamykała ją w uścisku chwilę po tym, jak była światkiem przemocy z jego strony oraz ciskania czarnomagicznych zaklęć.
- Staram się. - Odpowiedziała nieco ciszej. Kto wie, może kiedyś nadejdzie dzień gdy przestanie powątpiewać w podobne opinie? Dopiero rozpoczęła kroki ku zrozumieniu własnej wartości, jakże zakrzywionej przez podejście nie ceniącej jej rodziny. Potrzebowała czasu oraz odpowiedniego otoczenia, które wyrażałoby chęci do rozwiania wątpliwości, jeśli nadejdą.
Ostrożnie przekręciła lekko głowę, by kątem oka przyjrzeć się buzi Wren, nie rozumiejąc zaskoczenia, jakie pojawiło się na jej twarzy.
- Oczywiście, że tak. Zwykłam dotrzymywać słowa, a Ty ostatnio nie wyglądasz najlepiej… Pożywny posiłek z pewnością dobrze Ci zrobi. - Frances kiwnęła głową, w delikatnym geście chcąc potwierdzić słowa, jakie opuściły jej usta. Gotowanie dla znajomych sprawiało jej przyjemność, nic więc też dziwnego, że podsuwała im jedzenie, zwłaszcza gdy widziała, że w ostatnim czasie odrobinę się zaniedbywali.
Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku klifu, a przez chwilę na jej buzi pojawiło się wahanie. Bo czy powinny? Nie miała pewności, jak to całe przedsięwzięcie się zakończy. Mogły skręcić sobie karki, mogły rozbić się o skały, jeśli woda była niedostatecznie głęboka… Ale czy nie powinna zacząć walczyć ze strachem? Frances zrobiła kilka kroków w kierunku przeciwnym do stromej krawędzi klifu.
- Dobrze, nie mam jednak zamiaru zniszczyć sukienki. - Odpowiedziała, a drobny rumieniec pojawił się na jej twarzy. Nie zwykła do rozbierania się w towarzystwie, nawet w szkolnym dormitorium. Ostrożnie zsunęła z siebie materiał sukienki, by pozostać w cienkiej, jedwabnej halce jaką pod nią nosiła. Smukłe palce ujęły materiał, by złożyć go w idealną kostkę i ułożyć na koszyczku, skrywającym przyniesiony poczęstunek. Następnie ostrożnie odpięła jasne pończoszki, które zsunęła z bladych ud by odłożyć je na sukienkę, w ostatnim etapie wysuwając stopy z pantofelków.
- Możemy skoczyć razem, będzie nam raźniej. - Zaproponowała, ze strachem czającym się gdzieś w szaroniebieskich tęczówkach.
- Tego możesz być pewna. - Odpowiedziała na wspomnienie o ostrożności. Wiedziała, że w pewnych kwestiach nie posiada wiele doświadczenia, nie należała jednak do grupy czarownic głupich, bezmyślnych oraz wierzących we wszystko, co jej mówiono. Ponad wszystko ceniła fakty poparte odpowiednimi dokumentami oraz źródłami. Bystry umysł kazał jej sprawdzać wszystkie informacje, jakie zasłyszała bądź podawała dalej. Jednocześnie nie należała do osób, których odwaga posunęłaby w kierunki nierozwagi oraz zbytniej ufności. Była jednak pewna, że nie musi tego mówić, a rada, jaka padła z jej ust nie była zarzutem, lecz dobrymi chęciami skierowanymi w kierunku jej osoby. W końcu, gdyby Wren miałaby ją za głupią, z pewnością nie wplątałaby się z nią w naukowe eksperymenty, ryzykując tym zapewne więcej, niż sama alchemiczka. Zapewne również w tedy nie miałyby okazji do tylu rozmów, jakie zdążyły odbyć.
Wątłe ramiona eterycznego dziewczęcia uniosły się delikatnie we wzruszeniu. Nigdy nie była osobą biegłą w relacjach między ludzkich. Nie posiadała wielu przyjaciół, a tych których posiadała, zyskała głównie w czasie ostatnich miesięcy podczas dziwnych kolei losu, jakie na nią spadły. Nie znała się na psychice oraz emocjach, miotających się w umysłach osób, przechodzących ziemskie piekło. Znała tylko to, co swego czasu pojawiło się w jej głowie, zabarwiając ją ponurymi myślami.
- Wydaje mi się, że powody takiego myślenia będą inne dla każdej, analizowanej jednostki, zależnie od przeżytych wydarzeń. Nie z każdą sytuacją idzie sobie poradzić. - Ponownie wątłe ramiona delikatnie się uniosły. Nie konkretyzowała jednak, nie chcąc bardziej wchodzić w szczegóły poruszanego tematu. Podłe dni chciała pozostawić za sobą, zamiast rozdrapywać nadal niezagojone rany. Wyprowadziła się stosunkowo niedawno, a zachowanie rodziny nadal w pewien sposób ją bolało. I pewnie poboli jeszcze przez jakiś czas.
Ciepły uśmiech pojawił się na malinowych wargach, gdy poczuła bliskość panny Chang. Przyjemne ciepło rozlało się w miejscu, gdzie znajdowało się serduszko panny Burroughs nie przywykłe do podobnych gestów bądź słów, jakie opuściły usta towarzyszącej jej czarownicy. Sama nie uważała się za silną, mimo iż podobne słowa słyszała od jeszcze jednej osoby, gdy zamykała ją w uścisku chwilę po tym, jak była światkiem przemocy z jego strony oraz ciskania czarnomagicznych zaklęć.
- Staram się. - Odpowiedziała nieco ciszej. Kto wie, może kiedyś nadejdzie dzień gdy przestanie powątpiewać w podobne opinie? Dopiero rozpoczęła kroki ku zrozumieniu własnej wartości, jakże zakrzywionej przez podejście nie ceniącej jej rodziny. Potrzebowała czasu oraz odpowiedniego otoczenia, które wyrażałoby chęci do rozwiania wątpliwości, jeśli nadejdą.
Ostrożnie przekręciła lekko głowę, by kątem oka przyjrzeć się buzi Wren, nie rozumiejąc zaskoczenia, jakie pojawiło się na jej twarzy.
- Oczywiście, że tak. Zwykłam dotrzymywać słowa, a Ty ostatnio nie wyglądasz najlepiej… Pożywny posiłek z pewnością dobrze Ci zrobi. - Frances kiwnęła głową, w delikatnym geście chcąc potwierdzić słowa, jakie opuściły jej usta. Gotowanie dla znajomych sprawiało jej przyjemność, nic więc też dziwnego, że podsuwała im jedzenie, zwłaszcza gdy widziała, że w ostatnim czasie odrobinę się zaniedbywali.
Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku klifu, a przez chwilę na jej buzi pojawiło się wahanie. Bo czy powinny? Nie miała pewności, jak to całe przedsięwzięcie się zakończy. Mogły skręcić sobie karki, mogły rozbić się o skały, jeśli woda była niedostatecznie głęboka… Ale czy nie powinna zacząć walczyć ze strachem? Frances zrobiła kilka kroków w kierunku przeciwnym do stromej krawędzi klifu.
- Dobrze, nie mam jednak zamiaru zniszczyć sukienki. - Odpowiedziała, a drobny rumieniec pojawił się na jej twarzy. Nie zwykła do rozbierania się w towarzystwie, nawet w szkolnym dormitorium. Ostrożnie zsunęła z siebie materiał sukienki, by pozostać w cienkiej, jedwabnej halce jaką pod nią nosiła. Smukłe palce ujęły materiał, by złożyć go w idealną kostkę i ułożyć na koszyczku, skrywającym przyniesiony poczęstunek. Następnie ostrożnie odpięła jasne pończoszki, które zsunęła z bladych ud by odłożyć je na sukienkę, w ostatnim etapie wysuwając stopy z pantofelków.
- Możemy skoczyć razem, będzie nam raźniej. - Zaproponowała, ze strachem czającym się gdzieś w szaroniebieskich tęczówkach.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla jednej samobójcza ucieczka była słabością. Dowodem niewypielonego z usposobienia tchórzostwa zadamawiającego się między myślami i zmysłami, dyktującego warunki. Dla drugiej wiązało się to z dawnymi przeżyciami. Choć wciąż niewypowiedzianymi, wprawne ucho było w stanie wychwycić ciężar, jakim zalegały na koniuszku języka; pragnęły wyrwać się z narzuconych przez niego ram, uciec w eter, w końcu uzyskać posłuch. Ale jeszcze nie dziś. Frances najwyraźniej nie była na to gotowa, być może niedostatecznym zaufaniem darzyła swoją towarzyszkę, a i ta nie oferowała przesadnie łaskawej, wyrozumiałej przestrzeni do otwarcia dawnych, zabliźnionych czasem ran. Wydawała wyrok. Osądzała przed usłyszeniem zeznań, weryfikowała niedoskonałość ludzkiego charakteru i potępiała widoczne na jego fasadzie rysy, wady, ułomności. Być może pewnego dnia jej empatia ulegnie zmianie. Pogłębi się, zarysuje widoczniej. Ale jeszcze nie dziś. Ofiarowała zatem Frances jedynie ten sam uśmiech, niemal przyjacielski w swoim wyrazie, i wolną dłonią przesunęła po drugim z jej ramion, jednocześnie zapoznając się bliżej z materiałem błękitnej sukienki. Był miękki. Chyba też drogi - ale tego ocenić nie mogła. Wiedziała jak łączyć ze sobą tkaniny, lecz brakowało jej podstawowej wiedzy identyfikowania ich bez konkretnej wskazówki.
- Wiem. Widzę, nawet dzisiaj - zapewniła z krótkim kiwnięciem. Od momentu pojawienia się w bramie czarodziejskiej wioski Frances zadziwiała. Przypominała nową wersję siebie, pewniejszą, dumniejszą, to dobry krok ku przyszłości utkanej na własne życzenie. Wedle swego uznania. I najwyraźniej pan Sheridan nie przyłożył do tego ręki. Co robił? Czemu tak się obijał? Wren nie mogła strzepnąć ze ściany myśli wrażenia, że pewnego dnia miłość i oddanie alchemiczki ucieknie mu przez palce. Dorastała, stopniowo, krok po kroku, poznawała swoją wartość. A to sprawi, że pod jej drzwiami ustawi się wianuszek zdolnych uszanować to kawalerów. Dla niego - tego miejsca może zabraknąć. Otworzył ją na to, przygotował, zapewnił, że może być doceniona, lecz nie kuł gorącego żelaza, Frances od dłuższego czasu nie powiedziała o nim nic dobrego. Czarownica jednak, profilaktycznie, nie rozpoczęła tego tematu. Mógł być drażliwym. Nieprzyjemnym. Smutnym. A nie po to spotkały się pod ślicznym słońcem i niebieskim, niemal całkowicie bezchmurnym niebem, by pozwolić sobie na utonięcie w melancholii. Szczególnie, że utonąć miały gdzie indziej.
- Wyglądam źle? - spytała z wyrzutem barwiącym tembr głosu. Mimo wewnętrznego sprzeciwu i oburzenia, niedowierzania, Frances miała trochę racji. W ostatnich miesiącach straciła na wadze, musiała też sięgnąć po sprzedawany przez siebie specyfik, by poprawić kondycję skóry twarzy. Zaczynała przypominać straszydło. Zmęczone purpurą koloryzującą wgłębienia pod oszami, poszarzałe, nijakie. A nie mogła taką być. Prezentowała sobą samą piękno i młodość - na własnej cielesnej opoce testowała zatem siłę specyfiku i chyba jedynie dzięki niemu nie bała się jeszcze spojrzeć w lustro. Nie spoglądał z niego potwór. Czyżby takiego przypominała teraz, w oczach Burroughs? - Skoro już tak się napracowałaś, nie odmówię, nie wypada. Ale to potem. Najpierw sprawdźmy te twoje legendy - westchnęła ze zrezygnowaniem, choć w głowie jawił się plan inny, bardziej przebiegły, a przy tym okrutny. Skinęła głową na propozycję, niemo godząc się na jej założenie i jęła zdejmować własne ubranie wierzchnie, które, w porównaniu do alchemiczki, na ziemię rzuciła odrobinę niedbale. Za pomocą zaklęcia przytwierdziła tkaniny do podłoża, tak, by nikt, kto nie był nią samą, nie mógł ich podnieść. Nie zamierzała ryzykować. W okolicy pałętać się mogli przeróżni dowcipnisie, a Chang zamierzała powrócić do domu w stanie, w którym tego ranka przyszło jej go opuścić. Nie w pełnym zażenowania negliżu.
- A zatem na trzy - zapowiedziała oficjalnie i razem ze złotowłosą podeszła do klifu. Woda czająca się przy linii brzegowej wyglądała okropnie. Głęboko, dość spokojnie, ale wciąż okropnie. Oby dno nie skrywało przykrytych przez lekkie fale kamieni, na których rozbiją czaszki - lecz i ta perspektywa wydawała się tchnąć w nią życie poddenerwowania, niepewności. Lubiła to uczucie. - Raz, dwa... Trzy! - I gdy Frances ślepo usłuchała, gdy skoczyła ze stromej krawędzi wprost w objęcia spoczywającego pod nimi morza, Wren na ziemi stała dalej. Patrzyła jak wątła blondynka spada w otchłań. Jak rozbija swoją formą taflę i zanurza się pod wodą. Nie była martwa - widziała to wyraźnie, musiała rozpocząć poszukiwania. Poszukiwania Wren lub ukrytego w mule skarbu, co do tego miała wciąż pewne wątpliwości. Czarownica przechyliła głowę, wydając z siebie dość beztroskie westchnienie, i w końcu wskoczyła za nią. Niech się dzieje wola Merlina.
- Wiem. Widzę, nawet dzisiaj - zapewniła z krótkim kiwnięciem. Od momentu pojawienia się w bramie czarodziejskiej wioski Frances zadziwiała. Przypominała nową wersję siebie, pewniejszą, dumniejszą, to dobry krok ku przyszłości utkanej na własne życzenie. Wedle swego uznania. I najwyraźniej pan Sheridan nie przyłożył do tego ręki. Co robił? Czemu tak się obijał? Wren nie mogła strzepnąć ze ściany myśli wrażenia, że pewnego dnia miłość i oddanie alchemiczki ucieknie mu przez palce. Dorastała, stopniowo, krok po kroku, poznawała swoją wartość. A to sprawi, że pod jej drzwiami ustawi się wianuszek zdolnych uszanować to kawalerów. Dla niego - tego miejsca może zabraknąć. Otworzył ją na to, przygotował, zapewnił, że może być doceniona, lecz nie kuł gorącego żelaza, Frances od dłuższego czasu nie powiedziała o nim nic dobrego. Czarownica jednak, profilaktycznie, nie rozpoczęła tego tematu. Mógł być drażliwym. Nieprzyjemnym. Smutnym. A nie po to spotkały się pod ślicznym słońcem i niebieskim, niemal całkowicie bezchmurnym niebem, by pozwolić sobie na utonięcie w melancholii. Szczególnie, że utonąć miały gdzie indziej.
- Wyglądam źle? - spytała z wyrzutem barwiącym tembr głosu. Mimo wewnętrznego sprzeciwu i oburzenia, niedowierzania, Frances miała trochę racji. W ostatnich miesiącach straciła na wadze, musiała też sięgnąć po sprzedawany przez siebie specyfik, by poprawić kondycję skóry twarzy. Zaczynała przypominać straszydło. Zmęczone purpurą koloryzującą wgłębienia pod oszami, poszarzałe, nijakie. A nie mogła taką być. Prezentowała sobą samą piękno i młodość - na własnej cielesnej opoce testowała zatem siłę specyfiku i chyba jedynie dzięki niemu nie bała się jeszcze spojrzeć w lustro. Nie spoglądał z niego potwór. Czyżby takiego przypominała teraz, w oczach Burroughs? - Skoro już tak się napracowałaś, nie odmówię, nie wypada. Ale to potem. Najpierw sprawdźmy te twoje legendy - westchnęła ze zrezygnowaniem, choć w głowie jawił się plan inny, bardziej przebiegły, a przy tym okrutny. Skinęła głową na propozycję, niemo godząc się na jej założenie i jęła zdejmować własne ubranie wierzchnie, które, w porównaniu do alchemiczki, na ziemię rzuciła odrobinę niedbale. Za pomocą zaklęcia przytwierdziła tkaniny do podłoża, tak, by nikt, kto nie był nią samą, nie mógł ich podnieść. Nie zamierzała ryzykować. W okolicy pałętać się mogli przeróżni dowcipnisie, a Chang zamierzała powrócić do domu w stanie, w którym tego ranka przyszło jej go opuścić. Nie w pełnym zażenowania negliżu.
- A zatem na trzy - zapowiedziała oficjalnie i razem ze złotowłosą podeszła do klifu. Woda czająca się przy linii brzegowej wyglądała okropnie. Głęboko, dość spokojnie, ale wciąż okropnie. Oby dno nie skrywało przykrytych przez lekkie fale kamieni, na których rozbiją czaszki - lecz i ta perspektywa wydawała się tchnąć w nią życie poddenerwowania, niepewności. Lubiła to uczucie. - Raz, dwa... Trzy! - I gdy Frances ślepo usłuchała, gdy skoczyła ze stromej krawędzi wprost w objęcia spoczywającego pod nimi morza, Wren na ziemi stała dalej. Patrzyła jak wątła blondynka spada w otchłań. Jak rozbija swoją formą taflę i zanurza się pod wodą. Nie była martwa - widziała to wyraźnie, musiała rozpocząć poszukiwania. Poszukiwania Wren lub ukrytego w mule skarbu, co do tego miała wciąż pewne wątpliwości. Czarownica przechyliła głowę, wydając z siebie dość beztroskie westchnienie, i w końcu wskoczyła za nią. Niech się dzieje wola Merlina.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Delikatny uśmiech ponownie zamajaczył na ustach panny Burroughs. Powoli rozpoczynała nabierać pewności siebie oraz poczucia własnej wartości. Miłym był fakt, że ktoś te starania zauważał i zdawać by się mogło, że chciał dorzucić do nich swoje trzy grosze. Gdzieś z tyłu głowy czuła, że potrzebowała podobnych słów, jakie jeszcze przed chwilą opuściły usta panny Chang. Alchemiczka posiadała to szczęście, że w ostatnim czasie udało jej się zacieśnić więzi z kilkoma osobami, które, świadomie bądź też nie, zdawały się wspierać ją na drodze nowego życia. Jej życia, pozbawionego przykrego cienia rodziny, obowiązków zrzucanych na jej barki oraz wiecznego podkopywania pasji, inteligencji oraz zdolności.
Sheridana, przynajmniej na razie, w tym gronie nie było. Po ostatnim, fatalnym w skutkach spacerze ich kontakt zdawał się być sporadyczny. Frances nie miała pojęcia o jego planach, uznała więc, że najzwyczajniej jego sympatia do jej osoby uległa zakończeniu. Proste, odrobinę nieprzyjemne, lecz logiczne wyjaśnienie ostatniej ciszy, dodatkowo popieranie słowami, jakie usłyszała od Drew. Powoli obojętniała, skupiając się na pracy, prowadzonych badaniach i eksperymentach oraz rozpoczętym niedawno terminowaniu u odrobinę dziwnego, lecz znacznie od niej zdolniejszego profesora eliksirów. Na pozostałe myśli starała się nie mieć czasu, w pewien sposób godząc się z wizją samotnej przyszłości. W końcu… nauka wymaga poświęceń, czyż nie?
Ciepły, odrobinę przepraszający uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Jesteś kobietą urodziwą, nie sposób jednak nie zauważyć zmęczenia oraz utraty wagi. Wiesz, że to prawda. - Delikatnie wzruszyła wątłymi ramionami, lecz jej spojrzenie nie było delikatne. W szaroniebieskich tęczówkach odbijała się pewność, dotycząca słów jakie padły z jej ust. Nie była dobrym obserwatorem, bardzo często przeinaczając rzeczywistość pod swoje dyktando, by pasowały do ustalonej przez nią rzeczywistości. Zmiany we Wren nie umknęły jednak jej spojrzeniu. W ostatnich tygodniach panna Chang stała się dla eterycznej alchemiczki kimś, pochodzącym z bliższego otoczenia. Wspólne przygody oraz długie rozmowy zdawały się zacieśnić więzi, jakie je łączyły.
Za przykładem panny Chang zabezpieczyła złożone w kosteczkę ubrania odpowiednim zaklęciem. Co prawda mogłaby zwyczajnie teleportować się do swojego niewielkiego domu w razie braku odzienia po powrocie, nie chciała jednak stracić nowej sukienki. Materiał kosztował kilka galeonów i pana Burroughs była pewna, że w nadchodzących dniach nie będzie w stanie sobie pozwolić na kolejny, podobny zakup.
Stała na krawędzi klifu, szaroniebieskim spojrzeniem lustrując znajdującą się pod nimi wodę. Bała się. Wiele cząsteczek jej ciała chciało cofnąć się. Wrócić do koszyczka znajdującego się w rozsądnej odległości od zbocza i zawinąć w ciepły pled, jaki ze sobą przyniosła. W zasadzie całe życie Frances można było przyrównać do tej sytuacji. Czując zagrożenie zawijała ogon pod siebie uciekając w bezpieczne miejsce, posiadając jedynie odrobinę odwagi do naukowych badań powiązanych z tworzeniem mikstur. Kto wie, może to wydarzenie będzie jednym z tych, które tchnie w nią odwagę? Nie wiedziała.
Gdy odliczanie dobiegło końca zmusiła mięśnie do współpracy. Gładko, z charakterystyczną dla niej gracją w ruchach, panna Burroughs odbiła się się od krawędzi klifu by z dłońmi nad głową opaść w kierunku morza. Podczas krótkiego lotu strach ustąpił miejsca ekscytacji, uczucie powolnego spadania było przyjemne, zaskakująco lekkie. Przed spotkaniem się z taflą wody Frances wzięła głęboki wdech, by z pełnymi płucami powietrza zginąć między falami. Ostrożnie otworzyła szaroniebieskie oczy, by rozejrzeć się po tym, co ją otaczało. Nie widziała Wren, co wzbudziło w niej zaniepokojenie. Po za tym czuła się, jakby skok z klifu był swego rodzaju przeniesieniem się do innej, mistycznej krainy. Eteryczna alchemiczka rozpoczęła płynąć. Powoli, rozglądając się po otoczeniu, kierowała się w stronę brzegu by sprawdzić, co stało się z jej towarzyszką.
Sheridana, przynajmniej na razie, w tym gronie nie było. Po ostatnim, fatalnym w skutkach spacerze ich kontakt zdawał się być sporadyczny. Frances nie miała pojęcia o jego planach, uznała więc, że najzwyczajniej jego sympatia do jej osoby uległa zakończeniu. Proste, odrobinę nieprzyjemne, lecz logiczne wyjaśnienie ostatniej ciszy, dodatkowo popieranie słowami, jakie usłyszała od Drew. Powoli obojętniała, skupiając się na pracy, prowadzonych badaniach i eksperymentach oraz rozpoczętym niedawno terminowaniu u odrobinę dziwnego, lecz znacznie od niej zdolniejszego profesora eliksirów. Na pozostałe myśli starała się nie mieć czasu, w pewien sposób godząc się z wizją samotnej przyszłości. W końcu… nauka wymaga poświęceń, czyż nie?
Ciepły, odrobinę przepraszający uśmiech pojawił się na jej ustach.
- Jesteś kobietą urodziwą, nie sposób jednak nie zauważyć zmęczenia oraz utraty wagi. Wiesz, że to prawda. - Delikatnie wzruszyła wątłymi ramionami, lecz jej spojrzenie nie było delikatne. W szaroniebieskich tęczówkach odbijała się pewność, dotycząca słów jakie padły z jej ust. Nie była dobrym obserwatorem, bardzo często przeinaczając rzeczywistość pod swoje dyktando, by pasowały do ustalonej przez nią rzeczywistości. Zmiany we Wren nie umknęły jednak jej spojrzeniu. W ostatnich tygodniach panna Chang stała się dla eterycznej alchemiczki kimś, pochodzącym z bliższego otoczenia. Wspólne przygody oraz długie rozmowy zdawały się zacieśnić więzi, jakie je łączyły.
Za przykładem panny Chang zabezpieczyła złożone w kosteczkę ubrania odpowiednim zaklęciem. Co prawda mogłaby zwyczajnie teleportować się do swojego niewielkiego domu w razie braku odzienia po powrocie, nie chciała jednak stracić nowej sukienki. Materiał kosztował kilka galeonów i pana Burroughs była pewna, że w nadchodzących dniach nie będzie w stanie sobie pozwolić na kolejny, podobny zakup.
Stała na krawędzi klifu, szaroniebieskim spojrzeniem lustrując znajdującą się pod nimi wodę. Bała się. Wiele cząsteczek jej ciała chciało cofnąć się. Wrócić do koszyczka znajdującego się w rozsądnej odległości od zbocza i zawinąć w ciepły pled, jaki ze sobą przyniosła. W zasadzie całe życie Frances można było przyrównać do tej sytuacji. Czując zagrożenie zawijała ogon pod siebie uciekając w bezpieczne miejsce, posiadając jedynie odrobinę odwagi do naukowych badań powiązanych z tworzeniem mikstur. Kto wie, może to wydarzenie będzie jednym z tych, które tchnie w nią odwagę? Nie wiedziała.
Gdy odliczanie dobiegło końca zmusiła mięśnie do współpracy. Gładko, z charakterystyczną dla niej gracją w ruchach, panna Burroughs odbiła się się od krawędzi klifu by z dłońmi nad głową opaść w kierunku morza. Podczas krótkiego lotu strach ustąpił miejsca ekscytacji, uczucie powolnego spadania było przyjemne, zaskakująco lekkie. Przed spotkaniem się z taflą wody Frances wzięła głęboki wdech, by z pełnymi płucami powietrza zginąć między falami. Ostrożnie otworzyła szaroniebieskie oczy, by rozejrzeć się po tym, co ją otaczało. Nie widziała Wren, co wzbudziło w niej zaniepokojenie. Po za tym czuła się, jakby skok z klifu był swego rodzaju przeniesieniem się do innej, mistycznej krainy. Eteryczna alchemiczka rozpoczęła płynąć. Powoli, rozglądając się po otoczeniu, kierowała się w stronę brzegu by sprawdzić, co stało się z jej towarzyszką.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wyspa Achill
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia