Ptaszarnia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ptaszarnia
Woliera należąca i pielęgnowana głównie przez panienkę Baudelaire, która spędza tu bardzo dużo czasu. Kiedyś była to oranżeria, aktualnie przebudowana została na ptaszarnię, z racji pasji młodej dziewczyny do ornitologii. Znajdują się tu liczne gatunki ptaków magicznych i niemagicznych, głównie ozdobnych, ale wypatrzyć można też gdzieś oprócz świergotników lelka wróżebnika, czy zwykłe mugolskie słowiki. Zawsze panuje tu temperatura wyższa niż w pozostałej części domu, a tło wypełniają serenady śpiewów i skrzeków ptaków.
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Clementine wraca do ptaszarni z dostawą nowej karmy dla ptaków. Nieświadoma rozmowy jaka miała tu przed chwilą miejsce, wydaje się spokojna. Wyczuwa w powietrzu jakieś napięcie, ale wydaje jej sie, ze to jest jeszcze tylko echo rumoru wywołanego przez jej ukochane ptaki. Sally prawdopodobnie już tylko łypie groźnie na Barry'ego, a Barry, proszony przez Emmie o pomoc, prawdopodobnie po prostu pomaga. Sally nie musi, bo Sally sama wie, co ma robić. Clementine cieszy się, że poznała tą dziewczynę. Jest ona dla niej niezastąpioną podporą w czasie, kiedy ją trawi choroba i nie jest w stanie odwiedzić swoich przyjaciół. Sally coraz lepiej rozumie ptaki, przynajmniej Clementine w to wierzy, bo żaden z nich na nią nie marudził. Po dzisiejszym spotkaniu, miały trochę skomentować wojowe nastroje Barry'ego i dziewczyny, ale Emmie i tak nic by z tego nie zrozumiała. Nie widząc żadnych zagrożeń kolejnymi groźnymi sytuacjami z ptakami i swoimi przyjaciółmi w roli głównej, po prostu oddaje się pracy.
Po kilkunastu minutach, może maksymalnie godzinie, bo czas Emmie bardzo szybko mija w miłym towarzystwie, prawdopodobnie ich drogi się rozchodzą. Każde idzie w swoim kierunku, a Emmie uśmiecha się pod nosem, machając swoim gościom na pożegnanie dłonią. Słyszy ich ożywioną dyskusję, wydaje jej się, ze są podekscytowani, a oni zwyczajnie się kłócą na odchodnym.
| zt dla wszystkich
Po kilkunastu minutach, może maksymalnie godzinie, bo czas Emmie bardzo szybko mija w miłym towarzystwie, prawdopodobnie ich drogi się rozchodzą. Każde idzie w swoim kierunku, a Emmie uśmiecha się pod nosem, machając swoim gościom na pożegnanie dłonią. Słyszy ich ożywioną dyskusję, wydaje jej się, ze są podekscytowani, a oni zwyczajnie się kłócą na odchodnym.
| zt dla wszystkich
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dzień zapowiadał się całkiem zwyczajnie. Rześkie, wiosenne powietrze wpadało przez szklane, uchylone okna oranżerii do środka. Siatki w rozchylonych daszkach oranżerii uniemożliwiały młodym, hodowlanym ptakom ucieczkę z wnętrza ptaszarni. Nie były jeszcze doświadczone w locie, większość z nich cierpiała z powodu krzywdy zadanej im przez przypadkowego człowieka. Clementine właśnie takie ptaki do siebie przygarniała. Potrzebujące jej pomocy. Znalazło się więc w jej hodowli sowę, zagryzioną przez psy gończe należące do szlachty. Panienka Baudelaire chciała wierzyć i wierzyła, że był to tylko niefortunny wypadek. Opatrywała skrzydełka ofiary i poszkodowaną nóżkę kilka długich dni, podając sówce odpowiednie specyfiki - eliksiry łagodzące ból i przyśpieszające regenerację. Wyczesywała z piórek sowy zaschniętą krew i ropę. Ta druga zwłaszcza trzymała się tam całkiem długo. Po wielu dniach rekonwalescencji sówka, mimo to, wróciła do dawnej kondycji. Clementine miała zadziwiająco dobry wpływ na zwierzęta. Bil od niej niesamowity spokój. Było coś dziwnego w tej aurze, którą rozsiewała, czasami niepokojącego, ale w głównej mierze miłego, że niosła ze sobą poczucie błogiego spokoju. Jej podopieczne ptaszki wiedziały to lepiej niż ktokolwiek inny.
W jej hodowli znaleźć można było też inne ptaki. Parka małych ozdobnych purpurków ognistych wydawała się niespokojna po tym, jak w wolierze, w której wcześniej dotąd mieszkały, wystąpił konflikt zastosowanych zaklęć gospodarczych. Magicznie wytworzone natryski wodne puszczały z sufitu niezliczoną ilość wody, imitując intensywny deszcz przez bardzo długi czas, zanim pracownikom Ministerstwa Magii udało się opanować sytuację. Ptaki ze stresu zaczęły gubić piórka, choć już z natury nie miały ich wiele. Zadaniem Clementine było im zapewnić lepsze warunki, przywrócić je do dawnej świetności. Przejęła je do swojej hodowli, lokując w bezpiecznym miejscu, suchym, ponieważ woda budziła w nich teraz stany niepokoju i spłoszenia. Okazy tych ptaków miała oddać do ptaszarni jak tylko podniesie kondycję ptaków i wypielęgnuje ich srebrzysto-żółte piórka. Traciły je, chociaż wcale nie był to dla nich czas pierzenia. Zbierała wszystkie z nich, pieczołowicie zbierając je do pojemniczka, aby chociaż później, w okresie godowym tych ptaków te przydały im się do skonstruowania gniazd dla ulokowania w nich swoich jajek.
Clementine uspokajała drobną zwierzynę nuceniem kilku rozluźniających utworów. Jej śpiew współgrał z ćwierkającą obok niej Caro, która wesoło przysiadła na jej ramieniu, starając się pomóc panience Baudelaire w pokrzepieniu nowych ptaków w oranżerii.
— Spokojnie… — szeptała gładząc ich brzuszek, kiedy już samo śpiewanie nie przynosiło pożądanych efektów. Jej głos był miękki, melodyjny, jak jej śpiew. Chciała nim wprowadzić atmosferę błogą i spokojną. Rozmawiała ze spłoszonymi ptakami. Rozmawiała długo, opowiadając im historie bardzo rozczulające, a przynajmniej te, które ją rozczulały.
— Opowiadałam wam o Duncanie? O silnym rudzielcu, który skakał w przestworzach, prawie jak wy, dostawał skrzydeł i latał w kolorowym cyrku, o którym właśnie tak, barwnie opowiadał. O tym, jak znalazł idealny gatunek kwiatu do oranżerii? Pokazywałam go wam?
Przeniosła ptaszki na ramieniu w odpowiednie miejsce, kucając przed pięknym, rozłożystym krzewem, kwitnącym bardzo bogato pachnącym kwiatem. Panienkę Baudelaire rozluźniał ten zapach. Pozwoliła ptaszkom zejść ze swojego przedramienia prosto na grube, okazałe liście i siadła na ziemi przed nimi, poprawiając suknię. Na zewnątrz temperatura była wyjątkowo wysoka. Sprzyjała porostowi roślin. Była już wiosna. Clementine czuła to w atmosferze, w zmianie w nastrojach jej podopiecznych, w zapachu kwiatów w jej domowej wolierze.
Gdyby jej oczy widziały jak inne, podziwiałaby zmianę w zachowaniu ptaszków, oswajających się z otoczeniem, powoli odprężających się. Przestały się puszyć i stroszyć piórka. Z zaciekawieniem, z początku nieśmiało przeskoczyły do przodu. Pierwszy zbliżył się samczyk. Podskoczył jeden, drugi raz w stronę kwiatu, z zainteresowaniem śledząc jego strukturę. Samiczka stała dalej, obserwowała działania swojego biologicznego partnera. Ten coraz śmielej sobie poczynał. Podskakując wkroczył pod cień, jaki dawały liście.
Clementine mogła tak spędzać czas bardzo długo. Nie przestawała mówić do swoich ptaków. Na jej ustach padały często imiona takie jak: Rodrick, Samuel, Barry, Duncan, Justine, Mathilde, Matthew, Lyra, Barry i wiele innych, których niedawno poznała, albo znała już od jakiegoś czasu.
Opowiadała o nich ciepłe historie. Takie, których sama chciałaby słuchać. Głos człowieka dobrze wpływał na nieprzyswojone zwierzęta. Dodatkowym plusem był fakt, że Clementine nie patrzyła. Czasami starała się to robić, ale ptaki… nawet wolały, kiedy tego nie robila. Z ludźmi było inaczej. Oni potrzebowali kontaktu wzrokowego. Jej pierzaści przyjaciele nie. Czuli się tym spokojniej im częściej jej wzrok był zwrócony w jakimkolwiek kierunku, a Clementine zajęta sobą. Nawet mówiąc coś do swoich podopiecznych robiła to w tym samym stopniu dla nich, co dla siebie. Przyzwyczajanie do siebie ptaków było znacznie cięższym zajęciem niż oswajanie się z kotem czy psem. Ptaki, z natury były zwierzętami dzikimi. Lubiącymi wolność. Nieprzystosowanymi do opieki. Jej jednak ufały.
Dlatego i ta parka w końcu zaczęła. Clementine nie mogła widzieć, kiedy oboje, samczyk z samiczką, przycupnęli w jednym miejscu. Słyszała pewną zmianę. Zapadła cisza, ptaszki nie podskakiwały już miedzy liśćmi tak ufnie jak przed chwilą, ale to nie zwiastowało niczego złego. Purpurki przechylały łebki, patrząc w jej kierunku, zainteresowane. Zainteresowanie ptaka to było już bardzo wiele. Spłoszony, nieoswojony uciekał. Nie wykazywał takiego stanu, zbyt mocno skoncentrowany na ucieczce. Te były już całkowicie ujęte. Wpatrywały się w Clementine i wsłuchiwały się, poniekąd przyswajając każde słowo, które rozumiały. Znów, odważniejszy, samczyk, postąpił pierwszy krok. Podskoczył ku Clementine, tym razem sam, bez sugestii i wskoczył jej na ramię. Powoli przesuwając się po nim w górę. Zatrzymał się pozostając w zawieszeniu kiedy pierś Clementine uniosła się wyżej w głębokim oddechu, ale nie spłoszył. Kontynuował swoją wędrówkę, chociaż trwało to bardzo długo. Dopiro kiedy znalazł się na jej ramieniu, samiczka poszła w jego ślady. Była znacznie mniej pewna niżz on. Zatrzymala się już po pierwszym podskoku, na dłoni Clementine. Samczyk w tym czasie dziubał ją w ucho, w wyrazie całkowitej ufności. Panienka Baudelaire nie mogła się nie uśmiechnąć. Mimo to, to jego partnerka sprawiała najwięcej trudności, dlatego Emmie nie spoczywała na laurach. Trwała w skupieniu, nie przestając swojej opowieści i zajmowania się swoimi czynnościami. W tym momencie gładziła dłonią piękny, ozdobny, ładnie pachnący kwiat. Samiczka dopiero po dobrych kilku dłuższych chwilach postanowiła podążyć za samczykiem. Przez łokieć, ramię, podążyła aż na bark i zatrzymała się tam. Clemmie nie zmieniała swojego położenia za bardzo, ale przechyliła nieznacznie głowę, rozbawiona, kiedy dziobnął ją odważniejszy z ptaszków, znów. Samiczka wzleciała w powietrze, więc Clementine przez chwilę wydawało się, że już zrezygnowała z zacieniania więzi, kiedy jednak, po niespełna kilku sekundach, opadła znów na dół, w to samo miejsce na ramieniu. Dołączyła do swojego partnera, skubiąc skórę Emmie przy szyi. Samczyk przeniósł się na drugie ramię. Samiczka za nim. Jeszcze przy nim czuła się pewniej, ale po kilkunastu minutach takiej zabawy w zamianę miejsc, w końcu oba ptaszki przysiadły na jej ramieniu, spokojne.
Wtedy Clementine wiedziała, że są już oswojone na pewno.Przywiezione z innej woliery do jej ptaszarni miały odzyskać zaufanie do otoczenia i do ludzi. Do człowieka już miały. Jeśli ufały człowiekowi i miały w nim oparcie, otoczenie nie powinno już sprawiać większego problemu. Pozostały w oranżerii Clementine jeszcze kilka dni, dla utwardzenia ich przyswojenia sobie środowiska. Po upływie tego okresu czasu, Emmie musiała je jednak oddać do zleceniodawcy. Opłata jaką za to otrzymała wydawała się nieadekwatna do utraty przyjaciół. Clementine w dalszym ciągu przyzwyczajała się do tego, że w małej hodowli, w której nie można było trzymać długo nieodpowiedniej ilości ptaków, nie wszystkie da się je pomieścić. Nie potrafiła pogodzić się z żadnymi pożegnaniami. Mimo to, wiedziała, ze musi to zrobić.
— I co, zostaliśmy sami? — spytała uzdrowionej już sówki, która trafiła do jej ptaszarnii tego samego dnia, co wspomniane purpurki ogniste.
| zt
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Brak sowy dawał się szczególnie we znaki, kiedy zdążyło się do niej porządnie przywiązać. Ptaszysko miało już swoje lata, towarzysząc Ulyssesowi od początków jego nauki w Hogwarcie, aż po marzec pięćdziesiątego szóstego roku, kiedy zaginęło w tajemniczych okolicznościach, pierwszy raz nie dostarczywszy listu do adresata. Pismo, w porównaniu ze stratą, nie miało praktycznie żadnego znaczenia i na szczęście padło na jedno z tych nieistotnych. Ollivander od trzech tygodni wyczekiwał odpowiedzi, ale nie doczekał się ani listu, ani swojej starej sowy. Gnida, bo takie wdzięczne imię nosiła, choć było przeznaczone tylko dla niewielkiej ilości uszu, nie znosiła jaj od kilku lat, ale w marcu nie zapowiadało się na to, aby coś działo się z jej zdrowiem, dlatego ostatecznie, z niezadowoleniem, Ulysses musiał przyjąć, że coś ją zaatakowało. Czekał cierpliwie, licząc jeszcze na jej powrót, ale korespondencje prowadzone za pomocą innych ptaków zrobiły się zbyt uciążliwe, a nadzieja na powrót malała z każdym dniem, wyparta w końcu bolesną prawdą - trzeba było pogodzić się ze stratą. Mógł wybrać się po nową towarzyszkę na Pokątną albo w jakiekolwiek inne miejsce, gdzie zwierzęta sprzedawano, ale umyślił sobie, że odwiedzi panienkę Baudelaire, mając nadzieję, że wspólnie poradzą sobie z tym problemem. Wiedział doskonale o umiejętnościach Clementine i wyjątkowym podejściu do ptaków, które pod jej skrzydłami potrafiły powrócić do dobrej formy. Budziła zaufanie, dlatego Ollivander liczył na to, że będzie w stanie mu pomóc, przy okazji dając zagubionej sówce nowy dom.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Clementine poznała Ulyssesa przypadkiem w Świętym Mungu. Nie romawiali długo. Krótka wymiana zdań skupiła się glównie wokół pracy – dla Emmie stanowiącej raczej element pasji niż obowiązku. Pamiętała go. Jego ciepłą aurę i zdystansowany ton, tak bardzo mocno ze sobą kontrastujące. Niektórzy od razu zachodzili jej w pamięć, innych nie potrafiłaby rozpoznać. Wyłapywała tylko osobistości najbardziej charakterystyczne. Chwytała pewne specyficzne atrybuty, jakie odkrywała innymi zmysłami, niż przeciętny człowiek. Ulysses miał pewny dar… jeszcze go nie rozumiała, ale miała wrażenie, że on też patrzył na świat innymi oczami. Chociaż nie podejrzewała go o ten sam prezent od losu, co ona go posiadała.
Nie spodziewała się go dzisiaj gościć w domu, a jednak instynkt kazał jej przygotować dzbanek herbaty zamiast filiżanki. Jeśli lord Ollivander planował zapowiedzianą wizytę, żadna informacja o tym panienki Baudelaire nie doszła.
Mimo to, kiedy Sissi otworzyła drzwi, oznajmiając przybycie lorda do ich domu, Clementine nie wydawała się niemile zaskoczona. Przez jej błękitne oczęta przemknął jaśniejszy błysk, kiedy zbliżając się do drzwi, podążając za jego głosem powitania, oparła się na nimi dłońmi, wpatrując się bezpośrednio w twarz mężczyzny, zupełnie tak, jakby wiedziała, gdzie ją znaleźć, chociaż był to tylko czysty przypadek.
— Potrzebna panu sowa?
Myśli o wizycie Ulyssesa rozgrzewały jej serce, sprawiając, że zasady zachowanej etykiety, prawidłowego powitania, umknęły jej, bo usta same goniły kwestię, która wydawała jej się przepełniać ją przyjemnością. Cieszyła ją poprawiająca się opinia o jej hodowli, fakt, że coraz więcej nawet obcych jej osób, odwiedzało ją w celu nabycia sowy. W każdej z nich wyczuwała wielką dobroć i troskę, jaką mogliby okazać jej podopiecznym.
Nie spodziewała się go dzisiaj gościć w domu, a jednak instynkt kazał jej przygotować dzbanek herbaty zamiast filiżanki. Jeśli lord Ollivander planował zapowiedzianą wizytę, żadna informacja o tym panienki Baudelaire nie doszła.
Mimo to, kiedy Sissi otworzyła drzwi, oznajmiając przybycie lorda do ich domu, Clementine nie wydawała się niemile zaskoczona. Przez jej błękitne oczęta przemknął jaśniejszy błysk, kiedy zbliżając się do drzwi, podążając za jego głosem powitania, oparła się na nimi dłońmi, wpatrując się bezpośrednio w twarz mężczyzny, zupełnie tak, jakby wiedziała, gdzie ją znaleźć, chociaż był to tylko czysty przypadek.
— Potrzebna panu sowa?
Myśli o wizycie Ulyssesa rozgrzewały jej serce, sprawiając, że zasady zachowanej etykiety, prawidłowego powitania, umknęły jej, bo usta same goniły kwestię, która wydawała jej się przepełniać ją przyjemnością. Cieszyła ją poprawiająca się opinia o jej hodowli, fakt, że coraz więcej nawet obcych jej osób, odwiedzało ją w celu nabycia sowy. W każdej z nich wyczuwała wielką dobroć i troskę, jaką mogliby okazać jej podopiecznym.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Ta krótka rozmowa, z punktu widzenia obserwatora zwykła wymiana zdań na szpitalnym korytarzu, okazała się wystarczającą iskrą, aby wzbudzić w Ollivanderze cień zainteresowania. Spojrzenie Clementine, tak nieobecne i mgliste, nie odepchnęło go w żaden sposób. Nie przeraziło, nie zauroczyło, zwyczajnie zaciekawiło. Nie posiadał aż tak rozwiniętej zdolności wyczuwania ludzi, jak panna Baudelaire, ale zmysł ten z niewiarygodną jasnością podpowiadał mu, że nie jest ślepa. Jeszcze zanim wysnuli jakiekolwiek nuty, pretendujące do miana rozmowy, krótka myśl wypłynęła na wierzch, na moment wyprzedzając każdą inną, do teraz towarzysząc jej drobnej, bladej postaci. Mniej ślepa niż znaczna większość społeczeństwa. Wyglądało na to, że wyczuła jego refleksję albo to proste zaciekawienie. Dzieląc się z nim nieoderwalnym elementem swojej rzeczywistości, zakotwiczyła specyficzną sympatię. Być może ta nienaturalna emocja, która nie zdarzała mu się praktycznie nigdy, ciągnęła go w chęć poznania.
