Bushy Park
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Bushy Park
Bushy Park mieści się w gminie Richmond, nad Tamizą i jest drugim co do wielkości parkiem królewskim w Londynie. Co istotne, są to wyjątkowe tereny łowieckie, unikalne tak blisko miasta - zamieszkują go bowiem jelenie i daniele, a ponoć nawet garborogi, choć te ostatnie rok w rok są przepędzane przez czarodziejów. Niebezpieczne rogate dziki atakują raz za czas zbłąkanych mugoli, stawiając w gotowości cały sztab amnezjatorów.
Jelenie i daniele wzbudzają sporo zainteresowania, stąd Bushy Pak w bezpiecznych okresach wydaje się doskonałym miejscem na wycieczkę.
Jelenie i daniele wzbudzają sporo zainteresowania, stąd Bushy Pak w bezpiecznych okresach wydaje się doskonałym miejscem na wycieczkę.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 12.03.19 13:38, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
Sam nie do końca wierzyłem w rozgraniczanie Gwardzistów i Zakonników. Wiedziałem, że Bertie gdyby tylko zechciał mógłby sprzątnąć mnie z powierzchni ziemi jedną, dokładną Bombardą, a Julia w mgnieniu oka mogła przemienić mnie w żabę, albo rybę, albo jeszcze mniej użyteczne stworzenie. O ile oczywiście bym się nie obronił - to wychodziło mi bowiem częściej niż rzadziej. Czułem, że wysiłek wkładany w rozwój się opłaca. Za każdym razem drżenie magii w moich żyłach stawało się coraz bardziej intensywne, za każdym razem kiedy sięgałem po zaklęcia z dziedziny obrony przed czarną magią. Mogłem zdecydowanie więcej, to fakt - jednak jakie to miało znaczenie, kiedy najdroższa mi osoba tak po prostu znikała z powierzchni świata i nikt nie był w stanie stwierdzić, gdzie ona jest?
Wszystkie te myśli zdążyły przemknąć przez moją głowę, kiedy promień zaklęcia ugodził w rozjuszonego garboroga. Zadziałało od razu: zwierzę wydało z siebie stłamszony ryk, a nogi ugięły się pod nim, sprowadzając ciężkie ciało na ziemię. Spojrzałem na Sue, a jej smutne spojrzenie sprawiło, ze drgnąłem. Byłem chyba zbyt przyzwyczajony do widoku okropności i zdeformowanych ciał żeby zostać dotknięty widokiem zmutowanych zwierząt tak bardzo, jak Susanne. jej delikatność poruszyła we mnie jednak te czułe struny i chociaż panna Lovegood ruszyła naprzód ja stałem jeszcze przez krótką chwilę, boleśnie świadomym spojrzeniem ogarniając sylwetkę zwierzęcia powalonego przy pomocy mojego uroku. Westchnąłem w końcu cicho i wyciągając nogi pospieszyłem za Sue, nie chcąc zostawiać jej dalej niż na odległość porządnego susa. Obserwowałem uważnei otoczenie, jednym uchem nasłuchując niebezpieczeństwa, drugie poświęcając jednak całkowicie słowom czarownicy.
- Ria? Ria Weasley? Chyba nie miałem jeszcze okazji bliżej jej poznać. Nie wiedziałem, że również walczy w naszej sprawie - odparłem cicho, bacznie lustrując liściastą toń pogrążonymi w cieniu kaptura oczyma. Uniosłem brwi lekko do góry w zdziwieniu. - Kelpie? Nie widziałem żadnej, ale moja kuzynka jest... była - poprawiłem się, czując rosnącą w gardle gulę. Na płonący stos Wendeliny, to nie był odpowiedni moment na ckliwości! - ...była z rodu, któremu patronują - dokończyłem już lekko złamanym głosem. Elizabeth zginęła na szczycie. Nie zdołałem jej uratować. Smutek znów mnie ogarnął, lecz nie mogłem się na to godzić. Musiałem zmienić temat. - Ja spotkałem ostatnio yeti. Miało niesamowicie miękkie futro. Jeszcze bielsze niż twoje włosy - mruknąłem, jednak zaraz sobie przypomniałem, że yeti również nie żyło. Zacisnąłem usta, poddając się - zarówno w próbach mówienia czegokolwiek, jak i opieraniu się smutkowi. Zacząłem mieć wrażenie, że wszystko co robię tak właściwie jest pozbawione sensu, skoro życie po życiu gasło, a moje wysiłki nic nie znaczyły. Moje ramiona opadły a różdżka w dłoni zadrżała, kiedy pewność siebie zaczęła mnie opuszczać. Ręka znów mi drętwiała, a skroń zaczęła pulsować. Zmarszczyłem brwi i skrzywiłem się - migrena, tak, jeszcze tego mi brakowało.
Ból jednak był inny niż zazwyczaj. W chwili, w które Sue głośno wciągnęła powietrze uświadomiłem sobie, że to anomalia. Uniosłem różdżkę i mimo wrażenia, że nie czuję koniuszków palców zacząłem wyciszać anomalię własną magią. Zza krawędzi kaptura widziałem, że Susanne robiła to samo. Przymknąłem powieki i skupiłem się całkowicie na przepływie magii przez moje ciało.
| Metoda Zakonu: 140 - (86 + 17) = 37
III poziom Zakonu co daje k100 + 40*3
Wszystkie te myśli zdążyły przemknąć przez moją głowę, kiedy promień zaklęcia ugodził w rozjuszonego garboroga. Zadziałało od razu: zwierzę wydało z siebie stłamszony ryk, a nogi ugięły się pod nim, sprowadzając ciężkie ciało na ziemię. Spojrzałem na Sue, a jej smutne spojrzenie sprawiło, ze drgnąłem. Byłem chyba zbyt przyzwyczajony do widoku okropności i zdeformowanych ciał żeby zostać dotknięty widokiem zmutowanych zwierząt tak bardzo, jak Susanne. jej delikatność poruszyła we mnie jednak te czułe struny i chociaż panna Lovegood ruszyła naprzód ja stałem jeszcze przez krótką chwilę, boleśnie świadomym spojrzeniem ogarniając sylwetkę zwierzęcia powalonego przy pomocy mojego uroku. Westchnąłem w końcu cicho i wyciągając nogi pospieszyłem za Sue, nie chcąc zostawiać jej dalej niż na odległość porządnego susa. Obserwowałem uważnei otoczenie, jednym uchem nasłuchując niebezpieczeństwa, drugie poświęcając jednak całkowicie słowom czarownicy.
- Ria? Ria Weasley? Chyba nie miałem jeszcze okazji bliżej jej poznać. Nie wiedziałem, że również walczy w naszej sprawie - odparłem cicho, bacznie lustrując liściastą toń pogrążonymi w cieniu kaptura oczyma. Uniosłem brwi lekko do góry w zdziwieniu. - Kelpie? Nie widziałem żadnej, ale moja kuzynka jest... była - poprawiłem się, czując rosnącą w gardle gulę. Na płonący stos Wendeliny, to nie był odpowiedni moment na ckliwości! - ...była z rodu, któremu patronują - dokończyłem już lekko złamanym głosem. Elizabeth zginęła na szczycie. Nie zdołałem jej uratować. Smutek znów mnie ogarnął, lecz nie mogłem się na to godzić. Musiałem zmienić temat. - Ja spotkałem ostatnio yeti. Miało niesamowicie miękkie futro. Jeszcze bielsze niż twoje włosy - mruknąłem, jednak zaraz sobie przypomniałem, że yeti również nie żyło. Zacisnąłem usta, poddając się - zarówno w próbach mówienia czegokolwiek, jak i opieraniu się smutkowi. Zacząłem mieć wrażenie, że wszystko co robię tak właściwie jest pozbawione sensu, skoro życie po życiu gasło, a moje wysiłki nic nie znaczyły. Moje ramiona opadły a różdżka w dłoni zadrżała, kiedy pewność siebie zaczęła mnie opuszczać. Ręka znów mi drętwiała, a skroń zaczęła pulsować. Zmarszczyłem brwi i skrzywiłem się - migrena, tak, jeszcze tego mi brakowało.
