Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Rezerwat znikaczy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.[bylobrzydkobedzieladnie]
Rezerwat Znikaczy im. M. Rabnott
Park znajdujący się na południu Somerset, na włościach należących do rodu Abbottów jest pierwszym i jednocześnie największym rezerwatem znikaczy w całej Anglii. Ptaki te, ze względu na ich niewielki rozmiar i niezwykłą szybkość przed wiekami wykorzystywano zamiast zniczy podczas rozgrywek Quidditcha. Dopiero Modesta Rabnott jako pierwsza czarownica zwróciła uwagę na ochronę praw zwierząt i obroniła znikacza wypuszczonego podczas jednego z meczy w 1269 roku. Dziś wielohektarowy park zamieszkują dziesiątki albo nawet setki tych maleńkich stworzeń, błyszczących pomiędzy gałęziami drzew niczym krople żywicy. Pomiędzy drzewami wiją się żwirowe ścieżki, z których można z bliska obserwować niezwykle szybkie stworzenia. Jednak przez wzgląd na ścisłą ochronę ptaków, na teren rezerwatu mogą wejść tylko pracownicy przeszkoleni w opiece, a także członkowie rodu Abbott i ich goście. Co jest oczywiste, zakłócanie spokoju ptaków, próby łapania czy krzywdzenia są surowo zakazane; panujące zasady są ściśle przestrzegane przez wyczulonych na wszelkie odchylenia pracowników.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 21.06.18 18:52, w całości zmieniany 1 raz
Pokręciła głową.
– Moja, przecież ja wybrałam to miejsce – stwierdziła. – Myślałam, że tu będzie po prostu… no wiesz, ładnie. No i obchodzą, to przecież ładne zwierzątka. Jak mogłam o tym nie pomyśleć. – Westchnęła, drapiąc się po głowie. Po chwili dodała: – Może lepiej zgaś tę fajkę, bo jeszcze wywołamy przypadkiem pożar i tyle będzie – mruknęła, nie chcąc narażać ani siebie, ani Michaela na kolejne problemy. W końcu mama wielokrotnie jej mówiła, by nie rozpalać ognia na łonie natury. Jeden papieros, rzucony na suchą ściółkę, mógłby przecież wywołać potężny pożar, którego ani on, ani Michael pewnie nie byliby w stanie ugasić. Nawet, jeśli połączyliby siły.
– Nie ma za co – powiedziała, podnosząc się z różdżką w ręku i wciąż głęboko wierząc we własną winę. – Taak… to nic przyjemnego. Uwierzysz, że w Hogwarcie ani razu nie miałam żadnego szlabanu? Ani nawet upomnienia innego niż „panno Grey, proszę odłożyć te kredki”? – W głosie dziewczyny brzmiała lekka histeria. Przecież nigdy nie postępowała niezgodnie z prawem i starała się przestrzegać zasad. Chyba, że te uznałaby za głupie i niemoralne, ale w każdym innym przypadku Gwen robiła wszystko, aby być przykładnym obywatelem. A teraz, przez własną głupotę, zrobiła coś takiego! Nie potrafiła jeszcze się z tym pogodzić.
Nie znała Michaela w szkolnych latach, ale nie wątpiła, że i on musiał się czuć podobnie. Nie miała pojęcia o jego codziennej profesji i nie miała też powodu, aby się jej domyślać. Może i Scaletta nie ubierał się w najbogatszy sposób, ale zawsze był pomocny i skory do rozmowy. Wydawał się też całkiem dobrze wykształcony, a że zwykła oceniać ludzi swoją własną miarą, nie sądziła, aby ktoś taki mógłby kiedykolwiek złamać prawo. Z drugiej strony, po tylu miesiącach przyjaźni z Johnatanem, dalej nie wiedziała, że ten niejednokrotnie wchodził już w konflikty z prawem. Bojczuk się jej nie chwalił, a temat nigdy nie wypłynął. Nawet więc jeśli w głębi duszy czuła, że jej przyjaciel mógłby kogoś okraść lub oszukać po prostu wolała o tym nie myśleć.
Chwyciła drugi worek na śmieci i wycelowała różdżkę w leżące nieopodal śmieci.
– Chłoszczyść – powiedziała, spoglądając kątem oka na Michaela: – Może jak się z tym szybko uwiniemy to znajdziemy jakieś lepsze miejsce na ćwiczenia? I tak nic innego dziś nie zrobię – stwierdziła. Nie chciała zmarnować wygospodarowanego czasu tylko na sprzątanie rezerwatu.
– Moja, przecież ja wybrałam to miejsce – stwierdziła. – Myślałam, że tu będzie po prostu… no wiesz, ładnie. No i obchodzą, to przecież ładne zwierzątka. Jak mogłam o tym nie pomyśleć. – Westchnęła, drapiąc się po głowie. Po chwili dodała: – Może lepiej zgaś tę fajkę, bo jeszcze wywołamy przypadkiem pożar i tyle będzie – mruknęła, nie chcąc narażać ani siebie, ani Michaela na kolejne problemy. W końcu mama wielokrotnie jej mówiła, by nie rozpalać ognia na łonie natury. Jeden papieros, rzucony na suchą ściółkę, mógłby przecież wywołać potężny pożar, którego ani on, ani Michael pewnie nie byliby w stanie ugasić. Nawet, jeśli połączyliby siły.
– Nie ma za co – powiedziała, podnosząc się z różdżką w ręku i wciąż głęboko wierząc we własną winę. – Taak… to nic przyjemnego. Uwierzysz, że w Hogwarcie ani razu nie miałam żadnego szlabanu? Ani nawet upomnienia innego niż „panno Grey, proszę odłożyć te kredki”? – W głosie dziewczyny brzmiała lekka histeria. Przecież nigdy nie postępowała niezgodnie z prawem i starała się przestrzegać zasad. Chyba, że te uznałaby za głupie i niemoralne, ale w każdym innym przypadku Gwen robiła wszystko, aby być przykładnym obywatelem. A teraz, przez własną głupotę, zrobiła coś takiego! Nie potrafiła jeszcze się z tym pogodzić.
Nie znała Michaela w szkolnych latach, ale nie wątpiła, że i on musiał się czuć podobnie. Nie miała pojęcia o jego codziennej profesji i nie miała też powodu, aby się jej domyślać. Może i Scaletta nie ubierał się w najbogatszy sposób, ale zawsze był pomocny i skory do rozmowy. Wydawał się też całkiem dobrze wykształcony, a że zwykła oceniać ludzi swoją własną miarą, nie sądziła, aby ktoś taki mógłby kiedykolwiek złamać prawo. Z drugiej strony, po tylu miesiącach przyjaźni z Johnatanem, dalej nie wiedziała, że ten niejednokrotnie wchodził już w konflikty z prawem. Bojczuk się jej nie chwalił, a temat nigdy nie wypłynął. Nawet więc jeśli w głębi duszy czuła, że jej przyjaciel mógłby kogoś okraść lub oszukać po prostu wolała o tym nie myśleć.
Chwyciła drugi worek na śmieci i wycelowała różdżkę w leżące nieopodal śmieci.
– Chłoszczyść – powiedziała, spoglądając kątem oka na Michaela: – Może jak się z tym szybko uwiniemy to znajdziemy jakieś lepsze miejsce na ćwiczenia? I tak nic innego dziś nie zrobię – stwierdziła. Nie chciała zmarnować wygospodarowanego czasu tylko na sprzątanie rezerwatu.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
On na pewno nie pomyślałby o rezerwacie. I to nie z powodu jakiegoś nadmiernego zainteresowania zamieszkującymi to miejsce ptakami. Takie kwestie w istocie nijak go obchodziły; zdawał się być zupełnie obojętnym na naturę i środowisko. Częściowo wynikało to z jego przyzwyczajeń do życia w znacząco już zabudowanym mieście, gdzie skupisk zieleni nie było wcale tak wiele. Swój wkład do rzeczonego podejścia miała również ta pełna ignorancji i lekceważenia postawa, której granice nie były jednoznacznie określone; wszakże cudze problemy, w przypadku Michaela Scaletty, zawsze pozostawały poza zasięgiem jego angażu. Tyczyło się to również jakichś pieprzonych, unikalnych gatunków ptaków czy innych chwastów pod ochroną. Stąd też nie kwestionował już dłużej tych krótkich stwierdzeń Gwen, wybiórczo słuchając jej słów. W jego naturze nie leżało przecież taktowne zachowanie, a i umiejętności poprawnego funkcjonowania w społeczeństwie zdecydowanie potrzebowały kilku szlifów, wszak milczał tak chwilowo, skupiwszy wzrok na ogołoconych z liści koronach drzew. Chciał przynajmniej zobaczyć któregoś z tych znikaczy, próbując przy tym wmówić sobie, jak bardzo nieodpowiedzialnym było ich zachowanie, coby to nie wyjść na całkowitego palanta przy Grey, która wciąż chyba wierzyła, że tak źle z nim jeszcze nie było. Skupienie opuściło go z chwilą, gdy znajoma wspomniała coś o pożarze.
- Nie martw się, w razie czego się przyznam - obiecał, krzyżując palec wskazujący i środkowy wolnej dłoni. - O ile oboje nie spłoniemy jeszcze przed postawieniem zarzutów - dodał, zerkając na towarzyszkę. W jej głosie wyczuł ewidentną powagę, jakoby naprawdę wierzyła w jego lekkomyślność. Palił codziennie, w różnych warunkach i miejscach, o każdej porze dnia i nocy, a wciąż nie doprowadził do wypadku. Nie chcąc jednak denerwować jej dłużej, zaciągnął się dymem jeszcze ze trzy razy, ostatecznie gasząc nie do końca spalonego papierosa o mokry chodnik.
Głupio było przyznać się przed nią, że nie pamięta szkolnego miesiąca bez ani jednego szlabanu. Rzeczywistość taką jednak była i nawet jeśli odbywane kary nie zawsze dotyczyły karygodnych przewinień, Michael wiele czasu spędził na polerowaniu szkolnych pucharów czy innych, zupełnie nudnych i żmudnych zajęciach.
- Jakoś mnie to nie dziwi - przyznał szczerze, nie rozpoczynając tematu swoich przypałów. Lepiej żeby miała o nim dobre zdanie, kto wie, czy na długo zdoła jeszcze utrzymać w tajemnicy fakt swoich niezgodnych etycznie czynów. - Nie miałaś nigdy takiej wewnętrznej potrzeby zrobienia czegoś wbrew ustalonym zasadom? - spytał po chwili, ukradkiem na nią zerkając. Jego postępowaniem wcale nie rządziła potrzeba nonkonformizmu, choć z niektórymi regułami po prostu nie potrafił się utożsamić. Pewnie ta indywidualność i jednostkowość niejako o tym zaważyły, w konsekwencji stawiając go w świetle buntownika bez powodu.
- Chłoszczyść - mruknął, czubkiem różdżki wskazując na obiekty znajdujące się po przeciwnej stronie rezerwatu. - Jasne, ogarniemy ten syf i kontynuujemy trening.
- Nie martw się, w razie czego się przyznam - obiecał, krzyżując palec wskazujący i środkowy wolnej dłoni. - O ile oboje nie spłoniemy jeszcze przed postawieniem zarzutów - dodał, zerkając na towarzyszkę. W jej głosie wyczuł ewidentną powagę, jakoby naprawdę wierzyła w jego lekkomyślność. Palił codziennie, w różnych warunkach i miejscach, o każdej porze dnia i nocy, a wciąż nie doprowadził do wypadku. Nie chcąc jednak denerwować jej dłużej, zaciągnął się dymem jeszcze ze trzy razy, ostatecznie gasząc nie do końca spalonego papierosa o mokry chodnik.
Głupio było przyznać się przed nią, że nie pamięta szkolnego miesiąca bez ani jednego szlabanu. Rzeczywistość taką jednak była i nawet jeśli odbywane kary nie zawsze dotyczyły karygodnych przewinień, Michael wiele czasu spędził na polerowaniu szkolnych pucharów czy innych, zupełnie nudnych i żmudnych zajęciach.
- Jakoś mnie to nie dziwi - przyznał szczerze, nie rozpoczynając tematu swoich przypałów. Lepiej żeby miała o nim dobre zdanie, kto wie, czy na długo zdoła jeszcze utrzymać w tajemnicy fakt swoich niezgodnych etycznie czynów. - Nie miałaś nigdy takiej wewnętrznej potrzeby zrobienia czegoś wbrew ustalonym zasadom? - spytał po chwili, ukradkiem na nią zerkając. Jego postępowaniem wcale nie rządziła potrzeba nonkonformizmu, choć z niektórymi regułami po prostu nie potrafił się utożsamić. Pewnie ta indywidualność i jednostkowość niejako o tym zaważyły, w konsekwencji stawiając go w świetle buntownika bez powodu.
- Chłoszczyść - mruknął, czubkiem różdżki wskazując na obiekty znajdujące się po przeciwnej stronie rezerwatu. - Jasne, ogarniemy ten syf i kontynuujemy trening.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wiele młodych dziewcząt lubiło zwierzęta, zwłaszcza te małe i urocze. Gwen absotlunie nie była wyjątkiem. Często odwiedzała magiczny ogród zoologiczny, a w swoim domu trzymała przecież dwójkę zdecydowanie za dużych podopiecznych. I chociaż sowy były typowymi towarzyszami czarodziejów, panna Grey miała przecież sporo nawyków z mugolskiego społeczeństwa, przez co czasem czuła jednak, że tacy puchaci towarzysze są dość nietypowi i egzotyczni. Przynajmniej, jeśli chodzi o trzymanie ich w niewielkim mieszkaniu. Los znikaczy nie był jej więc obojętny. Tym razem po prostu nie pomyślała… co z resztą nie zdarzyło jej się po raz pierwszy.
W takich chwilach żałowała, że nie ma obok siebie kogoś, kto mógłby być jej głosem rozsądku. Matka była przecież we Francji, a taki Johnatan robił większe głupoty od niej. Scaletta, jako młody mężczyzna, też przecież o wielu rzeczach mógł nie pomyśleć. Oczywiście, wiedziała, że poleganie na sobie i swoich umiejętnościach jest kluczowe, ale czasem miała dosyć bezustannie odpowiedzialności za własne poczynania, połączonej z brakiem jakiegokolwiek wsparcia ze strony bardziej doświadczonych osób. Mimo wszystko większość dziewcząt w jej wieku nie polegało wyłącznie na własnych wyborach. Gwen miała wolność i starała się nią cieszyć, ale nie mogła czasem odeprzeć wrażenia, że jest tym wszystkim po prostu trochę zmęczona.
Uśmiechnęła się ze zmarszczonymi brwiami, wciąż trochę zdenerwowana, ale komentarz Michaela pozwolił jej się odrobinę rozluźnić.
– Ale chyba lepiej, żebyś nie musiał wcale, prawda? – powiedziała, wzdychając, choć jej ton nabrał nieco swobody.
Pokręciła głową, słysząc kolejne słowo Michaela.
– Nie, czemu? – Wzruszyła ramionami. – Szkolne zasady raczej mają sens. No wiesz… nie biegaj po korytarzu, nie hałasuj w bibliotece, nie chodź do niebezpiecznego lasu, trzymaj się rejonu dla uczniów, nie nauczycieli. Pewnie miałabym, gdybym się z tym nie zgadzała, ale chyba świadomie nigdy nie przekroczyłam żadnej z granic – wyjaśniła. – Zasady porządkują życie… a wiesz, jestem malarką, w tym zawodzie czasem trudno o stabilizacje. Chyba tak próbowałam… próbuję… znaleźć ją na własną rękę.
Kilka pierwszych miesięcy w Londynie było naprawdę trudnych. Gwen nie miała finansów, ani pomocy. Musiała na szybko znaleźć pracę, a jako nowy artysta na rynku praktycznie nie miała zleceń. Teraz było jej lepiej, ale doskonale wiedziała, że malarze nie zawsze mieli się świetnie. I tak cudem jakoś się utrzymała. Gdyby nie pieniądze ze spadku po ojcu pewnie nawet nie byłaby w stanie przenieść się z Paryża do swojego rodzinnego miasta, bo skłócona z dziewczyną matka na pewno nie sfinansowałaby jej tego pomysłu.
Kiwnęła głową po raz kolejny i za pomocą czarów oraz paru machnięć różdżką zaczęła zgarniać śmieci do worków. Po dłuższej chwili pracy w milczeniu i spacerowaniu od drzewa do drzewa, jej spojrzenie powędrowało na chwilę nieco wyżej.
– Patrz, to chyba znikacz! – powiedziała w miarę cichym tonem i pokazała Michaelowi palcem niewielkiego, żółciutkiego ptaszka, który czaił się na jednym z nieco oddalonych od nich drzew.
W takich chwilach żałowała, że nie ma obok siebie kogoś, kto mógłby być jej głosem rozsądku. Matka była przecież we Francji, a taki Johnatan robił większe głupoty od niej. Scaletta, jako młody mężczyzna, też przecież o wielu rzeczach mógł nie pomyśleć. Oczywiście, wiedziała, że poleganie na sobie i swoich umiejętnościach jest kluczowe, ale czasem miała dosyć bezustannie odpowiedzialności za własne poczynania, połączonej z brakiem jakiegokolwiek wsparcia ze strony bardziej doświadczonych osób. Mimo wszystko większość dziewcząt w jej wieku nie polegało wyłącznie na własnych wyborach. Gwen miała wolność i starała się nią cieszyć, ale nie mogła czasem odeprzeć wrażenia, że jest tym wszystkim po prostu trochę zmęczona.
Uśmiechnęła się ze zmarszczonymi brwiami, wciąż trochę zdenerwowana, ale komentarz Michaela pozwolił jej się odrobinę rozluźnić.
– Ale chyba lepiej, żebyś nie musiał wcale, prawda? – powiedziała, wzdychając, choć jej ton nabrał nieco swobody.
Pokręciła głową, słysząc kolejne słowo Michaela.
– Nie, czemu? – Wzruszyła ramionami. – Szkolne zasady raczej mają sens. No wiesz… nie biegaj po korytarzu, nie hałasuj w bibliotece, nie chodź do niebezpiecznego lasu, trzymaj się rejonu dla uczniów, nie nauczycieli. Pewnie miałabym, gdybym się z tym nie zgadzała, ale chyba świadomie nigdy nie przekroczyłam żadnej z granic – wyjaśniła. – Zasady porządkują życie… a wiesz, jestem malarką, w tym zawodzie czasem trudno o stabilizacje. Chyba tak próbowałam… próbuję… znaleźć ją na własną rękę.
Kilka pierwszych miesięcy w Londynie było naprawdę trudnych. Gwen nie miała finansów, ani pomocy. Musiała na szybko znaleźć pracę, a jako nowy artysta na rynku praktycznie nie miała zleceń. Teraz było jej lepiej, ale doskonale wiedziała, że malarze nie zawsze mieli się świetnie. I tak cudem jakoś się utrzymała. Gdyby nie pieniądze ze spadku po ojcu pewnie nawet nie byłaby w stanie przenieść się z Paryża do swojego rodzinnego miasta, bo skłócona z dziewczyną matka na pewno nie sfinansowałaby jej tego pomysłu.
Kiwnęła głową po raz kolejny i za pomocą czarów oraz paru machnięć różdżką zaczęła zgarniać śmieci do worków. Po dłuższej chwili pracy w milczeniu i spacerowaniu od drzewa do drzewa, jej spojrzenie powędrowało na chwilę nieco wyżej.
