Wnętrze księgarni
Strona 17 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Wnętrze księgarni
Księgarnia Esy i Floresy to miejsce, w którym miłośnik literatury poczuje się jak w prawdziwym raju. W głównej sali Esów mieszczą się część z ladami sprzedażowymi uwalanymi wiecznie książkami oraz wyspy z księgami wystawionymi w promocji. To tutaj odbywają się również recytacje literackie oraz spotkania ze sławnymi pisarzami świata magicznego. Oprócz podręczników szkolnych i specjalistycznych ksiąg (od eliksirów i magii obronnej, po poradniki radzące, jak wypędzić gnomy z ogrodu lub umówić się na randkę z wilą - według autora, wystarczy pięć prostych kroków), znajdują się tam regały zastawione awanturniczymi powieściami przygodowymi, a nawet komiksami. W Esach i Floresach panuje cisza i porządek, a poszukiwane książki znajdziesz nawet bez pomocy usłużnego sprzedawcy. W dziale uroków są wyłącznie tomy z zaklęciami "na wrogów", pod hasłem "historia" odnajdziesz jedynie woluminy traktujące o wiekach minionych. Dla osoby mugolskiego pochodzenia dziwne może wydawać się wypełnianie półek książkami bez słów, tomikami wielkości znaczków pocztowych, czy uzbrojonymi w olbrzymie zębiska, lecz taka jest czarodziejska literatura - ma trafić w gusta nawet najbardziej wymagającego konesera.
Nie było jej cele wywoływanie litości czy wyrzutów sumienia u ekspedientki, która przecież wykazała się w stosunku do niej olbrzymią dozą cierpliwości. Była pomocna i skupiona, a Marine jako klientka potrafiła to docenić. Mogła przecież trafić na jakąś zołzę, która starałaby się ją zbyć za wszelką cenę, bądź natknęłaby się na wąsatego jegomościa, starającego się wybić jej z głowy sięganie po takie książki, wszakże miejsce młodych dam nie znajdowało się pomiędzy regałami pełnymi naukowych książek.
- Nie szkodzi, nic się nie stało – zapewniła więc Frances, nie chcąc, by zganiła się za coś, o czym przecież nie miała zielonego pojęcia.
Swoją rolę wypełniła całkiem sprawnie, a do tego wskazała pannie Lestrange trop, którego ta wcześniej jeszcze nie wypróbowała. Czasopisma wydawały się być całkiem dobrym rozwiązaniem; faktycznie nie każda naukowa rozprawa trafiała od razu pomiędzy grube okładki i w chociażby Horyzontach Zaklęć mogła znaleźć artykuły oscylujące wokół interesującego ją tematu.
- Sądzę, ze to bardzo dobry pomysł – podziękowała skinieniem głowy, powolnym krokiem oddalając się w stronę lady, choć myślami wciąż jeszcze będąc z panną Montgomery – Być może uda mi się zdobyć nawet archiwalne numery, zdaje się, że mój wuj uwielbia przeglądać ten periodyk – pomyślała głośno, nie mając sobie za złe ujawnienia informacji na temat krewnego, którego Frances przecież i tak nie znała.
Odrobinę zamyślona znalazła się przy ladzie, na której położyła trzymane wcześniej tomy, a kasjer mógł zanotować swoim czarodziejskim piórem jakie pozycje zakupiła i wystawić jej rachunek. Odliczyła stosowną kwotę ze swojej sakiewki, przyjęła starannie owiniętą paczkę i zapisała swój adres na wskazanym kawałku pergaminu.
- Dziękuję za pomoc- zwróciła się uprzejmie do blondwłosej czarownicy, gdy była już gotowa do opuszczenia księgarni – Życzę pani pomyślnego dnia.
Obdarzyła Frances ostatnim uśmiechem i ruszyła ku drzwiom; jej wyjście oznajmił cichutki dzwoneczek, a po chwili panna Lestrange znalazła się na ulicy Pokątnej, gdzie czekała już na nią babcia; razem miały udać się prosto do świstoklika, a stamtąd już tylko na Wyspę Wight.
| zt
- Nie szkodzi, nic się nie stało – zapewniła więc Frances, nie chcąc, by zganiła się za coś, o czym przecież nie miała zielonego pojęcia.
Swoją rolę wypełniła całkiem sprawnie, a do tego wskazała pannie Lestrange trop, którego ta wcześniej jeszcze nie wypróbowała. Czasopisma wydawały się być całkiem dobrym rozwiązaniem; faktycznie nie każda naukowa rozprawa trafiała od razu pomiędzy grube okładki i w chociażby Horyzontach Zaklęć mogła znaleźć artykuły oscylujące wokół interesującego ją tematu.
- Sądzę, ze to bardzo dobry pomysł – podziękowała skinieniem głowy, powolnym krokiem oddalając się w stronę lady, choć myślami wciąż jeszcze będąc z panną Montgomery – Być może uda mi się zdobyć nawet archiwalne numery, zdaje się, że mój wuj uwielbia przeglądać ten periodyk – pomyślała głośno, nie mając sobie za złe ujawnienia informacji na temat krewnego, którego Frances przecież i tak nie znała.
Odrobinę zamyślona znalazła się przy ladzie, na której położyła trzymane wcześniej tomy, a kasjer mógł zanotować swoim czarodziejskim piórem jakie pozycje zakupiła i wystawić jej rachunek. Odliczyła stosowną kwotę ze swojej sakiewki, przyjęła starannie owiniętą paczkę i zapisała swój adres na wskazanym kawałku pergaminu.
- Dziękuję za pomoc- zwróciła się uprzejmie do blondwłosej czarownicy, gdy była już gotowa do opuszczenia księgarni – Życzę pani pomyślnego dnia.
Obdarzyła Frances ostatnim uśmiechem i ruszyła ku drzwiom; jej wyjście oznajmił cichutki dzwoneczek, a po chwili panna Lestrange znalazła się na ulicy Pokątnej, gdzie czekała już na nią babcia; razem miały udać się prosto do świstoklika, a stamtąd już tylko na Wyspę Wight.
| zt
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ucieszyło ją, kiedy dziewczyna zapewniła, że nie przydarzyła się jej żadna nietaktowna pomyłka. Powinna bardziej się starać zachowywać jak należy; wśród znajomych, nie mówiąc już o bliższych przyjaciołach zmuszonych dobrze ją poznać i spędzać z nią dużo czasu (tak dużo, jak było to możliwe w trudnych dla relacji międzyludzkich czasach, jakie nastały), nie miała już szans na zmianę swojej reputacji – doskonale wiedzieli, że panna Montgomery nie potrafiła być „damą” przez czas dłuższy niż jakieś cztery sekundy. Ale nieznajomi, klienci, a co ważniejsze już niedługo uczniowie – na nich mogła jeszcze próbować ćwiczyć eleganckie uśmiechy i grzeczny ton wypowiedzi. Nie poznała w życiu wielu kobiet, od których mogłaby nauczyć się wielkopańskiej maniery albo chociaż jej pozoru, bo nawet po latach mieszkania w Londynie wciąż była tylko dziewczyną z małego miasteczka. Dało się to nawet czasem usłyszeć w jej akcencie czy zobaczyć w stroju. Fran nie wstydziła się swojego pochodzenia, często wręcz tęskniła do spokojnego, sielskiego otoczenia, w jakim dorosła, ale z czasem przyszły też marzenia o zupełnie innym życiu.
Frances zamyśliła się nieco, nie zauważając nawet, kiedy Marine odstąpiła od jej boku, przy którym stała jeszcze chwilę temu. Nie zdążyła nawet powiedzieć jej, by wpadła do księgarni po interesujące ją gazety – stare numery też zdarzało im się sprowadzać z redakcji na życzenie klientów. Fran bardzo chętnie przekazałaby jej nawet swoje prywatne egzemplarze „Horyzontów” gdyby nie udało się ich nigdzie odnaleźć, ale większość z nich nosiła liczne ślady epizodów jej twórczej manii – notatki, rysuneczki, komentarze, które wstyd byłoby komukolwiek pokazać. Umysł Frances, szczególnie kiedy próbowała ułożyć w nim sobie nową wiedzę, stawał się nieprzebranym gąszczem i potrzebowała wszystkich dostępnych narzędzi, by znaleźć drogę powrotną do rzeczywistości, gdzie czekała praca w księgarni na Pokątnej.
- Dziękuję, dziękuję bardzo. – odpowiedziała, nieco zaskoczona, gdy klientka jeszcze zwróciła się do niej przed wyjściem. – Owocnych poszukiwań! – dodała, uśmiechając się do dziewczyny pogodnie. Odprowadziła ją wzrokiem do drzwi. Po wyjściu klientki, Frances zainspirowana wizytą panienki Lestrange zabrała się za wypisanie kilku zamówień, które czekały za ladą kasjera już jakiś czas, a kilka kolejnych godzin spędziła pakując książki, które jeszcze dziś musieli rozesłać do klientów.
| zt
Frances zamyśliła się nieco, nie zauważając nawet, kiedy Marine odstąpiła od jej boku, przy którym stała jeszcze chwilę temu. Nie zdążyła nawet powiedzieć jej, by wpadła do księgarni po interesujące ją gazety – stare numery też zdarzało im się sprowadzać z redakcji na życzenie klientów. Fran bardzo chętnie przekazałaby jej nawet swoje prywatne egzemplarze „Horyzontów” gdyby nie udało się ich nigdzie odnaleźć, ale większość z nich nosiła liczne ślady epizodów jej twórczej manii – notatki, rysuneczki, komentarze, które wstyd byłoby komukolwiek pokazać. Umysł Frances, szczególnie kiedy próbowała ułożyć w nim sobie nową wiedzę, stawał się nieprzebranym gąszczem i potrzebowała wszystkich dostępnych narzędzi, by znaleźć drogę powrotną do rzeczywistości, gdzie czekała praca w księgarni na Pokątnej.
- Dziękuję, dziękuję bardzo. – odpowiedziała, nieco zaskoczona, gdy klientka jeszcze zwróciła się do niej przed wyjściem. – Owocnych poszukiwań! – dodała, uśmiechając się do dziewczyny pogodnie. Odprowadziła ją wzrokiem do drzwi. Po wyjściu klientki, Frances zainspirowana wizytą panienki Lestrange zabrała się za wypisanie kilku zamówień, które czekały za ladą kasjera już jakiś czas, a kilka kolejnych godzin spędziła pakując książki, które jeszcze dziś musieli rozesłać do klientów.
| zt
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krople deszczu wybijały o szyby okiennic księgarni miarowy, mocny rytm. Od przeszło tygodnia lało jak z cebra, tak mocno, że wyglądając przez okno świat odbierało się jako rozmazaną, ciemną plamę. Niebo nieustannie spowijały burzowe chmurzy, zmieniając dzień w noc, a jedynymi źródłami światła były liczne błyskawice. Potężny huk znów wprawił cały budynek księgarni w drżenie; był tak mocny, że kilka książek spadło z półek, a kurz uniósł się w powietrzu. Pyłek zakręcił się w nosie Rookwood, uniosła palec do twarzy, nie powstrzymała jednak kichnięcia; zwróciła uwagę kilku czarodziejów, którzy także buszowali w zbiorach działu ksiąg poświęconych magicznym stworzeniom - spojrzeli na nią z przyganą, jakby zakłócanie ciszy było zbrodnią. Blondynka wzruszyła nonszalancko ramieniem, nic sobie z tego nie robiąc, nie przesiadywali przecież w czytelni, a w sklepie.
Przechadzała się, jakby od niechcenia, pomiędzy wysokimi regałami, wodząc opuszkami palców po grzbietach książek; bogactwo tytułów mogło zachwycić nawet najbardziej wymagającego bibliofila. Jednorożce - jak się do nich zbliżyć, jeśli jesteś mężczyzną?, Wytresuj niuchacza i zostań bogaczem!, Obłaskawienie garboroga, Sekretne życie lunaballi, te i inne dzieła były interesujące, nie tego jednak dziś szukała. Sigrun zatrzymała się przy półce, gdzie odnalazła tytuły traktujące o nieco bardziej banalnej tematyce: o hodowli psów, a uściślając - o dobermanach. Przedsięwzięła już pierwsze kroki, aby sprowadzić do swego domu ciężarne suki i silne, zdrowe samce - aby je rozmnożyć. Na początku dla siebie, lubiła otaczać się psami, a później któż wie? Może uda jej się nawet na tym zarobić?
Wybrała ostatecznie dwie książki, o historii rasy i jej charakterystyce - chciała dowiedzieć się o nich jak najwięcej, by dobrze się nimi zająć - po czym ruszyła na dół, schodząc ostrożnie po schodkach, aby uiścić zapłatę; znalazłszy się na parterze księgarni przystanęła jednak w miejscu, wyraźnie zaskoczona.
Pełne usta Sigrun rozciągnęły się w paskudnym uśmiechu.
Nie zauważył jej jeszcze, stał bokiem, rozmawiając z ekspedientką; poznała go jednak od razu, choć trudno było określić ich mianem znajomych. Nie wyrzekła słów powitania, nie podeszła jeszcze bliżej - zwróciła na siebie uwagę mężczyzny gwiżdżąc w taki sposób, w jaki gwiżdże się na psa, wzywając go do nogi. Na bladej twarzy Rookwood malował się wyraz szczerego rozbawienia - cóż za spotkanie!
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
7.11
Burza szalała od początku listopada, a długie, jesienne, samotne wieczory stawały się jeszcze bardziej doskwierające. Michael zwykle lubił długie spacery po lesie wokół swojej chatki, ale zacinający deszcz skutecznie zabijał przyjemność z przebywania na zewnątrz. Od tygodnia nie wziął też do ręki miotły.
Wieczorami więc czytał i szybko uświadomił sobie, że domowa biblioteczka nie oferuje mu już nic nowego. Przejrzał wszystkie stare podręczniki zaklęć, znalazł stare receptury na eliksiry jeszcze z Hogwartu (i poniósł sromotną porażkę w przyrządzeniu prostego wywaru wzmacniającego), a nawet przeczytał pod wpływem słabości Gorące pasje półolbrzyma i półwili (skąd one wzięły się w jego domu?! Musiał przypadkiem zabrać je z biblioteczki mamy albo siostry...ale wolał się nad tym nie zastanawiać). W końcu postanowił zająć się czymś pożytecznym i zaopatrzyć w księgarni w jakieś pozycje, które pomogłyby mu w pracy aurora - wybrał specjalistyczną księgę o obronie przed czarną magią i podręcznik czytania run dla amatorów. Czasami miał w pracy do czynienia z klątwami i bolało go, że wiedział o nich tak niewiele - ile można prosić o konsultacje w prostych przypadkach?
Płacił właśnie w kasie za księgi, podświadomie ciesząc się z krótkiej rozmowy z ładniutką ekspedientką. Był przyzwyczajony do pracy w Ministerstwie, gdzie wszyscy wiedzieli kim jest, oraz do domowej samotni. Kasjerka skomplementowała jego wybór "trudnej" księgi o obronie przed czarną magią, a Mike już miał zapytać ją o imię i podziękować za poradę w kwestii podręcznika run, gdy usłyszał jak ktoś gwiżdże na swojego psa.
Nie, nie skojarzył tego z sobą - ci, którzy dokuczali mu w Ministerstwie cechowali się poziomem kultury, który ograniczał ich do plotek i krzywych spojrzeń. I na szczęście pracował z dala od łowców wilkołaków.
Instynktownie zerknął jednak w stronę źródła dźwięku - czy powinien zaimponować kasjerce i zwrócić nieznajomemu uwagę na ciszę, obowiązującą w księgarni?
Tyle, że to nie był nikt nieznajomy.
Gdy zobaczył Sigrun, zesztywniał jednak podświadomie - gdy już po tym spotkaniu uświadomi sobie, jak sztywno spinał mięśnie, przeklnie w myślach zwierzęcy instynkt, nakazujący mu niepokoić się obecnością łowczyni. Był człowiekiem, nie wilkiem - zresztą jakim cudem uśpiony w nim potwór rozumie, kto zawodowo zajmuje się polowaniem na likantropów?
Zrozumiał gwizd, aż za dobrze. Nie spotkał łowczyni od czasu swojej przemiany i niewiele o niej myślał, podświadomie rad, że opuściła Ministerstwo. Pamiętał jednak jej chłód i wyniosłość z czasów, kiedy mijali się na ministerialnych korytarzach. Gardziła nim wtedy za samą (nie)czystość krwi i mógł sobie tylko wyobrazić, co myśli teraz. Czas mógł jeszcze bardziej zradykalizować jej poglądy, za to na pewno nie tknął jej urody - Mike musiał obiektywnie przyznać, że nadal była irytująco piękna.
Jak zwykle w obliczu zaczepek, zacisnął mocno szczęki i przybrał pokerowy wyraz twarzy - zaskakując zapewne kasjerkę tym, jak szybko rozpłynął się jego wcześniejszy uśmiech. Sigrun zaskoczyła go jednak, więc mogła odnotować błysk zaskoczenia i wstrzymywanego gniewu w jego oczach.
Zapłacił już za książki i nagle zechciał ulotnić się stąd jak najszybciej. Jak na złość, blondynka stała między nim, a regałami i wyjściem. Mógł tylko cofnąć się w stronę kasy, albo ostenacyjnie ją wyminąć. Nie ruszył się jednak z miejsca, przyjmując swoją starą strategię z Hogwartu - zachowuj się, jakby nigdy nic.
-Rookwood. - skinął jej sztywno głową na powitanie, jakby byli dwójką zdystansowanych, ale zwyczajnych znajomych z pracy.
Burza szalała od początku listopada, a długie, jesienne, samotne wieczory stawały się jeszcze bardziej doskwierające. Michael zwykle lubił długie spacery po lesie wokół swojej chatki, ale zacinający deszcz skutecznie zabijał przyjemność z przebywania na zewnątrz. Od tygodnia nie wziął też do ręki miotły.
Wieczorami więc czytał i szybko uświadomił sobie, że domowa biblioteczka nie oferuje mu już nic nowego. Przejrzał wszystkie stare podręczniki zaklęć, znalazł stare receptury na eliksiry jeszcze z Hogwartu (i poniósł sromotną porażkę w przyrządzeniu prostego wywaru wzmacniającego), a nawet przeczytał pod wpływem słabości Gorące pasje półolbrzyma i półwili (skąd one wzięły się w jego domu?! Musiał przypadkiem zabrać je z biblioteczki mamy albo siostry...ale wolał się nad tym nie zastanawiać). W końcu postanowił zająć się czymś pożytecznym i zaopatrzyć w księgarni w jakieś pozycje, które pomogłyby mu w pracy aurora - wybrał specjalistyczną księgę o obronie przed czarną magią i podręcznik czytania run dla amatorów. Czasami miał w pracy do czynienia z klątwami i bolało go, że wiedział o nich tak niewiele - ile można prosić o konsultacje w prostych przypadkach?
Płacił właśnie w kasie za księgi, podświadomie ciesząc się z krótkiej rozmowy z ładniutką ekspedientką. Był przyzwyczajony do pracy w Ministerstwie, gdzie wszyscy wiedzieli kim jest, oraz do domowej samotni. Kasjerka skomplementowała jego wybór "trudnej" księgi o obronie przed czarną magią, a Mike już miał zapytać ją o imię i podziękować za poradę w kwestii podręcznika run, gdy usłyszał jak ktoś gwiżdże na swojego psa.
Nie, nie skojarzył tego z sobą - ci, którzy dokuczali mu w Ministerstwie cechowali się poziomem kultury, który ograniczał ich do plotek i krzywych spojrzeń. I na szczęście pracował z dala od łowców wilkołaków.
Instynktownie zerknął jednak w stronę źródła dźwięku - czy powinien zaimponować kasjerce i zwrócić nieznajomemu uwagę na ciszę, obowiązującą w księgarni?
Tyle, że to nie był nikt nieznajomy.
Gdy zobaczył Sigrun, zesztywniał jednak podświadomie - gdy już po tym spotkaniu uświadomi sobie, jak sztywno spinał mięśnie, przeklnie w myślach zwierzęcy instynkt, nakazujący mu niepokoić się obecnością łowczyni. Był człowiekiem, nie wilkiem - zresztą jakim cudem uśpiony w nim potwór rozumie, kto zawodowo zajmuje się polowaniem na likantropów?
Zrozumiał gwizd, aż za dobrze. Nie spotkał łowczyni od czasu swojej przemiany i niewiele o niej myślał, podświadomie rad, że opuściła Ministerstwo. Pamiętał jednak jej chłód i wyniosłość z czasów, kiedy mijali się na ministerialnych korytarzach. Gardziła nim wtedy za samą (nie)czystość krwi i mógł sobie tylko wyobrazić, co myśli teraz. Czas mógł jeszcze bardziej zradykalizować jej poglądy, za to na pewno nie tknął jej urody - Mike musiał obiektywnie przyznać, że nadal była irytująco piękna.
Jak zwykle w obliczu zaczepek, zacisnął mocno szczęki i przybrał pokerowy wyraz twarzy - zaskakując zapewne kasjerkę tym, jak szybko rozpłynął się jego wcześniejszy uśmiech. Sigrun zaskoczyła go jednak, więc mogła odnotować błysk zaskoczenia i wstrzymywanego gniewu w jego oczach.
Zapłacił już za książki i nagle zechciał ulotnić się stąd jak najszybciej. Jak na złość, blondynka stała między nim, a regałami i wyjściem. Mógł tylko cofnąć się w stronę kasy, albo ostenacyjnie ją wyminąć. Nie ruszył się jednak z miejsca, przyjmując swoją starą strategię z Hogwartu - zachowuj się, jakby nigdy nic.
-Rookwood. - skinął jej sztywno głową na powitanie, jakby byli dwójką zdystansowanych, ale zwyczajnych znajomych z pracy.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Przypadkiem, mimowolnie spojrzenie brązowych oczu Sigrun padło na książki, które Tonks trzymał w rękach; z tej odległości nie rozczytała tytułów dokładnie, jednakże na jednej z okładek dostrzegła starożytne runy. Czyżby zaintrygowało go nakładanie klątw? Zaśmiała się w duchu do tej myśli. Nie, oczywiście, że nie; tacy jak on byli zbyt słabi, nie mieli w sobie wystarczająco wiele odwagi, aby sięgnąć po czarnej magii. Nosiła w sobie silne przekonanie, że po prostu lękają się jej - lękają się słusznie - dlatego jak głupcy próbowali ją zwalczać. Bezskutecznie. Czarna magia dawała moc zbyt potężną, aby powstrzymało ich kilku głupców z Biura Aurorów.
Dotychczas miała o nich mimo wszystko nieco lepsze mniemanie; słyszała, że na kurs dostawali się wyłącznie wybitni z magii obronnej czarodzieje, nauka trwała zaś długo i nie oszczędzała nikogo. Aurorzy mieli być ponoć jednostką elitarną - tylko jak miałaby w to uwierzyć, jeśli wśród nich znalazł się szlama, a do tego wilkołak? Nie dość, że mugolak nie miał w sobie wystarczająco wiele potencjału magicznego, to jeszcze kundel. Dlaczego nie zdechł w chwili ugryzienia? Mugole po ataku wilkołaka zawsze tracili życie.
Jeszcze większym niezrozumieniem dla Rookwood było jednak pozostawienie Michaela na stanowisku. Jak mogli dopuścić, by w Departamencie Przestrzegania Prawa znalazł się mieszaniec? Tropiła takich jak on z ramienia prawa. To on był dla społeczeństwa niebezpieczny.
- Tonks - wyrzekła pogodnym, niemal beztroskim tonem, przechodząc kilka kroków w bok; ostentacyjnie stanęła pomiędzy nim, a drzwiami wyjściowymi, nie zamierzając ruszyć się z miejsca.
Na jej ustach pojawił się kpiący, szyderczy uśmiech, tak mocno kontrastujący z tonem głosu; w oczach lśniła już złośliwa uciecha.
- Zainteresowałeś się klątwami? Muszę cię zmartwić. Twojej nie przełamie nic - powiedziała Sigrun, nie przejmując się wcale obecnością ekspedientki oraz innych klientów; zawsze sądziła, że informacja o wilkołactwie powinna być publiczna - aby społeczeństwo mogło odpowiednio napiętnować delikwenta. Jeśli nie pozbyliby się go wówczas łowcy, zawsze istniała szansa, że sam nie zniósłby pogardy ze strony sąsiadów, znajomych, obcych ludzi na ulicy - i miał na tyle wstydu, by zniknąć.
- Jak samopoczucie, Tonks? To już za kilka dni - fałsz w tym pozornie uprzejmym pytaniu był aż nazbyt wyraźny; czy inni mogli zrozumieć co miała na myśli? Szczerze wątpiła.
Dotychczas miała o nich mimo wszystko nieco lepsze mniemanie; słyszała, że na kurs dostawali się wyłącznie wybitni z magii obronnej czarodzieje, nauka trwała zaś długo i nie oszczędzała nikogo. Aurorzy mieli być ponoć jednostką elitarną - tylko jak miałaby w to uwierzyć, jeśli wśród nich znalazł się szlama, a do tego wilkołak? Nie dość, że mugolak nie miał w sobie wystarczająco wiele potencjału magicznego, to jeszcze kundel. Dlaczego nie zdechł w chwili ugryzienia? Mugole po ataku wilkołaka zawsze tracili życie.
Jeszcze większym niezrozumieniem dla Rookwood było jednak pozostawienie Michaela na stanowisku. Jak mogli dopuścić, by w Departamencie Przestrzegania Prawa znalazł się mieszaniec? Tropiła takich jak on z ramienia prawa. To on był dla społeczeństwa niebezpieczny.
- Tonks - wyrzekła pogodnym, niemal beztroskim tonem, przechodząc kilka kroków w bok; ostentacyjnie stanęła pomiędzy nim, a drzwiami wyjściowymi, nie zamierzając ruszyć się z miejsca.
Na jej ustach pojawił się kpiący, szyderczy uśmiech, tak mocno kontrastujący z tonem głosu; w oczach lśniła już złośliwa uciecha.
- Zainteresowałeś się klątwami? Muszę cię zmartwić. Twojej nie przełamie nic - powiedziała Sigrun, nie przejmując się wcale obecnością ekspedientki oraz innych klientów; zawsze sądziła, że informacja o wilkołactwie powinna być publiczna - aby społeczeństwo mogło odpowiednio napiętnować delikwenta. Jeśli nie pozbyliby się go wówczas łowcy, zawsze istniała szansa, że sam nie zniósłby pogardy ze strony sąsiadów, znajomych, obcych ludzi na ulicy - i miał na tyle wstydu, by zniknąć.
- Jak samopoczucie, Tonks? To już za kilka dni - fałsz w tym pozornie uprzejmym pytaniu był aż nazbyt wyraźny; czy inni mogli zrozumieć co miała na myśli? Szczerze wątpiła.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Michael usilnie starał się przybrać opanowany wyraz twarzy, ale w jego wnętrzu szalała burza. Zaledwie kilka dni temu usłyszał publicznie od siostry, że to Rookwood pozbawiła ją nogi. Przywykł do myśli, że Sigrun go nie znosiła, spodziewał się, że spróbuje ośmieszyć go w księgarni. Że spróbowałaby go zabić podczas pełni, gdyby mogła. Ale atak na Justine - którego zupełnie nie rozumiał, nie będąc wtajemniczonym ani w życie siostry ani w sprawy Zakonu Feniksa - napawał go instynktowną wściekłością. Tak, jakby jakiś pierwotny pierwiastek w jego wnętrzu kazał mu bronić swojego stada, swojej rodziny. Był w końcu alfą najstarszym z Tonksów, a blondynka skrzywdziła jego młodszą siostrzyczkę. Chociaż od ugryzienia uparcie zwalczał w sobie wilcze instynkty, pozwolił sobie na myśl o tym, jak rzuca się Sigrun do gardła. W wyobrażeniu sobie kłów na jej szyi było coś satysfakcjonującego. Szlachetny pan auror nie pochwalał zabijania, ale przecież nie chciałby jej zabić. Chciałby tylko pogryźć jej barki albo odgryźć nogę, a potem zobaczyć, jak pani łowczyni samej żyje się z klątwą likantropii.
Z drugiej strony, był nie tylko członkiem rodziny Tonksów i wilkołakiem, ale też aurorem i profesjonalistą. Na spotkaniu z Edith Bones ustalili, że muszą zachowywać się jakby nowa władza wygrała. Podkulić ogon i udawać idiotów, a w podejrzanych uderzyć dopiero, gdy znajdą twarde dowody. Nie mógł dać Sigurn do zrozumienia, że wie o sprawach między nią i Just (zresztą, prawdę mówiąc, prawie nic nie wiedział. Nie zdążył jeszcze porozmawiać z siostrą i spytać, dlaczego ukrywała przed nim to wszystko i czym właściwie się zajmowała, gdy straciła kończynę). Zachowuj się, jakby nigdy nic.
Jedynym pocieszeniem było dla niego, że musi wytrzymać to spotkanie tylko teraz, że łowczyni nie pracuje już w Ministerstwie. Ciekawe, co robiła bez etatu i czy powinno go to niepokoić.
Nie zdziwiło go, że zastąpiła mu drogę, że próbowała go ośmieszyć przy kasjerce i innych klientach. Powtórzył sobie w myślach, że oni nie wiedząchyba dokładnie, co Rookwood na myśli. Niezbyt to pomogło, ale udało mu się utrzymać pokerową twarz.
-Mhm, alchemicy też niegdyś myśleli, że pewne odkrycia są niemożliwe. - odparł, nawiązujac do wynalezienia eliksiru tojadowego, dzięki któremu powrócił do pracy i mógł egzystować względnie normalnie.
A więc mają się nawzajem drażnić? Podjął rzuconą rękawicę, bo nie widział innego wyjścia z budynku, ani z tej sytuacji. Sigrun zastąpiła drzwi, a nie będzie się z nią publicznie przepychał. Chyba, że słownie.
-Dobrze, dziękuję. Dawno nie widziałem cię w Ministerstwie, zrobili cięcia etatów? - uniósł brwi. Sam czasami zastanawiał się nad przyszłością łowców, idealistycznie i być może naiwnie wierząc, że eliksir tojadowy naprawdę zachęci wilkołaki do rejestracji i doprowadzi do naturalnej kontroli (a być może w przyszłości całkowitego wymarcia) obłożonych klątwą. Pokojowej, bez myśliwych i srebrnych łańcuchów.
I on zerknął na książki, które wybrała Sigrun.
-O, chcesz wykorzystać swoje umiejętności w polowaniu na bezpańskie psy? - oczywiście, musiała wybrać coś o rasowych psach, bardzo pasowało to do jej poglądów na temat czystości krwi. I tak uśmiechnął się lekko, rozbawiony wizją Rookwood jako miejskiego hycla.
Z drugiej strony, był nie tylko członkiem rodziny Tonksów i wilkołakiem, ale też aurorem i profesjonalistą. Na spotkaniu z Edith Bones ustalili, że muszą zachowywać się jakby nowa władza wygrała. Podkulić ogon i udawać idiotów, a w podejrzanych uderzyć dopiero, gdy znajdą twarde dowody. Nie mógł dać Sigurn do zrozumienia, że wie o sprawach między nią i Just (zresztą, prawdę mówiąc, prawie nic nie wiedział. Nie zdążył jeszcze porozmawiać z siostrą i spytać, dlaczego ukrywała przed nim to wszystko i czym właściwie się zajmowała, gdy straciła kończynę). Zachowuj się, jakby nigdy nic.
Jedynym pocieszeniem było dla niego, że musi wytrzymać to spotkanie tylko teraz, że łowczyni nie pracuje już w Ministerstwie. Ciekawe, co robiła bez etatu i czy powinno go to niepokoić.
Nie zdziwiło go, że zastąpiła mu drogę, że próbowała go ośmieszyć przy kasjerce i innych klientach. Powtórzył sobie w myślach, że oni nie wiedzą
-Mhm, alchemicy też niegdyś myśleli, że pewne odkrycia są niemożliwe. - odparł, nawiązujac do wynalezienia eliksiru tojadowego, dzięki któremu powrócił do pracy i mógł egzystować względnie normalnie.
A więc mają się nawzajem drażnić? Podjął rzuconą rękawicę, bo nie widział innego wyjścia z budynku, ani z tej sytuacji. Sigrun zastąpiła drzwi, a nie będzie się z nią publicznie przepychał. Chyba, że słownie.
-Dobrze, dziękuję. Dawno nie widziałem cię w Ministerstwie, zrobili cięcia etatów? - uniósł brwi. Sam czasami zastanawiał się nad przyszłością łowców, idealistycznie i być może naiwnie wierząc, że eliksir tojadowy naprawdę zachęci wilkołaki do rejestracji i doprowadzi do naturalnej kontroli (a być może w przyszłości całkowitego wymarcia) obłożonych klątwą. Pokojowej, bez myśliwych i srebrnych łańcuchów.
I on zerknął na książki, które wybrała Sigrun.
-O, chcesz wykorzystać swoje umiejętności w polowaniu na bezpańskie psy? - oczywiście, musiała wybrać coś o rasowych psach, bardzo pasowało to do jej poglądów na temat czystości krwi. I tak uśmiechnął się lekko, rozbawiony wizją Rookwood jako miejskiego hycla.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zastanawiała się, czy już wiedział, czy brudna siostrzyczka pobiegła mu się wypłakać i wyżalić? Przechyliła lekko głowę, przyglądając mu się z zaciekawieniem, badając jego reakcję. Justine Tonks była członkiem Zakonu Feniksa, jej starszy brat zaś - niesłusznie - aurorem; snuła przypuszczenia, że mogła go tam wciągnąć, choć czy ta banda szlamolubów równie tolerancyjnie zaakceptowałaby obecność wilkołaka? Co do tego miała wątpliwości. Nawet zdrajcy krwi i brudne szlamy wykazywały czasami choć odrobinę rozsądku, odsuwając się od mieszańców.
Czy wiedział już, że odrąbała nogę jego brudnej siostrzyczce i pozostawała bezkarna? Właściwie nawet chciała, by tak było - by szamotał się z frustracji i niemocy.
- Niezwykle ciekawe odkrycie, nieprawdaż? Zdążyłeś już przetestować go na własnej skórze? - spytała zdawkowo, niezmiennie pogodnym, niemal uprzejmym tonem. Postronni obserwatorzy, ekspedientka mogli pomyśleć, że to jedynie starzy znajomi wpadli na siebie, może nie pałający do siebie zbyt wielką sympatią, lecz czyż uprzejmość nie nakazywała zamienić choć kilku słów? Wyraz twarzy nie zdradzał prawdziwych myśli Rookwood o wątpliwym wynalazku, mającym wprowadzić rewolucję w życiu dotkniętych klątwą lykantropii, miała o nim dość niskie mniemanie. Nie należało im tej egzystencji ułatwiać - należało się ich pozbyć. Raz na zawsze.
- Znużyła mnie praca w Ministerstwie Magii, lubię swobodę - odparła jak gdyby nigdy nic; wieści o jej aresztowaniu nie były powszechnie znane, nigdy nie doszło do żadnego procesu, nie została oficjalnie oskarżona i skazana, wszystkie dokumenty i protokoły spłonęły zaledwie noc później, strawione przez szatańską pożogę. Niewielu także miało świadomość, czym zajmowała się i dla kogo obecnie, im mniej o tym wiedziało, tym lepiej.
Od chwili przejęcia władzy przez lorda Cronusa Malfoya zastanawiała się, czy mogłaby powrócić do Ministerstwa w roli Brygadzisty; była Śmierciożercą, wiernym sługą, zapewne byłoby to jedynie kwestią czasu, pociągnięcia przez wysoko postawionych lordów z ich szeregów za odpowiednie sznurki, lecz po dłuższym przemyśleniu - nie pragnęła już tego. Lord Avery oferował Rookwood wszystko, czego pragnęła.
- Mówisz o sobie, Tonks? Daj spokój - zaśmiała się, obracając w dłoniach książki tytułami do siebie; nie była to żadna wiedza tajemna, nie wzbudzała podejrzeń, Rookwoodowie słynęli wszak z polowań, a z nimi nieodłącznie wiązała się obecność psów. Nie lubiła jednak, gdy inni wiedzieli o niej zbyt wiele. - Jesteś czymś mniej niż bezpański pies, do tego gorzej cuchniesz - wypaliła drwiącym tonem, nic sobie nie robiąc z obecności innych. Szyderczym słowom towarzyszył drapieżny, złośliwy uśmiech, odsłaniający wyraźną przerwę pomiędzy jedynkami.
Czy wiedział już, że odrąbała nogę jego brudnej siostrzyczce i pozostawała bezkarna? Właściwie nawet chciała, by tak było - by szamotał się z frustracji i niemocy.
- Niezwykle ciekawe odkrycie, nieprawdaż? Zdążyłeś już przetestować go na własnej skórze? - spytała zdawkowo, niezmiennie pogodnym, niemal uprzejmym tonem. Postronni obserwatorzy, ekspedientka mogli pomyśleć, że to jedynie starzy znajomi wpadli na siebie, może nie pałający do siebie zbyt wielką sympatią, lecz czyż uprzejmość nie nakazywała zamienić choć kilku słów? Wyraz twarzy nie zdradzał prawdziwych myśli Rookwood o wątpliwym wynalazku, mającym wprowadzić rewolucję w życiu dotkniętych klątwą lykantropii, miała o nim dość niskie mniemanie. Nie należało im tej egzystencji ułatwiać - należało się ich pozbyć. Raz na zawsze.
- Znużyła mnie praca w Ministerstwie Magii, lubię swobodę - odparła jak gdyby nigdy nic; wieści o jej aresztowaniu nie były powszechnie znane, nigdy nie doszło do żadnego procesu, nie została oficjalnie oskarżona i skazana, wszystkie dokumenty i protokoły spłonęły zaledwie noc później, strawione przez szatańską pożogę. Niewielu także miało świadomość, czym zajmowała się i dla kogo obecnie, im mniej o tym wiedziało, tym lepiej.
Od chwili przejęcia władzy przez lorda Cronusa Malfoya zastanawiała się, czy mogłaby powrócić do Ministerstwa w roli Brygadzisty; była Śmierciożercą, wiernym sługą, zapewne byłoby to jedynie kwestią czasu, pociągnięcia przez wysoko postawionych lordów z ich szeregów za odpowiednie sznurki, lecz po dłuższym przemyśleniu - nie pragnęła już tego. Lord Avery oferował Rookwood wszystko, czego pragnęła.
- Mówisz o sobie, Tonks? Daj spokój - zaśmiała się, obracając w dłoniach książki tytułami do siebie; nie była to żadna wiedza tajemna, nie wzbudzała podejrzeń, Rookwoodowie słynęli wszak z polowań, a z nimi nieodłącznie wiązała się obecność psów. Nie lubiła jednak, gdy inni wiedzieli o niej zbyt wiele. - Jesteś czymś mniej niż bezpański pies, do tego gorzej cuchniesz - wypaliła drwiącym tonem, nic sobie nie robiąc z obecności innych. Szyderczym słowom towarzyszył drapieżny, złośliwy uśmiech, odsłaniający wyraźną przerwę pomiędzy jedynkami.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Justine już dawno przestała mu się zwierzać i wypłakiwać. Zastanawiał się, czy nadal jest blisko z Gabrielem, czy też całkowicie zamknęła się w sobie. Coś mu nie pasowało w spotkaniu Just i Sigrun oraz łatwości, z jaką siostra poinformowała o okolicznościach straty nogi wszystkich pracowników Ministerstwa zebranych na szkockich wzgórzach. Nie wiedział, że większość z nich należy do tej samej sekretnej organizacji, co Just. Nie wiedział nawet, co to jest Zakon Feniksa. Nie wiedział, że Sigrun wie, że on wie. Na pewno kiedyś zaboli go świadomość, że ten potwór w kobiecej skórze wie o Justine więcej od niego. Kiedyś.
Wiedział natomiast, że przy tej żmii najlepiej jak najwięcej zachować dla siebie. Nie chciał okazywać jej, że wie o Just. Wolał, żeby nie spodziewała się jego ewentualnej zemsty, choć na razie był przytłaczająco bezsilny. Nie mógł prowadzić prywatnej wendetty, jeśli chciał zachować pracę i resztki reputacji.
Przyjdzie czas.
-Niezwykle ciekawe i bardzo drogie. - wzruszył ramionami nonszalancko. Kłamstwo, a raczej półprawda, przyszło mu łatwo, gdy tylko uświadomił sobie, że Sigrun najwyraźniej nie wie o jego udziale w testach nad eliksirach tojadowym. I o tym, że refunduje mu go Ministerstwo. Nie miał zamiaru jej wtajemniczać. Jeśli kiedykolwiek spotkają się w pełnię, pełnia (hehe) ludzkiej świadomości będzie dla niego pewną przewagą. Wolałby jednak nigdy już nie natknąć się na Rookwood ani na mieście, ani w świetle księżyca. Była jedną z najlepszych łowczyń w Ministerstwie i nawet w publicznej księgarni potrafiła zniszczyć człowieka swoim ciętym językiem. W domu pewnie poprzeklina nad tym spotkaniem i będzie ze złością rąbał drewno, ale na razie usiłował zachować spokój i godność.
-Nie martw się, radzę sobie inaczej. - uśmiechnął się wilczo. Nikomu nie zdradzał miejsca swojego zamieszkania, a w ostatnim czasie nie było doniesień o ofiarach wilkołaków. Rookwood nie miała chyba powodów, by mieć wobec niego jakieś podejrzenia...albo zlecenia. On też nie miał powodów, by domyślać się prawdziwej przyczyny jej odejścia z pracy, choć przyjął wytłumaczenie z pewnym zdziwieniem - Rookwood miałoby znużyć polowanie na wilkołaki? Raczej niemożność ich zabijania.
Mimowolnie zmarszczył lekko brwi na jej kolejne słowa. Nie lubił, gdy zwracała się do niego po nazwisku. W jej ustach brzmiało tak...brudno. Zmarnował zbyt wiele lat, chcąc być zwyczajnym czarodziejem i po śmierci matki postanowił, że nie będzie się już wstydził mugolskich korzeni. Tyle, że łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić.
Musiał przyznać, że Rookwood mogła wiedzieć o wilkołakach więcej od niego samego. Nie był obarczony klątwą jakoś przesadnie długo. Wątpił, aby zawodowa brygadzistka była w stanie wyczuć jego zapach i to w ludzkiej postaci, ale jeszcze przez kilka dni będzie się nad tym paranoicznie zastanawiał, nie będąc pewnym co jest jej złośliwościami, a co zboczeniem zawodowym.
-Za to ty masz ładne perfumy. - skłamał, bo jedynym co czuł, była woń papierosów. Spokojnym komplementem chciał jednak odciągnąć od nich uwagę klientów.
Postąpił kilka kroków w stronę Sigrun, by mogli rozmawiać nieco ciszej.
-Smakowicie. - powiedział prawie bezgłośnie, tak by nikt inny nie syszał, patrząc jej zuchwało w oczy. Sam nie wiedział, czy chciał się z nią trochę podrażnić, czy też w tej uwadze czaiła się groźba i niema obietnica, że kiedyś się spotkają. Zmusił jednak usta do lekkiego uśmiechu - nie było łatwo, ale spróbował sobie przypomnieć swoją próbę poflirtowania z Sigrun (przy pierwszym spotkaniu, zanim usłyszała jego nazwisko i z jej ust padło pierwsze "szlama!" - jego flirt trwał jakieś chwalebne trzy sekundy!) i jakoś poszło.
Wiedział natomiast, że przy tej żmii najlepiej jak najwięcej zachować dla siebie. Nie chciał okazywać jej, że wie o Just. Wolał, żeby nie spodziewała się jego ewentualnej zemsty, choć na razie był przytłaczająco bezsilny. Nie mógł prowadzić prywatnej wendetty, jeśli chciał zachować pracę i resztki reputacji.
Przyjdzie czas.
-Niezwykle ciekawe i bardzo drogie. - wzruszył ramionami nonszalancko. Kłamstwo, a raczej półprawda, przyszło mu łatwo, gdy tylko uświadomił sobie, że Sigrun najwyraźniej nie wie o jego udziale w testach nad eliksirach tojadowym. I o tym, że refunduje mu go Ministerstwo. Nie miał zamiaru jej wtajemniczać. Jeśli kiedykolwiek spotkają się w pełnię, pełnia (hehe) ludzkiej świadomości będzie dla niego pewną przewagą. Wolałby jednak nigdy już nie natknąć się na Rookwood ani na mieście, ani w świetle księżyca. Była jedną z najlepszych łowczyń w Ministerstwie i nawet w publicznej księgarni potrafiła zniszczyć człowieka swoim ciętym językiem. W domu pewnie poprzeklina nad tym spotkaniem i będzie ze złością rąbał drewno, ale na razie usiłował zachować spokój i godność.
-Nie martw się, radzę sobie inaczej. - uśmiechnął się wilczo. Nikomu nie zdradzał miejsca swojego zamieszkania, a w ostatnim czasie nie było doniesień o ofiarach wilkołaków. Rookwood nie miała chyba powodów, by mieć wobec niego jakieś podejrzenia...albo zlecenia. On też nie miał powodów, by domyślać się prawdziwej przyczyny jej odejścia z pracy, choć przyjął wytłumaczenie z pewnym zdziwieniem - Rookwood miałoby znużyć polowanie na wilkołaki? Raczej niemożność ich zabijania.
Mimowolnie zmarszczył lekko brwi na jej kolejne słowa. Nie lubił, gdy zwracała się do niego po nazwisku. W jej ustach brzmiało tak...brudno. Zmarnował zbyt wiele lat, chcąc być zwyczajnym czarodziejem i po śmierci matki postanowił, że nie będzie się już wstydził mugolskich korzeni. Tyle, że łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić.
Musiał przyznać, że Rookwood mogła wiedzieć o wilkołakach więcej od niego samego. Nie był obarczony klątwą jakoś przesadnie długo. Wątpił, aby zawodowa brygadzistka była w stanie wyczuć jego zapach i to w ludzkiej postaci, ale jeszcze przez kilka dni będzie się nad tym paranoicznie zastanawiał, nie będąc pewnym co jest jej złośliwościami, a co zboczeniem zawodowym.
-Za to ty masz ładne perfumy. - skłamał, bo jedynym co czuł, była woń papierosów. Spokojnym komplementem chciał jednak odciągnąć od nich uwagę klientów.
Postąpił kilka kroków w stronę Sigrun, by mogli rozmawiać nieco ciszej.
-Smakowicie. - powiedział prawie bezgłośnie, tak by nikt inny nie syszał, patrząc jej zuchwało w oczy. Sam nie wiedział, czy chciał się z nią trochę podrażnić, czy też w tej uwadze czaiła się groźba i niema obietnica, że kiedyś się spotkają. Zmusił jednak usta do lekkiego uśmiechu - nie było łatwo, ale spróbował sobie przypomnieć swoją próbę poflirtowania z Sigrun (przy pierwszym spotkaniu, zanim usłyszała jego nazwisko i z jej ust padło pierwsze "szlama!" - jego flirt trwał jakieś chwalebne trzy sekundy!) i jakoś poszło.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Mieszańcom płacą miej? Powiedziałabym, że to rozsądne, ale zatrudnienie kogoś takiego jak ty urąga Ministerstwu Magi - powiedziała, kręcąc głową, na jej twarzy malowała się wyraźna dezaprobata.
Na komplement odnośnie ciężkich, mocnych perfum zareagowała uniesieniem brwi i parsknięciem śmiechem. Próbował się jej przypodobać? Wkraść w łaski? Był naiwny, czy niemądry? A może był to zawoalowany dowcip?
- Tym lepsze, że wybijają się ponad twój szlamo-psi smród - odparła śmiało, uśmiechając się jeszcze szerzej, jak gdyby z jej ust padły podziękowania za pochwałę, a nie kolejne kpiny z klątwy lykantropii i brudnej krwi. Rookwood nie cofnęła się, gdy postąpił kilka kroków w jej stronę. Nie bała się ani aurorów, ani wilkołaków, ani tym bardziej szlam. Uniosła brodę wyżej, spoglądała na niego wyzywająco - i odrzuciła głowę w tył śmiejąc się głośno i szczerze, kiedy Michael wysyczał, że pachnie smakowicie. Próbował ją zastraszyć? Naprawdę? Ją?
- Widzisz, Tonks, choćbyście nie wiem jak dobrze udawali, że niczym nie różnicie się człowieka, prawdziwej psiej natury nie oszukasz - wyrzekła okrutnie, splatając ręce na piersiach, mierząc go wciąż kpiącym spojrzeniem. Nie odsunęła się ani o cal, chociaż stanął tak blisko, że mdliło ją od bliskości brudnej szlamy, do tego mieszańca. Prawa dłoń świerzbiła, aby wsunąć ją do kieszeni, zacisnąć palce na cisowym drewnie. Zbliżył się tak dobrowolnie, ach, gdyby tylko tych kilka klientów zniknęło im z oczu - nie zdążyłby obronić się przed słodkim Imperio i wyszedłby z tej księgarni potulnie jak pies, podążając do własnego grobu. Wkoło było jednak zbyt wiele czarodziejów i czarownic, znajdowali się na Pokątnej, gdzie przez burzę brnął jeszcze większy tłum - nie mogła tak ryzykować, sięgać po zaklęcia niewybaczalne w publicznym miejscu, pod swoją własną postacią. Dopóki Ministerstwo Magii całkowicie im się nie poddało, włączając w to Departament Przestrzegania Prawa, nie mogli tak ryzykować. Nie aż tak. Póki co pozostawali bezkarni. Nie spodziewała się, aby nie za bystra siostrzyczka Michaela spróbowała donieść o niedawnej potyczce - czyż sama nie podkopałaby pod sobą dołu? Odpowiednie organy od razu zainteresowałyby się jej obecnością w miejscu zakazanym.
- Sam dajesz dowód, że jesteś tylko zwierzęciem w ludzkim ciele. Przez większość miesiąca - zakpiła. Doskonale wyczuła żart, postanowiła go jednak obrócić przeciwko Tonksowi, wytykając instynkty bestii i krwiożercze pragnienie, które dopadało każdego wilkołaka podczas pełni. - Do czasu. Uważaj gdzie chodzisz. - ostatnim słowom towarzyszył niemal promienny uśmiech.
Na komplement odnośnie ciężkich, mocnych perfum zareagowała uniesieniem brwi i parsknięciem śmiechem. Próbował się jej przypodobać? Wkraść w łaski? Był naiwny, czy niemądry? A może był to zawoalowany dowcip?
- Tym lepsze, że wybijają się ponad twój szlamo-psi smród - odparła śmiało, uśmiechając się jeszcze szerzej, jak gdyby z jej ust padły podziękowania za pochwałę, a nie kolejne kpiny z klątwy lykantropii i brudnej krwi. Rookwood nie cofnęła się, gdy postąpił kilka kroków w jej stronę. Nie bała się ani aurorów, ani wilkołaków, ani tym bardziej szlam. Uniosła brodę wyżej, spoglądała na niego wyzywająco - i odrzuciła głowę w tył śmiejąc się głośno i szczerze, kiedy Michael wysyczał, że pachnie smakowicie. Próbował ją zastraszyć? Naprawdę? Ją?
- Widzisz, Tonks, choćbyście nie wiem jak dobrze udawali, że niczym nie różnicie się człowieka, prawdziwej psiej natury nie oszukasz - wyrzekła okrutnie, splatając ręce na piersiach, mierząc go wciąż kpiącym spojrzeniem. Nie odsunęła się ani o cal, chociaż stanął tak blisko, że mdliło ją od bliskości brudnej szlamy, do tego mieszańca. Prawa dłoń świerzbiła, aby wsunąć ją do kieszeni, zacisnąć palce na cisowym drewnie. Zbliżył się tak dobrowolnie, ach, gdyby tylko tych kilka klientów zniknęło im z oczu - nie zdążyłby obronić się przed słodkim Imperio i wyszedłby z tej księgarni potulnie jak pies, podążając do własnego grobu. Wkoło było jednak zbyt wiele czarodziejów i czarownic, znajdowali się na Pokątnej, gdzie przez burzę brnął jeszcze większy tłum - nie mogła tak ryzykować, sięgać po zaklęcia niewybaczalne w publicznym miejscu, pod swoją własną postacią. Dopóki Ministerstwo Magii całkowicie im się nie poddało, włączając w to Departament Przestrzegania Prawa, nie mogli tak ryzykować. Nie aż tak. Póki co pozostawali bezkarni. Nie spodziewała się, aby nie za bystra siostrzyczka Michaela spróbowała donieść o niedawnej potyczce - czyż sama nie podkopałaby pod sobą dołu? Odpowiednie organy od razu zainteresowałyby się jej obecnością w miejscu zakazanym.
- Sam dajesz dowód, że jesteś tylko zwierzęciem w ludzkim ciele. Przez większość miesiąca - zakpiła. Doskonale wyczuła żart, postanowiła go jednak obrócić przeciwko Tonksowi, wytykając instynkty bestii i krwiożercze pragnienie, które dopadało każdego wilkołaka podczas pełni. - Do czasu. Uważaj gdzie chodzisz. - ostatnim słowom towarzyszył niemal promienny uśmiech.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Samo moje istnienie zachęca innych do rejestracji i pracy zawodowej, powiedziałbym więc, że powinni mi dać podwyżkę. - wzruszył ramionami z krzywym uśmiechem, mówiąc pół żartem pół serio.
Problem w tym, że szyderstwo ze szlam Rookwood wyssałaby z mlekiem matki (gdyby zdążyła ją mieć, ale Mike nie wiedział nic o jej rodzinie), on zaś używał ironii głównie do obrony przed podobnymi docinkami. Czasami udawało mu się tym zbić z tropu jakiegoś Ślizgona, ale z irytująco zadufanymi w sobie (i irytująco ładnymi, pomimo zgniłej duszy) brygadzistkami bywało trudniej. Nie wiedział więc do końca, jakim tonem odzywać się do Sigurn, szczególnie, że nie chciał jej zdradzać, że najchętniej rozszarpałby ją za skrzywdzenie Justine. Wybrał ten lżejszy i kosztujący go sporo wysiłku - głównie z powodu gapiów w księgarni. Poza tym, Sigurn zniknęła z Ministerstwa z nieznanych mu powodów, a on zdołał utrzymać się w pracy, nawet jako szlama i wilkołak. Przypomnienie jej o tym sprawiło mu złośliwą satysfakcję...
...ale to Rookwood najwyraźniej domyślała się, gdzie uderzyć tak, żeby zabolało. Może miała już doświadczenie w rozmowach z wilkołakami, a może jej szyderstwo tylko przypadkiem poruszyło w nim czułą strunę. Ale faktem pozostawało, że od ugryzienia nieustannie kwestionował własną naturę, walczył jak lew o odzyskanie kontroli nad własnym życiem i ciałem, wmawiał sobie, że jego patronus wcale nie wygląda teraz jak wilk i zasypiał z myślą, że to nie on powinien teraz żyć. Że na życie zasługiwali rozszarpany na jego oczach Henry, bohaterska Astrid, a może nawet Olav - delikatny kolega ze szkoły, który przemienił się wtedy pod wpływem stresu, nie złości. Oczywiście, Rookwod odpowiedziała tylko na jego złośliwy żart-groźbę, ale mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy nie ma racji. Może nie zdawał sobie sprawy z własnych wilczych instynktów? Choćby teraz, fantazjował o pogryzieniu blondynki i obserwowaniu jej życia z tym piętnem, a rozsądną i elegancką karą za skrzywdzenie Justine byłby przecież Azkaban. O ile dementorzy mogą zrobić cokolwiek takim osobom jak Sigurn.
Satysfakcję mogło jej sprawić, że na jej słowa o "zwierzęciu w ludzkim ciele" wyraźnie zrzedła mu mina. Próbował utrzymywać pokerową twarz, ale nie mógł udawać nieporuszonego w nieksończoność. Zwłaszcza, że naprawdę zabolało. Mimowolnie cofnął się od Sigurn o kroki, nieświadom, że Rookwood rozważała w ogóle sięgnięcie po różdżkę. Miał się za doświadczonego aurora i nie wiedział przecież, że jego rozmówczyni jest Śmierciożerczynią. Że pomimo stosunkowo młodego wieku doskonale posługuje się czarną magią i obroną przed dnią. Dla niego była tylko brygadzistką, zagrożeniem w trakcie pełni, a nie podczas spotkania na mieście. Może Just popełniała błąd, nic mu nie mówiąc? Gwardzistka myślała, że chroni swoją rodzinę, ale Michael nie rozważał nawet, że Rookwood może umieć rzucić perfekcyjnego Imperiusa. Nie wiedział, że kojarzy go nie tylko jako likantropa, ale też jako brata ważnej członkini Zakonu Feniksa.
Rzuciła mu w twarz groźbą jak policzkiem, ale spodziewał się, że prędzej czy później będzie musiał zacząć uważać na nadgorliwych łowców wilkołaków. Po plecach i tak przeszedł mu zimny dreszcz, bo nie spodziewał się, że zagrożenie nadejdzie tak szybko. Ale ostrzeżenie zmotywowało go do przywołania na twarz kolejnego sardonicznego uśmiechu, do otrząśnięcia się z urazy i dalszego udawania, że jest silny i nic go to nie obchodzi.
-A ty pomyśl, że nie zatrzymasz postępu, Rookwood. - wycedził. Może i brygadziści nadal mają pracę, ale kolejne pokolenie będzie już pewnie bezrobotne, albo zakres waszych obowiązków diamentralnie się zmieni.- gorąco wierzył, że nadchodziła era udomowionych wilkołaków. Jego zdaniem Michaela każdy ugryziony pragnął spokojnie spędzać pełnie. Nie sądził, aby ktokolwiek znajdował upodobanie w dzikości, braku kontroli i okrucieństwie - to mity, rozpowszechniane przez sadystycznych łowców (w które sam niegdyś wierzył) i smutna rzeczywistość tych, skazanych na egzystencję bez eliksiru. Na razie wywar tojadowy wciąż był drogi, a społeczne uprzedzenia zniechęcały do rejestracji, ale Michael miał nadzieję, że nadejdzie zmiana w społecnzym postrzeganiu wilkołaków. Może nie za jego młodości, ale w kolejnych pokoleniach. I był dumny, że jako królik doświadczalny i dający przykład innym zarejestrowany wilkołak dołożył do niej cegiełkę.
Powinien już iść, powinien ją wyminąć i nie dać jej kolejnego powodu do satysfakcji. Powinien udawać, że nie wie nic o Just. Ale złość i zmartwienie o siostrę rosły w nim nieubłaganie, aż musiały znaleźć ujście, a on sam chciał obiecać Rookwood, że nie będzie się bał ich spotkania.
-Ale jeśli masz ze mną problem, to rozwiązuj go ze mną, a nie z moją siostrą. - warknął.
Problem w tym, że szyderstwo ze szlam Rookwood wyssałaby z mlekiem matki (gdyby zdążyła ją mieć, ale Mike nie wiedział nic o jej rodzinie), on zaś używał ironii głównie do obrony przed podobnymi docinkami. Czasami udawało mu się tym zbić z tropu jakiegoś Ślizgona, ale z irytująco zadufanymi w sobie (i irytująco ładnymi, pomimo zgniłej duszy) brygadzistkami bywało trudniej. Nie wiedział więc do końca, jakim tonem odzywać się do Sigurn, szczególnie, że nie chciał jej zdradzać, że najchętniej rozszarpałby ją za skrzywdzenie Justine. Wybrał ten lżejszy i kosztujący go sporo wysiłku - głównie z powodu gapiów w księgarni. Poza tym, Sigurn zniknęła z Ministerstwa z nieznanych mu powodów, a on zdołał utrzymać się w pracy, nawet jako szlama i wilkołak. Przypomnienie jej o tym sprawiło mu złośliwą satysfakcję...
...ale to Rookwood najwyraźniej domyślała się, gdzie uderzyć tak, żeby zabolało. Może miała już doświadczenie w rozmowach z wilkołakami, a może jej szyderstwo tylko przypadkiem poruszyło w nim czułą strunę. Ale faktem pozostawało, że od ugryzienia nieustannie kwestionował własną naturę, walczył jak lew o odzyskanie kontroli nad własnym życiem i ciałem, wmawiał sobie, że jego patronus wcale nie wygląda teraz jak wilk i zasypiał z myślą, że to nie on powinien teraz żyć. Że na życie zasługiwali rozszarpany na jego oczach Henry, bohaterska Astrid, a może nawet Olav - delikatny kolega ze szkoły, który przemienił się wtedy pod wpływem stresu, nie złości. Oczywiście, Rookwod odpowiedziała tylko na jego złośliwy żart-groźbę, ale mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy nie ma racji. Może nie zdawał sobie sprawy z własnych wilczych instynktów? Choćby teraz, fantazjował o pogryzieniu blondynki i obserwowaniu jej życia z tym piętnem, a rozsądną i elegancką karą za skrzywdzenie Justine byłby przecież Azkaban. O ile dementorzy mogą zrobić cokolwiek takim osobom jak Sigurn.
Satysfakcję mogło jej sprawić, że na jej słowa o "zwierzęciu w ludzkim ciele" wyraźnie zrzedła mu mina. Próbował utrzymywać pokerową twarz, ale nie mógł udawać nieporuszonego w nieksończoność. Zwłaszcza, że naprawdę zabolało. Mimowolnie cofnął się od Sigurn o kroki, nieświadom, że Rookwood rozważała w ogóle sięgnięcie po różdżkę. Miał się za doświadczonego aurora i nie wiedział przecież, że jego rozmówczyni jest Śmierciożerczynią. Że pomimo stosunkowo młodego wieku doskonale posługuje się czarną magią i obroną przed dnią. Dla niego była tylko brygadzistką, zagrożeniem w trakcie pełni, a nie podczas spotkania na mieście. Może Just popełniała błąd, nic mu nie mówiąc? Gwardzistka myślała, że chroni swoją rodzinę, ale Michael nie rozważał nawet, że Rookwood może umieć rzucić perfekcyjnego Imperiusa. Nie wiedział, że kojarzy go nie tylko jako likantropa, ale też jako brata ważnej członkini Zakonu Feniksa.
Rzuciła mu w twarz groźbą jak policzkiem, ale spodziewał się, że prędzej czy później będzie musiał zacząć uważać na nadgorliwych łowców wilkołaków. Po plecach i tak przeszedł mu zimny dreszcz, bo nie spodziewał się, że zagrożenie nadejdzie tak szybko. Ale ostrzeżenie zmotywowało go do przywołania na twarz kolejnego sardonicznego uśmiechu, do otrząśnięcia się z urazy i dalszego udawania, że jest silny i nic go to nie obchodzi.
-A ty pomyśl, że nie zatrzymasz postępu, Rookwood. - wycedził. Może i brygadziści nadal mają pracę, ale kolejne pokolenie będzie już pewnie bezrobotne, albo zakres waszych obowiązków diamentralnie się zmieni.- gorąco wierzył, że nadchodziła era udomowionych wilkołaków. Jego zdaniem Michaela każdy ugryziony pragnął spokojnie spędzać pełnie. Nie sądził, aby ktokolwiek znajdował upodobanie w dzikości, braku kontroli i okrucieństwie - to mity, rozpowszechniane przez sadystycznych łowców (w które sam niegdyś wierzył) i smutna rzeczywistość tych, skazanych na egzystencję bez eliksiru. Na razie wywar tojadowy wciąż był drogi, a społeczne uprzedzenia zniechęcały do rejestracji, ale Michael miał nadzieję, że nadejdzie zmiana w społecnzym postrzeganiu wilkołaków. Może nie za jego młodości, ale w kolejnych pokoleniach. I był dumny, że jako królik doświadczalny i dający przykład innym zarejestrowany wilkołak dołożył do niej cegiełkę.
Powinien już iść, powinien ją wyminąć i nie dać jej kolejnego powodu do satysfakcji. Powinien udawać, że nie wie nic o Just. Ale złość i zmartwienie o siostrę rosły w nim nieubłaganie, aż musiały znaleźć ujście, a on sam chciał obiecać Rookwood, że nie będzie się bał ich spotkania.
-Ale jeśli masz ze mną problem, to rozwiązuj go ze mną, a nie z moją siostrą. - warknął.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Prychnęła z irytacją na wspomnienie podwyżki. Mylił się, och, jakże się mylił! Był przykładem, do którego Ministerstwo Magii nigdy nie powinno było dopuścić. Pozwalano mu pracować na tak elitarnym stanowisku jak auror, pokazywano innym, że pomimo klątwy wilkołactwa można wspiąć się wyżej po szczeblach kariery w Ministerstwie i funkcjonować pośród normalnych czarodziejów - co nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie mogli przecież dopuścić, by więcej wilkołaków zaczęło z nimi pracować, by znaleźli się pośród nich. Ich społeczeństwo wciąż było bardzo dalekie od akceptacji wilkołaków i wierzyła, że to nigdy nie nastąpi - zamierzała przyłożyć do tego swoją rękę głosząc prawdę o nich. O tym, że to wyłącznie nieludzkie stwory, obrzydliwe mieszańce, psy w ludzkim ciele pragnące rozlewać krew - niemądrze i głupio, atakując wszystkich, a nie mugoli. Nie zasługiwali na nic innego, niż życie w cieniu, ukrywanie się w brudnych lepiankach, w wiecznym strachu i ludzkiej pogardzie, drżąc z lęku przed łowcami, którzy dopadną ich prędzej, czy później.
Tak jak Michaela.
Jego dni były już policzone. Kumulowało się w nim tyle cech, których szczerze nienawidziła - auror, wilkołak, szlama i Tonks w jednym ciele. Grzechem byłoby go nie zabijać.
- Twoje istnienie szkodzi reszcie czarodziejskiego społeczeństwa. Doskonale o tym wiesz. Zagrażasz ich dzieciom, im samym, wszystkim - kontynuowała Sigrun, zdając sobie sprawę z tego w jak czułe struny uderza - i czyniła to specjalnie. Raniła z premedytacją i niewypowiedzianą rozkoszą. Była daleka od empatii, nie znała współczucia, czerpała wręcz radość z cudzego cierpienia - i chciała mu je teraz zadać, dostrzegając, że poruszyły go jej słowa. Najpewniej szarpał się sam w duchu, walcząc z nową naturą, nie potrafiąc dopuścić do myśli tego, kim się stał. Tak jak oni wszyscy. - Gdybyś był choć trochę prawdziwym aurorem, sam odszedłbyś daleko stąd, dla dobra innych - mówiła wciąż, unosząc lekko brew i kręcąc głową z dezaprobatą. - Och, mam nadzieję, że Brygadziści dostaną wiele nowych obowiązków, gdy stanowisko Ministra Magii objął wreszcie właściwy człowiek.
Nie wierzyła w bzdury o wywarze tojadowym. Nawet głupi Tonks musiał zdawać sobie sprawę z tego, że wśród wilkołaków roiło się od morderców radujących się z tej klątwy - i siejących zniszczenie i chorobę z premedytacją. Mogący się kontrolować będą mogli świadomie przenosić klątwę. Wywar tojadowy stanowił zagrożenie dla wszystkich.
Na wspomnienie siostry uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Oczywiście, że wiedział.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - skłamała gładko, wzruszając nonszalancko ramionami. - A tymczasem spieprzaj, bo od psiego smrodu aż mi słabo. Do przyszłej pełni - wycedziła Sigrun, puszczając Michaelowi bezczelnie perskie oczko, po czym wyminęła go z paskudnym uśmiechem i wysoko uniesioną broda.
Podeszła do kasy, by uiścić zapłatę za wybrane książki - a później opuściła Esy i Floresy, obiecując sobie, że Michael Tonks znajdzie się wysoko na jej liście poszukiwanych.
| zt
Tak jak Michaela.
Jego dni były już policzone. Kumulowało się w nim tyle cech, których szczerze nienawidziła - auror, wilkołak, szlama i Tonks w jednym ciele. Grzechem byłoby go nie zabijać.
- Twoje istnienie szkodzi reszcie czarodziejskiego społeczeństwa. Doskonale o tym wiesz. Zagrażasz ich dzieciom, im samym, wszystkim - kontynuowała Sigrun, zdając sobie sprawę z tego w jak czułe struny uderza - i czyniła to specjalnie. Raniła z premedytacją i niewypowiedzianą rozkoszą. Była daleka od empatii, nie znała współczucia, czerpała wręcz radość z cudzego cierpienia - i chciała mu je teraz zadać, dostrzegając, że poruszyły go jej słowa. Najpewniej szarpał się sam w duchu, walcząc z nową naturą, nie potrafiąc dopuścić do myśli tego, kim się stał. Tak jak oni wszyscy. - Gdybyś był choć trochę prawdziwym aurorem, sam odszedłbyś daleko stąd, dla dobra innych - mówiła wciąż, unosząc lekko brew i kręcąc głową z dezaprobatą. - Och, mam nadzieję, że Brygadziści dostaną wiele nowych obowiązków, gdy stanowisko Ministra Magii objął wreszcie właściwy człowiek.
Nie wierzyła w bzdury o wywarze tojadowym. Nawet głupi Tonks musiał zdawać sobie sprawę z tego, że wśród wilkołaków roiło się od morderców radujących się z tej klątwy - i siejących zniszczenie i chorobę z premedytacją. Mogący się kontrolować będą mogli świadomie przenosić klątwę. Wywar tojadowy stanowił zagrożenie dla wszystkich.
Na wspomnienie siostry uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Oczywiście, że wiedział.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz - skłamała gładko, wzruszając nonszalancko ramionami. - A tymczasem spieprzaj, bo od psiego smrodu aż mi słabo. Do przyszłej pełni - wycedziła Sigrun, puszczając Michaelowi bezczelnie perskie oczko, po czym wyminęła go z paskudnym uśmiechem i wysoko uniesioną broda.
Podeszła do kasy, by uiścić zapłatę za wybrane książki - a później opuściła Esy i Floresy, obiecując sobie, że Michael Tonks znajdzie się wysoko na jej liście poszukiwanych.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Przynajmniej jestem prawdziwym aurorem, a nie kimś, kogo przyjęli tylko na kurs dla brygadzistów. - parsknął odruchowo Michael, nie kontrolując już swojej aurorskiej pogardy dla brygadzistów. Zapewne nieuzasdnionej, bo nie miał pojęcia, czy Sigrun marzyła o pewnym prestiżu społecznym kariery aurora. Jako kobieta czystej krwi nie potrzebowała takiej pracy. Ale wielu innych tak, a nie dostawszy się na kurs auroski zajmowali się łapaniem wilkołaków.
Prawda była taka, że przez pierwsze tygodnie po ugryzieniu szczerze żałował, że nie miał przy sobie na akcji brygadzisty. Pewnie przyjąłby takiego do swojej drużyny, gdyby wiedział, że idą rozprawić się z wilkołakiem. Gdyby chociaż była pełnia. Ale nie wiedział.
A później jego wcześniejszy szacunek do doświadczenia brygadzistów obrócił się w proch. Wcześniej Michael traktował ich jako profesjonalistów, którzy zajmują się po prostu czymś mniej ambitnym niż aurorzy i o wiele bardziej niebezpiecznym niż policja. Myślał, że zależy im na chronieniu ludzi przed wilkołakami, tak jak jemu zależało na chronieniu ich przed czarną magią. Że łapią wilkołaki, zmuszają do rejestracji, że eliksir tojadowy ułatwi im pracę.
Ale większość z nich okazywała się sadystami, którzy wybierali tę pracę z powodu możliwości niemalże bezkarnego zabijania innych stworzeń/ludzi. Takimi, jak Sigurn.
Michael żałował, że przypadkowe spotkanie przypomniało jej o jego istnieniu - choć może polowała na niego już wcześniej? Fakt istnienia wilkołaka-aurora nie był w końcu sekretem. Najpierw rejestracja, a potem praca, uniemożliwiały Tonksowi egzystencję incognito. Nie spodziewał się tylko, że już teraz będzie musiał zweryfikować swoje podejście do spędzania pełni. Dotąd uważał własną piwnicę za całkowicie bezpieczną, bo to las był przecież miejscem polowań łowców. Ale ile czasu minie zanim Sigrun dowie się, gdzie mieszka? Nie dzielił się z nikim swoim adresem, ale zwykła ostrożność to za mało.
Może półtora roku temu dobrowolnie dałby rozszarpać się jakiemuś łowcy - nie widział wtedy sensu w niczym, nienawidził siebie i świata. Ale od wynalezienia eliksiru, powrotu do pracy, tragedii swojej rodziny chciał żyć. Miałchyba dla kogo.
-Suka. - szepnął w odpowiedzi na jej bezczelne kłamstwo. Miał w nosie, czy go usłyszała - wyszedł z księgarni, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. Najchętniej sam by na nią zapolował, ale nie miał zamiaru lekceważyć doświadczenia brygadzistki ani ryzykować własną pracą.
Musiał jej unikać. Na razie.
/zt
Prawda była taka, że przez pierwsze tygodnie po ugryzieniu szczerze żałował, że nie miał przy sobie na akcji brygadzisty. Pewnie przyjąłby takiego do swojej drużyny, gdyby wiedział, że idą rozprawić się z wilkołakiem. Gdyby chociaż była pełnia. Ale nie wiedział.
A później jego wcześniejszy szacunek do doświadczenia brygadzistów obrócił się w proch. Wcześniej Michael traktował ich jako profesjonalistów, którzy zajmują się po prostu czymś mniej ambitnym niż aurorzy i o wiele bardziej niebezpiecznym niż policja. Myślał, że zależy im na chronieniu ludzi przed wilkołakami, tak jak jemu zależało na chronieniu ich przed czarną magią. Że łapią wilkołaki, zmuszają do rejestracji, że eliksir tojadowy ułatwi im pracę.
Ale większość z nich okazywała się sadystami, którzy wybierali tę pracę z powodu możliwości niemalże bezkarnego zabijania innych stworzeń/ludzi. Takimi, jak Sigurn.
Michael żałował, że przypadkowe spotkanie przypomniało jej o jego istnieniu - choć może polowała na niego już wcześniej? Fakt istnienia wilkołaka-aurora nie był w końcu sekretem. Najpierw rejestracja, a potem praca, uniemożliwiały Tonksowi egzystencję incognito. Nie spodziewał się tylko, że już teraz będzie musiał zweryfikować swoje podejście do spędzania pełni. Dotąd uważał własną piwnicę za całkowicie bezpieczną, bo to las był przecież miejscem polowań łowców. Ale ile czasu minie zanim Sigrun dowie się, gdzie mieszka? Nie dzielił się z nikim swoim adresem, ale zwykła ostrożność to za mało.
Może półtora roku temu dobrowolnie dałby rozszarpać się jakiemuś łowcy - nie widział wtedy sensu w niczym, nienawidził siebie i świata. Ale od wynalezienia eliksiru, powrotu do pracy, tragedii swojej rodziny chciał żyć. Miał
-Suka. - szepnął w odpowiedzi na jej bezczelne kłamstwo. Miał w nosie, czy go usłyszała - wyszedł z księgarni, z trudem powstrzymując się od trzaśnięcia drzwiami. Najchętniej sam by na nią zapolował, ale nie miał zamiaru lekceważyć doświadczenia brygadzistki ani ryzykować własną pracą.
Musiał jej unikać. Na razie.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
༶•┈┈⛧┈ 30.11.1956 r. ┈⛧┈┈•༶
Klasycznie – dla szlachcianki takiej jak Una nie mogło być lepszego miejsca do spędzania czasu niż księgarnia. Podczas nauki w Hogwarcie jej domem była szkolna biblioteka, zaś obecnie dziewczyna upodobała sobie rodową bibliotekę i księgarnie w mieście. Niezaprzeczalnie ktoś, kto zobaczyłby ją pierwszy raz, pomyślałby, że jest trochę dziwna. Bo nie dość że niemal zawsze spotykało się ją w towarzystwie co najmniej jednej książki to jeszcze zapytana o to, czy lubi się uczyć, odpowiadała zazwyczaj, że owszem i to bardzo. Sama Bulstrode nieraz żartowała z tego w czasach dziecięcych i nastoletnich – dzięki temu miała przynajmniej szansę na jakieś rozluźnienie atmosfery między sobą a rówieśnikami, którzy nieraz znacznie się od ciemnowłosej różnili. Ale przecież nie każdy musiał być taki sam, prawda? Tak było ciekawiej. Każdy mógł pełnić rolę, która do niego należała, a tym samym sprawiać, że całe społeczeństwo sprawnie działało. Gdyby choć jedna arystokratyczna rodzina na dobre zniknęła, mogłoby dojść do rozłamu, chaosu w szlacheckiej społeczności. A tego – sądząc po ekscesach z czasów rządów Grindenwalda i do czego doprowadziły – Una wolała naprawdę nie widzieć. Już dość tragedii przeżyła.
Do księgarni udała się w dość standardowym celu – by kupić książki. Do obiegu trafiały co rusz nowe i żeby być z nimi na bieżąco, trzeba było również na bieżąco chadzać do sklepów i dokonywać zakupów. Było to trochę problematyczne, bo stanie w kolejce najprzyjemniejsze dla nikogo być nie mogło, ale co tam! Nuta cierpienia, po której następuje maleńka iskierka szczęście zawsze brzmiała nadzwyczaj słodko.
Gdy tylko weszła do budynku, dotarł do niej zwyczajowy zapach pergaminu i książek, czyli to, co najbardziej lubiła. Poszła do działu z nowościami – znała ten teren od dłuższego czasu, wszak była to jej ulubiona księgarnia – by przejrzeć, co nowego mają do zaoferowania regały. Wzięła przypadkowy nowy egzemplarz z góry i zabrała się do oglądania obicia. Książka wyglądała intrygująco, chociaż, kto wie, może tak tylko zmyliła ją okładka? Malowniczy krajobraz na przedzie niezwykle zachęcał do kupna i to do tego stopnia, że gdyby nie wyuczona asertywność, dziewiętnastolatka z pewnością pomknęłaby do kasy, nie bacząc nawet na temat opowieści. Jak dobrze że jednak nie była tak lekkomyślna – odwróciła książkę i zaczęła czytać opis. Nie mogła przecież kupować na oślep – jeszcze wzięłaby omyłkowo coś niestosownego i co wtedy?
Klasycznie – dla szlachcianki takiej jak Una nie mogło być lepszego miejsca do spędzania czasu niż księgarnia. Podczas nauki w Hogwarcie jej domem była szkolna biblioteka, zaś obecnie dziewczyna upodobała sobie rodową bibliotekę i księgarnie w mieście. Niezaprzeczalnie ktoś, kto zobaczyłby ją pierwszy raz, pomyślałby, że jest trochę dziwna. Bo nie dość że niemal zawsze spotykało się ją w towarzystwie co najmniej jednej książki to jeszcze zapytana o to, czy lubi się uczyć, odpowiadała zazwyczaj, że owszem i to bardzo. Sama Bulstrode nieraz żartowała z tego w czasach dziecięcych i nastoletnich – dzięki temu miała przynajmniej szansę na jakieś rozluźnienie atmosfery między sobą a rówieśnikami, którzy nieraz znacznie się od ciemnowłosej różnili. Ale przecież nie każdy musiał być taki sam, prawda? Tak było ciekawiej. Każdy mógł pełnić rolę, która do niego należała, a tym samym sprawiać, że całe społeczeństwo sprawnie działało. Gdyby choć jedna arystokratyczna rodzina na dobre zniknęła, mogłoby dojść do rozłamu, chaosu w szlacheckiej społeczności. A tego – sądząc po ekscesach z czasów rządów Grindenwalda i do czego doprowadziły – Una wolała naprawdę nie widzieć. Już dość tragedii przeżyła.
Do księgarni udała się w dość standardowym celu – by kupić książki. Do obiegu trafiały co rusz nowe i żeby być z nimi na bieżąco, trzeba było również na bieżąco chadzać do sklepów i dokonywać zakupów. Było to trochę problematyczne, bo stanie w kolejce najprzyjemniejsze dla nikogo być nie mogło, ale co tam! Nuta cierpienia, po której następuje maleńka iskierka szczęście zawsze brzmiała nadzwyczaj słodko.
Gdy tylko weszła do budynku, dotarł do niej zwyczajowy zapach pergaminu i książek, czyli to, co najbardziej lubiła. Poszła do działu z nowościami – znała ten teren od dłuższego czasu, wszak była to jej ulubiona księgarnia – by przejrzeć, co nowego mają do zaoferowania regały. Wzięła przypadkowy nowy egzemplarz z góry i zabrała się do oglądania obicia. Książka wyglądała intrygująco, chociaż, kto wie, może tak tylko zmyliła ją okładka? Malowniczy krajobraz na przedzie niezwykle zachęcał do kupna i to do tego stopnia, że gdyby nie wyuczona asertywność, dziewiętnastolatka z pewnością pomknęłaby do kasy, nie bacząc nawet na temat opowieści. Jak dobrze że jednak nie była tak lekkomyślna – odwróciła książkę i zaczęła czytać opis. Nie mogła przecież kupować na oślep – jeszcze wzięłaby omyłkowo coś niestosownego i co wtedy?
How long ago did I die?
Where was I buried?
Kiedyś lubił to miejsce. Pokątną. Zachwycał się dostępnymi w sklepach dobrami, korzystał z wybornego jadła oferowanego przez knajpy i cukiernie. To tutaj zabierał swojego siostrzeńca. I jako że miał ponad trzydziestkę na karku, do głosu dochodziła także nostalgia z jego własnych lat dzieciństwa. Bo który dzieciak nie kochał Pokątnej, miejsca tak żywego i kolorowego? Ulicy, na której dostawało się swoją pierwszą różdżkę?
Wiele się jednak zmieniło. Tłumy zaczęły go denerwować. Bezmyślni czarodzieje, niczym bydło wędrowali w jedną i w drugą, goniąc za swoimi sprawami. Pokątna stała się lokacją, której starał się unikać. Zdecydowanie bardziej wolał opustoszałe, ciche zakątki Nokturnu. Niegościnne dla postronnych, jemu doskonale znajome. To miejsce dawało mu pewne poczucie władzy. I można było przymknąć oko na fakt, że bywały takie dni, gdy spacerując ulicą można się było potknąć o czyjeś ciało. Każde miejsce miało swoje wady i zalety.
Od dłuższego czasu jednak, na szczęście, Pokątna także była niemal opustoszała. Jak raz, nieprzychylna pogoda wywołana anomaliami na coś się przydała, wyganiając ludzi do domów. Ulica była ponura, pusta i mokra od ciągle padającego deszczu. Gdy więc Burke przekroczył próg księgarni, musiał na chwilę zmrużyć oczy i odczekać, aż przyzwyczają się do natężenia światła - Esy i Floresy zawsze dbały o to, aby klienci mogli dokładnie zobaczyć książki wystawione na sprzedaż. Craig odczekał tylko kilka chwil, chcąc by większość wody ściekła z jego płaszcza, a następnie zniknął między regałami.
Ku swojemu raczej średniemu zadowoleniu, robił dziś za chłopca na posyłki. Oraz za poszukiwacza. Kiedy jednak kobieta domagała się, aby przynieść jej książkę, Craig nie mógł odmówić - szczególnie gdy w grę wchodziła nie jedna, a dwie kobiety z rodziny. O ile jednak Letycja była na tyle miła, że poprosiła go o odebranie wcześniej zamówionego tomu, traktującego o uzdrowicielstwie, tak co do Tytanii, Burke sam musiał odnaleźć coś interesującego. To w końcu miał być prezent dla matki.
Wiele się jednak zmieniło. Tłumy zaczęły go denerwować. Bezmyślni czarodzieje, niczym bydło wędrowali w jedną i w drugą, goniąc za swoimi sprawami. Pokątna stała się lokacją, której starał się unikać. Zdecydowanie bardziej wolał opustoszałe, ciche zakątki Nokturnu. Niegościnne dla postronnych, jemu doskonale znajome. To miejsce dawało mu pewne poczucie władzy. I można było przymknąć oko na fakt, że bywały takie dni, gdy spacerując ulicą można się było potknąć o czyjeś ciało. Każde miejsce miało swoje wady i zalety.
Od dłuższego czasu jednak, na szczęście, Pokątna także była niemal opustoszała. Jak raz, nieprzychylna pogoda wywołana anomaliami na coś się przydała, wyganiając ludzi do domów. Ulica była ponura, pusta i mokra od ciągle padającego deszczu. Gdy więc Burke przekroczył próg księgarni, musiał na chwilę zmrużyć oczy i odczekać, aż przyzwyczają się do natężenia światła - Esy i Floresy zawsze dbały o to, aby klienci mogli dokładnie zobaczyć książki wystawione na sprzedaż. Craig odczekał tylko kilka chwil, chcąc by większość wody ściekła z jego płaszcza, a następnie zniknął między regałami.
Ku swojemu raczej średniemu zadowoleniu, robił dziś za chłopca na posyłki. Oraz za poszukiwacza. Kiedy jednak kobieta domagała się, aby przynieść jej książkę, Craig nie mógł odmówić - szczególnie gdy w grę wchodziła nie jedna, a dwie kobiety z rodziny. O ile jednak Letycja była na tyle miła, że poprosiła go o odebranie wcześniej zamówionego tomu, traktującego o uzdrowicielstwie, tak co do Tytanii, Burke sam musiał odnaleźć coś interesującego. To w końcu miał być prezent dla matki.
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Domyślała się, że niedługo będzie musiała wyjść za mąż i prawdopodobnie o wszystkim, co kochała. Postanowiła jednak korzystać z czasu, który jej został, stąd nie mogła odmówić sobie wizyt w księgarniach i bibliotekach. Może zahaczała już o opis standardowej kujonki, ale przecież każdy miał jakieś swoje pasje i dziwactwa. Niektórzy lubili pić, a niektórzy się uczyć – i co komu do tego było.
Zajęła się lekturą streszczenia obecnego z tyłu książki, ale fabuła okazała się jednak nie tak interesująca, jak trzymająca przedmiot w dłoniach tego oczekiwała. Tanie romantyczne powieści powinny zostać zdecydowanie spalone i zakazane. Jeżeli chcieli coś wydawać to niech to będzie chociaż coś wartościowego. A nie – jakieś dyrdymały.
Wydęła wargi w geście dezaprobaty, odkładając książkę na miejsce. W dziale roiło się od innych nowości, nie martwiła się więc, że niczego innego nie znajdzie. Albo raczej – że niczego godnego damy nie znajdzie. Bo bądź co bądź swoje wymagania miała i nie zamierzała nabywać pierwszego lepszego barachła z przodu. Miała klasę.
Już, już miała wziąć kolejną książkę, by przejrzeć opis, kiedy zauważyła, że do sklepu wszedł ktoś, kogo zupełnie się nie spodziewała. Nie żeby zabraniała komukolwiek czytywać czy coś kupować. Po prostu w taką pogodę znaczna część szlachty kryła się w ciepłych zamkach.
Ów jegomość zdawał się jednak nie należeć do tej części grona. Chociaż mogła się mylić – w końcu nie znała lorda Burke aż tak dobrze. Kojarzyła go z bankietów, przyjęć i sabatów. Nie widziała go chyba od… wieków. Niemal zapomniała, jak wygląda. Gdyby nie charakterystyczne oczy, pewnie w ogóle by go nie zauważyła.
Aczkolwiek skoro już go dostrzegła, wypadałoby się wszystko przywitać. Perspektywa udawania że go nie zobaczyła i dalszego przeglądania książek była niezwykle kusząca, ale odrzuciła ją na bok. To przywitanie i krótka wymiana słów nie mogły kosztować jej dużej ilości czasu, a przecież potem i tak mogła wrócić do swojego zajęcia.
Wygładziła tren sukni i podeszła cicho do mężczyzny. Nie zamierzała go przestraszyć, po prostu z natury była raczej spokojną osóbką.
Miała ochotę przez chwilę spytać odruchowo, czego potrzebuje – w końcu w szkole słynęła z doskonałej znajomości rozmieszczenia książek w bibliotece – ale w porę przypomniała sobie, że nie jest już w szkole. I nie jest bibliotekarką, choć mogłaby nie wątpliwie konkurować z nią wiedzą. Swoją drogą zadziwiające, jak pomimo problemów z dyrektorem tęskniła za Hogwartem – tak dawno skończyła edukację, a miała wrażenie, że dalej uczęszcza na zajęcia, tylko rzadziej.
– Co za miłe spotkanie. Tak dawno się nie widzieliśmy. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Dzień dobry, lordzie Burke. Jak się miewasz?
Zastanawiała się, w jakim konkretnie celu tu przyszedł. Książki – to jedno. Ale istniało przecież tysiąc rodzajów książek! Zwykle to, kto jakie czytał, mogło sporo świadczyć o tej osobie. Byłaby w stanie nawet rzec: „Pokaż mi swoje książki, a powiem ci, kim jesteś.” Jej najbardziej podobały się dramaty, obyczajowe, historyczne i komediowe – nietrudno było zatem dojść do wniosku, że lady Bulstrode ma dość szeroki wachlarz zainteresowań, a na świat patrzy z naprawdę różnorakich stron.
– Cóż cię tu przywiodło, mój lordzie? – Przechyliła głowę z zaciekawieniem. Równie dobrze mógł chcieć schronić się przed deszczem. Choć biorąc pod uwagę obecną złośliwość pogody – korzystniej byłoby już dojść do posiadłości i z niej nie wychodzić, zamiast wchodzić w trakcie ulewy do księgarni, a po wyjściu doświadczać tego samego.
Założyła ręce za siebie jak grzeczna dziewczynka, wlepiając w rozmówcę swoje lazurowoturkusowe oczy. Dziwnie było spotkać się po tak niezmiernie długim czasie.
Zajęła się lekturą streszczenia obecnego z tyłu książki, ale fabuła okazała się jednak nie tak interesująca, jak trzymająca przedmiot w dłoniach tego oczekiwała. Tanie romantyczne powieści powinny zostać zdecydowanie spalone i zakazane. Jeżeli chcieli coś wydawać to niech to będzie chociaż coś wartościowego. A nie – jakieś dyrdymały.
Wydęła wargi w geście dezaprobaty, odkładając książkę na miejsce. W dziale roiło się od innych nowości, nie martwiła się więc, że niczego innego nie znajdzie. Albo raczej – że niczego godnego damy nie znajdzie. Bo bądź co bądź swoje wymagania miała i nie zamierzała nabywać pierwszego lepszego barachła z przodu. Miała klasę.
Już, już miała wziąć kolejną książkę, by przejrzeć opis, kiedy zauważyła, że do sklepu wszedł ktoś, kogo zupełnie się nie spodziewała. Nie żeby zabraniała komukolwiek czytywać czy coś kupować. Po prostu w taką pogodę znaczna część szlachty kryła się w ciepłych zamkach.
Ów jegomość zdawał się jednak nie należeć do tej części grona. Chociaż mogła się mylić – w końcu nie znała lorda Burke aż tak dobrze. Kojarzyła go z bankietów, przyjęć i sabatów. Nie widziała go chyba od… wieków. Niemal zapomniała, jak wygląda. Gdyby nie charakterystyczne oczy, pewnie w ogóle by go nie zauważyła.
Aczkolwiek skoro już go dostrzegła, wypadałoby się wszystko przywitać. Perspektywa udawania że go nie zobaczyła i dalszego przeglądania książek była niezwykle kusząca, ale odrzuciła ją na bok. To przywitanie i krótka wymiana słów nie mogły kosztować jej dużej ilości czasu, a przecież potem i tak mogła wrócić do swojego zajęcia.
Wygładziła tren sukni i podeszła cicho do mężczyzny. Nie zamierzała go przestraszyć, po prostu z natury była raczej spokojną osóbką.
Miała ochotę przez chwilę spytać odruchowo, czego potrzebuje – w końcu w szkole słynęła z doskonałej znajomości rozmieszczenia książek w bibliotece – ale w porę przypomniała sobie, że nie jest już w szkole. I nie jest bibliotekarką, choć mogłaby nie wątpliwie konkurować z nią wiedzą. Swoją drogą zadziwiające, jak pomimo problemów z dyrektorem tęskniła za Hogwartem – tak dawno skończyła edukację, a miała wrażenie, że dalej uczęszcza na zajęcia, tylko rzadziej.
– Co za miłe spotkanie. Tak dawno się nie widzieliśmy. – Uśmiechnęła się delikatnie. – Dzień dobry, lordzie Burke. Jak się miewasz?
Zastanawiała się, w jakim konkretnie celu tu przyszedł. Książki – to jedno. Ale istniało przecież tysiąc rodzajów książek! Zwykle to, kto jakie czytał, mogło sporo świadczyć o tej osobie. Byłaby w stanie nawet rzec: „Pokaż mi swoje książki, a powiem ci, kim jesteś.” Jej najbardziej podobały się dramaty, obyczajowe, historyczne i komediowe – nietrudno było zatem dojść do wniosku, że lady Bulstrode ma dość szeroki wachlarz zainteresowań, a na świat patrzy z naprawdę różnorakich stron.
– Cóż cię tu przywiodło, mój lordzie? – Przechyliła głowę z zaciekawieniem. Równie dobrze mógł chcieć schronić się przed deszczem. Choć biorąc pod uwagę obecną złośliwość pogody – korzystniej byłoby już dojść do posiadłości i z niej nie wychodzić, zamiast wchodzić w trakcie ulewy do księgarni, a po wyjściu doświadczać tego samego.
Założyła ręce za siebie jak grzeczna dziewczynka, wlepiając w rozmówcę swoje lazurowoturkusowe oczy. Dziwnie było spotkać się po tak niezmiernie długim czasie.
How long ago did I die?
Where was I buried?
Strona 17 z 18 • 1 ... 10 ... 16, 17, 18
Wnętrze księgarni
Szybka odpowiedź