Ból jednak był inny niż zazwyczaj. W chwili, w które Sue głośno wciągnęła powietrze uświadomiłem sobie, że to anomalia. Uniosłem różdżkę i mimo wrażenia, że nie czuję koniuszków palców zacząłem wyciszać anomalię własną magią. Zza krawędzi kaptura widziałem, że Susanne robiła to samo. Przymknąłem powieki i skupiłem się całkowicie na przepływie magii przez moje ciało.
| Metoda Zakonu: 140 - (86 + 17) = 37
III poziom Zakonu co daje k100 + 40*3
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Gwardziści w oczach Sue byli czymś więcej niż umiejętnościami - oczywiście nie sposób było je pominąć, każdy wyróżniał się niesamowitą mocą w obronie przed czarną magią, posiadali też swoje dziedziny specjalizacji - czy to magia lecznicza, jak w przypadku Alexandra, czy niesamowite zdolności transmutacyjne u Herewarda. Patrzyła na nich jednak jako na grupę, która poświęciła się sprawie absolutnie, całkowicie i ostatecznie. Nie wiedziała, jak wyglądała próba, ale była pewna, że do niej nie podejdzie - nie sądziła, by na swoim ciele i duszy mogła udźwignąć tak ciężkie brzemię, które zdecydowali się nieść oni. Byli ludźmi trzymającymi ich wszystkich w ryzach, brali na siebie odpowiedzialność, dokonywali trudnych decyzji, często w potrzasku, często do wyboru mając wyłącznie złe wybory. Prowadzili ich. Gdyby nie oni i pani Bagshot, zapanowałby chaos, każdy działałby na własną rękę, bez organizacji, bez sensu, ładu i składu. Dlatego cieszyło ją, że może wybrać się na krótką wyprawę właśnie z Gwardzistą, pozostając wsparciem - nie była groźna i wiedziała o tym doskonale, Alexander także nie należał do najbardziej przerażających, ale wiedziała, że nie zawaha się w odpowiedniej sytuacji. Podobnie jak ona był młody, przeszedł wiele i mimo trawiącej serce rozpaczy, miał w sobie wiele siły.
Śmierć rodziców, paradoksalnie, jeszcze bardziej uwrażliwiła Sue na wyrządzane krzywdy, budząc pragnienie oszczędzenia innym podobnego cierpienia - nawet w najgorszych momentach własnego smutku nie potrafiła być obojętna na stan innych, także zwierząt. Widziała w nich szczerość, jakiej często brakowało ludziom. Stworzenia nie kłóciły się z instynktami, emocjami, i choć miały pewne ograniczenia w porównaniu do ludzi, Lovegood widziała w tej prostocie piękno.
- Mhm - potwierdziła pogodnie. - Brendan zwerbował ją w zeszłym miesiącu, tuż po zebraniu - wyjaśniła, choć była pewna, że Alexander o tym wie, dlatego w głosie przemknęła nuta subtelnego zdziwienia. Kaptur zsunął się zbyt nisko, więc poprawiła go, chcąc widzieć otoczenie i towarzysza. Uśmiechnęła się smutno, nie szukając słów pocieszenia ani nie wypowiadając nic o tym, że jej przykro - to nic nie zmieniało. Śmierć wdzierała się w życie ze wszystkich stron. Zdążyła jeszcze usłyszeć zdanie o yeti, ale anomalia nie pozwoliła im kontynuować - na szczęście radzili sobie z nią doskonale. - Yeti? - zapytała gdzieś pomiędzy, zauważając, że wciąż dzieli uwagę między anomalię a tę wspaniałą wiadomość. - Prawdziwe yeti? - powtórzyła, rozszerzając powieki i chcąc dowiedzieć się więcej. Zaraz jednak pojawił się kolejny bodziec - ich oszołomiony towarzysz odezwał się donośnie i rozpaczliwie. Sue nie miała najmniejszych problemów z rozpoznaniem, o co się rozchodzi.
- Na szarego wiewióra, zginęły jej młode! - poinformowała Alexa, patrząc na niego zaszklonym już spojrzeniem. Te anomalie były naprawdę paskudnie paskudne. - Trzeba je znaleźć - powiedziała z prawdziwą determinacją, z miejsca ruszając dziarskim krokiem, a różdżkę trzymając w pogotowiu. Rozejrzała się po zaroślach, sądząc, że powinna znaleźć tu jagody, które młode garborożki uwielbiały. Wręczyła jedną gałązkę Nielwynowi, jedną zaś wzięła dla siebie. - Jeśli je znajdziemy, a znajdziemy - nie było innej opcji - na pewno ruszą za tym przysmakiem - poinformowała, już kierując się dalej. Po krótkim spacerze rzeczywiście trafili na zguby, pozostało więc tylko bezpiecznie doprowadzić je do matki.
| obliczenia Alexa +k100 = dużo za dużo; ONMS III (+60), szczęście I
Śmierć rodziców, paradoksalnie, jeszcze bardziej uwrażliwiła Sue na wyrządzane krzywdy, budząc pragnienie oszczędzenia innym podobnego cierpienia - nawet w najgorszych momentach własnego smutku nie potrafiła być obojętna na stan innych, także zwierząt. Widziała w nich szczerość, jakiej często brakowało ludziom. Stworzenia nie kłóciły się z instynktami, emocjami, i choć miały pewne ograniczenia w porównaniu do ludzi, Lovegood widziała w tej prostocie piękno.
- Mhm - potwierdziła pogodnie. - Brendan zwerbował ją w zeszłym miesiącu, tuż po zebraniu - wyjaśniła, choć była pewna, że Alexander o tym wie, dlatego w głosie przemknęła nuta subtelnego zdziwienia. Kaptur zsunął się zbyt nisko, więc poprawiła go, chcąc widzieć otoczenie i towarzysza. Uśmiechnęła się smutno, nie szukając słów pocieszenia ani nie wypowiadając nic o tym, że jej przykro - to nic nie zmieniało. Śmierć wdzierała się w życie ze wszystkich stron. Zdążyła jeszcze usłyszeć zdanie o yeti, ale anomalia nie pozwoliła im kontynuować - na szczęście radzili sobie z nią doskonale. - Yeti? - zapytała gdzieś pomiędzy, zauważając, że wciąż dzieli uwagę między anomalię a tę wspaniałą wiadomość. - Prawdziwe yeti? - powtórzyła, rozszerzając powieki i chcąc dowiedzieć się więcej. Zaraz jednak pojawił się kolejny bodziec - ich oszołomiony towarzysz odezwał się donośnie i rozpaczliwie. Sue nie miała najmniejszych problemów z rozpoznaniem, o co się rozchodzi.
- Na szarego wiewióra, zginęły jej młode! - poinformowała Alexa, patrząc na niego zaszklonym już spojrzeniem. Te anomalie były naprawdę paskudnie paskudne. - Trzeba je znaleźć - powiedziała z prawdziwą determinacją, z miejsca ruszając dziarskim krokiem, a różdżkę trzymając w pogotowiu. Rozejrzała się po zaroślach, sądząc, że powinna znaleźć tu jagody, które młode garborożki uwielbiały. Wręczyła jedną gałązkę Nielwynowi, jedną zaś wzięła dla siebie. - Jeśli je znajdziemy, a znajdziemy - nie było innej opcji - na pewno ruszą za tym przysmakiem - poinformowała, już kierując się dalej. Po krótkim spacerze rzeczywiście trafili na zguby, pozostało więc tylko bezpiecznie doprowadzić je do matki.
| obliczenia Alexa +k100 = dużo za dużo; ONMS III (+60), szczęście I
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Od tej pory to ustabilizowane miejsce staje się terenem sprzyjającym rzucaniem czarów przez wszystkich członków Zakonu Feniksa. Sukces zagwarantował im bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów podczas kolejnych gier w tej lokacji. Chwała wam za to, pewnego dnia świat za to podziękuje.
| Możecie kontynuować rozgrywkę.
| Możecie kontynuować rozgrywkę.
Wszelkie próby rozmowy musiały zostać zawieszone, kiedy dwójka Zakonników dotarła do drżącego niestabilną magią miejsca anomalii. Uniesione różdżki zadziałały unisono, a skupienie się na magicznych inkantacjach pomogło Alexandrowi wyprzeć z głowy natrętne myśli. Działanie było tym, w czym odnajdywał siebie, na nowo przypominając samemu sobie, na czym tak naprawdę polegało jego życie i na czym należało się skupić. Magia, której używali to nie były igraszki: potęga, jaka została im przekazana na starych pergaminach wraz z wiedzą wymagała odpowiedniego szacunku. W ciszy i skupieniu, zgięcie nadgarstka za zgięciem nadgarstka okiełznywali anomalię, ruch za ruchem zmniejszając powierzchnię jej oddziaływania, aż w końcu cała zapadła się pod naporem ich magii. Farley pozostawał jednak w stanie gotowości, wiedząc, że to nigdy nie było tak łatwo: zawsze było jakieś ale, ostatnie słowo niepokornej energii, która próbowała z nimi wygrać. Tym razem nadeszło z zupełnie niespodziewanej przez Gwardzistę strony. Popatrzył się na Susanne, nie będąc do końca pewien w jaki sposób w ryku zwierzęcia rozpoznała jego intencję. Nie było mu jednak dane pytać: skinął głową, pozwalając jej prowadzić. Nie znał się najlepiej na garborogach, lecz musiałby być naprawdę niemądrym, żeby nie domyślić się że rozwścieczone zwierzę w łatwy sposób mogło stać się pożywką dla anomalii, tym samym niwecząc ich starania. Panna Lovegood była niezwykle zdeterminowana, nie przestając Farleya swoją osobą zadziwiać. Zdecydowanie miał słabość do niej - czysto platoniczną, tak właściwie to jakby braterską. Lubił jej sposób patrzenia na świat, dlatego bez jakichkolwiek obiekcji przyjął od niej gałązkę jagód i wraz z czarownicą zaczął poszukiwania młodych garborogów. Susanne znała się na tym, co robiła, dlatego już chwilę później oddalali się od polany, zastawiwszy za sobą szczęśliwą rodzinkę.
- Czy ze zwierzętami masz tak od zawsze? - zapytał, nie będąc w stanie przywołać tej wiedzy z zasobów swojej niezwykle ubogiej pamięci. Był jednak głęboko przekonany o tym, że każdy człowiek posiadał przynajmniej jeden niezwykły talent, dar od łaskawego losu, a u Lovegood była to właśnie więź ze zwierzętami. Albo, niech zaryzykuje pójście o krok dalej: z naturą tak ogólnie.
- Czy ze zwierzętami masz tak od zawsze? - zapytał, nie będąc w stanie przywołać tej wiedzy z zasobów swojej niezwykle ubogiej pamięci. Był jednak głęboko przekonany o tym, że każdy człowiek posiadał przynajmniej jeden niezwykły talent, dar od łaskawego losu, a u Lovegood była to właśnie więź ze zwierzętami. Albo, niech zaryzykuje pójście o krok dalej: z naturą tak ogólnie.
Poruszała się lekko, nieznacznie potrząsając trzymaną w dłoni gałązką, uginającą się od jagód, gdy tylko natrafili na małe, jeszcze mocno nieporadne stworzenia. Same w sobie nie stanowiły wielkiego zagrożenia, mimo sporych rozmiarów - owszem, mogłyby dwójkę czarodziejów swobodnie stratować, gdyby się postarały i nie natrafiły przy okazji na sprawną próbę obrony, lecz na tle dorosłych osobników oraz innych magicznych kreatur, w pojęciu Susanne były wręcz bezbronne, niewinne i pokrzywdzone. Na spokojnej twarzy, ozdobionej przyjaznym spojrzeniem i subtelnie uniesionymi kącikami ust, pojawiło się skupienie, szczególnie wyraźne w ściągniętych brwiach. Wodziła spojrzeniem za każdym stworzeniem. Musieli się trochę nabiegać, maleństwa pozostawały skołowane, rozpraszały się, lecz - na szczęście - nie nabrały co do nich żadnych podejrzeń. Mieli sporo szczęścia i Lovegood wiedziała o tym doskonale, dlatego mimo wszystko odetchnęła z ulgą, kiedy udało im się odejść na bezpieczną odległość od rodzinki - matka skupiła się na swoich pociechach, zapominając o ataku, co dało im czas oraz okazję.
- Hm? - zapytała, odwracając głowę w stronę Alexandra i wpatrując się w niego półprzytomnym spojrzeniem, gdy usłyszała słowa, płynące z jego ust. Początkowo nie dotarł do niej sens pytania, więc zawiesiła się na moment, wciąż pochłonięta własnymi rozmyślaniami i wnioskami. - Och, hm - powtórzyła ponownie, nie dzieląc się zbyt konkretną odpowiedzią, gdy znów ogarnęło ją zamyślenie - cofnęła się do czasów dzieciństwa. Niemal czuła zapach Zakazanego Lasu, słyszała szelest książek, podsuwanych przez ojca, widziała przeróżne pióra i kawałki sierści, rozłożone na drewnianym blacie. Rozpoznawanie ich przychodziło jej z dziecinną łatwością, nie mówiąc o instynkcie, podpowiadającym, jak zachować się w towarzystwie danego gatunku. - Chyba tak - stwierdziła beztrosko, unosząc dłonie i wyciągając ramiona najwyżej, jak mogła, przenosząc się przy okazji na koniuszki palców. W tej pozycji utrzymała chwilę równowagę, rozciągając się - Po prostu nie można wchodzić im w drogę. Ludzie bardzo lubią to robić - stwierdziła, opadając na pięty. - Nie mam pojęcia, skąd wzięły się w lesie. Zamieszkują raczej góry, to nie jest ich teren - westchnęła, lecz chwilę później zawirowała w pojedynczym obrocie, nim zgrabnie porwała dłoń Alexandra, którą uniosła do góry. Zdecydowanie była zadowolona z powodzenia ich spontanicznej misji. - Tym się jeszcze zajmę i wrócą do domu. To co z tym yeti? - przecież musiała się dowiedzieć!
- Hm? - zapytała, odwracając głowę w stronę Alexandra i wpatrując się w niego półprzytomnym spojrzeniem, gdy usłyszała słowa, płynące z jego ust. Początkowo nie dotarł do niej sens pytania, więc zawiesiła się na moment, wciąż pochłonięta własnymi rozmyślaniami i wnioskami. - Och, hm - powtórzyła ponownie, nie dzieląc się zbyt konkretną odpowiedzią, gdy znów ogarnęło ją zamyślenie - cofnęła się do czasów dzieciństwa. Niemal czuła zapach Zakazanego Lasu, słyszała szelest książek, podsuwanych przez ojca, widziała przeróżne pióra i kawałki sierści, rozłożone na drewnianym blacie. Rozpoznawanie ich przychodziło jej z dziecinną łatwością, nie mówiąc o instynkcie, podpowiadającym, jak zachować się w towarzystwie danego gatunku. - Chyba tak - stwierdziła beztrosko, unosząc dłonie i wyciągając ramiona najwyżej, jak mogła, przenosząc się przy okazji na koniuszki palców. W tej pozycji utrzymała chwilę równowagę, rozciągając się - Po prostu nie można wchodzić im w drogę. Ludzie bardzo lubią to robić - stwierdziła, opadając na pięty. - Nie mam pojęcia, skąd wzięły się w lesie. Zamieszkują raczej góry, to nie jest ich teren - westchnęła, lecz chwilę później zawirowała w pojedynczym obrocie, nim zgrabnie porwała dłoń Alexandra, którą uniosła do góry. Zdecydowanie była zadowolona z powodzenia ich spontanicznej misji. - Tym się jeszcze zajmę i wrócą do domu. To co z tym yeti? - przecież musiała się dowiedzieć!
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Małe garborogi nie były najbardziej kooperatywnymi współpracownikami, jeśli miałby je jakoś opisać. Faktycznie, podążały za nimi, jednak wysoce łatwo się rozpraszały. Raz po raz któreś ze stworzeń odłączało się od swojego stada i niesionych przez czarodziejów przynęt, dlatego co rusz zarówno Alexander, jak i Susanne, zmuszeni byli ruszać w krótkie pogonie za młodymi, doprowadzając je do reszty. Farley przy tym obserwował Lovegood równie dokładnie co zwierzęta, które za nimi podążały. Był cierpliwy, nie naciskał na uzyskanie odpowiedzi - widział w końcu, że jego pytanie wyrwało Susanne z zupełnie innego stanu świadomości, świata rozmyślań w którym pogrążyła się całkowicie. Znał aż za dobrze ten wyraz twarzy, nieobecne spojrzenie które mu posłała aż nazbyt przypominało to, które sam widywał nie raz w lustrze, kiedy przyszło mu spojrzeć na swoją pobladłą twarz naznaczoną pod oczami ciemnymi półokręgami. Dał czarownicy czas, żeby sens słów w pełni dotarł do jej świadomości. Czekał cierpliwie, poświęcając w tym czasie odrobinę więcej uwagi zwierzętom, które przeżywały radosne spotkanie. Dlatego wycofali się z polany, wkraczając znów w leśne ostępy, pozostawiając zwierzęta w spokoju.
Idąc między drzewami Alex zerkał na mówiącą Sue, kiwając głową na jej odpowiedź.
- Coś mi świta, może kiedyś o tym już słyszałem. Nie mam zbyt rozległej wiedzy natym polu, jedynie na tyle aby w miarę rozpoznawać ugryzienia i zadrapania - odparł półgłosem, nadal pozostając boleśnie świadom tego, że mogli nie być tu sami. Dlatego wciąż trzymał różdżkę w dłoni, a chociaż rękę trzymał opuszczoną wzdłuż tułowia to w każdej chwili gotów był ją unieść. Drgnął mu jednak kącik ust, po to by za chwilę unieść się w połowicznym uśmiechu.
- Yeti zostało sprowadzone do mugolskiego warsztatu najprawdopodobniej przez anomalię. Było bardzo inteligentne, uratowało Sophię kiedy budynek zaczął walić się nam na głowy - powiedział, markotniejąc wyraźnie. Po niewielkim uśmiechu pozostało jedynie wspomnienie. - Niestety ta historia nie skończyła się dla niego szczęśliwie - spojrzał smutno na Lovegood, pozostawiając to, czego się już pewnie domyśliła, niedopowiedziane. Nadal przywołując wspomnienia martwego stworzenia czuł żal do samego siebie. Może był w stanie zrobić więcej? Zadawał sobie to pytanie raz po raz, zastanawiając się również nad tym, czy istniał jakiś sposób, żeby nie zostawiać wtedy Sophii w tyle, być w stanie pociągnąć za sobą zarówno Louisa, jak i ją.
Wiedział jednak, że odpowiedź była negatywna. Zrobił wtedy wszystko, co tylko był w stanie.
Idąc między drzewami Alex zerkał na mówiącą Sue, kiwając głową na jej odpowiedź.
- Coś mi świta, może kiedyś o tym już słyszałem. Nie mam zbyt rozległej wiedzy natym polu, jedynie na tyle aby w miarę rozpoznawać ugryzienia i zadrapania - odparł półgłosem, nadal pozostając boleśnie świadom tego, że mogli nie być tu sami. Dlatego wciąż trzymał różdżkę w dłoni, a chociaż rękę trzymał opuszczoną wzdłuż tułowia to w każdej chwili gotów był ją unieść. Drgnął mu jednak kącik ust, po to by za chwilę unieść się w połowicznym uśmiechu.
- Yeti zostało sprowadzone do mugolskiego warsztatu najprawdopodobniej przez anomalię. Było bardzo inteligentne, uratowało Sophię kiedy budynek zaczął walić się nam na głowy - powiedział, markotniejąc wyraźnie. Po niewielkim uśmiechu pozostało jedynie wspomnienie. - Niestety ta historia nie skończyła się dla niego szczęśliwie - spojrzał smutno na Lovegood, pozostawiając to, czego się już pewnie domyśliła, niedopowiedziane. Nadal przywołując wspomnienia martwego stworzenia czuł żal do samego siebie. Może był w stanie zrobić więcej? Zadawał sobie to pytanie raz po raz, zastanawiając się również nad tym, czy istniał jakiś sposób, żeby nie zostawiać wtedy Sophii w tyle, być w stanie pociągnąć za sobą zarówno Louisa, jak i ją.
Wiedział jednak, że odpowiedź była negatywna. Zrobił wtedy wszystko, co tylko był w stanie.
Nie zwracała uwagi na otoczenie, skoncentrowana na zadaniu - nie przejmowała się już tym, że ktoś może wejść im w drogę. Nawet nie wiedziała, w którym momencie pozwoliła sobie na uśpienie tej czujności, ba, w pewnym momencie zapomniała, że cała sprawa powiązana jest z anomalią, jaką przed momentem udało im się ustabilizować. Mamrotała pod nosem ledwo zrozumiałe frazy, gdzieś w najgłębszych głębiach serca wierząc, że kojący głos będzie w stanie pomóc małym garborożkom w skupieniu się na kuszących gałązkach i powrocie do mamy. Dopiero po czasie do umysłu wlały się wszystkie fakty na temat wyprawy - bowiem dopiero wtedy zaczęły być jej potrzebne.
Co prawda sprawa z garborogami była ciut bardziej skomplikowana, niż zwyczajnie nie wchodzić im w drogę - lecz to była podstawa podstaw, do której postanowiła uogólnić temat. - Chyba lepiej tym ugryzieniom zapobiegać - stwierdziła beztrosko, nie bojąc się oczywistych wniosków. - Mogę ci kiedyś poopowiadać o magicznych stworzeniach, są najciekawsze na świecie. Ludzie powinni przejąć niektóre zwyczaje różnych gatunków, chciałabym zobaczyć taki świat - zachichotała. Trochę jak w kalamburach, ale bardziej na poważnie. Po momencie dotarło do niech, że Alexander nie bez powodu mówił półgłosem - prędko zakryła usta dłonią, jakby ten nagły środek ostrożności miał cofnąć echo, niosące się między drzewami. Ups.
Westchnęła zachwycona nad opisem yeti, wyobrażając sobie, jak wielkimi łapami stara się ochronić Sophię. Świat traktował te legendarne stworzenia zupełnie inaczej, miło było usłyszeć inną wersję - prawdziwą. Uśmiech przeszedł smutkiem, lecz nie zniknął z jej twarzy, gdy Nielwyn przeszedł do smutnej części historii. Bez trudu domyśliła się, że ich biały towarzysz nie przeżył w gruzach, lecz - jak to ona - potrafiła dostrzec także dobre strony. Spodziewała się, że Alex mógł sobie tę śmierć wypominać - poniekąd dostrzegła to w wyrazie jego twarzy, częściowo pozwoliła sobie na domysły. Znała go jednak wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że zrobił, co tylko mógł. - Najwyraźniej tak musiało się stać. Myślę, że odszedł w spokoju - wiesz przecież, jak reaguje się na yeti, a on pokazał się z najlepszej strony i dzięki temu wiecie, że te opowieści to straszna bujda - kiwnęła głową, łapiąc spojrzenie rozmówcy. - Co w ogóle robiliście w mugolskim warsztacie? - zapytała zaciekawiona, tym razem ciszej, dopóki nie oddalili się w mniej kontrolowane rejony.
| zt
Co prawda sprawa z garborogami była ciut bardziej skomplikowana, niż zwyczajnie nie wchodzić im w drogę - lecz to była podstawa podstaw, do której postanowiła uogólnić temat. - Chyba lepiej tym ugryzieniom zapobiegać - stwierdziła beztrosko, nie bojąc się oczywistych wniosków. - Mogę ci kiedyś poopowiadać o magicznych stworzeniach, są najciekawsze na świecie. Ludzie powinni przejąć niektóre zwyczaje różnych gatunków, chciałabym zobaczyć taki świat - zachichotała. Trochę jak w kalamburach, ale bardziej na poważnie. Po momencie dotarło do niech, że Alexander nie bez powodu mówił półgłosem - prędko zakryła usta dłonią, jakby ten nagły środek ostrożności miał cofnąć echo, niosące się między drzewami. Ups.
Westchnęła zachwycona nad opisem yeti, wyobrażając sobie, jak wielkimi łapami stara się ochronić Sophię. Świat traktował te legendarne stworzenia zupełnie inaczej, miło było usłyszeć inną wersję - prawdziwą. Uśmiech przeszedł smutkiem, lecz nie zniknął z jej twarzy, gdy Nielwyn przeszedł do smutnej części historii. Bez trudu domyśliła się, że ich biały towarzysz nie przeżył w gruzach, lecz - jak to ona - potrafiła dostrzec także dobre strony. Spodziewała się, że Alex mógł sobie tę śmierć wypominać - poniekąd dostrzegła to w wyrazie jego twarzy, częściowo pozwoliła sobie na domysły. Znała go jednak wystarczająco dobrze, by stwierdzić, że zrobił, co tylko mógł. - Najwyraźniej tak musiało się stać. Myślę, że odszedł w spokoju - wiesz przecież, jak reaguje się na yeti, a on pokazał się z najlepszej strony i dzięki temu wiecie, że te opowieści to straszna bujda - kiwnęła głową, łapiąc spojrzenie rozmówcy. - Co w ogóle robiliście w mugolskim warsztacie? - zapytała zaciekawiona, tym razem ciszej, dopóki nie oddalili się w mniej kontrolowane rejony.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Alexander momentalnie znieruchomiał, kiedy Susanne jak gdyby nigdy nic odpowiedziała mu głośno. Zaczął rozglądać się o wiele bardziej uważnie, żałując, że nie zażył wcześniej eliksiru kociego wzroku. Las wydawał się jednak wciąż tak samo spokojny jak wcześniej i nic nie wskazywało na to, że komukolwiek zdradzili swoją pozycję. Spojrzał się tylko na Sue z uniesioną brwią, kręcąc lekko głową nad zakrywającą usta czarownicą. Machnął ręką na to wszystko, po czym gestem zachęcił ją do tego, aby szła dalej - sam ruszył tempem na tyle żwawym, żeby dostatecznie sprawnie oddalili się od miejsca ich małej, chichoczącej niedyskrecji.
- Jeżeli znajdę wolną chwilę to bardzo chętnie bym się czegoś nauczył - obdarzył czarownicę ciepłym uśmiechem, który jednak nie sięgał od ucha do ucha. - Ale zdecydowanie zgadzam się co do tego, że nieporównywalnie lepiej jest nie dopuszczać do obrażeń niż je leczyć. Niestety, nie zawsze jest to wykonalne - westchnął, zastanawiając się, czy gdyby wszyscy się do tej maksymy stosowali to czy jeszcze w ogóle miałby pracę. - Mógłbym zrewanżować ci się jakąś częścią wiedzy z magiuzdrowicielstwa, jeżeli byłabyś zainteresowana poszerzaniem wachlarza swoich umiejętności - dodał, przypominając sobie zaraz z jaką ciekawością panna Lovegood wypytywała się go w szpitalu świętego Munga o kości, kiedy przyprowadziła do niego połamaną Frances Montgomery, która padła ofiarą krnąbrnej anomalii.
Nie był w stanie wyrazić tego, jak bardzo pragnął końca zaburzeń w magii - kiedy każda wypowiadana inkantacja zaklęcia nie niosła ze sobą ryzyka poważnych obrażeń, a dzieci nie umierały przeradzając się w potwory. Skinął krótko głową w kierunku Susanne - jej słowa naprawdę były pomocne. Nie potrafiły co prawda zmienić przeszłości, jednak w tej konkretnej chwili miały moc wystarczającą, aby odrobinę odwieść Alexandra od posępnych myśli. Kiedy padło pytanie zerknął zaraz na Lovegood tym swoim pytającym spojrzeniem.
- Jesteś pewna, że chcesz o tym usłyszeć? To niezbyt wesoła historia - mrukną, lecz tak jak się spodziewał, Sue nie wycofała się ze swojej decyzji. - Wróćmy może do mnie, zrobimy sobie herbaty i opowiem ci o wszystkim w bardziej sprzyjających okolicznościach - powiedział, sięgając po ukrytą w zaroślach miotłę. Środek lasu w końcu nie był najlepszym miejscem na snucie opowieści o dziecięcych ciałach przejmowanych przez anomalię i mordujących zawodowych aurorów.
| zt
- Jeżeli znajdę wolną chwilę to bardzo chętnie bym się czegoś nauczył - obdarzył czarownicę ciepłym uśmiechem, który jednak nie sięgał od ucha do ucha. - Ale zdecydowanie zgadzam się co do tego, że nieporównywalnie lepiej jest nie dopuszczać do obrażeń niż je leczyć. Niestety, nie zawsze jest to wykonalne - westchnął, zastanawiając się, czy gdyby wszyscy się do tej maksymy stosowali to czy jeszcze w ogóle miałby pracę. - Mógłbym zrewanżować ci się jakąś częścią wiedzy z magiuzdrowicielstwa, jeżeli byłabyś zainteresowana poszerzaniem wachlarza swoich umiejętności - dodał, przypominając sobie zaraz z jaką ciekawością panna Lovegood wypytywała się go w szpitalu świętego Munga o kości, kiedy przyprowadziła do niego połamaną Frances Montgomery, która padła ofiarą krnąbrnej anomalii.
Nie był w stanie wyrazić tego, jak bardzo pragnął końca zaburzeń w magii - kiedy każda wypowiadana inkantacja zaklęcia nie niosła ze sobą ryzyka poważnych obrażeń, a dzieci nie umierały przeradzając się w potwory. Skinął krótko głową w kierunku Susanne - jej słowa naprawdę były pomocne. Nie potrafiły co prawda zmienić przeszłości, jednak w tej konkretnej chwili miały moc wystarczającą, aby odrobinę odwieść Alexandra od posępnych myśli. Kiedy padło pytanie zerknął zaraz na Lovegood tym swoim pytającym spojrzeniem.
- Jesteś pewna, że chcesz o tym usłyszeć? To niezbyt wesoła historia - mrukną, lecz tak jak się spodziewał, Sue nie wycofała się ze swojej decyzji. - Wróćmy może do mnie, zrobimy sobie herbaty i opowiem ci o wszystkim w bardziej sprzyjających okolicznościach - powiedział, sięgając po ukrytą w zaroślach miotłę. Środek lasu w końcu nie był najlepszym miejscem na snucie opowieści o dziecięcych ciałach przejmowanych przez anomalię i mordujących zawodowych aurorów.
| zt
20.01
Mróz nieprzyjemnie szczypał w każdą odsłoniętą część ciała, a płatki śniegu o fantazyjnych kształtach wirowały w powietrzu kręcąc się jak baletnice, i niespiesznie opadały na moją głowę oraz ramiona. Unoszę twarz ku niebu, przymykając lekko ślepia i wysuwam język, łapiąc na niego kilka wzorzystych kryształków; rozpływają się w sekundę, więc mlaskam cicho i ruszam dalej. Właśnie przedzieram się przez ośnieżone tereny Bushy Parku, bo dzień taki piękny, że aż mi się zachciało iść w plener. I to taki artystyczny, a nie że po prostu walę wódkę na świeżym powietrzu. Poprawiam magiczną torbę, co mi zwisa z ramienia, a umieszczone w niej pędzle, płótna, sztalugi i tysiąc innych narzędzi, dzwonią wesoło. Układam usta w dzióbek i wygwizduję cicho jakąś radosną melodyjkę, przedzierając się przez kolejne, pozbawione liści krzaki. W międzyczasie poprawiam uszatą czapkę, co mi ją mateczka moja ukochana wydziergała w zeszłym sezonie na drutach, do kompletu z kolorowym, długim szalikiem, który w tym momencie otula luźno moją szyję. Sam nie wiem czego szukam - chyba po prostu inspiracji, bo chociaż niektóre widoki faktycznie zapierały dech w piersiach, to jednak żaden na tyle mnie nie zachwycił bym stwierdził, że to właśnie chcę uwiecznić na płótnie.
Aż do teraz. Bo oto wykwita przede mną piękny kwiat, delikatna Lilia o złotych płatkach; przesuwam spojrzeniem po sylwetce dziewczęcia, wyglądając na nią zza krzaka i przez chwilę czuję się jak jakiś popaprany zbok, ale szybko przestaje mi to przeszkadzać. Z torby wyciągam całkiem spory szkicownik oraz krótki ołówek z pogryzioną końcówką; zeszyt otwieram na przypadkowej, pierwszej lepszej pustej stronie i zaczynam skrobać rysikiem po papierze, zaznaczając nań kontur jej odzienia; z tej odległości nie widzę dokładnie twarzy, więc stąpam powoli, ostrożnie, stawiam kolejne kroki wprzód w nadziei, że pozostanę niezauważony, że uda mi się uwiecznić ją tak jak stoi, całkowicie naturalną, w otoczeniu nagich gałęzi oraz grubych pni. Im uważniej się jej przyglądam, tym więcej dostrzegam szczegółów... i nagle TRZASK! Następuję na wysuszony patyk, który pęka z hukiem pod naciskiem podeszwy. Szlag - przeklinam się w myślach. Zostać? Uciekać? Orzechowe oczęta zwracają się w moją stronę, a ja stoję tak jak ten debil ze szkicownikiem w rękach, na wpół wyłaniając się z okolicznych chaszczy. Brawo, Johny, jeśli nie weźmie cię za jakiegoś popaprańca, to będzie prawdziwy cud. Wyciągam usta w lekkim, niepewnym uśmiechu.
Mróz nieprzyjemnie szczypał w każdą odsłoniętą część ciała, a płatki śniegu o fantazyjnych kształtach wirowały w powietrzu kręcąc się jak baletnice, i niespiesznie opadały na moją głowę oraz ramiona. Unoszę twarz ku niebu, przymykając lekko ślepia i wysuwam język, łapiąc na niego kilka wzorzystych kryształków; rozpływają się w sekundę, więc mlaskam cicho i ruszam dalej. Właśnie przedzieram się przez ośnieżone tereny Bushy Parku, bo dzień taki piękny, że aż mi się zachciało iść w plener. I to taki artystyczny, a nie że po prostu walę wódkę na świeżym powietrzu. Poprawiam magiczną torbę, co mi zwisa z ramienia, a umieszczone w niej pędzle, płótna, sztalugi i tysiąc innych narzędzi, dzwonią wesoło. Układam usta w dzióbek i wygwizduję cicho jakąś radosną melodyjkę, przedzierając się przez kolejne, pozbawione liści krzaki. W międzyczasie poprawiam uszatą czapkę, co mi ją mateczka moja ukochana wydziergała w zeszłym sezonie na drutach, do kompletu z kolorowym, długim szalikiem, który w tym momencie otula luźno moją szyję. Sam nie wiem czego szukam - chyba po prostu inspiracji, bo chociaż niektóre widoki faktycznie zapierały dech w piersiach, to jednak żaden na tyle mnie nie zachwycił bym stwierdził, że to właśnie chcę uwiecznić na płótnie.
Aż do teraz. Bo oto wykwita przede mną piękny kwiat, delikatna Lilia o złotych płatkach; przesuwam spojrzeniem po sylwetce dziewczęcia, wyglądając na nią zza krzaka i przez chwilę czuję się jak jakiś popaprany zbok, ale szybko przestaje mi to przeszkadzać. Z torby wyciągam całkiem spory szkicownik oraz krótki ołówek z pogryzioną końcówką; zeszyt otwieram na przypadkowej, pierwszej lepszej pustej stronie i zaczynam skrobać rysikiem po papierze, zaznaczając nań kontur jej odzienia; z tej odległości nie widzę dokładnie twarzy, więc stąpam powoli, ostrożnie, stawiam kolejne kroki wprzód w nadziei, że pozostanę niezauważony, że uda mi się uwiecznić ją tak jak stoi, całkowicie naturalną, w otoczeniu nagich gałęzi oraz grubych pni. Im uważniej się jej przyglądam, tym więcej dostrzegam szczegółów... i nagle TRZASK! Następuję na wysuszony patyk, który pęka z hukiem pod naciskiem podeszwy. Szlag - przeklinam się w myślach. Zostać? Uciekać? Orzechowe oczęta zwracają się w moją stronę, a ja stoję tak jak ten debil ze szkicownikiem w rękach, na wpół wyłaniając się z okolicznych chaszczy. Brawo, Johny, jeśli nie weźmie cię za jakiegoś popaprańca, to będzie prawdziwy cud. Wyciągam usta w lekkim, niepewnym uśmiechu.
Wyrwała się z odmętów mroku, raz po raz korzystając z cudaczności otaczającej ich pory roku. Napawała swe jasne oczy śnieżnobiałą taflą puszystego śniegu, która skrzypiała przyjemnie pod butami, gdy stawiała kroki. Pewne. Bez cienia zwątpienia w kolejne czyny. Powłóczysta suknia sunęła po ziemi, coraz bardziej stając się wilgotną od bieli ulic. Płaszcz podbijany futrem ogrzewał ramiona, podobnie jak chronił delikatną twarz przed pozornym mrozem.
Zdawała się być niedostrzegalna.
Obca ponad miarę.
Realna mara obdarzona nieprzejednaną aurą rozpowszechniającej się wokół ciemności.
Wzrok nieustannie wędrował na krajobraz rozpostarty przed nią. Widok ten przypominał obrazy, które niejednokrotnie obserwowała w galeriach sztuki, co w odczuciu samej Lisbeth Borgin było abstrakcją. Piękno uwieczniane na płótnie nie miało sensu, wszak podszyte było fantasmagorią o idealizmie, do którego – być może – nikt nie miał dostępu. Dlaczego jednak ludzie z obsesyjną wręcz manią poszukiwali tego, co wydawało się być poza zasięgiem dłoni. Egoistyczni poszukiwacze nierealnych wrażeń. Och, jakże ona nimi gardziła.
Utkani z innego materiału, sądzący, że wszystko potrafią, a tak naprawdę – w czym byli lepsi od takich jak ona; niżej urodzonych.
Tęczówki osiadły na jednej z gałęzi, którą po chwili złamała w smukłych palcach. Powoli, ale stanowczo przekraczała kolejne granice będące ledwie odzwierciedleniem normalności, od której była odcięta. Nokturn owiewał bowiem sekretami, enigmą nieokreślonych zdarzeń, w których tonęli najgorsi parszywcy ulic. W kamienicach przebywali też ci, którzy na zakazanym terenie, wolnym od wścibskich spojrzeń mogli dopuszczać się szaleństwa w tworze kolejnych, nieoczywistych przedmiotów, zaklęć, trucizn czy nawet zbrodni, o których szlachetnie urodzeni nigdy nie zdołają usłyszeć. Tutaj przypominała jedną z nich; myląca przez materiał tkaniny, sukno skrywające drobną sylwetkę czy biżuterię wykonaną przez mistrzów. Pamiątka po niej.
Spojrzenie od razu powędrowało w miejsce hałasu, który rozległ się nieopodal. Serce zakołowało, a myśli skupiły się na ewentualnym ataku. Rękojeść żłobionego drewna leżała w dłoni dziewczęcia, młodej kobiety, której powołaniem były inne sfery życia, aniżeli ożenek, na który wkrótce będzie naciskać brat z ojcem. Brak wyboru tłamsił, drążył głęboką wyrwę na nieskazitelnej tafli młodego umysłu. Obecnie, była gotowa do rzucenia inkantacji; tylko głupiec podjąłby się ryzyka wkroczenia na ścieżkę, z której być może już nigdy nie będzie w stanie odnaleźć powrotu.
Nie. Nie była podła.
Nie była nawet okrutna.
- Kim jesteś? – spytała bez zastanowienia, pozostając czujną. Uległa narastającym, tak intensywnie kumulującym się w otchłani duszy emocjom. Dwojakość tej struktury pozostawała nieopisana w słowach, nawet uczucia nieustannie kształtowały się jako niewiadome, bo czyż najgorszym z możliwych sekretów nie było pasmo nieoczywistych zdarzeń? Panna Borgin miała na nie wpływ, lecz celowo nie prowokowała wizji, by rozwikłać wszelkie enigmy w swój, jakże pokrętny sposób.
Zdawała się być niedostrzegalna.
Obca ponad miarę.
Realna mara obdarzona nieprzejednaną aurą rozpowszechniającej się wokół ciemności.
Wzrok nieustannie wędrował na krajobraz rozpostarty przed nią. Widok ten przypominał obrazy, które niejednokrotnie obserwowała w galeriach sztuki, co w odczuciu samej Lisbeth Borgin było abstrakcją. Piękno uwieczniane na płótnie nie miało sensu, wszak podszyte było fantasmagorią o idealizmie, do którego – być może – nikt nie miał dostępu. Dlaczego jednak ludzie z obsesyjną wręcz manią poszukiwali tego, co wydawało się być poza zasięgiem dłoni. Egoistyczni poszukiwacze nierealnych wrażeń. Och, jakże ona nimi gardziła.
Utkani z innego materiału, sądzący, że wszystko potrafią, a tak naprawdę – w czym byli lepsi od takich jak ona; niżej urodzonych.
Tęczówki osiadły na jednej z gałęzi, którą po chwili złamała w smukłych palcach. Powoli, ale stanowczo przekraczała kolejne granice będące ledwie odzwierciedleniem normalności, od której była odcięta. Nokturn owiewał bowiem sekretami, enigmą nieokreślonych zdarzeń, w których tonęli najgorsi parszywcy ulic. W kamienicach przebywali też ci, którzy na zakazanym terenie, wolnym od wścibskich spojrzeń mogli dopuszczać się szaleństwa w tworze kolejnych, nieoczywistych przedmiotów, zaklęć, trucizn czy nawet zbrodni, o których szlachetnie urodzeni nigdy nie zdołają usłyszeć. Tutaj przypominała jedną z nich; myląca przez materiał tkaniny, sukno skrywające drobną sylwetkę czy biżuterię wykonaną przez mistrzów. Pamiątka po niej.
Spojrzenie od razu powędrowało w miejsce hałasu, który rozległ się nieopodal. Serce zakołowało, a myśli skupiły się na ewentualnym ataku. Rękojeść żłobionego drewna leżała w dłoni dziewczęcia, młodej kobiety, której powołaniem były inne sfery życia, aniżeli ożenek, na który wkrótce będzie naciskać brat z ojcem. Brak wyboru tłamsił, drążył głęboką wyrwę na nieskazitelnej tafli młodego umysłu. Obecnie, była gotowa do rzucenia inkantacji; tylko głupiec podjąłby się ryzyka wkroczenia na ścieżkę, z której być może już nigdy nie będzie w stanie odnaleźć powrotu.
Nie. Nie była podła.
Nie była nawet okrutna.
- Kim jesteś? – spytała bez zastanowienia, pozostając czujną. Uległa narastającym, tak intensywnie kumulującym się w otchłani duszy emocjom. Dwojakość tej struktury pozostawała nieopisana w słowach, nawet uczucia nieustannie kształtowały się jako niewiadome, bo czyż najgorszym z możliwych sekretów nie było pasmo nieoczywistych zdarzeń? Panna Borgin miała na nie wpływ, lecz celowo nie prowokowała wizji, by rozwikłać wszelkie enigmy w swój, jakże pokrętny sposób.
Szlag. Przeklinam w myślach, krzywiąc usta w wyrazie niezadowolenia, kiedy dziewczyna odwraca się w moją stronę; wolałbym pozostać niezauważonym, ale skoro jej jasne oczęta wciąż pozostawały wlepione w moją sylwetkę, to chyba nie miałem wyboru. Uśmiecham się blado, po czym opuszczam ręce, wpychając szkicownik i ołówek do wnętrza torby. Wyłaniam się z krzaków, dygając lekko przed nieznajomą i przez chwilę zastanawiam się co właściwie powinienem jej powiedzieć. Rozważam różne opcje - mógłbym udawać młodego szlachcica, który zagubił się podczas polowania i samotnie przeszukuje tereny oglądając się za zwierzyną, tylko w tym stroju nie wyglądałem zbyt szlachecko; mógłbym zostać pustelnikiem, nieprzychylnym obcym, który zbiera chrust by ogrzać swoją lepiankę w to mroźne popołudnie; mógłbym być każdym, nie znaliśmy się, a ja tak często mijałem się z prawdą, że całkowicie weszło mi to w krew, ale w tym momencie chyba najbardziej chciałem być po prostu sobą, artystą szukającym inspiracji wśród zimowych pejzaży.
- Jestem malarzem, przyszedłem tutaj popracować w plenerze - kiwam głową, wznoszę nieznacznie torbę, potrząsając nią lekko, a z wnętrza wydobywa się stukot obijających o siebie narzędzi - Szukałem inspiracji i nagle zobaczyłem ciebie i - pstryk! Pstrykam palcami - olśniło mnie! Pomyślałem, że to jest właśnie motyw, który powinienem umieścić na płótnie i... no, po prostu chciałem przyjrzeć się z bliska - tłumaczę, drapiąc się po moim wielgachnym, orlim nosie. Wiem, że ludzie różnie reagowali jak się im mówiło, że zamierzasz ich malować - niektórzy czuli się wyróżnieni, inni poirytowani, a jeszcze inni zawstydzeni; ciekaw więc byłem jak ona przyjmie tę informację - Nie chciałem cię wystraszyć, ani nic z tych rzeczy - dodaję pospiesznie, bo i faktycznie nie leżało to w mojej intencji. Wbijam w dziewczynę spojrzenie, przesuwając nim po jej sylwetce. Teraz, z bliska i odwrócona do mnie, była jeszcze piękniejsza, aż zapierało w piersiach dech! I teraz miałem jeszcze większą ochotę przerzucić jej urok na szkic, a później jedno z zimowych płócien, które uparcie tworzyłem za zamkniętymi drzwiami mojego pokoju, oddając się w całości malarskim ekstazom; nie były to zwykłe obrazy, klasyczne pejzaże, ani idealne portrety, a wariacje na temat uprzednio poczynionych szkiców, pełne dziwacznych barw i zdeformowanych kształtów, pełne demonów, które rosły we mnie każdego kolejnego dnia.
- Jestem malarzem, przyszedłem tutaj popracować w plenerze - kiwam głową, wznoszę nieznacznie torbę, potrząsając nią lekko, a z wnętrza wydobywa się stukot obijających o siebie narzędzi - Szukałem inspiracji i nagle zobaczyłem ciebie i - pstryk! Pstrykam palcami - olśniło mnie! Pomyślałem, że to jest właśnie motyw, który powinienem umieścić na płótnie i... no, po prostu chciałem przyjrzeć się z bliska - tłumaczę, drapiąc się po moim wielgachnym, orlim nosie. Wiem, że ludzie różnie reagowali jak się im mówiło, że zamierzasz ich malować - niektórzy czuli się wyróżnieni, inni poirytowani, a jeszcze inni zawstydzeni; ciekaw więc byłem jak ona przyjmie tę informację - Nie chciałem cię wystraszyć, ani nic z tych rzeczy - dodaję pospiesznie, bo i faktycznie nie leżało to w mojej intencji. Wbijam w dziewczynę spojrzenie, przesuwając nim po jej sylwetce. Teraz, z bliska i odwrócona do mnie, była jeszcze piękniejsza, aż zapierało w piersiach dech! I teraz miałem jeszcze większą ochotę przerzucić jej urok na szkic, a później jedno z zimowych płócien, które uparcie tworzyłem za zamkniętymi drzwiami mojego pokoju, oddając się w całości malarskim ekstazom; nie były to zwykłe obrazy, klasyczne pejzaże, ani idealne portrety, a wariacje na temat uprzednio poczynionych szkiców, pełne dziwacznych barw i zdeformowanych kształtów, pełne demonów, które rosły we mnie każdego kolejnego dnia.
Jestem malarzem
rozbrzmiało dość dźwięcznie w ustach dziewczęcia. Bystre spojrzenie powędrowało na sylwetkę mężczyzny, aż wreszcie z uśmiechem i pozorną zabawą, postanowiła przetestować nieznajomego. Robiła to w sposób śmiały, kiedy to zbliżyła się bardziej, patrząc na niego, co mogło przypominać chęć skarcenia. Wysłuchiwała jednak słów, które padały, analizując je i zachodząc w głowę – czy jest z nią szczery.
Nienawidziła wszak kłamstwa.
- W takim razie, gdzie można zobaczyć twoje prace? – spytała z jawną ciekawością. Oczywiście, sama nie bywała zbyt często w galeriach sztuki, ale i tak miejsca potrafiła zaszczycić swoją osobą, szczególnie w towarzystwie Blythe’a. Nie wracała jednak w myślach do niego, jakoby łudząc się, że pamięta, wszak tyle dni milczał, co odznaczało się silną irytacją na umyśle dziewczęcia.
- Okazało się, że ja jestem dostateczną inspiracją? Nie chciałabym być uwieczniona jako karykatura – przyznała zupełnie poważnie, lustrując go tęczówkami. Jasna powłoka tarcz obleczona była nieznanym ogniem, intensywnością uczuć, które skumulowane były w jej drobnym ciele. Nie ujawniała niczego, co skrywała pod fakturą skóry, toteż sam nieznajomy nie był w stanie przewidzieć - czy jest teraz poważna. - Pokaż mi, co zdążyłeś stworzyć – zaproponowała nagle. Serce zakołowało jej w piersi, gdy oczekiwała z napięciem tego, co namalował Bojczuk, lecz jego nazwiska nie zdołała poznać. Lisbeth była więc wystawiona na próbę cierpliwości, nie mogąc zdradzić samej siebie.
- Nie wystraszyłeś mnie, ale nie sądziłam też, że stanę się dla kogoś tak… Inspirująca… – powiedziała z całkowitą powagą, dopiero po chwili obdarzając go na nowo uśmiechem. Sztywność atmosfery przytłaczała, toteż niewiele to trwało, gdy wreszcie zdecydowała się odpalić ostatniego papierosa. Rzadko kiedy dzieliła się, w przeciwieństwie do ludzi, od których tego żądała. Patrzyła z pewnym wyzwaniem w oczach na rozmówcę, raz po raz zaciągając się przyjemnym dymem nikotyny. Oczekiwała słów wyjaśnień. Sentencji, będących ledwie strzępkiem zrozumienia, które chciała otrzymać. Rzadko kiedy rozmawiała z ludźmi, którzy podobnie do niej tworzyli, przez co czuła się wyobcowana, o malowidłach mogąc rozmawiać ze swoim protektorem, co niejednokrotnie okazywało się frustrujące.
Tym razem było podobnie, wszak otuleni byli niewiedzą.
- Pokażesz mi swoje pomysły na obrazy?
rozbrzmiało dość dźwięcznie w ustach dziewczęcia. Bystre spojrzenie powędrowało na sylwetkę mężczyzny, aż wreszcie z uśmiechem i pozorną zabawą, postanowiła przetestować nieznajomego. Robiła to w sposób śmiały, kiedy to zbliżyła się bardziej, patrząc na niego, co mogło przypominać chęć skarcenia. Wysłuchiwała jednak słów, które padały, analizując je i zachodząc w głowę – czy jest z nią szczery.
Nienawidziła wszak kłamstwa.
- W takim razie, gdzie można zobaczyć twoje prace? – spytała z jawną ciekawością. Oczywiście, sama nie bywała zbyt często w galeriach sztuki, ale i tak miejsca potrafiła zaszczycić swoją osobą, szczególnie w towarzystwie Blythe’a. Nie wracała jednak w myślach do niego, jakoby łudząc się, że pamięta, wszak tyle dni milczał, co odznaczało się silną irytacją na umyśle dziewczęcia.
- Okazało się, że ja jestem dostateczną inspiracją? Nie chciałabym być uwieczniona jako karykatura – przyznała zupełnie poważnie, lustrując go tęczówkami. Jasna powłoka tarcz obleczona była nieznanym ogniem, intensywnością uczuć, które skumulowane były w jej drobnym ciele. Nie ujawniała niczego, co skrywała pod fakturą skóry, toteż sam nieznajomy nie był w stanie przewidzieć - czy jest teraz poważna. - Pokaż mi, co zdążyłeś stworzyć – zaproponowała nagle. Serce zakołowało jej w piersi, gdy oczekiwała z napięciem tego, co namalował Bojczuk, lecz jego nazwiska nie zdołała poznać. Lisbeth była więc wystawiona na próbę cierpliwości, nie mogąc zdradzić samej siebie.
- Nie wystraszyłeś mnie, ale nie sądziłam też, że stanę się dla kogoś tak… Inspirująca… – powiedziała z całkowitą powagą, dopiero po chwili obdarzając go na nowo uśmiechem. Sztywność atmosfery przytłaczała, toteż niewiele to trwało, gdy wreszcie zdecydowała się odpalić ostatniego papierosa. Rzadko kiedy dzieliła się, w przeciwieństwie do ludzi, od których tego żądała. Patrzyła z pewnym wyzwaniem w oczach na rozmówcę, raz po raz zaciągając się przyjemnym dymem nikotyny. Oczekiwała słów wyjaśnień. Sentencji, będących ledwie strzępkiem zrozumienia, które chciała otrzymać. Rzadko kiedy rozmawiała z ludźmi, którzy podobnie do niej tworzyli, przez co czuła się wyobcowana, o malowidłach mogąc rozmawiać ze swoim protektorem, co niejednokrotnie okazywało się frustrujące.
Tym razem było podobnie, wszak otuleni byli niewiedzą.
- Pokażesz mi swoje pomysły na obrazy?
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Bushy Park
Szybka odpowiedź