– Patrz, to chyba znikacz! – powiedziała w miarę cichym tonem i pokazała Michaelowi palcem niewielkiego, żółciutkiego ptaszka, który czaił się na jednym z nieco oddalonych od nich drzew.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Lubił zwierzęta. Zapewne głównie dlatego, że w tych mocno przywiązanych do właścicieli niejako widział swoje cechy. Bo Michael w istocie potrafił być człowiekiem maksymalnie wiernym (bynajmniej nie wyznawanej idei); lojalność zależała jednak w głównej mierze od zaufania. A że nikomu jeszcze bezgranicznie w życiu nie zaufał, nie zdołał wykazać się swoją silną zdolnością przywiązania. Nijak też dążył do tego, by faktycznie komukolwiek się w życiu poświęcić: nowych znajomych trzymał na dystans, niespecjalnie dbając o jakiekolwiek rozwinięcie rzeczonej relacji; starych znajomych, na temat których zdołał już uformować konkretną opinię, traktował już indywidualnie, co bynajmniej nie świadczy o tym, że dążył w ten sposób do przyjacielskich stosunków. Przy Gwen był ostrożny, głównie w kwestii tego, co mówi; nie chciał przypadkowo zasugerować jej swoich złodziejskich tendencji, nawet jeśli nie sądził, by oceniała go przez pryzmat łamania prawa. Wiedział natomiast, że pod względem swoich niektórych poglądów, wcale nie tak bardzo się różnią. Dyskutowali już na ten temat jakiś czas temu i choć Grey okazała się w owej materii bardziej zdeterminowaną, wręcz gotową do walki, oboje wyznawali promugolskie poglądy, tak sprzeczne z tymi, które propagowane są przez ówczesny rząd. Przy niej nie musiał się martwić o swoją elastyczność względem własnego nastawienia, coby to wpaść w sidła kogoś o zupełnie przeciwstawnym postrzeganiu; w swoich słowach i deklaracjach był, o dziwo, dość autentyczny. Nie hamował się też ze swoimi tendencjami, nie próbował być kimś, kim nie jest; niekiedy nawet, jeśli dopisywał mu humor, pozwalał sobie na te ironicznie, pełne cynizmu, żarciki. Na pewno nie byłby w tym wszystkim taki swobodny, jeśli czułby z jej strony jakieś zagrożenie lub przywiązywałby wagę do kreowanego przez siebie wizerunku. W tej materii sprawa nie skupiała się na żadnym z wymienionych powodów, stąd też postawa Michaela Scaletty była wyjątkowo bliska jego naturze. Może i paskudnej, ale też prawdziwej, a to zdawało się być ewenementem.
- No tak. Nie szukam kłopotów - potwierdził, kiwając też twierdząco głową. One same mnie znajdują.
Nie wszystkie szkolne zasady miały dla niego sens. Zwłaszcza tego, które ograniczały jego możliwości względem szeroko pojętej eksploracji. Irytował go zakaz nocnych wypadów z dormitorium; irytował go zakaz omijania Zakazanego Lasu; irytowała go ta niemożność w kontekście poznawania zamku. Stąd też pojawiały się u niego te, niekiedy głupie, pomysły, które u samego swojego źródła łamały szkolny regulamin. Inaczej jednak podchodził do zasad, które czuł się zobowiązany przestrzegać w ramach swoich doliniarskich ekscesów. Tych reguł trzymał się kurczowo, w końcu stawką było co innego. W Hogwarcie dostawał szlaban; w tej rzeczywistości mógł już dostać wyrok.
- Ja też. Dobrze jest być niezależnym od nikogo - stwierdził, niespecjalnie chyba zastanawiając się nad tymi, jakie głupoty właśnie pieprzy. On jest cholernie zależny, po prostu uzależniony od bogatych sakiewek roztrzepanych szlachciców. Albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo udawał, że nie jest tego świadomy. Być może było to jego sprytnym sposobem na ominięcie tego kłopotliwego aspektu. Grey i tak o tym nie wiedziała, więc hipokryzji i niemoralności nie mogła mu zarzucić.
W ułamku sekundy odwrócił wzrok w kierunku wskazywanym przez towarzyszkę; udało mu się dopatrzyć tego ptaka, choć jego wygląd nijak zmienił jego czyste sumienie - znikacz nie zachwycał, więc wyrzuty o ten trening też nie zaczęły zaprzątać mu myśli.
- Ptak jak ptak - stwierdził obojętnie, wzruszając ramionami. Chwilę później powrócił już do zbierania tych cholernie mokrych śmieci. Im szybciej się z tym uwiną, tym szybciej będą mogli kontynuować rzucanie zaklęć.
- No tak. Nie szukam kłopotów - potwierdził, kiwając też twierdząco głową. One same mnie znajdują.
Nie wszystkie szkolne zasady miały dla niego sens. Zwłaszcza tego, które ograniczały jego możliwości względem szeroko pojętej eksploracji. Irytował go zakaz nocnych wypadów z dormitorium; irytował go zakaz omijania Zakazanego Lasu; irytowała go ta niemożność w kontekście poznawania zamku. Stąd też pojawiały się u niego te, niekiedy głupie, pomysły, które u samego swojego źródła łamały szkolny regulamin. Inaczej jednak podchodził do zasad, które czuł się zobowiązany przestrzegać w ramach swoich doliniarskich ekscesów. Tych reguł trzymał się kurczowo, w końcu stawką było co innego. W Hogwarcie dostawał szlaban; w tej rzeczywistości mógł już dostać wyrok.
- Ja też. Dobrze jest być niezależnym od nikogo - stwierdził, niespecjalnie chyba zastanawiając się nad tymi, jakie głupoty właśnie pieprzy. On jest cholernie zależny, po prostu uzależniony od bogatych sakiewek roztrzepanych szlachciców. Albo nie zdawał sobie z tego sprawy, albo udawał, że nie jest tego świadomy. Być może było to jego sprytnym sposobem na ominięcie tego kłopotliwego aspektu. Grey i tak o tym nie wiedziała, więc hipokryzji i niemoralności nie mogła mu zarzucić.
W ułamku sekundy odwrócił wzrok w kierunku wskazywanym przez towarzyszkę; udało mu się dopatrzyć tego ptaka, choć jego wygląd nijak zmienił jego czyste sumienie - znikacz nie zachwycał, więc wyrzuty o ten trening też nie zaczęły zaprzątać mu myśli.
- Ptak jak ptak - stwierdził obojętnie, wzruszając ramionami. Chwilę później powrócił już do zbierania tych cholernie mokrych śmieci. Im szybciej się z tym uwiną, tym szybciej będą mogli kontynuować rzucanie zaklęć.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Westchnęła, obserwując jak moc jej różdżki zmusza kolejne śmieci do wylądowania w worku. Nikt normalny nie szukał kłopotów, a Michael, mimo wszystko, wydawał się Gwen po prostu normalnym, młodym mężczyzną. Pomocny i całkiem inteligentny, zainteresowany literaturą pewnie pracował w jakimś magicznym sklepiku, czy to jako sprzedawca, czy to osoba odpowiedzialna za zaopatrzenie i ogólnie rozumianą pracę fizyczną. Tak go widziała i tak o nim myślała, nie zakładając, że Scaletta może być w jakikolwiek sposób związany z magicznym półświatkiem.
Przeszło jej przez myśl, że… może kiedyś mogliby razem być? Był miły. Nieco starszy. W sumie niebrzydki. Nie czuła nic do niego, przynajmniej nie w tej chwili (chyba za mało czasu minęło od sprawy z Longbottomem), ale kto wie, co przyniesie przyszłość? W każdym razie, Scaletta wydawał się stabilniejszym i pewniejszym wyborem na przykład od Johnatana Bojczuka, nawet jeśli uwielbiała młodego artystę z całego serca. Tyle tylko, że przynajmniej na razie nie czuła do młodego złodzieja niczego więcej.
Zerknęła na Michaela, schylając się, aby podnieść papierek.
– Oj tak – powiedziała. – Chociaż czasem… czasem jednak łatwiej jest z kimś nad głową. Jeszcze niespełna rok temu nie musiałam o niczym decydować, nawet o tym, co będzie na obiad. A teraz wszystko jest na mojej głowie. Rachunki, dom, zwierzęta, trudne decyzje… Chwilami… może łatwiej by było, gdybym została we Francji – powiedziała ze smutnym uśmiechem.
Została we Francji. Wyszła za mąż. Siedziała w domu, gotowała, czasem rysowała coś dla siebie. Idealne, proste życie. Przynajmniej pozornie. Doskonale wiedziała, że brakowałby jej szczęścia, emocji i samorealizacji. Wbrew pozorom Gwen była całkiem ambitną, młodą osobą, która właściwie nigdy nie przestawała pracować nad swoimi umiejętnościami.
– Ptak jak ptak – przedrzeźniła go. – Codziennie widzisz jakie żółciutkie zwierzątka? – Uniosła brew. – Ciekawe, co by było, gdybym została magizoologiem? To ciekawa funkcja. Może nawet pracowałabym tutaj? Ale chyba jednak wolałabym zoo.
Zamilkła na chwilę, skupiając się na czarowaniu śmieci, aby po chwili znów zwrócić się do towarzysza.
– A ty, Michael? Kim byś był, gdybyś nie był tym, kim jesteś?
Przeszło jej przez myśl, że… może kiedyś mogliby razem być? Był miły. Nieco starszy. W sumie niebrzydki. Nie czuła nic do niego, przynajmniej nie w tej chwili (chyba za mało czasu minęło od sprawy z Longbottomem), ale kto wie, co przyniesie przyszłość? W każdym razie, Scaletta wydawał się stabilniejszym i pewniejszym wyborem na przykład od Johnatana Bojczuka, nawet jeśli uwielbiała młodego artystę z całego serca. Tyle tylko, że przynajmniej na razie nie czuła do młodego złodzieja niczego więcej.
Zerknęła na Michaela, schylając się, aby podnieść papierek.
– Oj tak – powiedziała. – Chociaż czasem… czasem jednak łatwiej jest z kimś nad głową. Jeszcze niespełna rok temu nie musiałam o niczym decydować, nawet o tym, co będzie na obiad. A teraz wszystko jest na mojej głowie. Rachunki, dom, zwierzęta, trudne decyzje… Chwilami… może łatwiej by było, gdybym została we Francji – powiedziała ze smutnym uśmiechem.
Została we Francji. Wyszła za mąż. Siedziała w domu, gotowała, czasem rysowała coś dla siebie. Idealne, proste życie. Przynajmniej pozornie. Doskonale wiedziała, że brakowałby jej szczęścia, emocji i samorealizacji. Wbrew pozorom Gwen była całkiem ambitną, młodą osobą, która właściwie nigdy nie przestawała pracować nad swoimi umiejętnościami.
– Ptak jak ptak – przedrzeźniła go. – Codziennie widzisz jakie żółciutkie zwierzątka? – Uniosła brew. – Ciekawe, co by było, gdybym została magizoologiem? To ciekawa funkcja. Może nawet pracowałabym tutaj? Ale chyba jednak wolałabym zoo.
Zamilkła na chwilę, skupiając się na czarowaniu śmieci, aby po chwili znów zwrócić się do towarzysza.
– A ty, Michael? Kim byś był, gdybyś nie był tym, kim jesteś?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nikt normalny nie szukał kłopotów. Ważnym podkreślenia było to określenie, bowiem Michael Scaletta do całkowicie normalnych w istocie to nie należał - codziennie narażał, gloryfikowaną przez siebie wolność, poszukując przygód w ramach łamanego prawa. Niczym małe dziecko powtarzał tę zakazaną odgórnie czynność, jakby sam chciał sprawdzić, czy rzeczywistość faktycznie funkcjonuje w rzeczony sposób. Tak jakby nie wierząc matce celowo włożył palec do ognia, żeby sprawdzić, czy się poparzy. Może i nie myślał o tym całym kieszonkostwie jak o kwestii, którą empirycznie musi potwierdzić na własnej skórze, ale każdy logicznie myślący człowiek mógłby tak uzasadnić jego działania. Był zupełnie zdrowym, ba! nawet pełnym wigoru młodym mężczyzną, całkowicie zdolnym do podjęcia jakiejkolwiek roboty; bez odpowiednich kwalifikacji przyjęliby go co najwyżej do jakiejś fizycznej, ale w jego przypadku nie zdawało się to wadzić jego możliwościom. Był silny, był sprawny; ale jednocześnie też zdecydowanie zbyt arogancki, by podjąć się takiego zajęcia. Zapewne istotnym w tej sprawie był aspekt trochę wybujałego ego i samoświadomości. Stąd też oczekiwał, że z tymi miernymi ocenami zdoła zdobyć jakąś dobrze płatną pracę, przede wszystkim intelektualną, gdzie nikt nie będzie kazał mu się nadwyrężać. Znacznie przecenił swoje możliwości; przekonawszy się o panujących realiach na rynku pracy, wolał nagiąć swoje morale, aniżeli mięśnie. Nie zaczął kraść, by przeżyć; jego palącą potrzebę pieniędzy wywołał remont własnego mieszkania. Nora mogła przecież zaczekać, popracowałby trochę i własnym wkładem uzbierał konieczną kwotę. No ale nie godził się z tą fizyczną harówką za tak niewiele zaplutych monet a cały system działalności tych jego kradzieży okazał się być na tyle satysfakcjonującym finansowo, że do tej pory z niego nie zrezygnował.
On nie myślał raczej o jakichś zobowiązujących miłostkach. Wewnętrznie czuł, że się do tego nie nadawał, bo jego związki jak szybko się zaczynały, tak i szybko kończyły. Gwen może i była miła, ale nie był w stanie wyobrazić z nią sobie żadnej głębszej relacji. Byłby czuł się chyba zbyt głupio, znając jej dobroć i niewinność. Zasługiwała na kogoś porządniejszego.
- Myślę, że we Francji wcale nie byłoby łatwiej. Wówczas żałowałabyś, że ostatecznie nie wyjechałaś - stwierdził, zgoła jej się dziwiąc. Zwykle wydawała się być zadowoloną; zdawała się przecież mieć znacznie więcej optymizmu od niego; zdawała się entuzjastycznie myśleć o tym wszystkim - skąd zatem pojawił się ten smutny uśmiech?
- Nie... ale ten po prostu mi nie imponuje. Ta baba zrobiła o nie taką jazdę, że prawie przekonała mnie, że te znikacze są jakieś wyjątkowe - odpowiedział jej szczerze, z lekką nutą irytacji w głosie. Samo wspomnienie tej kobiety oraz jej przymus sprzątania robił z niego jeszcze większą marudę. - Zawsze możesz się przebranżowić. Ale na twoim miejscu zostałbym przy malarstwie, do tego trzeba faktycznego talentu, w przeciwieństwie do pracy w zoo - dodał, skupiwszy się na zaklęciu czyszczącym.
- Chyba byłbym taki sam. Raczej nie przyszło mi podejmować żadnych decyzji - skwitował, rozpinając kurtkę. Tak cholernie nie lubił o sobie mówić, ale w tym wypadku jego stwierdzenia w dużej mierze prawdą. Miał co prawda wybór nie podejmować się złodziejstwa, ale tym nie chciał się chwalić. Zresztą póki co możliwość ta nie odcisnęła na nim żadnego piętna. A bynajmniej tego, który decydował o jego wolności.
On nie myślał raczej o jakichś zobowiązujących miłostkach. Wewnętrznie czuł, że się do tego nie nadawał, bo jego związki jak szybko się zaczynały, tak i szybko kończyły. Gwen może i była miła, ale nie był w stanie wyobrazić z nią sobie żadnej głębszej relacji. Byłby czuł się chyba zbyt głupio, znając jej dobroć i niewinność. Zasługiwała na kogoś porządniejszego.
- Myślę, że we Francji wcale nie byłoby łatwiej. Wówczas żałowałabyś, że ostatecznie nie wyjechałaś - stwierdził, zgoła jej się dziwiąc. Zwykle wydawała się być zadowoloną; zdawała się przecież mieć znacznie więcej optymizmu od niego; zdawała się entuzjastycznie myśleć o tym wszystkim - skąd zatem pojawił się ten smutny uśmiech?
- Nie... ale ten po prostu mi nie imponuje. Ta baba zrobiła o nie taką jazdę, że prawie przekonała mnie, że te znikacze są jakieś wyjątkowe - odpowiedział jej szczerze, z lekką nutą irytacji w głosie. Samo wspomnienie tej kobiety oraz jej przymus sprzątania robił z niego jeszcze większą marudę. - Zawsze możesz się przebranżowić. Ale na twoim miejscu zostałbym przy malarstwie, do tego trzeba faktycznego talentu, w przeciwieństwie do pracy w zoo - dodał, skupiwszy się na zaklęciu czyszczącym.
- Chyba byłbym taki sam. Raczej nie przyszło mi podejmować żadnych decyzji - skwitował, rozpinając kurtkę. Tak cholernie nie lubił o sobie mówić, ale w tym wypadku jego stwierdzenia w dużej mierze prawdą. Miał co prawda wybór nie podejmować się złodziejstwa, ale tym nie chciał się chwalić. Zresztą póki co możliwość ta nie odcisnęła na nim żadnego piętna. A bynajmniej tego, który decydował o jego wolności.
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wzruszyła ramionami.
– Tak, pewnie tak by było – powiedziała nieco wyciszonym głosem.
Przede wszystkim po prostu nie wytrzymałaby z matką pod jednym dachem. Teraz wspomnienia zaczynały się zacierać, szczególnie że w jej życiu naprawdę cały czas coś się działo. Emocje także opadły. Gwen zdawała sobie jednak sprawę, że powrót pod matczyny dach tak czy siak skończyłby się tylko kolejnymi kłótniami. Nie miała zamiaru żyć tak, jak pragnęła tego rodzicielka i na pewno nie miała zamiaru odpuszczać jej kwestii zdrady ojca. To było po prostu zbyt bolesne dla młodej dziewczyny. Nie zamierzała jednak z tego komukolwiek się spowiadać, a przynajmniej nie teraz i nie Michaelowi. Był sympatyczny, ale jednak nie był jej najbliższym przyjacielem, któremu mogłaby opowiadać i narzekać na swoje bardzo osobiste sprawy.
Zaśmiała się gorzko. Tak, takie zachowanie na pewno działało bardzo edukacyjnie!
– Mogła trochę zejść z tonu. Nic takiego się w końcu nie stało. – Westchnęła. – Praca w zoo też wymaga specjalistycznej wiedzy! Ale nie, nie, na pewno nie zmienię pracy tak drastycznie. Chociaż kto wie, może jeszcze się wprawie w te uroki i zacznę nauczać w Hogwarcie… czy coś? Albo pozwolą mi we Francji wykładać malarstwo – rozmyślała dalej nad kolejnymi możliwymi zawodami. W końcu uczyła Heatha i to było całkiem sympatyczne zajęcie. Co prawda nie zabrałaby się za to teraz (sama wyglądała jak uczennica!), ale kto wie, co będzie za kilkanaście lat?
Uśmiechnęła się, bez komentarza przyjmując jego wyjaśnienie. Z resztą, to nie był czas na głębokie dysputy. Mieli rezerwat do posprzątania. Podeszła do kolejnego zbiorowiska śmieci i machnęła różdżką.
– Chłoszczyść! – powiedziała, ciesząc się w duchu, że przynajmniej mają czary. Nawet nie musieli brudzić rąk, a wszystko szło znacznie szybciej. – Evanesco! – dodała po chwili, kierując różdżkę na pomalowane jakąś farbą drzewo. Prosty rysunek swobodnie określiłaby mianem „sprośnego”, więc nie sądziła, aby stworzył go ktokolwiek z pracowników rezerwatu. Prędzej jakiś niewprawiony, młody artysta, który gotował się od środka z pożądania. Wolała nie myśleć o tym dłużej.
– Tak, pewnie tak by było – powiedziała nieco wyciszonym głosem.
Przede wszystkim po prostu nie wytrzymałaby z matką pod jednym dachem. Teraz wspomnienia zaczynały się zacierać, szczególnie że w jej życiu naprawdę cały czas coś się działo. Emocje także opadły. Gwen zdawała sobie jednak sprawę, że powrót pod matczyny dach tak czy siak skończyłby się tylko kolejnymi kłótniami. Nie miała zamiaru żyć tak, jak pragnęła tego rodzicielka i na pewno nie miała zamiaru odpuszczać jej kwestii zdrady ojca. To było po prostu zbyt bolesne dla młodej dziewczyny. Nie zamierzała jednak z tego komukolwiek się spowiadać, a przynajmniej nie teraz i nie Michaelowi. Był sympatyczny, ale jednak nie był jej najbliższym przyjacielem, któremu mogłaby opowiadać i narzekać na swoje bardzo osobiste sprawy.
Zaśmiała się gorzko. Tak, takie zachowanie na pewno działało bardzo edukacyjnie!
– Mogła trochę zejść z tonu. Nic takiego się w końcu nie stało. – Westchnęła. – Praca w zoo też wymaga specjalistycznej wiedzy! Ale nie, nie, na pewno nie zmienię pracy tak drastycznie. Chociaż kto wie, może jeszcze się wprawie w te uroki i zacznę nauczać w Hogwarcie… czy coś? Albo pozwolą mi we Francji wykładać malarstwo – rozmyślała dalej nad kolejnymi możliwymi zawodami. W końcu uczyła Heatha i to było całkiem sympatyczne zajęcie. Co prawda nie zabrałaby się za to teraz (sama wyglądała jak uczennica!), ale kto wie, co będzie za kilkanaście lat?
Uśmiechnęła się, bez komentarza przyjmując jego wyjaśnienie. Z resztą, to nie był czas na głębokie dysputy. Mieli rezerwat do posprzątania. Podeszła do kolejnego zbiorowiska śmieci i machnęła różdżką.
– Chłoszczyść! – powiedziała, ciesząc się w duchu, że przynajmniej mają czary. Nawet nie musieli brudzić rąk, a wszystko szło znacznie szybciej. – Evanesco! – dodała po chwili, kierując różdżkę na pomalowane jakąś farbą drzewo. Prosty rysunek swobodnie określiłaby mianem „sprośnego”, więc nie sądziła, aby stworzył go ktokolwiek z pracowników rezerwatu. Prędzej jakiś niewprawiony, młody artysta, który gotował się od środka z pożądania. Wolała nie myśleć o tym dłużej.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
W jakiś pokrętny sposób rozumiał Gwen. To, że niekiedy gdybała nad swoim losem, wysuwając hipotetyczne wizje możliwego życia. Mimo wszystko był realistą, który żył tu i teraz, niespecjalnie dbając o przyszłość czy wydarzenia z przeszłości (nawet jeśli te okazały się ostatecznie mieć niezaprzeczalny wpływ na ówczesny stan rzeczy!); skupiał się przede wszystkim na współczesnych, teraźniejszych mu aspektach, na które faktycznie miał jakiś wpływ. Nie był jednak w istocie tak wolnym, jakby pragnął - nie potrafił powstrzymać stresu związanego ze stylem życia, który prowadził. Niezdolny był do obojętności względem tych wszystkich doliniarskich ekscesów - i to nawet nie z powodu dręczących go wyrzutów sumienia. Bynajmniej nie rozchodziło się tu o moralność czy etyczne normy; zamartwiał się tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przyszło mu gnić w więzieniu. Tak jak na co dzień neutralność i dystans wobec ludzi były dla niego rzeczą absolutnie naturalną, tak chyba w obliczu niemal to pustelniczego życia, w oderwaniu od rzeczywistości, tkwiąc ciągle w jednym miejscu, z tymi samymi, niewartymi uwagi osobami, kłopotał się. Samotność w rzeczonym stanie nabierała zupełnie innego znaczenia, na tyle mocnego, że był w stanie zdjąć z siebie tę skorupę alienacji. Dopóki był złodziejem, dopóty nie mógł bynajmniej do tego dopuścić. Mógł przecież ufać tylko sobie.
Wbrew pozorom Michael był dobrym kandydatem na przyjaciela. Potrafił słuchać, w milczeniu i kompletnym skupieniu. Może i nie dawał najlepszych rad, rzadko też odnajdując w sobie te, konieczne w tego typu sytuacjach, ziarno empatii, ale nie był w zupełności obojętny. Jeśli Gwen kiedykolwiek chciała coś z siebie wyrzucić, nie licząc przy tym na podpowiedź jakiegoś sensownego rozwiązania, Scaletta się nadawał.
- Nie myśl aż tyle o pracy - stwierdził, wysłuchawszy wszystkich jej rozważań na temat możliwej do podjęcia kariery. Och, Mike także uczył Heatha, choć nawet nie zdawał sobie sprawy, że chłopiec tak ma właśnie na imię. Jego lekcje były z pewnością mniej rozwijające od tych, które dawała mu Grey, nawet jeśli Michael przekonany był o jakości przekazywanej mu wiedzy.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę o jakichś zupełnie nieistotnych sprawach, rzucając jednocześnie zaklęcia, które stopniowo odmieniały rezerwat. Kiedy skończyli, opuścili to miejsce bez cienia wątpliwości, poszukując przy tym odpowiedniego miejsca do dalszego treningu. Tym razem bez towarzystwa żywych istot.
ztx2
Wbrew pozorom Michael był dobrym kandydatem na przyjaciela. Potrafił słuchać, w milczeniu i kompletnym skupieniu. Może i nie dawał najlepszych rad, rzadko też odnajdując w sobie te, konieczne w tego typu sytuacjach, ziarno empatii, ale nie był w zupełności obojętny. Jeśli Gwen kiedykolwiek chciała coś z siebie wyrzucić, nie licząc przy tym na podpowiedź jakiegoś sensownego rozwiązania, Scaletta się nadawał.
- Nie myśl aż tyle o pracy - stwierdził, wysłuchawszy wszystkich jej rozważań na temat możliwej do podjęcia kariery. Och, Mike także uczył Heatha, choć nawet nie zdawał sobie sprawy, że chłopiec tak ma właśnie na imię. Jego lekcje były z pewnością mniej rozwijające od tych, które dawała mu Grey, nawet jeśli Michael przekonany był o jakości przekazywanej mu wiedzy.
Rozmawiali jeszcze przez chwilę o jakichś zupełnie nieistotnych sprawach, rzucając jednocześnie zaklęcia, które stopniowo odmieniały rezerwat. Kiedy skończyli, opuścili to miejsce bez cienia wątpliwości, poszukując przy tym odpowiedniego miejsca do dalszego treningu. Tym razem bez towarzystwa żywych istot.
ztx2
Michael Scaletta
Zawód : kradnie, co popadnie
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
i'm a lesser man, a lesser man
a lesser man than you think i am
a lesser man than you think i am
OPCM : 4 +2
UROKI : 7 +3
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6 +3
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
| 14 lipca
Ptactwo świergoliło radośnie, gdy Gwen siedziała pod jednym z drzew, tworząc szybkie szkice. Ostatnio niewiele tworzyła dla samej siebie, skupiając się jedynie na pracy, a po przygodach chorobowych sprzed kilku dni wciąż miała poważny zakaz od Kerry do wykonywania poważniejszych czynności. Nie słuchała jej rzecz jasna w pełni, ale rozumiała, że chwila spędzona na łonie natury, w niemal zupełnej samotności, może być zbawienna dla jej nerwów i zdrowia. Ostatnio wydarzyło się zbyt wiele zła, ze śmiercią Botta na czele. Wciąż nie potrafiła pogodzić się z odejściem cukiernika i – choć niezbyt bliskiego – przyjaciela, nieustannie czując ciężar żalu i smutku na plecach.
Rezerwat Abottów wydawał się być więc wyjątkowo dobrym miejscem, aby choć na chwile spróbować zapomnieć i odpocząć. Pomyśleć, że gdy była tu poprzednio, wszystko wydawało się mieć jaśniejsze barwy! Starała się jednak skupiać jedynie na drobnych, pozytywnych rzeczach. Na żółtej sukience pasującej do piórek znikaczy, którą właśnie miała na sobie. Na szkicowniku i nowych ołówkach, które dostała ostatnio od jednego z Zakonników. Na cieple słońca i przyjemnej ciszy. Zarówno u Macmillanów, jak i w Oazie panował przecież bezustanny rozgardiasz.
Nie wzięła ze sobą psa. Betty dobrze było na dworze, a ona po prostu chciała dziś odciąć się od wszystkiego, co mogło przypominać jej o istnieniu prawdziwego świata. A ni to pies, ni niedźwiedź, zawsze sprawiał, że myślała o Johnatanie.
Wlanie tworzyła wstęp szkicu kolejnego ptaszka, spoglądając na wróbla siedzącego na okolicznym krzaczku, gdy katem oka dostrzegła ruch w trawie. Marszcząc brwi, odłożyła szkicownik i po chwili ostrożnie podniosła się z miejsca. Czy to pasikonik? Zawsze lubiła pasikoniki. Często łapała je w dzieciństwie.
Gdy jednak podeszła bliżej, zamarła. Dostrzegła niewielkiego żółtawego ptaszka, ledwo opierzonego, który rozglądał się przestraszony wokół. Kucnęła bez wahania, przyglądając się uważnie stworzonku.
– Och, maluszku – wyrwało jej się. – Gdzie jest twoja mama? – spytała, rozglądając się naprędce. Nie zauważyła jednak ani gniazda, ani zmartwionego rodzica.
Stworzyła więc z dłoni kształt łódeczki i ostrożnie chwyciła ptaszka, trzymając go nisko nad ziemia. Był przestraszony, ale chyba nie miał sil, by uciekać. Przyjrzała mu się. Wyglądał jednak, mimo wszystko, na całkiem zdrowe zwierzę. Musiała jednak przyznać sama przed sobą, ze jej wiedza z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami skupiała się raczej na ich anatomii i znajomości gatunków rożnego rodzaju, a nie na wiedzy dotyczącej wychowania piskląt. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Może powinna poszukać jakiegoś pracownika?
Ptactwo świergoliło radośnie, gdy Gwen siedziała pod jednym z drzew, tworząc szybkie szkice. Ostatnio niewiele tworzyła dla samej siebie, skupiając się jedynie na pracy, a po przygodach chorobowych sprzed kilku dni wciąż miała poważny zakaz od Kerry do wykonywania poważniejszych czynności. Nie słuchała jej rzecz jasna w pełni, ale rozumiała, że chwila spędzona na łonie natury, w niemal zupełnej samotności, może być zbawienna dla jej nerwów i zdrowia. Ostatnio wydarzyło się zbyt wiele zła, ze śmiercią Botta na czele. Wciąż nie potrafiła pogodzić się z odejściem cukiernika i – choć niezbyt bliskiego – przyjaciela, nieustannie czując ciężar żalu i smutku na plecach.
Rezerwat Abottów wydawał się być więc wyjątkowo dobrym miejscem, aby choć na chwile spróbować zapomnieć i odpocząć. Pomyśleć, że gdy była tu poprzednio, wszystko wydawało się mieć jaśniejsze barwy! Starała się jednak skupiać jedynie na drobnych, pozytywnych rzeczach. Na żółtej sukience pasującej do piórek znikaczy, którą właśnie miała na sobie. Na szkicowniku i nowych ołówkach, które dostała ostatnio od jednego z Zakonników. Na cieple słońca i przyjemnej ciszy. Zarówno u Macmillanów, jak i w Oazie panował przecież bezustanny rozgardiasz.
Nie wzięła ze sobą psa. Betty dobrze było na dworze, a ona po prostu chciała dziś odciąć się od wszystkiego, co mogło przypominać jej o istnieniu prawdziwego świata. A ni to pies, ni niedźwiedź, zawsze sprawiał, że myślała o Johnatanie.
Wlanie tworzyła wstęp szkicu kolejnego ptaszka, spoglądając na wróbla siedzącego na okolicznym krzaczku, gdy katem oka dostrzegła ruch w trawie. Marszcząc brwi, odłożyła szkicownik i po chwili ostrożnie podniosła się z miejsca. Czy to pasikonik? Zawsze lubiła pasikoniki. Często łapała je w dzieciństwie.
Gdy jednak podeszła bliżej, zamarła. Dostrzegła niewielkiego żółtawego ptaszka, ledwo opierzonego, który rozglądał się przestraszony wokół. Kucnęła bez wahania, przyglądając się uważnie stworzonku.
– Och, maluszku – wyrwało jej się. – Gdzie jest twoja mama? – spytała, rozglądając się naprędce. Nie zauważyła jednak ani gniazda, ani zmartwionego rodzica.
Stworzyła więc z dłoni kształt łódeczki i ostrożnie chwyciła ptaszka, trzymając go nisko nad ziemia. Był przestraszony, ale chyba nie miał sil, by uciekać. Przyjrzała mu się. Wyglądał jednak, mimo wszystko, na całkiem zdrowe zwierzę. Musiała jednak przyznać sama przed sobą, ze jej wiedza z zakresu opieki nad magicznymi stworzeniami skupiała się raczej na ich anatomii i znajomości gatunków rożnego rodzaju, a nie na wiedzy dotyczącej wychowania piskląt. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Może powinna poszukać jakiegoś pracownika?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Poranek miała zdecydowanie zbyt ciężki, a mimo ewidentnego kaca, jaki ciążył na jej całym ciele z powodu trzynastego lipca, wciąż musiała wyzbierać się z tej rozsypanej układanki, jaką była, leżąc w łóżku. Nigdy nie spóźniała się do pracy, a choć pierzyny tak usilnie próbowały zatrzymać ją swoim świeżym zapachem i miękkością, tak ostatecznie wybiegła z kamienicy w pośpiechu. Potem przyszło mierzyć się jej z urzędnikami, którzy postanowili zrobić sobie z Forsythii darmowego magipsychologa, któremu mogli zwierzyć się z biurowych niesnasek – poranna herbata, ewidentnie nie pomagała jej w utrzymaniu wówczas dobrej miny. Podejrzewała, że nadepnęła wtedy komuś na odcisk, wystosowując dosyć bezpośrednio komentarz odwołujący się do czyjej bezczynności i chyba właśnie dlatego, kilka godzin później dostała plik dokumentów, z którymi musiała udać się do rezerwatu w Somerset.
- Tutaj jeszcze podpisać, tak? – zapytała pracowniczka rezerwatu, na co panna Crabbe kiwnęła uprzejmie głową, czekając, aż będzie mogła spędzić trochę czasu na spacerze, po wykonanym obowiązku. Formalności trwały jeszcze chwilę, wszak Ministerstwo traktowało bardzo poważnie wszelkie umowy oraz wymagania dotyczące rezerwatów. Stosowne papiery musiały być aktualizowane przynajmniej raz na rok. Wiele się nie zmieniało, toteż czarownica, po prostu stała i wpatrywała się jak pióro kreśli kolejne podpisy, dłonią pracowniczki rezerwatu. Co chwilę wydawało jej się, że atrament wyleje się na stertę papierów, na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i w spokoju mogła zapakować dokumenty do teczki.
- To wszystko. Bardzo dziękuję i dobrego dnia życzę – pożegnała się z pracownicą i ruszyła w kierunku bliżej nieokreślonym. Nawet dla samej siebie. Teoretycznie po wykonaniu swojego obowiązku, powinna udać się w kierunku stolicy i jak najszybciej starać się o kolejne zadanie, aby piąć się po szczeblach kariery… niemniej jednak, po eskapadach dnia wczorajszego, była zdecydowanie na to zbyt zmęczona. Jej myśli wciąż krążyły wokół tego, jak wielką idiotkę z siebie zrobiła, nawet nie chciała myśleć o tym, co by się wydarzyło, gdyby w parku znalazłby ją ktoś inny… lub gorzej! Gdyby nikt jej wtedy nie znalazł i zostałaby zbrukana przez napastliwego krętacza. Przystanęła na ścieżce i zerknęła w aktówkę, upewniając się, czy zebrała wszystkie potrzebne dokumenty. Nie czuła się sobą, nie ufała w tej chwili swojej głowie, ani pamięci, zupełnie jakby wczorajszy specyfik wciąż mieszał jej w głowie. – Rozporządzenie a115? Jest… Umowa B51… Zezwolenie, zezwolenie. Mhm… Spis jest… Zezwolenie k48… - wymieniała po kolei na głos, wertując kartki. Z jej ust wypadały coraz to dłuższe nazwy i bardziej enigmatycznie brzmiące tytuły druków.
- Tutaj jeszcze podpisać, tak? – zapytała pracowniczka rezerwatu, na co panna Crabbe kiwnęła uprzejmie głową, czekając, aż będzie mogła spędzić trochę czasu na spacerze, po wykonanym obowiązku. Formalności trwały jeszcze chwilę, wszak Ministerstwo traktowało bardzo poważnie wszelkie umowy oraz wymagania dotyczące rezerwatów. Stosowne papiery musiały być aktualizowane przynajmniej raz na rok. Wiele się nie zmieniało, toteż czarownica, po prostu stała i wpatrywała się jak pióro kreśli kolejne podpisy, dłonią pracowniczki rezerwatu. Co chwilę wydawało jej się, że atrament wyleje się na stertę papierów, na szczęście nic takiego się nie wydarzyło i w spokoju mogła zapakować dokumenty do teczki.
- To wszystko. Bardzo dziękuję i dobrego dnia życzę – pożegnała się z pracownicą i ruszyła w kierunku bliżej nieokreślonym. Nawet dla samej siebie. Teoretycznie po wykonaniu swojego obowiązku, powinna udać się w kierunku stolicy i jak najszybciej starać się o kolejne zadanie, aby piąć się po szczeblach kariery… niemniej jednak, po eskapadach dnia wczorajszego, była zdecydowanie na to zbyt zmęczona. Jej myśli wciąż krążyły wokół tego, jak wielką idiotkę z siebie zrobiła, nawet nie chciała myśleć o tym, co by się wydarzyło, gdyby w parku znalazłby ją ktoś inny… lub gorzej! Gdyby nikt jej wtedy nie znalazł i zostałaby zbrukana przez napastliwego krętacza. Przystanęła na ścieżce i zerknęła w aktówkę, upewniając się, czy zebrała wszystkie potrzebne dokumenty. Nie czuła się sobą, nie ufała w tej chwili swojej głowie, ani pamięci, zupełnie jakby wczorajszy specyfik wciąż mieszał jej w głowie. – Rozporządzenie a115? Jest… Umowa B51… Zezwolenie, zezwolenie. Mhm… Spis jest… Zezwolenie k48… - wymieniała po kolei na głos, wertując kartki. Z jej ust wypadały coraz to dłuższe nazwy i bardziej enigmatycznie brzmiące tytuły druków.
Skupiona na malutkim ptaszku, w pierwszej chwili nie zauważyła sylwetki, która zbliżała się w jej stronę. Próbowała pogłaskać zwierzątko, które kręciło się na jej dłoni, próbując podjąć decyzje, co powinna zrobić. Coś zaczynało jej świtać, ze powinna zostawić takie stworzonko, bo rodzice i tak je znajdą. Ale czy na pewno? Co jeśli zaatakuje je jakiś kot, nim przybędą? Nie chciała być winna śmierci tak malutkiego stworzonka!
Wiatr zawiał nieco gwałtowniej i kilka loków zakryło jej wizje. Odruchowo, choć ostrożnie, odgarnęła włosy z twarzy i już miała siadać, aby dłużej zastanowić się nad tym, co należy zrobić z malutkim znikaczem, gdy zauważyła idącą mniej więcej w jej stronę kobiecą sylwetkę. Dość młodą twarz okalały bardzo ciemne włosy. Coś chyba czytała, choć Gwen nie była w stanie stwierdzić co. Pracowała tutaj? Być może, ale jeśli tak raczej nie zajmowała się kontrolą okolicy. Mogła być jednak kimkolwiek innym. Sekretarką, ekonomem, innego rodzaju urzędnikiem. Jeśli pracowała w rezerwacie na pewno lepiej załatwiało jej się pewne sprawy pod błękitnym niebem.
– Przepraszam, proszę pani? – krzyknęła do niej, gdy kobieta znalazła się w zasięgu jej głosu. – Czy… czy pani tu pracuje? Bo chyba mam mały problem i nie wiem, co z tym zrobić – wyjaśniła, wciąż kucając. Nie miała zamiaru podchodzić. Jeszcze przypadkiem zrobiłaby coś ptaszkowi. Nie miała doświadczenia z tak malutkimi stworzonkami.
Gwen wiedziała, że codziennie umiera nie jeden taki ptaszek. Przez przypadek, chorobę, cudze nieprzemyślenie. Mogłaby go zostawić. Ale na tym świecie obecnie i tak było już wystarczająco dużo zła i śmierci. Zarówno taki ptaszek, jak i każdy wilkołak, mugol czy mugolak powinni mieć szansę, aby przeżyć swoje życie jak najlepiej i odchodzić z tego świata będąc szczęśliwym oraz spełnionym, w otoczeniu bliskich, przyjaciół, rodziny… A nie na trawie, z dala od opiekunów, przed rozłożeniem skrzydeł i poczucia wolności w locie.
