Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
Lepka krew oblepiała jej usta, oblizała je instynktownie, bez obrzydzenia, a jej oczy spotkały się z błękitnym spojrzeniem blondynki, Marie, ta nieznośna dziewczyna z rezerwatu, ciągnięta gdzieś przez blondyna, wyglądał znajomo, nie potrafiła go jednak skojarzyć, bez obcisłego trykotu nie wpisywał się w żadne ramy potencjalnego kontaktu. Nie zaniepokoiło go jego zachowanie, mógł ciągnąć tę niegrzeczną dziewczynę gdzie chciał, wokół kończył się świat - i to jemu Deirdre musiała poświęcić całą uwagę. Ziemia drżała nieustająco, krzyki narastały, robactwo rozpełzało się we wszystkie strony, lecz to pełna szeptów rozpadlina kryła największe zagrożenie. Pochłaniała coraz większe płaty trawy i krzewów, łapczywie pożerając także największe drzewa; trzystuletnie dęby z rozpaczliwym trzaskiem ginęły w mrocznych trzewiach - jakie szanse z taką siłą mieli czarodzieje, do tego zdezorientowani i przerażeni?
Lecz ktoś przejął kontrolę, wzmocniony głos Tristana przedzierał się przez watę szoku, coraz więcej twarzy zwracały się w jego stronę, coraz więcej sylwetek podążało za jego rozkazami. Musiała mu w tym pomóc, wręczyła Vivienne swoją świecę, lśniła znacznie mocniej, liczyła więc, że oświetli jej drogę. - Idź za Tristanem - poleciła jej, a później wystąpiła z luźniejszej już tkanki pochodu, by stać się bardziej widoczną. Rzuciła ostatnie spojrzenie Rosierowi i kiwnęła mu krótko, porozumiewawczo głową, zanim ruszyła szybko w przeciwną stronę. - Ruszajcie, do przodu. Za lordem Rosierem. Bez baniki - zawołała, jedna z gałęzi drzew, pochylających się nad elfią ścieżką smagnęła ją boleśnie w policzek, nie przejęła się jednak, podążając w kierunku przeciwnym do Rosiera, chcąc zabezpieczyć bok i tyły pochodu. Rozpadlina ciągle szeptała, przywoływała ją, ale głośniejsze krzyki spanikowanych czarodziejów pozwalały zapanować nad chęcią spojrzenia w otchłań. Musiała skupić się na zapewnieniu bezpieczeństwa, zbyt dużo w lasach Waltham znajdowało się czystej i szlachetnej krwi.
- Sonorus. Periculum - wychrypiała obydwie inkantacje, po czym uniosła wysoko różdżkę, mając nadzieję, że snopy światła przyciągną uwagę tłumu i zwrócą na nią uwagę. - Naprzód. Nie wybiegajcie do lasu, utrzymujcie szyk - wołała, idąc wzdłuż tłumu, czerwonymi iskrami buchającymi z różdżki wskazując kierunek. Jeśli miała taką możliwość, próbowała nim kierować, zawracając tych, którzy chcieli się wycofywać lub tych, którzy na ślepo wbiegali pomiędzy drzewa. Nie wiedziała, co może kryć się w sercu lasu, najbezpieczniejszą opcją wydawało się podążanie za Rosierem, oddaleniem cywilów od pękającej ziemi jak najszybciej. Ciągle widziała sylwetkę Tristana, zaskakująco wyraźnie; obróciła się przez ramię akurat w momencie, w którym dziesiątki spadających gwiazd zamieniły niebo w jaskrawe płótno. Widok zapierał dech w piersiach, nigdy wcześniej nie widziała czegoś równie pięknego i strasznego - i nie mówiła tylko o niebie, za Śmierciożercą coś się pojawiło, coś imponującego, potężnego, zrodzonego z mroku i zła. Nie zdążyła się przerazić ani spróbować ostrzec szlachcica, bestia zatrzymała się, nie robiąc mu krzywdy; odrażająca i ogromna, stała tuż za najbliższym sługą Czarnego Pana bez ruchu, utkane z cienia potwierdzenie Jego wielkości. - Bez paniki. Pomóżcie osobom, które się przewróciły. Naprzód - wznowiła pokrzykiwania, chcąc poprowadzić głosem oraz czerwonymi iskrami przerażony tłum; niemal namacalnie czuła jego lęk, ziemia drżała coraz gwałtowniej, z trudem utrzymywała się na nogach, ale dalej wskazywała różdżką i swym głosem drogę tym, którzy zostali z tyłu pochodu, choć z jednej strony próbując utrzymać go w ryzach i nie pozwolić uciekać czarodziejom w panice prosto w głębinę lasu. Już nie tak ciemną, tysiące spadających gwiazd emanowało takim blaskiem, że musiała zmrużyć oczy, by cokolwiek widzieć. Nic nie było w stanie odgrodzić ją od żaru, jaki nagle spłynął na nich z nieba, razem z cieniem i ogniem, jaki ciągnął za sobą meteor. Sprowadzający na las szatańską pożogę, to nie ogień był jednak najgorszy, a to, co stało się później. W ciągu ułamków sekund, splatających się w niemożliwy do rozsupłania węzeł bodźców.
Potworny podmuch, blask, lepki pył wypełniający usta, w końcu trudny do zniesienia huk; świat rozpadający się dookoła na kawałki: miała wrażenie, że potężna dłoń popycha ją na ziemię i próbuje ją w nią wgnieść. Próbowała rękami zamortyzować upadek, ale priorytetem pozostawało utrzymanie w nich różdżki; uderzenie w ziemię odebrało jej na moment oddech, ale w końcu zaczerpnęła powietrza, mocno, rozpaczliwie; w usta wpadło jednak równie wiele pyłu, piachu i kurzu. Odkaszlnęła, próbując wstać i zorientować się w sytuacji dookoła, gęste chmury pyłu utrudniały dojrzenie czegokolwiek, ale próbowała dostrzec, kto znajduje się najbliżej niej. I w jakim stanie znajduję się ona sama: w uszach ciągle jej brzęczało, powietrze paliło przełyk, ale ciągle czuła się silna. Napędzana adrenaliną, szeptami i aurą tego armageddonu; pięknego końca świata, przerażającego i fascynującego jednocześnie.
akcje (?)
1. przemieszczam się bezkości
2. sonorus
3 periculum
Lecz ktoś przejął kontrolę, wzmocniony głos Tristana przedzierał się przez watę szoku, coraz więcej twarzy zwracały się w jego stronę, coraz więcej sylwetek podążało za jego rozkazami. Musiała mu w tym pomóc, wręczyła Vivienne swoją świecę, lśniła znacznie mocniej, liczyła więc, że oświetli jej drogę. - Idź za Tristanem - poleciła jej, a później wystąpiła z luźniejszej już tkanki pochodu, by stać się bardziej widoczną. Rzuciła ostatnie spojrzenie Rosierowi i kiwnęła mu krótko, porozumiewawczo głową, zanim ruszyła szybko w przeciwną stronę. - Ruszajcie, do przodu. Za lordem Rosierem. Bez baniki - zawołała, jedna z gałęzi drzew, pochylających się nad elfią ścieżką smagnęła ją boleśnie w policzek, nie przejęła się jednak, podążając w kierunku przeciwnym do Rosiera, chcąc zabezpieczyć bok i tyły pochodu. Rozpadlina ciągle szeptała, przywoływała ją, ale głośniejsze krzyki spanikowanych czarodziejów pozwalały zapanować nad chęcią spojrzenia w otchłań. Musiała skupić się na zapewnieniu bezpieczeństwa, zbyt dużo w lasach Waltham znajdowało się czystej i szlachetnej krwi.
- Sonorus. Periculum - wychrypiała obydwie inkantacje, po czym uniosła wysoko różdżkę, mając nadzieję, że snopy światła przyciągną uwagę tłumu i zwrócą na nią uwagę. - Naprzód. Nie wybiegajcie do lasu, utrzymujcie szyk - wołała, idąc wzdłuż tłumu, czerwonymi iskrami buchającymi z różdżki wskazując kierunek. Jeśli miała taką możliwość, próbowała nim kierować, zawracając tych, którzy chcieli się wycofywać lub tych, którzy na ślepo wbiegali pomiędzy drzewa. Nie wiedziała, co może kryć się w sercu lasu, najbezpieczniejszą opcją wydawało się podążanie za Rosierem, oddaleniem cywilów od pękającej ziemi jak najszybciej. Ciągle widziała sylwetkę Tristana, zaskakująco wyraźnie; obróciła się przez ramię akurat w momencie, w którym dziesiątki spadających gwiazd zamieniły niebo w jaskrawe płótno. Widok zapierał dech w piersiach, nigdy wcześniej nie widziała czegoś równie pięknego i strasznego - i nie mówiła tylko o niebie, za Śmierciożercą coś się pojawiło, coś imponującego, potężnego, zrodzonego z mroku i zła. Nie zdążyła się przerazić ani spróbować ostrzec szlachcica, bestia zatrzymała się, nie robiąc mu krzywdy; odrażająca i ogromna, stała tuż za najbliższym sługą Czarnego Pana bez ruchu, utkane z cienia potwierdzenie Jego wielkości. - Bez paniki. Pomóżcie osobom, które się przewróciły. Naprzód - wznowiła pokrzykiwania, chcąc poprowadzić głosem oraz czerwonymi iskrami przerażony tłum; niemal namacalnie czuła jego lęk, ziemia drżała coraz gwałtowniej, z trudem utrzymywała się na nogach, ale dalej wskazywała różdżką i swym głosem drogę tym, którzy zostali z tyłu pochodu, choć z jednej strony próbując utrzymać go w ryzach i nie pozwolić uciekać czarodziejom w panice prosto w głębinę lasu. Już nie tak ciemną, tysiące spadających gwiazd emanowało takim blaskiem, że musiała zmrużyć oczy, by cokolwiek widzieć. Nic nie było w stanie odgrodzić ją od żaru, jaki nagle spłynął na nich z nieba, razem z cieniem i ogniem, jaki ciągnął za sobą meteor. Sprowadzający na las szatańską pożogę, to nie ogień był jednak najgorszy, a to, co stało się później. W ciągu ułamków sekund, splatających się w niemożliwy do rozsupłania węzeł bodźców.
Potworny podmuch, blask, lepki pył wypełniający usta, w końcu trudny do zniesienia huk; świat rozpadający się dookoła na kawałki: miała wrażenie, że potężna dłoń popycha ją na ziemię i próbuje ją w nią wgnieść. Próbowała rękami zamortyzować upadek, ale priorytetem pozostawało utrzymanie w nich różdżki; uderzenie w ziemię odebrało jej na moment oddech, ale w końcu zaczerpnęła powietrza, mocno, rozpaczliwie; w usta wpadło jednak równie wiele pyłu, piachu i kurzu. Odkaszlnęła, próbując wstać i zorientować się w sytuacji dookoła, gęste chmury pyłu utrudniały dojrzenie czegokolwiek, ale próbowała dostrzec, kto znajduje się najbliżej niej. I w jakim stanie znajduję się ona sama: w uszach ciągle jej brzęczało, powietrze paliło przełyk, ale ciągle czuła się silna. Napędzana adrenaliną, szeptami i aurą tego armageddonu; pięknego końca świata, przerażającego i fascynującego jednocześnie.
akcje (?)
1. przemieszczam się bezkości
2. sonorus
3 periculum
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k100' : 81
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k100' : 81
Ciemność została przegoniona przez światło, podłoże się ruszało od ilości robactwa, które nagle stało się żywym dywanem lasu. Krzyki mieszały się z tupotem nóg, z płaczem i przeraźliwymi dźwiekami pękającej ziemi.
Uciekaj! Krzyczał umysł, serce pompowało krew w szaleńczym tempie, do oczu cisnęły się łzy. Nigdzie nie widziała członków swojej rodziny. Jedynie ludzi, pędzących na oślep przed siebie, nawołujących bliskich.
Ciemność, która zalała świat.
Słowa Cassandry wróciły do niej jak bumerang, niczym opowieść jaką sobie przypominać w najważniejszym momencie. Czy właśnie o tym mówiła? Jeżeli tak, było za późno, aby coś z tym zrobić.
Zobaczyła jak czarodzieje wokół niej uciekają w las, cofają się tam skąd wyruszyli, w absolutną ciemność.
Wtedy dostrzegła Rigela, który rozglądał się dookoła, a u jego boku była Wendelina, słaniająca się, co do tego nie miała wątpliwości. Pochwyciła fałdy sukni w jedną dłoń, aby ułatwić sobie chodzenie, a w drugiej ściskała różdżkę. Starając się nie zwracać uwagi na całe robactwo, martwe nietoperze przedzierała się przez las do przyjaciela.
-Rigel! - Zawołała podbiegając do czarodzieja. -Musimy uciekać. Pomogę wam. - Skupienie się na zadaniu ułatwiało niedopuszczenia paniki do głosu. Co nie znaczyło, że się nie bała.
Strach wypełnił całe jej ciało. Resztkami sił nie wybuchnęła płaczem. Ziemia trzęsła się, groziła zawaleniem pod nimi w każdej chwili. Mogli w sekundzie być pochłonięci przez czeluści, z których nie ma powrotu.
Wtedy też dostrzegła Tristana i Deirdre. Zakrwawieni, dumni i potężni wyszli z szeregu, z uniesionymi różdżkami zaczęli panować nad tłumem. Przewodzić. Poczuła ulgę, jakąś iskrę szansy i nadziei na przetrwanie tego koszmaru. Ucieszyła się, że nie zostali sami. Pozostawieni na pastwę losu, kiedy wszystko dookoła ulegało zniszczeniu. -Słyszycie? - Wskazała Śmierciożerców. -Chodźmy.
Dostrzegła cień, kiedy znów spojrzała na lorda Rosiera. Taka sama istota jaką widziała w Beamish, ale o wiele większa. Przeraziła się, odwróciła wzrok. Ujęła Wendelinę pod ramię chcąc, aby znalazła też w niej oparcie. -Musimy biec.
Kiedy to powiedziała znów co się zmieniło.
Niebo dosłownie zaczęło płonąć. Czy tak wygląda koniec świata?
Ziemia znów zadrżała, chciała utrzymać się na nogach, ale zaraz upadła na kolana nie mogą wytrzymać siły uderzenia.
Nie chcę umierać!
Włosy pod wpływem powietrza rozsypały się ciemną kaskadą wokół jej twarzy i plecy. Zgarnęła je z twarzy ponownie chcąc stanąć na nogach. Huk był nie do zniesienia, przez chwilę nic nie słyszała, straciła możliwość rejestracji jakiegokolwiek dźwięku.
Zaniosła się kaszlem, głośnym, sprawiającym ogromny ból.
-Rigel, Wendelina. - Wychrypiała starając się ich odnaleźć w tumanie kurzu. Wyciągnęła dłoń, aby namierzyć przez dotyk przyjaciela. -Uciekajmy!
Krzyknęła, musieli wstać i iść we wskazanym kierunku inaczej zostaną zadeptani.
|Podbiegam do Rigela i Wendeliny, chcę razem z nimi uciec
Uciekaj! Krzyczał umysł, serce pompowało krew w szaleńczym tempie, do oczu cisnęły się łzy. Nigdzie nie widziała członków swojej rodziny. Jedynie ludzi, pędzących na oślep przed siebie, nawołujących bliskich.
Ciemność, która zalała świat.
Słowa Cassandry wróciły do niej jak bumerang, niczym opowieść jaką sobie przypominać w najważniejszym momencie. Czy właśnie o tym mówiła? Jeżeli tak, było za późno, aby coś z tym zrobić.
Zobaczyła jak czarodzieje wokół niej uciekają w las, cofają się tam skąd wyruszyli, w absolutną ciemność.
Wtedy dostrzegła Rigela, który rozglądał się dookoła, a u jego boku była Wendelina, słaniająca się, co do tego nie miała wątpliwości. Pochwyciła fałdy sukni w jedną dłoń, aby ułatwić sobie chodzenie, a w drugiej ściskała różdżkę. Starając się nie zwracać uwagi na całe robactwo, martwe nietoperze przedzierała się przez las do przyjaciela.
-Rigel! - Zawołała podbiegając do czarodzieja. -Musimy uciekać. Pomogę wam. - Skupienie się na zadaniu ułatwiało niedopuszczenia paniki do głosu. Co nie znaczyło, że się nie bała.
Strach wypełnił całe jej ciało. Resztkami sił nie wybuchnęła płaczem. Ziemia trzęsła się, groziła zawaleniem pod nimi w każdej chwili. Mogli w sekundzie być pochłonięci przez czeluści, z których nie ma powrotu.
Wtedy też dostrzegła Tristana i Deirdre. Zakrwawieni, dumni i potężni wyszli z szeregu, z uniesionymi różdżkami zaczęli panować nad tłumem. Przewodzić. Poczuła ulgę, jakąś iskrę szansy i nadziei na przetrwanie tego koszmaru. Ucieszyła się, że nie zostali sami. Pozostawieni na pastwę losu, kiedy wszystko dookoła ulegało zniszczeniu. -Słyszycie? - Wskazała Śmierciożerców. -Chodźmy.
Dostrzegła cień, kiedy znów spojrzała na lorda Rosiera. Taka sama istota jaką widziała w Beamish, ale o wiele większa. Przeraziła się, odwróciła wzrok. Ujęła Wendelinę pod ramię chcąc, aby znalazła też w niej oparcie. -Musimy biec.
Kiedy to powiedziała znów co się zmieniło.
Niebo dosłownie zaczęło płonąć. Czy tak wygląda koniec świata?
Ziemia znów zadrżała, chciała utrzymać się na nogach, ale zaraz upadła na kolana nie mogą wytrzymać siły uderzenia.
Nie chcę umierać!
Włosy pod wpływem powietrza rozsypały się ciemną kaskadą wokół jej twarzy i plecy. Zgarnęła je z twarzy ponownie chcąc stanąć na nogach. Huk był nie do zniesienia, przez chwilę nic nie słyszała, straciła możliwość rejestracji jakiegokolwiek dźwięku.
Zaniosła się kaszlem, głośnym, sprawiającym ogromny ból.
-Rigel, Wendelina. - Wychrypiała starając się ich odnaleźć w tumanie kurzu. Wyciągnęła dłoń, aby namierzyć przez dotyk przyjaciela. -Uciekajmy!
Krzyknęła, musieli wstać i iść we wskazanym kierunku inaczej zostaną zadeptani.
|Podbiegam do Rigela i Wendeliny, chcę razem z nimi uciec
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Słyszał inkantację padająca z ust Multon, ale zaklęcie go nie wspomogło - być może wywołało jedynie efekt placebo, bo świadomość, że nie jest sam pomogła mu zaprzeć się mocniej rękami i czołgać, zażarcie walczyć o przyczepność i życie wśród brudu, trucheł nietoperzy i obrzydliwego robactwa. Nienawidził w młodości natury, a teraz jej najohydniejsze elementy go obłaziły, czuł je pod koszulą, pragnął się wzdrygnąć, ale musiał przeć do przodu. W końcu stanął na własne nogi nad dołem, a adrenalina pomogła mu zapomnieć o robalach - czy były tylko iluzją, czy po prostu miał na głowie coś ważniejszego? Widział bladą twarz i jasne włosy Elviry, chciał jej pomóc, mógł jej pomóc. Musiała to widzieć, jego z wyciągnięta różdżką, nad nią, zdeterminowanego. Czy to będzie ostatnim, co zobaczy? Inkantacja tańczyła już na jego wargach gdy obok zjawiła się Beksa, przerywając mu zaklęcie w połowie sylaby.
-Nie, czek- - zaczął, ale w tym momencie poczuł dotyk skrzatki na swoim przedramieniu i znalazł się w zupełnie innym miejscu. Jakiś skrawek jego duszy, resztki wstydu i sumienia, pozostały wraz z Elvirą, a pod powiekami miał wciąż obraz jej w dole, całkowicie samej.
-Multon tam zginie, przez ciebie! - krzyknął od razu na Beksę, ale urwał, widząc obok Valerie i Hersilię, skulone na ziemi, wymagające pomocy.
-Valerie, jesteś... - wydyszał, ale urwał, cała? było marnotrawieniem słów. -Zabierz nas stąd! - warknął do Beksy, unosząc głowę aby zlokalizować miejsce, w którym stał przed chwilą. Nie widział Elviry, ale w tamtym kierunku musiał znajdować się dół, w który wpadła. Czy już za późno...? Miał ostatnie sekundy zanim skrzat ich stąd zabierze, musiał chociaż spróbować zareagować.
-Periculum! - spróbował wystrzelić czerwone sygnały w tamtą stronę, celując w górę i na ukos, aby snop iskier pomknął diagonalnie w kierunku dołu, w którym ostatnio widział Multon. Może ktoś miał jeszcze szansę jej pomóc? Ludzie ich potrącali, żona i córka nie były w bezpiecznym miejscu, obniżył więc dłoń, ustawił się przed Valerie i Hersilią i warknął:
-Protego! - aby spróbować osłonić je i siebie od ataków fizycznych, przynajmniej z tej strony.
I wtedy niebo zaczęło płonąć. Zadarł głowę do góry, z wrażenia otworzył usta, ale prędko je zamknął, czując jak pył i gorąc opadają mu na twarz. Czy las też płonął...? Nie miał zamiaru się o tym przekonywać. Shropshire i dom były daleko, miał jakiś cień nadziei, że tam będzie bezpiecznie.
-BEKSA, ZABIERZ NAS STĄD! - powtórzył, dopadając do Valerie i Hersilii, usiłując objąć je ramieniem.
1. spostrzegawczość - rzut udany
2. Periculum
3. Protego
zakładam, że stoję tuż przy Valerie i Hersilii, bo Beksa miała taki rozkaz
-Nie, czek- - zaczął, ale w tym momencie poczuł dotyk skrzatki na swoim przedramieniu i znalazł się w zupełnie innym miejscu. Jakiś skrawek jego duszy, resztki wstydu i sumienia, pozostały wraz z Elvirą, a pod powiekami miał wciąż obraz jej w dole, całkowicie samej.
-Multon tam zginie, przez ciebie! - krzyknął od razu na Beksę, ale urwał, widząc obok Valerie i Hersilię, skulone na ziemi, wymagające pomocy.
-Valerie, jesteś... - wydyszał, ale urwał, cała? było marnotrawieniem słów. -Zabierz nas stąd! - warknął do Beksy, unosząc głowę aby zlokalizować miejsce, w którym stał przed chwilą. Nie widział Elviry, ale w tamtym kierunku musiał znajdować się dół, w który wpadła. Czy już za późno...? Miał ostatnie sekundy zanim skrzat ich stąd zabierze, musiał chociaż spróbować zareagować.
-Periculum! - spróbował wystrzelić czerwone sygnały w tamtą stronę, celując w górę i na ukos, aby snop iskier pomknął diagonalnie w kierunku dołu, w którym ostatnio widział Multon. Może ktoś miał jeszcze szansę jej pomóc? Ludzie ich potrącali, żona i córka nie były w bezpiecznym miejscu, obniżył więc dłoń, ustawił się przed Valerie i Hersilią i warknął:
-Protego! - aby spróbować osłonić je i siebie od ataków fizycznych, przynajmniej z tej strony.
I wtedy niebo zaczęło płonąć. Zadarł głowę do góry, z wrażenia otworzył usta, ale prędko je zamknął, czując jak pył i gorąc opadają mu na twarz. Czy las też płonął...? Nie miał zamiaru się o tym przekonywać. Shropshire i dom były daleko, miał jakiś cień nadziei, że tam będzie bezpiecznie.
-BEKSA, ZABIERZ NAS STĄD! - powtórzył, dopadając do Valerie i Hersilii, usiłując objąć je ramieniem.
1. spostrzegawczość - rzut udany
2. Periculum
3. Protego
zakładam, że stoję tuż przy Valerie i Hersilii, bo Beksa miała taki rozkaz
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 70
#1 'k100' : 97
--------------------------------
#2 'k100' : 70
W ostatniej milisekundzie drgnęła jej ręka. Różdżka zboczyła ze ściśle wytyczonego toru. Strzęp całunu śmierciotuli, na granicy uaktywienia się, zmaterializowania intencji swojej właścicielki, pozostał uśpiony. Gudrun zacisnęła mocniej szczęki. Kolejne drzewo runęło z hukiem, ziemia zatrzęsła w posadach, jakiś dziecięcy płacz wybił się ponad spanikowane krzyki. Nie była nawet w stanie dosłyszeć szumiącej w uszach krwi, przebodźcowana nie rejestrowała, jak szybko bije jej serce. Zatęskniła za szkolnymi pojedynkami, jasno sprecyzowanym przeciwnikiem, dziecięcą igraszką, w której udział brali jedynie ona, wróg, i ich magia, a nie to.
Nie zwróciła dużej uwagi na nowego przybysza, nie zdawał się niebezpieczny, żona Mannana w jakimś stopniu mu ufała. Bezpieczeństwa młodych lady, nawet przy końcu świata, nie powierzało się przecież byle komu. Rzucał zaklęcia wprzeciwieństwie do niej poprawnie. Może zbyt poprawnie, skoro zdołał przywołać tą bestię.
Czarna zwierzęca sylwetka wychynęła z zapadliska. Gładko wylądowała, w swoim żywiole. Gudrun uśmiechnęła się krzywo. Szukałaś źródeł czarnej magii? Prosze bardzo, masz zamiast tego jej czystą emanację. Wbiła wzrok w czerwone ślepia. Wilcze futro w świetle kolejnych lumos maxima, ostro odcinało się od leżących u jego łap nietoperzych trucheł (braku trucheł? zresztą, nie miało to najmniejszego znaczenia).
— Biegnijcie — cicho zawtórowała Traversowi. Uniosła wyżej różdżkę. Przez chwilę, zdawało jej się, że wśród zdesperowanych krzyków usłyszała imię Imogen. Sama nie wiedziała czy zwraca się do niej i Sophosa, czy do rodziny Travers, czy do wszystkich dookoła. Wiedziała jedynie, że nie kieruje tych słów do siebie. Jeszcze. Puściła przyjaciółkę. Jeśli tylko poczuła, iż ta próbuje ją przytrzymać, zdecydowanym ruchem wyślizgnęła dłoń z rękawiczki, pozostawiając ją w rękach Imogen. Ostatnie czego chcieli to pupilka niedoszłego ochroniarza półwili na karku.
— Luminis virtute! — wykrzyczała pełną piersią, rozstawiła nogi jeszcze szerzej. Wilk nie rzucał się na nią, stała z boku, miała więc ułatwione celowanie. Umysł skupiony. Ręce spięte, ale nie sztywne. Ruchy płynne. Nie mogła sobie pozwolić na kolejną fuszerkę. Z ryzyka przypadkowego oślepienia Vergila niewiele sobie robiła. Liczyło się jedynie unieszkodliwienie (w najlepszym wypadku unicestwienie) cienia na jakiś czas. Zrobiła krok w tył, gotowa wiać, ale obawiająca się jeszcze odwrócenia plecami od tego przeklętego pomiotu.
Świat rozświetlił się na nowo, ale nie podniosła głowy ani o milimetr. Tłum zamarł. Znowu. Fala gorąca zalała jej plecy (po raz pierwszy). Koniec świata! - poniosły się przerażone krzyki. Ludzie zaczęli się tratować ze zdwojoną siłą. Ktoś ją potrącił. Odzyskała równowagę. Wzniosła pusty wzrok znad cienistego wilka, ponad linię drzew. Nieboskłon płonął. Zamrugała. Przecież to Asgard miał zostać strawiony przez ogień - absurdalna, czerpiąca z mitów przodków myśl przemknęła jej przez głowę, była jedynym sposobem na wyrażenie borginowskiego, dziwnie lekkiego (nie miała chyba sił na większe, a może nie chciała się nim rozpraszać?) zdumienia.
Pot skroplił jej czoło. Zadrżała. Myślała, że ze strachu. Zniesmaczona sobą zmarszczyła brwi, ale świat szybko wybił ją z błędu. Ziemia zatrzęsła się jeszcze mocniej. Całe szeregi starych konarów ugięły się, po czym zaczęły padać w kanonadzie trzasków. Za nimi zaś ludzie. Cały pochód ścięło z nóg. Gudrun upadła na bok. Z całych sił ścisnęła różdżkę. Zakryła uszy. Czuła całą sobą, jak przez wzniesiony pył i wilgotną glebę niesie się ogłuszający huk. Zwilgłe oczy zaczęły ją szczypać. Parne powietrze drażniło drogi oddechowe.
Cisza bezlitośnie dzwoniła w uszach.
Gudrun powstrzymała się przed wzięciem głębszego wdechu. Szybko podparła się poobijanym łokciem i zawiązała ubłoconą pelerynę tak by osłaniała jej usta i nos. Postarała się bezgłośnie wstać, ciągle uważnie mierząc otoczenie różdżką. Nie wierzyła, że to koniec.
1. Luminis virtute na wilka (ST=60)
2. Rzut na spostrzegawczość, próbuję mimo pyłu ogarnąć kto jest obok mnie i czy przypadkiem nie ma wśród nich wilczka
Nie zwróciła dużej uwagi na nowego przybysza, nie zdawał się niebezpieczny, żona Mannana w jakimś stopniu mu ufała. Bezpieczeństwa młodych lady, nawet przy końcu świata, nie powierzało się przecież byle komu. Rzucał zaklęcia w
Czarna zwierzęca sylwetka wychynęła z zapadliska. Gładko wylądowała, w swoim żywiole. Gudrun uśmiechnęła się krzywo. Szukałaś źródeł czarnej magii? Prosze bardzo, masz zamiast tego jej czystą emanację. Wbiła wzrok w czerwone ślepia. Wilcze futro w świetle kolejnych lumos maxima, ostro odcinało się od leżących u jego łap nietoperzych trucheł (braku trucheł? zresztą, nie miało to najmniejszego znaczenia).
— Biegnijcie — cicho zawtórowała Traversowi. Uniosła wyżej różdżkę. Przez chwilę, zdawało jej się, że wśród zdesperowanych krzyków usłyszała imię Imogen. Sama nie wiedziała czy zwraca się do niej i Sophosa, czy do rodziny Travers, czy do wszystkich dookoła. Wiedziała jedynie, że nie kieruje tych słów do siebie. Jeszcze. Puściła przyjaciółkę. Jeśli tylko poczuła, iż ta próbuje ją przytrzymać, zdecydowanym ruchem wyślizgnęła dłoń z rękawiczki, pozostawiając ją w rękach Imogen. Ostatnie czego chcieli to pupilka niedoszłego ochroniarza półwili na karku.
— Luminis virtute! — wykrzyczała pełną piersią, rozstawiła nogi jeszcze szerzej. Wilk nie rzucał się na nią, stała z boku, miała więc ułatwione celowanie. Umysł skupiony. Ręce spięte, ale nie sztywne. Ruchy płynne. Nie mogła sobie pozwolić na kolejną fuszerkę. Z ryzyka przypadkowego oślepienia Vergila niewiele sobie robiła. Liczyło się jedynie unieszkodliwienie (w najlepszym wypadku unicestwienie) cienia na jakiś czas. Zrobiła krok w tył, gotowa wiać, ale obawiająca się jeszcze odwrócenia plecami od tego przeklętego pomiotu.
Świat rozświetlił się na nowo, ale nie podniosła głowy ani o milimetr. Tłum zamarł. Znowu. Fala gorąca zalała jej plecy (po raz pierwszy). Koniec świata! - poniosły się przerażone krzyki. Ludzie zaczęli się tratować ze zdwojoną siłą. Ktoś ją potrącił. Odzyskała równowagę. Wzniosła pusty wzrok znad cienistego wilka, ponad linię drzew. Nieboskłon płonął. Zamrugała. Przecież to Asgard miał zostać strawiony przez ogień - absurdalna, czerpiąca z mitów przodków myśl przemknęła jej przez głowę, była jedynym sposobem na wyrażenie borginowskiego, dziwnie lekkiego (nie miała chyba sił na większe, a może nie chciała się nim rozpraszać?) zdumienia.
Pot skroplił jej czoło. Zadrżała. Myślała, że ze strachu. Zniesmaczona sobą zmarszczyła brwi, ale świat szybko wybił ją z błędu. Ziemia zatrzęsła się jeszcze mocniej. Całe szeregi starych konarów ugięły się, po czym zaczęły padać w kanonadzie trzasków. Za nimi zaś ludzie. Cały pochód ścięło z nóg. Gudrun upadła na bok. Z całych sił ścisnęła różdżkę. Zakryła uszy. Czuła całą sobą, jak przez wzniesiony pył i wilgotną glebę niesie się ogłuszający huk. Zwilgłe oczy zaczęły ją szczypać. Parne powietrze drażniło drogi oddechowe.
Cisza bezlitośnie dzwoniła w uszach.
Gudrun powstrzymała się przed wzięciem głębszego wdechu. Szybko podparła się poobijanym łokciem i zawiązała ubłoconą pelerynę tak by osłaniała jej usta i nos. Postarała się bezgłośnie wstać, ciągle uważnie mierząc otoczenie różdżką. Nie wierzyła, że to koniec.
1. Luminis virtute na wilka (ST=60)
2. Rzut na spostrzegawczość, próbuję mimo pyłu ogarnąć kto jest obok mnie i czy przypadkiem nie ma wśród nich wilczka
The member 'Gudrun Borgin' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k100' : 31
#1 'k100' : 95
--------------------------------
#2 'k100' : 31
Śmiech dźwięczący wewnątrz jego umysłu zmroził mu krew w żyłach, było w nim coś złowrogiego, mrocznego, złowieszczego; zawieszony na szyi kamień, ściśnięty w dłoni, nie przyniósł mu odpowiedzi, pojedyncze, brzmiące ostatecznością słowo oblepiło go za to ciasno niczym lepka mgła, której nie był w stanie z siebie strząsnąć. Końca, końca, końca, końca; zacisnął na sekundę powieki, czy czegoś podobnego nie wieszczyły mu syreny – zaledwie parę tygodni wcześniej? Zmarszczył brwi, znów nasłuchując, starając się bezskutecznie przedrzeć przez chaotyczną kakofonię szeptów, ale te znów zlały się ze sobą w bezładną, niezrozumiałą masę. Wiedział już, że zaszło tu coś niezrozumiałego, ale choć próbował, w żaden sposób nie potrafił wysnuć z tego sensu. I to chyba przerażało go najbardziej, zjawiska nadprzyrodzone, pozbawione logicznego wyjaśnienia, od zawsze były tym, co budziło w nim jednocześnie szacunek i lęk; tym razem nie mógł jednak poddać się ani jednemu ani drugiemu, nie, kiedy miał obok siebie Melisande i Imogen.
Rozproszony głosami, nie miał szans zareagować na zaklęcie rzucone przez żonę, a kiedy poczuł, jak jego źrenice się przeobrażają, było już za późno; zatrzymał się w pół kroku, nagle przytłoczony mnogością bodźców, wyrazistością detali – wyostrzających się i rozmazujących raz po raz, sprawiających, że zakręciło mu się w głowie. Przeklął siarczyście, tracąc na moment poczucie kierunku, a dwie jasne, rozbłyskujące w powietrzu kule wcale mu w tym nie pomogły. Zmrużył oczy, gdzieś na krawędzi pola widzenia zauważając wyłaniającego się z ciemności wilka. Jego palce zacisnęły się na różdżce odruchowo, odwrócił się ku bestii, gotów powtrzymać ją przed zaatakowaniem siostry – ale cień rzucił się na Zabiniego. – Idziemy dalej. Prędko – zadecydował, nie mieli czasu do stracenia, czuł, jak niebezpieczeństwo nadal kłębi się za ich plecami, obleczone siatką szepczących głosów. Nie miał zamiaru nadstawiać karku za Vergila, nie żywił do niego urazy na tyle wielkiej, by życzyć mu śmierci – ale prawda była taka, że tak długo, jak wilk zajmował się nim, nie miał zaatakować ich. Zresztą, wyglądało na to, że ktoś już stanął w jego obronie, spojrzał przelotnie na nieznajomą, jasnowłosą czarownicę, widząc, jak jej twarz rozjaśnia się nagle – oświetlona czymś więcej niż tylko blaskiem lumos maxima.
Prawie się zaśmiał, gdy dotarło do niego wreszcie, co miała na myśli syrena, mówiąc o pojawieniu się kolejnych komet.
– Melisande – odezwał się, zwracając się do żony ze stanowczością, choć bez dezaprobaty barwiącej głoski; chciała mu pomóc, nie mógł obwiniać jej o to, że brakowało jej doświadczenia w transmutacji i przewidywaniu jej skutków. Wyciągnął do niej rękę, chwytając ją za ramię, chcąc ją nakierować, żeby przesunęła się bliżej niego, przed niego – tak, by mógł stanowić barierę między nią a rozpierzchającymi się chaotycznie czarodziejami. Czuł, jak ktoś go potrąca, ale nie zwrócił na niego uwagi, dbając tylko o to, by nie pozwolić na rozdzielenie go z rodziną. – Imogen. Trzymajcie się blisko – zwrócił się do siostry, nie ruszył dalej, dopóki obie nie znalazły się obok. Serce biło mu jak szalone, starał się jednak zachowywać spokój na zewnątrz; nie mógł pozwolić sobie na słabość, nie teraz. Nie nawet, gdy niebo zapłonęło ogniem, a od tych płomieni zajęły się czubki drzew; przyspieszył odruchowo, pospieszając idące przed nim kobiety, ignorując rozlegający się dookoła płacz i krzyki, wszystko to jednak było za późno – bo zdążył zaledwie zarejestrować łamiące się jak papierowe maszty pnie, gdy potężna siła rzuciła nim o ziemię.
Wylądował na ściółce, przygniatany do niej przez gorące, ciężkie od pyłu powietrze, czując, jak dookoła niego wyje ziemia – hucząc sto razy głośniej niż przy najgorszym nawet sztormie. Wszystko dookoła niego drżało, miał wrażenie, że cały świat rozpadnie się na drobne kawałki; próba wzięcia oddechu zakończyła się salwą gwałtownego kaszlu, w uszach zaczęło mu dzwonić. Myślał już, że to koniec, że szepty miały rację – ale wtedy, zupełnie niespodziewanie, otoczyła go cisza.
I ta cisza, paradoksalnie, przeraziła go bardziej niż rozdzierający powietrze huk.
– Melisande? – odezwał się zachrypniętym głosem, dźwigając się z ziemi; chwiejnie, potrzebował paru sekund na odzyskanie równowagi, od zmienionej wizji wciąż kręciło mu się w głowie. Spróbował otrzeć mokrą ziemię z twarzy, dopiero wtedy orientując się, że nadal ściska w dłoni różdżkę. Jej światło zgasło, ale prawie nie miało to już znaczenia. Skierował ją na siebie, musiał przynajmniej spróbować odzyskać zdolność do normalnego widzenia. – Reparifarge – wypowiedział, bez względu jednak na rezultat, zwrócił się w stronę żony, żeby pomóc jej dźwignąć się na równe nogi, przyciągając ją do siebie na chwilę mocniej, upewniając się, że nic jej się nie stało. – Imogen. Jesteś cała? Musimy się pospieszyć – przypomniał, pomagając również wstać siostrze. Gdzieś niedaleko w niebo wystrzelił snop iskier, skierował się ku niemu. – Idziemy za Tristanem. Jesteście w stanie biec? – zapytał, choć nie przyjmował odpowiedzi przeczącej. Stanął przed nimi, plecami do rosnącej wyrwy, mając zamiar puścić je przodem – bo niebezpieczeństwo, przeczuwał to całym sobą, wciąż znajdowało się za nimi.
Rozproszony głosami, nie miał szans zareagować na zaklęcie rzucone przez żonę, a kiedy poczuł, jak jego źrenice się przeobrażają, było już za późno; zatrzymał się w pół kroku, nagle przytłoczony mnogością bodźców, wyrazistością detali – wyostrzających się i rozmazujących raz po raz, sprawiających, że zakręciło mu się w głowie. Przeklął siarczyście, tracąc na moment poczucie kierunku, a dwie jasne, rozbłyskujące w powietrzu kule wcale mu w tym nie pomogły. Zmrużył oczy, gdzieś na krawędzi pola widzenia zauważając wyłaniającego się z ciemności wilka. Jego palce zacisnęły się na różdżce odruchowo, odwrócił się ku bestii, gotów powtrzymać ją przed zaatakowaniem siostry – ale cień rzucił się na Zabiniego. – Idziemy dalej. Prędko – zadecydował, nie mieli czasu do stracenia, czuł, jak niebezpieczeństwo nadal kłębi się za ich plecami, obleczone siatką szepczących głosów. Nie miał zamiaru nadstawiać karku za Vergila, nie żywił do niego urazy na tyle wielkiej, by życzyć mu śmierci – ale prawda była taka, że tak długo, jak wilk zajmował się nim, nie miał zaatakować ich. Zresztą, wyglądało na to, że ktoś już stanął w jego obronie, spojrzał przelotnie na nieznajomą, jasnowłosą czarownicę, widząc, jak jej twarz rozjaśnia się nagle – oświetlona czymś więcej niż tylko blaskiem lumos maxima.
Prawie się zaśmiał, gdy dotarło do niego wreszcie, co miała na myśli syrena, mówiąc o pojawieniu się kolejnych komet.
– Melisande – odezwał się, zwracając się do żony ze stanowczością, choć bez dezaprobaty barwiącej głoski; chciała mu pomóc, nie mógł obwiniać jej o to, że brakowało jej doświadczenia w transmutacji i przewidywaniu jej skutków. Wyciągnął do niej rękę, chwytając ją za ramię, chcąc ją nakierować, żeby przesunęła się bliżej niego, przed niego – tak, by mógł stanowić barierę między nią a rozpierzchającymi się chaotycznie czarodziejami. Czuł, jak ktoś go potrąca, ale nie zwrócił na niego uwagi, dbając tylko o to, by nie pozwolić na rozdzielenie go z rodziną. – Imogen. Trzymajcie się blisko – zwrócił się do siostry, nie ruszył dalej, dopóki obie nie znalazły się obok. Serce biło mu jak szalone, starał się jednak zachowywać spokój na zewnątrz; nie mógł pozwolić sobie na słabość, nie teraz. Nie nawet, gdy niebo zapłonęło ogniem, a od tych płomieni zajęły się czubki drzew; przyspieszył odruchowo, pospieszając idące przed nim kobiety, ignorując rozlegający się dookoła płacz i krzyki, wszystko to jednak było za późno – bo zdążył zaledwie zarejestrować łamiące się jak papierowe maszty pnie, gdy potężna siła rzuciła nim o ziemię.
Wylądował na ściółce, przygniatany do niej przez gorące, ciężkie od pyłu powietrze, czując, jak dookoła niego wyje ziemia – hucząc sto razy głośniej niż przy najgorszym nawet sztormie. Wszystko dookoła niego drżało, miał wrażenie, że cały świat rozpadnie się na drobne kawałki; próba wzięcia oddechu zakończyła się salwą gwałtownego kaszlu, w uszach zaczęło mu dzwonić. Myślał już, że to koniec, że szepty miały rację – ale wtedy, zupełnie niespodziewanie, otoczyła go cisza.
I ta cisza, paradoksalnie, przeraziła go bardziej niż rozdzierający powietrze huk.
– Melisande? – odezwał się zachrypniętym głosem, dźwigając się z ziemi; chwiejnie, potrzebował paru sekund na odzyskanie równowagi, od zmienionej wizji wciąż kręciło mu się w głowie. Spróbował otrzeć mokrą ziemię z twarzy, dopiero wtedy orientując się, że nadal ściska w dłoni różdżkę. Jej światło zgasło, ale prawie nie miało to już znaczenia. Skierował ją na siebie, musiał przynajmniej spróbować odzyskać zdolność do normalnego widzenia. – Reparifarge – wypowiedział, bez względu jednak na rezultat, zwrócił się w stronę żony, żeby pomóc jej dźwignąć się na równe nogi, przyciągając ją do siebie na chwilę mocniej, upewniając się, że nic jej się nie stało. – Imogen. Jesteś cała? Musimy się pospieszyć – przypomniał, pomagając również wstać siostrze. Gdzieś niedaleko w niebo wystrzelił snop iskier, skierował się ku niemu. – Idziemy za Tristanem. Jesteście w stanie biec? – zapytał, choć nie przyjmował odpowiedzi przeczącej. Stanął przed nimi, plecami do rosnącej wyrwy, mając zamiar puścić je przodem – bo niebezpieczeństwo, przeczuwał to całym sobą, wciąż znajdowało się za nimi.
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Panika.
Nie była gotowa na to, że los wpuści ją w wir oczekiwań, których nie była w stanie sprostać. Gdy strachy chowały się pod łóżkiem, w szybę pukała pojedyncza gałąź poruszana na wietrze i rozochociła szereg pierwotnych lęków, które odsuwali od siebie jako istoty myślące. Teraz wszyscy załączali wprost zwierzęce instynkty; winni to robić, jeśli chcieli przetrwać. Zwykle była racjonalna, chłodno-kalkulująca nawet stresujące sytuacje, teraz jednak czuła jedynie rozsierdzający lęk, który potęgował wrażenie mdłości w drobnym ciele. Ściskała kurczowo dłoń Gudrun, aby przejąć od niej finalnie świeczkę, choć w momencie próby — której jeszcze się nie spodziewała — miała je obie opuścić. Oczy kryły się lękiem, ten przeistoczony w łzy lśnił tym bardziej, im obrzydzenie i tupot nóg wzmagał wrażenie chodzących po niej stworzeń. Ten widok, sprzed chwili, zakołysał jej umysłem, a zniesmaczenie połączone z dramatycznym wprost lękiem sprawiło, że zauważywszy każdy najdrobniejszy szczegół obślizgłych towarzyszy, jej ciało zachybotało się bliskie utracie przytomności. Szum w uszach narastał, głowa wydawała się tym cięższa, gdy dochodziły do niej kolejne słowa. Wśród nich rozpoznała Gudrun, na którą podniosła spojrzenie puste, jakby cały zarys sytuacji przerastał ją nader możliwościom drobnych ramion. Chwilę po tym rozległ się głos Melisande, upomnienie, które nie spłynęło objętością, wtapiając się mimo swojej słyszalności w resztę szmerów i krzyków otoczenia. Nie był to bunt, a otumaniający — blokujący wszelką sprawczość — lęk, który dopuszczał do niej bodźce w spowolnieniu, tłumione głośną słyszalnością własnego bicia serca. Twarz nie ukazywała już przerażenia, pokryła ją natomiast bladość niedowierzania, tym silniejszego, im więcej się wokół działo. Dostrzegła mężczyznę, który się do nich zbliżył, mając jej pilnować. Nawet tego nie zarejestrowała w stu procentach, kiedy do uszu doszedł ten utęskniony głos, nawołujący jej imię. Odwróciła się, łzy na powrót odwiedziły szmaragdowe tęczówki, a dłonie upuściły świece, sięgając do twarzy i zakrywając wierzchem jednej z nich usta. Pociągnęła nosem, była niemalże gotowa do niego biec, gdy wreszcie odnalazła go pośród tłumu — nie baczyła na nikogo innego, wiedząc, że kiedy go już odzyskała, nie mogła go stracić. Mimo to, nogi odmówiły posłuszeństwa, jak gdyby więź do stojącej obok rodziny trzymała ją usilnie w kajdanach i nie puszczała w karkołomną pogoń pośród tłumu. Otworzyła usta, chciała krzyknąć, słowa kotłowały się w gardle. Sophosie, tutaj. Niemalże sekundy dzieliły ją od tego, ale wtedy obok niej rozległ się głos, a wraz z nim koloryt krajobrazu przybrał nieostre kontury wilka. Nie miała pojęcia, czy to urojenia, którymi były chodzące po niej stworzenia, czy rzeczywiście miała przed sobą wilka, a mimo to krzyk stłumił się w podbrzuszu. Łzy odeszły na drugi plan, żołądek ściskał się w arkanach upragnionego krzyku. Chciała złapać za dłoń Gudrun, chciała ją stamtąd zabrać i uciekać, bo to była główna myśl pośród woluminów myśli, miast tego zaczęła się posłusznie wycofywać, jakby umysł przestał kierować jej ciałem — gdy dusza tęskniła, ale nogi kierowały się w stronę idącego pochodu. Wydawało jej się, że idąc z rodziną przybliża się do Sophosa, wyprzedziwszy Manananna zgodnie z poleceniem, to właśnie jego poszukiwała jako jedyną stałą myśl, na jaką było ją stać. Wszystko inne rozmazało się, drżało i tonęło w szumie jej własnych myśli, aby nagle zwieńczyć wszystko bliskością ziemi. Analogia wydawała się uderzać, nie pierwszy raz ból przeszył ciało, gdy twarz spotkała się z chłodem ziemi; nie pierwszy raz coś przygniotło ją do podłoża, odbierając sprawczość i tylko ona jedna wiedziała, że tym razem również nie da rady wstać. Ból skóry, jej podrażnienie potęgowało duszność sięgającą nosa, łzy na powrót zagościły w oczach. Gdzieś obok siebie zobaczyła Melisande, ale nie zarejestrowała momentu, gdy jej dłoń odnalazła dłoń bratowej, delikatnie przesuwając po jej wierzchu w celu dodania samej sobie otuchy. Głos brata na wpół koił, wydawał się stłumiony przez echo szalejącej w skroniach krwi, a mimo to obitą dłoń sięgnęła do niego i nie w geście kobiecym, a tym godnym noszonego przez nich nazwiska, złapała się jego ramienia, na wpół zaplatając ich ręce, by podnieść się na równe nogi, te jednak zakołysały ją niepewnie. Przytaknęła na pytanie Manannana i choć ruszyła do przodu, to niezmiennie odwracała się, szukając spojrzeniem i Gudrun, i Sophosa. Nieskutecznie, mogłoby się zdawać, bowiem w umyśle kołatały kolejne myśli i szum, który przerywał dojmującą ciszę. Podążyła do przodu, jeśli było jej to dane. Była gotowa biec, ale każda czynność zdawała się poza kontrolą umysłu — pragnęła jedynie wtulić twarz w otulinę ciepła uścisku mężczyzny, którego obdarzała uczuciem, wrócić do Corbenic, wrócić do mamy i uspokoić jej nerwy, wiedziała, jak bardzo musi sie bać. Oddech był tym cięższy, im bardziej starała się zmobilizować, krzyk znów ugrzązł w gardle.
Uciekajmy.
| spostrzegawczość na zobaczenie Sophosa (57+30)-10
| zgodnie z kreacją postaci, nie wykonuję żadnych innych akcji
Nie była gotowa na to, że los wpuści ją w wir oczekiwań, których nie była w stanie sprostać. Gdy strachy chowały się pod łóżkiem, w szybę pukała pojedyncza gałąź poruszana na wietrze i rozochociła szereg pierwotnych lęków, które odsuwali od siebie jako istoty myślące. Teraz wszyscy załączali wprost zwierzęce instynkty; winni to robić, jeśli chcieli przetrwać. Zwykle była racjonalna, chłodno-kalkulująca nawet stresujące sytuacje, teraz jednak czuła jedynie rozsierdzający lęk, który potęgował wrażenie mdłości w drobnym ciele. Ściskała kurczowo dłoń Gudrun, aby przejąć od niej finalnie świeczkę, choć w momencie próby — której jeszcze się nie spodziewała — miała je obie opuścić. Oczy kryły się lękiem, ten przeistoczony w łzy lśnił tym bardziej, im obrzydzenie i tupot nóg wzmagał wrażenie chodzących po niej stworzeń. Ten widok, sprzed chwili, zakołysał jej umysłem, a zniesmaczenie połączone z dramatycznym wprost lękiem sprawiło, że zauważywszy każdy najdrobniejszy szczegół obślizgłych towarzyszy, jej ciało zachybotało się bliskie utracie przytomności. Szum w uszach narastał, głowa wydawała się tym cięższa, gdy dochodziły do niej kolejne słowa. Wśród nich rozpoznała Gudrun, na którą podniosła spojrzenie puste, jakby cały zarys sytuacji przerastał ją nader możliwościom drobnych ramion. Chwilę po tym rozległ się głos Melisande, upomnienie, które nie spłynęło objętością, wtapiając się mimo swojej słyszalności w resztę szmerów i krzyków otoczenia. Nie był to bunt, a otumaniający — blokujący wszelką sprawczość — lęk, który dopuszczał do niej bodźce w spowolnieniu, tłumione głośną słyszalnością własnego bicia serca. Twarz nie ukazywała już przerażenia, pokryła ją natomiast bladość niedowierzania, tym silniejszego, im więcej się wokół działo. Dostrzegła mężczyznę, który się do nich zbliżył, mając jej pilnować. Nawet tego nie zarejestrowała w stu procentach, kiedy do uszu doszedł ten utęskniony głos, nawołujący jej imię. Odwróciła się, łzy na powrót odwiedziły szmaragdowe tęczówki, a dłonie upuściły świece, sięgając do twarzy i zakrywając wierzchem jednej z nich usta. Pociągnęła nosem, była niemalże gotowa do niego biec, gdy wreszcie odnalazła go pośród tłumu — nie baczyła na nikogo innego, wiedząc, że kiedy go już odzyskała, nie mogła go stracić. Mimo to, nogi odmówiły posłuszeństwa, jak gdyby więź do stojącej obok rodziny trzymała ją usilnie w kajdanach i nie puszczała w karkołomną pogoń pośród tłumu. Otworzyła usta, chciała krzyknąć, słowa kotłowały się w gardle. Sophosie, tutaj. Niemalże sekundy dzieliły ją od tego, ale wtedy obok niej rozległ się głos, a wraz z nim koloryt krajobrazu przybrał nieostre kontury wilka. Nie miała pojęcia, czy to urojenia, którymi były chodzące po niej stworzenia, czy rzeczywiście miała przed sobą wilka, a mimo to krzyk stłumił się w podbrzuszu. Łzy odeszły na drugi plan, żołądek ściskał się w arkanach upragnionego krzyku. Chciała złapać za dłoń Gudrun, chciała ją stamtąd zabrać i uciekać, bo to była główna myśl pośród woluminów myśli, miast tego zaczęła się posłusznie wycofywać, jakby umysł przestał kierować jej ciałem — gdy dusza tęskniła, ale nogi kierowały się w stronę idącego pochodu. Wydawało jej się, że idąc z rodziną przybliża się do Sophosa, wyprzedziwszy Manananna zgodnie z poleceniem, to właśnie jego poszukiwała jako jedyną stałą myśl, na jaką było ją stać. Wszystko inne rozmazało się, drżało i tonęło w szumie jej własnych myśli, aby nagle zwieńczyć wszystko bliskością ziemi. Analogia wydawała się uderzać, nie pierwszy raz ból przeszył ciało, gdy twarz spotkała się z chłodem ziemi; nie pierwszy raz coś przygniotło ją do podłoża, odbierając sprawczość i tylko ona jedna wiedziała, że tym razem również nie da rady wstać. Ból skóry, jej podrażnienie potęgowało duszność sięgającą nosa, łzy na powrót zagościły w oczach. Gdzieś obok siebie zobaczyła Melisande, ale nie zarejestrowała momentu, gdy jej dłoń odnalazła dłoń bratowej, delikatnie przesuwając po jej wierzchu w celu dodania samej sobie otuchy. Głos brata na wpół koił, wydawał się stłumiony przez echo szalejącej w skroniach krwi, a mimo to obitą dłoń sięgnęła do niego i nie w geście kobiecym, a tym godnym noszonego przez nich nazwiska, złapała się jego ramienia, na wpół zaplatając ich ręce, by podnieść się na równe nogi, te jednak zakołysały ją niepewnie. Przytaknęła na pytanie Manannana i choć ruszyła do przodu, to niezmiennie odwracała się, szukając spojrzeniem i Gudrun, i Sophosa. Nieskutecznie, mogłoby się zdawać, bowiem w umyśle kołatały kolejne myśli i szum, który przerywał dojmującą ciszę. Podążyła do przodu, jeśli było jej to dane. Była gotowa biec, ale każda czynność zdawała się poza kontrolą umysłu — pragnęła jedynie wtulić twarz w otulinę ciepła uścisku mężczyzny, którego obdarzała uczuciem, wrócić do Corbenic, wrócić do mamy i uspokoić jej nerwy, wiedziała, jak bardzo musi sie bać. Oddech był tym cięższy, im bardziej starała się zmobilizować, krzyk znów ugrzązł w gardle.
Uciekajmy.
| spostrzegawczość na zobaczenie Sophosa (57+30)-10
| zgodnie z kreacją postaci, nie wykonuję żadnych innych akcji
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Travers
Zawód : dama norfolku, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Maria i towarzyszący jej chłopiec przemknęli obok, gnając do przodu, ale nie miała szansy ich zatrzymać, rozdzielili ich inni czarodzieje. Dostrzegła także Elvirę, wyglądało to tak, jakby ziemia pod nią zapadła się. To, co się działo, wyglądało na trzęsienie ziemi, nigdy takiego nie przeżyła, ale czytała o nich. Próbowała wypatrzeć kometę ale jej nie widziała, była skoncentrowana na próbie znalezienia bezpiecznego miejsca, oddaliła się nieznacznie od elfiego szlaku, wchodząc kawałek w las, ale szybko zdała sobie sprawę, że nie mogła tu zostać na dłużej. Ziemia mogła zacząć się zapadać, drzewa w każdej chwili mogły runąć prosto na nią, gdy ich wytrzymałość na wstrząsy zostanie przekroczona. Nie wiedziała, jak rozległe i głębokie jest zapadlisko, ale bez problemu mieściły się w nim wysokie, stare drzewa, co kazało jej sądzić, że ewentualny upadek może się bardzo źle skończyć. Zadarła głowę do góry, znów próbując dojrzeć kometę, ale nie dojrzała jej.
Zamiast tego ujrzała rój spadających gwiazd ciągnących za sobą smugi, a zamiast znikać po kilku sekundach, jak działo się to z meteorytami które czasami można było zaobserwować, rosły, zupełnie jakby iskrzące ciała mknęły prosto ku nim. Z racji tego, że kiedyś zaliczyła kilka miesięcy kursu alchemicznego, poznała i astronomię powyżej poziom szkolny i zdała sobie sprawę, czym jest owe zjawisko i czym był wcześniejszy oślepiający rozbłysk. Kometa eksplodowała, a jej fragmenty spadały na ziemię i mogły stanowić wielkie zagrożenie dla wszystkich, którzy znajdą się w ich zasięgu. Czy trzęsienie było jakoś powiązane z kometą? Tego nie wiedziała, bo wydawało się, że wstrząsy powinny nastąpić dopiero po uderzeniu fragmentów w ziemię, nie zaś przed. Ludzie krzyczeli i panikowali, Yana także się bała. Wcale nie chciała umierać. Nie było jej spieszno na tamten świat.
Co mówimy bogowi śmierci? Nie dzisiaj.
Nie dzisiaj. Nie dzisiaj.
Strach był rzeczą ludzką. Yana nie należała do dziewcząt bojących się wszystkiego, ale teraz czuła strach, jakiego nie doświadczyła od czasu eksplozji anomalii sprzed ponad dwóch lat. Czuła jak przeszywa ją zimny dreszcz i coś lodowatego ściska ją od środka, ale nie wpadła w panikę i nie rzuciła się na oślep w ciemność jak niektórzy. Była nastawiona przede wszystkim na przetrwanie, i choć przez chwilę wahała się, czy nie wrócić po Elvirę, którą widziała zanim doszło do eksplozji komety, zdawała sobie sprawę, że cofanie się może być bardzo niebezpieczne, a ona sama nie miała tak rozwiniętych zdolności, by być w stanie zapewnić bezpieczeństwo i sobie, i jej. Poza tym wiedziała, że kuzynka jest silna i nie do zdarcia, i jeśli ktoś z nich ma przeżyć dzisiejszą noc, to na pewno ona. W przypadku Yany zwyciężył zdrowy egoizm, jak większość typowych Ślizgonów w sytuacji zagrożenia w pierwszej kolejności ratowała własną skórę, ale jeśli przeżyje, to na pewno będzie mieć wyrzuty sumienia. Nie chciała myśleć o tych wszystkich, którzy zginęli lub zginą, zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy uczestnicy Czuwania wyjdą z tego lasu żywi. Ale sama nie miała zamiaru dołączać do grona trupów. Miała nadzieję, że Maria i Elvira też do nich nie dołączą, bo nie zniosłaby myśli, że musi pochować kolejną osobę z rodziny.
Nie mogła pozostać w lesie, wydawało jej się, że to nie jest dobra i bezpieczna opcja, otaczające ją drzewa w każdej chwili mogły ulec trzęsieniu i runąć. Krew szumiała jej w uszach, nie przejmowała się drobnymi otarciami. Uciekała, w lewej ręce ściskając swoją różdżkę. Świecę odrzuciła, i tak nie dawała zbyt wiele światła, a mogła potrzebować wolnej dłoni. Zamiast tego wyszeptała cicho „Lumos”, by oświetlić sobie drogę blaskiem różdżki.
Wracając ku elfiemu szlakowi starała się rozglądać i wybierać bezpieczną drogę, oddalając się od rozpadlin i niestabilnych drzew. Zdawało jej się, że słyszy głos kobiety (Deirdre), która wydawała się opanowana i emanowała autorytetem; coś w jej postawie sprawiło, że Yana postanowiła jej posłuchać i podążyć za wskazaniem drogi, tam gdzie kierowała się spora część czarodziejów. Świat kończył się wokół nich, ale Yana nade wszystko chciała po prostu przeżyć, i to było w tym momencie najważniejsze.
Nie dzisiaj, nie dzisiaj, powtarzała sobie w myślach, mając nadzieję, że tam, dokąd się kierowali, nie spadnie akurat jakiś wielki fragment komety. To byłby marny koniec, zostanie rozgniecioną przez kawał kosmicznej skały, zdecydowanie nie tak wolałaby kończyć żywot, a najlepiej, wolałaby nie kończyć go jeszcze przynajmniej przez kilkadziesiąt lat. Oby fragmenty spadły jak najdalej od nich, pozostawało mieć nadzieję, że większość wpadnie do morza. Biegła więc za innymi, mimo wszystko czując że lepiej być tam gdzie większość, niż samotnie w lesie.
| przemieszczam się i próbuję uciec! Rzucam też Lumos, żeby coś widzieć przed sobą, st 0, więc bez kostki.
I rzut na spostrzegawczość, poziom II, nie wiem czy jest potrzebny, ale tak w razie w.
Zamiast tego ujrzała rój spadających gwiazd ciągnących za sobą smugi, a zamiast znikać po kilku sekundach, jak działo się to z meteorytami które czasami można było zaobserwować, rosły, zupełnie jakby iskrzące ciała mknęły prosto ku nim. Z racji tego, że kiedyś zaliczyła kilka miesięcy kursu alchemicznego, poznała i astronomię powyżej poziom szkolny i zdała sobie sprawę, czym jest owe zjawisko i czym był wcześniejszy oślepiający rozbłysk. Kometa eksplodowała, a jej fragmenty spadały na ziemię i mogły stanowić wielkie zagrożenie dla wszystkich, którzy znajdą się w ich zasięgu. Czy trzęsienie było jakoś powiązane z kometą? Tego nie wiedziała, bo wydawało się, że wstrząsy powinny nastąpić dopiero po uderzeniu fragmentów w ziemię, nie zaś przed. Ludzie krzyczeli i panikowali, Yana także się bała. Wcale nie chciała umierać. Nie było jej spieszno na tamten świat.
Co mówimy bogowi śmierci? Nie dzisiaj.
Nie dzisiaj. Nie dzisiaj.
Strach był rzeczą ludzką. Yana nie należała do dziewcząt bojących się wszystkiego, ale teraz czuła strach, jakiego nie doświadczyła od czasu eksplozji anomalii sprzed ponad dwóch lat. Czuła jak przeszywa ją zimny dreszcz i coś lodowatego ściska ją od środka, ale nie wpadła w panikę i nie rzuciła się na oślep w ciemność jak niektórzy. Była nastawiona przede wszystkim na przetrwanie, i choć przez chwilę wahała się, czy nie wrócić po Elvirę, którą widziała zanim doszło do eksplozji komety, zdawała sobie sprawę, że cofanie się może być bardzo niebezpieczne, a ona sama nie miała tak rozwiniętych zdolności, by być w stanie zapewnić bezpieczeństwo i sobie, i jej. Poza tym wiedziała, że kuzynka jest silna i nie do zdarcia, i jeśli ktoś z nich ma przeżyć dzisiejszą noc, to na pewno ona. W przypadku Yany zwyciężył zdrowy egoizm, jak większość typowych Ślizgonów w sytuacji zagrożenia w pierwszej kolejności ratowała własną skórę, ale jeśli przeżyje, to na pewno będzie mieć wyrzuty sumienia. Nie chciała myśleć o tych wszystkich, którzy zginęli lub zginą, zdawała sobie sprawę, że nie wszyscy uczestnicy Czuwania wyjdą z tego lasu żywi. Ale sama nie miała zamiaru dołączać do grona trupów. Miała nadzieję, że Maria i Elvira też do nich nie dołączą, bo nie zniosłaby myśli, że musi pochować kolejną osobę z rodziny.
Nie mogła pozostać w lesie, wydawało jej się, że to nie jest dobra i bezpieczna opcja, otaczające ją drzewa w każdej chwili mogły ulec trzęsieniu i runąć. Krew szumiała jej w uszach, nie przejmowała się drobnymi otarciami. Uciekała, w lewej ręce ściskając swoją różdżkę. Świecę odrzuciła, i tak nie dawała zbyt wiele światła, a mogła potrzebować wolnej dłoni. Zamiast tego wyszeptała cicho „Lumos”, by oświetlić sobie drogę blaskiem różdżki.
Wracając ku elfiemu szlakowi starała się rozglądać i wybierać bezpieczną drogę, oddalając się od rozpadlin i niestabilnych drzew. Zdawało jej się, że słyszy głos kobiety (Deirdre), która wydawała się opanowana i emanowała autorytetem; coś w jej postawie sprawiło, że Yana postanowiła jej posłuchać i podążyć za wskazaniem drogi, tam gdzie kierowała się spora część czarodziejów. Świat kończył się wokół nich, ale Yana nade wszystko chciała po prostu przeżyć, i to było w tym momencie najważniejsze.
Nie dzisiaj, nie dzisiaj, powtarzała sobie w myślach, mając nadzieję, że tam, dokąd się kierowali, nie spadnie akurat jakiś wielki fragment komety. To byłby marny koniec, zostanie rozgniecioną przez kawał kosmicznej skały, zdecydowanie nie tak wolałaby kończyć żywot, a najlepiej, wolałaby nie kończyć go jeszcze przynajmniej przez kilkadziesiąt lat. Oby fragmenty spadły jak najdalej od nich, pozostawało mieć nadzieję, że większość wpadnie do morza. Biegła więc za innymi, mimo wszystko czując że lepiej być tam gdzie większość, niż samotnie w lesie.
| przemieszczam się i próbuję uciec! Rzucam też Lumos, żeby coś widzieć przed sobą, st 0, więc bez kostki.
I rzut na spostrzegawczość, poziom II, nie wiem czy jest potrzebny, ale tak w razie w.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Yana Blythe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Może jeszcze to do niej nie dotarło. A dotrzeć miało z opóźnieniem - a może nie pojmowała skali całkowitego zagrożenia, ale kiedy wyciągała nietoperza z włosów, jeszcze nie podejrzewała niczego. Jeszcze się nie obawiała, jej serce nie obijało się z trwogą. Po prostu odrobina zwierzęcego szaleństwa spowodowana kometą. Odrobina obrzydzenia. Przez ciemność dało się przejrzeć. Sądziła, że pomaga - że pomoże, dlatego to zrobiła. Wybrała, unosząc różdżkę z pewnością, kierowana logicznością wniosków. Drewno zadrżało w jej dłoni zaklęcie pomknęło trafiając w Manannana. Wstrzymany oddech opuścił płuca. Zadowolenie przebiło się przez gromadzące się zdenerwowane, do czasu…
...gdy głośne, siarczyste przekleństwo, owinęło się wokół niej niosło ze sobą jedno - ciążącą coraz mocniej świadomość popełnionego właśnie błędu. Mimowolnie drgnęła, łapiąc ciężko oddechy, rozwierając w zaskoczeniu tęczówki, czując obijające się, dzwoniące w jej klatce serce. Była pewna… pewna, że to dobry pomysł. Ale z każdą mijającą sekundą, z każdym dudniącym uderzeniem wypadającym słowem wątpiła, coraz mocniej. Rozchyliła wargi, łapiąc spazmatycznie powietrze. Chciała coś powiedzieć. Wytłumaczyć się. Ale żadne słowo nie przedostało się przez jej gardło. Stała, zawieszona w ruchu z różdżką nadal uniesioną w charakterystycznym geście w którym podtrzymywała ją niemal nonszalancko od dołu - dziwacznie, ale pewnie. Stała, kiedy cień pojawił się obok i kiedy wypadły ponaglające słowa Manannana nie wiedząc dlaczego właśnie w tym momencie próbując dojść do tego, gdzie w rozumowaniu popełniła błąd wybierając to zaklęcie. Jej broda mimowolnie uniosła się jeszcze odrobinę, jakby w zaprzeczeniu własnej nieudolność.
Tęczówki biegły wokół w ofiarowaniu sobie czasu i mimowolnie poszukiwaniu najbardziej znajomej stałej - Tristana. A kiedy lumos zajaśniało nad ich głowami dostrzegła go w towarzystwie wielkiego cienistego stwora. Jej wargi rozwarły się znów. Chciała coś powiedzieć, ale głos ugrzązł w gardle odmawiając posłuszeństwa. Słyszała że mówił. Coś mówił, słowa docierały do niej, ale kiedy nie słuchała nadal rozplątując własne myśli nie łapała sensu wypowiadanych zdań.
Drgnęła znów, nie wiedząc kiedy pozwalając stanowczemu brzmieniu jej imienia wciągnąć się na nowo do rzeczywistości. Opuściła rękę z różdżką pozwalając jej bezwładnie opaść. I choć w drgających nutach nie usłyszała wyrzutu, była pewna, że jest zły. Opuściła odrobinę głowę, przysuwając się w ciszy, pozwalając złapać, wędrując za gestami i rozkazami z pokorą i ciszą, nie szukając jego wzroku. Musiała zebrać się w sobie, odnaleźć choć skrawek równowagi. Nie być balastem większym niż już stała się kpiną.
Łamany trzask gałęzi obił mocniej sercem, przesuwając głowę Melisande w ich stronę dopiero teraz dostrzegła rozległość zapadliska które sprawiło, że jej oczy rozwarły się z przerażeniem bardziej. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia, czując jak serce obija się mocniej i mocniej. Mimowolnie, mechanicznie cofnęła się o krok od zapadliska nie wiedząc nawet kiedy. Ale nim zdążyła zrobić drugi, a potem trzeci, drżenie pod stopami zwróciło jej uwagę kiedy poruszyło ciałem. Niepokój owinął się wokół, jedno zerknięcie na innych nim jej wzrok sam powędrował wyżej, wstrzymując oddech w klatce całkowicie. Zaraz zginiemy. Rozległo się gdzieś pośród tłumy i Melisande nie umiała w to nie uwierzyć kiedy wzrok patrzył na ogniste ogony zaścielające niebo. Ktoś ją popchnął, kiedy rzucił się do szaleńczego biegu. Szturchnął, ale sama się nie ruszyła, niemal zahipnotyzowana zadzierając głowę do góry. Jaki był sens w ucieczce, skoro spłonie wszystko wokół? Skoro straci wszystko. Tutaj, za chwilę.
Najpierw poczuła ciepło. Ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała, broda wysunęła się wyżej, ciemne spojrzenie odbijało blask skrzących się fragmentów. Kakofonia dźwięków docierała jak przez szybkę, zagłuszało ją obijające się w uszach serce. Ciepło na policzkach przypomniało niemal to letnie, choć cieplejsze, dużo cieplejsze. Samotna łza potoczyła się najpierw. Jedna, zaraz druga.
Nieznana siła miotnęła nią o ziemię. Zduszony oddech wydarł się w płuc. Chyba uderzyła o coś twardego w głowę a może to pot zrosił jej czoło zsuwając się strugą w bok, chaos objął myśli całkiem. Kurz wzniósł się nad ziemię. Nie mogła złapać tchu. Całkowicie tracąc rozeznanie i skupienie. Zakręciło jej się w głowie, poczuła się słabo. Rozchodzący się huk niemal rozsadzał jej bębenki, a może całą głowę? Nie widziała nikogo wokół. Próbowała, próbowała, ale nie mogła złapać oddechu. Pełnego, łapała go spazmatycznie małymi haustami, zaciskając ręce w pięści, kaszląc, by wyrzucić pył z płuc. Czując go w oczach, które mimowolnie wyciągnęły łzy z kącików. Zalegająca cisza w pierwszy momencie wydała jej się nie tym, co ją otaczało a tym co się z nią stało. Zbyt mocny bodziec pozbawił ją zmysłu - tak zwyczajnie, tak po prostu. W głowie piszczało, w uszach dzwoniła cisza niemal namacalnie. Serce obijało się nierówno, mocno w rytm chaotycznych oddechów.
Żyła.
Mimo wszystko nadal żyła. Musiała iść. Pomyślała nagle. Bardziej w amoku, zaprogramowanej wcześniej myśli, niźli konkretnego celu. Znała wysiłek, znała ból z godzin spędzonych na sali, ale te w niczym nie przypominały tego. Bo tam walczyła z determinacji, tutaj zdawała się zaczynać z desperacji. Podparła się na zaciśniętych w pięści dłoniach - w prawej ręce nadal ściskając różdżkę. Dźwigając tułów do góry nadal patrzyła w ziemię łapiąc drapiące w gardło powietrze. Zamarła, kiedy jej imię owinęło się wokół niej w pierwszej sekundzie obawiając się spojrzeć kiedy serce mimowolnie ścisnęło się w niedowierzaniu i paraliżującej uldze.
- Prz… - tylko tyle zdążyła powiedzieć nim jej gardło wypełniło się drobinami i pyłem zmuszając do kaszlu. Jednocześnie popychała się dalej, wyżej, najpierw siadając. Żył. Mimowolnie obijało się w jej głowie z zaskoczeniem, z wdzięcznością, z ulgą. Odjęła od ściółki drżącą prawą rękę, nie rejestrując niczego poza tą jedną świadomością, prawdą, marzeniem, nadzieją na którą bała się spojrzeć. Ale wiedziała jedno, nie mogła przeszkadzać więcej. Dlatego nadgarstek poruszył się przerywając rzucone wcześniej zaklęcie. - Finite incantatem. - pomyślała. Robiąc coś, co powinna zrobić zaraz po siarczystym przeklęciu. Jeszcze chwilę, jeszcze kilka sekund ciężkich oddechów mające uspokoić kotłowanie w głowie i podniesie się.
Jeszcze chwilę. Podniosła się, ale chyba nie sama, nie była pewna. Nadal otumaniona, po raz pierwszy zadzierając tęczówki, poszukując Manannana spojrzeniem. Broda uniosła się, kiedy brała oddech, zadrżała, brwi zeszły w łagodnej manierze pełnej niewypowiedzianej głośno ulgi, oczy zaszkliły, wargi rozchyliły, ale nie wypuściły słowa. Nadal zbyt dumna, by przyznać się do porażki i błędu, choć wcześniej próbowała je wypowiedzieć. Odwróciła ciemne spojrzenie, nie potrafiąc długo patrzeć w to jego. Odwracając głowę, kiedy zwrócił się do Imogen, chowając łzy, które pomknęły w dół. Uniosła dłoń, żeby przetrzeć policzki, biorąc wdech w rozedrgane wargi. Potrzebowali ratunku, możliwości ucieczki z tego miejsca, las nie był bezpieczny, walił się i chwiał w posadach.
Zabawne, szewc w istocie bez butów chodził - przemknęło jej przez głowę. Pracowała nad świstoklikami teraz nie mając żadnego przy sobie. Nie miała, ale…
...mogła mieć? Ta myśl na krótką chwilę odzyskała jej myśli w których przebiegała gorączkowo zastanawiając się.
- Accio medalion z triskelionem. - wypowiedziała słabo, podejmując ostatnią próbę, nadzieję, możliwość, sposobność. Powinien być w ich namiocie, jeśli Manannan nie miał go na sobie musiał tam zostać. Jeśli miała odrobinę szczęście, może doleci tutaj. Może dotrze do nich. Nie myślała jeszcze nad tym, co dalej. Nie mógł zabrać przecież ich wszystkich, ale na razie nie był nawet możliwością. Uniosła rękę, żeby przetrzeć nos. Wyciągnęła drugą w stronę szwagierki, splatając palce z Imogen. Zaciskając je mocniej. Słowa były już zbędne. W chaosie nie istniał porządek. Nie obchodził jej nikt więcej ponad stojącą obok Imogen i znajdującym się za nimi Manannanem. Była egoistką skupiającą się na sobie nie od dzisiaj. Altruistyczne odruchy nie leżały w jej naturze. Nie miała zacząć być bohaterką i dzisiaj.
- Tak. - potwierdziła tylko cicho. Nie istniała inna odpowiedź. Tylko zerknęła na Manannana, ledwie po to, by wyrazić gotowość by pociągnąć je obok. I tak zrobiła w pierwszych krokach jeszcze ociężale, zaciskając wargi, łapiąc wilę mocniej, by z każdą chwilą przyśpieszać kroku. Wierząc - wszystko pozostawiając przeklętej nadziei - że za nią, nadal znajdował się on. Nie oglądała się za siebie, ciągnąć je w stronę którą wskazywał człowiek zawsze będący jej opoką.
Ucieczka, była jedynym wyjściem.
Jedyną możliwością.
| 0. finite
1. accio - medalion miałam na festiwalu i pokazywałam go Manannanowi na końcu tego posta, jakby co
i Traversy wieją na port który wskazuje Tristan (all in favor)
...gdy głośne, siarczyste przekleństwo, owinęło się wokół niej niosło ze sobą jedno - ciążącą coraz mocniej świadomość popełnionego właśnie błędu. Mimowolnie drgnęła, łapiąc ciężko oddechy, rozwierając w zaskoczeniu tęczówki, czując obijające się, dzwoniące w jej klatce serce. Była pewna… pewna, że to dobry pomysł. Ale z każdą mijającą sekundą, z każdym dudniącym uderzeniem wypadającym słowem wątpiła, coraz mocniej. Rozchyliła wargi, łapiąc spazmatycznie powietrze. Chciała coś powiedzieć. Wytłumaczyć się. Ale żadne słowo nie przedostało się przez jej gardło. Stała, zawieszona w ruchu z różdżką nadal uniesioną w charakterystycznym geście w którym podtrzymywała ją niemal nonszalancko od dołu - dziwacznie, ale pewnie. Stała, kiedy cień pojawił się obok i kiedy wypadły ponaglające słowa Manannana nie wiedząc dlaczego właśnie w tym momencie próbując dojść do tego, gdzie w rozumowaniu popełniła błąd wybierając to zaklęcie. Jej broda mimowolnie uniosła się jeszcze odrobinę, jakby w zaprzeczeniu własnej nieudolność.
Tęczówki biegły wokół w ofiarowaniu sobie czasu i mimowolnie poszukiwaniu najbardziej znajomej stałej - Tristana. A kiedy lumos zajaśniało nad ich głowami dostrzegła go w towarzystwie wielkiego cienistego stwora. Jej wargi rozwarły się znów. Chciała coś powiedzieć, ale głos ugrzązł w gardle odmawiając posłuszeństwa. Słyszała że mówił. Coś mówił, słowa docierały do niej, ale kiedy nie słuchała nadal rozplątując własne myśli nie łapała sensu wypowiadanych zdań.
Drgnęła znów, nie wiedząc kiedy pozwalając stanowczemu brzmieniu jej imienia wciągnąć się na nowo do rzeczywistości. Opuściła rękę z różdżką pozwalając jej bezwładnie opaść. I choć w drgających nutach nie usłyszała wyrzutu, była pewna, że jest zły. Opuściła odrobinę głowę, przysuwając się w ciszy, pozwalając złapać, wędrując za gestami i rozkazami z pokorą i ciszą, nie szukając jego wzroku. Musiała zebrać się w sobie, odnaleźć choć skrawek równowagi. Nie być balastem większym niż już stała się kpiną.
Łamany trzask gałęzi obił mocniej sercem, przesuwając głowę Melisande w ich stronę dopiero teraz dostrzegła rozległość zapadliska które sprawiło, że jej oczy rozwarły się z przerażeniem bardziej. Nie potrafiła oderwać od niego spojrzenia, czując jak serce obija się mocniej i mocniej. Mimowolnie, mechanicznie cofnęła się o krok od zapadliska nie wiedząc nawet kiedy. Ale nim zdążyła zrobić drugi, a potem trzeci, drżenie pod stopami zwróciło jej uwagę kiedy poruszyło ciałem. Niepokój owinął się wokół, jedno zerknięcie na innych nim jej wzrok sam powędrował wyżej, wstrzymując oddech w klatce całkowicie. Zaraz zginiemy. Rozległo się gdzieś pośród tłumy i Melisande nie umiała w to nie uwierzyć kiedy wzrok patrzył na ogniste ogony zaścielające niebo. Ktoś ją popchnął, kiedy rzucił się do szaleńczego biegu. Szturchnął, ale sama się nie ruszyła, niemal zahipnotyzowana zadzierając głowę do góry. Jaki był sens w ucieczce, skoro spłonie wszystko wokół? Skoro straci wszystko. Tutaj, za chwilę.
Najpierw poczuła ciepło. Ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała, broda wysunęła się wyżej, ciemne spojrzenie odbijało blask skrzących się fragmentów. Kakofonia dźwięków docierała jak przez szybkę, zagłuszało ją obijające się w uszach serce. Ciepło na policzkach przypomniało niemal to letnie, choć cieplejsze, dużo cieplejsze. Samotna łza potoczyła się najpierw. Jedna, zaraz druga.
Nieznana siła miotnęła nią o ziemię. Zduszony oddech wydarł się w płuc. Chyba uderzyła o coś twardego w głowę a może to pot zrosił jej czoło zsuwając się strugą w bok, chaos objął myśli całkiem. Kurz wzniósł się nad ziemię. Nie mogła złapać tchu. Całkowicie tracąc rozeznanie i skupienie. Zakręciło jej się w głowie, poczuła się słabo. Rozchodzący się huk niemal rozsadzał jej bębenki, a może całą głowę? Nie widziała nikogo wokół. Próbowała, próbowała, ale nie mogła złapać oddechu. Pełnego, łapała go spazmatycznie małymi haustami, zaciskając ręce w pięści, kaszląc, by wyrzucić pył z płuc. Czując go w oczach, które mimowolnie wyciągnęły łzy z kącików. Zalegająca cisza w pierwszy momencie wydała jej się nie tym, co ją otaczało a tym co się z nią stało. Zbyt mocny bodziec pozbawił ją zmysłu - tak zwyczajnie, tak po prostu. W głowie piszczało, w uszach dzwoniła cisza niemal namacalnie. Serce obijało się nierówno, mocno w rytm chaotycznych oddechów.
Żyła.
Mimo wszystko nadal żyła. Musiała iść. Pomyślała nagle. Bardziej w amoku, zaprogramowanej wcześniej myśli, niźli konkretnego celu. Znała wysiłek, znała ból z godzin spędzonych na sali, ale te w niczym nie przypominały tego. Bo tam walczyła z determinacji, tutaj zdawała się zaczynać z desperacji. Podparła się na zaciśniętych w pięści dłoniach - w prawej ręce nadal ściskając różdżkę. Dźwigając tułów do góry nadal patrzyła w ziemię łapiąc drapiące w gardło powietrze. Zamarła, kiedy jej imię owinęło się wokół niej w pierwszej sekundzie obawiając się spojrzeć kiedy serce mimowolnie ścisnęło się w niedowierzaniu i paraliżującej uldze.
- Prz… - tylko tyle zdążyła powiedzieć nim jej gardło wypełniło się drobinami i pyłem zmuszając do kaszlu. Jednocześnie popychała się dalej, wyżej, najpierw siadając. Żył. Mimowolnie obijało się w jej głowie z zaskoczeniem, z wdzięcznością, z ulgą. Odjęła od ściółki drżącą prawą rękę, nie rejestrując niczego poza tą jedną świadomością, prawdą, marzeniem, nadzieją na którą bała się spojrzeć. Ale wiedziała jedno, nie mogła przeszkadzać więcej. Dlatego nadgarstek poruszył się przerywając rzucone wcześniej zaklęcie. - Finite incantatem. - pomyślała. Robiąc coś, co powinna zrobić zaraz po siarczystym przeklęciu. Jeszcze chwilę, jeszcze kilka sekund ciężkich oddechów mające uspokoić kotłowanie w głowie i podniesie się.
Jeszcze chwilę. Podniosła się, ale chyba nie sama, nie była pewna. Nadal otumaniona, po raz pierwszy zadzierając tęczówki, poszukując Manannana spojrzeniem. Broda uniosła się, kiedy brała oddech, zadrżała, brwi zeszły w łagodnej manierze pełnej niewypowiedzianej głośno ulgi, oczy zaszkliły, wargi rozchyliły, ale nie wypuściły słowa. Nadal zbyt dumna, by przyznać się do porażki i błędu, choć wcześniej próbowała je wypowiedzieć. Odwróciła ciemne spojrzenie, nie potrafiąc długo patrzeć w to jego. Odwracając głowę, kiedy zwrócił się do Imogen, chowając łzy, które pomknęły w dół. Uniosła dłoń, żeby przetrzeć policzki, biorąc wdech w rozedrgane wargi. Potrzebowali ratunku, możliwości ucieczki z tego miejsca, las nie był bezpieczny, walił się i chwiał w posadach.
Zabawne, szewc w istocie bez butów chodził - przemknęło jej przez głowę. Pracowała nad świstoklikami teraz nie mając żadnego przy sobie. Nie miała, ale…
...mogła mieć? Ta myśl na krótką chwilę odzyskała jej myśli w których przebiegała gorączkowo zastanawiając się.
- Accio medalion z triskelionem. - wypowiedziała słabo, podejmując ostatnią próbę, nadzieję, możliwość, sposobność. Powinien być w ich namiocie, jeśli Manannan nie miał go na sobie musiał tam zostać. Jeśli miała odrobinę szczęście, może doleci tutaj. Może dotrze do nich. Nie myślała jeszcze nad tym, co dalej. Nie mógł zabrać przecież ich wszystkich, ale na razie nie był nawet możliwością. Uniosła rękę, żeby przetrzeć nos. Wyciągnęła drugą w stronę szwagierki, splatając palce z Imogen. Zaciskając je mocniej. Słowa były już zbędne. W chaosie nie istniał porządek. Nie obchodził jej nikt więcej ponad stojącą obok Imogen i znajdującym się za nimi Manannanem. Była egoistką skupiającą się na sobie nie od dzisiaj. Altruistyczne odruchy nie leżały w jej naturze. Nie miała zacząć być bohaterką i dzisiaj.
- Tak. - potwierdziła tylko cicho. Nie istniała inna odpowiedź. Tylko zerknęła na Manannana, ledwie po to, by wyrazić gotowość by pociągnąć je obok. I tak zrobiła w pierwszych krokach jeszcze ociężale, zaciskając wargi, łapiąc wilę mocniej, by z każdą chwilą przyśpieszać kroku. Wierząc - wszystko pozostawiając przeklętej nadziei - że za nią, nadal znajdował się on. Nie oglądała się za siebie, ciągnąć je w stronę którą wskazywał człowiek zawsze będący jej opoką.
Ucieczka, była jedynym wyjściem.
Jedyną możliwością.
| 0. finite
1. accio - medalion miałam na festiwalu i pokazywałam go Manannanowi na końcu tego posta, jakby co
i Traversy wieją na port który wskazuje Tristan (all in favor)
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Melisande Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Jego chłodne błękitne oczy rozwarły się szerzej na widok twarzy namiestniczki Londynu, wyraźnie dostrzegał jej krwawe łzy, krwotok, którym zdawała się nie przejmować wcale, czy to za sprawą tej czarownicy ziemia osuwała się pod ich nogami? Czy to ona, czy to jej moc mogła do tego wszystkiego doprowadzić? Czy to przemęczenie wydzierało się w ten sposób z jej twarzy, ślady okrutnie użytej mocy? Po cóż miałaby to robić? Czy powód mógł być inny? Jaki? Czy otaczająca ją magia w inny sposób mogła oddziaływać na nią samą? Nic, co się wydarzyło, nie było normalne. Robaki, ziemia, drzewa, wreszcie ona, bezbłędnie powiązana z krajobrazem końca świata. Lecz co oznaczał ten element - wiedzieć nie mógł. Ale wkrótce sam dostał z łokcia, wkrótce poczuł chrupnięcie własnego nosa, zawył z bólu, w tym harmidrze zapewne i tak pozostając ledwie słyszalnym. Dłoń wyślizgnęła się z dłoni Marii, gdy znaleźli się już na czele pochodu, pomknęła do nosa, lecz nawet nie próbowała go dotknąć - ból wyciskał z oczu łzy, przez które przez kilka chwil widział niewiele, opuszki palców odnalazły krew, którą szybko wytarł w koszulę. Potrzebował chwili, żeby odzyskać swoje myśli i poczucie rzeczywistości, odzyskać władzę nad ciałem. Zaciskał powieki, boleśnie, usiłując odseparować się od pulsującego bólu. Walczył o coś więcej, niż złamany nos, walczył o życie. Ktoś wołał Marię - kto? - bez znaczenia, ta wiedźma w dole nie chciała dla niej dobrze. Jego myśli od bólu odciągnął dopiero srebrzysty ptak, który szybował nad nimi - zrodzone z najjaśniejszej magii stworzenie niosło nadzieję, która prysła równie gwałtownie, jak niespodziewanie pojawiła się między nami. Srebrne drobiny opadły na niego, Marię i jeszcze jedną dziewczynę - wzrok przemknął tylko po twarzy Vivienne, umykając od stojącego przy niej mężczyzny i cienistej bestii. Ale wzrok skierowany na tę przerażającą scenę zniszczonego patronusa skierował się ku niebu, na którym... które nagle zapłonęło. Przeklął brzydko, wpatrując się w rozchodzący się po nieboskłonie ogień. Zaraz zginiemy, ktoś krzyczał, zaraz zginie wszystko i wszyscy. Co mogli zrobić? Dokąd mogli uciec?
- Nie - mruknął błagalnie, ludzie zaczęli biec. Tratowali się wzajemnie, a on czuł, że powinien podejść do tych kobiet, pomóc im, zabrać je, powinien, ale nie miał na to czasu, ale niebo płonęło, a jutra miało już nie być. Czas płynął, nie stanął w miejscu, albo uciekną z tymi, którzy gnali na przedzie, albo sami legną tutaj martwi. Ludzie tratowali siebie nawzajem, wąskie przejście pozwalało na niewiele. Serce stanęło mu w piersi, dostrzegał ludzi, którzy wyłamywali się, by biec lasem - ale pojedyncze jednostki ginęły w ciemnościach. Gdy tak blisko runął pierwszy meteor, w irracjonalnym geście odnalazł dłoń Marii i pociągnął ją ku sobie, jakby wierzył, że ramię uchroni ją przed tym. Przed tym nic nie mogło ich ochronić - o czym wkrótce się przekonał, gdy oboje upadli. Krew z nosa zrosiła wilgotną ziemię, otoczył ją ramieniem, znów, osłaniając głowę, gdy rozległ się upiorny odgłos gwiazdy, która spadła. Dźwięk uderzenia przypominał mu ryk zarzynanego smoka, którego nigdy nie słyszał. Zakaszlał - przez złamany nos i tak nie mógł oddychać - wpadający do ust pył niczego nie ułatwiał.
- Biegiem - zwrócił się do niej, podrywając się na nogi. Nie wypuścił jej dłoni z własnej, ciągnąc ją w górę i biegł - razem z nią - dalej, ścieżką do przodu. Byli na czele, nikt nie mógł ich spowolnić. Co zrobią potem? Nie wiedział, co zrobią potem. Gdzieś tam błąkał się Jim, musiał się upewnić, że nic mu się nie stało. - Biegnij przodem, co sił! - zawołał, złamany nos utrudniał wzięcie oddechu, lepki pył osiadał w gardle, nie był pewien, ile wytrzyma ani jak daleko będą musieli biec, nie mógł nawet wiedzieć, czy zmierzali w dobrą stronę - wszechobecna gęsta mgła przerażała nie mniej, niż ten wybuch.
Uciekamy z Marią
Chciałabym skorzystać z umiejętności Zakonu (impet) - nie po to, żeby przegonić Marię, a po to, żeby nie spowalniać jej mimo utrudnień w oddychaniu z powodu złamanego nosa
- Nie - mruknął błagalnie, ludzie zaczęli biec. Tratowali się wzajemnie, a on czuł, że powinien podejść do tych kobiet, pomóc im, zabrać je, powinien, ale nie miał na to czasu, ale niebo płonęło, a jutra miało już nie być. Czas płynął, nie stanął w miejscu, albo uciekną z tymi, którzy gnali na przedzie, albo sami legną tutaj martwi. Ludzie tratowali siebie nawzajem, wąskie przejście pozwalało na niewiele. Serce stanęło mu w piersi, dostrzegał ludzi, którzy wyłamywali się, by biec lasem - ale pojedyncze jednostki ginęły w ciemnościach. Gdy tak blisko runął pierwszy meteor, w irracjonalnym geście odnalazł dłoń Marii i pociągnął ją ku sobie, jakby wierzył, że ramię uchroni ją przed tym. Przed tym nic nie mogło ich ochronić - o czym wkrótce się przekonał, gdy oboje upadli. Krew z nosa zrosiła wilgotną ziemię, otoczył ją ramieniem, znów, osłaniając głowę, gdy rozległ się upiorny odgłos gwiazdy, która spadła. Dźwięk uderzenia przypominał mu ryk zarzynanego smoka, którego nigdy nie słyszał. Zakaszlał - przez złamany nos i tak nie mógł oddychać - wpadający do ust pył niczego nie ułatwiał.
- Biegiem - zwrócił się do niej, podrywając się na nogi. Nie wypuścił jej dłoni z własnej, ciągnąc ją w górę i biegł - razem z nią - dalej, ścieżką do przodu. Byli na czele, nikt nie mógł ich spowolnić. Co zrobią potem? Nie wiedział, co zrobią potem. Gdzieś tam błąkał się Jim, musiał się upewnić, że nic mu się nie stało. - Biegnij przodem, co sił! - zawołał, złamany nos utrudniał wzięcie oddechu, lepki pył osiadał w gardle, nie był pewien, ile wytrzyma ani jak daleko będą musieli biec, nie mógł nawet wiedzieć, czy zmierzali w dobrą stronę - wszechobecna gęsta mgła przerażała nie mniej, niż ten wybuch.
Uciekamy z Marią
Chciałabym skorzystać z umiejętności Zakonu (impet) - nie po to, żeby przegonić Marię, a po to, żeby nie spowalniać jej mimo utrudnień w oddychaniu z powodu złamanego nosa
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź