Scribbulus - artykuły piśmiennicze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Scribbulus - artykuły piśmiennicze
Scribbulus to ciasny sklepik z artykułami papierniczymi. Sprawia niegościnne wrażenie z powodu ciemnej, ogołoconej wystawy, lecz kiedy wejdzie się do środka... Czuje się magię, która tak jak wszechobecny kurz przesyca powietrze, starego sprzedawcę, a także klientów, tchnąc w nich dodatkową porcję niezwykłości. W sklepiku można kupić pióra - od najzwyklejszych, gęsich, przez luksusowe orle, aż po nowinki techniczne - samopiszące, samosprawdzające oraz najbardziej pożądane przez studentów Hogwartu: samoodpowiadające. Oprócz tego, dostępny tam jest wybór atramentu (zwykły, kolorowy, zmieniający barwę podczas notowania, pachnący jak ulubione owoce piszącego), ozdobne kałamarze, pergamin (zwykły lub z papieru czerpanego), notesy i eleganckie dzienniki oprawione w smoczą skórę. Scribbulus oferuje ponadto przyciski do papieru, pieczęci (wykonywane na specjalne zlecenie), lak, a nawet takie towary, jak sztuczne łzy... przydatne przy dekorowaniu listu do kochanki.
[17.07.1957]
Dni upodabniały się w czerwonawych murach, nadając każdej czynności niezaprzeczalnego powiewu znużenia. Potrzebowała powietrza, odetchnięcia gwarną atmosferą bliskości obcych ludzi, niecodziennych miejsc, by wreszcie poczuć coś więcej niż dojmującą monotonię. Wybór był dość oczywistym, by wraz ze służką udały się na Pokątną. Drobne, młodsze wszak jednak magicznie utalentowane dziewczę, miało zadbać o to, by serca rodziny nie pokryły się strapieniem na odmowę oddelegowania ochrony, która zdawała się ograniczać otrzymaną swobodę do całkowitego minimum. Nie obyło się rzecz jasna bez rozmów, które wszak doprowadziły do jednorazowego ekscesu w życiu lady. Jasno-brązowe brwi zmarszczyły się wtedy z niewypowiedzianą złością, która skwitowana została machnięciem ręką, wskazującym na całkowity brak ochoty kłócenia się na temat tak irracjonalnym, jak potrzeba pójścia do... sklepu?
Blond czupryna służki zniknęła za drzwiami jednego ze sklepów, gdy Vivienne udała się po artykuły piśmiennicze sama. Zdaje się, że dzieliła je nikła odległość, a jednak damie przyzwyczajonej do ciągłego przebywania w tym samym wyniosłym towarzystwie, była to sytuacja porównywalna do zbawienia. Mierzwiący zapach atramentu drażnił nawykły do zapachu perfum nos, sprawiając, że pragnęła znajdować się w ścianach sklepu zdecydowanie przydługo. Przesuwała opuszkami palców po strukturach papieru, dobierała ekskluzywne pióro, zadawała miliony pytań o pochodzenie i produkcję- wszystko w imię nikłej przyjemności z codzienności, której jej -jako damie- brak. Pierwszy i ostatni raz była w tym sklepie przed udaniem się do Hogwartu. Kupiła skrojone pod dziecięce place pióro i kałamarz z czarnego szkła o ozdobnym onyksie na zatyczce. Niemalże teraz, wiele lat później, wspominała śliską fakturę przedmiotu, który własnoręcznie przyniosła do lady i tymi samymi rękoma zapłaciła, wcześniej prosząc matkę o taką możliwość. To wszystko nadaje ludzkiej twarzy noszonej na co dzień masce, być może dlatego tak bardzo chciała zasmakować prozy życia?
Wychowanie odebrało jej samodzielność, czyniąc coś na kształt porcelanowej lalki. Nienawykłej do niebezpieczeństwa, bo nawet gdy takie znajdowało się w pobliżu kobiecego ciała, zwykło być chronione odpowiednią dozą wyczulonych mężczyzn. Nie była głupia, by nie zdawać sobie sprawy ze sposobności do karalnych czynów, po prostu nie nawykła do takiego rodzaju ostrożności, który ochroniłby ją przed tym, co wydarzyć się musiało, bo ręka odzianego w czerń mężczyzny zbytnio mierzwiła na widok złotej bransoletki. Starczyło lekkie przepchnięcie się, gdy błękitna suknia przesunęła się po ostatnim stopniu, sprowadzając Vivienne na chłód chodnika. Niewinne przejście, krótkie ''przepraszam'' i dłoń, która z idealnym dopasowaniem oplotła wątły nadgarstek lady, pozbywając go rodzinnej pamiątki po babci Flint. Ledwie moment, ułamek sekundy dzielił zagryzienie zębów, które zarysowywało szlachetne rysy Bulstrode od krótkiego, niemalże niepewnego krzyku.
- Złodziej! - Osąd był zbyt banalny, aby nie dotarł do uszu większości okolicznych przechodniów. Błękitne tęczówki spowiły się złością wymieszaną ze strachem, a lady przemieściła się kilka szybkich kroków za odbiegającym w czarnej szacie ciałem, unosząc dłoń z wysuniętym palcem w ramach bezczelnego zarzucenia czynów. Samotnie przebywająca arystokratka jest prostym łupem, tym bardziej, gdy własną nierozważnością pozbyła się jedynego środka ochrony, który teraz pędził z pobliskiego zakładu krawieckiego. Zdecydowanie za późno.
Rudawe piegi komponowały się z lekkimi załamaniami pobladłego lica, nadając Vivienne jawnego zdenerwowania. Maska rozluźnienia złamała się w pół, panienka trwała pośród powtarzającego osąd tłumu a wyzbyta rodzimego ciężaru ręka uniosła się po rudawy kosmyk, w roztargnieniu zakładając go za ucho. Pierwszy raz miała możliwość zrozumieć obawy, jakie rodziły się w sercach rodziny na pomysł samotnych podróży; pierwszy raz mogła się z nimi zgodzić.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lipiec był łaskawy dla młodszego Rosiera i względnie opiewał w spokój. Planowanie ślubu z Callistą, ciągle zmieniająca się sytuacja w Londynie i wiele innych czynników wpływały znacznie pozytywnie na jego samopoczucie. Oddał w niepamięć haniebne czyny byłej narzeczonej, choć nadal uważał jej decyzję za skrajnie głupią i okrywającą cały ród Selwynów hańbą. Nie zamierzał przystawać na propozycję Morgany, którą przedstawił mu Tristan. Nie chciał wiązać się z tym zdradzieckim rodem, a wizja spędzenia życia z kobietą, na której naprawdę mu zależało była o wiele, wiele przyjemniejsza. Powrót Callisty wywrócił wszystko do góry nogami i dawał mu nadzieję na lepsze jutro. Jej powrót był iskrą nadziei, tlącą się gdzieś na końcu ciemności, która otaczała go w ostatnich tygodniach. Ślub to piękne wydarzenie, które miało być początkiem wspaniałej historii i połączenia rodu Averych, co najwyraźniej było zapisane w gwiazdach.
Tego dnia wybrał się na Pokątną, musiał zrobić małe zakupy i przygotować się do kolejnych działań. Wędrował sam, nie miał zwyczaju przemieszczania się wraz z innymi, a nie sądził, aby dobrym pomysłem było ciągnięcie Callisty na spacer po sklepach, kiedy w Londynie było tak niebezpiecznie. Mógł wysłać kogoś, kto zrobiłby to za niego, jednak bezczynne siedzenie w murach Chateau Rose nie było przecież koniecznością. To jego dom, a nie więzienie, w którym spętany był obietnicami czy zakazami. Mógł wędrować gdzie chciał, z kim chciał i kiedy chciał, był przecież Lordem i nikt nie mógł mu niczego zabraniać. Stąd jego decyzja o tej wyprawie i najwyraźniej właśnie tu miał się znaleźć.
Krzyk kobiety i mężczyzna odziany w czerń biegnący w jego kierunku. Złodziej. Większość ludzi usuwała się na bok, jakby chcieli utorować mu drogę ucieczki, a Mathieu bez głębszego zastanowienia podsunął mu nogę i sprawił, że ten wylądował na bruku wypuszczając "zdobycz" z ręki. Rosier schylił się po złotą błyskotkę i chwycił ją w dłonie. Nauczono go, aby szanować kobiety, a złodziejstwa nie akceptował.
- To chyba nie należy do Pana. - mruknął oschle przybierając nieprzenikniony, krytyczny wyraz twarzy. Ruszył w stronę okradzionej kobiety, nie omieszkał przy tym nadepnąć mężczyźnie na palce dłoni. Im bliżej był tym bardziej zdawał sobie sprawę komu właśnie pomógł. Negatywne relacje między Rosierami, a rodem Bulstrode miał solidny podstawy, o których doskonale wiedział. Rozpoznał kobietę, w szlacheckim gronie nie było to takie trudne. - Lady Bulstrode. - powiedział cicho wyciągając dłoń i ujmując jej delikatną rękę, aby zawiesić błyskotkę na jej szczupłym nadgarstku. - Mam nadzieję, że nie zrobił Lady krzywdy w inny sposób. - dodał, odwracając głowę, aby spojrzeć na miejsce, w którym jeszcze chwilę wcześniej leżał mężczyzna odziany w czerń, a który najwyraźniej postanowił się ulotnić.
Tego dnia wybrał się na Pokątną, musiał zrobić małe zakupy i przygotować się do kolejnych działań. Wędrował sam, nie miał zwyczaju przemieszczania się wraz z innymi, a nie sądził, aby dobrym pomysłem było ciągnięcie Callisty na spacer po sklepach, kiedy w Londynie było tak niebezpiecznie. Mógł wysłać kogoś, kto zrobiłby to za niego, jednak bezczynne siedzenie w murach Chateau Rose nie było przecież koniecznością. To jego dom, a nie więzienie, w którym spętany był obietnicami czy zakazami. Mógł wędrować gdzie chciał, z kim chciał i kiedy chciał, był przecież Lordem i nikt nie mógł mu niczego zabraniać. Stąd jego decyzja o tej wyprawie i najwyraźniej właśnie tu miał się znaleźć.
Krzyk kobiety i mężczyzna odziany w czerń biegnący w jego kierunku. Złodziej. Większość ludzi usuwała się na bok, jakby chcieli utorować mu drogę ucieczki, a Mathieu bez głębszego zastanowienia podsunął mu nogę i sprawił, że ten wylądował na bruku wypuszczając "zdobycz" z ręki. Rosier schylił się po złotą błyskotkę i chwycił ją w dłonie. Nauczono go, aby szanować kobiety, a złodziejstwa nie akceptował.
- To chyba nie należy do Pana. - mruknął oschle przybierając nieprzenikniony, krytyczny wyraz twarzy. Ruszył w stronę okradzionej kobiety, nie omieszkał przy tym nadepnąć mężczyźnie na palce dłoni. Im bliżej był tym bardziej zdawał sobie sprawę komu właśnie pomógł. Negatywne relacje między Rosierami, a rodem Bulstrode miał solidny podstawy, o których doskonale wiedział. Rozpoznał kobietę, w szlacheckim gronie nie było to takie trudne. - Lady Bulstrode. - powiedział cicho wyciągając dłoń i ujmując jej delikatną rękę, aby zawiesić błyskotkę na jej szczupłym nadgarstku. - Mam nadzieję, że nie zrobił Lady krzywdy w inny sposób. - dodał, odwracając głowę, aby spojrzeć na miejsce, w którym jeszcze chwilę wcześniej leżał mężczyzna odziany w czerń, a który najwyraźniej postanowił się ulotnić.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Skropiona ostatnimi momentami zaskoczenia twarz, zaczynała nabierać wyrazu złości i lęku który, choć zdawał się odległym poczuciem delikatnie drżącego ciała, to rozkwitał w zauważalnych szczegółach drobnej twarzy. Każdy świadomy takiej sytuacji, przygotowany poprzednimi zdarzeniami czy opowieściami zareagowałby bardziej przewidywalnie- panikując, biegnąc za złodziejem czy prosząc o pomoc. Ona zamilkła, zderzając się boleśnie z rzeczywistością, bądź marą życia pod kloszem, który chronił przed ujawnieniem ułomności umysłów. Odrobinę niczym kot wyjęty z klatki, pchany silnymi zapachami nowości, a jednocześnie całkowicie nieświadomy niezaprzeczalnych faktów życiowych.
Bańka mydlana jeszcze nie pękła, nadal kryło się pośród garderoby masek swojego rodzaju wyparcie- widziała całą sytuację niemalże w zwolnionym tempie, nie dopuszczając do siebie strachu, który powrócił z uczuciem zbliżającego się do niej mężczyzny. Lord Rosier, jakżeby mogła nie rozpoznać kogoś ze światka, którego przewinienia bywały szczególnie cenne- będąc o krok przed przyjaciółmi, przed wrogami należy być minimum trzy.
- Lordzie... - Jedynie upokorzył mnie na środku ulicy, zdawało się mówić spojrzenie, które po dwóch zatrzepotaniach rzęsami zażegnało szklistą poświatę łez. Dłoń nadal lekko drżała, a skóra z przyjemnością przyjęła bliskość palców, zapinających złoty karabińczyk bransoletki. Nie spodziewała się, że spotkanie kogoś noszącego zwaśnione nazwisko, mogłoby wywołać na jej ustach taki uśmiech. W tym momencie, mimo wszystko, uniosła delikatnie kąciki ust, wypuszczając z ust powietrze z odpowiednią dozą ulatniających się emocji.
- Nie, całe szczęście nie. - Delikatny ruch głowy wzmocnił powtórzenie, tak silnie nacechowane cichym, nijak niepewnym głosem, że niemalże stanowiła obraz nieśmiałości i strachliwości. Na krótko, daleko jej bowiem do osoby prawdziwie bojaźliwej, przyjęła zachowanie zbitego niemalże kocięta, którego rozszerzone niczym dwie monety oczy, wypatrywały dalszego niebezpieczeństwa. Patrząc na historię, która uwarunkowała przeszywającą, domową ciszę na wspomnienie rodu Rosier, powinna dalej się obawiać; ale nie teraz, gdy ponownie mogła budować wokół siebie mur z masek i niefrasobliwości.
- Bardzo dziękuję, lordzie. - Zdołała wypowiedzieć najpierw, odwracając się przodem tułowia do mężczyzny. Otwarta sylwetka wskazywała na jawną ulgę, pozwalając wątłym ramionom unieść się wraz z powrotem dłoni na wysokość talii. Ramiona przylgnęły do tułowia, zamykając podświadomie lęki wewnątrz umysłu kobiety, która prawdziwe emocje ukazywała tylko wtedy, gdy robiła to całkowicie nieświadomie. Teraz -powoli nabierająca dystansu i pewności- stanęła w o wiele większym wyzwaniu niż zetknięcie z kradzieżą. W przeciwieństwie do wielu innych dam, mimo bycia estetką, nie ceniła przedmiotów nade wszystko inne. W jej życiu, w jej roli liczyły się informacje, nastroje i budowanie nimi relacji, które nie tylko ugruntowywały ją, ale także przyszłe pokolenia. Najwidoczniej nadszedł czas, by pamiątka po przeszłości wróciła na szczupły nadgarstek, droga ku przyszłości otworzyła swoje wrota w słodkim, dziękczynnym uśmiechu.
- To dla mnie bardzo ważny... przedmiot. Jestem niewyobrażalnie wdzięczna - Spoglądając błękitnymi, zdaje się przepełnionymi niewinnością oczyma, zbiła usta w cienką linię, kończąc krótką wypowiedź urwaniem polotu dziękczynności. Im więcej by mówiła, tym bardziej zdawałoby się to nieszczere, zaś w takim wydaniu -wszak urwanym, zdawać by się mogło, że pełnym prawdziwych emocji- wyglądała całkowicie autentycznie. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Bańka mydlana jeszcze nie pękła, nadal kryło się pośród garderoby masek swojego rodzaju wyparcie- widziała całą sytuację niemalże w zwolnionym tempie, nie dopuszczając do siebie strachu, który powrócił z uczuciem zbliżającego się do niej mężczyzny. Lord Rosier, jakżeby mogła nie rozpoznać kogoś ze światka, którego przewinienia bywały szczególnie cenne- będąc o krok przed przyjaciółmi, przed wrogami należy być minimum trzy.
- Lordzie... - Jedynie upokorzył mnie na środku ulicy, zdawało się mówić spojrzenie, które po dwóch zatrzepotaniach rzęsami zażegnało szklistą poświatę łez. Dłoń nadal lekko drżała, a skóra z przyjemnością przyjęła bliskość palców, zapinających złoty karabińczyk bransoletki. Nie spodziewała się, że spotkanie kogoś noszącego zwaśnione nazwisko, mogłoby wywołać na jej ustach taki uśmiech. W tym momencie, mimo wszystko, uniosła delikatnie kąciki ust, wypuszczając z ust powietrze z odpowiednią dozą ulatniających się emocji.
- Nie, całe szczęście nie. - Delikatny ruch głowy wzmocnił powtórzenie, tak silnie nacechowane cichym, nijak niepewnym głosem, że niemalże stanowiła obraz nieśmiałości i strachliwości. Na krótko, daleko jej bowiem do osoby prawdziwie bojaźliwej, przyjęła zachowanie zbitego niemalże kocięta, którego rozszerzone niczym dwie monety oczy, wypatrywały dalszego niebezpieczeństwa. Patrząc na historię, która uwarunkowała przeszywającą, domową ciszę na wspomnienie rodu Rosier, powinna dalej się obawiać; ale nie teraz, gdy ponownie mogła budować wokół siebie mur z masek i niefrasobliwości.
- Bardzo dziękuję, lordzie. - Zdołała wypowiedzieć najpierw, odwracając się przodem tułowia do mężczyzny. Otwarta sylwetka wskazywała na jawną ulgę, pozwalając wątłym ramionom unieść się wraz z powrotem dłoni na wysokość talii. Ramiona przylgnęły do tułowia, zamykając podświadomie lęki wewnątrz umysłu kobiety, która prawdziwe emocje ukazywała tylko wtedy, gdy robiła to całkowicie nieświadomie. Teraz -powoli nabierająca dystansu i pewności- stanęła w o wiele większym wyzwaniu niż zetknięcie z kradzieżą. W przeciwieństwie do wielu innych dam, mimo bycia estetką, nie ceniła przedmiotów nade wszystko inne. W jej życiu, w jej roli liczyły się informacje, nastroje i budowanie nimi relacji, które nie tylko ugruntowywały ją, ale także przyszłe pokolenia. Najwidoczniej nadszedł czas, by pamiątka po przeszłości wróciła na szczupły nadgarstek, droga ku przyszłości otworzyła swoje wrota w słodkim, dziękczynnym uśmiechu.
- To dla mnie bardzo ważny... przedmiot. Jestem niewyobrażalnie wdzięczna - Spoglądając błękitnymi, zdaje się przepełnionymi niewinnością oczyma, zbiła usta w cienką linię, kończąc krótką wypowiedź urwaniem polotu dziękczynności. Im więcej by mówiła, tym bardziej zdawałoby się to nieszczere, zaś w takim wydaniu -wszak urwanym, zdawać by się mogło, że pełnym prawdziwych emocji- wyglądała całkowicie autentycznie. Doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Niejednokrotnie los prowadził nas na nieznane ścieżki, sprawiając, że losy wielkich rodów krzyżowały się i rozchodziły. Niektórzy popełniali błędy, skłócając na długie lata dwie rodziny, inny musieli podjąć decyzje, które były koniecznością, a sprawiały, że te drogi znów były rozbieżne. Niemniej jednak, dobre wychowanie wymagało, aby w odpowiedni sposób zachowywać się wobec kobiet, szanować je i w razie potrzeby pomagać. Mathieu popełniał w życiu wiele błędów, nikogo nie obwiniał o nic, mając świadomość, że każdy jego kowalem swojego losu. Mężczyzna, który próbował ukraść kobiecie błyskotkę popełnił własny błąd. Rosier powinien potraktować go o wiele ostrzej, za haniebny czyn, którego się dopuścił, ale skupiając się na innych czynnościach nie planował wzbudzać powszechnego zainteresowania lub stwarzać sobie problemów. O wiele rozsądniejszym było zwyczajnie zwrócić bransoletkę właścicielce, nawet jeśli była nią Lady, przedstawicielka Rodu, z którym Rosierowi nie żyli w najlepszych stosunkach.
Zdawać się mogło, że sytuacja będzie niezręczna i Lady Bulstrode mogło się nie spodobać, że to akurat on postanowił jej pomóc. Gdzie Ci bohaterowie, którzy rzekomo tak bronili uciśnionych, kiedy to ktoś z tak znanego rodu, dobrze wychowany i znający pewne zasady ruszał z pomocą. A rzekomo Rycerze Walpurgii byli bezduszni i nie posiadali ani serca, ani kręgosłupa moralnego. Widać było tą moralność tłumu, kiedy tak ochoczo schodzili złodziejowi z drogi, zamiast poczynić krok i pomóc okradzionej kobiecie. Najważniejsze jednak, że nic złego jej się nie stało i nic więcej jej nie zrobił. To byłaby przykra sprawa i z całą pewnością pisaliby o tym w gazetach.
- Proszę nie dziękować, każdy winien zachować się w ten sposób. - odpowiedział, rzucając pogardliwie spojrzenie kilku osobom, które wgapiały się w nich bezustannie, a same nie poczyniły nawet kroku, aby pomóc kobiecie. Speszone jego wzrokiem od razu umknęły, wracając do własnych czynności. To z pewnością będzie sensacja, o której będą długo mówić. Nie spodziewał się, że będzie inaczej. Niektórzy nie posiadali własnego życia i własnych problemów, karmiąc się sprawami innych, szczególnie szlachetnie urodzonych, najwyraźniej zazdroszcząc im nie tylko pieniędzy, ale i bujnego życia.
- Rozumiem, Lady Bulstrode. - odparł na jej słowa. Pamiątki z reguły miały ogromne znaczenie i nie dziwiło go, że ktoś przywiązywał do nich wielką wagę. Sam też posiadał pewne rzeczy, które były dla niego ważniejsze niż cokolwiek innego. - Samotny spacer? - zagadną. Młoda kobieta nie powinna poruszać się po Londynie sama, nie w tak burzliwych czasach.
Zdawać się mogło, że sytuacja będzie niezręczna i Lady Bulstrode mogło się nie spodobać, że to akurat on postanowił jej pomóc. Gdzie Ci bohaterowie, którzy rzekomo tak bronili uciśnionych, kiedy to ktoś z tak znanego rodu, dobrze wychowany i znający pewne zasady ruszał z pomocą. A rzekomo Rycerze Walpurgii byli bezduszni i nie posiadali ani serca, ani kręgosłupa moralnego. Widać było tą moralność tłumu, kiedy tak ochoczo schodzili złodziejowi z drogi, zamiast poczynić krok i pomóc okradzionej kobiecie. Najważniejsze jednak, że nic złego jej się nie stało i nic więcej jej nie zrobił. To byłaby przykra sprawa i z całą pewnością pisaliby o tym w gazetach.
- Proszę nie dziękować, każdy winien zachować się w ten sposób. - odpowiedział, rzucając pogardliwie spojrzenie kilku osobom, które wgapiały się w nich bezustannie, a same nie poczyniły nawet kroku, aby pomóc kobiecie. Speszone jego wzrokiem od razu umknęły, wracając do własnych czynności. To z pewnością będzie sensacja, o której będą długo mówić. Nie spodziewał się, że będzie inaczej. Niektórzy nie posiadali własnego życia i własnych problemów, karmiąc się sprawami innych, szczególnie szlachetnie urodzonych, najwyraźniej zazdroszcząc im nie tylko pieniędzy, ale i bujnego życia.
- Rozumiem, Lady Bulstrode. - odparł na jej słowa. Pamiątki z reguły miały ogromne znaczenie i nie dziwiło go, że ktoś przywiązywał do nich wielką wagę. Sam też posiadał pewne rzeczy, które były dla niego ważniejsze niż cokolwiek innego. - Samotny spacer? - zagadną. Młoda kobieta nie powinna poruszać się po Londynie sama, nie w tak burzliwych czasach.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Płatanie figli przez koleje życia były codziennością każdego- czy wysoko, czy nisko urodzeni, wszyscy stanowili słodkie ofiary złośliwości rzeczy martwych i charakterów, które dobijają swoje jestestwo na zewnątrz. Także Ci plugawi, którzy pragną coraz więcej i więcej, nie bacząc na dobijającą się z wnętrza umysłu moralność.
Każdy ją posiadał. Kulawą, ogołoconą, być może skrzywioną bądź niezmiernie pokaleczoną, ale pragnęła wierzyć, że istota człowieka tkwi właśnie w moralnym sensie, filozoficznych tłumaczeniach zjawisk; a filozofia, zwłaszcza ta powszednia, sprowadza się do istoty dobra.
Do dobra się dąży, tak jak czyn lorda Rosiera - wszak owianego pośród członków rodziny Bulstrone niechlubną sławą, bądź co bądź jak każdy Rosier - był czymś na znak potwierdzenia reguły. Sens ma droga do dobra, czynienie i zauważanie konsekwencji czynów; ten, kto zna słuszność czynów, nie zawsze będzie postępował zgodnie z etyką. Właśnie dlatego na dziewczęcych ustach spoczął dziękczynny uśmiech. Nie każdy by tak postąpił, zaś zachowanie lorda stanowiło podstawę niekwestionowanej słuszności Platona. Czyniąc bez świadomości znaczenia czynu, uczynimy więcej dobra, niż wiedząc, czym dobro jest.
Dobro, dobro, dobro. Powtarzające się w tak niepewnych czasach- właśnie to jej ukazał, a ona chcąc nie chcąc, zgodnie z rozgoszczoną w myślach strategią, musiała odwdzięczyć się jego ekspresyjniejszą wersją. Wszystko w imię dokładnie układanego stosu kart, który nawet w momentach tak niebezpiecznych, nie mógł legnąć.
- Czyż jesteśmy pewni, że mimo powinności, każdy tak postąpi? - Subtelne łechtanie dumy nie kończyło się tylko na komplementach; nawet lekko drżąc z wrzących w niej emocji, miała świadomość, że największą nagrodą i ułaskawieniem będzie postawienie lorda na wyższej pozycji. Wskazanie, że to jego jest ostatni głos, że jego zachowanie jest wyjątkowe. Słodki uśmiech na lekko zaróżowionej, wciąż niepewnej następnych kroków buzi miał wzbudzić szczerość. Może nawet była szczera- kto to wie, jeśli sama nie potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie.
- Skądże. Zawsze ktoś ze mną jest, lecz... - Zawahanie zagościło pomiędzy wargami zbyt pewnie, by mogła udać, że wcale tak nie jest. Nie mogła się przecież zdemaskować. - Nagła sytuacja zmusiła moje powierniczki do rozdzielenia się. Sądziłam, że w ulubionym sklepie będę bezpieczna. - Oj tak, ja biedna, nieszczęśliwa i nieszkodliwa. Głupiutka lady, bo przecież kobiety muszą pozwalać się o siebie troszczyć. Czyż to nie napełnia męskich serc trudnym w opisaniu emocjami, które w chwilach tak nieszkodliwych, jak ta, stają na piedestale budowania dobrej opinii? W całym tym fałszu, wyuczonych zachowaniach i poczuciu naiwności w przeciwniku - sojuszniku? - lady Bulstrode była mi mimo wszystko naprawdę wdzięczna. Mimo imienia, statusu, rysów przypominających smocze kolce; nie mogła odmówić mu bohaterstwa.
Inna kwestia, że nie byłaby sobą, gdyby każdą taką sytuację pragnęła wykorzystać na swoją korzyść.
- Jak dobrze, że jednak lord był w pobliżu... Również zakupy?
Każdy ją posiadał. Kulawą, ogołoconą, być może skrzywioną bądź niezmiernie pokaleczoną, ale pragnęła wierzyć, że istota człowieka tkwi właśnie w moralnym sensie, filozoficznych tłumaczeniach zjawisk; a filozofia, zwłaszcza ta powszednia, sprowadza się do istoty dobra.
Do dobra się dąży, tak jak czyn lorda Rosiera - wszak owianego pośród członków rodziny Bulstrone niechlubną sławą, bądź co bądź jak każdy Rosier - był czymś na znak potwierdzenia reguły. Sens ma droga do dobra, czynienie i zauważanie konsekwencji czynów; ten, kto zna słuszność czynów, nie zawsze będzie postępował zgodnie z etyką. Właśnie dlatego na dziewczęcych ustach spoczął dziękczynny uśmiech. Nie każdy by tak postąpił, zaś zachowanie lorda stanowiło podstawę niekwestionowanej słuszności Platona. Czyniąc bez świadomości znaczenia czynu, uczynimy więcej dobra, niż wiedząc, czym dobro jest.
Dobro, dobro, dobro. Powtarzające się w tak niepewnych czasach- właśnie to jej ukazał, a ona chcąc nie chcąc, zgodnie z rozgoszczoną w myślach strategią, musiała odwdzięczyć się jego ekspresyjniejszą wersją. Wszystko w imię dokładnie układanego stosu kart, który nawet w momentach tak niebezpiecznych, nie mógł legnąć.
- Czyż jesteśmy pewni, że mimo powinności, każdy tak postąpi? - Subtelne łechtanie dumy nie kończyło się tylko na komplementach; nawet lekko drżąc z wrzących w niej emocji, miała świadomość, że największą nagrodą i ułaskawieniem będzie postawienie lorda na wyższej pozycji. Wskazanie, że to jego jest ostatni głos, że jego zachowanie jest wyjątkowe. Słodki uśmiech na lekko zaróżowionej, wciąż niepewnej następnych kroków buzi miał wzbudzić szczerość. Może nawet była szczera- kto to wie, jeśli sama nie potrafi odpowiedzieć sobie na to pytanie.
- Skądże. Zawsze ktoś ze mną jest, lecz... - Zawahanie zagościło pomiędzy wargami zbyt pewnie, by mogła udać, że wcale tak nie jest. Nie mogła się przecież zdemaskować. - Nagła sytuacja zmusiła moje powierniczki do rozdzielenia się. Sądziłam, że w ulubionym sklepie będę bezpieczna. - Oj tak, ja biedna, nieszczęśliwa i nieszkodliwa. Głupiutka lady, bo przecież kobiety muszą pozwalać się o siebie troszczyć. Czyż to nie napełnia męskich serc trudnym w opisaniu emocjami, które w chwilach tak nieszkodliwych, jak ta, stają na piedestale budowania dobrej opinii? W całym tym fałszu, wyuczonych zachowaniach i poczuciu naiwności w przeciwniku - sojuszniku? - lady Bulstrode była mi mimo wszystko naprawdę wdzięczna. Mimo imienia, statusu, rysów przypominających smocze kolce; nie mogła odmówić mu bohaterstwa.
Inna kwestia, że nie byłaby sobą, gdyby każdą taką sytuację pragnęła wykorzystać na swoją korzyść.
- Jak dobrze, że jednak lord był w pobliżu... Również zakupy?
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
- Jedyne czego możemy być pewni, to właśnie to, że nie każdy tak postąpi. - odparł na jej słowa niemal od razu. Świat nie był idealny, wręcz przeciwnie... zepsuty do granic możliwości przez panoszące się po ziemi plugastwo i osoby pozbawione godności i sumienia. Zawistne, egoistyczne, pyszne... myślące tylko o sobie, w każdej chwili swojego bezsensownego żywota. Wielokrotnie analizował zachowania ludzi i choć sam restrykcyjnie podchodził do czystości krwi spotkał się z różnymi typami osób. Nie miał litości wobec szlam i tych, którzy plugawili magię i czarodziejów. Coś co powinno być przywilejem stawało się ogólnodostępne, przez co traciło na wyjątkowości. Z pewnością Lady Bulstrode podzielała jego zdanie, nawet jeśli ich rody dzieliło tak wiele zawirować z przeszłości. Zgodnie z tym czego został nauczony, poszanowanie wobec wyjątkowości szlachetniej krwi powinno być naturalnym odruchem, wszak niewielu ich zostało.
Pytanie, które zadał było podchwytliwe. Lady nie przemieszczały się samotnie, zawsze ktoś im towarzyszył z wielu względów. Zastanawiał się czy Lady Vivienne Bulstrode była buntowniczką, która postanowiła złamać reguły i udać się na samotny spacer. Jej odpowiedź... była dla niego jasna i klarowna. Być może jej powierniczki wcale nie wiedziały o drobnym, aczkolwiek koniecznym rozdzieleniu się. Tak wiele młodych dam buntowało się przeciwko systemowi, który jasno określał każdy ich ruch, każdy krok. Czy była jedną z nich?
- Nie powinny zostawiać Lady samotnie, bez względu na konieczności. Chyba, że... - uśmiechnął się szarmancko i nieco sugestywnie, celowo nie kończąc zdania. Vivienne z pewnością była na tyle bystrą kobietą, aby domyślić się o co chodzi młodemu Lordowi. - Bez obaw, nie wydam Lady. Nawet jeśli zagrożenie było w rzeczy samej realne. - dopowiedział jeszcze lekko lawirując między słowami. Żyli w trudnym świecie i należało zakładać, że zagrożenie istniało zawsze i czyhało za rogiem. Dlatego służka Callisty dostała jasne instrukcje i miała jej nie spuszczać z oczu, jeśli wymagałoby to konieczności niemrugania, nie powinna mrugać. Znał swoją narzeczoną, była kombinatorką i z całą pewnością znalazłaby sposób, aby jej umknąć. Ostrożności nigdy za wiele.
- Przy okazji. Załatwiam ważne sprawy w Londynie, związane z Rezerwatem. Lubię przy okazji zadbać o swoje zapasy, ostatnimi czasy wysyłam ogrom sów, Ehecatl nie wydaje się być tym zachwycony. - odparł spoglądając na nią. Lakoniczna rozmowa w zasadzie o niczym. Nie miał zwyczaju wdawać się w głębokie dyskusje, ani poważne rozmowy, tym bardziej z osobami, które ledwo znał. - Dotrzymać Lady towarzystwa dopóki powierniczki nie dołączą do Lady? - spytał zaciekawiony jej odpowiedzią.
Pytanie, które zadał było podchwytliwe. Lady nie przemieszczały się samotnie, zawsze ktoś im towarzyszył z wielu względów. Zastanawiał się czy Lady Vivienne Bulstrode była buntowniczką, która postanowiła złamać reguły i udać się na samotny spacer. Jej odpowiedź... była dla niego jasna i klarowna. Być może jej powierniczki wcale nie wiedziały o drobnym, aczkolwiek koniecznym rozdzieleniu się. Tak wiele młodych dam buntowało się przeciwko systemowi, który jasno określał każdy ich ruch, każdy krok. Czy była jedną z nich?
- Nie powinny zostawiać Lady samotnie, bez względu na konieczności. Chyba, że... - uśmiechnął się szarmancko i nieco sugestywnie, celowo nie kończąc zdania. Vivienne z pewnością była na tyle bystrą kobietą, aby domyślić się o co chodzi młodemu Lordowi. - Bez obaw, nie wydam Lady. Nawet jeśli zagrożenie było w rzeczy samej realne. - dopowiedział jeszcze lekko lawirując między słowami. Żyli w trudnym świecie i należało zakładać, że zagrożenie istniało zawsze i czyhało za rogiem. Dlatego służka Callisty dostała jasne instrukcje i miała jej nie spuszczać z oczu, jeśli wymagałoby to konieczności niemrugania, nie powinna mrugać. Znał swoją narzeczoną, była kombinatorką i z całą pewnością znalazłaby sposób, aby jej umknąć. Ostrożności nigdy za wiele.
- Przy okazji. Załatwiam ważne sprawy w Londynie, związane z Rezerwatem. Lubię przy okazji zadbać o swoje zapasy, ostatnimi czasy wysyłam ogrom sów, Ehecatl nie wydaje się być tym zachwycony. - odparł spoglądając na nią. Lakoniczna rozmowa w zasadzie o niczym. Nie miał zwyczaju wdawać się w głębokie dyskusje, ani poważne rozmowy, tym bardziej z osobami, które ledwo znał. - Dotrzymać Lady towarzystwa dopóki powierniczki nie dołączą do Lady? - spytał zaciekawiony jej odpowiedzią.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Kobiety jak ona można było określić buntowniczkami, wszak poczucie wyższości sięgało zdecydowanie dalej, niż uważano to za jakkolwiek zdrowe w obyciu arystokracji. Nie mniej, z całą przykrością skrytą w nienauczonym skruchy sercu, zaistniała sytuacja była przypadkiem.
Zbyt obawiała się o samą siebie, o to, że zostanie zapomniana bez większych osiągnięć, by błąkać się w nienależytym braku obstawy. Chociażby innych kobiet, ale zawsze selektywnie dobieranych, na tyle, by teatrzyk pasował w pisany latami scenariusz. W tym wszystkim, ze wszystkich rodów- nawet tych bardziej negatywnych - Bulstrode szczególnie nigdy nie pozwolili sobie na odejście od selektywnie wybieranej służby; odpowiedniej rodziny, odpowiedniej przeszłości i krwi. Aby nikt nigdy nie mógł im zarzucić popełnionego błędu i szło to w każdą stronę, bo choć hołd czystości był naturalny, to polityka była zdradliwą żmiją i gdy tylko pochwycili ją w ręce, zawsze pragnęła się wyślizgnąć.
Nawet panna Emily musiała być skrojona do swojej roli, by nie tylko dzierżyć w dłoni odpowiednio umiejętnie różdżkę, ale również stanowić ładne tło do całego obrazka malowanego w rozłożystej sukni damy.
- W istocie, będę musiała rozmówić się ze służbą wszak... miewam zbyt dobre serce na prośby pracowników. - Gładkie kłamstwo przeszło przez gardło nienaruszenie, Vivienne zaś zawieruszyła na czubku języka kolejne pytanie, które tylko czekało aż wypowie grzecznościowy dialog.
- Ach, rozumiem to zapracowanie. Moi szanowni bracia również posiadają po minimum dwie sowy. - Jakie to słodkie i niewinne. Rozmowa sprowadzająca się do okrągłych oczu i stukania w kratkę. Vivienne nigdy nie posiadała sowy z całkowicie naturalnej przyczyny, gdy zaraz wokół niej roztaczały się bitewne plany ataku na ptasią eminencję. Nie dziwiła się jednak swoim kocim towarzyszom. Było w tym coś niesamowitego, to przełamanie bariery dwóch, rozdzielnie prowadzonych światów, z czego oba wydają się idealnie skonstruowanymi.
Czasami miała wrażenie, że w tym wszystkim znajdują się także algebraiczne przekształcenia zapisanych liczbami praw fizyki.
Czasami to jednak kaprys kota, który przyniósł przez okno sypialni garść piór, płosząc tym samym jedyną sowę, jaką kiedykolwiek miała, a która budząc jej wysokość Vivienne, musiała być eksportowana w trybie natychmiastowym.
- Byłabym wdzięczna, jednak nie można czuć się ani na chwilę pewnie. Nie teraz. - Odpowiednio podłamany, lekko gardłowy szept zwieńczony nieśmiałym uśmiechem w stronę lorda. Obawiała się te pięć kroków temu, teraz doskonale wiedziała, że nic jej nie grozi i cały teatrzyk ma szczytny cel.
- Nie wiadomo... na kogo można by trafić. Nawet tutaj. - Zdegustowana mimika jawnie wskazywała na szczególne intencje słów, trochę prawdziwych, trochę wyuczonych. Doprawdy, podświadomość nigdy nie płatała jej większych figli niż w momencie, gdy miała zastanowić się nad własnymi poglądami. Dobrze, że przynajmniej zdanie lorda było jasne i klarowne. Odpowiednie i szanowane.
Zbyt obawiała się o samą siebie, o to, że zostanie zapomniana bez większych osiągnięć, by błąkać się w nienależytym braku obstawy. Chociażby innych kobiet, ale zawsze selektywnie dobieranych, na tyle, by teatrzyk pasował w pisany latami scenariusz. W tym wszystkim, ze wszystkich rodów- nawet tych bardziej negatywnych - Bulstrode szczególnie nigdy nie pozwolili sobie na odejście od selektywnie wybieranej służby; odpowiedniej rodziny, odpowiedniej przeszłości i krwi. Aby nikt nigdy nie mógł im zarzucić popełnionego błędu i szło to w każdą stronę, bo choć hołd czystości był naturalny, to polityka była zdradliwą żmiją i gdy tylko pochwycili ją w ręce, zawsze pragnęła się wyślizgnąć.
Nawet panna Emily musiała być skrojona do swojej roli, by nie tylko dzierżyć w dłoni odpowiednio umiejętnie różdżkę, ale również stanowić ładne tło do całego obrazka malowanego w rozłożystej sukni damy.
- W istocie, będę musiała rozmówić się ze służbą wszak... miewam zbyt dobre serce na prośby pracowników. - Gładkie kłamstwo przeszło przez gardło nienaruszenie, Vivienne zaś zawieruszyła na czubku języka kolejne pytanie, które tylko czekało aż wypowie grzecznościowy dialog.
- Ach, rozumiem to zapracowanie. Moi szanowni bracia również posiadają po minimum dwie sowy. - Jakie to słodkie i niewinne. Rozmowa sprowadzająca się do okrągłych oczu i stukania w kratkę. Vivienne nigdy nie posiadała sowy z całkowicie naturalnej przyczyny, gdy zaraz wokół niej roztaczały się bitewne plany ataku na ptasią eminencję. Nie dziwiła się jednak swoim kocim towarzyszom. Było w tym coś niesamowitego, to przełamanie bariery dwóch, rozdzielnie prowadzonych światów, z czego oba wydają się idealnie skonstruowanymi.
Czasami miała wrażenie, że w tym wszystkim znajdują się także algebraiczne przekształcenia zapisanych liczbami praw fizyki.
Czasami to jednak kaprys kota, który przyniósł przez okno sypialni garść piór, płosząc tym samym jedyną sowę, jaką kiedykolwiek miała, a która budząc jej wysokość Vivienne, musiała być eksportowana w trybie natychmiastowym.
- Byłabym wdzięczna, jednak nie można czuć się ani na chwilę pewnie. Nie teraz. - Odpowiednio podłamany, lekko gardłowy szept zwieńczony nieśmiałym uśmiechem w stronę lorda. Obawiała się te pięć kroków temu, teraz doskonale wiedziała, że nic jej nie grozi i cały teatrzyk ma szczytny cel.
- Nie wiadomo... na kogo można by trafić. Nawet tutaj. - Zdegustowana mimika jawnie wskazywała na szczególne intencje słów, trochę prawdziwych, trochę wyuczonych. Doprawdy, podświadomość nigdy nie płatała jej większych figli niż w momencie, gdy miała zastanowić się nad własnymi poglądami. Dobrze, że przynajmniej zdanie lorda było jasne i klarowne. Odpowiednie i szanowane.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Lojalna i solidna służba była najważniejsza. Pielęgnowane przez pokolenia wartości miały być solidną podstawą do rozwijania się rodzin. Każdy Ród miał swoich podwładnych, sługi, pracowników, którzy zrobią wszystko, aby zadowolić szlacheckie wymagania. Świat został skonstruowany w ten sposób, a każdy kto sądził inaczej powinien dwukrotnie zastanowić się nad własnymi myślami. Z drugiej strony jednak, każdy miał swoją cenę. Czy nie z tego właśnie skorzystał Rosier solidnie obdarowując służkę Callisty złotem, aby informowała go o stanie zdrowia Lady Avery? Wolał mieć informacje bezpośrednio z pierwszej ręki, mając świadomość, że ukochana ukryłaby przed nim wszelkie fakty, nie chcąc, aby się zamartwiał. Wierzył jednak w swoje intencje, nie wymagał od służki zdradzania swoich panów, a jedynie informacji, krótkich i treściwych. Każdy ma swoją cenę, a jednak pozostawało wierzyć w lojalność wobec szlachetnie urodzonych.
- Zapracowanie dobrze świadczy o rozwoju. - skwitował z lekkim uśmiechem na ustach. Jej bracia z pewnością zdawali sobie z tego sprawę. Mathieu miał podobnie, aczkolwiek on pracą wyładowywał swoje frustracje, skupiał myśli na innych torach i zapominał o problemach, które trawiły jego duszę. Najistotniejszym było, aby wciąż iść naprzód i choć historia była niezwykle edukująca i pozwalała na wyciągnięcie konkretnych wniosków... nie należało się na niej zbytnio skupiać, liczyła się przyszłość.
- Z pewnością niebawem się pojawią, a ja nie mógłbym zostawić damy w potrzebie. - odparł w ten sam przyjemny sposób, siląc się na nieco tajemniczy uśmiech. Zaczął się zastanawiać co miała na celu ta szopka. Z uwagi na waśni dzielące ich dwa rody Vivienne nie powinna zachowywać się w taki sposób wobec jego osoby, a to natomiast pozwalało mu wysnuć pewne wnioski. Grała słowem, grała mimiką i gestami. Pytanie brzmiało: W jakim celu? Czy przyniesie jej korzyści rozmowa z Rosierem prowadzona właśnie w ten sposób? Z poruszeniem, z wyrazami emocji, których sam nie doświadczał. Liczyły się jednak słowa, które tu padały, jasno określające podejście obojga do sprawy.
- Londyn jest nadal w niebezpieczeństwie, pełno tu plugawych zdrajców niepojmujących idei dzisiejszego świata. - odpowiedział na jej słowa, potwierdzając to, co właśnie powiedziała. Nie wiadomo kogo spotkamy na swojej drodze, nie wiadomo jak wiele cierpienia może nam przynieść. Tu naturalne, że delikatna dama obawiała się nadejścia nieznanych przeciwników, którzy mogli czaić się dosłownie za rogiem.
- Zapracowanie dobrze świadczy o rozwoju. - skwitował z lekkim uśmiechem na ustach. Jej bracia z pewnością zdawali sobie z tego sprawę. Mathieu miał podobnie, aczkolwiek on pracą wyładowywał swoje frustracje, skupiał myśli na innych torach i zapominał o problemach, które trawiły jego duszę. Najistotniejszym było, aby wciąż iść naprzód i choć historia była niezwykle edukująca i pozwalała na wyciągnięcie konkretnych wniosków... nie należało się na niej zbytnio skupiać, liczyła się przyszłość.
- Z pewnością niebawem się pojawią, a ja nie mógłbym zostawić damy w potrzebie. - odparł w ten sam przyjemny sposób, siląc się na nieco tajemniczy uśmiech. Zaczął się zastanawiać co miała na celu ta szopka. Z uwagi na waśni dzielące ich dwa rody Vivienne nie powinna zachowywać się w taki sposób wobec jego osoby, a to natomiast pozwalało mu wysnuć pewne wnioski. Grała słowem, grała mimiką i gestami. Pytanie brzmiało: W jakim celu? Czy przyniesie jej korzyści rozmowa z Rosierem prowadzona właśnie w ten sposób? Z poruszeniem, z wyrazami emocji, których sam nie doświadczał. Liczyły się jednak słowa, które tu padały, jasno określające podejście obojga do sprawy.
- Londyn jest nadal w niebezpieczeństwie, pełno tu plugawych zdrajców niepojmujących idei dzisiejszego świata. - odpowiedział na jej słowa, potwierdzając to, co właśnie powiedziała. Nie wiadomo kogo spotkamy na swojej drodze, nie wiadomo jak wiele cierpienia może nam przynieść. Tu naturalne, że delikatna dama obawiała się nadejścia nieznanych przeciwników, którzy mogli czaić się dosłownie za rogiem.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Teatralność to niekiedy drugie imię. Zamaskowanie siebie, gdy do głosu mogłyby dojść prawdziwe emocje. Jakie były? Nie znała na to odpowiedzi, krocząc po nierównym gruncie własnych kłamstw. W nie zaczynała wierzyć, w istocie. Jej kłamstwa, jej gierki, jej manipulacje. To jedyna pewna rzecz w stąpaniu po krawędzi sceny prozy życia.
- Szlachetnie. - Słodka odpowiedź, zaopatrzona lekkim załamaniem głosu. Niemalże słyszała już tupot za sobą. Szybką możliwość ewakuacji, służkę skłaniającą się niemalże bogobojnie przed dostojnym lordostwem. Ale jeszcze sekunda, jeszcze kilka kroków biegnącej na oślep panienki. Jeszcze lekki uśmiech, zgrywana - szczera, gdzieś głęboko być może i szczera - niepewność. Może była w tym również niepewność słów, które wypowiedziała i które stanowiły niemalże linę pomiędzy dwoma, skrajnymi światami? Plugawi zdrajcy. Nie miała dla nich akceptacji, ale umysł nienasiąknięty propagandą i wyssanymi z palca ideami mógł wziąć drobne poprawki. Nikt nie decyduje kim się rodzi. Też byli ludźmi - gorszymi, gorszy sort, och, mówmy tak dalej - jednak.
Uśmiechnęła się, przytaknęła. Świat były lepszy, gdyby był dawny ład. Bez wojny, bez stawiania oporu z drugiej strony. Ciche przytaknięcie na wszystko, bo lepiej by było, gdyby inni się podporządkowali.
Ciężko pociągać za wyrywające się sznurki, a te po drodze się krzyżują i przecierają. W istocie, niewygodne.
- Mam nadzieję, że to się niedługo skończy. - Wygracie. Jasny, podprogowy przekaz, ale jednocześnie odpowiednie słowa, jakie przystały na damę. Kobiety nie mogą lubować się w takich gierkach i rozlewach krwi, chociaż jedna rzecz tak bardzo poprawna w Vivienne. Prosta, bezbolesna - w obie strony? - wygrana, tego im chyba w istocie życzyła.
Tuż za plecami pojawiła się służka, której ciche łganie i przeprosiny wypełniły przestrzeń pomiędzy Vivienne i Matheu. Tym samym lady Bulstrode odsunęła się ledwie o krok, milimetr, aby obdarzając skromnym skinięciem głową mężczyznę, dopowiedzieć.
- Dziękuję, lordzie. Mam nadzieję, że pańskie zachowanie będzie stanowić przykład dla innych. - Chwila spojrzenia w oczy. Na bogów, jej spojrzenie musiało być puste - oczy podobno nie kłamią, jej łajdacze spojrzenie potrafiło, ale nie aż tak dobrze jak reszta ciała. I ledwie po pożegnaniu, udała się wraz z dwórką w swoją stroną, starając się zachować pozory obojętności.
Zbyt dużo emocji. Duszno.
- Szlachetnie. - Słodka odpowiedź, zaopatrzona lekkim załamaniem głosu. Niemalże słyszała już tupot za sobą. Szybką możliwość ewakuacji, służkę skłaniającą się niemalże bogobojnie przed dostojnym lordostwem. Ale jeszcze sekunda, jeszcze kilka kroków biegnącej na oślep panienki. Jeszcze lekki uśmiech, zgrywana - szczera, gdzieś głęboko być może i szczera - niepewność. Może była w tym również niepewność słów, które wypowiedziała i które stanowiły niemalże linę pomiędzy dwoma, skrajnymi światami? Plugawi zdrajcy. Nie miała dla nich akceptacji, ale umysł nienasiąknięty propagandą i wyssanymi z palca ideami mógł wziąć drobne poprawki. Nikt nie decyduje kim się rodzi. Też byli ludźmi - gorszymi, gorszy sort, och, mówmy tak dalej - jednak.
Uśmiechnęła się, przytaknęła. Świat były lepszy, gdyby był dawny ład. Bez wojny, bez stawiania oporu z drugiej strony. Ciche przytaknięcie na wszystko, bo lepiej by było, gdyby inni się podporządkowali.
Ciężko pociągać za wyrywające się sznurki, a te po drodze się krzyżują i przecierają. W istocie, niewygodne.
- Mam nadzieję, że to się niedługo skończy. - Wygracie. Jasny, podprogowy przekaz, ale jednocześnie odpowiednie słowa, jakie przystały na damę. Kobiety nie mogą lubować się w takich gierkach i rozlewach krwi, chociaż jedna rzecz tak bardzo poprawna w Vivienne. Prosta, bezbolesna - w obie strony? - wygrana, tego im chyba w istocie życzyła.
Tuż za plecami pojawiła się służka, której ciche łganie i przeprosiny wypełniły przestrzeń pomiędzy Vivienne i Matheu. Tym samym lady Bulstrode odsunęła się ledwie o krok, milimetr, aby obdarzając skromnym skinięciem głową mężczyznę, dopowiedzieć.
- Dziękuję, lordzie. Mam nadzieję, że pańskie zachowanie będzie stanowić przykład dla innych. - Chwila spojrzenia w oczy. Na bogów, jej spojrzenie musiało być puste - oczy podobno nie kłamią, jej łajdacze spojrzenie potrafiło, ale nie aż tak dobrze jak reszta ciała. I ledwie po pożegnaniu, udała się wraz z dwórką w swoją stroną, starając się zachować pozory obojętności.
Zbyt dużo emocji. Duszno.
and just in time, in the right place
steadily emerging with grace
Vivienne Bulstrode
Zawód : Arystokratka
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
shuffling the cards of your game
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
and just in time
in the right place
suddenly I will play my ace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Kres wojny byłby przyjemny dla wszystkich, odczucie ulgi, zaczerpnięcie powietrza pełną piersią w świecie wolnym od problemów. Gdyby nie maniakalny opor wielbicieli szlam i brudnej krwi problem już dawno byłby rozwiązany. Rycerze Walpurgii mieli ręce pełne roboty, ale nie mogli tak po prostu odpuścić. Bądź co bądź… do wielkich osiągnięć należało dojść powoli i spokojnie, a efekty będą przyjemnością. Na całe szczęście ród Bulstrode podzielał ich postawę, pomimo problemów i niesnasek, które podzieliły ich pewien czas temu. Nie oceniał uczynku Tristana, ale pokładał wiarę w każdej jego decyzji i bądź co bądź, jeśli to było jedynym wyjściem – nie mogło być inaczej. Na całe szczęście piękna Lady Bulstrode nie wydawała się zrażona grzechami przeszłości, ewentualnie była tak wybitną aktorką, aby ukryć niechęć do Lorda i jego rodu, wszak reprezentował go każdym calem swojego ciała.
- Również mam taką nadzieję. – odparł grzecznie, z lekkim ukłonem. Doskonale zrozumiał przekaz zawarty między słowami. W czasach pokoju było o wiele lepiej, nie musieli się martwić o bliskich, najdroższych, ukochanych. Teraz wszyscy żyli w strachu martwiąc się cóż takiego przyniesie im los. Przyszłość zdawała się mieć jasne barwy, wpierw jednak należało przedrzeć się przez liczne trudy spowite w ciemność. Później będzie łatwiej, lepiej…
Przesunął wzrok na służkę, która pojawiła się między nimi… Zmierzył ją z góry na dół krytycznym wzrokiem. Oburzające zachowanie, które mogło doprowadzić do tragedii. Służka nie dopełniała swoich obowiązków, a jej przeprosiny nie miały znaczenia w obliczu tego, co na szczęście dzięki szybkiej interwencji Mathieu odeszło w niepamięć. Niesmak jednak pozostaje, a służka powinna odpracować swoje winy przed panią. Jego opinia jednak była bez znaczenia, jedyne co mógł komentować i śmiał komentować, to zachowanie i obycie służki swojej narzeczonej. Gdyby popełniła błąd… nie byłby tak łaskaw.
- Cała przyjemność po mojej stronie, Lady. – odpowiedziała ukłoniwszy się na pożegnanie. Mathieu starał się jak zawsze zachować grzecznie, jak na Lorda przystało. Wymagano od niego odpowiedniego podejścia, odpowiedniego zachowania, nawet jeśli oba rody nie przepadały za sobą – krew należało szanować. Odprowadził wzrokiem Lady Bulstrode zastanawiając się co jeszcze mogłoby się wydarzyć, jeśliby się tu nie znalazł. Dopiero po chwili dotarło do niego, że stanie w miejscu nie jest najlepszym pomysłem. Otrząsnął się i z uśmiechem wrócił do swoich czynności, nie zapominając o żadnym szczególe swojej wyprawy.
- k o n i e c -
- Również mam taką nadzieję. – odparł grzecznie, z lekkim ukłonem. Doskonale zrozumiał przekaz zawarty między słowami. W czasach pokoju było o wiele lepiej, nie musieli się martwić o bliskich, najdroższych, ukochanych. Teraz wszyscy żyli w strachu martwiąc się cóż takiego przyniesie im los. Przyszłość zdawała się mieć jasne barwy, wpierw jednak należało przedrzeć się przez liczne trudy spowite w ciemność. Później będzie łatwiej, lepiej…
Przesunął wzrok na służkę, która pojawiła się między nimi… Zmierzył ją z góry na dół krytycznym wzrokiem. Oburzające zachowanie, które mogło doprowadzić do tragedii. Służka nie dopełniała swoich obowiązków, a jej przeprosiny nie miały znaczenia w obliczu tego, co na szczęście dzięki szybkiej interwencji Mathieu odeszło w niepamięć. Niesmak jednak pozostaje, a służka powinna odpracować swoje winy przed panią. Jego opinia jednak była bez znaczenia, jedyne co mógł komentować i śmiał komentować, to zachowanie i obycie służki swojej narzeczonej. Gdyby popełniła błąd… nie byłby tak łaskaw.
- Cała przyjemność po mojej stronie, Lady. – odpowiedziała ukłoniwszy się na pożegnanie. Mathieu starał się jak zawsze zachować grzecznie, jak na Lorda przystało. Wymagano od niego odpowiedniego podejścia, odpowiedniego zachowania, nawet jeśli oba rody nie przepadały za sobą – krew należało szanować. Odprowadził wzrokiem Lady Bulstrode zastanawiając się co jeszcze mogłoby się wydarzyć, jeśliby się tu nie znalazł. Dopiero po chwili dotarło do niego, że stanie w miejscu nie jest najlepszym pomysłem. Otrząsnął się i z uśmiechem wrócił do swoich czynności, nie zapominając o żadnym szczególe swojej wyprawy.
- k o n i e c -
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Scribbulus - artykuły piśmiennicze
Szybka odpowiedź