Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Primrose Burke' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 7
'k100' : 7
Choć początkowo wydawało jej się, że to będzie zwykły spokojny wieczór pełen zadumy, już wkrótce miało się okazać, jak bardzo się myliła. Gdyby wiedziała, co się wydarzy, pewnie wolałaby pozostać w domu i to tam zapalić świecę ku pamięci zmarłych bliskich, ale skąd mogła przewidzieć, że wydarzy się coś złego?
Zachowanie zwierząt było dziwne i nienaturalne. Nie musiała być znawcą by wiedzieć, że nie powinny zachowywać się w ten sposób, że coś tu było nie tak, choć nie wiedziała jeszcze, jak bardzo. Pochyliła się i naciągnęła kaptur, nie chcąc by nietoperze wplątały się w jej włosy. Latały panicznie, jakby coś bardzo je przeraziło i zdezorientowało. W dodatku po chwili poczuła, że coś łaskocze ją po nogach pod materiałem sukienki i szaty, zupełnie jakby coś wspinało się po jej łydkach. Przywodziło to skojarzenie z jakimiś owadami. Yana nigdy nie należała do dziewcząt które panikowały na widok insektów, podczas zabaw w lesie z braćmi w czasach dzieciństwa nie raz brała różne owady i drobne płazy w rękę, a czasem nawet podrzucała jakiegoś starszej siostrze. Nie bała się ich wtedy, bo tamte, które znajdowała w okolicach rodzinnego domu, zachowywały się zupełnie normalnie i uciekały, a nie obłaziły ją gromadnie. Jednak tym razem, biorąc pod uwagę chaos spowodowany przez ptaki i nietoperze, poczuła, jak wraz z pełznącymi po skórze insektami przeszywa ją nieprzyjemny dreszcz. Kilkukrotnie tupnęła nogami i ręką, w której nie trzymała świecy, podkasała szatę i spódnicę, by zobaczyć, co znajduje się na jej nogach i próbowała to z siebie zrzucić, jednocześnie spojrzała w kierunku ściółki, próbując wypatrzeć owady.
Wcześniej spokojnie idący szlakiem orszak wydawał się rozpadać, a niektórzy ulegli panice. Yana starała się nie panikować, i choć odczuwała niepokój, próbowała się rozejrzeć i lepiej rozeznać w sytuacji. Uważnie rozglądała się po otoczeniu, zarówno po ściółce, drzewach, innych czarodziejach jak i leśnych stworzeniach, próbując wypatrzeć potencjalne zagrożenia. Starała się też wypatrzeć w tłumie Marię, wolałaby ją znaleźć.
- Maria? – krzyknęła w przestrzeń, ale nie była pewna, czy kuzynka może ją słyszeć w tym zamieszaniu, nie wiedziała też, jak daleko od siebie w tej chwili były. – Gdzie jesteś, Maria?
Odruchowo wyciągnęła z kieszeni różdżkę, gotowa jej użyć, gdyby nadeszła taka konieczność. Nagle jednak las zalał intensywny blask, zupełnie jakby w pobliżu eksplodowało coś bardzo jasnego. Odruchowo spojrzała w górę, ale blask był tak jasny, że nie była w stanie go znieść i zacisnęła powieki, czując jak gromadzą się pod nimi łzy. Czy to kometa, która od tygodni widniała na niebie? Po chwili wszystko zamarło w bezruchu, a jeszcze przed chwilą latające w panice nietoperze pospadały bez życia na ziemię, wydawały się być martwe. Dlaczego zginęły? To jakaś magia, czy może inne zjawisko?
Pod stopami wyczuła jakieś wibracje, zupełnie jakby ziemia zaczęła najpierw lekko, a później coraz mocniej drżeć. Korzystając ze swojej wiedzy geomantycznej próbowała określić, czym mogły być spowodowane odczuwalne wstrząsy, a także ocenić potencjalne zagrożenie z ich strony. Czytała kiedyś o trzęsieniach ziemi, jednak w Anglii praktycznie się one nie zdarzały, w każdym razie, nie takie spowodowane naturalnie i bez ludzkiej ingerencji. Co więc działo się tutaj? Czy to naturalne trzęsienie, czy coś innego, może powiązanego z magią? W ciemnościach słyszała krzyki i nawoływania, skrzypienie przewracających się drzew, wydawało jej się, że już nie widzi komety, a może tylko zasłaniały ją akurat jakieś drzewa? Było coś złowieszczego w nagle urywającym się kobiecym krzyku, poczuła jak znowu przechodzi ją dreszcz. Co się działo? Coś było bardzo, bardzo nie w porządku. Najpierw dziwne zachowanie zwierząt i ich tajemnicza śmierć, później ten blask, a teraz wstrząsy… Coś tu jej nie pasowało, ale jeszcze nie wiedziała, co, i nie wiedziała też, jak bardzo jest to niebezpieczne. Podjęła jednak próbę rozejrzenia się za jakimś bezpiecznym fragmentem terenu, na którym mogłaby stanąć, a przy odrobinie szczęścia, może wycofać się poza obszar zagrożenia. Pytanie tylko, czy było to możliwe? Nie wiedziała, jak duży obszar obejmowało tajemnicze zjawisko ani czym ono było. Przychodziły jej na myśl tylko anomalie, które dwa lata temu przez długie miesiące czyniły zarówno magię, jak i otaczający świat nieprzewidywalnymi i często niebezpiecznymi. Czy to możliwe, że anomalie mogły powrócić? Wtedy narodziły się nagle i równie nagle zniknęły, więc ich powrót nie wydawał się rzeczą niemożliwą, choć bardzo chciałaby, żeby to nie były one. Teraz jednak była skoncentrowana przede wszystkim na zapewnieniu sobie bezpieczeństwa, a później… później będzie mogła zastanowić się nad tym, co dalej. Nie myślała już teraz o celu, dla którego przybyła dzisiaj do tego lasu, liczyło się tylko tu i teraz, przetrwanie tej dziwnej i wyglądającej na niebezpieczną sytuacji. Powinna też znaleźć Marię, nie mogła jej tu zostawić na pastwę losu.
| 1 – rzut na spostrzegawczość, poziom II (rozglądam się, próbuję rozeznać w sytuacji i tym co się dzieje + szukam wzrokiem Marii)
2 – rzut na geomancję, poziom II (próbuję rozpoznać, czym mogą być spowodowane wstrząsy i jak duże stanowią zagrożenie)
3 – próbuję znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, które się nie zapada, nie jestem pewna jaka biegłość, znowu spostrzegawczość?
Zachowanie zwierząt było dziwne i nienaturalne. Nie musiała być znawcą by wiedzieć, że nie powinny zachowywać się w ten sposób, że coś tu było nie tak, choć nie wiedziała jeszcze, jak bardzo. Pochyliła się i naciągnęła kaptur, nie chcąc by nietoperze wplątały się w jej włosy. Latały panicznie, jakby coś bardzo je przeraziło i zdezorientowało. W dodatku po chwili poczuła, że coś łaskocze ją po nogach pod materiałem sukienki i szaty, zupełnie jakby coś wspinało się po jej łydkach. Przywodziło to skojarzenie z jakimiś owadami. Yana nigdy nie należała do dziewcząt które panikowały na widok insektów, podczas zabaw w lesie z braćmi w czasach dzieciństwa nie raz brała różne owady i drobne płazy w rękę, a czasem nawet podrzucała jakiegoś starszej siostrze. Nie bała się ich wtedy, bo tamte, które znajdowała w okolicach rodzinnego domu, zachowywały się zupełnie normalnie i uciekały, a nie obłaziły ją gromadnie. Jednak tym razem, biorąc pod uwagę chaos spowodowany przez ptaki i nietoperze, poczuła, jak wraz z pełznącymi po skórze insektami przeszywa ją nieprzyjemny dreszcz. Kilkukrotnie tupnęła nogami i ręką, w której nie trzymała świecy, podkasała szatę i spódnicę, by zobaczyć, co znajduje się na jej nogach i próbowała to z siebie zrzucić, jednocześnie spojrzała w kierunku ściółki, próbując wypatrzeć owady.
Wcześniej spokojnie idący szlakiem orszak wydawał się rozpadać, a niektórzy ulegli panice. Yana starała się nie panikować, i choć odczuwała niepokój, próbowała się rozejrzeć i lepiej rozeznać w sytuacji. Uważnie rozglądała się po otoczeniu, zarówno po ściółce, drzewach, innych czarodziejach jak i leśnych stworzeniach, próbując wypatrzeć potencjalne zagrożenia. Starała się też wypatrzeć w tłumie Marię, wolałaby ją znaleźć.
- Maria? – krzyknęła w przestrzeń, ale nie była pewna, czy kuzynka może ją słyszeć w tym zamieszaniu, nie wiedziała też, jak daleko od siebie w tej chwili były. – Gdzie jesteś, Maria?
Odruchowo wyciągnęła z kieszeni różdżkę, gotowa jej użyć, gdyby nadeszła taka konieczność. Nagle jednak las zalał intensywny blask, zupełnie jakby w pobliżu eksplodowało coś bardzo jasnego. Odruchowo spojrzała w górę, ale blask był tak jasny, że nie była w stanie go znieść i zacisnęła powieki, czując jak gromadzą się pod nimi łzy. Czy to kometa, która od tygodni widniała na niebie? Po chwili wszystko zamarło w bezruchu, a jeszcze przed chwilą latające w panice nietoperze pospadały bez życia na ziemię, wydawały się być martwe. Dlaczego zginęły? To jakaś magia, czy może inne zjawisko?
Pod stopami wyczuła jakieś wibracje, zupełnie jakby ziemia zaczęła najpierw lekko, a później coraz mocniej drżeć. Korzystając ze swojej wiedzy geomantycznej próbowała określić, czym mogły być spowodowane odczuwalne wstrząsy, a także ocenić potencjalne zagrożenie z ich strony. Czytała kiedyś o trzęsieniach ziemi, jednak w Anglii praktycznie się one nie zdarzały, w każdym razie, nie takie spowodowane naturalnie i bez ludzkiej ingerencji. Co więc działo się tutaj? Czy to naturalne trzęsienie, czy coś innego, może powiązanego z magią? W ciemnościach słyszała krzyki i nawoływania, skrzypienie przewracających się drzew, wydawało jej się, że już nie widzi komety, a może tylko zasłaniały ją akurat jakieś drzewa? Było coś złowieszczego w nagle urywającym się kobiecym krzyku, poczuła jak znowu przechodzi ją dreszcz. Co się działo? Coś było bardzo, bardzo nie w porządku. Najpierw dziwne zachowanie zwierząt i ich tajemnicza śmierć, później ten blask, a teraz wstrząsy… Coś tu jej nie pasowało, ale jeszcze nie wiedziała, co, i nie wiedziała też, jak bardzo jest to niebezpieczne. Podjęła jednak próbę rozejrzenia się za jakimś bezpiecznym fragmentem terenu, na którym mogłaby stanąć, a przy odrobinie szczęścia, może wycofać się poza obszar zagrożenia. Pytanie tylko, czy było to możliwe? Nie wiedziała, jak duży obszar obejmowało tajemnicze zjawisko ani czym ono było. Przychodziły jej na myśl tylko anomalie, które dwa lata temu przez długie miesiące czyniły zarówno magię, jak i otaczający świat nieprzewidywalnymi i często niebezpiecznymi. Czy to możliwe, że anomalie mogły powrócić? Wtedy narodziły się nagle i równie nagle zniknęły, więc ich powrót nie wydawał się rzeczą niemożliwą, choć bardzo chciałaby, żeby to nie były one. Teraz jednak była skoncentrowana przede wszystkim na zapewnieniu sobie bezpieczeństwa, a później… później będzie mogła zastanowić się nad tym, co dalej. Nie myślała już teraz o celu, dla którego przybyła dzisiaj do tego lasu, liczyło się tylko tu i teraz, przetrwanie tej dziwnej i wyglądającej na niebezpieczną sytuacji. Powinna też znaleźć Marię, nie mogła jej tu zostawić na pastwę losu.
| 1 – rzut na spostrzegawczość, poziom II (rozglądam się, próbuję rozeznać w sytuacji i tym co się dzieje + szukam wzrokiem Marii)
2 – rzut na geomancję, poziom II (próbuję rozpoznać, czym mogą być spowodowane wstrząsy i jak duże stanowią zagrożenie)
3 – próbuję znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, które się nie zapada, nie jestem pewna jaka biegłość, znowu spostrzegawczość?
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Yana Blythe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 45
--------------------------------
#3 'k100' : 98
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 45
--------------------------------
#3 'k100' : 98
Kiedy Lord Travers otworzył magiczny kompas wskazówka wskazała mu mu wpierw północ, a następnie wschód. Zadrżała i zaczęła niepewnie obrażać się wokół osi, nie wskazując czarodziejowi żadnego konkretnego kierunku — ten pojawiał się na ułamek chwili, a po sekundzie znów ulegał zmianie.
To tylko informacja dla Manannana.
Ramsey Mulciber
Początkowe napięcie nie opuszczało jej ciała, nawet gdy Elvira próbowała usilnie wlewać w swe gesty czułość, która w normalnych warunkach może dałaby radę zamydlić oczy blondwłosego dziewczęcia, ale teraz — w podniosłej atmosferze śmierci, nieumyślnie rozlewającego się przestrachu i niepewności co dalej — stanowiły one tylko próbę prędkiego załagodzenia sytuacji. Wszystko dla oczu obserwujących, dla teatru świata. Maria nigdy nie lubiła podobnych zagrywek, konieczności udawania tego, kim nie była; często wyszłyby jej one na dobre, może gdyby zebrała się na odwagę, a siły przeznaczyła na pozorne rozluźnienie, uspokojona kuzynka dałaby jej spokój wcześniej.
Żołądek ścisnął się jednak w kolejnej fali przestrachu. Takie przesłuchania nie były niczym dobrym, choć Elvirze mogło się wydawać inaczej. W ciemności lasu Waltham rozświetlanej tylko płomieniami świec takie naciskanie było nie tylko niewrażliwe, ale i niekulturalne. Marcelius starał się przecież ze wszystkich sił odejść od towarzystwa, będąc przy tym bardzo grzecznym. Musiała walczyć z pokusą stanięcia po jego stronie, zwrócenia uwagi kuzynce, ale nie mogła przecież na to pozwolić. Nie znamy się, Marcel. Świat musi w to uwierzyć.
Wreszcie uniosła głowę wyżej, ledwie kilka centymetrów, nim odwróciła się w kierunku kuzynki, odpowiadając na jej wezwanie. W szarozielonych oczach zakręciły się łzy, widok ten był Elvirze znany, zapewne aż za bardzo.
— Po prostu odpadł mi guzik i myślałam, że tutaj nie zdążę, że nawet opończą nie zakryję dziury —wydusiła z siebie, walcząc z narastającymi emocjami. Żal, smutek, pierwsze płomyki złości rozpalające ją od środka — wszystko to w połączeniu ze słowami i naturalną wybujałą emocjonalnością Marii sprawiło, że zazwyczaj proste do odkrycia kłamstwo mogło okazać się bardziej przebiegłym fortelem. Maria zdawała się przecież przejmować znacznie mniejszymi rzeczami, a niespodziewana awaria garderobiana wcale nie znajdowała się poza centrum tragedii młodych dziewcząt.
Zawsze podkreślone w mowie starszego mężczyzny było odrobinę niepokojące, zważywszy na fakt, że Elvira ostatnimi czasy zwykła zabierać ją na wszelkiego rodzaju spotkania towarzyskie, traktując ją w ich trakcie bardziej jak maskotkę, może miniaturowego pieska — słodkiego, niegroźnego, takiego tylko do podziwiania — niż jak dorosłą, wbrew pozorom, osobę. Czemu więc nie poznała jeszcze Corneliusa, skoro miał widywać się z Elvirą dość często? Coś... Coś tutaj było zupełnie nie tak, wnętrzności skręciły się raz jeszcze, odpowiadając na ukłucie intuicji. Musiała się oddalić, chociaż na krok, czy dwa. Byle prędko.
Przecież nie potrafisz nawet doprawić ryby, a co dopiero szyć!, Maria zdawała się drżeć już nie tylko na zewnątrz, ale przede wszystkim w środku. Palce zacisnęły się mocniej na świecy, chyba nie było niczego, co mogłoby przynieść jej teraz ulgę. Ale nie mogła, nie mogła, nie mogła powiedzieć tego wszystkiego na głos. Bała się, och, oczywiście, że się bała, a scena zrobiona publicznie mogłaby i zapewne skończyłaby się w sposób, o którym nawet nie śniła. Lepiej było znów pochylić pokornie głowę i ruszyć przed siebie, nawet jeżeli gorące łzy spłynęły wreszcie po policzkach, gdy dosłyszała obelgę. Nie odeszli przecież z Marcelem daleko, dosłyszeć mogła przecież jeszcze więcej. Słowa o cyrku i wojennych bohaterach splątały się w jedność, w nierozerwalny supeł, gdy serce po raz kolejny pogubiło rytm. Ten człowiek widział ją po raz pierwszy i już wyciągał tak daleko idące wnioski. Czy to już zawsze będzie tak wyglądać, Marceliusie? Ty i ja, i reszta świata w czystych butach i nowych szatach przeciwko nam? Ludzie mówią, że coś może być bestialskie, ale żadne zwierze nigdy nie zrobiło drugiemu tyle krzywdy, co człowiek człowiekowi...
Serce zamarło w pierwszej eksplozji chaosu. Przed oczami miała tylko jego — z dłonią wyciągniętą w górze, jasnością triumfu świecy. Chciała go takim zapamiętać, bohaterskiego i oddanego. Nawet, jeżeli moment ten trwał ledwie chwilę, kończąc się wraz z uderzeniem nietoperza, ze zgaśnięciem świecy. Ponownie podskoczyła w miejscu, krew znów przyspieszyła, pulsując intensywnie w skroniach. Chyba był podrapany, ale niezbyt mocno. Odpłaci mu za to, tylko jeszcze chwila...
Oślepiająca biel sprawiła, że wzniosła rękę do góry, próbując przysłonić sobie oczy, odgrodzić je od oślepiającego światła. Czarne punkty — jeszcze przed chwilą żyjące nietoperze — opadały na ziemię, jakby trafione zostały jednocześnie potężnym zaklęciem. Co takiego miało miejsce? Czemu to się działo? Wszystkie te pytania były istotne, ale spadały na drugi i dalszy plan wobec narastającej konieczności ucieczki. Cokolwiek się tutaj działo, nie było warte ich życia.
— Ucieknijmy stąd — wyszeptała w panicznej gorączce, przylegając bokiem do ciała Marcela. Gdy byli razem, a raczej gdy on był obok, czuła się pewniej, oddech zwolnił nieco, na kilka sekund, w głowie formował już się plan ucieczki, prędki slalom pomiędzy ludźmi, byle dobiec do miasta. Albo może na obrzeża, skąd mogliby się deportować? Nie, obrzeża były złym pomysłem, zwłaszcza gdy drzewa chwiały się ostrzegawczo, by chwilę później zacząć się łamać.
Nie była pewna, czy to grunt drżał, czy jej nogi.
— Wierz— Aaaaaaaaaa!
Nie było już świecy w dłoni, nie było też Marcela obok. Grunt dosłownie rozstąpił się pod jej nogami, ale nie pochłonął zupełnie. Stopy odnalazły grunt — niepewny i miękki, niewystarczający do tego, aby wydostać się samej, ręce zaś wyciągnięte w górę, znajdowały się nad jej głową, wokół...
Nie wierzyła własnym oczom. Grunt, po którym do tej pory stąpali tak naprawdę był zbieraniną obrzydliwości. Owszem, miała miękkie serce do zwierząt, starała się robić wszystko, by traktować je z szacunkiem, lecz dalej była jedynie młodą dziewczyną. Robactwo, obślizgłe gady i płazy zdecydowanie nie należały do zwierząt, z którymi chciała mieć bliski kontakt. Ich tak bliska obecność spotęgowała jedynie strach, niemal czuła, jak zasadzają się, by tylko na nią wskoczyć.
— Nie, nie, nie, nie, nienienienie — ostatnia tama samokontroli pękła zupełnie. Nie mogła umrzeć, nie teraz, nie tutaj, nie zjedzona żywcem przez robactwo; czemu los pragnął ją tak pokarać? Za życia zakopać w grobie, zaoferować najgorszą chyba z tortur, zjedzenie żywcem? Strach wypychał wszystkie racjonalne myśli, myśl, że mogłaby spróbować się wydostać, gdyby tylko sprostała swemu lęku, przedzierając się przez żywe obślizgłości.
Ale zawsze tam, gdzie było najciemniej, gdzie wydawało się, że nie było już miejsca na nadzieję, ona odnajdywała swoją drogę do potrzebującego. Czasami wlewała w serce ponowną odwagę, czasami była ciepłem dłoni drugiego człowieka zaciskającej się na własnej. Ciało zareagowało samo — wstrzymała oddech, ale próbowała z całych sił odbić się od niepewnego gruntu, aby chociaż trochę dopomóc Marcelowi w jego staraniach.
Ciało zadrżało, gdy znów stanęła na nogi. Chciała strącić z siebie wszystko co mogło, choć nie musiało na niej osiąść. Chciała też mu podziękować, ale nie było czasu, musieli gnać, gnać przed siebie najprędzej, jak tylko mogli. Wciąż pod wpływem szoku nie odwróciła się nawet na chwilę — Elvira opowiadała jej o swojej wielkości i mocy wiele razy, z pewnością da sobie radę. Myśli nie sięgnęły Yany, która dawno zniknęła jej z oczu. Liczyło się, że nie została rozdzielona z Carringtonem, że czuła jego dłonie na swoich łopatkach, później — że trzymali się za dłonie. Pozwoliła mu się wyprzedzić, przejąć inicjatywę i określić kierunek. Sama skupiła się na jak najbardziej zwinnym wymijaniu lub unikaniu wszystkich, którzy mogli stać na ich drodze. Nagła ciemność mogła być zarówno sojusznikiem, jak i największym wrogiem.
| 1. staram się odbić od dna (to chyba sprawność) 2. wymijanka (a to chyba zwinność)
Żołądek ścisnął się jednak w kolejnej fali przestrachu. Takie przesłuchania nie były niczym dobrym, choć Elvirze mogło się wydawać inaczej. W ciemności lasu Waltham rozświetlanej tylko płomieniami świec takie naciskanie było nie tylko niewrażliwe, ale i niekulturalne. Marcelius starał się przecież ze wszystkich sił odejść od towarzystwa, będąc przy tym bardzo grzecznym. Musiała walczyć z pokusą stanięcia po jego stronie, zwrócenia uwagi kuzynce, ale nie mogła przecież na to pozwolić. Nie znamy się, Marcel. Świat musi w to uwierzyć.
Wreszcie uniosła głowę wyżej, ledwie kilka centymetrów, nim odwróciła się w kierunku kuzynki, odpowiadając na jej wezwanie. W szarozielonych oczach zakręciły się łzy, widok ten był Elvirze znany, zapewne aż za bardzo.
— Po prostu odpadł mi guzik i myślałam, że tutaj nie zdążę, że nawet opończą nie zakryję dziury —wydusiła z siebie, walcząc z narastającymi emocjami. Żal, smutek, pierwsze płomyki złości rozpalające ją od środka — wszystko to w połączeniu ze słowami i naturalną wybujałą emocjonalnością Marii sprawiło, że zazwyczaj proste do odkrycia kłamstwo mogło okazać się bardziej przebiegłym fortelem. Maria zdawała się przecież przejmować znacznie mniejszymi rzeczami, a niespodziewana awaria garderobiana wcale nie znajdowała się poza centrum tragedii młodych dziewcząt.
Zawsze podkreślone w mowie starszego mężczyzny było odrobinę niepokojące, zważywszy na fakt, że Elvira ostatnimi czasy zwykła zabierać ją na wszelkiego rodzaju spotkania towarzyskie, traktując ją w ich trakcie bardziej jak maskotkę, może miniaturowego pieska — słodkiego, niegroźnego, takiego tylko do podziwiania — niż jak dorosłą, wbrew pozorom, osobę. Czemu więc nie poznała jeszcze Corneliusa, skoro miał widywać się z Elvirą dość często? Coś... Coś tutaj było zupełnie nie tak, wnętrzności skręciły się raz jeszcze, odpowiadając na ukłucie intuicji. Musiała się oddalić, chociaż na krok, czy dwa. Byle prędko.
Przecież nie potrafisz nawet doprawić ryby, a co dopiero szyć!, Maria zdawała się drżeć już nie tylko na zewnątrz, ale przede wszystkim w środku. Palce zacisnęły się mocniej na świecy, chyba nie było niczego, co mogłoby przynieść jej teraz ulgę. Ale nie mogła, nie mogła, nie mogła powiedzieć tego wszystkiego na głos. Bała się, och, oczywiście, że się bała, a scena zrobiona publicznie mogłaby i zapewne skończyłaby się w sposób, o którym nawet nie śniła. Lepiej było znów pochylić pokornie głowę i ruszyć przed siebie, nawet jeżeli gorące łzy spłynęły wreszcie po policzkach, gdy dosłyszała obelgę. Nie odeszli przecież z Marcelem daleko, dosłyszeć mogła przecież jeszcze więcej. Słowa o cyrku i wojennych bohaterach splątały się w jedność, w nierozerwalny supeł, gdy serce po raz kolejny pogubiło rytm. Ten człowiek widział ją po raz pierwszy i już wyciągał tak daleko idące wnioski. Czy to już zawsze będzie tak wyglądać, Marceliusie? Ty i ja, i reszta świata w czystych butach i nowych szatach przeciwko nam? Ludzie mówią, że coś może być bestialskie, ale żadne zwierze nigdy nie zrobiło drugiemu tyle krzywdy, co człowiek człowiekowi...
Serce zamarło w pierwszej eksplozji chaosu. Przed oczami miała tylko jego — z dłonią wyciągniętą w górze, jasnością triumfu świecy. Chciała go takim zapamiętać, bohaterskiego i oddanego. Nawet, jeżeli moment ten trwał ledwie chwilę, kończąc się wraz z uderzeniem nietoperza, ze zgaśnięciem świecy. Ponownie podskoczyła w miejscu, krew znów przyspieszyła, pulsując intensywnie w skroniach. Chyba był podrapany, ale niezbyt mocno. Odpłaci mu za to, tylko jeszcze chwila...
Oślepiająca biel sprawiła, że wzniosła rękę do góry, próbując przysłonić sobie oczy, odgrodzić je od oślepiającego światła. Czarne punkty — jeszcze przed chwilą żyjące nietoperze — opadały na ziemię, jakby trafione zostały jednocześnie potężnym zaklęciem. Co takiego miało miejsce? Czemu to się działo? Wszystkie te pytania były istotne, ale spadały na drugi i dalszy plan wobec narastającej konieczności ucieczki. Cokolwiek się tutaj działo, nie było warte ich życia.
— Ucieknijmy stąd — wyszeptała w panicznej gorączce, przylegając bokiem do ciała Marcela. Gdy byli razem, a raczej gdy on był obok, czuła się pewniej, oddech zwolnił nieco, na kilka sekund, w głowie formował już się plan ucieczki, prędki slalom pomiędzy ludźmi, byle dobiec do miasta. Albo może na obrzeża, skąd mogliby się deportować? Nie, obrzeża były złym pomysłem, zwłaszcza gdy drzewa chwiały się ostrzegawczo, by chwilę później zacząć się łamać.
Nie była pewna, czy to grunt drżał, czy jej nogi.
— Wierz— Aaaaaaaaaa!
Nie było już świecy w dłoni, nie było też Marcela obok. Grunt dosłownie rozstąpił się pod jej nogami, ale nie pochłonął zupełnie. Stopy odnalazły grunt — niepewny i miękki, niewystarczający do tego, aby wydostać się samej, ręce zaś wyciągnięte w górę, znajdowały się nad jej głową, wokół...
Nie wierzyła własnym oczom. Grunt, po którym do tej pory stąpali tak naprawdę był zbieraniną obrzydliwości. Owszem, miała miękkie serce do zwierząt, starała się robić wszystko, by traktować je z szacunkiem, lecz dalej była jedynie młodą dziewczyną. Robactwo, obślizgłe gady i płazy zdecydowanie nie należały do zwierząt, z którymi chciała mieć bliski kontakt. Ich tak bliska obecność spotęgowała jedynie strach, niemal czuła, jak zasadzają się, by tylko na nią wskoczyć.
— Nie, nie, nie, nie, nienienienie — ostatnia tama samokontroli pękła zupełnie. Nie mogła umrzeć, nie teraz, nie tutaj, nie zjedzona żywcem przez robactwo; czemu los pragnął ją tak pokarać? Za życia zakopać w grobie, zaoferować najgorszą chyba z tortur, zjedzenie żywcem? Strach wypychał wszystkie racjonalne myśli, myśl, że mogłaby spróbować się wydostać, gdyby tylko sprostała swemu lęku, przedzierając się przez żywe obślizgłości.
Ale zawsze tam, gdzie było najciemniej, gdzie wydawało się, że nie było już miejsca na nadzieję, ona odnajdywała swoją drogę do potrzebującego. Czasami wlewała w serce ponowną odwagę, czasami była ciepłem dłoni drugiego człowieka zaciskającej się na własnej. Ciało zareagowało samo — wstrzymała oddech, ale próbowała z całych sił odbić się od niepewnego gruntu, aby chociaż trochę dopomóc Marcelowi w jego staraniach.
Ciało zadrżało, gdy znów stanęła na nogi. Chciała strącić z siebie wszystko co mogło, choć nie musiało na niej osiąść. Chciała też mu podziękować, ale nie było czasu, musieli gnać, gnać przed siebie najprędzej, jak tylko mogli. Wciąż pod wpływem szoku nie odwróciła się nawet na chwilę — Elvira opowiadała jej o swojej wielkości i mocy wiele razy, z pewnością da sobie radę. Myśli nie sięgnęły Yany, która dawno zniknęła jej z oczu. Liczyło się, że nie została rozdzielona z Carringtonem, że czuła jego dłonie na swoich łopatkach, później — że trzymali się za dłonie. Pozwoliła mu się wyprzedzić, przejąć inicjatywę i określić kierunek. Sama skupiła się na jak najbardziej zwinnym wymijaniu lub unikaniu wszystkich, którzy mogli stać na ich drodze. Nagła ciemność mogła być zarówno sojusznikiem, jak i największym wrogiem.
| 1. staram się odbić od dna (to chyba sprawność) 2. wymijanka (a to chyba zwinność)
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k100' : 61
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'k100' : 61
Marcelius Carrington - imię, powiedziane cicho, z pochyloną pokornie głową, nie wzbudziło w Elvirze reakcji większej niż lekko uniesiona brew i krzywy uśmiech. Spodziewała się, że nie powie jej niczego interesującego, bo gdyby chłopiec był kimś ważnym, dawno by się tego domyśliła. Była go jednak ciekawa, w podobny sposób jak kot bywa ciekawy znalezionej w zaroślach myszy, choćby tylko dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Maria nie zachowywała się naturalnie traktując swoją drogą kuzynkę z chłodem - była przyzwyczajona do wielkich oczu szukających jej opinii i aprobaty, do posłuszeństwa i pełnej uwagi. Maria była dziewczyną uprzejmą i ostrożną, strachliwą, i nie dała Elvirze nigdy powodu do tego, by była z niej niezadowolona. Co się zmieniło? Przeszło jej przez myśl, że może to jej kobiece dni i chandra dziewczynki, która nie umie sobie radzić z niedogodnościami - zastanawiała się, czy matka kiedykolwiek rozmawiała z nią o odpowiednich ziołach, i czy powinna w domu o to zapytać. Jej myśli błądziły w tym kierunku mimowolnie - bo spodziewała się własnego krwawienia wkrótce, może nawet dzisiaj. A może powinno pojawić się wcześniej? Nie przejmowała się tym - odkąd zaczęła wystawiać ciało na działanie czarnej magii zdarzało jej się miewać nieregularne cykle.
A Maria nadal nie chciała podnieść głowy. Złapała ją za ramię tylko tak mocno jak pozwalała na to sytuacje - towarzystwo - a potem pochyliła się nieco, by zrównać z nią wzrokiem. Miała ochotę złapać ją za brodę i zmusić do tego, by popatrzyła jej w oczy. Powstrzymała się przez wzgląd na Cornela.
- Dlaczego płaczesz? Przestań płakać, proszę cię - powiedziała z naciskiem, ale bardzo cicho, żeby usłyszała ją tylko Maria. - Porozmawiamy w domu - dodała tak, jakby miały wspólny dom, na moment przed tym jak Maria wyszarpnęła się z jej uścisku i odwróciła plecami. Bezczelna.
Zwolniła kroku, umyślnie, by idąca przed nimi dwójka nie mogła usłyszeć wszystkich szczegółów jej rozmowy z Corneliusem - była zbyt zła, by hamować ostry język, być może nawet część z tego zdążyła dotrzeć do Marii ponad śpiewami, zawodzeniem. I dobrze, niech wie, że ją zawiodła. Znowu. Potrafiła płaszczyć się i podziwiać Mulcibera, ale teraz, gdy naprawdę potrzebowała jej towarzystwa, to reagowała histerią. Histerią. Jak gorzkie było to słowo?
- Opiekuję się nią. Traktuję ją jak młodszą siostrę... jak córkę, czasami - powiedziała nieco głośniej, licząc na to, że do Marii dotrze i to. Posłała przy tym Cornelowi uśmiech, w którym nie dało się dojrzeć ciepła. - Mam nadzieję, że to wina bohatera wojennego, a nie młodego cyrkowca - dodała cierpko, przyglądając się krytycznie plecom i płowym włosom chłopca. Nie wyglądał na zainteresowanego towarzystwem Marii ani czyimkolwiek innym, wpatrywał się we własną świecę, być może kontemplował śmierć. Kogo jednak mógł stracić? Chciała wiedzieć, ale było to jedno z pytań, których nie wypadało zadawać.
Zwolniła kroku, nieco naciskając na ramię Corneliusa, dając mu do zrozumienia, że chce powiedzieć coś ciszej, coś co miało dotrzeć tylko do jego uszu. Wyminęła ich jedna para, potem druga, psiocząc coś pod nosem o niezgrabnej kobiecie, ale zbyła ich milczeniem. Była, szczęśliwie, dość wysoka, by ponad głową kobiety w czarnej zasłonie nie tracić z oczu złotych włosów kuzynki.
Uśmiech zadrżał na jej ustach w marnej próbie ukrycia rozbawienia; Cornelius był arogancki, i zastanawiała się, w którym właściwie momencie zaczęła to uznawać za urokliwe.
- Hmm - mruknęła, wciskając mocniej paznokcie w wosk swojej świecy i czekając na odpowiedź. Zależało jej na konkretach, na potwierdzeniu, że wszystko co dzieci zdawały się sądzić, co Maria zdawała się sądzić, bo kilka wybąkanych słów przez jakiegoś cyrkowca nie powinno jej interesować, jest prawdą i w rzeczywistości spotkali się przypadkiem. Nie wiedziała właściwie, dlaczego jest tak wściekła. Być może spędziła zbyt wiele miesięcy w stanie ustawicznego rozkojarzenia towarzystwem konkretnego mężczyzny, by nie była w stanie dostrzec go w postawie dziewczęcia, którego wszystkie gesty i odruchy znała jak na dłoni po tygodniach uważnej obserwacji i notatek bazgranych w jej prywatnych dziennikach. Maria była jej projektem, jej cholerną lepszą częścią i żaden chłopiec, nawet przypadkowo spotkany, nie mógł tego zepsuć. - Nie wiem. Powiedz mi - spojrzała na Cornela z fascynacją graniczącą z podziwem. Nie był od niej dużo wyższy, ale gdy szli tak blisko musiała unieść brodę. Nie wiedziała o legilimencji niemal nic, nie miała też powodu sądzić, że ją okłamywał. Nie znał Marii, dlaczego by miał? Z naiwnością, którą tak pogardzała, chłonęła każde jego słowo. - Och. - Zacisnęła zęby i odetchnęła, siląc się na to, by nie okazać jak bardzo jego słowa ją sfrustrowały. Były cierpkie, ale były też wszystkim co usłyszeć chciała, prawda? Już ja jej dam pożądanie. - Przystojny? Nie wiem ile ma lat, ale na pierwszy rzut oka zdaje się jakby ledwo skończył Hogwart, Corneliusie. Doprawdy, co byś pomyślał, gdybym cię zapytała, czy uważasz moją małą kuzynkę za śliczną? - Z jakiegoś powodu myśl ta niezwykle ją rozbawiła. Może po prostu usilnie próbowała przekierować ton własnych myśli z dala od Marii, by nie zajść jej od tyłu raz jeszcze i siłą nie wyciągnąć z pochodu.
Los był zresztą w tej materii łaskawy. Piski kobiet na przedzie docierały aż do nich i choć z początku zaledwie ją bawiły wkrótce sama zaczęła odczuwać niepokój. Zmrużyła oczy i wspięła się lekko na palce, instynktownie odnajdując Marię. I rozchylając usta, gdy zobaczyła jak wyciągają do siebie ręce z cyrkowcem, jak ten osłania ją przed nietoperzami, które znikąd zaczęły opadać na pochód. Opary mgły pod ich stopami zaczęły gęstnieć i otaczać materiał jej sukienki jak spieniona woda. Było jej zimno, zimniej niż wcześniej, ale nie zadrżała, zaciskając tylko palce mocniej na łokciu Corneliusa. Trzymała plecy prosto i zadzierała brodę wysoko, by nie ulec panice, która zaczęła udzielać się niektórym uczestnikom pochodu, kobietom zwłaszcza. Żałosne.
- Nie podoba mi się to - powiedziała Corneliusowi szeptem jak najoczywistszą tajemnicę. Chciała znaleźć się bliżej Marii, na wszelki wypadek, ale nie była w stanie przepchnąć się już przez parę idącą przed nimi. Zrobiłaby to bez skrupułów może jeszcze z pół roku temu, ale w tym momencie była przede wszystkim ostrożna. Po chwili zawahania wyplątała rękę spod łokcia swojego towarzysza, by móc prawą dłonią sięgnąć do materiałowego paska, który okalał jej sukienkę w talii; do pokrowca na różdżkę, który dotąd ukrywała częściowo pod grubym materiałem narzuconego na ramiona płaszcza. - Miej różdżkę pod ręką - zasugerowała. Nie zgasiła świecy niesionej w lewej ręce; instynktownie czuła, że nie powinna. Nie od razu dostrzegła pod warstwą mgły robactwo wypełzające z podziemi. Poczuła je dopiero, gdy zaczęły pieklić się pod ich nogami; jej buty były wykonanej z grubej skóry. Nie czuła obrzydzenia, ale zaczęła z niepokojem oglądać się do tyłu i przed nich, szukając już nie tylko Marii, ale wszystkich Rycerzy, wszystkich potężnych czarodziejów, o których wiedziała, że biorą udział w pochodzie.
Świece gasły jedne po drugich, gdy ludzie nimi wymachiwali, gdy rozkojarzone nietoperze wytrącały im je z ręki. Elvira więc też poddała się, zdmuchnęła płomień własnej i odrzuciła ją w bok, wprost w las. Zajmowała jej dłoń, a w tym momencie instynkt podpowiadał jej, że będzie potrzebować obydwu.
Wkrótce instynkt zastąpiła pewność. Szepty kłębiące się w jej głowie mogły być pierwotne uznane za pomruk lasu - gdyby nie to, że już jakiś czas temu w Waltham zapadła cisza przerywana tylko desperackimi krzykami. Z czasem zaczęły się zlewać, nie była w stanie rozpoznać ich źródła, ani barwy, ani nawet tego, czy należą do kobiety czy mężczyzny. Przycisnęła wolną rękę do ucha, a potem do skroni, na najkrótszą z chwil zamykając powieki. A potem... potem głos stał się wyraźny, choć nadal tak obrzydliwie obcy.
Chcemy cię. Zjemy cię.
- Kurwa mać - wymamrotała pod nosem, ale Cornel pewnie mógł ją usłyszeć. Nieistotne. Ona nie słyszała jego. Minęło już tyle czasu odkąd w jej głowie mnożyły się szepty. Czuła na karku krople chłodnego potu, ale z determinacją zacisnęła drżące palce na różdżce, by wziąć się w garść. Nie da się znowu opętać. Nie.
Echo przeszłości czasem dochodzi do głosu, próbuje przejąć kontrolę. Kto to powiedział? Mulciber?
Ziemia zadrżała pod ich stopami, zachwiała się, ale zamiast szukać nadgarstka Corneliusa, uniosła dłoń i ścisnęła zielony odłamek wiecznie noszony na szyi, wyciągnęła go na wierzch spod kołnierza sukienki. Mogła odzyskać kontrolę. Musiała ją odzyskać. Była przekonana, że Mulciber coś o tym mówił.
Jeśli Cornelius próbował coś do niej mówić, zupełnie nie słyszała go ponad natarczywymi szeptami we własnej czaszce. Przygryzła własną wargę do krwi w tym samym momencie, w którym ziemia pod nimi zaczęła się zapadać. Nie uskoczyła w porę, zdążyła zapaść się po pas, zanim lewą ręką uczepiła się mocno ściółki, jakichś korzeni, czegokolwiek. Po jej dłoniach pełzały owady, czuła jak wślizgują jej się pod rękawy, ale nawet się nie wzdrygnęła; bywały dni, gdy kroiła trupy gołymi rękami, bo nie miała innego wyjścia, czego niby miałaby się brzydzić. Widziała gorsze rzeczy. I w prosektorium i w jaskiniach pod Londynem.
Czy to jaskinie próbują ściągnąć ich z powrotem? Machnęła jedną stopą, nie czując pod nogami stałego gruntu. Rozpadlina równie dobrze mogła sięgać aż do Ołtarza, momentalnie przypominając jej ciemność, w którą wskoczyła niegdyś na moment przed tym jak straciła rękę. Czerwona od krwi warga zadrżała jej po raz pierwszy, ale pozwoliła sobie tylko na wściekłe warknięcie. Nigdzie nie spadnę. Nie ja.
A inni?
Jak daleko sięgało pęknięcie? Gdzie była Maria?
- Maria! - krzyknęła w końcu, częściowo nieświadomie, bo jej głowa nadal pulsowała od kakofonii głosów. Nie brzmiała jak ktoś proszący o pomoc; raczej jak matka, która zgubiła dziecko w tłumie. Wczepiła dłonie jeszcze mocniej w wyściółkę, prawdopodobnie rozgniatając przy tym parę czerwi. W jednej ręce wciąż miała różdżkę. - Sallow, Mobilicorpus. Już. Musimy ogarnąć ten cyrk - wycedziła przez zęby. Miała problem z uniesieniem różdżki, ale wczepiła się desperacko jedną ręką w ziemię, wpiła stopy w ścianę rozpadliny i po wzięciu krótkiego, uspokajającego wdechu wykonała krótki gest ręką wiodącą, licząc na to, że bliska odległość ułatwi jej rzucenie zaklęcia na Corneliusa. - Mobilicorpus! Wyskakuj stąd i wyciągnij mnie.
1. Wywalam świecę, zajmuje mi ręce
2. Mobilicorpus na Cornela, chcę mu pomóc wyjść z rozpadliny tak, żeby sięgnął kolanami do ziemi. ST 12 (stata 28 + Wyciszenie + 5 do rzutu za splamienie)
A Maria nadal nie chciała podnieść głowy. Złapała ją za ramię tylko tak mocno jak pozwalała na to sytuacje - towarzystwo - a potem pochyliła się nieco, by zrównać z nią wzrokiem. Miała ochotę złapać ją za brodę i zmusić do tego, by popatrzyła jej w oczy. Powstrzymała się przez wzgląd na Cornela.
- Dlaczego płaczesz? Przestań płakać, proszę cię - powiedziała z naciskiem, ale bardzo cicho, żeby usłyszała ją tylko Maria. - Porozmawiamy w domu - dodała tak, jakby miały wspólny dom, na moment przed tym jak Maria wyszarpnęła się z jej uścisku i odwróciła plecami. Bezczelna.
Zwolniła kroku, umyślnie, by idąca przed nimi dwójka nie mogła usłyszeć wszystkich szczegółów jej rozmowy z Corneliusem - była zbyt zła, by hamować ostry język, być może nawet część z tego zdążyła dotrzeć do Marii ponad śpiewami, zawodzeniem. I dobrze, niech wie, że ją zawiodła. Znowu. Potrafiła płaszczyć się i podziwiać Mulcibera, ale teraz, gdy naprawdę potrzebowała jej towarzystwa, to reagowała histerią. Histerią. Jak gorzkie było to słowo?
- Opiekuję się nią. Traktuję ją jak młodszą siostrę... jak córkę, czasami - powiedziała nieco głośniej, licząc na to, że do Marii dotrze i to. Posłała przy tym Cornelowi uśmiech, w którym nie dało się dojrzeć ciepła. - Mam nadzieję, że to wina bohatera wojennego, a nie młodego cyrkowca - dodała cierpko, przyglądając się krytycznie plecom i płowym włosom chłopca. Nie wyglądał na zainteresowanego towarzystwem Marii ani czyimkolwiek innym, wpatrywał się we własną świecę, być może kontemplował śmierć. Kogo jednak mógł stracić? Chciała wiedzieć, ale było to jedno z pytań, których nie wypadało zadawać.
Zwolniła kroku, nieco naciskając na ramię Corneliusa, dając mu do zrozumienia, że chce powiedzieć coś ciszej, coś co miało dotrzeć tylko do jego uszu. Wyminęła ich jedna para, potem druga, psiocząc coś pod nosem o niezgrabnej kobiecie, ale zbyła ich milczeniem. Była, szczęśliwie, dość wysoka, by ponad głową kobiety w czarnej zasłonie nie tracić z oczu złotych włosów kuzynki.
Uśmiech zadrżał na jej ustach w marnej próbie ukrycia rozbawienia; Cornelius był arogancki, i zastanawiała się, w którym właściwie momencie zaczęła to uznawać za urokliwe.
- Hmm - mruknęła, wciskając mocniej paznokcie w wosk swojej świecy i czekając na odpowiedź. Zależało jej na konkretach, na potwierdzeniu, że wszystko co dzieci zdawały się sądzić, co Maria zdawała się sądzić, bo kilka wybąkanych słów przez jakiegoś cyrkowca nie powinno jej interesować, jest prawdą i w rzeczywistości spotkali się przypadkiem. Nie wiedziała właściwie, dlaczego jest tak wściekła. Być może spędziła zbyt wiele miesięcy w stanie ustawicznego rozkojarzenia towarzystwem konkretnego mężczyzny, by nie była w stanie dostrzec go w postawie dziewczęcia, którego wszystkie gesty i odruchy znała jak na dłoni po tygodniach uważnej obserwacji i notatek bazgranych w jej prywatnych dziennikach. Maria była jej projektem, jej cholerną lepszą częścią i żaden chłopiec, nawet przypadkowo spotkany, nie mógł tego zepsuć. - Nie wiem. Powiedz mi - spojrzała na Cornela z fascynacją graniczącą z podziwem. Nie był od niej dużo wyższy, ale gdy szli tak blisko musiała unieść brodę. Nie wiedziała o legilimencji niemal nic, nie miała też powodu sądzić, że ją okłamywał. Nie znał Marii, dlaczego by miał? Z naiwnością, którą tak pogardzała, chłonęła każde jego słowo. - Och. - Zacisnęła zęby i odetchnęła, siląc się na to, by nie okazać jak bardzo jego słowa ją sfrustrowały. Były cierpkie, ale były też wszystkim co usłyszeć chciała, prawda? Już ja jej dam pożądanie. - Przystojny? Nie wiem ile ma lat, ale na pierwszy rzut oka zdaje się jakby ledwo skończył Hogwart, Corneliusie. Doprawdy, co byś pomyślał, gdybym cię zapytała, czy uważasz moją małą kuzynkę za śliczną? - Z jakiegoś powodu myśl ta niezwykle ją rozbawiła. Może po prostu usilnie próbowała przekierować ton własnych myśli z dala od Marii, by nie zajść jej od tyłu raz jeszcze i siłą nie wyciągnąć z pochodu.
Los był zresztą w tej materii łaskawy. Piski kobiet na przedzie docierały aż do nich i choć z początku zaledwie ją bawiły wkrótce sama zaczęła odczuwać niepokój. Zmrużyła oczy i wspięła się lekko na palce, instynktownie odnajdując Marię. I rozchylając usta, gdy zobaczyła jak wyciągają do siebie ręce z cyrkowcem, jak ten osłania ją przed nietoperzami, które znikąd zaczęły opadać na pochód. Opary mgły pod ich stopami zaczęły gęstnieć i otaczać materiał jej sukienki jak spieniona woda. Było jej zimno, zimniej niż wcześniej, ale nie zadrżała, zaciskając tylko palce mocniej na łokciu Corneliusa. Trzymała plecy prosto i zadzierała brodę wysoko, by nie ulec panice, która zaczęła udzielać się niektórym uczestnikom pochodu, kobietom zwłaszcza. Żałosne.
- Nie podoba mi się to - powiedziała Corneliusowi szeptem jak najoczywistszą tajemnicę. Chciała znaleźć się bliżej Marii, na wszelki wypadek, ale nie była w stanie przepchnąć się już przez parę idącą przed nimi. Zrobiłaby to bez skrupułów może jeszcze z pół roku temu, ale w tym momencie była przede wszystkim ostrożna. Po chwili zawahania wyplątała rękę spod łokcia swojego towarzysza, by móc prawą dłonią sięgnąć do materiałowego paska, który okalał jej sukienkę w talii; do pokrowca na różdżkę, który dotąd ukrywała częściowo pod grubym materiałem narzuconego na ramiona płaszcza. - Miej różdżkę pod ręką - zasugerowała. Nie zgasiła świecy niesionej w lewej ręce; instynktownie czuła, że nie powinna. Nie od razu dostrzegła pod warstwą mgły robactwo wypełzające z podziemi. Poczuła je dopiero, gdy zaczęły pieklić się pod ich nogami; jej buty były wykonanej z grubej skóry. Nie czuła obrzydzenia, ale zaczęła z niepokojem oglądać się do tyłu i przed nich, szukając już nie tylko Marii, ale wszystkich Rycerzy, wszystkich potężnych czarodziejów, o których wiedziała, że biorą udział w pochodzie.
Świece gasły jedne po drugich, gdy ludzie nimi wymachiwali, gdy rozkojarzone nietoperze wytrącały im je z ręki. Elvira więc też poddała się, zdmuchnęła płomień własnej i odrzuciła ją w bok, wprost w las. Zajmowała jej dłoń, a w tym momencie instynkt podpowiadał jej, że będzie potrzebować obydwu.
Wkrótce instynkt zastąpiła pewność. Szepty kłębiące się w jej głowie mogły być pierwotne uznane za pomruk lasu - gdyby nie to, że już jakiś czas temu w Waltham zapadła cisza przerywana tylko desperackimi krzykami. Z czasem zaczęły się zlewać, nie była w stanie rozpoznać ich źródła, ani barwy, ani nawet tego, czy należą do kobiety czy mężczyzny. Przycisnęła wolną rękę do ucha, a potem do skroni, na najkrótszą z chwil zamykając powieki. A potem... potem głos stał się wyraźny, choć nadal tak obrzydliwie obcy.
Chcemy cię. Zjemy cię.
- Kurwa mać - wymamrotała pod nosem, ale Cornel pewnie mógł ją usłyszeć. Nieistotne. Ona nie słyszała jego. Minęło już tyle czasu odkąd w jej głowie mnożyły się szepty. Czuła na karku krople chłodnego potu, ale z determinacją zacisnęła drżące palce na różdżce, by wziąć się w garść. Nie da się znowu opętać. Nie.
Echo przeszłości czasem dochodzi do głosu, próbuje przejąć kontrolę. Kto to powiedział? Mulciber?
Ziemia zadrżała pod ich stopami, zachwiała się, ale zamiast szukać nadgarstka Corneliusa, uniosła dłoń i ścisnęła zielony odłamek wiecznie noszony na szyi, wyciągnęła go na wierzch spod kołnierza sukienki. Mogła odzyskać kontrolę. Musiała ją odzyskać. Była przekonana, że Mulciber coś o tym mówił.
Jeśli Cornelius próbował coś do niej mówić, zupełnie nie słyszała go ponad natarczywymi szeptami we własnej czaszce. Przygryzła własną wargę do krwi w tym samym momencie, w którym ziemia pod nimi zaczęła się zapadać. Nie uskoczyła w porę, zdążyła zapaść się po pas, zanim lewą ręką uczepiła się mocno ściółki, jakichś korzeni, czegokolwiek. Po jej dłoniach pełzały owady, czuła jak wślizgują jej się pod rękawy, ale nawet się nie wzdrygnęła; bywały dni, gdy kroiła trupy gołymi rękami, bo nie miała innego wyjścia, czego niby miałaby się brzydzić. Widziała gorsze rzeczy. I w prosektorium i w jaskiniach pod Londynem.
Czy to jaskinie próbują ściągnąć ich z powrotem? Machnęła jedną stopą, nie czując pod nogami stałego gruntu. Rozpadlina równie dobrze mogła sięgać aż do Ołtarza, momentalnie przypominając jej ciemność, w którą wskoczyła niegdyś na moment przed tym jak straciła rękę. Czerwona od krwi warga zadrżała jej po raz pierwszy, ale pozwoliła sobie tylko na wściekłe warknięcie. Nigdzie nie spadnę. Nie ja.
A inni?
Jak daleko sięgało pęknięcie? Gdzie była Maria?
- Maria! - krzyknęła w końcu, częściowo nieświadomie, bo jej głowa nadal pulsowała od kakofonii głosów. Nie brzmiała jak ktoś proszący o pomoc; raczej jak matka, która zgubiła dziecko w tłumie. Wczepiła dłonie jeszcze mocniej w wyściółkę, prawdopodobnie rozgniatając przy tym parę czerwi. W jednej ręce wciąż miała różdżkę. - Sallow, Mobilicorpus. Już. Musimy ogarnąć ten cyrk - wycedziła przez zęby. Miała problem z uniesieniem różdżki, ale wczepiła się desperacko jedną ręką w ziemię, wpiła stopy w ścianę rozpadliny i po wzięciu krótkiego, uspokajającego wdechu wykonała krótki gest ręką wiodącą, licząc na to, że bliska odległość ułatwi jej rzucenie zaklęcia na Corneliusa. - Mobilicorpus! Wyskakuj stąd i wyciągnij mnie.
1. Wywalam świecę, zajmuje mi ręce
2. Mobilicorpus na Cornela, chcę mu pomóc wyjść z rozpadliny tak, żeby sięgnął kolanami do ziemi. ST 12 (stata 28 + Wyciszenie + 5 do rzutu za splamienie)
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Odwrócił wzrok, gdy syn przedstawi się pełnym imieniem, Marcelius, dumnym i tak splecionym z historią ich przodków. Wolałby, żeby je zdrabniał, ale na razie wystarczy fałszywe nazwisko tego pajaca z cyrku - i tak zresztą nie mógł przekazać mu swej woli, nie mieli nawet jak porozmawiać. To, że Elvira złapała Marię za ramię nie przykuło jego uwagi, większa brutalność też by go nie zaniepokoiła. Ojciec go bił, matka nim szarpała, samemu używał pasa na Marceliusie, w wychowaniu dzieci lub egzekwowaniu posłuszeństwa krewnych było to przecież normalne. I tylko Solas, łagodny Solas, nigdy nie podniósł na młodszego brata ręki.
-Córkę? Mogłabyś być jej siostrą. - zdziwił się, łagodnie komplementując Elvirę. Zauważył jej pewną skłonność do flirtu, ale nie niepokoiła go - znajomość z uzdrowicielką, wspomagającą propagandowe badania, była przecież na tyle cenna, by pozwolić sobie na sympatię. -Poznała już jakiś bohaterów, czy jestem pierwszym? - zażartował.
-Twoja kuzynka też wygląda jakby ledwo skończyła szkołę. Wysil wyobraźnię, może rówieśnik mógłby się jej spodobać. - dobry humor go nie opuścił, choć zniżyli już głos do szeptu. Z satysfakcją widział, że Elvira kupiła jego drobne i wiarygodne kłamstwo, Maria nie ułatwiała sobie zresztą zachowania dyskrecji: w przeciwieństwie do Marceliusa, który zachował pokerową twarz, młódka prawie się rozpłakała, a unikanie towarzystwa kuzynki - z którą powinna chyba iść w parze - wyglądało po prostu niegrzecznie, szczególnie w miejscu publicznym. Łatwo przypisać emocje kobiecej histerii, bo wydawały się nieproporcjonalne do żałoby za zmarłymi, a choć możliwe, że Maria nawet nie znała Marceliusa, to jej zachowanie rzucało cień także na chłopaka - przynajmniej w oczach przewrażliwionego na punkcie niewidzialności bękarta Corneliusa. Teraz cyrkowiec zapadł w pamięć Elvirze, zapadłby nawet bez rozmowy z Sallowem - a widząc starania syna, by usunąć się z drogi, Cornelius był zirytowany na tą młodziutką blondynkę. -Ja zawsze byłem powściągliwy, ale nastolatkowie uganiają się za pierwszą dziewczyną, która zwróci na nich uwagę i obdarzy uśmiechem. A dziewczętom łatwo pomylić sympatię z wielkimi uniesieniami serca. - parsknął, zatajając prawdę o tym, że samemu również uganiał się za pierwszą blondynką, która okazała mu zainteresowanie. -Jak zamierzasz jej pilnować? - zagaił, na pozór po to, by podtrzymać rozmowę.
Rozmowa umarła naturalnie, gdy ciemność zaczęła się zagęszczać, a dobiegających z przodu pisków było coraz więcej. Umilkł, zaniepokojony o żonę, ale zanim zdążył nasłuchać jej krzyków - ziemia zaczęła drżeć.
Sięgnął po różdżkę, zaalarmowany przez Multon i za przykładem Elviry odrzucił różdżkę. Gdy ziemia zadrżała, usiłował przyśpieszyć kroku - kontrolnie zerkając na Elvirę - ale nagle zatrzęsła się i stracił grunt pod nogami. Krzyknął, łokciami podpierając się o ściółkę. Zaalarmowało go, że nie czuje ziemi, w serce wślizgnął się strach - najpierw nie o żonę, nie o nienarodzone dziecko, a o siebie, zawsze o siebie. Dopiero po chwili odczuł też lęk o Valerie, równie okropny jak wtedy w lesie w Shropshire, gdy zniknęła mu z oczu. Zaczął żałować, że nie zaprosił tu Dirka, który był dziś potrzebny gdzie indziej.
I wtedy jego spojrzenie skrzyżowało się z oczami syna.
-Marc... - zaczął z nagłą determinacją, w zielonych tęczówkach lśnił strach, oczy Marcelius miał po matce - ale blondyn odwrócił się na pięcie, co więcej, Corneliusowi mignęły przed oczyma jasne włosy Marii, która zdawała się nawet nie oglądać na swoją kuzynkę. W innej sytuacji uznałby to za panikę, ale dziwna dynamika obydwu kobiet zapadła mu w pamięć.
Obłaziło go robactwo, został sam, bał się upadku - ale obok rozbrzmiał pewny głos Multon.
Idąc za jej przykładem, mocno zaparł się jedną ręką w ziemię, wbił się też stopami w rozpadlinę - a gdy sięgnęło go zaklęcie Elviry, kolanami zaparł się o ściółkę i na czworakach wyczołgał z rozpadliny, usiłując znaleźć stabilniejszy grunt. Jeśli zaklęcie uniemożliwiało mu pełną swobodę ruchów, usiłował ustawić się tak, by opaść na ściółkę i stabilny grunt, wierząc, że gest Elviry pchnie go w odpowiednim kierunku.Wciąż pozostawał blisko Multon, pamiętając o tym, że byli zdani na siebie. Mocniej zacisnął palce na trzymanej w dłoni różdżce i wykonał precyzyjny gest:
-Mobilicorpus. - szepnął. Było ciemno, zbyt ciemno, ale pamiętał gdzie znajdowała się Elvira i słyszał jej głos. Wyciągnął rękę, gotów jej pomóc.
1. wywalam świecę
2. zapieram się i próbuję wyjść, dzięki Mobilicorpus - albo (jeśli zaklęcie ogranicza mi jakoś nogi) - układam tułów tak, by opaść na stabilniejszą ziemię
3. Mobilicorpus na Elvirę
-Córkę? Mogłabyś być jej siostrą. - zdziwił się, łagodnie komplementując Elvirę. Zauważył jej pewną skłonność do flirtu, ale nie niepokoiła go - znajomość z uzdrowicielką, wspomagającą propagandowe badania, była przecież na tyle cenna, by pozwolić sobie na sympatię. -Poznała już jakiś bohaterów, czy jestem pierwszym? - zażartował.
-Twoja kuzynka też wygląda jakby ledwo skończyła szkołę. Wysil wyobraźnię, może rówieśnik mógłby się jej spodobać. - dobry humor go nie opuścił, choć zniżyli już głos do szeptu. Z satysfakcją widział, że Elvira kupiła jego drobne i wiarygodne kłamstwo, Maria nie ułatwiała sobie zresztą zachowania dyskrecji: w przeciwieństwie do Marceliusa, który zachował pokerową twarz, młódka prawie się rozpłakała, a unikanie towarzystwa kuzynki - z którą powinna chyba iść w parze - wyglądało po prostu niegrzecznie, szczególnie w miejscu publicznym. Łatwo przypisać emocje kobiecej histerii, bo wydawały się nieproporcjonalne do żałoby za zmarłymi, a choć możliwe, że Maria nawet nie znała Marceliusa, to jej zachowanie rzucało cień także na chłopaka - przynajmniej w oczach przewrażliwionego na punkcie niewidzialności bękarta Corneliusa. Teraz cyrkowiec zapadł w pamięć Elvirze, zapadłby nawet bez rozmowy z Sallowem - a widząc starania syna, by usunąć się z drogi, Cornelius był zirytowany na tą młodziutką blondynkę. -Ja zawsze byłem powściągliwy, ale nastolatkowie uganiają się za pierwszą dziewczyną, która zwróci na nich uwagę i obdarzy uśmiechem. A dziewczętom łatwo pomylić sympatię z wielkimi uniesieniami serca. - parsknął, zatajając prawdę o tym, że samemu również uganiał się za pierwszą blondynką, która okazała mu zainteresowanie. -Jak zamierzasz jej pilnować? - zagaił, na pozór po to, by podtrzymać rozmowę.
Rozmowa umarła naturalnie, gdy ciemność zaczęła się zagęszczać, a dobiegających z przodu pisków było coraz więcej. Umilkł, zaniepokojony o żonę, ale zanim zdążył nasłuchać jej krzyków - ziemia zaczęła drżeć.
Sięgnął po różdżkę, zaalarmowany przez Multon i za przykładem Elviry odrzucił różdżkę. Gdy ziemia zadrżała, usiłował przyśpieszyć kroku - kontrolnie zerkając na Elvirę - ale nagle zatrzęsła się i stracił grunt pod nogami. Krzyknął, łokciami podpierając się o ściółkę. Zaalarmowało go, że nie czuje ziemi, w serce wślizgnął się strach - najpierw nie o żonę, nie o nienarodzone dziecko, a o siebie, zawsze o siebie. Dopiero po chwili odczuł też lęk o Valerie, równie okropny jak wtedy w lesie w Shropshire, gdy zniknęła mu z oczu. Zaczął żałować, że nie zaprosił tu Dirka, który był dziś potrzebny gdzie indziej.
I wtedy jego spojrzenie skrzyżowało się z oczami syna.
-Marc... - zaczął z nagłą determinacją, w zielonych tęczówkach lśnił strach, oczy Marcelius miał po matce - ale blondyn odwrócił się na pięcie, co więcej, Corneliusowi mignęły przed oczyma jasne włosy Marii, która zdawała się nawet nie oglądać na swoją kuzynkę. W innej sytuacji uznałby to za panikę, ale dziwna dynamika obydwu kobiet zapadła mu w pamięć.
Obłaziło go robactwo, został sam, bał się upadku - ale obok rozbrzmiał pewny głos Multon.
Idąc za jej przykładem, mocno zaparł się jedną ręką w ziemię, wbił się też stopami w rozpadlinę - a gdy sięgnęło go zaklęcie Elviry, kolanami zaparł się o ściółkę i na czworakach wyczołgał z rozpadliny, usiłując znaleźć stabilniejszy grunt. Jeśli zaklęcie uniemożliwiało mu pełną swobodę ruchów, usiłował ustawić się tak, by opaść na ściółkę i stabilny grunt, wierząc, że gest Elviry pchnie go w odpowiednim kierunku.Wciąż pozostawał blisko Multon, pamiętając o tym, że byli zdani na siebie. Mocniej zacisnął palce na trzymanej w dłoni różdżce i wykonał precyzyjny gest:
-Mobilicorpus. - szepnął. Było ciemno, zbyt ciemno, ale pamiętał gdzie znajdowała się Elvira i słyszał jej głos. Wyciągnął rękę, gotów jej pomóc.
1. wywalam świecę
2. zapieram się i próbuję wyjść, dzięki Mobilicorpus - albo (jeśli zaklęcie ogranicza mi jakoś nogi) - układam tułów tak, by opaść na stabilniejszą ziemię
3. Mobilicorpus na Elvirę
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Uniósł spojrzenie na twarz siostry, gdy obejrzała się na niego, oszczędnie kiwając głową, odważniejsze gesty mogłyby zostać dostrzeżone przez postronnych, podkreślić jej niepewność, nie chciał tego. Elegancka odpowiedź była właściwa powadze chwili, a wspomnienie ojca sprawiło, że i jego myśli na krótką chwilę uciekły ku zmarłemu. Odpowiedzi Deirdre właściwie już nie słyszał, skupiony na tym, co działo się wokół nich. Krzyki kobiet przybierały na sile.
Pokręcił głową, niemo przecząc pytaniu Deirdre, nie widział nigdy takiej magii, cokolwiek działo się wokół nich, było niezwykłe. Jeśli dokonało się za sprawą czarnoksiężnika, to wybitnego, bo przywołanie takiej ilości tylu stworzeń wymagałoby od niego ogromnej mocy.
- Co innego przyciągnęło tu te plagi - stwierdził, nie potrafiąc jednak dodać nic więcej, zachowanie nietoperzy w oczywisty sposób przeczyło ich instynktom. Takiej ilości robactwa nie powinno tutaj być. Szturchnął stopą ciało nietoperza, które po zderzeniu padło martwe - nachylił się nad nim ze świecą, przyglądając z uwagą - nie spostrzegł śladów spaczenia ich czarną magią, wydawały się prawdziwe, całe, realne. Przeszedł go zimny dreszcz, jeszcze nim spostrzegł wijące się robaki i nim poczuł jednego z nich wpełzającego do jego spodni - tupnął nogą, chcąc go wytrzepać, ale to przecież nic nie da, jeśli dalej będą chodzić po tym paskudztwie. Skąd się to tutaj wzięło? Skąd tyle tutaj tego było? Pochód poruszał się powoli do przodu, jakby nic nie mogło go powstrzymać, choć jego kolejne elementy rozpadały się z minięciem każdego kolejnego portalu. Wyczuł robaka przez spodnie na własnej nodze, odnalazł go dłonią i zgniótł, jeszcze raz otrzepując podeszwę - ale to nie było żadne rozwiązanie. Deirdre odganiała owady od twarzy Vivienne, ścisnął zewnętrzne ramię siostry mocno, odgradzając ją od lasu własnym chwytem.
A wtedy - wtedy zostali zalani białym blaskiem. Czym był? Skąd pochodził? W pierwszej chwili - odruchowo - spojrzał w stronę lasu, szybkim gestem dobywając różdżki, gotów na przybycie rebeliantów. Ale las był cichy, zbyt cichy i wkrótce zaczął się kruszeć. Wiatr ustał, drzewa drżały, ziemia się poruszała, co się tutaj działo? Dostrzegał zapadlisko, powiększające się, korony drzew znikały. Poczuł to, dziwny ścisk, ciśnienie, coś próbowało go zmiażdżyć, zaciśnięta na rękojeści różdżki dłoń uniosła ją w obronnym geście, lecz nie wiedział, przed czym się bronić. Straszliwy ból głowy wyrwał go z teraźniejszości na kilka chwil, szarpnął jego ciałem, nie pozwalając skupić jasnych myśli, dłoń sięgnęła skroni pochylona głowa szukała ulgi. Lecz gdy to przedziwne uczucie zniknęło, wreszcie mógł wziąć niosący ulgę oddech. Nie rozumiał, co się z nim działo, czuł wilgoć w oczach, czuł ją na twarzy, lecz nauczono go nie zajmować się podobnymi dystraktorami - po chwili dopiero dostrzegł twarz Deirdre i krwawe smugi znaczące jej twarz i wtedy sięgnął opuszkami własnej, by spojrzeć na zdobiącą jego twarz krew odbitą na dłoni. Uczucie chłodu zniknęło, zastąpił je ogień. Ogień potęgi i siły, zuchwały żywioł magii. Nadał jej imię, kształtował ją, czy to ona znów była dzisiaj przy nim? Kiwnął głową na słowa Deirdre, dostrzegał jej spojrzenie, lecz na nie nie zareagował. Nie był już dawnym sobą, od wspólnego roztrzaskiwania wróbli minęła długa droga. Zyskaną moc traktował z szacunkiem. Przeniósł spojrzenie na Vivienne, gdy Deirdre kazała jej nie uciekać, bez słów ją w tym wspierając.
- Lumos maxima! - zawołał, przywołując światło ponad ich głowy, na ścieżkę przed nimi, czy to mogło odgonić stworzenia? Wątpliwe - oświetli jednak drogę w ciemności. - Traher! - zaryzykował, na ślepo, nie będąc w stanie wyczuć, czy te ilości robactwa, które się pojawiły, mogły być naturalne, czy musiały zostać przywiedzione magią; instynkt, nie wiedza, podpowiadał mu to drogie. - NIE ZATRZYMYWAĆ SIĘ! - krzyknął na przód pochodu, wychodząc nieznacznie w bok, poza procesję, by mógł zostać lepiej zauważony - kroki stawiał jednak ostrożnie, dostrzegając, że las nie niósł bezpieczeństwa. Wyciągnął w górę dłoń ze świecą, chcąc być lepiej widocznym. Gdy wyszedł z pochodu mógł też lepiej przyjrzeć się jego tyłom i skutkom osuwającego się zapadliska. - ZACHOWAC SPOKÓJ! NAPRZÓD! - Jego glos był ostry, zdecydowany, stanowczy. Zapadlisko pojawiło się na tyłach pochodu, jedyną szansą na ocalenie tych ludzi wydawało mu się wyprowadzenie ich dalej. Przy zapadlisku dostrzegał Manannana, byli też Elvira i Cornelius - zostawił to w ich rękach. Szukał wzrokiem starszej siostry, powinna oddalić się od razu. Powinna się tu zjawić i zabrać Vivienne. - SPOKÓJ I NAPRZÓD! ŻWAWIEJ! - powtórzył krzykiem, tonem rozkazu, cokolwiek gnieździło się w tej ziemi, nie było czymś, nad czym nie mogli zapanować - to próbowała powiedzieć mu Morrigan, czyż nie? - Dokąd wiedzie ta droga? - Chciał spytać któregokolwiek z młodzianów niosących świece, lecz czy któryś z nich był wciąż w pobliżu? Było zbyt późno - winien spytać wcześniej - lecz czasu nie starczało nawet na oddech.
Pokręcił głową, niemo przecząc pytaniu Deirdre, nie widział nigdy takiej magii, cokolwiek działo się wokół nich, było niezwykłe. Jeśli dokonało się za sprawą czarnoksiężnika, to wybitnego, bo przywołanie takiej ilości tylu stworzeń wymagałoby od niego ogromnej mocy.
- Co innego przyciągnęło tu te plagi - stwierdził, nie potrafiąc jednak dodać nic więcej, zachowanie nietoperzy w oczywisty sposób przeczyło ich instynktom. Takiej ilości robactwa nie powinno tutaj być. Szturchnął stopą ciało nietoperza, które po zderzeniu padło martwe - nachylił się nad nim ze świecą, przyglądając z uwagą - nie spostrzegł śladów spaczenia ich czarną magią, wydawały się prawdziwe, całe, realne. Przeszedł go zimny dreszcz, jeszcze nim spostrzegł wijące się robaki i nim poczuł jednego z nich wpełzającego do jego spodni - tupnął nogą, chcąc go wytrzepać, ale to przecież nic nie da, jeśli dalej będą chodzić po tym paskudztwie. Skąd się to tutaj wzięło? Skąd tyle tutaj tego było? Pochód poruszał się powoli do przodu, jakby nic nie mogło go powstrzymać, choć jego kolejne elementy rozpadały się z minięciem każdego kolejnego portalu. Wyczuł robaka przez spodnie na własnej nodze, odnalazł go dłonią i zgniótł, jeszcze raz otrzepując podeszwę - ale to nie było żadne rozwiązanie. Deirdre odganiała owady od twarzy Vivienne, ścisnął zewnętrzne ramię siostry mocno, odgradzając ją od lasu własnym chwytem.
A wtedy - wtedy zostali zalani białym blaskiem. Czym był? Skąd pochodził? W pierwszej chwili - odruchowo - spojrzał w stronę lasu, szybkim gestem dobywając różdżki, gotów na przybycie rebeliantów. Ale las był cichy, zbyt cichy i wkrótce zaczął się kruszeć. Wiatr ustał, drzewa drżały, ziemia się poruszała, co się tutaj działo? Dostrzegał zapadlisko, powiększające się, korony drzew znikały. Poczuł to, dziwny ścisk, ciśnienie, coś próbowało go zmiażdżyć, zaciśnięta na rękojeści różdżki dłoń uniosła ją w obronnym geście, lecz nie wiedział, przed czym się bronić. Straszliwy ból głowy wyrwał go z teraźniejszości na kilka chwil, szarpnął jego ciałem, nie pozwalając skupić jasnych myśli, dłoń sięgnęła skroni pochylona głowa szukała ulgi. Lecz gdy to przedziwne uczucie zniknęło, wreszcie mógł wziąć niosący ulgę oddech. Nie rozumiał, co się z nim działo, czuł wilgoć w oczach, czuł ją na twarzy, lecz nauczono go nie zajmować się podobnymi dystraktorami - po chwili dopiero dostrzegł twarz Deirdre i krwawe smugi znaczące jej twarz i wtedy sięgnął opuszkami własnej, by spojrzeć na zdobiącą jego twarz krew odbitą na dłoni. Uczucie chłodu zniknęło, zastąpił je ogień. Ogień potęgi i siły, zuchwały żywioł magii. Nadał jej imię, kształtował ją, czy to ona znów była dzisiaj przy nim? Kiwnął głową na słowa Deirdre, dostrzegał jej spojrzenie, lecz na nie nie zareagował. Nie był już dawnym sobą, od wspólnego roztrzaskiwania wróbli minęła długa droga. Zyskaną moc traktował z szacunkiem. Przeniósł spojrzenie na Vivienne, gdy Deirdre kazała jej nie uciekać, bez słów ją w tym wspierając.
- Lumos maxima! - zawołał, przywołując światło ponad ich głowy, na ścieżkę przed nimi, czy to mogło odgonić stworzenia? Wątpliwe - oświetli jednak drogę w ciemności. - Traher! - zaryzykował, na ślepo, nie będąc w stanie wyczuć, czy te ilości robactwa, które się pojawiły, mogły być naturalne, czy musiały zostać przywiedzione magią; instynkt, nie wiedza, podpowiadał mu to drogie. - NIE ZATRZYMYWAĆ SIĘ! - krzyknął na przód pochodu, wychodząc nieznacznie w bok, poza procesję, by mógł zostać lepiej zauważony - kroki stawiał jednak ostrożnie, dostrzegając, że las nie niósł bezpieczeństwa. Wyciągnął w górę dłoń ze świecą, chcąc być lepiej widocznym. Gdy wyszedł z pochodu mógł też lepiej przyjrzeć się jego tyłom i skutkom osuwającego się zapadliska. - ZACHOWAC SPOKÓJ! NAPRZÓD! - Jego glos był ostry, zdecydowany, stanowczy. Zapadlisko pojawiło się na tyłach pochodu, jedyną szansą na ocalenie tych ludzi wydawało mu się wyprowadzenie ich dalej. Przy zapadlisku dostrzegał Manannana, byli też Elvira i Cornelius - zostawił to w ich rękach. Szukał wzrokiem starszej siostry, powinna oddalić się od razu. Powinna się tu zjawić i zabrać Vivienne. - SPOKÓJ I NAPRZÓD! ŻWAWIEJ! - powtórzył krzykiem, tonem rozkazu, cokolwiek gnieździło się w tej ziemi, nie było czymś, nad czym nie mogli zapanować - to próbowała powiedzieć mu Morrigan, czyż nie? - Dokąd wiedzie ta droga? - Chciał spytać któregokolwiek z młodzianów niosących świece, lecz czy któryś z nich był wciąż w pobliżu? Było zbyt późno - winien spytać wcześniej - lecz czasu nie starczało nawet na oddech.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 15, 57
'k100' : 15, 57
A ty? Ty nawet nie wiedziałeś czemu byłeś w tym pochodzie. W jednej chwili chciałeś nie mieć już nic wspólnego z tym miejscem, kiedy w następnej zdałeś sobie sprawę, że jest to dla ciebie naprawdę interesujące przedsięwzięcie. W końcu chodziło o czuwanie nad zmarłymi, twoja domena zwijała swoje zwoje wokół twojego mózgu potęgując owe zainteresowanie. Chciałeś więcej, chciałeś dowiedzieć się czy istnieje szansa na to, że poznasz trochę więcej cennej wiedzy na temat świata pozagrobowego. Czułeś w powietrzu mirrę oraz swoją świecę. Szeptuchy kręciły się wokół ciebie, ale nie zwracałeś większej uwagi, skupiając się raczej na śpiewie czy ludziach kroczących obok. Nie musiałeś zmieniać odzienia, bo twoje szaty najczęściej miały ten ponury odcień, który sprawiał, że idealnie pasowały do sytuacji w jakiej wszyscy się znaleźli. A mimo to nie domyślileś się, że później może się coś zdarzyć... I w tym momencie właśnie cię to drażniło, bo faktycznie... coś się w końcu wydarzyło. Wcześniej byłeś tylko elementem pochodu, a teraz stawałeś się częścia jakiegoś cholernego spektaklu dziwnych anomalii magicznych. I co gorsza... Spostrzegłeś, że znalazłeś się przy Manannanie i jego żonie Melisande. Wszystkie znaki na niebie może i zwiastowały koniec świata, ale raczej oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nie chcieliśmy ginąć przy kimś, kto jeszcze ostatnio kpił z ciebie, a drugie zostało przez niego nieumyślnie obrażone, skoro nie odpowiedziało na ostatni list w zapytaniu o zdrowie. No cóż... Los naprawdę lubił platać figle.
— Milady, milord... Nie jest to za najlepsza okoliczność wspólnego spotkania, ale mam nadzieję, że sobie jakoś poradzimy. — Twój spokój był dziwny, nienaturalny. Może dlatego, że jeszcze nic nowego cię nie złapało. Chciałeś jednak wszystkim w jakiś sposób pomóc, dlatego najpierw rzuciłeś machnięciem różdżki pierwsze zaklęcie użyłeś było... — Magicus Extremos — Najpierw wszyscy znajdujący się wokół ciebie mieli dostać więcej odwagi i możliwości działania wbrew temu jaka była sytucja. I nawet jeśli się nie uda, zamierzałeś poczynić kolejne kroki. Różdżką machnąłeś pod siebie, wypowiadając kolejne zaklęcie. — Veritas claro... — Teraz to ty miałeś mieć szansę na dostrzeżenia czegoś więcej co zdradzałoby jakiekolwiek zmiany i wskazało wam wszystkim co też... mogło się dziać wokół was. Zamierzałeś użyć więc swojego wzroku, aby coś wychwycić.
1. Magicus Extremos (+20 OPCM)
2. Veritas claro (+20 OPCM)
3. Spostrzegawczość (II) aby się dowiedzieć więcej czegoś.
— Milady, milord... Nie jest to za najlepsza okoliczność wspólnego spotkania, ale mam nadzieję, że sobie jakoś poradzimy. — Twój spokój był dziwny, nienaturalny. Może dlatego, że jeszcze nic nowego cię nie złapało. Chciałeś jednak wszystkim w jakiś sposób pomóc, dlatego najpierw rzuciłeś machnięciem różdżki pierwsze zaklęcie użyłeś było... — Magicus Extremos — Najpierw wszyscy znajdujący się wokół ciebie mieli dostać więcej odwagi i możliwości działania wbrew temu jaka była sytucja. I nawet jeśli się nie uda, zamierzałeś poczynić kolejne kroki. Różdżką machnąłeś pod siebie, wypowiadając kolejne zaklęcie. — Veritas claro... — Teraz to ty miałeś mieć szansę na dostrzeżenia czegoś więcej co zdradzałoby jakiekolwiek zmiany i wskazało wam wszystkim co też... mogło się dziać wokół was. Zamierzałeś użyć więc swojego wzroku, aby coś wychwycić.
1. Magicus Extremos (+20 OPCM)
2. Veritas claro (+20 OPCM)
3. Spostrzegawczość (II) aby się dowiedzieć więcej czegoś.
Vergil Zabini
Zawód : Spirytysta, własciciel sklepu spirystycznego
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Vergil Zabini' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86, 58, 83
'k100' : 86, 58, 83
Serce ścisnęło jej się boleśnie na widok przestraszonej Imogen. Umysł racjonalizujący sobie wszystko wydarzenia dookoła, przyzwyczajony do funkcjonowania w ciągłej niepewności, pobudził się, pozwolił dojść obawom do głosu. Skoro strach nie należał jedynie do niego, takowy mógł się okazać uzasadniony.
Gudrun wzięła powolny wdech, spróbowała ponownie złapać kontakt wzrokowy z młodą lady. Stanąć na wysokości zadania opoki. Odwdzięczyć się za te wszystkie razy, gdy to Imogen udzielała jej wsparcia.
Ale plaga zawsze stawała temu na przeszkodzie. Zamarła. Mogła ćwiczyć samokontrolę latami, ale w zdarzeniach tak nagłych ciało zawsze brało górę nad wolą. Oczy zacisnęły się, nim pierwszy owad wleciał w jej twarz. Tabun much, ciem i innego robactwa oblepił ją, niczym najsmaczniejszy kąsek padliny. A ona stała w bezruchu, wyprostowana niczym struna. Słyszała brzęczenie owadów, czuła miliony kładących się na niej odnóży, ruch poruszającej się wokół i myszkującej we włosach masy, delikatny swąd spalonego białka, świecę w dłoniach. Ale… obłąkane zwierzęta (nietoperze, stworzenia na obraz których formował się przecież jej patronus), ludzkie piski, zduszone krzyki Imogen, raz to ciemniejący i jaśniejący pod powiekami świat, drżąca w posadach ziemia, to wszystko (i to jeszcze w trakcie oficjalnej uroczystość w Londynie, mieście spokoju, czystości i ładu). Jak to mogło być realne? Rzeczywistość musiała posiadać jakiś limit absurdu. Tym odróżniała się przecież od koszmarów. Przez głowę Gudrun przemknęła myśl, by unieść płomień świecy do twarzy. Spopielić obsiadające oczy owady, sparzyć siebie, w ten sposób upewnić się, bez konieczności oglądania świata, co do jego realności.
Półwili krzyk na szczęście wyrwał ją z tych rozmyślań, znajomy uścisk dłoni przywołał na ziemię, odwzajemniła go, może trochę zbyt mocno. Dała się prowadzić na oślep, bez skrupułów rozpychając się i depcząc przypadkowych czarodziejów. Serce zaczęło wreszcie mocniej bić, świadomość otrząsnęła się, skupiła na tym co ważne. Wszystko jedno czy następujące po sobie wydarzenia były następstwem sennej mary czy złośliwości losu, priorytet powinien być identyczny - bezpieczeństwo Imogen.
Rozwarła w końcu powieki. Natychmiast uniosła wzrok, niechcąc przyglądać się nietoperzym truchłom i trzęsącemu się gruntowi. Ustawiła się stabilnie, by śladem starych pni Waltham nie paść na ziemię. Chaos, widziała jedynie czysty chaos. Na dźwięk zrozpaczonego krzyku młodej Travers, poczuła jak znajoma już igiełka bólu przeszywa jej pierś. W dzień pamięci o poległych Imogen nie mogła stracić kolejnej osoby, lecz Gudrun nie zamierzała też tracić pierwszej.
— I znajdziemy — zabrzmiała ostrzej niż zamierzała, ale nie miała czasu się tym przejmować. Ciągle ściskając dłoń przyjaciółki, przekazała jej swoją kremową, nie kopcącą świecę, po czym sprawnym ruchem wyciągnęła różdżkę. Spokojnie wzięła głębszy wdech. Trzęsienie ziemi nie ustawało. Las tonął w ciemności. Kolejne świece gasły w ludzkim popłochu. Pieprzona kometa, której światło, choć raz mogłoby się na coś przydać, zniknęła. Gudrun spojrzała znad ramienia Manannana. Zobaczywszy jak igła jego kompasu kręci się niespokojnie, podjęła decyzję.
— Znajdziemy. Przeszukam las Oculusem. — Odwróciła wzrok. Nie chciała tego mówić. — W bezpiecznym miejscu. — Obiecuję, obiecuję, obiecuję, tylko nie teraz. Wyklnij mnie jeśli przez moją zwłokę on zginie, ale błagam pozwól mi zrobić wszystko, żebyś miała jeszcze możliwość kochania i nienawidzenia kogokolwiek. Błagam! Potok słów cisnął jej się na usta, nie była jednak w stanie ułożyć ani jednego odpowiedniego zdania, dać znać choćby błahym ruchem, spojrzeniem, że współczuje, że na swój sposób też się boi, smuci, wścieka. Zawsze potrzebowała do tego czasu. Którego nie mieli.
— Festivo — wsadziła w zaklęcie całą swoją chłodną determinacje. Pustym, badawczym wzrokiem przeskanowała całe otoczenie. Nie obchodziło ją kto z pochodu para się czarnoksięstwo bądź nosi przy sobie nietypowe dodatki. Szukała większego skupiska czarnej magii tego, który był w stanie wstrząsnąć całym lasem. Za pomocą zaklęcia chciała zlokalizować potencjalne źródło tego szaleństwa i oszacować na jak dużym obszarze się rozpościera, tak by być pewną, w którą stronę i jak długo będą zmuszeni biec, by dostać się do bezpiecznego miejsca.
1. biegnę gdzie Imogen mnie pociągnie
2. Rzucam na Festivo (OPCM, ST=60), próbuję się zorientować gdzie NIE biec i jak bardzo jesteśmy w... zgubieni o tutaj, bo zapomniałam
Gudrun wzięła powolny wdech, spróbowała ponownie złapać kontakt wzrokowy z młodą lady. Stanąć na wysokości zadania opoki. Odwdzięczyć się za te wszystkie razy, gdy to Imogen udzielała jej wsparcia.
Ale plaga zawsze stawała temu na przeszkodzie. Zamarła. Mogła ćwiczyć samokontrolę latami, ale w zdarzeniach tak nagłych ciało zawsze brało górę nad wolą. Oczy zacisnęły się, nim pierwszy owad wleciał w jej twarz. Tabun much, ciem i innego robactwa oblepił ją, niczym najsmaczniejszy kąsek padliny. A ona stała w bezruchu, wyprostowana niczym struna. Słyszała brzęczenie owadów, czuła miliony kładących się na niej odnóży, ruch poruszającej się wokół i myszkującej we włosach masy, delikatny swąd spalonego białka, świecę w dłoniach. Ale… obłąkane zwierzęta (nietoperze, stworzenia na obraz których formował się przecież jej patronus), ludzkie piski, zduszone krzyki Imogen, raz to ciemniejący i jaśniejący pod powiekami świat, drżąca w posadach ziemia, to wszystko (i to jeszcze w trakcie oficjalnej uroczystość w Londynie, mieście spokoju, czystości i ładu). Jak to mogło być realne? Rzeczywistość musiała posiadać jakiś limit absurdu. Tym odróżniała się przecież od koszmarów. Przez głowę Gudrun przemknęła myśl, by unieść płomień świecy do twarzy. Spopielić obsiadające oczy owady, sparzyć siebie, w ten sposób upewnić się, bez konieczności oglądania świata, co do jego realności.
Półwili krzyk na szczęście wyrwał ją z tych rozmyślań, znajomy uścisk dłoni przywołał na ziemię, odwzajemniła go, może trochę zbyt mocno. Dała się prowadzić na oślep, bez skrupułów rozpychając się i depcząc przypadkowych czarodziejów. Serce zaczęło wreszcie mocniej bić, świadomość otrząsnęła się, skupiła na tym co ważne. Wszystko jedno czy następujące po sobie wydarzenia były następstwem sennej mary czy złośliwości losu, priorytet powinien być identyczny - bezpieczeństwo Imogen.
Rozwarła w końcu powieki. Natychmiast uniosła wzrok, niechcąc przyglądać się nietoperzym truchłom i trzęsącemu się gruntowi. Ustawiła się stabilnie, by śladem starych pni Waltham nie paść na ziemię. Chaos, widziała jedynie czysty chaos. Na dźwięk zrozpaczonego krzyku młodej Travers, poczuła jak znajoma już igiełka bólu przeszywa jej pierś. W dzień pamięci o poległych Imogen nie mogła stracić kolejnej osoby, lecz Gudrun nie zamierzała też tracić pierwszej.
— I znajdziemy — zabrzmiała ostrzej niż zamierzała, ale nie miała czasu się tym przejmować. Ciągle ściskając dłoń przyjaciółki, przekazała jej swoją kremową, nie kopcącą świecę, po czym sprawnym ruchem wyciągnęła różdżkę. Spokojnie wzięła głębszy wdech. Trzęsienie ziemi nie ustawało. Las tonął w ciemności. Kolejne świece gasły w ludzkim popłochu. Pieprzona kometa, której światło, choć raz mogłoby się na coś przydać, zniknęła. Gudrun spojrzała znad ramienia Manannana. Zobaczywszy jak igła jego kompasu kręci się niespokojnie, podjęła decyzję.
— Znajdziemy. Przeszukam las Oculusem. — Odwróciła wzrok. Nie chciała tego mówić. — W bezpiecznym miejscu. — Obiecuję, obiecuję, obiecuję, tylko nie teraz. Wyklnij mnie jeśli przez moją zwłokę on zginie, ale błagam pozwól mi zrobić wszystko, żebyś miała jeszcze możliwość kochania i nienawidzenia kogokolwiek. Błagam! Potok słów cisnął jej się na usta, nie była jednak w stanie ułożyć ani jednego odpowiedniego zdania, dać znać choćby błahym ruchem, spojrzeniem, że współczuje, że na swój sposób też się boi, smuci, wścieka. Zawsze potrzebowała do tego czasu. Którego nie mieli.
— Festivo — wsadziła w zaklęcie całą swoją chłodną determinacje. Pustym, badawczym wzrokiem przeskanowała całe otoczenie. Nie obchodziło ją kto z pochodu para się czarnoksięstwo bądź nosi przy sobie nietypowe dodatki. Szukała większego skupiska czarnej magii tego, który był w stanie wstrząsnąć całym lasem. Za pomocą zaklęcia chciała zlokalizować potencjalne źródło tego szaleństwa i oszacować na jak dużym obszarze się rozpościera, tak by być pewną, w którą stronę i jak długo będą zmuszeni biec, by dostać się do bezpiecznego miejsca.
1. biegnę gdzie Imogen mnie pociągnie
2. Rzucam na Festivo (OPCM, ST=60), próbuję się zorientować gdzie NIE biec i jak bardzo jesteśmy w... zgubieni o tutaj, bo zapomniałam
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź