Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset
Rezerwat Znikaczy im. M. Rabnott
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 21.06.18 18:52, w całości zmieniany 1 raz
'k100' : 26
– Och, na pewno? – spytała, nie oczekując szczególnej odpowiedzi. Nie kojarzyła kobiety, w związku z czym raczej nie była związana z Zakonem, a Lucan Abott był przecież jego członkiem. Gwen miała wrażenie, ze jeśli dziewczyny nie łączy jakaś szczególna wieź ze szlachcicem to łatwiej będzie jej samej się wytłumaczyć. Niemniej, wolała nie rozwijać tego tematu. Nie w tych czasach, nie w tych okolicznościach. Brak znajomości panny Crabble nie oznaczał od razu, że nieznajoma postuluje, aby zabijać innych ludzi (zwłaszcza, ze chyba lubiła zwierzęta?), ale obecnie panna Grey starała się ufać tylko tym, co do których poglądów miała pewność. A to oznaczało albo długą znajomość, albo ich obecność w rebelianckiej organizacji.
Zmarszczyła brwi na propozycje kobiety:
– Ale on się przecież wyziębi – zaoponowała, nie zważając za bardzo na to, że letnia pora była naprawdę ciepła. Poza tym wielokrotnie słyszała, ze młode trzeba jak najszybciej oddać rodzicom. Inaczej o nich zapomną albo odrzucą. To wcale nie było rozsądne wyjście, a przynajmniej na stan wiedzy Gwen.
Nie była pewna, czy jest adekwatną osobą do pilnowania małego ptaszka, ale kiwnęła głową, czując, że nieszczególnie ma wybór. Skoro kobieta znała się na rzeczy (a przynajmniej sprawiała takie wrażenie) to być może po prostu wie, w jakich miejscach znikacze budują gniazda. Mimo to gdy Forsythia wstała, Gwen mimowolnie się rozejrzała, trzymając ptaszka tuż nad ziemią i…
– Tam! Na tym drzewie obok! Na jabłonce! – wyrwało się jej niespodziewanie. Ruchem głowy spróbowała wskazać kobiecie gniazdo: – Wiatr zawiał i rozchyliły się konary. Ale to jest chyba dość wysoko… tam, na tej gałęzi… trzeciej od dołu? Na wysokości tego najbardziej czerwonego jabłka – spróbowała wyjaśnić kobiecie.
Nie była pewna, czy to gniazdo faktycznie tam jest, bo widziała je ledwie przez mgnienie oka, ale jej towarzyszka na pewno zaraz tam podejdzie i będzie w stanie sprawdzić, czy oczy nie mylą panny Grey. W końcu to było kawałek od niej. Mogła się po prostu pomylić.
love than fight
Wzięła głęboki wdech i zaczęła rozglądać się po gałęziach, a ból głowy skutecznie zmusił ją do zmrużenia oczu przez światłowstręt do promieni przebijających się między gałęziami. Tak bardzo chciała już poczuć się znów normalnie, funkcjonować bez najmniejszego zarzutu… Ze znacznym spowolnieniem zrozumiała słowa nieznajomej, jednak obróciła głowę w kierunku jabłonki, starając się wypatrzeć trzecią gałąź od dołu. Zmarszczyła brwi, podchodząc do drzewa i próbując dostrzec gniazdo. Wierzyć się jej nie chciało, że rysowniczka zdążyła spostrzec gniazdo szybciej od niej. No cóż… Może jednak tak wybitną jednostką nie była, jeśli chodziło o opiekę nad magicznymi stworzeniami, a przynajmniej nie dziś. Oparła dłonie o korę, przyglądając się miejscu, o którym mówiła dziewczyna. Chwilę tak stała, aż była pewna, że przed oczami miała uroczy zakątek miłości znikaczy. Tak! To było gniazdo. – Punkt dla pani – zaśmiała się. – Dokładnie o to chodziło – zaduma wpłynęła na jej twarz. Rozejrzała się po okolicy, jednak najwyraźniej była zdana tylko na siebie, bo żadnej drabiny wokół nie było. Z jednej strony myśl o wspinaczce na drzewo przyprawiała jej skórę o delikatny dreszcz, ale zaraz przypomniały jej się wczorajsze wydarzenia, powodując, że z trudem utrzymywała głowę w pionie. Niemniej jednak postanowiła, że zaryzykuje, przecież nie byłaby sobą, gdyby tego nie spróbowała zrobić. – Niech pani udaje, że tego nie widzi! – rzuciła za siebie, nawet się nie obracając. Ułożyła dłonie na gałęzi, a szorstka kora przyjemnie ukłuła jej miękkie opuszki. Dzieciństwo… Zapach niewinnej wolności przemknął przez jej umysł, rozbudzając ospałą jaźń.
Z lekka pokracznie oparła nogę o pień i spróbowała się wybić, tak aby sprytnie wskoczyć na gałąź, lecz skończyło się to fiaskiem i zdarciem czubka buta. Zaśmiała się z samej siebie i pokręciła głową – co by szanowny tatuś powiedział? Na myśl o jego wzburzonej minie, znów zachciało jej się śmiać, lecz przekuła to w siłę do ponownej próby wejścia na drzewo. Tym razem była spokojniejsza. Po ułożeniu dłoni postawiła jedną stopę na korze, a drugą zarzuciła o gałąź, przez chwilę zwisając jak demimoz. Potem podciągnęła się do góry i zaparła łokciem, czując, jak drewno wyrysowuje zadrapania na jej przedramionach. Obróciła się i usiadła w końcu zwycięsko na gałęzi. – Naprawdę, proszę udawać, że pani tego nie widzi – dodała, spoglądając na rudowłosą, zaś potem uśmiechnęła się dziwnie błogo i zaczęła podnosić się, tak aby stanąć na gałęzi. Starała się wciąż uważać, aby nie zahaczyć głową o odstające drobne gałązki, ale tym już dawno udało się powyciągać pojedyncze kosmki włosów z misternie ułożonego koka.
Na cale szczęście to, co Gwen za gniazdo wzięła… faktycznie było gniazdem. I to na dodatek chyba pustym, wiec wyglądało na to, że to z niego wypadł znikacz. Słowa panny Crabble potwierdziły spostrzeżenie dziewczyny. Podobnie jak Forsythia zaczęła się więc rozglądać po okolicy, szukając czegoś, co pomoże odstawić ptaszka na miejsce. Nic takiego jednak nie dostrzegła, a nawet jeśli to ciemnowłosa już zdążyła podjąć decyzje co do swoich dalszych czynów. Gwen w pierwszej chwili zamarła, nie do końca rozumiejąc poczynania nieznajomej, ale gdy się zorientowała, co ta planuje, odezwała się mimowolnie:
– Niech pani uważa! Nie jestem uzdrowicielem – dodała, powoli wstając. Na ile mogła zawinęła dłonie w rąbek sukni i zamknęła dłonie, starając się osłaniać ptaszka najlepiej, jak tylko się dało. Ruszyła w stronę kobiety: – Jest pani pewna, że… Och, oczywiście, ja wcale nic nie widzę – obiecała natychmiast. – Jesteśmy same, nie musi się pani obawiać – dodała, rozglądając się wokół. Nikt się nie zbliżał, a przez wojnę i tak mniej osób odwiedzało takie miejsca.
Wyglądało jednak na to, że kobiecie mimo wszystko podobała się taka zabawa. Gwen wolała nie próbować. A na pewno nie w sukience, trzymając w dłoniach niewielkie zwierzątko. Na szczęście chyba nie musiała. Jej towarzyszka zdawała się być odważniejsza od niej.
– Proszę mi powiedzieć kiedy to go podam – powiedziała, odruchowo wyciągając zamknięte dłonie w stronę kobiety. – A może lepiej to zrobić jakimś czarem? Nie wystraszy go to bardziej? – spytała, chcąc znaleźć jak najlepszy sposób na przekazanie jej zwierzątka.
Głupio było jej stać pod drzewem, obserwując, jak nieznajoma próbuje dostać się do gniazda. Starała się nie patrzeć jej pod spódnicę (nie żeby czuła taką potrzebę, po prostu to było na widoku) i skupić się na jej twarzy. Milczenie jednak jedynie wzmagało poczucie braku komfortu w tej sytuacji. Dlatego dziewczyna odezwała się ponownie:
– Tak właściwie ja nazywam się Gwen, a pani? To trochę… nietypowe… okoliczności zapoznania się, ale w razie czego… – zawiesiła głos. Wolała nie sugerować, że znajomej coś może się stać, chociaż naprawdę się o to martwiła. W razie czego nie miałaby jak jej pomóc.
love than fight
Słysząc pytanie, przekrzywiła nieco głowę w zastanowieniu. Wzięła ten pomysł całkiem na serio, bo cóż mogło pójść nie tak?
- Jeśli jest pani w stanie sprowadzić stworzenie bez uszczerbku na zdrowiu czarami… – stwierdziła, choć spoglądając w kierunku ptaszyny, nieco obawiała się, iż bez fizycznego przesunięcia stworzenia z rąk do rąk, będzie mogła stać mu się krzywda. Nie, żeby nie ufała w zdolności czarownicy czy samej potęgi magii, jednak gdyby coś się stało, w momencie wznoszenia stworzenia w górę ona byłaby temu winna, a znikacze były na tyle zagrożonym gatunkiem, że rzucanie, chociażby wingardium leviosa w kierunku żywej istoty, w dodatku tak cennej, mogło nieść ze sobą ryzyko. Gdyby była mniej zmęczona i zdecydowanie w lepszej formie, to może sama pokwapiłaby się o rzucenie zaklęcia, lecz czuła w kościach, że gdy tylko dobędzie różdżki, to coś nie pójdzie po jej myśli. - Jednak szczerze wolałabym dostawę z rąk do rąk – uśmiechnęła się ciepło i podciągnęła na drugiej gałęzi, przyprawiając swoją nogę oraz przedramiona o kolejne zadrapania. – For… - prawie straciła równowagę. - Sythia, na imię mam Forsythia – odparła, wciągając powietrze i podciągając się do trzeciej gałęzi, pilnując już równowagi. – W razie czego pochowaj mnie pod tym drzewem – zaśmiała się, przytulając do gałęzi, gdy przerzucała nogi. Zaczerwienione łydki i ręce zaczęły ją wówczas odrobinę szczypać od pierwszych mikroskopijnych kropel potu kwitnących na skórze. Usiadła wygodnie okrakiem na gałęzi, okręcając nogę asekuracyjnie o gałąź po boku i pochyliła się w dół do młodej kobiety. – Dobrze, proszę podaj mi go - wyciągnęła ręce napinając każdy mięsień w swoim ciele, aby ułożyć dłonie w łódeczkę i poczekać, aż Gwen złoży w jej palcach drobne stworzenie. Od pochylania poczuła, że zaczyna być jej niedobrze, zupełnie jakby wczorajsze nocne odtruwanie chciało powrócić i spustoszyć znów jej przełyk, pozbywając się narkotycznej substancji. Jednak po prostu przymknęła na chwilę oczy i oparła głowę o ramię, wciągając powietrze, a gdy tylko uspokoiła swój organizm, uniosła spojrzenie, zatrzymując je na znikaczu.
Czy była w stanie pomóc w ten sposób ptaszkowi? Liczyła, że panna Crabble powie jak, w jaki sposób powinna to zrobić, bo ona sama nie miała pojęcia, co można robić przy tak młodym i małym zwierzęciu. Na szczęście ostatecznie kobieta podjęła zdaniem Gwen chyba nieco bezpieczniejszą decyzje. Czary częściej mogły pójść nie tak. Malarka wolała nie przypominać sobie tamtej felernej nocy, gdy Roselyn próbowała ją wyleczyć, ale różdżka odmówiła jej posłuszeństwa.
– Dobrze, tak chyba będzie lepiej – powiedziała, kiwając głową.
Chwilę później Gwen jednak z przestrachem uchyliła usta. Ona zaraz spadnie! – przeszło jej przez myśl. Już myślała nad tym, czy ma puścić ptaszka i próbować ratować kobietę, czy jednak chronić znikacza i pozwolić jej złamać nogę. Na szczęście Forsythia złapała równowagę i rudowłosa nie musiała podejmować żadnej z tych decyzji. Odetchnęła z ulgą:
– To ładne imię – przyznała. Dobrze brzmiało w uszach i od dawna nie spotkała nikogo, kto nosiłby takie miano.
Słysząc śmiech ciemnowłosej, Gwen zawtórowała jej, choć w jej glosie wciąż dało się usłyszeć pewne zdziwienie i odrobinkę zawstydzenia. Teraz, gdy jej towarzyszka usiadła już na gałęzi, wyglądała bardzo swobodnie i naturalnie. Tak, jakby urodziła się na drzewie, chociaż w trakcie wspinaczki brakowało jej gracji, czemu akurat panna Grey absolutnie się nie dziwiła. Ona sama pewnie wygalałaby w trakcie znacznie gorzej.
– Już, proszę. – Podała ptaszka ostrożnie, nie chcąc zrobić mu krzywdy: – Rodzice go na pewno nie odrzucą? Może lepiej powiedzieć któremuś z pracowników, co się stało? – dopytywała. – Jesteś magizoologiem? Badasz znikacze? – dopytała, już nieco spokojniejsza niż przed chwilą.
love than fight
Musnęła delikatnie dłonie rudowłosej, przejmując drobnego znikacza, po czym wspięła się na wyżyny swego skupienia i wytrzymałości fizycznej, aby przetransportować stworzenie do gniazda. Ułożyła pisklaka względnie bezpiecznie, a potem przez chwilę przyglądała mu się z uwagą, czy aby przypadkiem nie postanowi dokonać sabotażu tej misji i nie wyskoczy sam z gniazda. – Nie, wątpię. Możemy poczekać, aż wrócą dla pewności. Natomiast zajmę się poinformowaniem pracowników i tak muszę tam jeszcze wrócić – dodała, przypatrując się pisklęciu. Jednak stworzenie najwyraźniej nie miało zamiaru uciekać, jedynie przypatrywało się całej przestrzeni wokół. Sythia wątpiła, aby ptaszek cokolwiek z tego rozumiał, co się właściwie wydarzyło. Westchnęła, łapiąc się za spocone czoło, a potem zlustrowała soczyście wyglądające jabłko. - Chcesz? – lecz nim usłyszała odpowiedź, to zerwała owoc, a potem sprytnie zsunęła się między gałęziami, zadrapując po raz kolejny nogi i ręce. – Owszem, jestem magizoologiem, ale nie badam znikaczy. Podpisywałam po prostu potrzebne papiery – uśmiechnęła się, wskazując na teczkę, leżącą w trawie, a słońce odbiło wytłoczony na dole teczki symbol Ministerstwa Magii. – A co ciebie sprowadza do rezerwatu? – jej pytanie mogło zabrzmieć podejrzliwie, lecz żadnych konkretnych inklinacji nie miało na celu. Ot, była po prostu ciekawa, oczywiście mogła zakładać, że skoro dziewczę miało ze sobą przybory do rysunku, to mogło poszukiwać zaledwie inspiracji, jednak po co miała głowić się z domysłami, skoro mogła zapytać?
– Gwendolyn – powiedziała z uśmiechem. – Chociaż Guinevere… och, to tak pięknie brzmi. Ale wiesz, że Guendoloena była żoną Merlina? To znaczy, pewnie wiesz, ale… – Nieco nerwowo i bardzo odruchowo sięgnęła w stronę szyi. Dla czarodziejów to zapewne była wiedza powszechna, ale dla niej niekoniecznie. W mugolskim domu nie każdy znał na pamięć legendy arturańskie, nawet jeśli każdy niemagiczny kojarzył je w mniejszym lub większym stopniu.
Obserwowała, jak dziewczyna ostrożnie odkłada pisklę, drgając za każdym razem, gdy zwierzątko wykonywało niekontrolowany ruch. W końcu jednak cała ich misterna operacja okazała się sukcesem i zwierzątko było już bezpieczne. Przynajmniej na razie. Gwen miała jedynie nadzieję, że rodzice znikacza nie spłoszyli się za bardzo i wkrótce wrócą do gniazda.
– Tak, tak chyba będzie lepiej – zgodziła się z nią. – Jeśli byłabyś tak miła… Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, gdzie ich znaleźć. Ale wiem jak; w razie potrzeby polecam użyć jakiś prostych uroków. Chyba je tu wykrywają – powiedziała lekkim tonem, pijąc do historii sprzed kilku miesięcy.
Już miała odpowiadać, że właściwie czemu to nie (choć czy w lipcu jabłka nie były jeszcze niedojrzałe? Może to był jakiś wczesny gatunek), Forsythia już była na ziemi, tuż obok niej. Gwen zauważyła, że na dłoniach dziewczyny znajdują się drobne zadrapania:
– Och, chyba lepiej będzie, jeśli to opatrzysz, albo czymś posmarujesz. – Sama miała na przedramionach wymagające opieki, czerwone blizny po ostatnim spotkaniu z nieudanym czarem leczniczym. Coś o tym wiedziała. – Masz coś takiego w domu? Bo do uzdrowiciela chyba nie ma sensu iść. Mogę w razie czego sprawdzić, czy mam coś w zapasach – stwierdziła. Nie była tego pewna, ostatnio niemal wszystko oddawała Oazie, ale może akurat. A że znała podstawy alchemii całkiem dobrze, zawsze jakieś proste eliksiry mogła sobie uwarzyć. Gorzej było w tymi droższymi i paradoksalnie częściej potrzebnymi.
Skinęła głową.
– Jesteś urzędniczką? – W Ministerstwie Magii? Starała się brzmieć neutralnie, ale jeśli kobieta opowie jej tak będzie musiała mieć się na baczności. Nawet jeśli panna Crabble jak na razie wydawała się całkiem sympatyczną osobą. – Chciałam odpocząć – odpowiedziała na kolejne jej pytanie. – Ostatnio cały czas otacza mnie zgiełk, a tu jest przyjemnie cicho.
love than fight
Sposobów na sprowadzenie na siebie uwagi pracowników rezerwatu było wiele, lecz nie takiej odpowiedzi spodziewała się z ust Gwen. – Uroków? – uniosła brwi w rozbawieniu, nie mogąc wyobrazić sobie sytuacji, w jakiej miałyby one zastosowanie na terenie rezerwatu. – Ktoś cię tu zaatakował? – zdziwiła się, bo była to jej pierwsza myśl. Lecz któż smagałby zaklęciami na prawo i lewo, pośród puchatych, żółtych ptaszków? Wydawało jej się to wielce nierozsądne, lecz… sama obecnie robiła o wiele bardziej szalone rzeczy.
Przetarła jabłko o fałdy swojej spódnicy i podała je Gwen, zupełnie jak ten wąż kuszący nadobną Ewę do skosztowania zakazanego owocu. – Bywałam w gorszych opałach – zaśmiała się, a potem rozejrzała po okolicy. – Na przykład tutaj – podwinęła kawałek materiału, ukazując bliznę po pazurach mantykory na swojej nodze, która sięgała od kolana i wspinała się coraz wyżej, niknąc pod kobaltowymi fałdami. – Także obejdzie się, póki co bez uzdrowiciela. Zresztą zapytałaś, czy mam coś na to w domu. Podejrzewam, że raczej tak – stwierdziwszy to, otrzepała swoje ubrania i założyła za uszy niesforne kosmki włosów. Podrażnienia szczypały, jednak nie był to ból, który mógłby ją w jakiś sposób wyjątkowo sponiewierać. – Ale bardzo dziękuję za troskę.
Czy była urzędniczką? Poniekąd. Magizoloogiem uwięzionym w świecie biurokracji. Zdecydowanie bardziej mogła utożsamić się z takim określeniem. Lecz zamiast wygłosić płomienną przemowę o ambiwalentnym podejściu do Ministerstwa, tak najzwyczajniej w świecie kiwnęła głową, przymykając oczy na kilka sekund. Zbawienna ciemność zalała jej powieki, dając odrobiny odpoczynku od jaśniejących promieni słońca.
Uśmiechnęła się, słysząc odpowiedź na swoje pytanie i przechyliła lekko głowę, przypatrując się spod przymrużonych powiek twarzy dziewczęcia. Analizowała ją w jakiś sposób, aż w końcu westchnęła. – Właściwie to mogę powiedzieć to samo, ulice Londynu niestety nie są obecnie najlepszym miejscem do wypoczynku - mruknęła, po czym obróciła do drzewa, aby zerknąć czy może rodzice malca wrócili. Jednak póki co na nic takiego się nie zbierało, toteż postąpiła kilka kroków od jabłonki, podnosząc teczkę z dokumentami. Może ptaszyny potrzebowały większej prywatności?
– Och, nie – powiedziała, machając ręka. – Ćwiczyliśmy ze znajomym, przygotowywaliśmy się do klubu pojedynków.
Czy powinna o tym mówić? Jeśli Forythia sprawdzi spis dawnych uczestników być może ją tam odnajdzie, a potem krok po kroku być może dojdzie do tego, kim jest, a jeśli miałaby złe zamiary… Nie, przecież nie mogła wszystkiego ukrywać, to wyszłoby jeszcze bardziej nienaturalnie! U Macmillanów była zaś całkiem bezpieczna, a w razie czego zawsze zostawała jej Oaza, lub dom któregoś z przyjaciół. W razie potrzeby Kerry przecież nie zostawiłaby jej na bruku, prawda? Chociaż rzecz jasna Gwen wolała tego uniknąć.
Przyjęła jabłko, dziękując. Gdy dziewczyna pokazała jej swoją bliznę, malarka uniosła brwi:
– Oj, co ci się takiego stało? To musiało boleć – powiedziała, odruchowo łapiąc się za przedramię na którym lśniły wciąż czerwone blizny po ostatnim nieudanym leczeniu. – No tak, to właściwie nic takiego. – Pokiwała głową.
Jednak urzędniczka do spraw zwierząt. Naprawdę musiała uważać, z kim zawiera jakiekolwiek znajomości. Gdyby panna Crabbe była w Zakonie Gwen mogłaby uznać ją za tajną agentkę jednak w takiej sytuacji lepiej było uważać ją za osobę przynajmniej biernie wspierającą lorda Malfoy’a. Co oznaczało, że zawsze mogła na nią donieść, jeśli zobaczyłaby w tym korzyść dla siebie.
Londyn, Londyn, jej słodki Londyn. Ukochane rodzinne miasto, po którego uliczkach dalej chciałaby swobodnie chodzić. Niestety, obecnie nie było jej to dane, a za każdym razem, gdy go odwiedzała, musiała patrzeć, jak niegdyś dumne miejsca powoli zmieniają się w pył. Serce krwawiło jej na ten widok. Cóż jednak mogła z tym zrobić?
– Owszem, nie są – westchnęła, nie chcąc wdawać się jednak w detale: – Ale właściwie… jeśli o wypoczynku mowa, chyba powinnam właściwie powoli wracać do siebie. Mam jeszcze dziś trochę pracy – wyjaśniła, idąc w stronę drzewa, aby zebrać swoje rzeczy. Nowa znajoma mogla być sympatyczna i Gwen nie chciała jej pochopnie oceniać. Ale wolała nie ryzykować, że przez słowo za dużo ona bądź ktoś z jej bliskich trafi do Azkabanu. Może powinna iść w ślady Charlene i nie opuszczać Oazy oraz posiadłości Macmillanów? Jednocześnie chyba by się wtedy po prostu udusiła. Już teraz czuła, że jej osobista przestrzeń uległa mocnemu zmniejszeniu się.
love than fight
Chwalenie się bliznami nie powinno być rozrywką w środowisku kobiet, niemniej jednak na pytanie zadane przez Gwen jej oczy rozbłysnęły blaskiem. – Mantykora – odpowiedziała z dziwną dumą. – To było w Grecji, gdy próbowaliśmy pertraktować z tym stworzeniem atakującym mieszkańców jednego z miast, w którym stacjonowali nasi brytyjscy badacze. Krótko mówiąc, musiałam uratować dziecko. Udało się, ale pamiątka pozostała - skończywszy historię opuściła materiał. Właściwie opowieść w tak skróconej formie mogła nie robić żadnego wrażenia, lecz majestatyczne sceny, jakie jawiły się w głowie Forsythii, absolutnie przynosiły na jej ciało gęsią skórkę. Adrenalina, strach, ale i ekscytacja; czasem brakowało jej tych uczuć, paradoksalnie ściągały ją na ziemię, przywiązując do rzeczywistości. – Bolało, ale było warto – uśmiechnęła się, przyglądając zaczerwienieniom na dłoniach rudowłosej i zmartwiła się delikatnie. Jakiś dziwnym trafem dostrzegła je dopiero teraz, lecz nie zapytała i nie drążyła tematu. W tej właśnie chwili usłyszała świergot znikaczy w pobliżu jabłonki. – Rodzice wrócili – podsumowała, unosząc lekko kąciki ust.
Słowa kobiety utwierdziły pannę Crabbe, że nie tylko ona dostrzegała niesprawiedliwość, jaka wzbijała się w powietrze każdego poranka, gdy londyńskie ulice budziły się do życia. Jednak co mogła zrobić? Była zaledwie jednym z nielicznych ziarenek, przesypujących się wraz z wiatrem wojny. Gdzie ją to miało wszystko popchać? Nie wiedziała, wolała odsuwać od siebie te myśli jak najbardziej. Ostatecznie pokiwała głową, rozumiejąc, że należało wrócić już do własnych spraw. Choć wydawało jej się, że mogłaby zostać pod tą jabłonką dłużej, rozkoszując się sielankową ciszą. – Też wrócę do swoich spraw. Miło było cię poznać, Gwen – uśmiechnęła się podając dziewczynie dłoń. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy – dodała, robiąc kilka kroków do tyłu. – Do zobaczenia – pomachała z uśmiechem i odwróciła się, kierując do budynku pracowników rezerwatu.
Gdyby Forsythia nie miała ochoty mówi o bliźnie prawdopodobnie po prostu nie zaczynałaby tematu, a Gwen, spędzająca ostatnio wiele czasu wśród Zakonników już zdążyła się na nie po prostu napatrzeć. Wiedziała, że każda niesie za sobą mniejszą lub większą historię, jednak w przypadku osób powiązanych z rebelią lepiej było nie zadawać pytań związanych z wyglądem. Zbyt łatwo było kogoś urazić lub zasmucić, a malarka nie chciała sprawiać przykrości i tak często zatroskanym towarzyszom.
– Och, Grecja? Tam musi być pięknie, prawda? To chyba była piękna przygoda? – dopytała, choć właściwie… czuła jedynie niewielki przypływ ciekawości. Po pierwsze, nieszczególnie miała ochotę na dłuższą dyskusję z kimś, kto może być po stronie Czarnego Pana. Po drugie, o ile ratowanie dzieci było czymś godnym pochwalenia, o tyle w Oazie wszyscy Zakonnicy z nią włącznie, starali się to robić cały czas. Idea spowszechniała wiec już Gwen, a w słowach kobiety brakło detali, które pozwoliłyby jej naprawdę wczuć się w opowieść nieznajomej.
Na szczęście nie musiały dłużej na ten temat rozmawiać, bo po chwili do gniazdka zawitali rodzice pisklaka, który powitał ich głośny krzykiem. Gwen uśmiechnęła się na ten widok, mrucząc coś o tym, że to dobrze i oby więcej nie wypadł. Przygoda małego znikacza była więc już szczęśliwie zakończona i obydwie mogły uznać, że misja która je tymczasowo połączyła, dobiegła oficjalnie końca.
– Nawzajem, Forsythio – powiedziała, ściskając jej rękę nieszczególnie mocno: – Może kiedyś będzie nam to dane. – Choć, mimo wszystko, chyba lepiej później, niż wcześniej? Zakładając rzecz jasna, że założenia rudowłosej były słuszne.
Ruszyła w swoją stronę po chwili, gdy sylwetka młodej (nie tak do końca) urzędniczki zniknęła za pokrywającą rezerwat roślinnością.
| zt x2
love than fight
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A w kwiatowych krzewach niefortunnie plątając w nich spódnicę, postać B – na jednej z wysłanych żwirem ścieżek parku. Głośne próby wydostania się z zarośli postaci A przyciągnęły znajdującą się w pobliżu postać B - jedyną osobę w okolicy, która mogła pomóc damie w potrzebie.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia..
I chociaż wydawać by się mogło, że nic nie stanie na przeszkodzie waszej miłości, okrutne krzewy jak na złość uczepią się damskiej spódnicy. Postać B może podjąć próbę wyplątania ukochanej - ST wydostania nienaruszonego materiału z kolców wynosi 40, a do rzutu należy dodać podwojoną statystykę zwinności. W przypadku niepowodzenia spódnica rozerwie się, a łydka postaci A skaleczy się o ciernie. Gdy już uda wam się uporać z zaroślami, zauważycie, że nad waszymi głowami duchy zdecydowały się rozegrać mecz Quidditcha - zamiast znicza wykorzystując jednego z zamieszkujących park znikaczy. Miękka trawa i zaciszna okolica zachęca do położenia się na ziemi i podziwiania zmagań dusznych graczy. W akompaniamencie nocnych treli małych ptaszków możecie cieszyć się swoim towarzystwem aż do rana.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Jeden niewielki kęs bardzo szybko wyprowadził ją z błędu. Charakterystyczne uczucie towarzyszące teleportacji wzięło ją z zaskoczenia, kiedy więc lądowała w nieznanym sobie miejscu, z jej gardła wydobył się krótki okrzyk. Lądowanie było o tyle mniej przyjemne, gdy zorientowała się, że wpadła w kłujące, kwieciste zarośla. W tej krótkiej chwili nagle w jej gardle wezbrała nieprzyjemna gula, przez ułamek sekundy Florence zachciało się uronić kilka łez. Dlaczego nie mogła wylądować kawałek dalej, na trawie? Gdy próbowała wstać, bardzo prędko zorientowała się, ze jej długa spódnica zaplątała się w kolczaste krzewy. A przecież ona musiała się spieszyć! Musiała gnać, aby odnaleźć...! Właściwie kogo? Sama nie była pewna, ale jej serce pchało ją do przodu. Wiedziała, że ktoś na nią czeka, za nic jednak nie potrafiła przypomnieć sobie imienia... ani nawet twarzy. To przeraziło ją najbardziej. Skąd będzie wiedziała, do kogo tak pcha ją uczucie? Przecież nie zjawiła się tutaj bez powodu. Wszystko działo się z jakiejś przyczyny. Jej celem było odszukanie tego, do którego tak bardzo było jej tęskno.
Nie obchodziło ją gdzie wylądowała. Jeden kęs ciastka napełnionego amortencją wystarczył, by Florence straciła cały swój zdrowy rozsądek. Nieprzyjemny ucisk oraz panika, która tak często towarzyszyły jej podczas wycieczek poza Oazę, tym razem pozostały uśpione. Wiedziała, że tu jej nic nie grozi. Musiała tylko odszukać tego, który podzieli jej uczucie. Na pewno się tu gdzieś krył.
- Pomocy! - zawołała z całych sił. Kolce krzewów nie chciały dać za wygraną, trzymały ją mocno. Aż nie chciało jej się wierzyć, jak mocne potrafią być zarośla. Więc skoro szarpanina z krzaczorami nic nie dawała, pozostało jej wołanie o pomoc. Była pewna, że jej ukochany ruszy jej na ratunek, przecież była damą w opresji! - Proszę, pomocy!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Tego dnia skupiał się na przygotowaniu kolejnej porcji alkoholi. Eksperymentował, choć zmarnował już kilka butelek spirytusu. Musiał popełniać błędy, żeby dzięki temu osiągnąć za kolejnym razem ideał. Starał się. Chciał zrobić coś prostego, acz lepszego, piękniejszego, smaczniejszego niż dotychczasowe wódki.
Wyszedł na chwilę z piwnicy, żeby podzielić się wódką z pozostałymi domownikami. Ich oceny były różne – jedni nie byli zadowoleni z efektu, drudzy byli zachwyceni. Tego mógł oczekiwać. Kiedy jednak wrócił, na swoim stole roboczym znalazł tartaletkę. Zdziwił się. Czyżby żona je przygotowała? Rozejrzał się, myśląc że może Ria czai się za beczkami i zwyczajnie chciała, żeby trochę odpoczął i to był jakiś sygnał, żeby zrobił sobie przerwę. Nie było jej jednak w pobliżu. Uznał więc, że pewnie nie chciała mu przeszkadzać, a po prostu poprawić humor. Ciastko ku jego zaskoczeniu pachniało kusząco – mieszało w sobie zapachy whisky, wrzosów, rakii z gruszki i rosół. Na pewno nie mógł się powstrzymać i nie spróbować.
Po jednym gryzie stało się to, czego nie oczekiwał. Nagłe szarpnięcie w okolicy pępka było mu dobrze znane i wyjątkowo nieprzyjemne dla kogoś takiego jak on, zakochanego w miotłach. Wiedział, co się z tym wiązało. Rozejrzał się po otoczeniu. Był w parku. Tylko gdzie? Nie miał pojęcia. Jeszcze. Nie miał nawet czasu na to, żeby o tym rozmyślać, bo natychmiast usłyszał paniczne krzyki. Dama w opałach! Musiał jej pomóc, nawet jeżeli nie wiedział kim była!
Ruszył biegiem w stronę nawoływania. Biegł tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to nogi. Musiał się pośpieszyć. Kto wie, co się działo! Może jakiś mugolak był w opałach? Może ktoś napadł na kobietę? Natychmiast sięgnął po różdżkę.
Wszystko zmieniło się, kiedy dostrzegł damę w krzakach. Przystanął tak, jak gdyby został uderzony niewidzialnym piorunem. Miał wrażenie, że jej piękno przysłaniało piękno nawet jego żony, a także damy, którą spotkał przed jakimś tygodniem lub dwoma. Nie wiedział przez chwilę co zrobić. Czuł, że spotkał swoją bratnią duszę albo i kogoś więcej. Zachwycał się jej urodą, aż zrozumiał, że przecież musiał jej pomóc.
– Spokojnie – poprosił, widząc że nie może się wyplątać. – Zaraz pomogę – dodał, zbliżając się do niej.
Delikatnie zaczął odplątywać spódnicę z kolców. Musiał uważać. Nie chciał, żeby stała się jej krzywda. Musiał zapanować nad swoją chęcią wyściskania kobiety, ale z całą pewnością zamierzał ją po wszystkim porwać w ramiona.
– Krok w moją stronę – poprosił, kiedy zdawało mu się, że usunął przeszkodę… ale tak nie było.
rzut, przepraszam
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset