Ogniste Wrota
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogniste Wrota
13 sierpnia, podczas Nocy Spadających Gwiazd w lesie powstało wiele szczelin i zapadlisk, ale jedno z nich było tak głębokie, że według badaczy miało sięgać samego jądra ziemi. Ogniste Wrota, które dla czarodziejów stały się symbolem przejścia ze świata żywych do umarłych zapłonęły wtedy ogniem i płoną nim cały czas pomimo wielu prób ugaszenia przez służby. Gaz wydobywający się ze szczeliny podsyca ogień, a zniszczone i połamane wokół drzewa schną od wysokiej temperatury w ognistym leju. Teren nie jest uznawany za bezpieczny z powodu ognia i ulatniającego się gazu, jednak z powodu kryzysowej sytuacji w kraju pozostał niezabezpieczony i przyciąga wielu naukowców, badaczy i ciekawskich, a przede wszystkim, bezdomnych, którzy wokół krateru szukają niekończącego się źrodła ciepła.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 07.12.23 20:15, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Wendelina Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Musiał tu być. Oddanie hołdu poległym na wojnie czarodziejom nie miało dla niego żadnego osobistego znaczenia, targający Anglią konflikt nie zabrał mu nikogo, kogo pamięć chciałby uczcić – nie wyobrażał sobie jednak, by mogło go tu zabraknąć. Jego, ani żadnego z Rycerzy Walpurgii; to oni wszak toczyli tę walkę, prowadząc czarodziejów do okupionego krwią zwycięstwa nad mugolami. Był pewien, że tego wieczoru dostrzeże pośród pochodu niejedną znajomą twarz, póki co nie rozglądał się jednak za nimi, pomiędzy drzewa wkraczając u boku żony i siostry, podążając ścieżką wytyczoną przez pochodnie. Ubrany był stosownie do okazji, w czarną, elegancką szatę, której jedynymi ozdobnymi elementami były morskie wzory wyszyte równie ciemną, lecz błyszczącą nicią; w ciemnościach niewidoczną, momentami tylko odbijającą ciepły blask płonącego wzdłuż ścieżki ognia. Włosy związał tuż nad szyją, lecz nie pozbył się srebrnych, noszonych na palcach pierścieni. Na piersi, po lewej stronie, przypiął baretkę w barwach czerni i zieleni, pasującą do otrzymanego w kwietniu odznaczenia. To, do tej pory przywdziewane rzadko, tego wieczoru zdawało się ciążyć mu w trudny do opisania sposób – przyciągając do umysłu myśli, które starannie od siebie odpychał, nie chcąc dawać okazji do zjawienia się tutaj komuś, kogo bliskość duchów i podniosła atmosfera z pewnością miały przyciągnąć.
Earwyn – ku jego uldze – nie ujawnił jeszcze swojej obecności, być może odegnany niosącymi się po lesie śpiewami, a może kryjący się w półmroku – ale Manannan podejrzewał, że jego pojawienie się było jedynie kwestią czasu. Tutaj, w obecności leśnych nimf, w blasku świec rozjaśniającym żałobny pochód, zasłona rozdzielająca świat żywych i umarłych wydawała się wyjątkowo cienka; chwilami miał wrażenie, że niemal czuł napierające na nią duchy – choć równie dobrze mógł być to efekt wypitego wcześniej alkoholu, podniosłości tkanej przez śpiewane w obcym języku pieśni i jego własnej przesądności.
– Chodźcie – odezwał się cicho, zwracając się do Imogen i Melisande, kiedy we mgle przed sobą dostrzegł odziane w czerń czarownice. Sylwetka starej wiedźmy również zwróciła jego uwagę, przemknął po niej wzrokiem, z jakiegoś powodu jednak instynktownie unikając jej spojrzenia. Od rytuału budziła w nim jakiś trudny do opisania niepokój, cichy dyskomfort drapiący gdzieś w tyle czaszki. Kiedy podszedł do nich czarodziej trzymający wiklinowy kosz, sięgnął do niego jako ostatni, czekając najpierw, aż zrobią to jego żona i siostra. Z przytroczonego do paska futerału dobył różdżki, by prostym zaklęciem zapalić świece całej ich trójki – dopiero później swoją uwagę ponownie zwrócił w stronę gromadzących się na początku elfiego szlaku ludzi.
Na krótko, nim jeszcze dotarli do reszty, nachylił się lekko w stronę Melisande. – Jest ktoś szczególny, kogo pamięć planujesz dziś uczcić? – zapytał, spoglądając na nią z ukosa; Alphard Black zginął jako bohater i z pewnością wielu dzisiaj miało go wspominać. Czy ona również o nim myślała, spoglądając w drżący w ciemności płomień świecy?
| k6 na świecę
Earwyn – ku jego uldze – nie ujawnił jeszcze swojej obecności, być może odegnany niosącymi się po lesie śpiewami, a może kryjący się w półmroku – ale Manannan podejrzewał, że jego pojawienie się było jedynie kwestią czasu. Tutaj, w obecności leśnych nimf, w blasku świec rozjaśniającym żałobny pochód, zasłona rozdzielająca świat żywych i umarłych wydawała się wyjątkowo cienka; chwilami miał wrażenie, że niemal czuł napierające na nią duchy – choć równie dobrze mógł być to efekt wypitego wcześniej alkoholu, podniosłości tkanej przez śpiewane w obcym języku pieśni i jego własnej przesądności.
– Chodźcie – odezwał się cicho, zwracając się do Imogen i Melisande, kiedy we mgle przed sobą dostrzegł odziane w czerń czarownice. Sylwetka starej wiedźmy również zwróciła jego uwagę, przemknął po niej wzrokiem, z jakiegoś powodu jednak instynktownie unikając jej spojrzenia. Od rytuału budziła w nim jakiś trudny do opisania niepokój, cichy dyskomfort drapiący gdzieś w tyle czaszki. Kiedy podszedł do nich czarodziej trzymający wiklinowy kosz, sięgnął do niego jako ostatni, czekając najpierw, aż zrobią to jego żona i siostra. Z przytroczonego do paska futerału dobył różdżki, by prostym zaklęciem zapalić świece całej ich trójki – dopiero później swoją uwagę ponownie zwrócił w stronę gromadzących się na początku elfiego szlaku ludzi.
Na krótko, nim jeszcze dotarli do reszty, nachylił się lekko w stronę Melisande. – Jest ktoś szczególny, kogo pamięć planujesz dziś uczcić? – zapytał, spoglądając na nią z ukosa; Alphard Black zginął jako bohater i z pewnością wielu dzisiaj miało go wspominać. Czy ona również o nim myślała, spoglądając w drżący w ciemności płomień świecy?
| k6 na świecę
some men have died
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
and some are alive
and others sail on the sea
with the keys to the cage
and the devil to pay
we lay to fiddler's green
Manannan Travers
Zawód : korsarz, kapitan Szalonej Selmy
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
so I sat there,
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
beside the drying blood
of my worst enemy,
and wept
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 30 +4
CZARNA MAGIA : 12 +4
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Rycerze Walpurgii
The member 'Manannan Travers' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
W chłodnych girlandach mgły, zroszonych oparem nad ścieżką lasu, zastygają wolno czerniejące emocje, drażniące poszyciem wojennych strat lub braków. Powaga i smutek, niczym starzy kompani, ramie w ramię; jak niesforni bracia, ciągają za rękaw duszy, nie dając nastrojom ludzi wynieść się ponad przygnębiającą aurę. Rzewne, przeciągające się jak struna skrzypiec tęsknoty za poległymi, wyją nostalgią i wyciszeniem. Przyszpilają ludzi do ziemi w każdym jednym kroku, tworząc ciężki, dźwięczący hołdem łańcuch krucjaty.
Jeszcze nie zaczęli dobrze pochodu, gdy między czarodziejami, niepokój, jak szpilki chłodu, wbija się we włókna skóry, zachodząc pod ich cienką, pergaminową wręcz powierzchnię.
Jest czas, gdy ciało niesie się w lekkości, jak podczas porannego spaceru w rozkwicie wiosny, jest jednak również czas, gdy zroszony w pocie własnych myśli, z ciężarem świadomości i sumienia, strącanym na barki, człowiek kroczy ku przyszłości z duszą na ramieniu. To między innymi chwila, w której otwierają się wrota żałobnych myśli o nieżyjących już czarodziejach. Bramy szacunku, uchylone niemal świadomie w uderzeniu podziwu, w hołdzie, czy we wspomnieniu, gdzie śmierć, uciśnięta ciasno w pudełku Pandory, próbuje wymsknąć się poza jego szczeliny lub bliżej żargonu czarodziejskiego, gdzie ognie Pożogi gotowe są trawić krótko, acz stanowczo przestrzeń. Nic takiego się jednak nie dzieje – utkwiona raczej w koronach samych spojrzeń, niżeli w ciałach zebranych, śmierć dzisiaj nikogo nie kosi, ale staje się klejnotem duszy – przebłyskiem nostalgii, tęsknoty, czy przygnębienia, widzianego w oczach zebranych, gdy wszyscy, w pokojowym pochodzie, zbierają się przed elfim szlakiem, gotowi do wędrówki.
Zimna emocja przechodzi z człowieka na człowieka, niczym wiązka niewidzialnej energii, tańcząca na powierzchni skóry, blada i naga, zraszająca ciało jedynie gęsią skórką. Sam Arsene pozostaje równie cichy, równie spokojny, co starsi członkowie socjety. W kulturalnym obyciu, z rękoma jedna na drugiej, przystaje przy jednej z grup, obserwując, jak zwierciadła cudzych oblicz, dziwnie dziś wybrakowane, pękają w nawale napięcia i w nadmiarze smutku. Jak tęgi ostrzał naniesionej na nich śmierci ścina z radości nawet młodzież, i jak kilku z nich, młodych właśnie, opuszcza głowy ku ziemi, z zaciętymi minami, za zaciskiem szczęki, wstrzymując łzy.
On w dzień jak ten woli raczej szukać bliskości, towarzystwa. Płuca, rozdęte przez trwające z jego strony milczenie, wypuszczają z siebie pierwszy, skromny oddech, gdy rozgląda się wokół i wreszcie decyduje się na cichy szept w kierunku znanej mu kobiety, którą zauważa obok siebie jako pierwszą:
— Lady Selwyn... — kiwa do niej porozumiewawczo głową, mimo okoliczności spotkania nie ignorując obecności swej młodej kuzynki, podobnie jak nie ignoruje obecności brata, gdy z dwoma świecami wyjętymi świeżo z wiklinowego kosza, prostuje i odwraca się w jego kierunku. Podaje młodemu Bulstrode'owi jedną z woskowych form, gotowy oddać zmarłym stosowną cześć.
— Płomień dla poległych...? — bardziej pyta Sophosa, niż stwierdza, dając mu wybór w kwestii przyjęcia świecy. Jeśli nie będzie jej chciał, Arsene po prostu odłoży ją z powrotem do kosza.
| k6 na świecę
Jeszcze nie zaczęli dobrze pochodu, gdy między czarodziejami, niepokój, jak szpilki chłodu, wbija się we włókna skóry, zachodząc pod ich cienką, pergaminową wręcz powierzchnię.
Jest czas, gdy ciało niesie się w lekkości, jak podczas porannego spaceru w rozkwicie wiosny, jest jednak również czas, gdy zroszony w pocie własnych myśli, z ciężarem świadomości i sumienia, strącanym na barki, człowiek kroczy ku przyszłości z duszą na ramieniu. To między innymi chwila, w której otwierają się wrota żałobnych myśli o nieżyjących już czarodziejach. Bramy szacunku, uchylone niemal świadomie w uderzeniu podziwu, w hołdzie, czy we wspomnieniu, gdzie śmierć, uciśnięta ciasno w pudełku Pandory, próbuje wymsknąć się poza jego szczeliny lub bliżej żargonu czarodziejskiego, gdzie ognie Pożogi gotowe są trawić krótko, acz stanowczo przestrzeń. Nic takiego się jednak nie dzieje – utkwiona raczej w koronach samych spojrzeń, niżeli w ciałach zebranych, śmierć dzisiaj nikogo nie kosi, ale staje się klejnotem duszy – przebłyskiem nostalgii, tęsknoty, czy przygnębienia, widzianego w oczach zebranych, gdy wszyscy, w pokojowym pochodzie, zbierają się przed elfim szlakiem, gotowi do wędrówki.
Zimna emocja przechodzi z człowieka na człowieka, niczym wiązka niewidzialnej energii, tańcząca na powierzchni skóry, blada i naga, zraszająca ciało jedynie gęsią skórką. Sam Arsene pozostaje równie cichy, równie spokojny, co starsi członkowie socjety. W kulturalnym obyciu, z rękoma jedna na drugiej, przystaje przy jednej z grup, obserwując, jak zwierciadła cudzych oblicz, dziwnie dziś wybrakowane, pękają w nawale napięcia i w nadmiarze smutku. Jak tęgi ostrzał naniesionej na nich śmierci ścina z radości nawet młodzież, i jak kilku z nich, młodych właśnie, opuszcza głowy ku ziemi, z zaciętymi minami, za zaciskiem szczęki, wstrzymując łzy.
On w dzień jak ten woli raczej szukać bliskości, towarzystwa. Płuca, rozdęte przez trwające z jego strony milczenie, wypuszczają z siebie pierwszy, skromny oddech, gdy rozgląda się wokół i wreszcie decyduje się na cichy szept w kierunku znanej mu kobiety, którą zauważa obok siebie jako pierwszą:
— Lady Selwyn... — kiwa do niej porozumiewawczo głową, mimo okoliczności spotkania nie ignorując obecności swej młodej kuzynki, podobnie jak nie ignoruje obecności brata, gdy z dwoma świecami wyjętymi świeżo z wiklinowego kosza, prostuje i odwraca się w jego kierunku. Podaje młodemu Bulstrode'owi jedną z woskowych form, gotowy oddać zmarłym stosowną cześć.
— Płomień dla poległych...? — bardziej pyta Sophosa, niż stwierdza, dając mu wybór w kwestii przyjęcia świecy. Jeśli nie będzie jej chciał, Arsene po prostu odłoży ją z powrotem do kosza.
