The Palladium
W teatrze występują gwiazdy najwyższego formatu, stałym gościem jest tutaj piękna Belle, niezwykle często goszczą artyści ze Stanów Zjednoczonych. Główna scena otoczona jest doprawdy imponującą widownią dodatkową upstrzoną wygodnymi kilkuosobowymi lożami balkonowymi.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:17, w całości zmieniany 3 razy
I choć teatr nie należał do jej ulubionych rozrywek to jako lady Selwyn musiała czasem odwiedzać jego mury. Reprezentowanie rodziny na kulturalnych wydarzeniach było wszak obowiązkiem damy, a Wendy, jako dojrzała i odpowiedzialna kobieta, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Na szczęście od niedawna Teatr Palladium był miejscem pozbawionym szlam i śmierdzących mugoli, dlatego mogła wstąpić w jego progi z nieco większym entuzjazmem.
Odziana w barwy swojego rodu, w bogato zdobionej szacie, z wyszytymi salamandrami, zmierzała właśnie ku wyjściu. W niedalekiej odległości znajdowali się jej rodzice, a Caren jak zwykle grzecznie podążała za swoją panią. Była zawsze gotowa, aby w razie czego w czymś jej pomóc, bądź też wesprzeć w dawkowaniu eliksirów. Na widok lorda Rosiera zatrzymała się jednak w pół kroku, prędko musząc podjąć decyzje, jak winna się zachować. Z nieco starszym od siebie Matheiu uczęszczała do szkoły, jednak nigdy nie byli w bliższej komitywie. A teraz, po zdradzie, nie zapowiadało się na to, aby coś uległo zmianie, choć nestor rodu zdawał się być całkiem łaskawy… przynajmniej względem niej.
Po chwili jednak przywdziała grzeczny wyraz twarzy, będący połączeniem odrobiny pokory, szczerej radości oraz miłego zdziwienia, chociaż w jej serce ponownie wlała się fala goryczy. Młody, dumny Rosier. Może nie najpiękniejszy, ale Rosier! Ta głupia dziewucha. Wendelina nigdy nie mogłaby żyć ze świadomością, że zrobiłaby taką krzywdę własnej rodzinie.
– Lordzie Rosier, wybornie lorda widzieć. – Kiwnęła delikatnie główką. – Mam nadzieję, że u lorda wszystko w najlepszym porządku? Dotarły do mnie wieści o zaręczynach z uroczą lady Avery. Należą się lordowi gratulacje – rzekła, tak szczerze i tak pokornie, jak tylko potrafiła, a że jej rodzina zawsze słynęła z dyplomatycznego talentu… Mathieu nie powinien mieć wątpliwości, co do szczerości jej słów.
I pomyśleć, że to mogłam być ja.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Ostatnio zmieniony przez Wendelina Selwyn dnia 03.11.20 13:05, w całości zmieniany 1 raz
Jedna osoba, jednak głupia decyzja zaważyła go podejściu Mathieu do całego rodu Selwyn. Traktowanie ich z szacunkiem było od niego wymagane, choć gdzieś w środku skręcało go na samą myśl o nawiązywaniu choćby rozmowy z jedną z nich. Nie powinien oceniać, nie powinien traktować ich wszystkich jak zdrajców. Nie potrafił jednak spojrzeć na nią tak po prostu, z życzliwością. Dla niego była rodziną zdrajcy. Na szczęście twarz Rosiera nie wyrażała uczuć, więc Wandelina nawet nie mogła się domyślić co krąży po jego głowie.
Kiwnął głową, potwierdzając, że u niego wszystko w porządku. Powinni wymienić grzecznościowe powitanie i iść dalej swoimi drogami. Przesunął wzrokiem po jej sylwetce, zatrzymując się na moment na oczach. Była grzeczna i otwarta, ale... już jedna kobieta z tego rodu dała pokaz fałszu i karmiła ich kłamstwami, trzeba było zachować ostrożność. Tak podpowiadał mu zdrowy rozsądek.
- Wieści szybko się rozeszły. Dziękuję, w imieniu swoim i narzeczonej. - odparł na jej słowa, zachowując całkowicie neutralny wydźwięk. To nie jej wina. To nie ona pchnęła Isabellę w kierunku zdrady, to nie ona kazała jej potraktować go gorzej niż psa. Trzymał się tej myśli, bo inaczej byłoby z nim źle. - Mam nadzieję, że u Lady również wszystko w porządku. - dodał jeszcze, aby zachować się odpowiednio grzecznie. Tristan pewnie byłby na niego wściekły, gdyby Mathieu zachował się publicznie jak ostatni dupek. W przeciwieństwie do niektórych, potrafił uszanować drugą osobę.
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Lady Selwyn musiała jednak przyznać, że karygodne zachowanie członków jej rodu wytrąciło jej z ręki wiele kart. Nie była na pozycji, w której mogła wiele ugrać, jednak liczyła, że to krótkie spotkanie choć odrobinę poprawi zdanie lorda na temat ich rodziny, bo to przecież nie mogło być najlepsze. Ale skoro Tristan spoglądał na nią coraz to łaskawszym okiem, to czy jego młodszy kuzyn również nie powinien wkrótce zacząć? Należało jednak przyznać, że Wendelina naprawdę nie znała młodego szlachcica za dobrze, co nie dawało jej wiele miejsca do popisu.
– Tworzycie zaiste piękna parę, lady Avery to kobieta wspanialej urody – rzekła, kiwając głową. Jako kuzynką zdrajczyni oraz jego byłej narzeczonej nie miała najmniejszej możliwości, aby krytykować zaistniałą sytuację. – Rzekłabym, że w najlepszym, ale zważając na ostatnie losy mojej rodziny… sam lord rozumie, że byłoby to oczywiste kłamstwo. Czy jednak lord nestor informował być może o odnalezieniu rodowego naszyjnika? Trafił do Château Rose na początku sierpnia, po tym jak szaleństwo mojej niegdysiejszej kuzynki niemal doprowadziło do jego zguby – westchnęła przeciągle, kręcąc głową. – Mam nadzieję, że następnym razem trafi na znacznie bardziej… godną właścicielkę. To zbyt piękna biżuteria – mówiła, zupełnie z resztą szczerze. Wendelina potrafiła docenić piękno, gdy była taka konieczność, nawet jeśli nie odczuwała względem sztuki jubilerskiej nadmiernie gorących emocji.
Żaden z lordów Rosier nie musiał przecież wiedzieć, że naszyjnik został znaleziony po prostu w komnatach Isabelli. Historia o młódce tak zakochanej i głupiej, że aż oszalała z namiaru emocji, dopuszczając się czynów niekoniecznie logicznych, brzmiało bardziej efektownie, niż sama ucieczka. Być może nawet mogło być dowodem na to, ze Selwyni były w tym przypadku ofiarami rebeliantów, a nie ich współpracownikami. A to musiało być kluczowe, jeśli lady doyenne pragnęła odbudowywać pozycje ich rodziny.
Niegrzecznie było jednak stać na samym środku pomieszczenia, toteż lady Selwyn zrobiła krok w stronę Mathieu, spoglądając za siebie:
– Jak widzę, moja rodzina spotkała własnie lorda Parkinson – powiedziała, faktycznie dostrzegając jej rodziców dyskutujących w holu z postawnym mężczyzną. – Przybył lord na kolejny spektakl?
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
- Poinformował mnie. Naszyjnik wrócił na swoje miejsce. - odparł na jej słowa. Nie zamierzał prezentować go Calliście, zasługiwała na piękniejsze diamenty i szlachetniejsze kamienie. Ich relacji nie definiowały żadnego rodzaju błyskotki i świecidełka, to było coś więcej. Nie każdy jednak wiedział, że tę dwójkę połączyło głębokie uczucie. Isabella powinna żałować, straciła naprawdę wiele. - Zapewne tak będzie. - dodał, kiwając lekko głową. Czy trafi na godniejszą właścicielkę czy nie... to nie miało znaczenia. Na jego szczęście nie musiał kontynuować tej farsy i silić się na bycie miłym wobec osób, dla których starania były próżne. Wandelina zachowywała się tak, jak dyktowały jej zasady, reguły, wszelkie oznaki dobrego wychowania. Szlachecka etykieta była restrykcyjna, wymagała od nich wiele i zapewne jej było o wiele lżej lawirować między słowami, sięgając po drobne kłamstwa i kokietować go słowem. On dobrze wiedział, że jego niedoszła żona zniknęła z własnej woli i nie było w tym krzty szaleństwa. Nie musiała go okłamywać. Zniknęła, była martwa, umarła... na zawsze wykreślona z ksiąg.
- Przybyłem zakupić bilety na przyszłą sobotę, chciałbym zobaczyć premierę spektaklu wraz z narzeczoną. - odparł na jej słowa i rozejrzał się. Jak na złość żadnej znajomej twarzy, która mogłaby okazać się zbawieniem w tej sytuacji. Rozmowa z Wandeliną... mogła okazać się dobrym punktem programu. Nie zważając na zaistniałą sytuację Rosierowie pokazują swoją wyższość, pomimo tego w jaki sposób zostali potraktowali. - Lady jak mniemam właśnie skończyła oglądać jedną z nowości. Mam nadzieję, że sztuka zachwyciła. - dodał jeszcze unosząc lekko kącik ust ku górze. Nie trzeba było być Sherlockiem, aby wiedzieć, że ze szczerym uśmiechem niewiele to miało wspólnego.
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Kiwnęła głową z uśmiechem, choć nie była szczególnie zadowolona z odpowiedzi. Mathieu Rosier wydawał się zbyt nieobecny, zbyt zamknięty, zbyt… obrażony? Lady Selwyn rozumiała jego dystans, choć jednocześnie zaczynała odnosić wrażenie, że ten pozornie dostojny młody mężczyzna swoim zachowaniem bardziej przypomina naburmuszonego chłopca, niż pełnego werwy czarodzieja i smokologa. Czy to dlatego Isabella zdecydowała się uciec? Czy to z tego powodu zrezygnowała z narzeczeństwa? Jeśli podobnie zachowywał się przy niej, nie będąc w stanie nawet udawać zainteresowania konwersacją Wendelina do pewnego stopnia byłaby może w stanie zrozumieć jej ucieczkę. Tylko właśnie: zrozumieć, nie zaakceptować jako coś, co zrobić należało. Po zawiedzeniu lady doyenne jej krewna zalegiwała jedynie na śmierć. Głupia dziewucha.
– Dobrze to słyszeć – uznała. – Mam nadzieje, ostatnio niestety coraz trudniej o zaufanych twórców, nie sadzi lord? Nawet zdobycie skalników jest coraz trudniejsze. Całkiem niedawno przyszło mi na przykład osobiście odwiedzić Ministerstwo, bo moja korespondencja była ignorowana, a moi łowcy dostali zakaz wstępu na tereny, na których występują ingrediencje. Podobno w celu ochrony gatunków. Rozumie to lord? Jakbym MOI LUDZIE stanowili jakieś zagrożenie. – Pokręciła z niedowierzaniem głową, starając się obudzić Mathieu do jakiejś (jakiejkolwiek?) konwersacji. Zdobycie wiedzy o ludziach z towarzystwa było pierwszym krokiem do osiągniecia sukcesu.
O premierze słyszała, choć nie planowała się nań wybierać. Miała niestety, inne zajęcia. Lepsze i bardziej intrygujące, choć nie pozwalające na brylowaniu w towarzystwie. Nie mogła mieć jednak wszystkiego. Nawet mimo bycia tym, kim była.
– Och, dotarły do mnie pierwsze recenzje, słyszałam, że to doskonale przygotowany teatr. Życzę wiec miłego wieczoru lordzie Rosier – powiedziała, choć przeszło jej przez myśl, że Mathieu przecież bez potrzeby się fatygował. Nie lepiej było wysłać służbę? – Jak najbardziej, tak, tak, to była niezwykła historia, musi ją lord zobaczyć w następnej kolejności. Opowiada o jednorożcu i smoku, którzy pod wpływem czarów zmieniają się w ludzi i odkrywają, że mimo dzielących ich różnic obydwoje są szlachetnymi istotami. Czysta fantazja, przyznaje… ale te wizualizacje! Mój kuzyn przygotował kolorowe ognie do inscenizacji i sprawdzają się, muszę nieskromnie przyznać, znakomicie.
Właściwie to ona przygadała. Kuzyn nie miał czasu. Ale to nie miało znaczenia.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Zwracała się do niego w tak naturalny sposób... Jakby zniknięcie Isabelli było czymś zupełnie naturalnym. Powinni o tym zapomnieć i żyć dalej. Niesmak jednak pozostawał. Nie zmieniało to faktu, że z uwagą skupiał wzrok na jej oczach, słuchając kolejnych wypowiadanych przez Lady Selwyn słów.
- Zaufanie jest najczęściej nadużywane przez nieodpowiednie osoby. - odparł na jej słowa, chociaż dopiero po chwili zastanowił się co właśnie powiedział. Tyczyło się to zarówno twórców, którzy nie podchodzili odpowiedzialne do wykonywanego zadania, ale również samej Isabelli, która... no cóż. Potraktowała go w najgorszy z możliwych sposobów. - Mam nadzieję, że sprawy z Ministerstwie udało się wyjaśnić. Trudno dziś i kompetentne osoby na odpowiednich stanowiskach, wolą utrudniać wiele kwestii zamiast podejść do nich rozsądnie. - dodał po chwili namysłu. To oburzające, że została w ten sposób potraktowana. Zapewne miała wielki interes w zdobywaniu tych ingerencje, co skutecznie blokowało Ministerstwo. Najważniejsze, aby jej działania przyniosły skutki. Wyglądała na osobę pewną siebie, która wie czego chce i jak to osiągnąć. Miała coś, czego zdecydowanie brakowało Isabelli. Dostrzegał to, chociaż nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, ani tym bardziej przyznawać na głos.
- Z opowiadań Lady w rzeczy samej wydaje się wyjątkową sztuką. Być może w wolnej chwili zdecyduję się również i na ten spektakl. - odpowiedział z lekkim uśmiechem. Potrafił używać mimiki twarzy, wbrew temu co wielu o nim uważało, choć jedynie najbliżsi mogli liczyć na szczerość jego gestów. Naturalnym dla niego było ukrywanie wszelkich emocji, chowanie się za maską i tajemniczością. - Przepadasz za teatrem, Lady Selwyn? - spytał przekręcając lekko głowę w bok, zastanawiając się jakiej sam udzieliłby odpowiedzi. Z pewnością nie był ogromnym fanem tego typu rozrywek, były inne, o wiele bardziej emocjonujące rzeczy w życiu, którym warto było poświęcić czas. Niemniej jednak, to o wiele bardziej odpowiednie miejsce na wizytę narzeczoną niż te, które akurat miał na myśli.
The last enemy that shall be destroyed is | death |
W każdym razie, nie rozumiejąc aluzji, lady Selwyn natychmiast zaczęła kiwać głową.
– Och, tak! W ostatnim czasie mój z a u f a n y dostawca ingrediencji prosił mnie, m n i e o wstawiennictwo w sprawie prawnej! Rozumie lord? A co gorsza, w obecnym czasie nie mogę w pełni zrezygnować z jego usług. Wojna jest koniecznością, ale nim sytuacja się uspokoi... Niektóre ze składników są niemal niedostępne – westchnęła, kręcąc głową. To było naprawdę niebywałe, że mając wpływy i pieniądze czasem nawet dla niej zdobywanie ingrediencji wiązało się z dodatkowym wysiłkiem. – Na szczęście się udało, lordzie Rosier. Ale niech lord zapamięta me słowa: od panny Crabbe lepiej trzymać się z daleka, jeśli sprawa ma zostać załatwiona szybko i bez problemów. – Westchnęła przeciągle, kręcąc głową.
Pokiwała głową, jakby ten gest miał jeszcze bardziej zachęcić Rosiera do odwiedzenia teatru.
– Naprawdę polecam, sztukę warto wspierać w tych trudnych czasach... – zawiesiła głos, szukając odpowiedniego słowa:– ... zarazy.
Gdyby to zależało od niej, nigdy właściwie nie odwiedzałaby teatrów i innych podobnych miejsc, bywając jedynie na naukowych spotkaniach, które to jako jedne z niewielu przynosiły jej prawdziwą radość. Wykłady znamienitych astronomów, spotkania z twórcami eliksirów, ciepła herbata z ciastem spożywana w towarzystwie specjalistów z fascynujących Wendelinę dziedzin. To było coś! Teatr naprawdę mógłby nie istnieć, jednak jej zdanie w tym względzie nie miało znaczenia. Nie bolało ją to jednak szczególnie: tak po prostu wyglądały zwyczaje w towarzystwie. Należało je po prostu doceniać, nawet wbrew sobie.
– Moja rodzina, jak lord wie, nie bez powodu zajmuje się mecenatem teatru. – Uśmiechnęła się promiennie. – Teatr to nasze magiczne dziedzictwo, pozwalające na przedstawienie wszelkich możliwych historii, które można odbierać każdym zmysłem. Owszem, lordzie Rosier, przepadam – odpowiedziała z cichym śmiechem czającym się w głosie.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wojna zawsze niosła za sobą ofiary i poświęcenie. Wandelina miała więc rację, twierdząc, że składniki staną się niedostępne. To jedna z cen, którą należało ponieść, aby przyszłość mogła być świetlana. Wysłuchiwał jej słów, ale kiedy wspomniała o pannie Crabbe uniósł lekko brew. Forsythia od pewnego czasu była jego osobistą asystentką w rezerwacie, nie miał uwag do jej pracy i działań. Bądź co bądź, zadowalała jego wymagania odnośnie dobrego pracownika. Zastanawiał się co takiego musiała zrobić, że Lady Selwyn odradzała ją i polecała trzymać się z daleka. Niegrzecznym byłoby jednak dopytywanie i ciekawość, mogłoby być niekorzystnie odebrane.
- Dziękuję za ostrzeżenie. - powiedział z lekkim uśmiechem. Lepiej urwać ten temat. Z resztą, właśnie spojrzał na zegarek i niestety, wolna chwila, którą mógł poświęcić na rozmowę z Wandeliną właśnie mijała. Niegrzecznym byłoby jednak od tak odejść bez słowa. - Trudne czasy w końcu przeminą, w przyszłość będzie o wiele lepsza. - stwierdził, mając nadzieję, że dobrze odbierze jego słowa. Teraz z wszystkim było ciężko, każdy borykał się ze swoimi problemami. Nikogo nie powinno więc dziwić, że Lady nakłaniała do odwiedzania teatru i wspierania sztuki, w końcu jej rodzina się tym zajmowała.
- Teatr pod Waszą opieką kwitnie, droga Lady. Oby trudny czas nie odbił na nim większego znamienia. - dodał i skinął lekko głową. Zerknął na zegar mieszczący się nieopodal nich. - Niestety, na mnie już czas Lady Selwyn, nad czym ubolewam. Z pewnością jeszcze będzie wiele okazji ku rozmowie o teatrze. Do zobaczenia. - skłonił się lekko przed damą, pożegnał ją uśmiechem i skierował się do wyjścia. Inne ważne kwestie czekały na niego i nie mógł pozwolić sobie na zwłokę.
zt Mat
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Na lepszą przyszłość liczyła ze wszystkich sił. Choć po prawdzie, niekoniecznie na lepszą przyszłość wszystkich czarodziejów. Znacznie bardziej interesowały ją losy własnej rodziny, które niestety ostatnio naprawdę były nieszczególnie szczęśliwe. Cóż z tego, że wygrywali wojnę i miażdżyli rebelię, skoro rodzina Selwynów utraciła tylu członków? Skoro nie była poważana w magicznym świecie i wszystkie wysiłki Wendeliny zdawały się nie przynosić żadnych skutków? Uśmiechnęła się jednak do Mathieu szeroko, stwierdzając:
– Musimy za to kiedyś wypić, lordzie Rosier. – Skinęła głową, posyłając mu pełen elegancji i grzeczności uśmiech.
Oczywiście, że teatr pod opieką Selwynów kwitnął. Jej krewni zmieniali w złoto wszystko, czego dotknęli i to czasem nawet dosłownie (ledwo trzy dni temu przypadkiem któryś z domowników wylał na siebie eliksir Midasa). Choć należało przyznać, że obecnie skupiali się raczej na operze, niż miejskim teatrze, w którym bywali tylko od czasu do czasu., Czyli innymi słowy: co najmniej raz w tygodniu. Musieli w końcu dbać o to, by być na bieżąco.
– Oczywiście – powiedziała, słysząc słowa pożegnania. – Do zobaczenia w takim razie, lodzie Rosier – rzekła, odsuwając się od mężczyzny.
Jeszcze przez chwilę stała, wpatrując się w przestrzeń. Rosier nie był ani szczególnie charyzmatyczny, ani szczególnie przystojny, ale Isabella naprawdę nie wiedziała co traci. Głupia z niej krowa, a już wkrótce (jak miała Wendelina nadzieję) zapewne martwa. Tak z resztą powinno być. Gdyby jej ktoś zaproponował rękę kogoś z takim rodowodem, nawet by się nie zawahała i wykorzystała okazję do cna. Nie wszyscy byli jednak tak rozsądni jak ona, prawda?
Wzdychając nieco tęskno, odwróciła się na pięcie, ruszając w stronę swoich krewnych. Już wkrótce będą wracać do domu, ale nim do nastąpi podobno czekała ich jeszcze krótka weryfikacja dyrekcji teatru, ponieważ wuj Wendeliny bardzo gorąco myślał nad dodatkowym dofinansowaniem instytucji.
| zt
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A na scenie w przygotowanej przez rekwizytorów wieży; postać B tuż przy wyjściu z teatru. Nie przywykliście jeszcze do nowego miejsca, gdy jeden snop światła oświetlił wpierw postać A a następie postać B. Bez przeszkód dostrzegliście się wzajemnie.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Nim postać B zdoła pokonać całą długość teatru, by wdrapać się na scenę, postać A zdąży zejść z wieży, wychodząc na spotkanie ukochanemu. Kompletnie zatraceni w sobie nawzajem nawet nie zwrócicie uwagi na to, że wasze romantyczne spotkanie obserwuje wzruszona widownia duchów dawnych aktorów. Gdy tylko wasze dłonie się spotkają, po wnętrzu teatru rozniesie się salwa oklasków. Spoglądając w stronę krzeseł, dostrzeżecie owacje na stojąco. - To było wybitne! Prawdziwa miłość! C'est magnifique! Jak my to powtórzymy? - zawołają podekscytowane głosy. W podzięce za cudowny spektakl duchy zaprowadzą was do najwykwintniejszej loży, gdzie ktoś przygotował kolację waszych marzeń. Mając zapewniony wspaniały poczęstunek i najlepsze miejsca, okaże się, że teraz to wy jesteście widownią - a zmarli aktorzy postanowią wystawić na scenie Romea i Julię specjalnie dla was.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Pogoda zapewne każdej innej damy nie zachęciłaby do wychodzenia na zewnątrz, ale Gin w najmniejszym nawet stopniu nie przeszkadzał ulewny deszcz i porywisty wiatr. Nie martwiła się zniszczoną przez żywioł suknią i przemoczonymi i skołtunionymi włosami, które później z trudem jest doczesać. Korzystając z okazji, że reszta rodziny zebrała się w salonach przy kominkach, udało jej się wymknąć z dworku późnym popołudniem.
Najchętniej wyprowadziłaby swoją ulubioną klacz - Whisky - i pomknęła walcząc z deszczem i ulewą na okoliczne wrzosowiska, ale... nie tym razem. Spojrzała wprawdzie tęsknie w stronę rodowych stajni, ale zamiast ruszyć w ich kierunku, obróciła się w drugą stronę i przemknęła pomiędzy drzewami, by nikt jej przypadkiem nie zobaczył przez okna, w dalsze zakamarki ogrodu.
Sam Anthony prosił, żeby wstrzymała się z tymi swoimi ucieczkami na wrzosowiska, że teraz to może być niebezpieczne w szczególności, że sam jest poszukiwany... I faktycznie tylko przez wzgląd na kuzyna mogła porzucić te szalone konne przejażdżki w deszczu. Ale spacer po ogrodach to jeszcze nic złego, prawda?
Październikowe powietrze w czasie ulewy pachniało cudownie i orzeźwiająco, a szum deszczu w jednej chwili zamienił się w jej uszach w najpiękniejszą muzykę. Jak miała jej się oprzeć? Nie wiedziała i gdy tylko dworek zniknął za murem iglastych drzew i krzewów, ruszyła do tańca z deszczem i wiatrem wirując na miękkim od wody dywanie z mchu i ściółki. Jeśli jeszcze przed chwilą pelerynka, którą narzuciła na suknię w jakikolwiek sposób chroniła ją przed zacinającym deszczem... tak teraz dosłownie nie miała już znaczenia. Pantofelki, suknia i rozpuszczone włosy Gin wykonującej kolejne piruety i figury taneczne, przemakały w zastraszającym tempie. Ona na to jednak nie zważała, śmiejąc się radośnie, kiedy pozbawione liści gałązki drzew zahaczały się o przemoczony materiał. Wtedy ujmowała delikatnie "dłoń drzewa", dygała wdzięcznie i tańczyła wraz z nim, zapominając o całym merlińskim świecie. Szczerze mówiąc już dawno się tak dobrze nie bawiła mimo tego, że kiedy wreszcie zdecydowała się powrócić do dworku, suknia dosłownie jej ciążyła od wody, a sama Gin drżała i szczękała zębami z zimna. To wcale nie było ważne. Tak samo jak to, że prawie przyprawiła ciocię o zawał, kiedy ta ujrzała przemokniętą jak topielica Virginię wdrapującą się mozolnie (głupia, ciężka suknia) po schodach do łazienki i zostawiającą za sobą mokre deszczowo-błotne ślady.
Wciąż po tym szaleństwie Virginii dopisywał doskonały nastrój, kiedy już przebrana w suchą, bladoróżową, jedwabną suknię i ciepłą, zdobioną narzutkę, choć z wciąż wilgotnymi lekko (już rozczesanymi!) włosami usiadła na swoim łóżku z baldachimem nad księgą o uzdrowicielstwie. Jeszcze przez myśl jej przeszło, że mogłaby poprosić skrzata o kolację i gorącą herbatę, kiedy dosłownie znikąd przed nią, tuż obok księgi zmaterializowało się ciastko. Czyżby skrzat domowy aż tak dobrze ją znał? A może to prezent od Tony'ego lub Rii? Nie wiedziała, ale wyglądało i pachniało tak kusząco, że wcale się nie powstrzymała przed rozpakowaniem tartaletki i jej spróbowaniem... i wtedy stało się coś dziwnego.
Gin poczuła lekkie szarpnięcie, a mgnienie oka później znalazła się w całkiem obcym miejscu, jak pomyślała w pierwszej chwili. Z pewnością nie w dworku w Puddlemere, którego przecież miała nie opuszczać. Gorączkowo rozejrzała się wokół, choć w słabym świetle nie było zbyt wiele widać. Zdążyła się jednak zorientować, że znajdowała się na dziwny podwyższeniu na... scenie? Ktoś jej zrobił głupi dowcip, czy...? I wtem dwa snopy światła przecięły półmrok, a Gin odruchowo spojrzała na oświetloną postać.
chase the wind
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
To jeszcze raz. Książki? Są. Pergaminy? Tak. Tablice alchemiczne? Na miejscu.
Rigel stał w swoim pokoju nad stosem najróżniejszych rzeczy rozrzuconych po łóżku i po kolei wykreślał dużym strusim piórem kolejne pozycje ze swojej listy. Wyjazd badawczy był dla niego wielkim wydarzeniem, do którego musiał się w odpowiedni sposób przygotować. W odróżnieniu od zwykłych chamskich i spontanicznych wypadów za miasto w celu spożywania alkoholu i innych substancji z nieznajomymi ludźmi, aby później dostać burę od siostry i walczyć z poczuciem winy. Młody lord z tym definitywnie skończył.
Ubrania, starannie ułożone na dnie pokaźnego kufra, już czekały, aż dołączą do nich inne ważne drobiazgi. Takie jak szalik. Czy rękawiczki. Albo dodatkowa para butów. No i oczywiście wszystkie te książki oraz inne pomoce, jakie każdy porządny alchemik miał w swoim laboratorium.
Oczywiście, Rigel mógł zagonić do pakowania skrzaty, jednak wolał nie ryzykować, że te zapomną o czymś ważnym - jak dodatkowy kapelusz w razie, jeśli trzeba będzie pojawić się w eleganckim miejscu, czy kamizelkę, jeśli będzie chciał urozmaicić ciekawym twistem i tak ponure żałobne zestawienia.
Plan na wieczór zapowiadał się dość nudno. Prawdopodobnie, jeśliby jego rodzinna sytuacja ułożyła się inaczej, pewnie spędziły ten czas w ciekawszy sposób albo po prostu spotkałby się ze znajomymi. Jednak każdy miał własne życie, problemy, zaręczyny. A on zaśnie, żeby obudzić się o świcie i wyruszyć w podróż na Wyspę Man, a później dalej - aż do samej Irlandii.
Z tych dołujących myśli wyrwał go nagle przyjemny korzenny zapach, który jakimś cudem dostał się do jego pokoju, kompletnie zwalczając ciężką woń palonych jak zawsze wieczorową porą kadzideł. Ewidentnie też pochodził od czegoś, co znajdowało się za drzwiami.
-Przynajmniej z kolacją się nie spóźnili. - powiedział do siebie i otworzył drzwi. Na progu zastał jedynie dyniową tartaletkę. Starannie zapakowaną, perfekcyjnie pomarańczową... i ten zapach - ciepły, jednocześnie ostry i lekko słonawy.
Tym razy skrzaty musiały się naprawdę postarać.
Chwycił ciasto i szybko zamknął za sobą drzwi, nie mogąc się doczekać, aż w końcu go skosztuje. Pakowanie nie ucieknie!
Wydawało się jakby wiatr, który w tej samej chwili wpadł do sypialni przez uchylone okno, przyniósł również cudowny zapach sosnowego lasu i morskiej bryzy, który wymieszał się z kuszącym aromatem tego małego kawałka słodyczy.
Niesamowite!
Otuliwszy się szczelniej w czarny szlafrok z haftowanymi kolorowymi piórami, gdyż granatowa jedwabna piżama przegrywała w starciu z chłodnym październikowym wiatrem, młody lord Black ułożył się wygodnie na poduszkach, żeby we właściwy sposób celebrować spożywanie tego niesamowitego deseru… Niestety, kiedy jednak tylko wziął do ust pierwszy kęs, poczuł szarpnięcie.
O szla…
I zniknął ze swojej wygodniej kolorowej sypialni, materializując się na podłodze jakiegoś ciemnego pomieszczenia. Ciężko mu było stwierdzić, gdzie właściwie się znajduje. Jedyne, co udało mu się dostrzec w półmroku, to drzwi. W sali unosił się specyficzny ciężki zapach drewna, kurzu… i jeszcze czegoś, czego Rigel nie był w stanie zidentyfikować. Powoli podniósł się na nogi, skołowany, walcząc z narastającym poczuciem strachu. Nie zdążył jednak się mu poddać, gdyż nagle snop światła najpierw oświetlił scenę, gdzie stała wieża - część jakiejś bliżej nieokreślonej teatralnej dekoracji, a później i jego. Black odruchowo podniósł wzrok w miejsce, które wskazywało światło.
Na Merlina...
Tam, w wieży siedziała ONA.
- Och - wyrwało jej się cichutkie westchnienie, kiedy dosłownie nie mogła oderwać wzroku od pięknego młodzieńca... Czy stał tam naprawdę, czy tylko jej się śnił? Czy to jej wybujała wyobraźnia, a może jednak po ziemi chodzą ideały? Bądź prawdziwy, bądź prawdziwy - powtarzała sobie w myślach już zwinnie schodząc z czegoś, co chyba miało być wieżą. Nie przypatrywała się tej dekoracji(?) jednak, właściwie nawet nie do końca patrzyła pod nogi, co przecież mogłoby się skończyć tragicznie... zamiast tego wciąż nie odrywała spojrzenia od Niego. Prowadzona chyba samym wielkim uczuciem, jakie w niej zapałało, zeskoczyła ze sceny z gracją i choć miała ochotę dosłownie podbiec do młodzieńca, to jednak powstrzymała przed tym swoje stopy stawiając je bez zwłoki jedna po drugiej, jednak nie pozwalając sobie nawet na trucht czy niewielki sus. To się przecież nie godziło, nie wiedziała jak zareagowałby wybranek jej serca, może wcale by mu się to nie spodobało? Nie chciała go rozczarować, nie chciała za nic w świecie!
Czując jednocześnie wzrastającą w niej z każdą chwilą radość z tego spotkania i obawę, dotarła przed jego oblicze tak szlachetnie piękne i doskonałe, że aż zapierało jej dech. Zapierała jej dech również woń, która od niego biła, teraz tak wyrazista z nutą olejku pomarańczowego.
Rozpoznała go, a jakże, choć minęło już kilka lat... Jak wtedy mogła nie zwrócić uwagi na jego twarz? Jakby wyszła spod dłuta mistrza rzeźbiarstwa... A jego czarne jak noc otchłanie oczu? Miała ochotę zatonąć w nich po wieczność.
Z tego wszystkiego całkiem straciła poczucie czasu, za co skarciła się w myślach. Czy już ją uznał za prostaczkę? Te jej włosy takie niczym niespięte, ta sukienka taka skromna i prosta, a w dodatku stała jak spetryfikowana... Och, przepraszam cię, Najpiękniejszy, proszę, nie skreślaj mnie za to, że oniemiałam na twój widok...
- Lordzie Black - szepnęła, bo przecież nie musiała mówić głośniej, byli tu sami i byli tak blisko, że niemal mogłaby go... Skłoniła się w końcu na chwilę zasłaniając oczy zasłoną rzęs, ale nie na długo, bo kiedy ponownie się wyprostowała znów zatonęła w jego spojrzeniu.
Jak mogła wcześniej ignorować bijące od niego piękno? Tak nieskazitelne, że nie mogło pochodzić jedynie z jego fizyczności. To jego dusza zaklęta w czarnych oczach tak ją w nim rozkochała...
Powinna coś powiedzieć, powinna wyznać mu miłość, zabawić rozmową, spróbować uwieść...? Ale nie potrafiła. Pierwszy raz w życiu ktoś zdołał ją nareszcie zatrzymać w jej ciągłym biegu i sprawić, że naprawdę zamilkła. I była pewna, że dla niego mogłaby porzucić swoje marzenia o podróżach i przygodach... w tej chwili On stał się jej jedynym i największym marzeniem. Tylko czy rzeczywiście chciałby nim być? A może pogardzi nią jak reszta jego rodu? Och, proszę, błagam, nie rób tego...
Odruchowo uniosła lekko rękę, jak gdyby chciała go zatrzymać, gdyby zdecydował się odwrócić od niej i odejść.
Proszę, nie zostawiaj mnie...
chase the wind
I will fly,
Chase the wind
And touch the sky
I'll carry you home
tonight
W głowie wciąż huczały fajerwerki, choć upłynęło tyle godzin. Ocierała emocjami zarumienione policzki ze słonych śloz, gdy nad głową rozpościerały się ogniste kwiaty, gdy docierało do młodzieńczego serca, że ten rok zmienił jej świat na zawsze. Otaczających ludzi traktowała uśmiechem emocjonalnej kobiety, zalanej płaczem szczęścia, który dawał upływający czas. Wiele kobiet kręcących się niedaleko zatrzymało swe łzy na rzęsach, jej zachowanie nie wzbudziło więc kontrowersji, a po tak krótkim epizodzie słabości, pozwoliła sobie by odejść na chwilę w ustronne miejsce, a następnie wrócić w o wiele lepszym humorze.
Trzymanie się pozytywnych myśli już dawno przestało dawać skutki. Ostatnio sięgała po silniejsze środki.
Dzisiaj była w sile swych myśli, zaraz po kolejnym z serii noworocznych spektakli. Widownia nie była nawet cieniem tej, która towarzyszyła im kiedyś, ale bogaci płacili równie dużo co pełna aula ludzi. Nawet jeśli widok krzeseł pustych niemal w połowie wdzierał w serce Leanne bolesny cierń. Tak będzie wyglądał nowy ład? Czy w ogóle teatr przerwa te trudne czasy? Rachunki wciąż były do zapłacenia, a przychody nieporównywalnie się zmniejszyły. Cud, że w ogóle mogli występować.
Dwóch rosłych, młodych chłopaków właśnie wynosiło ostatnie elementy scenografii z pomogą swoich różdżek, gdy na niemal już pustą scenę wyszła, oglądając zupełnie pustą widownię. Świeciło się już tylko kilka magicznych lamp, niemal wszyscy poznikali w domach. Ona do swojego mieszkania miała blisko i zawsze zostawała prawie do samego końca. Chwilę wcześniej uwolniła bolące nogi od wysokich butów noszonych przez jej postać - damę z dobrego domu, która zakochała się w czarowniku zaklinającym metal w żelazne kwiaty.
W dziewiętnastym wieku pewien znany malarz namalował dzieło znane zarówno mugolom, jak i czarodziejom, gdyż na kilka lat zagubiło się w mugolskich kolekcjach. Przedstawiało kobietę w czarnej sukni z opuszczonym ramiączkiem, o talii osy i skórze tak chłodnej, że dało się gołym okiem zobaczyć pociągnięcia niebieskiej farby. Właśnie taką suknię dzisiaj miała. Powalającą w swej prostocie, której uroku dodawała powoli odchodząca od mody długość. Świat się zmienił - znowu wracały do mody długie, czarodziejskie szaty, choć część kobiet wciąż nosiła sukienki do pół łydki. Ona, tańcząc na deskach teatru, nawet nie mogła pozwolić sobie na inną. Różniło ją to od portretu damy z ramiączkiem... Choć nie tylko to, gdyż skóra Leanne miała odcień tak ciepły, że przypominał słodki karmel.
Usiadła na krawędzi sceny, dłonią łapiąc za sam środek stopy, by zgiąć ją lekko w nieudolnym masażu, którego nawet nie umiała wykonywać. Pod materiałem ciemnych rajstop nie widziała, czy nabawiła się odcisków, ale tego właśnie się spodziewała. Sala była tak cicha, że gdy tylko odbił się w niej echem dźwięk uderzania obcasów o parkiet, ciemnowłosa zwróciła swoje spojrzenie w tamtą stronę. Włosy miała ulizane gładko i spięte nisko na potylicy w idealnie okrągły kok, przypominający ciemnego pączuszka. Jedna z lamp padła na oblicze gościa, który ją nawiedził i wtedy zobaczyła znajome jasne włosy i całą sylwetkę, której gracji nie miała żadna inna.
- Ma dame. - Rozległ się głos aktorki. - Przykro mi, jednak zakończyliśmy już występy. Teatr jest zamknięty. - Powiedziała, choć szybko w jej głosie wybrzmiało lekkie rozbawienie.
Nigdy przecież nie wygoniłaby starej znajomej. Zwłaszcza jej.
Jej wizyta w Palladium o tak późnej porze nie była omyłką, nawet jeśli pojawiła się tam bez imiennego zaproszenia, ani choćby biletu. To prawda, zwyczajowo celowała w premiery i starała się dotrzeć raczej przed rozpoczęciem, a nie po zakończeniu spektaklu, czasem jednak pozwalała sobie na wyjątki od reguły. I jak wyjątkowym widokiem mogła się dzięki temu cieszyć! Sylwetka aktorki w półmroku, samotnej na scenie, bosej. Precyzyjnie zaplecione włosy i prosta sukienka sugerowały rygor, pewna niedbałość w pozycji, w której siedziała, dodawała uroku. Ciepłe światło padające na karmelową cerę tylko podkreślało jej naturalny blask, miękkość regularnych rysów i zgrabnej sylwetki. Jak z obrazu, ale naturalniej. Przystępniej.
- Czy to znaczy, że już się z niego nie wydostaniemy? - Zapytała miękko, przechylając głowę nieco na bok, przez krótki moment sprawiając wrażenie, jakby słowa brunetki rzeczywiście ją stropiły. Bardzo lubiła, jak niósł się głos w teatralnych przestrzeniach - nawet jej, nie kształtowany przecież po to, żeby być wybitnie donośnym. Sztywno wyprostowana, alabastrowa, o ostrzejszej ramie i wyrazie (cechy, za które nie była szczególnie wdzięczna naturze), w lejącej się do samej ziemi białej szacie zdobionej bardzo delkatnie, tak, by sprawiałą wrażenie oszronionej, jasnych włosach, krótkich, przyszronionych bardzo realnie, chociaż teraz pozostała już na nich głównie wilgoć, zdradzając, że dłuższy czas Elaine spędziła na zewnątrz budynku. Jej samej delikatności nadawał dopiero uśmiech, którego nie potrafiła powstrzymać (a może wcale nie miała ochoty?), kiedy już dotarła pod samą scenę. - I cóż miałybyśmy począć z tym całym czasem do jutrzejszego otwarcia? Jak znaleźć ukojenie?
Głębokie westchnięcie i spuszczony wzrok. Nie za nisko, bo zatrzymał się na wysokości stóp Leanne, nie jej własnych. Nie musiała widzieć za wiele przez rajstopy, żeby spodziewać się, że mogą być w najlepszym razie zmęczone, w najgorszym - poważnie urażone. To co uderzało ją jednak znacznie bardziej, to zupełna swoboda z jaką wobec tego dziewczyna zdecydowała się po prostu pozbyć obuwia, nawet biorąc pod uwagę to, że były w budynku niemalże same. Była to jedna z tych maleńkich rzeczy, które w przekonaniu Elaine tylko Spencer-Moon potrafiła uczynić urzekającymi, podczas gdy w wykoaniu każdej innej, dowolnej osoby pod słońcem byłyby po prostu niezdarne lub niezręczne. Wyciągnęła w jej kierunku dłoń.
- Mademoiselle - oferta, by pomóc jej wstać. Z odrobiną tylko niepokoju o to, czy jest w stanie. Z niebagatelną dozą ciekawości, jak się prezentuje. Jak gdyby tej kreacji nie widziała nigdy dotąd.
Stupid and brutal
But I do not
I do not