Zapowiedziana wizyta mogła zagubić się w drodze razem z pożyczoną sową, która nie zdążyła jeszcze do niego wrócić. Sam Ollivander spodziewał się jednak, że informacja dotarła, a niewygoda, związana z brakiem własnego ptaka pocztowego, była na tyle niesprzyjająca, że postanowił mimo wszystko zjawić się u Clementine.
- Dzień dobry, panienko Baudelaire - przywitał się, skinąwszy głową, kiedy odruchowo uniósł na chwilę kapelusz. Cichy szelest tej czynności dotarł pewnie do jej uszu. - Owszem - potwierdził krótko, sucho, w swoim zwyczajnym tonie. Był przekonany, że dziewczyna wie o spotkaniu. - Moja płomykówka wybrała się na lepszy świat - w ostatnich okolicznościach każdy inny wydawał się lepszy. Nie dał zatroskaniu przebić się przez niestrudzony ton, choć już w samym zdaniu zaznaczało się subtelnie. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Jak zdrowie? - dopytał, z mimowolną, wyniesioną z domu, nutą uprzejmości.
Zapowiedziana wizyta mogła zagubić się w drodze razem z pożyczoną sową, która nie zdążyła jeszcze do niego wrócić. Sam Ollivander spodziewał się jednak, że informacja dotarła, a niewygoda, związana z brakiem własnego ptaka pocztowego, była na tyle niesprzyjająca, że postanowił mimo wszystko zjawić się u Clementine.
- Dzień dobry, panienko Baudelaire - przywitał się, skinąwszy głową, kiedy odruchowo uniósł na chwilę kapelusz. Cichy szelest tej czynności dotarł pewnie do jej uszu. - Owszem - potwierdził krótko, sucho, w swoim zwyczajnym tonie. Był przekonany, że dziewczyna wie o spotkaniu. - Moja płomykówka wybrała się na lepszy świat - w ostatnich okolicznościach każdy inny wydawał się lepszy. Nie dał zatroskaniu przebić się przez niestrudzony ton, choć już w samym zdaniu zaznaczało się subtelnie. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Jak zdrowie? - dopytał, z mimowolną, wyniesioną z domu, nutą uprzejmości.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Panienka Baudelaire rzeczywiście wylapala cichy gest uchylenia kapelusza bardzo wprawnie jak na tak niewielki szelest. Intuicyjnie pewnie skinela Ulyssesowi w odpowiedzi głową. Wsparta swoim ciezarem na drzwiach, sprawiała wrażenie jakby ta podpora byla jej niezbedna w prowadzeniu rozmowy i w pelnej stabilizacji. Szczuple ramiona obejmowaly bowiem dosc skrupulatnie krawedz otwartego u progu posiadlosci skrzydla. Mimo z lekkim ruchem, moze nawet troche niepodobnym jak na osobe niewidzaca, odepchnela sie od nich i otworzyla je szerzej, epuszczajax mężczyznę do pomieszczenia.
- Pana plomykowka, lordzie Ollivander... - zaczęła, w ramach zorientowania się na jego preferencje.
- Jak... dla Pana wyglądała?
To slowo jako pierwsze przyszło jej na myśl, mężczyzna musiał jednak wiedzieć, ze wygląd, dla niej, mial zupelnie inny wymiar oceny.
Zamknęła za nimi drzwi, naturalnie, prowadząc swoje kroki w kierunku ptaszarni. Poruszała się bez zawachania, ale była przecież w domu. Znała na pamięć cały rozkład w pomieszczeniu, a Rodrick, jej papa, znał metody jak ułatwić Clementine samodzielne poruszanie się po domu. Niczego nie przesuwał. Jedyne porządki robił w swoim gabinecie.
- Widział Pan kiedyś ptaszarnię od strony hodowli? Coś panu pokaże. Mogę panu pokazac? - jej mgliste spojrzenie zawislo na twarzy mezczyzny. Lagodne, pełne pewnej nadziei wobec odpowiedzi twierdzacej. Zatrzymała się już w ptaszarni. Stala pomiędzy kilkoma klabami krzewow. Jedna z dlonj sięgała kwiatów. Tutaj wglab ptaszarnii panowala zupelnie inna atmosfera. Spokoj, brak przepychu, cwierkanie roznych gatunków ptaków. Piękna zieleń i jeszcze piekniejsza slodka woń kwiatów. Czeste porządki sprawialy, ze zapach ptasich odchodow wcale nie przebijal się przez inne wonie.
Stali w miejscu. Pozornie bezcelowo. Cel zaraz jednak się objawił, kiedy znikąd pojawił się maly niebieski ptaszek. Bardzo cichutki. Clementine miała problem, zeby go oswoic. Byl zdystansowany, nie odzywal się. To dla Emmie, opierajacej sie tylko na dźwiękach było dość problematyczne.
- To jest memortek. - myslala, ze moze Ulysses zostanie zainteresowany. Zdawalo jej sie, ze Titus opowiadal jej kiedyś o rdzeniu jego różdżki. Nic tak jak ona nie przedstawiało lepiej charakteru czarodzieja, który ja posiadał.
- Chciałby pan poznać tego memortka? Co pan mysli o Pana memortku?
Na razie był to tylko niewinny zwrot, ale Clementine chciała uczynić z tego realną opiekę dla stworzonka, który wyraźnie czułby się bardziej odpowiednio w rękach innego czarodzieja. Odpowiedniego czarodzieja. Ulyssowe ręce zdawały jej się w jakiś sposób naturalnie do tego gotowe.
- zaopiekujesz sie nim, Ulyssesie?
Mówiła o ptakach jak o ludziach, o przyjaciolach, ale tym dla niej były. Gdzieś jeszcze na pewno znajdowała się jakaś sowa, która aktualnie Clementine sie opiekowala. Ale nie wspominala o niej. Byla pewna, ze Ulysses nie chciał jakiejs sowy. Na pewno chcial swoja sowe. Takiej na chwile obecną nie miala. Ale miala Jego memortka. Młodego, jeszcze nieopierzonego osobnika, który bacznie przygladal sie Ollivanderowi. Milczal, ale mial inteligentne spojrzenie, jak na tak młodego osobnika. Bezimienny, ale juz prawie Ulyskowy. Milczący, ale przekazujacy komunikat...
Zaopiekuj sie mna.
- Pana plomykowka, lordzie Ollivander... - zaczęła, w ramach zorientowania się na jego preferencje.
- Jak... dla Pana wyglądała?
To slowo jako pierwsze przyszło jej na myśl, mężczyzna musiał jednak wiedzieć, ze wygląd, dla niej, mial zupelnie inny wymiar oceny.
Zamknęła za nimi drzwi, naturalnie, prowadząc swoje kroki w kierunku ptaszarni. Poruszała się bez zawachania, ale była przecież w domu. Znała na pamięć cały rozkład w pomieszczeniu, a Rodrick, jej papa, znał metody jak ułatwić Clementine samodzielne poruszanie się po domu. Niczego nie przesuwał. Jedyne porządki robił w swoim gabinecie.
- Widział Pan kiedyś ptaszarnię od strony hodowli? Coś panu pokaże. Mogę panu pokazac? - jej mgliste spojrzenie zawislo na twarzy mezczyzny. Lagodne, pełne pewnej nadziei wobec odpowiedzi twierdzacej. Zatrzymała się już w ptaszarni. Stala pomiędzy kilkoma klabami krzewow. Jedna z dlonj sięgała kwiatów. Tutaj wglab ptaszarnii panowala zupelnie inna atmosfera. Spokoj, brak przepychu, cwierkanie roznych gatunków ptaków. Piękna zieleń i jeszcze piekniejsza slodka woń kwiatów. Czeste porządki sprawialy, ze zapach ptasich odchodow wcale nie przebijal się przez inne wonie.
Stali w miejscu. Pozornie bezcelowo. Cel zaraz jednak się objawił, kiedy znikąd pojawił się maly niebieski ptaszek. Bardzo cichutki. Clementine miała problem, zeby go oswoic. Byl zdystansowany, nie odzywal się. To dla Emmie, opierajacej sie tylko na dźwiękach było dość problematyczne.
- To jest memortek. - myslala, ze moze Ulysses zostanie zainteresowany. Zdawalo jej sie, ze Titus opowiadal jej kiedyś o rdzeniu jego różdżki. Nic tak jak ona nie przedstawiało lepiej charakteru czarodzieja, który ja posiadał.
- Chciałby pan poznać tego memortka? Co pan mysli o Pana memortku?
Na razie był to tylko niewinny zwrot, ale Clementine chciała uczynić z tego realną opiekę dla stworzonka, który wyraźnie czułby się bardziej odpowiednio w rękach innego czarodzieja. Odpowiedniego czarodzieja. Ulyssowe ręce zdawały jej się w jakiś sposób naturalnie do tego gotowe.
- zaopiekujesz sie nim, Ulyssesie?
Mówiła o ptakach jak o ludziach, o przyjaciolach, ale tym dla niej były. Gdzieś jeszcze na pewno znajdowała się jakaś sowa, która aktualnie Clementine sie opiekowala. Ale nie wspominala o niej. Byla pewna, ze Ulysses nie chciał jakiejs sowy. Na pewno chcial swoja sowe. Takiej na chwile obecną nie miala. Ale miala Jego memortka. Młodego, jeszcze nieopierzonego osobnika, który bacznie przygladal sie Ollivanderowi. Milczal, ale mial inteligentne spojrzenie, jak na tak młodego osobnika. Bezimienny, ale juz prawie Ulyskowy. Milczący, ale przekazujacy komunikat...
Zaopiekuj sie mna.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Obserwował dziewczynę nienatarczywie, skrajem świadomości wyłapując, jak radzi sobie z najprostszymi czynnościami - nie wątpił, że szło jej to dobrze. Brak wzroku nie był czymś, z czym musiała się oswoić w trakcie życia, nie mając go od początku, automatycznie przystosowała się do warunków. To, co dla innych mogło być skazą, dla niej nie musiało być kłopotem. Przeszedł przez próg, usuwając się od razu z przejścia, aby mogła swobodnie zamknąć drzwi. Nad odpowiedzią nie musiał zastanawiać się długo i choć pytanie zadała w tak kontrastowej dla siebie formie, instynktownie pomyślał o usposobieniu sowy, nie o jej wyglądzie. Może za sprawą uważności, która pozwalała na bezpośrednie konfrontowanie wszystkich czynników sytuacji.
- Stonowana i cierpliwa - określił skrótowo. Nie sprawiała problemów, nie wyróżniała się specjalnie, ale była wiernym towarzyszem i raz, w heroicznym akcie, stanęła nawet w jego obronie, tracąc kilka piór. Odratował ją wtedy z pomocą Eileen.
- Hm? Proszę - odparł krótko, tworząc coś na kształt zdziwienia, bo choć nie dało się wyczytać go bezpośrednio z tonu głosu, przemknęło gdzieś delikatnie, zanim podążył za rudowłosą w kierunku ptaszarni. Wśród roślin zawsze czuł się dobrze, nawet woń kwiatów opornie przedarła się przez pokrzywdzony zmysł Ollivandera. Mógłby przysiąc, że w mieszance różnych zapachów wybijał się szczególnie jeden znajomy element, którego pochodzenia nigdy nie zidentyfikował, nie natrafiając na kwiat bezpośrednio - budzący lekko kłującą melancholię oraz wspomnienia zielonych lasów, kiedy perfumy przebijały się przez pachnidła drzew. Rozproszył się chwilowo, próbując odszukać spojrzeniem kwiat, ale było to zupełnie niemożliwe; otrzeźwiał na kolejne słowa, automatycznie marszcząc brwi. Memortek stał się w jego życiu nieodgadnionym symbolem, przecinając ścieżki Ulyssesa w niezapowiedzianych momentach. Jeden, jedyny raz, spotkał bogina i za żadne skarby nie chciał powtarzać tego doświadczenia. Niepozorne stado memortków, małych, niebieskich, uroczych i puchatych, pękających kolejno pod nadmiarem dźwięków, jakie przyszło im usłyszeć, a jakie były zmuszone z siebie wydobyć na koniec życia. Mieszanina znajomych głosów, powielonych w nierównomiernym echu, cała symfonia, jak z horroru, zapamiętana zaskakująco dobrze, prześladująca później intensywnie przez dwa dni.
Milczał więc, ślepo wpatrując się w liść zupełnie przeciętnej rośliny, zanim nie zamrugał, chcąc uprzytomnić się na otoczenie i Clementine. Kilka czynników uderzyło w jego słabość, ale podnosił się już z irracjonalnego niepokoju. Nie przepadał za sytuacjami, kiedy ktoś wiedział więcej, niż wydawało mu się, że wie, a mały ptaszek wiązał się z paroma granicznymi sytuacjami, odciskającymi się wyraźnie w pamięci mężczyzny. Pióro w jego różdżce, wykonanej przez ojca, pochodziło od pierwszego memortka na jego drodze. Pamiętał nawet topolę, pod którą go pochowali. Zbyt wyraźnie.
Słowa nie zawsze były potrzebne. Wbił spojrzenie w małą, niebieskawą kulkę, obserwującą go z taką samą nieufnością. Lustrzane odbicie w innym wcieleniu. Milczenie zaczynało powoli ciążyć, ale Ulysses odpowiadał wyłącznie na te pytania, na które chciał udzielić odpowiedzi. - Jak się z nim porozumiewasz? - zapytał tylko, powoli przenosząc czujny wzrok na panienkę Baudelaire.
- Stonowana i cierpliwa - określił skrótowo. Nie sprawiała problemów, nie wyróżniała się specjalnie, ale była wiernym towarzyszem i raz, w heroicznym akcie, stanęła nawet w jego obronie, tracąc kilka piór. Odratował ją wtedy z pomocą Eileen.
- Hm? Proszę - odparł krótko, tworząc coś na kształt zdziwienia, bo choć nie dało się wyczytać go bezpośrednio z tonu głosu, przemknęło gdzieś delikatnie, zanim podążył za rudowłosą w kierunku ptaszarni. Wśród roślin zawsze czuł się dobrze, nawet woń kwiatów opornie przedarła się przez pokrzywdzony zmysł Ollivandera. Mógłby przysiąc, że w mieszance różnych zapachów wybijał się szczególnie jeden znajomy element, którego pochodzenia nigdy nie zidentyfikował, nie natrafiając na kwiat bezpośrednio - budzący lekko kłującą melancholię oraz wspomnienia zielonych lasów, kiedy perfumy przebijały się przez pachnidła drzew. Rozproszył się chwilowo, próbując odszukać spojrzeniem kwiat, ale było to zupełnie niemożliwe; otrzeźwiał na kolejne słowa, automatycznie marszcząc brwi. Memortek stał się w jego życiu nieodgadnionym symbolem, przecinając ścieżki Ulyssesa w niezapowiedzianych momentach. Jeden, jedyny raz, spotkał bogina i za żadne skarby nie chciał powtarzać tego doświadczenia. Niepozorne stado memortków, małych, niebieskich, uroczych i puchatych, pękających kolejno pod nadmiarem dźwięków, jakie przyszło im usłyszeć, a jakie były zmuszone z siebie wydobyć na koniec życia. Mieszanina znajomych głosów, powielonych w nierównomiernym echu, cała symfonia, jak z horroru, zapamiętana zaskakująco dobrze, prześladująca później intensywnie przez dwa dni.
Milczał więc, ślepo wpatrując się w liść zupełnie przeciętnej rośliny, zanim nie zamrugał, chcąc uprzytomnić się na otoczenie i Clementine. Kilka czynników uderzyło w jego słabość, ale podnosił się już z irracjonalnego niepokoju. Nie przepadał za sytuacjami, kiedy ktoś wiedział więcej, niż wydawało mu się, że wie, a mały ptaszek wiązał się z paroma granicznymi sytuacjami, odciskającymi się wyraźnie w pamięci mężczyzny. Pióro w jego różdżce, wykonanej przez ojca, pochodziło od pierwszego memortka na jego drodze. Pamiętał nawet topolę, pod którą go pochowali. Zbyt wyraźnie.
Słowa nie zawsze były potrzebne. Wbił spojrzenie w małą, niebieskawą kulkę, obserwującą go z taką samą nieufnością. Lustrzane odbicie w innym wcieleniu. Milczenie zaczynało powoli ciążyć, ale Ulysses odpowiadał wyłącznie na te pytania, na które chciał udzielić odpowiedzi. - Jak się z nim porozumiewasz? - zapytał tylko, powoli przenosząc czujny wzrok na panienkę Baudelaire.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Emmie oczekiwała jego odpowiedzi w napięciu. Nie udzielił jej. Przystanęła przy jednym z krzewów i milczała. Była cierpliwa. Całe życie nigdzie jej się nie śpieszyło. Miała czas. Zwłaszcza teraz, jeśli spędzali obecną chwilę w ptaszarni, gdzie mogła nasłuchiwać swoich ptaszków i doglądać ich, na swój niewidomy sposób. Zastanawiała się nad kwestią sowy, o której potrzebie wspomniał jej Ulysses. Potrzebował sowy kompetentnej, nie do towarzystwa, ale takiej, która po prostu spełni jego oczekiwania.
— Nie czerpiesz przyjemności z towarzystwa swojej sowy?
Wolała się upewnić, aby wiedzieć, jakie konkretnie miał wymagania. Sowę trzeba było dopasować do temperamentu czarodzieja, aby on czuł się zadowolony, a skrzydlate zwierzątko bezpieczne.
W tym samym momencie na ramieniu Clementine wylądował Hanok. Emmie została ostrzeżona o jego obecności, kiedy po raz pierwszy usłyszała zwinięcie skrzydeł. Znacznie bardziej dynamiczne i głośniejsze niż u innych ptaków. Hanok nawet jak na jastrzębia cechował się dużą siłą w rozpartych skrzydłach i pewną stanowczością w swoich ruchach. Ptaki, mimo pewnej tendencyjności w zachowaniach odpowiadających ich gatunkowi, też miały różne osobowości.
— Nie porozumiewam się — przyznała wprost, nie chcąc kręcić i okłamywać swojego klienta. Wygładziła skrzydła Hanoka, wpatrując się w niego.
— Nie lubię go.
Słowa jastrzębia tylko dla Emmie wydały się jasne w zrozumieniu. Głębia jego tonu jak zawsze wywołała ciarki na jej skórze. Hanok nie lubił nikogo, wiec Clementine nie wydawała się tym zdziwiona. Przeniosła z wolna wzrok na Ulyssesa.
— Ale Hanok tak. Wszystkie ptaki w wolierze zdają się go słuchać. Chociaż nie zawsze mu odpowiadają.
Zawiesiła ton. Nie chciała być natarczywa, ale pewna kwestia do niej powróciła:
— Powinnam dla niego szukać nowego domu?
Dla memortka. Nie Hanoka. Dom Hanoka był wszędzie tam, gdzie on sam o tym zadecydował.
— Nie czerpiesz przyjemności z towarzystwa swojej sowy?
Wolała się upewnić, aby wiedzieć, jakie konkretnie miał wymagania. Sowę trzeba było dopasować do temperamentu czarodzieja, aby on czuł się zadowolony, a skrzydlate zwierzątko bezpieczne.
W tym samym momencie na ramieniu Clementine wylądował Hanok. Emmie została ostrzeżona o jego obecności, kiedy po raz pierwszy usłyszała zwinięcie skrzydeł. Znacznie bardziej dynamiczne i głośniejsze niż u innych ptaków. Hanok nawet jak na jastrzębia cechował się dużą siłą w rozpartych skrzydłach i pewną stanowczością w swoich ruchach. Ptaki, mimo pewnej tendencyjności w zachowaniach odpowiadających ich gatunkowi, też miały różne osobowości.
— Nie porozumiewam się — przyznała wprost, nie chcąc kręcić i okłamywać swojego klienta. Wygładziła skrzydła Hanoka, wpatrując się w niego.
— Nie lubię go.
Słowa jastrzębia tylko dla Emmie wydały się jasne w zrozumieniu. Głębia jego tonu jak zawsze wywołała ciarki na jej skórze. Hanok nie lubił nikogo, wiec Clementine nie wydawała się tym zdziwiona. Przeniosła z wolna wzrok na Ulyssesa.
— Ale Hanok tak. Wszystkie ptaki w wolierze zdają się go słuchać. Chociaż nie zawsze mu odpowiadają.
Zawiesiła ton. Nie chciała być natarczywa, ale pewna kwestia do niej powróciła:
— Powinnam dla niego szukać nowego domu?
Dla memortka. Nie Hanoka. Dom Hanoka był wszędzie tam, gdzie on sam o tym zadecydował.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zważając na klientów Ulyssesa oraz osoby wysokiej rangi, z jakimi zdarzało mu się prowadzić korespondencję - zdecydowanie potrzebował sowy kompetentnej. Nie znaczyło to jednak, że nie doceniał samego faktu posiadania takiego stworzenia u swego boku - doceniał większość bytów, stworzonych przez naturę i lubił ich obecność w swoim otoczeniu. Potrzebował istnienia, przy którym czułby się swobodnie - i vice versa. Potrzebował towarzystwa wiernego i ułożonego, ale takie cechy wychodziły zazwyczaj w trakcie.
- Czerpię - odpowiedział zwięźle, pozwalając lekkiemu zdziwieniu przemknąć przez słowo. Spojrzał na jastrzębia, przewiercającego go czujnym spojrzeniem. Przyglądał się ptaszysku jeszcze kiedy Clementine mówiła, przenosząc na nią wzrok dopiero, gdy sam zdecydował się odpowiedzieć, znów dzieląc ich zdania krótką pauzą.
Problem nie leżał w chęci, czy niechęci do memortka - temu nie mógł nic zarzucić, jak zresztą żadnemu innemu. Nie pasowała mu tylko ta przypadkowa zbieżność i bez konkretnej wiedzy nie zapowiadało się na porozumienie. Omijając niewygodne pytanie, rzucił w przestrzeń kolejne, egoistycznie skupiając się na zebraniu informacji. Ucieczka w świat suchych faktów pozwalała wypchnąć nieprzyjemne skojarzenia na sam skraj, aby nie mąciły obrazu. Był zaciekawiony małym, niebieskim ptakiem - zawsze odczuwał z nimi jakąś niezidentyfikowaną więź.
- Dlaczego więc sądzisz, że powinien być mój? - zapytał spokojnie, raczej szukając wyjaśnienia niż oskarżając o chęć pozbycia się podopiecznego ze względów praktycznych. Domyślał się, że Baudelaire szukała dla niego bardziej odpowiedniego domu.
- Sądzę, że wybór nie należy do mnie. Nie wiem, czy jestem w stanie go oswoić i podejrzewam, że najszczersze chęci to w tym wypadku zbyt mało - wyjaśnił, odszukując wzrokiem ptaszynę - schowaną teraz między liśćmi. Jego zdaniem to memortek wiedział najlepiej, gdzie powinno być jego miejsce. Skoro znajdował się tu, być może ptaszarnia Clementine takie dla niego stanowiła.
- Czerpię - odpowiedział zwięźle, pozwalając lekkiemu zdziwieniu przemknąć przez słowo. Spojrzał na jastrzębia, przewiercającego go czujnym spojrzeniem. Przyglądał się ptaszysku jeszcze kiedy Clementine mówiła, przenosząc na nią wzrok dopiero, gdy sam zdecydował się odpowiedzieć, znów dzieląc ich zdania krótką pauzą.
Problem nie leżał w chęci, czy niechęci do memortka - temu nie mógł nic zarzucić, jak zresztą żadnemu innemu. Nie pasowała mu tylko ta przypadkowa zbieżność i bez konkretnej wiedzy nie zapowiadało się na porozumienie. Omijając niewygodne pytanie, rzucił w przestrzeń kolejne, egoistycznie skupiając się na zebraniu informacji. Ucieczka w świat suchych faktów pozwalała wypchnąć nieprzyjemne skojarzenia na sam skraj, aby nie mąciły obrazu. Był zaciekawiony małym, niebieskim ptakiem - zawsze odczuwał z nimi jakąś niezidentyfikowaną więź.
- Dlaczego więc sądzisz, że powinien być mój? - zapytał spokojnie, raczej szukając wyjaśnienia niż oskarżając o chęć pozbycia się podopiecznego ze względów praktycznych. Domyślał się, że Baudelaire szukała dla niego bardziej odpowiedniego domu.
- Sądzę, że wybór nie należy do mnie. Nie wiem, czy jestem w stanie go oswoić i podejrzewam, że najszczersze chęci to w tym wypadku zbyt mało - wyjaśnił, odszukując wzrokiem ptaszynę - schowaną teraz między liśćmi. Jego zdaniem to memortek wiedział najlepiej, gdzie powinno być jego miejsce. Skoro znajdował się tu, być może ptaszarnia Clementine takie dla niego stanowiła.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Straszyk i jego nietoperze uszy byli dość znanymi osobistościami na dworze w Silverdale. Skrzat słyszał dzięki nim wszystkie wydawane mu polecenia, wychwytując je nawet z dolnego piętra, dzięki czemu mógł pstryknąć palcami i w trymiga znaleźć się przy swoim panie, gdy był potrzebny.
W Silverdale od południa podsłuchać można było ciche podszepty na temat niespodziewanej wizyty pewnego handlarza rzadkimi, zamorskimi rdzeniami do różdżek. Była poprzedzona tylko krótkim liścikiem, wysłanym zresztą w pośpiechu, nakreślonym ręką dość niedbale. Fredrik Rogersen z góry przepraszał tam szanownego lorda Ollivandera, że wizyta wypadła akurat w ten dzień, tłumacząc to niespodziewanymi, losowymi wypadkami, które uniemożliwiły mu przełożenie jej na inny termin. Straszykowi pozostawiono kwestię zabrania listu z domu i odnalezienia adresata, czyli samego Ulyssesa.
Pstryknięcie zawiodło go do nieznanego mu miejsca. Chwilę kluczył po nim, przyciskając ważną przesyłkę do swojej chudej piersi okrytej tylko skrawkiem podartego prześcieradła, które dostał na samym początku swojej służby u państwa Ollivanderów. Zastrzygł delikatnie uszami, gdy dostał się do woliery i usłyszał znajomy głos swojego pana. Szerokie stopy bezszelestnie powiodły go ku niemu.
- Miły lordzie, miły panie – zaczął cichutko, pokornie. – Na dworze czeka cię, mój panie, ważny gość.
Wręczył Ulyssesowi list, usłużnie chyląc głowę ku ziemi.
W Silverdale od południa podsłuchać można było ciche podszepty na temat niespodziewanej wizyty pewnego handlarza rzadkimi, zamorskimi rdzeniami do różdżek. Była poprzedzona tylko krótkim liścikiem, wysłanym zresztą w pośpiechu, nakreślonym ręką dość niedbale. Fredrik Rogersen z góry przepraszał tam szanownego lorda Ollivandera, że wizyta wypadła akurat w ten dzień, tłumacząc to niespodziewanymi, losowymi wypadkami, które uniemożliwiły mu przełożenie jej na inny termin. Straszykowi pozostawiono kwestię zabrania listu z domu i odnalezienia adresata, czyli samego Ulyssesa.
Pstryknięcie zawiodło go do nieznanego mu miejsca. Chwilę kluczył po nim, przyciskając ważną przesyłkę do swojej chudej piersi okrytej tylko skrawkiem podartego prześcieradła, które dostał na samym początku swojej służby u państwa Ollivanderów. Zastrzygł delikatnie uszami, gdy dostał się do woliery i usłyszał znajomy głos swojego pana. Szerokie stopy bezszelestnie powiodły go ku niemu.
- Miły lordzie, miły panie – zaczął cichutko, pokornie. – Na dworze czeka cię, mój panie, ważny gość.
Wręczył Ulyssesowi list, usłużnie chyląc głowę ku ziemi.
I show not your face but your heart's desire
Do zasłyszanych od Clementine odpowiedzi podszedł dosyć sceptycznie, ale skwitował je jedynie krótkim spojrzeniem, które zaraz ponownie utkwił w niebieskiej ptaszynie. Niespecjalnie oczekiwał, że memortek poczuje się w jego towarzystwie wystarczająco komfortowo, by zdecydować się na pewnego rodzaju uległość. Kojarzyły mu się raczej z odosobnieniem, dlatego fakt, że miały komukolwiek towarzyszyć, wydawał mu się naprawdę abstrakcyjny. Zaczął się nawet rozglądać po ptaszarni, starając się dojrzeć inne okazy, jakie hodowała tu panienka Baudelaire, ale wśród zarośli chowały się wyjątkowo sprawnie. Gdzieś mignął tylko pojedynczy przebłysk czerwieni, lecz zaraz zniknął, pozwalając wątpić obserwatorowi w swoje istnienie. Słuchał dziewczyny, machinalnie kiwnąwszy głową, gdy skończyła mówić, w podobny sposób zaprzeczył krótkim gestem, chcąc powiedzieć, że wciąż nie widzi powodzenia tego planu. Krótka myśl, że może chce jedynie pozbyć się memortka, zawitała na moment w progach świadomości, ale kontrolne spojrzenie na niewidomą dało mu obraz zupełnie przeciwny - chciała dla niego jak najlepiej. Otwierał już usta, szykując odpowiedź w nieco przystępniejszym tonie, ale wciąż zachowując twarde stanowisko przy własnym poglądzie, gdy pojawienie się znajomego skrzata zatrzymało słowa jeszcze w ukryciu.
- Dziękuję, Straszyku - machinalnie wypowiedziane słowa, większą część uwagi poświęcając listowi niż stworzeniu. Przebiegł wzrokiem po zdaniach, skreślonych pospiesznie i chaotycznie, ale na szczęście wciąż zrozumiale, i dopiero wtedy spojrzał znów na skrzata, któremu kiwnął głową. - Powiadom, proszę, gościa, że za moment powinienem być na miejscu. Wiesz, co masz robić - odpowiedni poczęstunek i herbata nie przygotowywały się same. Skrzat zniknął w charakterystycznym trzasku deportacji.
- Dziękuję, panno Baudelaire. Wierzę, że znajdzie się odpowiednia sowa, oddaję wybór w twoje ręce z pełnym zaufaniem - tymczasem powinienem wracać i naprawdę nie sądzę, że dobrym pomysłem byłoby... - mówił, kierując się powoli w stronę wyjścia z woliery, delikatnym ruchem zgarniając przy tym Clementine, w wyraźnej sugestii, że powinni opuścić to miejsce, ale cichy memortek, tak nieufny i niechętny w towarzystwie z innymi ptakami, zerwał się z gałęzi i w milczeniu podążał za nimi, ostatecznie lądując na gałęzi tuż przy wyjściu. Ollivander westchnął ciężko, mając na ten temat mieszane uczucia. - Cóż, może masz rację - nagła zmiana zdania? - Memortek może zawitać do Silverdale. Zajmij się jego transportem, proszę. Rachunki uregulujemy w najbliższym czasie.
/zt
- Dziękuję, Straszyku - machinalnie wypowiedziane słowa, większą część uwagi poświęcając listowi niż stworzeniu. Przebiegł wzrokiem po zdaniach, skreślonych pospiesznie i chaotycznie, ale na szczęście wciąż zrozumiale, i dopiero wtedy spojrzał znów na skrzata, któremu kiwnął głową. - Powiadom, proszę, gościa, że za moment powinienem być na miejscu. Wiesz, co masz robić - odpowiedni poczęstunek i herbata nie przygotowywały się same. Skrzat zniknął w charakterystycznym trzasku deportacji.
- Dziękuję, panno Baudelaire. Wierzę, że znajdzie się odpowiednia sowa, oddaję wybór w twoje ręce z pełnym zaufaniem - tymczasem powinienem wracać i naprawdę nie sądzę, że dobrym pomysłem byłoby... - mówił, kierując się powoli w stronę wyjścia z woliery, delikatnym ruchem zgarniając przy tym Clementine, w wyraźnej sugestii, że powinni opuścić to miejsce, ale cichy memortek, tak nieufny i niechętny w towarzystwie z innymi ptakami, zerwał się z gałęzi i w milczeniu podążał za nimi, ostatecznie lądując na gałęzi tuż przy wyjściu. Ollivander westchnął ciężko, mając na ten temat mieszane uczucia. - Cóż, może masz rację - nagła zmiana zdania? - Memortek może zawitać do Silverdale. Zajmij się jego transportem, proszę. Rachunki uregulujemy w najbliższym czasie.
/zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Ptaszarnia
Szybka odpowiedź