Dlatego od kilku miesięcy nie dawała sobie nawet chwili na wytchnienie, bezustannie pracując, pomagając, robiąc wszystko, aby dokonać jakiejś różnicy. Chyba już po prostu nie umiała inaczej. Nawet ten malutki ptaszek zdawał się być jej własną, prywatną misją ratowania świata. To było wręcz irracjonalne. Tylko czy mogła z tym cokolwiek zrobić?
Wiatr zawiał nieco gwałtowniej i kilka loków zakryło jej wizje. Odruchowo, choć ostrożnie, odgarnęła włosy z twarzy i już miała siadać, aby dłużej zastanowić się nad tym, co należy zrobić z malutkim znikaczem, gdy zauważyła idącą mniej więcej w jej stronę kobiecą sylwetkę. Dość młodą twarz okalały bardzo ciemne włosy. Coś chyba czytała, choć Gwen nie była w stanie stwierdzić co. Pracowała tutaj? Być może, ale jeśli tak raczej nie zajmowała się kontrolą okolicy. Mogła być jednak kimkolwiek innym. Sekretarką, ekonomem, innego rodzaju urzędnikiem. Jeśli pracowała w rezerwacie na pewno lepiej załatwiało jej się pewne sprawy pod błękitnym niebem.
– Przepraszam, proszę pani? – krzyknęła do niej, gdy kobieta znalazła się w zasięgu jej głosu. – Czy… czy pani tu pracuje? Bo chyba mam mały problem i nie wiem, co z tym zrobić – wyjaśniła, wciąż kucając. Nie miała zamiaru podchodzić. Jeszcze przypadkiem zrobiłaby coś ptaszkowi. Nie miała doświadczenia z tak malutkimi stworzonkami.
Gwen wiedziała, że codziennie umiera nie jeden taki ptaszek. Przez przypadek, chorobę, cudze nieprzemyślenie. Mogłaby go zostawić. Ale na tym świecie obecnie i tak było już wystarczająco dużo zła i śmierci. Zarówno taki ptaszek, jak i każdy wilkołak, mugol czy mugolak powinni mieć szansę, aby przeżyć swoje życie jak najlepiej i odchodzić z tego świata będąc szczęśliwym oraz spełnionym, w otoczeniu bliskich, przyjaciół, rodziny… A nie na trawie, z dala od opiekunów, przed rozłożeniem skrzydeł i poczucia wolności w locie.
Dlatego od kilku miesięcy nie dawała sobie nawet chwili na wytchnienie, bezustannie pracując, pomagając, robiąc wszystko, aby dokonać jakiejś różnicy. Chyba już po prostu nie umiała inaczej. Nawet ten malutki ptaszek zdawał się być jej własną, prywatną misją ratowania świata. To było wręcz irracjonalne. Tylko czy mogła z tym cokolwiek zrobić?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Lipcowe ciepło wdarło się pod spódnicę kobiety, przypominając jej, że okolice rezerwatu były zdecydowanie przyjemniejsze do spędzania letniego popołudnia, niżeli centrum dusznego Londynu.
- B56… Wniosek 6P40… - mruczała pod nosem, gdy do jej uszu dobiegł kobiecy głos, którego absolutnie nie spodziewała się w tej chwili. Uniosła raptownie głowę, a wiatr wówczas poniósł kilka papierów do góry, roznosząc rozporządzenia w różnorakich kierunkach. Forsythia przechyliła głowę w zastanowieniu, lecz zaraz za kolejnym pytaniem otrząsnęła się z lekkiego szoku wywołanego nie tylko papierami, ale także widokiem rudowłosej kobiety. Nie podejrzewała, że na terenie rezerwatu znajdzie inną duszę, która będzie bardziej ludzka niż zwierzęca. Dosyć pokracznie złapała papierzyska, wciąż mając lekkie problemy z koordynacją. Wsadziła zezwolenia ponownie do teczki, starając się nie pogiąć ich bardziej niż już były. Ten dzień nie należał do najłatwiejszych, a przeciwności losu najwyraźniej chciały przypominać jej o bolącej głowie i wyrzutach sumienia spowodowanych wczorajszą księżniczkową nocą. Natomiast gdy skierowała się do dziewczęcia, kucającego pod drzewem, postarała się całkowicie skupić na jej pytaniu, a także przeanalizować cóż takiego wyprawiała, że potrzebowała jej pomocy.
- Nie, nie. Nie pracuję tutaj, ale mogę… Ojej… - jej głos złamał się w połowie wypowiedzi, zawieszając spojrzenie na pisklaku znajdującym się w dłoniach nieznajomej. Bezbronne i niewinne pisklę przypomniało dokładnie jej sylwetkę poprzedniej nocy, choć ptaszek z pewnością miał więcej rozumu niż ona wtedy, przynajmniej nie plótł trzy po trzy, a zamiast błagać o kolejną porcję srebrzystego pyłku, domagał się ciepła swoich rodziców. Nie myśląc wiele, uklęknęła na trawie, odkładając dokumenty na bok i przyglądając się delikatnie opierzonemu stworzeniu. – Kiedy go pani znalazła? – zapytała, układając dłonie na ziemi i pochylając się w kierunku małego stworzenia, analizując jego stan. Piórka wyglądały w porządku, nie widziała też żadnych większych uszkodzeń. Nie było ran, a także zwierzę wykazywało wszelkie prawidłowe odruchy charakterystyczne dla świeżo wyklutych ptaków. - Jestem pisklę, ptak malusi - jeść dostaję od mamusi – wyrecytowała cicho, wręcz ledwo słyszalnie. Była to formułka z podręcznika do opieki nad magicznymi stworzeniami, którą miała w pamięci wyrytą żywiej niż napływające do głowy myśli. - Hm… wydaje mi się, że ma około pięciu… może sześciu dni? Widziała gdzieś pani gniazdo? – zapytała, siadając na trawie i skupiając swoje spojrzenie na nieznajomej.
- B56… Wniosek 6P40… - mruczała pod nosem, gdy do jej uszu dobiegł kobiecy głos, którego absolutnie nie spodziewała się w tej chwili. Uniosła raptownie głowę, a wiatr wówczas poniósł kilka papierów do góry, roznosząc rozporządzenia w różnorakich kierunkach. Forsythia przechyliła głowę w zastanowieniu, lecz zaraz za kolejnym pytaniem otrząsnęła się z lekkiego szoku wywołanego nie tylko papierami, ale także widokiem rudowłosej kobiety. Nie podejrzewała, że na terenie rezerwatu znajdzie inną duszę, która będzie bardziej ludzka niż zwierzęca. Dosyć pokracznie złapała papierzyska, wciąż mając lekkie problemy z koordynacją. Wsadziła zezwolenia ponownie do teczki, starając się nie pogiąć ich bardziej niż już były. Ten dzień nie należał do najłatwiejszych, a przeciwności losu najwyraźniej chciały przypominać jej o bolącej głowie i wyrzutach sumienia spowodowanych wczorajszą księżniczkową nocą. Natomiast gdy skierowała się do dziewczęcia, kucającego pod drzewem, postarała się całkowicie skupić na jej pytaniu, a także przeanalizować cóż takiego wyprawiała, że potrzebowała jej pomocy.
- Nie, nie. Nie pracuję tutaj, ale mogę… Ojej… - jej głos złamał się w połowie wypowiedzi, zawieszając spojrzenie na pisklaku znajdującym się w dłoniach nieznajomej. Bezbronne i niewinne pisklę przypomniało dokładnie jej sylwetkę poprzedniej nocy, choć ptaszek z pewnością miał więcej rozumu niż ona wtedy, przynajmniej nie plótł trzy po trzy, a zamiast błagać o kolejną porcję srebrzystego pyłku, domagał się ciepła swoich rodziców. Nie myśląc wiele, uklęknęła na trawie, odkładając dokumenty na bok i przyglądając się delikatnie opierzonemu stworzeniu. – Kiedy go pani znalazła? – zapytała, układając dłonie na ziemi i pochylając się w kierunku małego stworzenia, analizując jego stan. Piórka wyglądały w porządku, nie widziała też żadnych większych uszkodzeń. Nie było ran, a także zwierzę wykazywało wszelkie prawidłowe odruchy charakterystyczne dla świeżo wyklutych ptaków. - Jestem pisklę, ptak malusi - jeść dostaję od mamusi – wyrecytowała cicho, wręcz ledwo słyszalnie. Była to formułka z podręcznika do opieki nad magicznymi stworzeniami, którą miała w pamięci wyrytą żywiej niż napływające do głowy myśli. - Hm… wydaje mi się, że ma około pięciu… może sześciu dni? Widziała gdzieś pani gniazdo? – zapytała, siadając na trawie i skupiając swoje spojrzenie na nieznajomej.
W pierwszym momencie mina Gwen nieco zrzedła, ale już po chwili okazało się, ze nieznajoma mimo nie bycia związaną zawodowo z rezerwatem jest gotowa pomóc jej z ptaszkiem. Malarka nie miała zamiaru rezygnować z pomocy: w końcu dopiero co o nią prosiła! Z resztą, pomoc w Oazie uświadamiała dziewczynie coraz to dosadniej, że pomaganie sobie nawzajem jest podstawą pracy zespołowej, dzięki której można zdziałać naprawdę dużo, dużo więcej, niż przy samodzielnym działaniu. Ona tworzyła dla kogoś podstawowe eliksiry, a ktoś inny wspierał ją w transmutacji. Zbierała jaja z kurnika, a ktoś inny pomagał jej szybko wyleczyć zranienie. Gdyby nie taka wzajemna pomoc, Zakon już dawno przestałby istnieć.
Nieznajoma już po chwili klęczała obok niej na trawie. Gwen podsunęła wiec kobiecie ptaszka, aby mogła się mu bliżej przyjrzeć.
– Dosłownie przed chwilką – odpowiedziała natychmiast na pytanie Forsythii.
Moment później uśmiechnęła się pod nosem, gdy kobieta wyrecytowała wierszyk. Z bliska nieznajoma nie wydawała się wiele starsza od niej, chociaż w kwestii ptasiej wyglądała na o wiele bardziej kompetentną. Gwen mogła o zwierzętach czytać, ale przecież nie miała czasu, aby przebywać wśród nich, a ponieważ nie miała wstępu do Londynu i żaberta nie mogła odwiedzać. Tęskniła trochę za tą niby-ropuchą.
– Nie, właśnie nie – odparła. – Boję się, że spłoszyłam rodziców. Może nie powinnam wcale tu z resztą przychodzić. Chociaż byłam cicho, państwo Abottowie byliby chyba niezbyt pocieszeni, gdybym znów coś… no powiedzmy, że miałam tu drobny wypadek jakiś czas temu – powiedziała, wzdychając i kręcąc do samej siebie głową, jakby chciała odpędzić ten temat. – Ale może nie zauważyłam? – spytała, rozglądając się po raz kolejny.
No bo przecież jeśli jest tak mały ptaszek (Gwen była przekonana, że znikacz jest nieco starszy) to musi być i gniazdo. A może znikacie budują je na ziemi? Malarce obiło się o uszy, że niektóre latające gatunki tak właśnie robią. Ale to chyba było dość głupie, gdy było się tak małym, żółtym ptaszkiem. Nawet, gdy potrafiło się znikać. Ale kto wie? Była tez szansa, ze znikacze rosną na tyle szybko, że te pięć czy sześć dni to dużo czasu dla tego ptaszka i rodzice powoli uczą go samodzielności, ale po zachowaniu kobiety Gwen wydawało się jednak, że to nie jest właściwy trop.
| Spostrzegawczość, rzuty sumują się, bez bonusów i minusów:
2-70 – nie potrafimy dostrzec ani gniazda, ani rodziców,
71-120 – dostrzegamy gniazdo, które jest jednak zbyt wysoko, aby bez problemu odłożyć ptaszka
121-180 – dostrzegamy rodziców znikacza, którzy są gotowi, aby zająć się potomkiem
181-200 – dostrzegamy gniazdo i drabinę, dzięki której możemy odłożyć ptaszka bez problemów
Nieznajoma już po chwili klęczała obok niej na trawie. Gwen podsunęła wiec kobiecie ptaszka, aby mogła się mu bliżej przyjrzeć.
– Dosłownie przed chwilką – odpowiedziała natychmiast na pytanie Forsythii.
Moment później uśmiechnęła się pod nosem, gdy kobieta wyrecytowała wierszyk. Z bliska nieznajoma nie wydawała się wiele starsza od niej, chociaż w kwestii ptasiej wyglądała na o wiele bardziej kompetentną. Gwen mogła o zwierzętach czytać, ale przecież nie miała czasu, aby przebywać wśród nich, a ponieważ nie miała wstępu do Londynu i żaberta nie mogła odwiedzać. Tęskniła trochę za tą niby-ropuchą.
– Nie, właśnie nie – odparła. – Boję się, że spłoszyłam rodziców. Może nie powinnam wcale tu z resztą przychodzić. Chociaż byłam cicho, państwo Abottowie byliby chyba niezbyt pocieszeni, gdybym znów coś… no powiedzmy, że miałam tu drobny wypadek jakiś czas temu – powiedziała, wzdychając i kręcąc do samej siebie głową, jakby chciała odpędzić ten temat. – Ale może nie zauważyłam? – spytała, rozglądając się po raz kolejny.
No bo przecież jeśli jest tak mały ptaszek (Gwen była przekonana, że znikacz jest nieco starszy) to musi być i gniazdo. A może znikacie budują je na ziemi? Malarce obiło się o uszy, że niektóre latające gatunki tak właśnie robią. Ale to chyba było dość głupie, gdy było się tak małym, żółtym ptaszkiem. Nawet, gdy potrafiło się znikać. Ale kto wie? Była tez szansa, ze znikacze rosną na tyle szybko, że te pięć czy sześć dni to dużo czasu dla tego ptaszka i rodzice powoli uczą go samodzielności, ale po zachowaniu kobiety Gwen wydawało się jednak, że to nie jest właściwy trop.
| Spostrzegawczość, rzuty sumują się, bez bonusów i minusów:
2-70 – nie potrafimy dostrzec ani gniazda, ani rodziców,
71-120 – dostrzegamy gniazdo, które jest jednak zbyt wysoko, aby bez problemu odłożyć ptaszka
121-180 – dostrzegamy rodziców znikacza, którzy są gotowi, aby zająć się potomkiem
181-200 – dostrzegamy gniazdo i drabinę, dzięki której możemy odłożyć ptaszka bez problemów
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 19.10.20 14:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89
'k100' : 89
Unikanie wzrokiem osób potrzebujących pomocy, było zdecydowanie dla kogoś innego. Sythii ciężko było przejść obok kogokolwiek lub czegokolwiek, co wymagało opieki, szczególnie tej natychmiastowej. Nawet gdy niekoniecznie darzyła kogoś sympatią, to oferowała swoją dłoń – taka już była. Niezbyt przypadało to do gustu jej rodzinie, czy nawet znajomym, niemniej jednak w jakimś sensie czuła potrzebę do tego, a sumienie nie dałoby jej odpocząć, gdyby po prostu kogoś zignorowała. Oczywiście miała też swoje granice, których przekraczać nie chciała i jeśli ktoś wyraźnie na tę pomoc nie zasługiwał, to potrafiła się powstrzymać. Była też odporna na wszelkich naciągaczy, z marszu odprawiając ich jakimiś komentarzami, sugerującymi, że nie mają na co liczyć.
Kiwnęła głową na odpowiedź względem jej pytania, zaś potem z uwagą przysłuchiwała się dalszej wypowiedzi. Wciąż ciężko było jej się skupić i ukierunkować swoją uwagę, aby dokładnie przeanalizować słowa, które do niej docierały.
- Spokojnie, nawet jeśli będą, to cię wytłumaczę – rzuciła od razu, nie wiedząc nawet, jaki miała w tym głębszy cel. Chyba jedynie prowizorycznie chciała uspokoić nieznajomą, oszczędzając jej zaprzątania sobie głowy obawami względem jakiejkolwiek winy, a że Sythia legitymowała się zezwoleniem Ministerstwa, to mogła, chociaż to wykorzystać w taki sposób. – Możliwe, ich gniazda są równie trudne do znalezienia co same ptaszki. Wiesz… to niejako wybitna szansa, aby przyjrzeć się maluszkowi. Niekoniecznie będziesz mieć okazję to powtórzyć – zasugerowała, zerkając w kierunku szkicownika zostawionego pod drzewem. Forsythia od zawsze miała słabość do artystycznych dusz, poczynając od jej krewnych, przez różne znajomości, aż do siebie samej, gdy rozczulona podczas podróży szkicowała magiczne stworzenia. Nie widziała problemu w tym, aby dać kobiecie kilka minut na obserwację stworzenia, zresztą sama mogłaby wtedy w spokoju znaleźć rodziców malucha.
Trochę zakręciło jej się w głowie, gdy zaczęła wstawać, przypominając sobie wciąż o wstydzie z poprzedniej nocy. Westchnęła ciężko, rozprostowując ramiona do góry, a jednocześnie rozejrzała się wokoło. – Może ja się rozejrzę, a ty go przypilnujesz? – zaproponowała, przyglądając się koronom drzew. Choć jej spostrzegawczość akurat dzisiaj wołała o pomstę do nieba, tak wiedziała przynajmniej, czego ma szukać. Gniazda tych cudownych ptaszków niezwykle dobrze maskowały się w naturze, przede wszystkim dzięki swoim niewielkim rozmiarom, ale także zawdzięczały to sprytnemu umieszczaniu ich między gałęziami. Patrząc z dołu, było ciężko je zobaczyć; Sythia sama preferowała wsiadać na miotłę, gdy miała obserwować znikacze. Niemniej jednak miotły pod ręką nie miała i była zdana jedynie na obserwację z ziemi.
Kiwnęła głową na odpowiedź względem jej pytania, zaś potem z uwagą przysłuchiwała się dalszej wypowiedzi. Wciąż ciężko było jej się skupić i ukierunkować swoją uwagę, aby dokładnie przeanalizować słowa, które do niej docierały.
- Spokojnie, nawet jeśli będą, to cię wytłumaczę – rzuciła od razu, nie wiedząc nawet, jaki miała w tym głębszy cel. Chyba jedynie prowizorycznie chciała uspokoić nieznajomą, oszczędzając jej zaprzątania sobie głowy obawami względem jakiejkolwiek winy, a że Sythia legitymowała się zezwoleniem Ministerstwa, to mogła, chociaż to wykorzystać w taki sposób. – Możliwe, ich gniazda są równie trudne do znalezienia co same ptaszki. Wiesz… to niejako wybitna szansa, aby przyjrzeć się maluszkowi. Niekoniecznie będziesz mieć okazję to powtórzyć – zasugerowała, zerkając w kierunku szkicownika zostawionego pod drzewem. Forsythia od zawsze miała słabość do artystycznych dusz, poczynając od jej krewnych, przez różne znajomości, aż do siebie samej, gdy rozczulona podczas podróży szkicowała magiczne stworzenia. Nie widziała problemu w tym, aby dać kobiecie kilka minut na obserwację stworzenia, zresztą sama mogłaby wtedy w spokoju znaleźć rodziców malucha.
Trochę zakręciło jej się w głowie, gdy zaczęła wstawać, przypominając sobie wciąż o wstydzie z poprzedniej nocy. Westchnęła ciężko, rozprostowując ramiona do góry, a jednocześnie rozejrzała się wokoło. – Może ja się rozejrzę, a ty go przypilnujesz? – zaproponowała, przyglądając się koronom drzew. Choć jej spostrzegawczość akurat dzisiaj wołała o pomstę do nieba, tak wiedziała przynajmniej, czego ma szukać. Gniazda tych cudownych ptaszków niezwykle dobrze maskowały się w naturze, przede wszystkim dzięki swoim niewielkim rozmiarom, ale także zawdzięczały to sprytnemu umieszczaniu ich między gałęziami. Patrząc z dołu, było ciężko je zobaczyć; Sythia sama preferowała wsiadać na miotłę, gdy miała obserwować znikacze. Niemniej jednak miotły pod ręką nie miała i była zdana jedynie na obserwację z ziemi.
Rezerwat znikaczy
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset