Wejście do wieży
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wejście do wieży
Do wieży prowadzą solidne dębowe wrota skryte przed mugolami prostą iluzją; dla osób niemagicznych wieża jawi się jako olbrzymia sosna pnąca się aż do nieba. Czarodzieje widzą wieżę - tak wysoką, że jej dach ginie gdzieś w chmurach.
Do wnętrza może wejść każdy, obserwacje z tarasu widokowego pozostawiają niezapomniane wrażenia, równie cenna może okazać się wizyta w tutejszej bibliotece ukierunkowanej typowo pod astrologię. Większość komnat zamknięta jest jednak dla zwiedzających i obwarowana zakazami wstępu, a część nawet - objęta absolutną tajnością.
Do wnętrza może wejść każdy, obserwacje z tarasu widokowego pozostawiają niezapomniane wrażenia, równie cenna może okazać się wizyta w tutejszej bibliotece ukierunkowanej typowo pod astrologię. Większość komnat zamknięta jest jednak dla zwiedzających i obwarowana zakazami wstępu, a część nawet - objęta absolutną tajnością.
Nie udało mu się, nie marnował jednak czasu na rozmyślanie o porażce. Zebrał myśli raz jeszcze, tym razem starając się, by nie rozpierzchały się i nie uciekały w stronę jedynych bliskich osób, jakie miał, a które mogły być w niebezpieczeństwie. Misja pozostawała na pierwszym miejscu, nie było czasu do stracenia. Każda minuta zwłoki mogła kosztować kogoś życie. Wciąż celował w szalejącą, ciemną moc, która najwyraźniej opanowała Eir do stopnia, w którym nie mogła uwolnić się spod jej zdradliwego działania. Opróżnił umysł całkowicie, starając się nie dać rozkojarzyć dźwiękom nocy, dobiegającym zewsząd i wżerającym się w mózg. Ciężko było skupić się w pobliżu tak przytłaczającej mocy, ale musiał spróbować raz jeszcze, a jeśli zajdzie potrzeba - po raz kolejny i kolejny, tak długo, aż w końcu się uda. Porażka nie wchodziła w grę i tym razem wyjątkowo nie tylko dlatego, że nie spodobałoby się to Czarnemu Panu. Chodziło o wspomożenie swoich, a choć Vane nie przydałby się im w Azkabanie, to mógł przydać się tutaj. Byłoby jednak znacznie łatwiej, gdyby więcej uwagi poświęcił zgłębianiu tajników czarnej magii; to jedno wiedział na pewno. Miał zresztą wrażenie, że wydarzenia dzisiejszego wieczoru mogą zmienić kształt znanego im dotąd świata, taką miał zresztą nadzieję, choć ta słabła w tak bezpośrednim pobliżu chaotycznej mocy, której opanowanie wcale nie było takie proste, jak mogłoby się wydawać. Opróżnił umysł ze zbędnych myśli i trosk, by raz jeszcze podjąć próbę ujarzmienia destrukcyjnej siły, która drzemała w niepozornym krążku, wręczonym im przez samego Czarnego Pana. To nie dziwiło. Jeżeli ktokolwiek mógł bezkarnie manipulować taką mocą, to tylko on. Thomas pozostał cierpliwy, jak zresztą zawsze. Jedyny plus pustki, która wypełniała mu trzewia był właśnie taki, że większość niepowodzeń, które napotykał na swojej drodze, potrafił obejść i spróbować raz jeszcze, nawet jeżeli wiązałoby się to z próbowaniem w nieskończoność.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
The member 'Thomas Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Nie potrafiła myśleć o czymkolwiek innym. Wszystkie wspomnienia, jakie udało jej się odkopać, a których potężna, uwolniona z oków magia jeszcze nie zdołała porwać, umykały jej niczym puszczone na wiatr płatki kwiatów. Powoli, słonymi kroplami uciekała z niej siłą, z jaką tu przyszła, zdając sobie doskonale sprawę z powagi sytuacji. Kierowała się prostym „muszę” – rozkazem, który został jej przekazany w liście przez czarodzieja, którego nie znała, a którego sława wyprzedzała już o mile. Nie śmiałaby sprzeciwić się woli Tego, którego imię było zbyt straszne, by je wypowiedzieć. Mimo to, mimo jej mentalnego przygotowania i gotowości do działania, nie potrafiła przebrnąć nawet przez kruchą barierę szczęśliwego wspomnienia, które miało za zadanie obronić ją przed niszczycielską mocą anomalii. Czuła się słabsza – zdecydowanie bardziej psychicznie niż fizycznie. Tak dobre, tak jasne wspomnienia znacznie zbladły, pozostawiając ją ze smugami wizji, które teraz wydawały jej się wyrwane z koszmaru macierzyństwa. Zamiast śmiechu własnego dziecka słyszała jego płacz. Odrętwiający, paraliżujący ciało matki płacz. Znała go, nauczyła się do na pamięć w trakcie bezsennych nocy, kiedy jej syn doznawał bólu, którego ona jeszcze wtedy nie rozumiała. Bezradność i bezsilność po raz kolejny ogarnęły jej ciało. Jedyną kotwicą, jaka trzymała ją jeszcze w tym miejscu przy życiu, było noszone pod sercem życie. I nagle to uczucie zniknęło. Nastała cisza.
Zapomniała, że kiedy koszmar się zaczął, zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero teraz, słysząc dookoła siebie absolutną ciszę, a nie plątaninę syków, jęków i nieodgadnionych trzasków. Spojrzenie mimowolnie osiadło na Thomasie. Przez chwilę słyszała tylko swój i jego oddech. Błękitne tęczówki szybko odnalazły krążek.
Udało mu się.
– Gratulacje – szepnęła, od razu przełykając gorzką, przesiąkniętą dziwnym, elektryzującym smakiem ślinę. – Gratulacje, Thomas. Zdaje się, że jesteśmy gotowi. – mówiła dalej, teraz już nieco pewniej. Zamrugała kilkukrotnie, chcąc jak najszybciej dojść do siebie. – Wrócę do prosektorium, jeśli pozwolisz.
Po tych słowach okryła się ciaśniej swoją czarną peleryną, biorąc ostatni głęboki wdech. Kiedy była pewna, że jej serce już tak nie szaleje, a myśli odnalazły równowagę, teleportowała się wprost do miejsca, w którym zostawili jeden ze świstoklików-monet.
| zt
Zapomniała, że kiedy koszmar się zaczął, zamknęła oczy. Otworzyła je dopiero teraz, słysząc dookoła siebie absolutną ciszę, a nie plątaninę syków, jęków i nieodgadnionych trzasków. Spojrzenie mimowolnie osiadło na Thomasie. Przez chwilę słyszała tylko swój i jego oddech. Błękitne tęczówki szybko odnalazły krążek.
Udało mu się.
– Gratulacje – szepnęła, od razu przełykając gorzką, przesiąkniętą dziwnym, elektryzującym smakiem ślinę. – Gratulacje, Thomas. Zdaje się, że jesteśmy gotowi. – mówiła dalej, teraz już nieco pewniej. Zamrugała kilkukrotnie, chcąc jak najszybciej dojść do siebie. – Wrócę do prosektorium, jeśli pozwolisz.
Po tych słowach okryła się ciaśniej swoją czarną peleryną, biorąc ostatni głęboki wdech. Kiedy była pewna, że jej serce już tak nie szaleje, a myśli odnalazły równowagę, teleportowała się wprost do miejsca, w którym zostawili jeden ze świstoklików-monet.
| zt
Powiedz ty mi, kości biała,
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Kto cię więził w mrokach ciała,
Kto swój los na tobie wspierał,
Kiedy żył i jak umierał?
Udało się. Nacisk na klatkę piersiową zelżał, a oślizgłe macki czarnej, bezdennej otchłani mocy, która wcześniej zdawała się wlewać do jego serca i duszy i otulać je przejmującym zimnem, wycofała się. Gdy tylko poczuł, że z czymkolwiek mieli do czynienia, zdołało się wycofać, podniósł wzrok na towarzyszkę, by sprawdzić, czy najgorsze minęło. Niesmak pozostał, jakby moc odcisnęła na nich trwale swoje piętno, ale poczuł ulgę, że już po wszystkim. Czy aby jednak na pewno? Najtrudniejsza część zadania mogła dopiero na nich czekać. Nie wiedzieli, w jakim stanie wrócą śmierciożercy, czy im się uda. Z dwojga złego wolałby już chyba raz jeszcze podjąć próbę uspokajania rozszalałej mocy, niż być teraz zmuszonym czekać na nieznane. Ciężko było przewidzieć, jak potoczy się reszta wieczoru, a choć w dalszym ciągu pełen cierpliwości i opanowania, nawet Thomas wolałby, aby było już po wszystkim. Przyglądał się Eir badawczo, czy aby na pewno wróciła do siebie. Musieli być pewni, że będzie na tyle silna, by wrócić do Munga i tam oczekiwać jednej z ewakuujących się grup.
Skinął głową, ograniczając słowa do niezbędnego minimum.
— Powodzenia — odparł, nim zdążyła rozpłynąć się w powietrzu z cichym pyknięciem. Vane rozejrzał się wokół, nie tracąc czujności. Nie zapowiadało się, aby ktokolwiek miał się pojawić, ale napięcie wisiało w powietrzu i osiadało mu na płaszczu, było namacalne jak różdżka, którą ściskał w ręku. Jego myśli mimowolnie poszybowały do wydarzeń sprzed kilku minut, oscylowały wokół tematu tego wspomnienia, które zadziałało, jak przyciągane magnesem. Nie chciał sobie jednak na to pozwalać, nie mógł być teraz rozkojarzony. Zamknął to w sobie na cztery spusty. Nieco szczelniej owinął się płaszczem, pozostając w pogotowiu i obserwując drobny krążek, tak niepozorny wśród trawy. Nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu tu spędzić i czy właściwie ktokolwiek dotrze tu przy pomocy tego punktu. Stan podwyższonej gotowości do działania zdawał się wrzeć mu w żyłach, co było mu uczuciem jak dotąd obcym, pobudzającym. Pozostawało mieć nadzieję, że reszta nocy upłynie bez komplikacji, ale jego pobożne życzenia bardzo rzadko miały tendencję do ziszczania się. A zatem czekał.
Skinął głową, ograniczając słowa do niezbędnego minimum.
— Powodzenia — odparł, nim zdążyła rozpłynąć się w powietrzu z cichym pyknięciem. Vane rozejrzał się wokół, nie tracąc czujności. Nie zapowiadało się, aby ktokolwiek miał się pojawić, ale napięcie wisiało w powietrzu i osiadało mu na płaszczu, było namacalne jak różdżka, którą ściskał w ręku. Jego myśli mimowolnie poszybowały do wydarzeń sprzed kilku minut, oscylowały wokół tematu tego wspomnienia, które zadziałało, jak przyciągane magnesem. Nie chciał sobie jednak na to pozwalać, nie mógł być teraz rozkojarzony. Zamknął to w sobie na cztery spusty. Nieco szczelniej owinął się płaszczem, pozostając w pogotowiu i obserwując drobny krążek, tak niepozorny wśród trawy. Nie wiedział, ile czasu przyjdzie mu tu spędzić i czy właściwie ktokolwiek dotrze tu przy pomocy tego punktu. Stan podwyższonej gotowości do działania zdawał się wrzeć mu w żyłach, co było mu uczuciem jak dotąd obcym, pobudzającym. Pozostawało mieć nadzieję, że reszta nocy upłynie bez komplikacji, ale jego pobożne życzenia bardzo rzadko miały tendencję do ziszczania się. A zatem czekał.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Oczekiwanie na członków misji wybierającej się do Azkabanu okazało się dosyć długie, zdążyła zapaść noc. Urozmaiciła ją tylko wizyta znajomej sowy Czarnego Pana, która dostarczyła lakoniczną notatkę z dalszymi poleceniami. Wreszcie jednak powietrze zadrgało, zrobiło się duszno, następnie zimno, a ciemność jakby się pogłębiła. Wtedy wraz z hukiem pojawiło się oślepiające światło podobne do błyskawicy, która jednak została na niebie nieco dłużej. Wyglądała jak rozdarcie, z którego po chwili zaczęła sączyć się ciemna mgła materializująca się w osobę, człowieka. Zaraz za nią wypadł, już całkiem dosłownie, kolejny człowiek i zwalił ciężko na ziemię.
Morgotha obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział nocne niebo. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył. I jednocześnie się dusił. Choroba, którą chwilowo ukoił eliksir znowu dała o sobie znać, coraz trudniej złapać mu było oddech.
Tuż obok coś się poruszyło.
Thomas widział, jak Yaxley zaczyna się dusić. Dostrzegał także drugą osobę, która wyleciała z rozdarcia. Była to kobieta z połamanymi obiema rękami, które zgięły się w miejscach, w których z pewnością nie było stawów. Jej oczy, zarówno białka jak i tęczówki były całe czarne. Jej twarz była blada. Ze świeżej rany na czole sączyła się krew. Podniosła się na nogi i natychmiast rzuciła na Morgotha. Próbowała go ugryźć. Pozbawiona jednak władzy w rękach miała problem z trafieniem w szyję Yaxleya, którą upatrzyła sobie jako cel. Na sobie miała więzienne ubrania.
| ST wyrwania się wynosi 10, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Thomas może pomóc Morgothowi, wtedy wasze wyniki sumują się. W przypadku niepowodzenia, kobieta zada obrażenia w wysokości 5 jako obrażenia cięte.
W przypadku sukcesu, kobieta podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 20, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Morgoth ma coraz większe problemy ze złapaniem oddechu, każda tura odbiera mu 5 punktów żywotności w ramach podduszania.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Morgotha wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności: 34/170; Kara: -60
stłuczenia - bok, plecy (-34);
cm (-60);
psychiczne (-35);
migrena (-2),
osłabienie (-5),
atak ondyny (-0)
Morgotha obudziło uderzenie o ziemię. Ostatnim, co pamiętał był wciągający wir w Azkabanie spowodowany anomalią. Teraz zaś nad sobą widział nocne niebo. Panowała cisza i spokój, powietrze, choć chłodne, nie było przesączone przenikliwym zimnem więzienia, w którym był chwilę wcześniej. Ból całego ciała oznaczać mógł tylko jedno - żył. I jednocześnie się dusił. Choroba, którą chwilowo ukoił eliksir znowu dała o sobie znać, coraz trudniej złapać mu było oddech.
Tuż obok coś się poruszyło.
Thomas widział, jak Yaxley zaczyna się dusić. Dostrzegał także drugą osobę, która wyleciała z rozdarcia. Była to kobieta z połamanymi obiema rękami, które zgięły się w miejscach, w których z pewnością nie było stawów. Jej oczy, zarówno białka jak i tęczówki były całe czarne. Jej twarz była blada. Ze świeżej rany na czole sączyła się krew. Podniosła się na nogi i natychmiast rzuciła na Morgotha. Próbowała go ugryźć. Pozbawiona jednak władzy w rękach miała problem z trafieniem w szyję Yaxleya, którą upatrzyła sobie jako cel. Na sobie miała więzienne ubrania.
| ST wyrwania się wynosi 10, do rzutu doliczana jest podwojona statystyka sprawności. Thomas może pomóc Morgothowi, wtedy wasze wyniki sumują się. W przypadku niepowodzenia, kobieta zada obrażenia w wysokości 5 jako obrażenia cięte.
W przypadku sukcesu, kobieta podejmie próbę ataku ponownie. Jego uniknięcie wynosi 20, a do rzutu doliczana jest podwojona statystyka zwinności.
Morgoth ma coraz większe problemy ze złapaniem oddechu, każda tura odbiera mu 5 punktów żywotności w ramach podduszania.
Świstoklik przeniesie was tutaj.
Żywotność Morgotha wraz z obrażeniami znajduje się poniżej.
Na odpis macie 48 godzin.
Każde z was ma tyle samo czasu na odpis w trakcie trwania wątku.
Punkty żywotności: 34/170; Kara: -60
stłuczenia - bok, plecy (-34);
cm (-60);
psychiczne (-35);
migrena (-2),
osłabienie (-5),
atak ondyny (-0)
Frustracja. Wzbierała w nim frustracja spowodowana już nie tym, że znajdował się w Azkabanie, ale dlatego, że choroba znów zaczęła brać górę nad jego ciałem i kontrola została mu odebrana na rzecz cięższego oddychania i próby jakiegokolwiek ratunku z pogarszającej się nieustannie sytuacji. Nie istniał lek, który byłby go w stanie teraz odratować, a szczerze wątpił, że ktokolwiek z zebranych posiadał zdolność magii uzdrowicielskiej. Chociaż ten jeden raz pomyślał o Averym, który postanowił zakończyć swoje życie, wieszając się. Morgoth wiele razy był już bliski tego samego uczucia i wydało mu się to ironiczne - jeden ze Śmierciożerców pragnął tak zginąć i w ten sposób zakończył swe istnienie, drugi natomiast chciał się wydostać. Jeden uzdrowiciel, drugi prawie że dziecko. Yaxley doskonale zdawał sobie sprawę, że to na jego kuzynie, Lupusie zostanie głównie oparte zadanie odratowania pozostałości każdego z uczestników wyprawy do Azkabanu. Na jego barki spadło brzemię niemożliwe do udźwignięcia, lecz animag wiedział, że Black mu sprosta. Był zdolnym czarodziejem, a praca w ciężkich warunkach nie była dla niego pierwszyzną. Miał jednak nadzieję, że dotrze do niego nim będzie za późno. To było surrealistyczne - myślenie o tym, co było dalej, chociaż wciąż znajdowali się w sali otoczonej przez dementorów i wydawać by się mogło, że nic nie będzie w stanie ich stamtąd wyrwać. W tym samym momencie, w którym ogarnęła go słabość po rzuconym zaklęciu, do pomieszczeń wdarła się woda zalewając wszystko na swej drodze. Jego również zwaliła z nóg; był zbyt słaby by utrzymać równowagę, a prąd zbyt silny, by nawet u szczytu sił był w stanie mu się przeciwstawić. Kątem oka Morgoth dostrzegł, że ściana wody odrzuciła dementorów, dając im chwilę na odetchnięcie. Przed śmiercią? Świat jakby się zatrzymał na jedno uderzenie serca i Yaxley naprawdę sądził, że to koniec, a ciśnienie wywołane przez falę, zgniecie ich i pogrzebie na dnie więzienia wraz z Bennettem. I tak też było. Całe jego ciało nagle zaczęło ważyć setki razy więcej niż wcześniej ciągnąc go w dół, w sam środek wiru. Mógł nie tylko wyczuć, ale też zobaczyć magię... Oślepiała. Biała jak w dzień wdzierała się do jego ciała, powodując wolne spalanie. I chociaż czuł rozchodzące się płomienie, nie dostrzegał ich, ale one tam były! Do tego coś rozrywało go od środka. Mroczny znak płonął i zanim zdołał krzyknąć, rozpłynął się w obłoku czarnej mgły, która go pochłonęła, a którą później wessał wir.
Nie wiedział, co się działo. Nie wiedział, gdzie był. Pamiętał tylko ból i szum dokoła spowodowany falami, które... Nie pamiętał. Spróbował nabrać powietrza, ale zdał sobie sprawę, że leżał na ziemi, z którą musiał dotkliwie się zderzyć. Jak się tu znalazł, skoro... Dość szybko przed oczami stanął mu przerażający wir w Azkabanie i wszystko do niego wróciło. Wypuścił powietrze, pozwalając sobie na uśmiech, chociaż zaraz ten zamienił się w syk. Całe ciało go bolało i nie wiedział czy był w jednym kawałku. Nie miało to znaczenia. Nie w momencie, w którym zdał sobie sprawę, że żył! Obrócił się z trudem na plecy, patrząc prosto w rozświetlone przez gwiazdy niebo. Dokoła panowała cisza. Tak odmienna od tego, z czym miał do czynienia jeszcze chwilę temu. A może całe godziny? Nie wiedział. Gdy zawiał zimny, nocny wiatr, wróciła również i ona. Ondyna zwęziła mu płuca boleśnie w tym samym momencie, w którym obok coś się poruszyło. Z trudem próbował się podnieść, jednak oddech skutecznie mu to uniemożliwiał, ale nie miał czasu nawet i na uspokojenie się. Znajomy zapach więzienia doszedł jego nosa i po chwili coś nim szarpnęło, a przed sobą zobaczył oszalałą kobietę. Musiał się jej wyrwać, chociaż nie było to takie proste. To był zbyt beznadziejny sposób na śmierć. Nie po tym wszystkim. Nie teraz i nie tutaj.
Nie wiedział, co się działo. Nie wiedział, gdzie był. Pamiętał tylko ból i szum dokoła spowodowany falami, które... Nie pamiętał. Spróbował nabrać powietrza, ale zdał sobie sprawę, że leżał na ziemi, z którą musiał dotkliwie się zderzyć. Jak się tu znalazł, skoro... Dość szybko przed oczami stanął mu przerażający wir w Azkabanie i wszystko do niego wróciło. Wypuścił powietrze, pozwalając sobie na uśmiech, chociaż zaraz ten zamienił się w syk. Całe ciało go bolało i nie wiedział czy był w jednym kawałku. Nie miało to znaczenia. Nie w momencie, w którym zdał sobie sprawę, że żył! Obrócił się z trudem na plecy, patrząc prosto w rozświetlone przez gwiazdy niebo. Dokoła panowała cisza. Tak odmienna od tego, z czym miał do czynienia jeszcze chwilę temu. A może całe godziny? Nie wiedział. Gdy zawiał zimny, nocny wiatr, wróciła również i ona. Ondyna zwęziła mu płuca boleśnie w tym samym momencie, w którym obok coś się poruszyło. Z trudem próbował się podnieść, jednak oddech skutecznie mu to uniemożliwiał, ale nie miał czasu nawet i na uspokojenie się. Znajomy zapach więzienia doszedł jego nosa i po chwili coś nim szarpnęło, a przed sobą zobaczył oszalałą kobietę. Musiał się jej wyrwać, chociaż nie było to takie proste. To był zbyt beznadziejny sposób na śmierć. Nie po tym wszystkim. Nie teraz i nie tutaj.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Noc zdawała się dłużyć w nieskończoność. Vane skazany na oczekiwanie, nie odczuwał tego jednak drastycznie. Nie niecierpliwił się, wypatrywał wszelkich zmian, ale i potencjalnych świadków, których dla dobra sprawy lepiej byłoby, gdyby było jak najmniej. Starał się całkowicie opróżnić umysł, by nie pozwolić sobie na rozbiegane w leniwym amoku myśli. Zadanie do wykonania było priorytetem, a jeśli ktokolwiek się tu zjawi, będzie w tak fatalnym stanie, w jakim tylko mógłby być, zakładając, że przeszedł przez Azkaban. Przydać miał się zatem każdy przejaw rozsądku, niezmąconego zbędnymi myślami. Thomas skrył się w cieniu wieży i nie ruszał stamtąd; miał dobry widok na niewielkie połacie terenu, gdzie spodziewał się ujrzeć ewentualnego członka ekipy ratunkowej.
Czas mijał, robiło się chłodno, ale Vane nie pozwalał sobie na ani chwilę wytchnienia. Przywodził na myśl posąg, nieruchomy, z lodowatym spojrzeniem utkwionym w jednym punkcie, zupełnie jakby popadł w stan katatonii. Tak naprawdę był od niego jednak daleki, zatem gdy usłyszał szelest ptasich skrzydeł, jego głowa odwróciła się gwałtownie w stronę, z której go dobiegł. Prospero przysiadł na przedramieniu mężczyzny, a on odwiązał list przywiązany do nóżki zwierzęcia. Przeczytawszy go, zniszczył machnięciem różdżki i odesłał Prospero do domu. A zatem to już, lada chwila... Okazało się jednak, że wcale nie aż taka chwila. Thomas stracił całkowicie poczucie czasu, gdy z odrętwienia wyrwało go przeświadczenie, że coś jest nie tak. Powietrze zgęstniało, jakby coś wywołało w przestrzeni poruszenie. Zmrużył oczy, gdy błysk światła rozdarł ciemność. Starał się nie patrzeć w jego centrum, by nie dać się oślepić. Coś huknęło o ziemię, ale w półmroku, nim światło zgasło, zdążył zauważyć, że sylwetki był dwie. Nie tak miało być. Zbliżył się w kilku długich krokach, by dostrzec, jak przedziwnie zniekształcona postać rzuca się chyba na Yaxleya. Nie miało znaczenia zresztą, kto to był; liczyło się to, że potrzebował natychmiastowej pomocy, bo Vane mógłby przysiąc, że mężczyzna się dusi. Resztką sił odepchnął od siebie groteskową postać kobiety, która wyglądała, jakby postradała rozum. Jej więzienny uniform zdradzał, że tak było pewnie w istocie; nie było jednak czasu na to, by kontemplować przykry los, który ją spotkał, Thomasowi zresztą nawet mniej, niż obojętny. Morgoth wyrwał się, ale napastniczka wcale nie zamierzała odpuszczać, prowadzona sobie tylko znanym szałem, wyzierającym z czarnych, martwych oczu. Dlatego Vane pokonał resztę dzielącego ich dystansu i złapał ją za tył łachmanów, które na sobie miała i postarał się ją odciągnąć, byle jak najdalej od Yaxleya, a preferowanie na tyle mocno, żeby przewróciła się na ziemię i by miał czas wycelować w nią potem różdżką. Desperacja, której spazmy wstrząsały jej ciałem, czyniły ją absurdalnie silną, mimo połamanych rąk. Śmierciożerca natomiast nie wyglądał dobrze; właściwie wyglądał fatalnie i nie trzeba było znać się na magii leczniczej by pojąć, że potrzebował uzdrowiciela i to natychmiast. Oczywiście wszystko byłoby zbyt piękne, gdyby bez komplikacji udało się go tam dostarczyć; w końcu ciężko było się spodziewać, że przygarnie sobie z Azkabanu taką pamiątkę.
Czas mijał, robiło się chłodno, ale Vane nie pozwalał sobie na ani chwilę wytchnienia. Przywodził na myśl posąg, nieruchomy, z lodowatym spojrzeniem utkwionym w jednym punkcie, zupełnie jakby popadł w stan katatonii. Tak naprawdę był od niego jednak daleki, zatem gdy usłyszał szelest ptasich skrzydeł, jego głowa odwróciła się gwałtownie w stronę, z której go dobiegł. Prospero przysiadł na przedramieniu mężczyzny, a on odwiązał list przywiązany do nóżki zwierzęcia. Przeczytawszy go, zniszczył machnięciem różdżki i odesłał Prospero do domu. A zatem to już, lada chwila... Okazało się jednak, że wcale nie aż taka chwila. Thomas stracił całkowicie poczucie czasu, gdy z odrętwienia wyrwało go przeświadczenie, że coś jest nie tak. Powietrze zgęstniało, jakby coś wywołało w przestrzeni poruszenie. Zmrużył oczy, gdy błysk światła rozdarł ciemność. Starał się nie patrzeć w jego centrum, by nie dać się oślepić. Coś huknęło o ziemię, ale w półmroku, nim światło zgasło, zdążył zauważyć, że sylwetki był dwie. Nie tak miało być. Zbliżył się w kilku długich krokach, by dostrzec, jak przedziwnie zniekształcona postać rzuca się chyba na Yaxleya. Nie miało znaczenia zresztą, kto to był; liczyło się to, że potrzebował natychmiastowej pomocy, bo Vane mógłby przysiąc, że mężczyzna się dusi. Resztką sił odepchnął od siebie groteskową postać kobiety, która wyglądała, jakby postradała rozum. Jej więzienny uniform zdradzał, że tak było pewnie w istocie; nie było jednak czasu na to, by kontemplować przykry los, który ją spotkał, Thomasowi zresztą nawet mniej, niż obojętny. Morgoth wyrwał się, ale napastniczka wcale nie zamierzała odpuszczać, prowadzona sobie tylko znanym szałem, wyzierającym z czarnych, martwych oczu. Dlatego Vane pokonał resztę dzielącego ich dystansu i złapał ją za tył łachmanów, które na sobie miała i postarał się ją odciągnąć, byle jak najdalej od Yaxleya, a preferowanie na tyle mocno, żeby przewróciła się na ziemię i by miał czas wycelować w nią potem różdżką. Desperacja, której spazmy wstrząsały jej ciałem, czyniły ją absurdalnie silną, mimo połamanych rąk. Śmierciożerca natomiast nie wyglądał dobrze; właściwie wyglądał fatalnie i nie trzeba było znać się na magii leczniczej by pojąć, że potrzebował uzdrowiciela i to natychmiast. Oczywiście wszystko byłoby zbyt piękne, gdyby bez komplikacji udało się go tam dostarczyć; w końcu ciężko było się spodziewać, że przygarnie sobie z Azkabanu taką pamiątkę.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
The member 'Thomas Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 72
'k100' : 72
To wszystko wydało się być odmiennym stanem umysłu. Innym życiem. Życiem kogoś innego. Wspomnienia z życia przed wybraniem się do Azkabanu były jak dawno zapomniany sen, który wydawał się być równocześnie rzeczywisty, ale też ukryty za grubą warstwą mgły. Przebywając w więzieniu, traciło się poczucie czasu i realności. W końcu istnienie jakiegokolwiek świata poza jego murami było surrealistyczne. Świadomość, że ktoś w tej chwili spokojnie spał, gdy oni przedzierali się przez słabości własnego umysłu, starając się nie zwariować. Morgoth cieszył się z faktu, że nauczył się umiejętności zmiany ludzkiej postaci w zwierzęcą, bo dało mu to trochę więcej czasu niż się spodziewał. Siły witalne opuszczały jego towarzyszy tak szybko, że cudem, że dotarli aż do końca. Sam pod koniec wątpił już w to czy uda mu się opuścić więzienie, a aura panująca w podziemnych komnatach napawała jedynie rezygnacją. Nawet gdy płonął, a jego czaszkę rozsadzało niewiarygodne ciśnienie, wiedział, że to mógł być jego koniec. Każda chwila, każda sekunda dłużej była niczym wyszarpnięcie się nadziei i zapadanie coraz głębiej w nicość. Gdy ocknął się na ziemi, owiewany nocnym powietrzem, nie czuł już bólu na przedramieniu - mroczny znak się uspokoił i nie trawił się żywym ogniem. Mimo wszystko ból całej reszty ciała boleśnie doskwierała, jednak zagłuszana narastającymi problemami z oddychaniem przeszła na drugi plan. Yaxley nie mógł wypowiedzieć słowa, ale udało mu się odepchnąć więźniarkę, równocześnie wyswobadzając się z jej okropnego uścisku. Odsunął się na niewielką odległość, tracąc ponownie siły i upadając na trawę, zauważył mglistą sylwetkę. To chyba był mężczyzna. Morgoth nie dostrzegł jego twarzy, wciąż starając się złapać oddech, a przy okazji odsunąć się na tyle od szarpiącej się w konwulsjach kobiety na ile mógł. Na szczęście Riddle dotrzymał obietnicy i Śmierciożerca wylądował na miejscu, gdzie czekał na niego Rycerz Walpurgii. Nie znał jego imienia, nie wiedział, kim jest, ale to niewątpliwie miało spowodować, że ich szeregi nie będą wciąż sobie tak obce jak wcześniej. Świadomość mocy, która pomogła im przetrwać najmniej przyjazne człowiekowi środowisko na ziemi, również powinna dać im do myślenia. Jednak na to wszystko miał przyjść jeszcze czas - Morgoth właśnie go tracił, dlatego z ulgą przyjął gwałtowne oderwanie od siebie więźniarki i zaraz spojrzeniem zaczął szukać przedmiotu, który miał go stąd zabrać. Trzymając się za gardło, łapczywie chwytał powietrze ostatkiem sił. Świstoklik leżał tuż obok... Yaxley przemieścił się w jego stronę z pomocą Vane'a i wspólnie złapali za przedmiot, dając się porwać teleportacji i zostawiając za sobą więźniarkę. Morgoth wraz z charakterystycznym szarpnięciem poczuł jak każdy dech stawał się trudniejszy, a w głowie mu szumiało jakby zaraz miał stracić przytomność. Ale już był poza Azkabanem. A teraz miało go przenieść do Lupusa? Oby. Wspomnienie kuzyna sprawiło, że poczuł się odrobinę lepiej. Odrobinę.
|zt
|zt
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kimkolwiek lub czymkolwiek była kobieta, udało mu się ją sprawnym szarpnięciem odkleić od Yaxleya tak, by padła na ziemię. Nie tak łatwo było jej wstać; w szaleńczych drgawkach próbowała poderwać się z podłoża i Vane był nawet bardziej niż pewny, że w końcu jej się ta sztuka uda. W jej oczach był tylko obłęd, martwe zacięcie, jakby napędzana była albo jakąś złą siłą, albo szaleństwem w najczystszej postaci. Thomas nie miał pojęcia, co ją spotkało, ale skoro nawet mimo połamanych groteskowo rąk, nie była skłonna odpuścić Śmierciożercy, wszystkie znaki na niebie i ziemi podpowiadały, że jest jej już wszystko jedno, a jej człowieczeństwo już dawno uległo unicestwieniu. Tak naprawdę niezbyt go to teraz obchodziło. Teraz, albo w ogóle. Nie była jedną z nich, a pochylanie się nad cierpieniem postronnych nie wchodziło w rachubę. Nie było czasu, żeby ją unieszkodliwiać, miał zresztą wrażenie, że w takim stanie i tak nie dojdzie daleko. Jeśli cokolwiek mogło go niepokoić, to to, że ktoś się tu na nią natknie i napyta sobie tym biedy. Nikt nie powinien się jednak łudzić, że wizyta śmierciożerców w Azkabanie przejdzie bez echa. Na pewno wypłynie to do opinii publicznej, a wtedy i takie indywidua jak owa kobieta nie będą tajemnicą.
Wszystko sprowadzało się do tego, że Morgoth się dusił, a Vane choćby chciał, to nie byłby w stanie mu w żaden sposób pomóc. Od tego był jednak świstoklik i należało z niego jak najszybciej skorzystać. Nie było czasu, żeby zapytać co się tam działo, nawet jeśli kierowany naukową ciekawością, był tym wysoce zainteresowany. Ponadto duszący się mężczyzna raczej zbyt wiele by mu w tej kwestii pewnie nie opowiedział. Podtrzymując swój pogląd na temat tego, że na rozmowy i wyciąganie wniosków przyjdzie czas później, złapał za świstoklik upewniwszy się, że ranny nie został w tyle; w końcu z ich powodu cała ta misja została wcielona w życie i Vane ręczył swoim, że go dostarczy uzdrowicielowi. Charakterystyczne szarpnięcie w okolicy pępka oderwało go od ziemi, z daleka od wieży astrologów.
Wszystko sprowadzało się do tego, że Morgoth się dusił, a Vane choćby chciał, to nie byłby w stanie mu w żaden sposób pomóc. Od tego był jednak świstoklik i należało z niego jak najszybciej skorzystać. Nie było czasu, żeby zapytać co się tam działo, nawet jeśli kierowany naukową ciekawością, był tym wysoce zainteresowany. Ponadto duszący się mężczyzna raczej zbyt wiele by mu w tej kwestii pewnie nie opowiedział. Podtrzymując swój pogląd na temat tego, że na rozmowy i wyciąganie wniosków przyjdzie czas później, złapał za świstoklik upewniwszy się, że ranny nie został w tyle; w końcu z ich powodu cała ta misja została wcielona w życie i Vane ręczył swoim, że go dostarczy uzdrowicielowi. Charakterystyczne szarpnięcie w okolicy pępka oderwało go od ziemi, z daleka od wieży astrologów.
- | z/t
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
| z sali planet
Została gwardzistą. Powinna być dumna z siebie, albo choć docenić własną siłę, którą udało jej się odznaczyć. A jednak wszystko to spowijały żywe obrazy, których doświadczyła podczas Próby. Ponure, okrutne, pełne bólu, smutku, żalu i wyrzeczeń. Poświęciła wszystko. Nie teraz. Nie jeszcze, ale postanowiła o tym, jaki będzie jej wybór. Nigdy nie wybierze przyjaciela, wybierze nieznajomego. Bowiem obiecała nieść pomoc tym, którzy nie byli nawet świadomi zagrożenia. Oddała małą szanse na własną rodzinę. Jednak… Skamader dokonał podobnych wyborów. Nigdy nie mogli być dla siebie najważniejsi. Nigdy nie mogli oddać za siebie życia. Nigdy nie mogli postawić własnych losów, ponad losy świata. Oddali dusze Zakonowi, zgodzili się walczyć do ostatniej kropli krwii. Jednak, czy nie mogli trwać obok siebie, wspierając się ze świadomością, że nigdy nie będą dla siebie pierwszymi? W jej postrzeganiu świata sądziła, że tak. Jednak tym razem nie zamierzała postanawiać za niego. Tym razem zamierzała zapytać go zdanie. A może nawet pozwolić mu całkowicie zdecydować.
Ruszyła w stronę Układu Słonecznego. Ostatnio czytane księgi z astronomii dawały jej poczucie, że ma mniej więcej jakieś pojęcie o tym co robi. Jednak srogo się pomyliła. Grawitacja podciągnęła je obie do góry. Uczucie pozbawionej władzy nad ciałem, dryfowania, nie było przyjemne.
Jeszcze gorszy był upadek, Nagły, niespodziewany, który przyniósł salwę bólu potężniejszą niż normalnie, dotykając uszkodzonych wcześniej części ciała. Lewa ręka zapiekła, rana otworzyła się trochę, krew zabarwiła bandaż, nie było tego jednak widać pod ciemną krótką nogą. Dźwignęła się na nogi podchodząc do Maxine.
- Szybko, zanim się ktoś zjawi. - powiedziała wyciągając w jej stronę dłoń i podciągając ją do góry, by zaraz ruszyć biegiem, ostatkiem sił przed budynek. Dopiero tam zatrzymała się na chwilę, czując jak ból i zmęczenie rozrywa całe jej ciało. Krople potu wyszły na czoło, zacisnęła mocniej zęby. - Musimy stąd zniknąć. - powiedziała z urywanym oddechem. Odbijając szybko w lewo. Przez ten czas ciszę przedzierały jedynie ich kroki. W końcu skręciła w mniejszą uliczkę i tam zatrzymała się, opierając się o ścianę, po której zjechała w dół. Odchyliła głowę i przymknęła powieki, próbując nabrać powietrza. - Potrzebujemy uzdrowiciela. - szepnęła cicho, czując rozrywający ból w lewym ramieniu Była niemal pewna, że rana otworzyła się ponownie. Ciepło krwi zaczynało obejmować jej dłoń, nadal niewidoczne dla Maxine.
Została gwardzistą. Powinna być dumna z siebie, albo choć docenić własną siłę, którą udało jej się odznaczyć. A jednak wszystko to spowijały żywe obrazy, których doświadczyła podczas Próby. Ponure, okrutne, pełne bólu, smutku, żalu i wyrzeczeń. Poświęciła wszystko. Nie teraz. Nie jeszcze, ale postanowiła o tym, jaki będzie jej wybór. Nigdy nie wybierze przyjaciela, wybierze nieznajomego. Bowiem obiecała nieść pomoc tym, którzy nie byli nawet świadomi zagrożenia. Oddała małą szanse na własną rodzinę. Jednak… Skamader dokonał podobnych wyborów. Nigdy nie mogli być dla siebie najważniejsi. Nigdy nie mogli oddać za siebie życia. Nigdy nie mogli postawić własnych losów, ponad losy świata. Oddali dusze Zakonowi, zgodzili się walczyć do ostatniej kropli krwii. Jednak, czy nie mogli trwać obok siebie, wspierając się ze świadomością, że nigdy nie będą dla siebie pierwszymi? W jej postrzeganiu świata sądziła, że tak. Jednak tym razem nie zamierzała postanawiać za niego. Tym razem zamierzała zapytać go zdanie. A może nawet pozwolić mu całkowicie zdecydować.
Ruszyła w stronę Układu Słonecznego. Ostatnio czytane księgi z astronomii dawały jej poczucie, że ma mniej więcej jakieś pojęcie o tym co robi. Jednak srogo się pomyliła. Grawitacja podciągnęła je obie do góry. Uczucie pozbawionej władzy nad ciałem, dryfowania, nie było przyjemne.
Jeszcze gorszy był upadek, Nagły, niespodziewany, który przyniósł salwę bólu potężniejszą niż normalnie, dotykając uszkodzonych wcześniej części ciała. Lewa ręka zapiekła, rana otworzyła się trochę, krew zabarwiła bandaż, nie było tego jednak widać pod ciemną krótką nogą. Dźwignęła się na nogi podchodząc do Maxine.
- Szybko, zanim się ktoś zjawi. - powiedziała wyciągając w jej stronę dłoń i podciągając ją do góry, by zaraz ruszyć biegiem, ostatkiem sił przed budynek. Dopiero tam zatrzymała się na chwilę, czując jak ból i zmęczenie rozrywa całe jej ciało. Krople potu wyszły na czoło, zacisnęła mocniej zęby. - Musimy stąd zniknąć. - powiedziała z urywanym oddechem. Odbijając szybko w lewo. Przez ten czas ciszę przedzierały jedynie ich kroki. W końcu skręciła w mniejszą uliczkę i tam zatrzymała się, opierając się o ścianę, po której zjechała w dół. Odchyliła głowę i przymknęła powieki, próbując nabrać powietrza. - Potrzebujemy uzdrowiciela. - szepnęła cicho, czując rozrywający ból w lewym ramieniu Była niemal pewna, że rana otworzyła się ponownie. Ciepło krwi zaczynało obejmować jej dłoń, nadal niewidoczne dla Maxine.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przeżyła już nie jeden i nie dwa upadki. Zarówno te dosłowne, jak i metaforyczne. Biorąc pod uwagę ścieżkę zawodową, którą wybrała, a zarazem jej ogromną pasję trudno było tego uniknąć. Quidditch potrafił być naprawdę brutalną grą. Faule były jego nieodłączną częścią, były wpisane w jego naturę, inaczej nie używano by tłuczków, a pozycja pałkarza wcale by nie istniała. Maxine grała od lat na pozycji szukającej, a równało się to byciu szczególnym obiektem zainteresowania pałkarzy przeciwnej drużyny. Musiała być zwinna i czujna, by unikać tych piłek z morderczymi zamiarami, jednakże nie zawsze jej to wychodziło - tak to już bywało. Nie raz i nie dwa, przez cholernie silne uderzenie tłuczka, zleciała już z miotły. Jedne upadki był mniej groźne, drugie bardziej, każdy był jednak wyjątkowo bolesny. Nie pamiętała ile razy miała połamane kończyny, czy pęknięte kości. Czasami jednak o wiele bardziej bolało, gdy sądziła, że w życiu wspina się coraz wyżej i wyżej, lecz okrutny los strącał ją w kolejną przepaść.
Tak jak teraz.
Sądziła, że wiele się już nauczyła, że jest w stanie sprostać zadaniu, które stawiała przed nimi profesor Bagshot. Czuła, że prawie już to ma, że się udało, lecz życie to zweryfikowało. Anomalia odniosła nad nimi zwycięstwo i ukarała boleśnie za próbę igrania z nią. Po upadku przez kilka chwil nie wiedziała gdzie się znajduje, ani z kim. Mocno przydzwoniła potylicą o posadzkę, przed oczyma pojawiły się ciemne plamki, kręciło się jej w głowie. Dotarły jednak do niej słowa Tonks, a instynkt samozachowawczy wziął górę. Wiele wysiłku włożyła w to, aby ująć dłoń Gwardzistki i dźwignąć się na nogi, chyba nie pamiętała nawet momentu biegu. Gdy odzyskała jasność myślenia, stały już na zewnątrz, a ból przypominał, że wciąż żyje - niestety.
- Dasz radę lecieć? - odszepnęła, rozmasowując lewe ramię. Podejrzewała, że kość była pęknięta. - Może lepiej wezwać Błędnego Rycerza? - spytała nerwowo. Sama nie wiedziała co robić. Sama była gotowa mimo wszystko dosiąść swojej miotły, ukrytej przed wejściem do Wieży nieopodal stąd, podczas meczu potrafiła się na niej utrzymać i w gorszym stanie. Pytanie co z Justine? To ona tu dowodziła, Maxine czekała więc na jej decyzję.
Tak jak teraz.
Sądziła, że wiele się już nauczyła, że jest w stanie sprostać zadaniu, które stawiała przed nimi profesor Bagshot. Czuła, że prawie już to ma, że się udało, lecz życie to zweryfikowało. Anomalia odniosła nad nimi zwycięstwo i ukarała boleśnie za próbę igrania z nią. Po upadku przez kilka chwil nie wiedziała gdzie się znajduje, ani z kim. Mocno przydzwoniła potylicą o posadzkę, przed oczyma pojawiły się ciemne plamki, kręciło się jej w głowie. Dotarły jednak do niej słowa Tonks, a instynkt samozachowawczy wziął górę. Wiele wysiłku włożyła w to, aby ująć dłoń Gwardzistki i dźwignąć się na nogi, chyba nie pamiętała nawet momentu biegu. Gdy odzyskała jasność myślenia, stały już na zewnątrz, a ból przypominał, że wciąż żyje - niestety.
- Dasz radę lecieć? - odszepnęła, rozmasowując lewe ramię. Podejrzewała, że kość była pęknięta. - Może lepiej wezwać Błędnego Rycerza? - spytała nerwowo. Sama nie wiedziała co robić. Sama była gotowa mimo wszystko dosiąść swojej miotły, ukrytej przed wejściem do Wieży nieopodal stąd, podczas meczu potrafiła się na niej utrzymać i w gorszym stanie. Pytanie co z Justine? To ona tu dowodziła, Maxine czekała więc na jej decyzję.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Nigdy nie sądziła, że jej życie obierze właśnie taką ścieżkę. Od zawsze chciała dla siebie normalności – już od najmłodszych lat, jednak, normalność, zdawała się względną trudną do uchwycenia – całkowicie nie wpisującą się w jej historię, czy też jestestwo. W czasie ostatnich miesięcy lądowała twarz, albo kolanami na ziemi już tak wiele razy, że przestawała liczyć kolejne. Tak długo, jak wstawała po raz kolejny, tak długo nie miało to znaczenia. To, ile razy upada. A teraz miała podnosić się już nie tylko dla siebie i bliskich, ale i dla świata. Przysięgła.
Siła rzuciła nimi o ziemię z mocą. Czuła jak jej kości gruchnęły o posadzkę, rozpościerając ból na całe jej ciało. Potęgowały go rany, które odniosła. Pewnie nie jeden uzdrowiciel powiedziałby jej w tej chwili, że jest zwyczajnie głupia i nierozważna. Sama doskonale to wiedziała. Ale musiała się czymś zająć, żeby nie oszaleć do końca. Musiała, bo jej głowa, każda myśl i wspomnienie ciągnęły do tego, co przeżyła na próbie. A nie chciała – może zwyczajnie nie miała już siły – przeżywać tego po raz kolejny od nowa.
Zmusiła ciało do dalszego wysiłku, kolejnego biegu, gdy uciekały z Sali Planet. Nie mogły sobie pozwolić na pozostanie tam. Służby, lub przeciwnicy mogli zjawić się na miejscu a one nie miały ani wytłumaczenia dla swojej obecności tam, ani sił by zmierzyć się z przeciwnikami.
Zimno budynku wnikało w jej ciało przez plecy. Czuła jak oddech charczy w jej klatce piersiowej, gdy z trudem nabiera powietrza. Znów zawiodła. Zacisnęła zęby, zwijając dłoń w pięści. I tak się nie podda. Nie może, nie chce.
-Nie. – odpowiedziała jej dopiero po drugim pytaniu. Błędny Rycerz był teraz ryzykowny, zwłaszcza, że mogły wpaść na Pranga i innych ludzi. Dwie kobiety w środku nocy w czasie stanu wojennego, posiniaczone… i krwawiące – zerknęła na lewą dłoń na której poczuła ciepło cieczy. Nie musiała podwijać rękawa by wiedzieć, że cały zabarwił się na czerwono. – Polecimy. – dźwignęła się na nogi, prawą dłonią opierając o ścianę. Lewej pozwoliła zwisać. Musiała szybko myśleć. Od Vance dopiero wyszła, nie chciała ponownie jej martwić. – Do Carrowa. – poleciła spokojnie. Z uzdrowicielem łączyło ją najmniej, jednak dzisiaj uznała, że będzie najlepszym z możliwych wyborów. Doczłapała się do miotły powoli. A potem wzbiła w powietrze, utrzymując się na miotle jedynie jedną ręka. Miała nadzieję, że Carrow będzie w swojej posiadłości.
| ztx2
Siła rzuciła nimi o ziemię z mocą. Czuła jak jej kości gruchnęły o posadzkę, rozpościerając ból na całe jej ciało. Potęgowały go rany, które odniosła. Pewnie nie jeden uzdrowiciel powiedziałby jej w tej chwili, że jest zwyczajnie głupia i nierozważna. Sama doskonale to wiedziała. Ale musiała się czymś zająć, żeby nie oszaleć do końca. Musiała, bo jej głowa, każda myśl i wspomnienie ciągnęły do tego, co przeżyła na próbie. A nie chciała – może zwyczajnie nie miała już siły – przeżywać tego po raz kolejny od nowa.
Zmusiła ciało do dalszego wysiłku, kolejnego biegu, gdy uciekały z Sali Planet. Nie mogły sobie pozwolić na pozostanie tam. Służby, lub przeciwnicy mogli zjawić się na miejscu a one nie miały ani wytłumaczenia dla swojej obecności tam, ani sił by zmierzyć się z przeciwnikami.
Zimno budynku wnikało w jej ciało przez plecy. Czuła jak oddech charczy w jej klatce piersiowej, gdy z trudem nabiera powietrza. Znów zawiodła. Zacisnęła zęby, zwijając dłoń w pięści. I tak się nie podda. Nie może, nie chce.
-Nie. – odpowiedziała jej dopiero po drugim pytaniu. Błędny Rycerz był teraz ryzykowny, zwłaszcza, że mogły wpaść na Pranga i innych ludzi. Dwie kobiety w środku nocy w czasie stanu wojennego, posiniaczone… i krwawiące – zerknęła na lewą dłoń na której poczuła ciepło cieczy. Nie musiała podwijać rękawa by wiedzieć, że cały zabarwił się na czerwono. – Polecimy. – dźwignęła się na nogi, prawą dłonią opierając o ścianę. Lewej pozwoliła zwisać. Musiała szybko myśleć. Od Vance dopiero wyszła, nie chciała ponownie jej martwić. – Do Carrowa. – poleciła spokojnie. Z uzdrowicielem łączyło ją najmniej, jednak dzisiaj uznała, że będzie najlepszym z możliwych wyborów. Doczłapała się do miotły powoli. A potem wzbiła w powietrze, utrzymując się na miotle jedynie jedną ręka. Miała nadzieję, że Carrow będzie w swojej posiadłości.
| ztx2
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Wejście do wieży
Szybka odpowiedź