| k6 na świecę
Ostatnio zmieniony przez Arsene Bulstrode dnia 11.11.23 0:24, w całości zmieniany 9 razy
Arsene Bulstrode
Zawód : twórca konstrukcji i pułapek magicznych
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Mów, jak Tobie mija czas - i czy czas coś znaczy, gdy się jest Tobą
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Arsene Bulstrode' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Była zbyt młoda, by widzieli w niej powagę noszenia ciężaru śmierci. Niekiedy odbierano takim właśnie młódkom doświadczeń, o których nie mówiono głośno - wszakże wszyscy wspominali bohaterów - tych zasłużonych wielkimi czynami - nie zaś rozochocone w wojnie ciała nastolatków czy młodych dorosłych, którzy dobywali różdżek po obu stronach konfliktu. Śmierć takowych była osobistą tragedią wybranych, nie palono za nich świec, nie wspominano ze łzami w oczach na ceremoniach, wpędzali jednak emocje w wir szaleństwa wtedy, gdy drzwi komnat zamykały się z cichym stęknięciem. Wspomnianym bólem nie dało się podzielić, był nienamacalny i niezrozumiały, bowiem nie cierpiano niczym matka po utracie dziecka, nie wznoszono rozgoryczenia jak ojciec, który winien syna chronić - nie sięgano nawet po epitety takie, jak narzeczony, narzeczona, siostra, brat. Przyjaciele. Ledwie i aż, w czasach pogody ducha i przywiązania, określani rodziną z wyboru, dopóty nóż nie przebije jednolitości tkanek i nie przedrze się do bezbronnych pleców. Myśli sprowadzały się do bojkotu własnych przemyśleń, gdy co rusz zamiast dumy i smutku odczuwanego w przypływie wspomnień o rówieśnikach, którzy stanowili mięso armatnie zamieszek z rebeliantami, przede wszystkim wracała wspomnieniami do niego. Nie powinna się karmić pragnieniem zemsty, ale gdy las otulał zranioną duszę, nawołując o godną przodkiń pomstę, ostatnie skrawki moralności odchodziły na dno chłodnej maski skrojonej na podobieństwo Psyche. Chciała wiedzieć, czy cierpiał. Nie musiał zażegnać żywota, ukróciłoby to koszmar dni codziennych, gdy w pełni świadomości własnych dokonań, musiał ciągnąć kajdany utrapień. Mógł więc leżeć u brzegu Świteziu, zapadać się w konary podgniłych drzew, resztki bólu przelewać w niemy krzyk.
Nie tobie igrać przez srebrne tonie; dłoń sięgnęła po świecę, w milczeniu akceptując gest brata, wtórując w tym geście będącej obok bratowej. Płomień oddany tanecznemu rozbudzeniu, skupił jej uwagę ledwie na moment; na twarzy z lodowatego chłodu malował się obraz niesionej zemsty. Oczy tliły się czymś na kształt obietnicy, swoistą mantrę stanowiły rodzące się w ciele emocje. Na powrót wściekłość zacisnęła palce na czarnym materialne skromnej sukni, kosmyki koka otulały uchyloną spod materiału szyję. Nie uratowało ją nic, gdy nawet spoglądając na towarzyszącą rodzinę, nie odnajdywała nic ponad pustką utworzoną z wydartej godności; na nic były wspomnienia momentu, gdy ból rozdzierał twarz na wieść o rzekomej utracie brata, na nic były zasłyszane szmery wypowiadane obok niej - dalej i dalej, błędne koło zapętlało się niczym sznur na szyi wisielca. Surowa ziemia ciało pochłonie, oczy twe żwirem zagasną. Z otępieniem spoglądała w głębie szarości i czerni, upatrywała dalekich przesłanek w spokoju otaczającej natury, jak gdyby ta w niemy sposób pociągała za sznurki mierzwiącego poczucia spokoju. Zamiast bogobojnych modłów wznosiła więc pragnienia dalekosiężne, odbierając mu - wizji dalekiej i bliskiej, żywej i martwej - ostatki pośmiertnego - ponoć - spokoju. W pogorzelisku odnalazła resztki, w półwilej naturze zaprzysięgła sobie nie odpuścić, bo gdy serce wypełniało ciepło dzierżonych w ostatnich dniach emocji, niosących doskonale znaną jej twarz, którą przed kilkoma chwilami poszukiwała pośród tłumu, tak równie silnie obudziło się w niej rozgoryczenie niemożności i krzywd, ale także odwaga do tego, by czuć więcej - i dobra, i zła, w wiłych żyłach ciężko upatrywać jakiejkolwiek stałości. Mogła kochać i nienawidzić, a obie emocje zaplatały się w perfekcyjną równowagę skrytego pod srebrnymi włosami jestestwa - jedno napędzało drugie, dysproporcja winna zostać zaniechana, więc gdy ledwie przed dniami przyjemność chwil malowała się bliskością i podarowanym biciem serca, teraz tenże mięsień skamieniał, upatrując wyrównanie w powtarzanych dobitnie życzeniach.
Burzy się, wzdyma i wre aż do dna, kręconym nurtem pochwyca.
Roztwiera paszczę otchłań podwodna, ginie z młodzieńcem dziewica.
| k6 na wylosowaną świecę.
Nie tobie igrać przez srebrne tonie; dłoń sięgnęła po świecę, w milczeniu akceptując gest brata, wtórując w tym geście będącej obok bratowej. Płomień oddany tanecznemu rozbudzeniu, skupił jej uwagę ledwie na moment; na twarzy z lodowatego chłodu malował się obraz niesionej zemsty. Oczy tliły się czymś na kształt obietnicy, swoistą mantrę stanowiły rodzące się w ciele emocje. Na powrót wściekłość zacisnęła palce na czarnym materialne skromnej sukni, kosmyki koka otulały uchyloną spod materiału szyję. Nie uratowało ją nic, gdy nawet spoglądając na towarzyszącą rodzinę, nie odnajdywała nic ponad pustką utworzoną z wydartej godności; na nic były wspomnienia momentu, gdy ból rozdzierał twarz na wieść o rzekomej utracie brata, na nic były zasłyszane szmery wypowiadane obok niej - dalej i dalej, błędne koło zapętlało się niczym sznur na szyi wisielca. Surowa ziemia ciało pochłonie, oczy twe żwirem zagasną. Z otępieniem spoglądała w głębie szarości i czerni, upatrywała dalekich przesłanek w spokoju otaczającej natury, jak gdyby ta w niemy sposób pociągała za sznurki mierzwiącego poczucia spokoju. Zamiast bogobojnych modłów wznosiła więc pragnienia dalekosiężne, odbierając mu - wizji dalekiej i bliskiej, żywej i martwej - ostatki pośmiertnego - ponoć - spokoju. W pogorzelisku odnalazła resztki, w półwilej naturze zaprzysięgła sobie nie odpuścić, bo gdy serce wypełniało ciepło dzierżonych w ostatnich dniach emocji, niosących doskonale znaną jej twarz, którą przed kilkoma chwilami poszukiwała pośród tłumu, tak równie silnie obudziło się w niej rozgoryczenie niemożności i krzywd, ale także odwaga do tego, by czuć więcej - i dobra, i zła, w wiłych żyłach ciężko upatrywać jakiejkolwiek stałości. Mogła kochać i nienawidzić, a obie emocje zaplatały się w perfekcyjną równowagę skrytego pod srebrnymi włosami jestestwa - jedno napędzało drugie, dysproporcja winna zostać zaniechana, więc gdy ledwie przed dniami przyjemność chwil malowała się bliskością i podarowanym biciem serca, teraz tenże mięsień skamieniał, upatrując wyrównanie w powtarzanych dobitnie życzeniach.
Burzy się, wzdyma i wre aż do dna, kręconym nurtem pochwyca.
Roztwiera paszczę otchłań podwodna, ginie z młodzieńcem dziewica.
| k6 na wylosowaną świecę.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
The member 'Imogen Travers' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Ze wszystkich wydarzeń, odbywających się podczas święta Brón Trogain, właśnie na tym zależało mu ponad wszystko. Z nim utożsamiał się najmocniej, nie z królującym na samym początku aspektem miłości, wywołującym jedynie wściekłość i obrzydliwy ścisk w żołądku. Na początku nie rozumiał tego, jednak z czasem był już gotów przyznać przed samym sobą, że to była czysta zazdrość. Rigel oddałby wiele, by móc jak inni oddać się porywom serca, czuł jednak, że te emocje w nim umarły. Została tylko pustka z resztkami uczuć - smutna parodia, jak inferius jest drwiną z żyjącej osoby. To, co jakimś cudem udało się jeszcze uratować, przelewał na podopiecznych z sierocińca, na przyjaciół, lecz i ich przez ostatni rok zaczęło ubywać w zatrważającym tempie.
Blackowie w pewnym sensie przywykli do śmierci, żyjąc znacząco krócej niż większość przedstawicieli szlachetnych rodów. Rodzinne spotkania podczas stypy w pamięć o kolejnym wuju czy ciotce nie były wyjątkowymi wydarzeniami. Tylko że na taki typ śmierci jest się gotowym. Starość uczy resztę rodziny, że w końcu musi nadejść to, co jest nieuniknione. Zupełnie inaczej jest w sytuacji, gdy odchodzi ktoś młody, zdrowy, dla którego, mogłoby się wydawać, całe życie dopiero się zaczyna. Brat, przyjaciele, podopieczni, ofiary ataku bestii na jarmarku.
W śmierci nie ma niczego bohaterskiego, a to, co się o niej mówi, to bajki, oszustwo, by nie czuć strachu, kiedy sytuacja albo cudze decyzje zmuszają do zapłacenia tej ostatecznej i najwyższej ceny.
Arystokrata za miejsce zjawił się sam, nie wiedząc, czy rodzice również dołączą do pochodu. Był pewien, że zdecyduje się na to jego matka, ale czy ojciec? Jeśli dla Polluxa Blacka będzie to wygodne z punktu widzenia dbania o wizerunek, to na pewno. W takich chwilach jak ta żałował, iż siostra nadal przebywa w Paryżu, a najstarszy brat znów opuścił kraj w sprawach służbowych.
Czarna jedwabna szata, ozdobiona na ramionach i plecach, opalizującym haftem w kształcie kruczych piór, zlewała się z otaczającą ciemnością lasu. Jedynymi jasnymi punktami kreacji, był wystający kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli i mankiety, ozdobione spinkami z rodzinnym herbem, oraz chorobliwie blada twarz samego arystokraty. Nie było tu miejsca na przepych.
Zapach mirry był odurzał i otulał, a przejmujące śpiewy w nieznanym języku poruszały jakieś niewidzialne struny w duszy Rigela, jednak ten nie miał już łez, by płakać.
Sięgając po świecę, zdołał ujrzeć w półmroku znajome twarze i skinąć na powitanie Wendelinie, Imogen i Manannanowi.
|k6 na świecę.
Blackowie w pewnym sensie przywykli do śmierci, żyjąc znacząco krócej niż większość przedstawicieli szlachetnych rodów. Rodzinne spotkania podczas stypy w pamięć o kolejnym wuju czy ciotce nie były wyjątkowymi wydarzeniami. Tylko że na taki typ śmierci jest się gotowym. Starość uczy resztę rodziny, że w końcu musi nadejść to, co jest nieuniknione. Zupełnie inaczej jest w sytuacji, gdy odchodzi ktoś młody, zdrowy, dla którego, mogłoby się wydawać, całe życie dopiero się zaczyna. Brat, przyjaciele, podopieczni, ofiary ataku bestii na jarmarku.
W śmierci nie ma niczego bohaterskiego, a to, co się o niej mówi, to bajki, oszustwo, by nie czuć strachu, kiedy sytuacja albo cudze decyzje zmuszają do zapłacenia tej ostatecznej i najwyższej ceny.
Arystokrata za miejsce zjawił się sam, nie wiedząc, czy rodzice również dołączą do pochodu. Był pewien, że zdecyduje się na to jego matka, ale czy ojciec? Jeśli dla Polluxa Blacka będzie to wygodne z punktu widzenia dbania o wizerunek, to na pewno. W takich chwilach jak ta żałował, iż siostra nadal przebywa w Paryżu, a najstarszy brat znów opuścił kraj w sprawach służbowych.
Czarna jedwabna szata, ozdobiona na ramionach i plecach, opalizującym haftem w kształcie kruczych piór, zlewała się z otaczającą ciemnością lasu. Jedynymi jasnymi punktami kreacji, był wystający kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli i mankiety, ozdobione spinkami z rodzinnym herbem, oraz chorobliwie blada twarz samego arystokraty. Nie było tu miejsca na przepych.
Zapach mirry był odurzał i otulał, a przejmujące śpiewy w nieznanym języku poruszały jakieś niewidzialne struny w duszy Rigela, jednak ten nie miał już łez, by płakać.
Sięgając po świecę, zdołał ujrzeć w półmroku znajome twarze i skinąć na powitanie Wendelinie, Imogen i Manannanowi.
|k6 na świecę.
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
The member 'Rigel Black' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
See, don't see why
People dog me around
It must be that old evil spirit
So deep down in your ground
People dog me around
It must be that old evil spirit
So deep down in your ground
Dla Elviry Multon śmierć była rzeczą prymitywną i materialną, pewnym niezbywalnym aspektem człowieczeństwa, który przyjmowała z niewzruszeniem w przypadku innych ludzi, a zupełnie nie potrafiła wyobrazić sobie w kontekście własnej osoby. Obcowała z nią każdego dnia, miała w domu cholerne prosektorium - oswoiła się z ciągłym towarzystwem martwych ciał, bo widziała w nich zaledwie tajemnicę do rozwikłania, badawczy obiekt, który mogła rozłożyć na czynniki pierwsze, bo miała ku temu zdolności i prawo. Nigdy - tak naprawdę - nie zetknęła się ze śmiercią w warunkach osobistych. Nie straciła nikogo bliskiego, bo bliskich ludzi miała przytłaczająco niewiele. Żyli wciąż - uparcie - nawet jej rodzice, choć we własnej samolubnej duszy wyobrażała sobie, że ich śmierć, kiedy już nieodwołalnie nadejdzie, w żaden sposób na nią nie wpłynie. Była zimna, wyrachowana i taką chciała pozostać. A jednak - nieświadomie - tak zupełnie naiwna. Nie myślała wcale o tym, że któregoś dnia umrze też Drew, Primrose, Maria, Cillian, Tatiana, Deirdre - wszyscy ci ludzie będący stałą częścią jej życia - a już zwłaszcza nie myślała o własnej śmierci. Jak dziecko, które woli zamknąć oczy niż skonfrontować się z niewygodną prawdą.
Dlatego nie lubiła i unikała pogrzebów i obrządków związanych z aspektem śmierci, który był dla niej trudny do przełknięcia. Strata, płacz, wspominki, dusza, żałoba - to wszystko było jej obce, bo ją przerażało. Niemniej jednak nie mogła odpuścić sobie obecności na uroczystościach ostatniego dnia festiwalu - bo obawiała się, że zostanie to dostrzeżone, że coś ją ominie, że powróci do bycia bezosobową kobietą, której nikt nigdzie nie oczekuje. Były też względy polityczne - i tej myśli się trzymała, że przyszła tu dla polityki, a nie po to, by rozczulać się nad ofiarami wojny.
Mogła przynajmniej odziać się od stóp do głów w czerń, w swoje ulubione szaty, w ciasną w talii sukienkę z rękawami po nadgarstki skrywającymi jej mięśniowe tiki jeszcze nie w pełni wyleczonej prawej ręki. Przy szyi miała ciemną koronkę, zasłoniętą częściowo przez srebrną spinkę płaszcza, który zarzuciła na ramiona, by móc zakryć jasny warkocz obszernym, czarnym kapturem. Miękki materiał opadał jej częściowo na twarz, jak wypadało, co nie miało większego znaczenia przy wszechobecnej mgle i dymie wonnych kadzideł. Miała ich powoli dosyć; wywoływały raczej ból głowy niż otępienie, którego by oczekiwała. Zielony odłamek kamienia pozostawał jak zawsze obecny przy jej skórze; czuła jego martwy chłód i w jakiś sposób dodawało jej to pewności siebie.
Uczestniczyła w pochodzie milcząca, sztywno wyprostowana i niechętna, ale wodziła wzrokiem tam gdzie pole widoczności było jeszcze możliwe, by wśród okrytych woalami twarzy i takich samych męskich sylwetek rozpoznać kogoś znajomego. Zacisnęła usta, kiedy minęła ją staruszka, obdarzając nazbyt przenikliwym spojrzeniem. Kiedy dotarły do niej śpiewy w obcych językach, spięła się i zatrzymała na moment, niemal przy tym zderzając z mężczyzną, który szedł za nią (Rigel). Miał znajome rysy, ale w rzeczywistości nie umiała ich sobie teraz przypomnieć. To całe senne zawodzenie zaczęło jej ni stąd ni zowąd brzmieć jak szloch dziecka, tłumiony jej własną ręka. Dziecka - dziewczynki - którą niegdyś zabiła. Bez powodu.
Przełknęła metaliczną ślinę, która zebrała jej się na języku i spojrzała chłodno na mężczyznę obok. A potem sięgnęła po świecę.
k6
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Wendelina obserwowała uważnie zbierające się postacie; nie brakowało wśród nich szlachetnie urodzonych, wręcz to właśnie oni przeważali, albo po prostu trzymali się blisko swoich. Tak już funkcjonował świat, czyż nie? Swój swego się trzyma, nawet jeśli w duszy nazywa siebie wrogiem… Och, chyba winna powrócić do pisania poezji, czasem słowa same po prostu układały się w jej myślach, tworząc niemalże gotowy pomysł na kolejny wiersz. Tak dawno tego nie robiła!
Świeca, którą lady Selwyn trzymała przed sobą, zaczęła dymić mocniej, niż pozostałe trzymane wokół, nieco ograniczając jej widoczność. Było to dość drażniące, jednak zacisnęła zęby; narzekanie w takiej chwili zdecydowanie nie byłoby mile widziane.
Kątem oka dostrzegła Mannanana z jego żoną i siostrą. Skinęła w ich stronę głową, wiedząc jednak, że bliskie spotkanie z Melisande w takiej chwili mogłoby nie być najlepszym wyborem. Niegdysiejsza lady Rosier zdecydowanie nie miała zamiaru szanować wiedzy i umiejętności Wendy, a tego przecież nie mogła tolerować. Obawiała się wybuchu kłótni, która w trakcie takiego wydarzenia zdecydowanie nie byłaby mile widziana.
Poza nimi jednak na elfim szlaku powoli robiło się tłoczno. Widząc kuzyna, również skinęła głową, mówiąc w przelocie:
– Witaj, Arsene. – Posłała mu ciepły, grzeczny uśmiech z cieniem smutku kryjącym się w spojrzeniu. Wszak mieli czcić poległych, nie świętować umarłych. Czysta radość, nie przełamana odrobiną nostalgii i rozpaczy za poległymi, nie byłaby mile widziana, czyż nie?
Tak jak lord Black ją dostrzegł, tak i ona dojrzała jego. Nie dostrzegła jednak od razu panny Multon, idącej tuż za nim. Kaptur skutecznie zasłaniał jej twarz, a trzymana przez Wendy świeca utrudniała widoczność. Zrobiła kilka kroków w stronę naukowca, zatrzymując się niedaleko. Wolną dłonią rozegnała dym i obniżyła trzymaną w dłoni świece, aby lepiej go widzieć.
– Lordzie Black – powitała go, kiwając głowami. – Rigelu, mam nadzieję, że to spotkanie pomoże twojej duszy znaleźć, choć chwilę ukojenia, Alphard był wyjątkowym czarodziejem i nie wątpię, że cała moja rodzina łączy się z tobą myślami – rzekła to, co musiało być powiedziane, jednak w głosie lady Selwyn pobrzmiewała empatia.
Wtedy dopiero dostrzegła twarz tej, która niemal w lorda Blacka weszła. Przekrzywiła delikatnie głowę i uśmiechnęła się łagodnie.
– Panno Multon! – rzekła półszeptem, nieco zaskoczona. – Panna i lord Black? Nie spodziewałabym się… – mówiąc to, spoglądała to na lorda, to na Elvirę, zastanawiając się, czy to Rigel postanowił zgodzić się na mezalians ze starszą od siebie kobietą, czy też to głównie ona maczała w tym palce; a może wcale nie są razem? Wszak nic o tym wcześniej nie słyszała.
| Biała świeca z tłuszczu z orzechów - ma przyjemny, orzechowy zapach, ale mocno się dymi, a dym ogranicza nieco widoczność wokół; -10 do spostrzegawczości;
Świeca, którą lady Selwyn trzymała przed sobą, zaczęła dymić mocniej, niż pozostałe trzymane wokół, nieco ograniczając jej widoczność. Było to dość drażniące, jednak zacisnęła zęby; narzekanie w takiej chwili zdecydowanie nie byłoby mile widziane.
Kątem oka dostrzegła Mannanana z jego żoną i siostrą. Skinęła w ich stronę głową, wiedząc jednak, że bliskie spotkanie z Melisande w takiej chwili mogłoby nie być najlepszym wyborem. Niegdysiejsza lady Rosier zdecydowanie nie miała zamiaru szanować wiedzy i umiejętności Wendy, a tego przecież nie mogła tolerować. Obawiała się wybuchu kłótni, która w trakcie takiego wydarzenia zdecydowanie nie byłaby mile widziana.
Poza nimi jednak na elfim szlaku powoli robiło się tłoczno. Widząc kuzyna, również skinęła głową, mówiąc w przelocie:
– Witaj, Arsene. – Posłała mu ciepły, grzeczny uśmiech z cieniem smutku kryjącym się w spojrzeniu. Wszak mieli czcić poległych, nie świętować umarłych. Czysta radość, nie przełamana odrobiną nostalgii i rozpaczy za poległymi, nie byłaby mile widziana, czyż nie?
Tak jak lord Black ją dostrzegł, tak i ona dojrzała jego. Nie dostrzegła jednak od razu panny Multon, idącej tuż za nim. Kaptur skutecznie zasłaniał jej twarz, a trzymana przez Wendy świeca utrudniała widoczność. Zrobiła kilka kroków w stronę naukowca, zatrzymując się niedaleko. Wolną dłonią rozegnała dym i obniżyła trzymaną w dłoni świece, aby lepiej go widzieć.
– Lordzie Black – powitała go, kiwając głowami. – Rigelu, mam nadzieję, że to spotkanie pomoże twojej duszy znaleźć, choć chwilę ukojenia, Alphard był wyjątkowym czarodziejem i nie wątpię, że cała moja rodzina łączy się z tobą myślami – rzekła to, co musiało być powiedziane, jednak w głosie lady Selwyn pobrzmiewała empatia.
Wtedy dopiero dostrzegła twarz tej, która niemal w lorda Blacka weszła. Przekrzywiła delikatnie głowę i uśmiechnęła się łagodnie.
– Panno Multon! – rzekła półszeptem, nieco zaskoczona. – Panna i lord Black? Nie spodziewałabym się… – mówiąc to, spoglądała to na lorda, to na Elvirę, zastanawiając się, czy to Rigel postanowił zgodzić się na mezalians ze starszą od siebie kobietą, czy też to głównie ona maczała w tym palce; a może wcale nie są razem? Wszak nic o tym wcześniej nie słyszała.
| Biała świeca z tłuszczu z orzechów - ma przyjemny, orzechowy zapach, ale mocno się dymi, a dym ogranicza nieco widoczność wokół; -10 do spostrzegawczości;
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzień chylił się ku końcowi, żałośnie przelewając się przez palce, przez dłonie, które nie potrafiły zatrzymać czasu w miejscu, choć próbowały szczerze i z całych swoich sił. Myśli — dotychczas zajęte wyłącznie wspomnieniami poprzedniego dnia, gnające w rytm wygrywany przez poruszone czułością, wzruszone serce — wreszcie zwalniały, wyraźnie pod naporem nieuniknionych, nieubłaganie nadciągających obaw. Wraz z każdą sekundą czuła, jak jej nogi, dotychczas niemal noszące ją przez całość Waltham Forest, niby na delikatnej chmurce, poczynają ciążyć jej coraz to mocniej. Zwolniła więc, poddając się temu, co nieuniknione. I tak, jak zazwyczaj starała się nie patrzeć ludziom w twarze, pozwalając im na zasłużoną prywatność w obrządkach i radości, tak teraz zdawała się skupiać na nich zbyt wiele uwagi.
Spoglądała czujnie, a z boku mogło się wydawać, że czegoś — lub kogoś — szukała. Pierwsze uściski niepokoju spotkały przecież gardło, uniemożliwiając wygłoszenie troski na głos. Ilu ludzi tu obecnych mogło liczyć na jutrzejszy spokojny poranek? Ilu dożyje końca miesiąca? Kto z nich miał przy sobie kogoś, kto był w stanie ruszyć z pomocą, zapobiec tragedii? Chwilowy odpoczynek od wojny był tym, czego wszyscy potrzebowali, ale gdy zbliżał się do nieuchronnego końca, wydawał się być tym bardziej okrutnym pomysłem. Dać ludziom spokój, dać im wiarę w to, że było ich jeszcze stać na normalne życie, a potem znów wrzucić ich w horror, umyślnie otworzyć wszystkie ledwie zasklepione rany.
Drżąca dłoń uniosła się sama, aby jej wierzchem zetrzeć pierwszą z gorących łez z niecharakterystycznie bladego policzka. Naiwność i niewinność były bliźniaczymi siostrami i to one prowadziły Marię przez życie, jedna podpowiadając jej z prawego, druga z lewego ramienia. Dzisiaj obie mówiły jednym głosem, mówiły o tym, że świat, otaczający ją ludzie, zwierzęta, rośliny, wszystko to, co żyło i było nieożywione — że wszyscy oni nie zasługują na ponowne wepchnięcie w ogień wojny.
Zwykła trzymać te myśli dla siebie; kto bowiem chciałby słuchać tego, co miała do powiedzenia byle Maria Multon, która ledwo potrafiła obronić samą siebie? Dzisiaj jednak, w tym szczególnym dniu, w kolejnej już Wigilii Końca Świata, chciała się tym podzielić. Rozkwitającą pod sercem niezgodą na taki los, własnym strachem, który cierniowymi łodygami oplatał wszystkie wnętrzności, tą niepewnością, którą zrozumieją tylko ci, którzy walczyli na wielu frontach jednocześnie. Ci, którzy nie wrócą do swoich domów i pałaców, aby tam opaść w miękkość pierzyn z pełnym frykasów żołądkiem. Ci, którzy zmuszeni będą do układania planów, których jedynym celem będzie znalezienie odpowiedzi na pytanie jak przeżyć. Bo wojna, ta prawdziwa, umykająca wszystkim, którzy z łatwością nazywali się "protektorami", sięgała daleko dalej niż spory o ziemię i władzę.
Nie wiedziała, czy on zrozumie. Ale był odważny. Pokazał, że nie boi się wyzwań, a myśl o wodnej lilii i ociekającym wodą wianku była silniejsza niż obrazy, które pragnęły swego przypomnienia. Czy mógł tu być? Czy zniknął jak sen złoty, tak, że już nigdy więcej go nie odnajdzie? Musiała. Musiała, przed godziną policyjną, przed tym całym szaleństwem zobaczyć go jeszcze raz. Dostrzec chociaż kosmyk jasnych włosów, czy tę charakterystyczną iskrę w spojrzeniu. I jeżeli mieli już nigdy więcej nie dostąpić swego towarzystwa — to zapamiętać go takim, pewnym siebie, radosnym, pozornie beztroskim.
Gdy uniosła głowę, szarozielone spojrzenie skupiło się tylko i wyłącznie na komecie; na symbolu wczesnolipcowej trwogi, który pozostał z nimi do teraz. I choć serce znów drżało, to gdzieś podświadomie czuła, że kometa mogła mieć niezwykle dużą moc. Może spełniała życzenia, tak jak w bajkach? Desperacja nigdy nie przeszkadzała w działaniu, w szukaniu nawet najcieńszej i najostrzejszej brzytwy, której można było się chwycić, choćby było to skrajnie nierozsądne.
Nie pozwól mi dostrzec go bez życia.
Żałobne pieśni niosły się pomiędzy drzewami, potęgując już i tak podły nastrój młodej czarownicy. Tylko obecność leśnych nimf — kuzynek tych wodnych, których towarzystwo uświetniało uczty w Beauxbatons — niosło ze sobą coś pięknego i dobrego, coś, co wreszcie skierowało jej kroki ku elfiej ścieżce. Im więcej kroków poczyniła, im bliżej źródła dźwięku się znajdowała, tym mocniej nadciągały do niej wspomnienia listów skropionych krwią starego polowego szpitala. Nie znała ich nadawców, ale adresaci, którym dostarczyła korespondencję, czasami wspominali ich, nawet w kilku krótkich słowach. Był więc mąż pani Euphemii, przygnieciony gruzami, ze zmiażdżoną nogą. Była Mirabel, ukochana pana Willbura, była żona aptekarza z Cape Road i pan Duncan, który zginął śmiercią bohaterską w Warwick. Kim byli — poza okolicznościami śmierci, poza relacjami, które łączyły ich z żywymi? Tego nie wiedziała, choć czuła, że powinna. Pamięć o nich nie zginie tak długo, jak żyją ich bliscy, ale co, gdy również ich zabraknie?
Czy gdy przyjdzie umrzeć także jej — zostanie na tym świecie ktoś, kto wspomni ją choć raz?
Zapomnienie to straszna rzecz. Nie chciała o tym myśleć, więc niemalże bezrefleksyjnie sięgnęła do kosza przechodzącego obok czarodzieja, zabierając z niego jedną ze świeczek. Odpaliła ją, licząc, że rozjaśni nadchodzące mroki, chociaż na chwilę. Że płomień doda jej odwagi, nawet pomimo ściśniętego gardła.
Zgodnie z wytycznymi organizatorów pochodu, zakryła jasne włosy, znów związane w dwa warkocze kapturem czarnej opończy, oczywiście własnej roboty, którą narzuciła na jedną ze swych sukienek, tą jasnozieloną, w której pojawiła się również w Szmaragdowym Zakątku.
Ułożyła dłonie na świecy, próbując opanować narastające z każdą chwilą emocje — nie chciała zaciskać palców na świecy zbyt mocno, ale martwiła się. Przejmowała do żywego, bo los szarego człowieka był przecież jej losem. Bo obiecała pomagać, służyć potrzebującym według swej najlepszej wiedzy i nikłych umiejętności, ale walka między życiem a śmiercią, zwłaszcza w szpitalach, przychodniach i znachorskich chatach, najczęściej była nierówna, a każda porażka była jeszcze trudniejsza od poprzedniej.
Wzrok uniosła dopiero, czując na sobie czyjeś spojrzenie — gdy tylko dostrzegła, że przygląda jej się stara wiedźma, pokornie opuściła głowę, próbując zmusić usta do uśmiechu, choć ten nie mógł nikogo oszukać, nawet sprawić wrażenia, że czuła się dobrze czy bezpiecznie. Zmarłym należało jednak oddawać przysługi. Zadbać o tych, którzy spokoju doczekali pod ziemią, nie na niej.
Spoglądała czujnie, a z boku mogło się wydawać, że czegoś — lub kogoś — szukała. Pierwsze uściski niepokoju spotkały przecież gardło, uniemożliwiając wygłoszenie troski na głos. Ilu ludzi tu obecnych mogło liczyć na jutrzejszy spokojny poranek? Ilu dożyje końca miesiąca? Kto z nich miał przy sobie kogoś, kto był w stanie ruszyć z pomocą, zapobiec tragedii? Chwilowy odpoczynek od wojny był tym, czego wszyscy potrzebowali, ale gdy zbliżał się do nieuchronnego końca, wydawał się być tym bardziej okrutnym pomysłem. Dać ludziom spokój, dać im wiarę w to, że było ich jeszcze stać na normalne życie, a potem znów wrzucić ich w horror, umyślnie otworzyć wszystkie ledwie zasklepione rany.
Drżąca dłoń uniosła się sama, aby jej wierzchem zetrzeć pierwszą z gorących łez z niecharakterystycznie bladego policzka. Naiwność i niewinność były bliźniaczymi siostrami i to one prowadziły Marię przez życie, jedna podpowiadając jej z prawego, druga z lewego ramienia. Dzisiaj obie mówiły jednym głosem, mówiły o tym, że świat, otaczający ją ludzie, zwierzęta, rośliny, wszystko to, co żyło i było nieożywione — że wszyscy oni nie zasługują na ponowne wepchnięcie w ogień wojny.
Zwykła trzymać te myśli dla siebie; kto bowiem chciałby słuchać tego, co miała do powiedzenia byle Maria Multon, która ledwo potrafiła obronić samą siebie? Dzisiaj jednak, w tym szczególnym dniu, w kolejnej już Wigilii Końca Świata, chciała się tym podzielić. Rozkwitającą pod sercem niezgodą na taki los, własnym strachem, który cierniowymi łodygami oplatał wszystkie wnętrzności, tą niepewnością, którą zrozumieją tylko ci, którzy walczyli na wielu frontach jednocześnie. Ci, którzy nie wrócą do swoich domów i pałaców, aby tam opaść w miękkość pierzyn z pełnym frykasów żołądkiem. Ci, którzy zmuszeni będą do układania planów, których jedynym celem będzie znalezienie odpowiedzi na pytanie jak przeżyć. Bo wojna, ta prawdziwa, umykająca wszystkim, którzy z łatwością nazywali się "protektorami", sięgała daleko dalej niż spory o ziemię i władzę.
Nie wiedziała, czy on zrozumie. Ale był odważny. Pokazał, że nie boi się wyzwań, a myśl o wodnej lilii i ociekającym wodą wianku była silniejsza niż obrazy, które pragnęły swego przypomnienia. Czy mógł tu być? Czy zniknął jak sen złoty, tak, że już nigdy więcej go nie odnajdzie? Musiała. Musiała, przed godziną policyjną, przed tym całym szaleństwem zobaczyć go jeszcze raz. Dostrzec chociaż kosmyk jasnych włosów, czy tę charakterystyczną iskrę w spojrzeniu. I jeżeli mieli już nigdy więcej nie dostąpić swego towarzystwa — to zapamiętać go takim, pewnym siebie, radosnym, pozornie beztroskim.
Gdy uniosła głowę, szarozielone spojrzenie skupiło się tylko i wyłącznie na komecie; na symbolu wczesnolipcowej trwogi, który pozostał z nimi do teraz. I choć serce znów drżało, to gdzieś podświadomie czuła, że kometa mogła mieć niezwykle dużą moc. Może spełniała życzenia, tak jak w bajkach? Desperacja nigdy nie przeszkadzała w działaniu, w szukaniu nawet najcieńszej i najostrzejszej brzytwy, której można było się chwycić, choćby było to skrajnie nierozsądne.
Nie pozwól mi dostrzec go bez życia.
Żałobne pieśni niosły się pomiędzy drzewami, potęgując już i tak podły nastrój młodej czarownicy. Tylko obecność leśnych nimf — kuzynek tych wodnych, których towarzystwo uświetniało uczty w Beauxbatons — niosło ze sobą coś pięknego i dobrego, coś, co wreszcie skierowało jej kroki ku elfiej ścieżce. Im więcej kroków poczyniła, im bliżej źródła dźwięku się znajdowała, tym mocniej nadciągały do niej wspomnienia listów skropionych krwią starego polowego szpitala. Nie znała ich nadawców, ale adresaci, którym dostarczyła korespondencję, czasami wspominali ich, nawet w kilku krótkich słowach. Był więc mąż pani Euphemii, przygnieciony gruzami, ze zmiażdżoną nogą. Była Mirabel, ukochana pana Willbura, była żona aptekarza z Cape Road i pan Duncan, który zginął śmiercią bohaterską w Warwick. Kim byli — poza okolicznościami śmierci, poza relacjami, które łączyły ich z żywymi? Tego nie wiedziała, choć czuła, że powinna. Pamięć o nich nie zginie tak długo, jak żyją ich bliscy, ale co, gdy również ich zabraknie?
Czy gdy przyjdzie umrzeć także jej — zostanie na tym świecie ktoś, kto wspomni ją choć raz?
Zapomnienie to straszna rzecz. Nie chciała o tym myśleć, więc niemalże bezrefleksyjnie sięgnęła do kosza przechodzącego obok czarodzieja, zabierając z niego jedną ze świeczek. Odpaliła ją, licząc, że rozjaśni nadchodzące mroki, chociaż na chwilę. Że płomień doda jej odwagi, nawet pomimo ściśniętego gardła.
Zgodnie z wytycznymi organizatorów pochodu, zakryła jasne włosy, znów związane w dwa warkocze kapturem czarnej opończy, oczywiście własnej roboty, którą narzuciła na jedną ze swych sukienek, tą jasnozieloną, w której pojawiła się również w Szmaragdowym Zakątku.
Ułożyła dłonie na świecy, próbując opanować narastające z każdą chwilą emocje — nie chciała zaciskać palców na świecy zbyt mocno, ale martwiła się. Przejmowała do żywego, bo los szarego człowieka był przecież jej losem. Bo obiecała pomagać, służyć potrzebującym według swej najlepszej wiedzy i nikłych umiejętności, ale walka między życiem a śmiercią, zwłaszcza w szpitalach, przychodniach i znachorskich chatach, najczęściej była nierówna, a każda porażka była jeszcze trudniejsza od poprzedniej.
Wzrok uniosła dopiero, czując na sobie czyjeś spojrzenie — gdy tylko dostrzegła, że przygląda jej się stara wiedźma, pokornie opuściła głowę, próbując zmusić usta do uśmiechu, choć ten nie mógł nikogo oszukać, nawet sprawić wrażenia, że czuła się dobrze czy bezpiecznie. Zmarłym należało jednak oddawać przysługi. Zadbać o tych, którzy spokoju doczekali pod ziemią, nie na niej.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Musiała tu być. Oddanie hołdu poległym na wojnie czarodziejom było tym, co należało i winno. Czy współczuła ludziom, którzy oddali życia? Nie. Czy żal jej było tych, którzy stracili bliskich? Skałamałaby mówiąc, że tak. Posiadała w sobie zbyt wiele empatii, by ponieść żal za kogoś innego niż samą siebie. A ona? Straciła. Choć najważniejsze jej sercu osoby nie na wojnie. Nie miało to jednak znaczenia, czy i komu wewnątrz poświęci własne myśli - liczyła się obecność. Obecność u boku Manannana. Choć sama świadomość chwili zdawała się być już wyczuwalna - nie tylko w samym powietrzu i panującej wokół atmosfery ale i podczas przygotowań do wejścia w te tereny. Mimowolnie coraz wyraźniej przypominającej jej, o nadchodzącej na nowo walce. O niebezpieczeństwie w postaci rebeliantów - miałkim, bo wiedziała że nie mieli szans na zwycięstwo - ale nadal obecnym. Nie chciała zakończenia zawieszenia broni. Ostatnie tygodnie były upajająco zachwycające, wrzucające Melisande w stan, którego nie dane było jej poznać wcześniej, a wiele doznań choć czasem prozaicznych wydawały się zwyczajnie nowe.
Suknię miała ciemną czarną albo - jeśli woleć - w kolorze morskiego dna. Najbardziej formalną ze wszystkich, które zaprezentowała podczas festiwalu w tym roku. Nie frywolną, a poważną, by oddać wyglądem szacunek i powagę sytuacji. Do ciemnego materiału przytroczono niezliczoną ilość ciemnych, niewielkich pereł, które odbijały nikłe światła odcieniem morza. Włosy spięte gładko, twarz przyozdobioną wyraźniej. Dłonie miała gładkie, zdobione jedynie pierścieniami przysięgi którą złożyła, na nadgarstku niezmiennie znajdowała się bransoletka od brata z którą od czasu ofiarowania się nie rozstawała. Na ramionach narzuconą miała onyksową opończę wyszywaną połyskującą nicią w morskie wzory. Materiał jej kaptur oblekał głowę.
Uniosła tęczówki - tak samo ciemne jak wszystko wokół - na męża potakując krótko głową. Za nim, z nim, obok - chętnie i zawsze. Milczała, wędrując obok Manannana i Imogen, mimowolnie poddając się panującej atmosferze wokół. Ze starą wiedźmą - tą, która stawała przed nimi podczas rytuału - tak jak i wcześniej tak i dziś skrzyżowała spojrzenie kiedy ta spojrzała ku niej. A gdy to się stało w geście krótkiego szacunku skinęła jej krótko głową. Nie wiedziała dlaczego, ale stara czarownica budziła w niej respekt - czy to gestami czy słowami które wypowiedziała wtedy, mimo że całość rytuału nadal zdawała się splątana i niejasna całkiem. Sięgnęła po świecę, pozwalając, by Manannan pozwolił jej zapłonąć. Objęła ją długimi, zgrabnymi palcami, przez krótką chwilę patrząc w płomień nim przesunęła spojrzeniem wokół trafiając tęczówkami na Wendelinę. Nie pozwoliła by cokolwiek drgnęło na jej twarzy, kiedy skinęła ku nich głową, ale sama odwróciła tęczówki nie uczyniwszy jednakiego gestu w odpowiedzi, udając że został skierowany do Melisande kiedy akurat nie patrzyła w tamtą stronę zwabiona słowami wypowiedzianymi ku niej. Przez kilka sekund w milczeniu lustrowała twarz męża. Co chciał usłyszeć? A może czego nie chciał? Nie była pewna, ale pytanie zdawało się wciskać ją w niewygodne miejsce. Przestąpiła z nogi na nogę, jej ciało zafalowało podczas ruchu łagodnie.
- Jest ktoś szczególny - zgodziła się w końcu zatapiając się w jasnym spojrzeniu, które w mroku nocy traciło na dziennym blasku. - kogo wspomniałabym, gdyby nie stał obok. I kto - mam nadzieję - zostanie w tym miejscu jeszcze dostatecznie, bym wspominając go, robiła to bez żalu za tym, co utracone. - jej wargi drgnęły, składając się w łagodny, jedynie chwilowy uśmiech. - Wiem, Manannanie. - nie mógł jej tego obiecać. Wiedziała przecież - nie zrobił tego wcześniej, nie zrobi i teraz. - przechyliła odrobinę ciało, zniżając głos tak, by jedynie on mógł ją usłyszeć, odsuwając tęczówki, przesuwając nimi wokół. - Trapi cię, że nie wszystkie moje myśli należą do ciebie? - zapytała, jej wargi wydęły się lekko, żeby ukryć nie pasujące do sytuacji rozbawienie. Nie potrafiła odpuścić sobie odrobinę drażniącego, wyzywającego, cichego - ledwie przebijającego się nad granicą słyszalności, zarezerwowanego tylko dla niego - pytania.
| jestem z mężem i szwagierką, k6 na świecę
Suknię miała ciemną czarną albo - jeśli woleć - w kolorze morskiego dna. Najbardziej formalną ze wszystkich, które zaprezentowała podczas festiwalu w tym roku. Nie frywolną, a poważną, by oddać wyglądem szacunek i powagę sytuacji. Do ciemnego materiału przytroczono niezliczoną ilość ciemnych, niewielkich pereł, które odbijały nikłe światła odcieniem morza. Włosy spięte gładko, twarz przyozdobioną wyraźniej. Dłonie miała gładkie, zdobione jedynie pierścieniami przysięgi którą złożyła, na nadgarstku niezmiennie znajdowała się bransoletka od brata z którą od czasu ofiarowania się nie rozstawała. Na ramionach narzuconą miała onyksową opończę wyszywaną połyskującą nicią w morskie wzory. Materiał jej kaptur oblekał głowę.
Uniosła tęczówki - tak samo ciemne jak wszystko wokół - na męża potakując krótko głową. Za nim, z nim, obok - chętnie i zawsze. Milczała, wędrując obok Manannana i Imogen, mimowolnie poddając się panującej atmosferze wokół. Ze starą wiedźmą - tą, która stawała przed nimi podczas rytuału - tak jak i wcześniej tak i dziś skrzyżowała spojrzenie kiedy ta spojrzała ku niej. A gdy to się stało w geście krótkiego szacunku skinęła jej krótko głową. Nie wiedziała dlaczego, ale stara czarownica budziła w niej respekt - czy to gestami czy słowami które wypowiedziała wtedy, mimo że całość rytuału nadal zdawała się splątana i niejasna całkiem. Sięgnęła po świecę, pozwalając, by Manannan pozwolił jej zapłonąć. Objęła ją długimi, zgrabnymi palcami, przez krótką chwilę patrząc w płomień nim przesunęła spojrzeniem wokół trafiając tęczówkami na Wendelinę. Nie pozwoliła by cokolwiek drgnęło na jej twarzy, kiedy skinęła ku nich głową, ale sama odwróciła tęczówki nie uczyniwszy jednakiego gestu w odpowiedzi, udając że został skierowany do Melisande kiedy akurat nie patrzyła w tamtą stronę zwabiona słowami wypowiedzianymi ku niej. Przez kilka sekund w milczeniu lustrowała twarz męża. Co chciał usłyszeć? A może czego nie chciał? Nie była pewna, ale pytanie zdawało się wciskać ją w niewygodne miejsce. Przestąpiła z nogi na nogę, jej ciało zafalowało podczas ruchu łagodnie.
- Jest ktoś szczególny - zgodziła się w końcu zatapiając się w jasnym spojrzeniu, które w mroku nocy traciło na dziennym blasku. - kogo wspomniałabym, gdyby nie stał obok. I kto - mam nadzieję - zostanie w tym miejscu jeszcze dostatecznie, bym wspominając go, robiła to bez żalu za tym, co utracone. - jej wargi drgnęły, składając się w łagodny, jedynie chwilowy uśmiech. - Wiem, Manannanie. - nie mógł jej tego obiecać. Wiedziała przecież - nie zrobił tego wcześniej, nie zrobi i teraz. - przechyliła odrobinę ciało, zniżając głos tak, by jedynie on mógł ją usłyszeć, odsuwając tęczówki, przesuwając nimi wokół. - Trapi cię, że nie wszystkie moje myśli należą do ciebie? - zapytała, jej wargi wydęły się lekko, żeby ukryć nie pasujące do sytuacji rozbawienie. Nie potrafiła odpuścić sobie odrobinę drażniącego, wyzywającego, cichego - ledwie przebijającego się nad granicą słyszalności, zarezerwowanego tylko dla niego - pytania.
| jestem z mężem i szwagierką, k6 na świecę
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Ostatnio zmieniony przez Melisande Travers dnia 12.11.23 2:43, w całości zmieniany 1 raz
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ogniste Wrota
Szybka odpowiedź