Opuszczony amfiteatr
AutorWiadomość
Opuszczony amfiteatr
Ostatnie przedstawienie w tym amfiteatrze odbyło się tak dawno, że nie pozostali już żadni żywi, którzy byliby w stanie je pamiętać. Niektórzy szczęśliwcy mogą jednak na którejś z licznych ławek dostrzec jasną poświatę, która po przyjrzeniu okazuje się duchem młodego, przystojnego mężczyzny. Z chęcią opowiada on historię teatru, który spłonął w trakcie jednego z przedstawień, a ogień zabił całą obsadę i połowę widowni. Wkrótce to miejsce zostało zapomniane i przypomina teraz cmentarzysko Melpomene; widownia porosła kępami wysokich traw, po ścianach garderoby pną się winorośla, a pojedyncze i przepiękne, nieprzeżarte zębem czasu rekwizyty ukryte wśród chwastów przypominają o chwilach świetności opuszczonego amfiteatru.
Oddalanie się od głównych arterii tętniącego życiem Londynu nie było dla Cecilie zajęciem, któremu oddawałaby się ze szczerą przyjemnością; wręcz przeciwnie, o ile było to możliwe, trzymała się ulicy możliwie najbliższych centrum, gdzie było mnóstwo ludzi, mnóstwo czarodziei i mnóstwo zapachów oraz odgłosów, które znała i rozpoznawała. Wraz z kolejnymi mijanymi dzielnikami, gdy wysokie budynki zamieniały się w szeregowe domowe budownictwo, kamieniczki i coraz większe ogrody przed domami, Cecilie czuła się coraz mniej pewnie, jakby następujące po sobie kroki oddalały od od miejsca bezpiecznego i zaufanego, w którym znała każdy zaułek i potrafiła bez problemu wyczuć niebezpieczeństwo.
Nie było jednak czasu na żadne ale, bo tym razem nie chodziło o przyjemność spaceru po leśnej dzielnicy; wiedziała o tym równie dobrze jak towarzysząca jej kobieta. Co prawda Cecilie prychała pod nosem z irytacją, że wysyła się je na zbieranie i n f o r m a c j i, zupełnie jakby zrobiono to specjalnie ze względu na ich płeć. Inni rycerze mieli z pewnością o wiele ciekawsze misje, co sugerowały ich poplamione, podniszczone ubrania, w których z nich wracali, a one? One miały znaleźć jakieś głupie informacje o truciznach! Do diabła, przecież to można zrobić w pierwszej lepszej księgarni czy bibliotece, gdzie aż roi się od książek poruszających ten temat. Może chodziło o to, że męska część rycerzy nie potrafi czytać?
- Trucizny - mamrotała pod nosem, dotrzymując kroku Milburdze. - Niedługo każą nam dla siebie gotować, bo jesteśmy za delikatne na poważniejsze zadania - parsknęła, następując jednocześnie na kruchą gałązkę, która chrupnęła jej pod butem i zanurzyła się w drobną warstewkę śniegu. Miała nadzieję, że mężczyzna, którego polecił jej jeden z klientów Wenus, okaże się faktycznie doświadczonym ekspertem od trucizn i odpowie na każde ich pytanie. Miała na wszelki wypadek przygotowany mieszek ze złotem, który podwędziła z kasy, ale liczyła na to, że gość będzie tak bardzo zaaferowany możliwością rozmawiania na swój ulubiony temat, że powie im wszystko bez większej zachęty.
Kiedy dotarły w końcu do starego, zaniedbanego amfiteatru, powitało ich gwizdanie wiatru i prószący śnieg. Nigdzie ani śladu mężczyzny, który sam zaproponował to miejsce na spotkanie; ponoć mieszkał tuż za rogiem, a jego żona jest zbyt podejrzliwa, więc sprowadzanie dwóch kobiet do swojego mieszkania byłoby dla niego niezręczne i takie tam. Teraz to tłumaczenie wydawało się jej wyjątkowo mętne, ale postanowiła dać mu szansę; przysiadła na kamiennej ławie dla publiczności i zacisnęła dłoń na różdżce, gotowa zareagować na każdy niespodziewany ruch.
Nie było jednak czasu na żadne ale, bo tym razem nie chodziło o przyjemność spaceru po leśnej dzielnicy; wiedziała o tym równie dobrze jak towarzysząca jej kobieta. Co prawda Cecilie prychała pod nosem z irytacją, że wysyła się je na zbieranie i n f o r m a c j i, zupełnie jakby zrobiono to specjalnie ze względu na ich płeć. Inni rycerze mieli z pewnością o wiele ciekawsze misje, co sugerowały ich poplamione, podniszczone ubrania, w których z nich wracali, a one? One miały znaleźć jakieś głupie informacje o truciznach! Do diabła, przecież to można zrobić w pierwszej lepszej księgarni czy bibliotece, gdzie aż roi się od książek poruszających ten temat. Może chodziło o to, że męska część rycerzy nie potrafi czytać?
- Trucizny - mamrotała pod nosem, dotrzymując kroku Milburdze. - Niedługo każą nam dla siebie gotować, bo jesteśmy za delikatne na poważniejsze zadania - parsknęła, następując jednocześnie na kruchą gałązkę, która chrupnęła jej pod butem i zanurzyła się w drobną warstewkę śniegu. Miała nadzieję, że mężczyzna, którego polecił jej jeden z klientów Wenus, okaże się faktycznie doświadczonym ekspertem od trucizn i odpowie na każde ich pytanie. Miała na wszelki wypadek przygotowany mieszek ze złotem, który podwędziła z kasy, ale liczyła na to, że gość będzie tak bardzo zaaferowany możliwością rozmawiania na swój ulubiony temat, że powie im wszystko bez większej zachęty.
Kiedy dotarły w końcu do starego, zaniedbanego amfiteatru, powitało ich gwizdanie wiatru i prószący śnieg. Nigdzie ani śladu mężczyzny, który sam zaproponował to miejsce na spotkanie; ponoć mieszkał tuż za rogiem, a jego żona jest zbyt podejrzliwa, więc sprowadzanie dwóch kobiet do swojego mieszkania byłoby dla niego niezręczne i takie tam. Teraz to tłumaczenie wydawało się jej wyjątkowo mętne, ale postanowiła dać mu szansę; przysiadła na kamiennej ławie dla publiczności i zacisnęła dłoń na różdżce, gotowa zareagować na każdy niespodziewany ruch.
Gość
Gość
Zaangażowanie w misję, było koniecznym, wyczekiwanym przedsięwzięciem. Poczucie obowiązku, spoczywało na niepozornie silnych, kobiecych ramionach. Trudność, powierzonej inicjatywy miała odpowiadać, oczekiwanym standardom, umiejętnościom, obejmowanej pozycji. Czy można było, spodziewać się większego zawodu? Uzasadnić, uargumentować podjętą decyzję? Zamrozić drzemiący wewnątrz, niepobudzony zapał? Z ogromną niecierpliwością, pragnęła kolejnego, wymagającego, krwawego zadania. Fantastycznego partnera, z którym sprawnie, komunikatywnie i efektywnie, rozprawią się z przekazanym zleceniem. Doznała, zadośćuczynienia, kary, pechu, zrządzenia losu? Ponury krajobraz, otaczał przemierzaną równinę. Ciężkie, kłębiaste chmury, przysłaniały nikłe promienie zimowego słońca. Przenikliwy wiatr, owiewał blade, wystające elementy, zmrażając pojedyncze nerwy. Delikatne, białe okruszyny, spadały z szerokiego sklepienia, tańcząc na wilgotnej powierzchni brukowego chodnika. Zanurzając w przenikliwej czerni nieuporządkowanych kosmyków, ukrytych w szerokim kapturze, podniszczonej peleryny. Podeszwy, zatapiały w błotnistej brei, powodując dyskomfort, zdegustowanie, wstępną fazę zdenerwowania. Nieskończony oddział strzelistych budowli, urozmaicał mozolną wędrówkę. Ciężka, przytłaczająca, zimowa aura, obezwładniała, zniechęcała, paraliżowała wszelkie, intensywne, emocjonalne pobudki. I na co ci to było Milburgo?
- Powinnaś załatwić to sama. – wymowna pretensja, przemawiała przez zachrypniętą, burkliwą intonację. Ramiona, ciasno oplatające wąską sylwetkę, wskazywały niedostępność, niezadowolenie, zażenowanie. Zmarszczone brwi, usta zaciśnięte w ciasną linię i wzrok; przenikliwy, morderczy, skrzywdzony. – Nie jestem psem na posyłki. – dodała wymownie, idąc kilka kroków za wyznaczoną współtowarzyszką. Ogromne, konsekwentne, wymagające zadanie demotywowało potencjalną realizatorkę. Wzdychała ciężko, podczas gdy nieokiełznane myśli, powracały do treści polecenia. Poszukajcie informacji na temat zabójczych trucizn. Coś jeszcze? Zróbcie zakupy, posprzątajcie siedzibę, przygotujcie świąteczną kolację? Czy w obszarze całego, magicznego półświatka, nie istnieje żaden, wyspecjalizowany zielarz, pełniący funkcję niezawodnego sojusznika? Zmierzały na umówione spotkanie, bez wstępnych oczekiwań. Brunetka, w pewnych odstępach czasu, oglądała się za siebie, reagując na każdy, najdrobniejszy szelest. Dbała o anonimowość, bezpieczną atmosferę. Profil, zdewastowanego budynku, rysował się w mglistej oddali. Zgliszcza dawnej placówki publicznej, napawały wewnętrznym niepokojem, dezorientacją. Zarys zadowolenia, wzbogacił blade lico, skrywane pod szeroką płachtą materiału. Mroczny, tajemniczy, niepoznany klimat. Intensywność opadów, zwiększyła się dwukrotnie. Wyczekiwany delikwent, powinien czekać z garścią najpotrzebniejszych informacji; czas, to istotna cześć negocjacji, nieprawdaż? Zatrzymała się na szerokim dziedzińcu, podziwiając bezkresny obszar. Strzepała z ramion, pozostałości białego puchu. Oparła sylwetkę na lewej części ciała, przeszukując obszerne kieszenie. – Gdzie ten stary popapraniec? – wyciągnęła srebrną papierośnicę, aby po chwili wyjąć ziołowego dusiciela. Usta objęły cienki filtr; profil utonął w strugach gryzącego, niebieskawego dymu. Narządy wewnętrzne odżyły. – Chcesz? – wymamrotała niechętnie, wyciągając przedmiot w stronę siedzącej towarzyszki. Obojętność, przemawiała przez wszelkie, reprezentowane gesty. Jeszcze kilka minut spóźnienia, a zacznie krzyczeć, nawoływać, układać formułkę morderczego zaklęcia.
- Powinnaś załatwić to sama. – wymowna pretensja, przemawiała przez zachrypniętą, burkliwą intonację. Ramiona, ciasno oplatające wąską sylwetkę, wskazywały niedostępność, niezadowolenie, zażenowanie. Zmarszczone brwi, usta zaciśnięte w ciasną linię i wzrok; przenikliwy, morderczy, skrzywdzony. – Nie jestem psem na posyłki. – dodała wymownie, idąc kilka kroków za wyznaczoną współtowarzyszką. Ogromne, konsekwentne, wymagające zadanie demotywowało potencjalną realizatorkę. Wzdychała ciężko, podczas gdy nieokiełznane myśli, powracały do treści polecenia. Poszukajcie informacji na temat zabójczych trucizn. Coś jeszcze? Zróbcie zakupy, posprzątajcie siedzibę, przygotujcie świąteczną kolację? Czy w obszarze całego, magicznego półświatka, nie istnieje żaden, wyspecjalizowany zielarz, pełniący funkcję niezawodnego sojusznika? Zmierzały na umówione spotkanie, bez wstępnych oczekiwań. Brunetka, w pewnych odstępach czasu, oglądała się za siebie, reagując na każdy, najdrobniejszy szelest. Dbała o anonimowość, bezpieczną atmosferę. Profil, zdewastowanego budynku, rysował się w mglistej oddali. Zgliszcza dawnej placówki publicznej, napawały wewnętrznym niepokojem, dezorientacją. Zarys zadowolenia, wzbogacił blade lico, skrywane pod szeroką płachtą materiału. Mroczny, tajemniczy, niepoznany klimat. Intensywność opadów, zwiększyła się dwukrotnie. Wyczekiwany delikwent, powinien czekać z garścią najpotrzebniejszych informacji; czas, to istotna cześć negocjacji, nieprawdaż? Zatrzymała się na szerokim dziedzińcu, podziwiając bezkresny obszar. Strzepała z ramion, pozostałości białego puchu. Oparła sylwetkę na lewej części ciała, przeszukując obszerne kieszenie. – Gdzie ten stary popapraniec? – wyciągnęła srebrną papierośnicę, aby po chwili wyjąć ziołowego dusiciela. Usta objęły cienki filtr; profil utonął w strugach gryzącego, niebieskawego dymu. Narządy wewnętrzne odżyły. – Chcesz? – wymamrotała niechętnie, wyciągając przedmiot w stronę siedzącej towarzyszki. Obojętność, przemawiała przez wszelkie, reprezentowane gesty. Jeszcze kilka minut spóźnienia, a zacznie krzyczeć, nawoływać, układać formułkę morderczego zaklęcia.
Wszystko czego się obawiamy kiedyś nas spotka.
Milburga Dolohov
Zawód : łowczyni wilkołaków, muzyk, towarzyszka eskapad poszukiwawczych
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Podobno zło triumfuje, podczas gdy dobrzy ludzie nic nie robią.
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
Ale to nie prawda. Zło zawsze triumfuje!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 25 marca
Od kilku miesięcy miała wrażenie, że ktoś na siłę wepchnął ją do jakiegoś ponurego przedstawienia, gdzie miała grać główną rolę dramatyzującej wewnętrznie kobiety, nie mogącej dotrzeć do siebie samej. Parszywy monodram. Krążyła w kółko, co rusz zbierając wypadające z konstrukcji elementy, próbując wstawiać je na swoje miejsce i z frustracją stwierdzając, że w tym samym czasie inne pikowały już w dół. Brała często głębokie wdechy, bo sądziła, że to pomoże. Rozmawiała z ojcem, bo sądziła, że uspokoi to jej nerwy i może dowie się czegoś pożytecznego. Tymczasem rozjuszało ją to jeszcze bardziej, więc szybko uciekała z kawiarni, w której się spotykali, by w głuchej okolicy chatki znów doznawać rozczarowania własnymi umiejętnościami.
Wspomnienie, które niegdyś nadawało kształt jej patronusowi, teraz zdawało się łamać. Paradoksalnie było okrutnie wyraźne, nawet bardziej, niż samo wyobrażenie tamtego gwiazdkowego wieczoru, ale jednak główny jego problem polegał na tym, że jakaś niewidzialna siła dodała do owej wizji kilka nowych szczegółów. Na stare strony kapała krew. Gęste, małe krople ciężko opadały na pergamin i spływały na dolną krawędź strony, czerwieniąc opowieść i zmieniając jej bieg. Śmiech Rossy był chrypliwy, jakby chory, ginął w pierzynie. Gałąź uderzała o okno, chociaż w rzeczywistości tamta noc była spokojna, otulona śnieżnym futrem i lejącym się z nieba mlecznym światłem księżyca, a w takiej bliskości ich domu nie rosło żadne drzewo. Próbowała zniekształcać to, co podrzucała jej pod nos wyobraźnia, ale… nic z tego nie wychodziło. A przynajmniej nic pozytywnego. Srebrna wstęga zaklęcia protego, miast przybrać kształt niewielkiej owcy, była tylko mignięciem światła w ciemności. Kręciła więc głową, różdżkę ściskając w dłoni tak mocno, że aż bielały knykcie. W końcu zrozumiała, że sama niczego nie osiągnie, jedynie po raz kolejny poczuje smak osobistej porażki i zniechęcenie. Poprosiła więc Brendana o pomoc, bo sądziła, że akurat te dwa aspekty zna na wskroś, a każdy pretendent na stanowisko aurora udowadnia mu, że może on mieć równie szeroki wyraz, co spektrum barw na palecie malarskiej. Siebie rozpatrywała jako jeden z takich przypadków.
Zakołysała kostkami, wciąż siedząc na jednym z tych najlepiej zachowanych murków. Sięgnęła do małego pudełka, które wzięła ze sobą z chatki i ujęła w palce mały kawałek ciastka czekoladowego. Może Bren też będzie miał na nie ochotę.
Od kilku miesięcy miała wrażenie, że ktoś na siłę wepchnął ją do jakiegoś ponurego przedstawienia, gdzie miała grać główną rolę dramatyzującej wewnętrznie kobiety, nie mogącej dotrzeć do siebie samej. Parszywy monodram. Krążyła w kółko, co rusz zbierając wypadające z konstrukcji elementy, próbując wstawiać je na swoje miejsce i z frustracją stwierdzając, że w tym samym czasie inne pikowały już w dół. Brała często głębokie wdechy, bo sądziła, że to pomoże. Rozmawiała z ojcem, bo sądziła, że uspokoi to jej nerwy i może dowie się czegoś pożytecznego. Tymczasem rozjuszało ją to jeszcze bardziej, więc szybko uciekała z kawiarni, w której się spotykali, by w głuchej okolicy chatki znów doznawać rozczarowania własnymi umiejętnościami.
Wspomnienie, które niegdyś nadawało kształt jej patronusowi, teraz zdawało się łamać. Paradoksalnie było okrutnie wyraźne, nawet bardziej, niż samo wyobrażenie tamtego gwiazdkowego wieczoru, ale jednak główny jego problem polegał na tym, że jakaś niewidzialna siła dodała do owej wizji kilka nowych szczegółów. Na stare strony kapała krew. Gęste, małe krople ciężko opadały na pergamin i spływały na dolną krawędź strony, czerwieniąc opowieść i zmieniając jej bieg. Śmiech Rossy był chrypliwy, jakby chory, ginął w pierzynie. Gałąź uderzała o okno, chociaż w rzeczywistości tamta noc była spokojna, otulona śnieżnym futrem i lejącym się z nieba mlecznym światłem księżyca, a w takiej bliskości ich domu nie rosło żadne drzewo. Próbowała zniekształcać to, co podrzucała jej pod nos wyobraźnia, ale… nic z tego nie wychodziło. A przynajmniej nic pozytywnego. Srebrna wstęga zaklęcia protego, miast przybrać kształt niewielkiej owcy, była tylko mignięciem światła w ciemności. Kręciła więc głową, różdżkę ściskając w dłoni tak mocno, że aż bielały knykcie. W końcu zrozumiała, że sama niczego nie osiągnie, jedynie po raz kolejny poczuje smak osobistej porażki i zniechęcenie. Poprosiła więc Brendana o pomoc, bo sądziła, że akurat te dwa aspekty zna na wskroś, a każdy pretendent na stanowisko aurora udowadnia mu, że może on mieć równie szeroki wyraz, co spektrum barw na palecie malarskiej. Siebie rozpatrywała jako jeden z takich przypadków.
Zakołysała kostkami, wciąż siedząc na jednym z tych najlepiej zachowanych murków. Sięgnęła do małego pudełka, które wzięła ze sobą z chatki i ujęła w palce mały kawałek ciastka czekoladowego. Może Bren też będzie miał na nie ochotę.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Eileen miała w sobie coś takiego, że naprawdę przyjemnie spędzało się czas w jej towarzystwie – może to jej urok, uśmiech, który zawsze dodawał otuchy, a może lekko powracające wspomnienie dzieciństwa, w którym była przecież obecna. Żałował, że ich drogi nie szły równolegle, mieszkająca przy Hogwarcie kuzynka w trakcie roku szkolnego zdecydowanie zbyt rzadko opuszczała swój szkolny posterunek – ale ktoś musiał pilnować, żeby dzieciaki, które z niezrozumiałych dla niego względów wciąż się tam uczyły, pod batutą Grindelwalda, nie pogubiły się w pobliskich połaciach Zakazanego Lasu. Ciekaw był – jak się trzymała po ostatnich wydarzeniach? Las został przerzedzony z najczystszych istot, a ktokolwiek dokonał tego potwornego czynu, wciąż mógł się znajdować… gdzieś w pobliżu. Martwił się o nią – od zawsze, wszak mieszkała tam w pobliżu czarnoksiężnika, którego najchętniej widziałby za kratami Azkabanu, ale ostatnio martwił się jeszcze bardziej. Przeszła już w życiu wystarczająco wiele, toteż fakt, że zaczęła mieć problemy z wyczarowaniem patronusa, w żadnym razie go nie zdziwił. Miał tylko nadzieję, że zdoła jej pomóc – że to przejściowe, a cięższy okres jest jedynie zbędnym balastem, nie ciążącym cieniem, którego nie da się pozbyć.
Aportował się na sam środek amfiteatru, umówione miejsce, kilka chwil po czasie. Nie lubił się spóźniać, a ostatnio zdecydowanie zbyt często wszędzie pojawiał się właśnie w ten sposób – kilka chwil po czasie. Nawarstwiające się obowiązki w biurze aurorów dawały mu się we znaki, a gęstniejąca atmosfera pochłaniający cały Londyn, a właściwie całą Anglię, odnalezienia się w coraz to trudniejszej rzeczywistości. Ostatnie referendum, zidiociały do reszty pomysł antymugolskiej policji – czy ci ludzie w ogóle mówili poważnie? Ledwie złapał równowagę, obejrzał się po okolicy, bez trudu odnalazł wzrokiem majtającą w powietrzu nogami Eileen – uśmiechnął się do niej, lekko unosząc dłoń, na powitanie, jak i dając znak, że ją dostrzegł. Spojrzał pod nogi, czując, że coś kopnął – nadpalona kukła jakiegoś straszydła. Jeśli przyjrzeć się pod odpowiednim kątem, przypominała nawet dementora. Nie zwlekając, zwinnie wyskoczył na zrujnowane trybuny, wspinając się aż do czarownicy.
- Eileen – przywitał ją, wydrapując się na ostatni dzielący ich murek, przysiadając tuż obok niej – spokojnie, mamy czas, te sprawy nam nie uciekną. – Dobrze cię widzieć przynajmniej pozornie całą. Jak się trzymasz?
Aportował się na sam środek amfiteatru, umówione miejsce, kilka chwil po czasie. Nie lubił się spóźniać, a ostatnio zdecydowanie zbyt często wszędzie pojawiał się właśnie w ten sposób – kilka chwil po czasie. Nawarstwiające się obowiązki w biurze aurorów dawały mu się we znaki, a gęstniejąca atmosfera pochłaniający cały Londyn, a właściwie całą Anglię, odnalezienia się w coraz to trudniejszej rzeczywistości. Ostatnie referendum, zidiociały do reszty pomysł antymugolskiej policji – czy ci ludzie w ogóle mówili poważnie? Ledwie złapał równowagę, obejrzał się po okolicy, bez trudu odnalazł wzrokiem majtającą w powietrzu nogami Eileen – uśmiechnął się do niej, lekko unosząc dłoń, na powitanie, jak i dając znak, że ją dostrzegł. Spojrzał pod nogi, czując, że coś kopnął – nadpalona kukła jakiegoś straszydła. Jeśli przyjrzeć się pod odpowiednim kątem, przypominała nawet dementora. Nie zwlekając, zwinnie wyskoczył na zrujnowane trybuny, wspinając się aż do czarownicy.
- Eileen – przywitał ją, wydrapując się na ostatni dzielący ich murek, przysiadając tuż obok niej – spokojnie, mamy czas, te sprawy nam nie uciekną. – Dobrze cię widzieć przynajmniej pozornie całą. Jak się trzymasz?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czekoladowy smak rozlał się przyjemnie po języku, ogrzewając samym swoim aromatem, odgarniając kurz z przyjemnych wspomnień, które leżały gdzieś na dnie świadomości. Zamknęła więc oczy i pozwoliła, by jej umysł odprężył się i powędrował daleko, gdzieś za granice teraźniejszych problemów. Słodki smak odkrył przed nią kornwalijskie pola, wybuchające feerią barw, noszące przez długie tygodnie zapach owczej wełny i placków, w które często, ze śmiechem na ustach spowodowanym własną nieuwagą, można było wdepnąć. Drzewa. Były wysokie. W tamtych rejonach dominowały dęby i klony, latem można było się na nie wspinać i z wysoka obserwować okolice. Niedaleko owczych hal rozwijały się wrzosowiska, niestety zaniedbane i pozostawione samym sobie, zdominowane przez chwasty. Czerwone. Albo srebrne. Chwila. Na wrzosowiskach nigdy nie było martwych jednorożców.
Otworzyła oczy. Widma niedawnych wydarzeń odbijały się w jej psychice podobnie jak w lustrze, tak wyraźnie odwzorowując się w przeszłości, że aż strach było myśleć o czymkolwiek. Westchnęła cicho i wsunęła do ust kolejny kawałek ciastka. Pyknięcie, niczym dzwonek obwieszczający zakończenie antraktu, rozbiło jej tok myślenia w drobny mak. Ale może to i lepiej.
Odmachała Brendanowi z rysującym się na ustach uśmiechem. Spokój nastawał tam, gdzie kończyła się samotność.
- Ciebie również - odparła spokojnie, bez zbędnych określeń, które psułyby cały zamysł. - Trzymam się całkiem nieźle, chociaż coraz więcej obowiązków na moich barkach. A ty? Młodzi aurorzy nie weszli ci jeszcze na głowę?
Zachowywała pozory, choć przed nim, jak zapewniała ją świadomość lat spędzonych w dość ścisłym kontakcie z Weasleyem, nie musiała niczego ukrywać. Jego obecność nie była gotowym rozwiązaniem, ale... na brodę Merlina, nie umiała. Nie potrafiła dłużej nosić na swoim sumieniu spraw, które tak wiele wnosiły do obecnej sytuacji, odkładającej się warstwami w czarodziejskim świecie.
- W Zakazanym Lesie giną jednorożce - powiedziała nagle, porzucając próby pokazania tego, jak dobrą potrafi być bohaterką i jak wiele zmartwień potrafi unieść sama. - Albo ginęły. Chyba na jedno wychodzi. Czuję się odrobinę bezradna w tej sprawie. Bezradna wobec tych, którzy stali się przeklęci.
Otworzyła oczy. Widma niedawnych wydarzeń odbijały się w jej psychice podobnie jak w lustrze, tak wyraźnie odwzorowując się w przeszłości, że aż strach było myśleć o czymkolwiek. Westchnęła cicho i wsunęła do ust kolejny kawałek ciastka. Pyknięcie, niczym dzwonek obwieszczający zakończenie antraktu, rozbiło jej tok myślenia w drobny mak. Ale może to i lepiej.
Odmachała Brendanowi z rysującym się na ustach uśmiechem. Spokój nastawał tam, gdzie kończyła się samotność.
- Ciebie również - odparła spokojnie, bez zbędnych określeń, które psułyby cały zamysł. - Trzymam się całkiem nieźle, chociaż coraz więcej obowiązków na moich barkach. A ty? Młodzi aurorzy nie weszli ci jeszcze na głowę?
Zachowywała pozory, choć przed nim, jak zapewniała ją świadomość lat spędzonych w dość ścisłym kontakcie z Weasleyem, nie musiała niczego ukrywać. Jego obecność nie była gotowym rozwiązaniem, ale... na brodę Merlina, nie umiała. Nie potrafiła dłużej nosić na swoim sumieniu spraw, które tak wiele wnosiły do obecnej sytuacji, odkładającej się warstwami w czarodziejskim świecie.
- W Zakazanym Lesie giną jednorożce - powiedziała nagle, porzucając próby pokazania tego, jak dobrą potrafi być bohaterką i jak wiele zmartwień potrafi unieść sama. - Albo ginęły. Chyba na jedno wychodzi. Czuję się odrobinę bezradna w tej sprawie. Bezradna wobec tych, którzy stali się przeklęci.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Uśmiechnął się - częściowo do niej, częściowo do siebie, gorzko i krótko, zawsze czuł, że młodzi aurorzy wchodzili mu na głowę. Sam dopiero niedawno odrósł od tytułu kursanta, a jednak nie potrafił nie patrzeć na młodszych kolegów okiem innym niż krytycznym. Jego zadaniem było zrobić z nich mężczyzn, wojowników, zadbać o sprawność, która, zdarzało się, znacznie odbiegała od pożądanej. Nie potrafił być - nie miał ochoty być - delikatny, nie był więc też lubiany i doskonale o tym wiedział. Ale efekty jego pracy były zadowalające - i właściwie tylko to się dla niego liczyło.
- Nie bardziej niż zawsze - odpowiedział, spoglądając na nią porozumiewawczo. Powinna wiedzieć, co miał na myśli, ile czasu spędziła, nauczając w szkole? Choć dzieciaki w Hogwarcie były dużo młodsze od jego uczniów, zdawało mu się, niestety, że wcale nie były przy tym mniej dojrzalsze. Eileen jak nikt rozumiała to zmęczenie, choć był przekonany, że nigdy nie zmagała się z podobnymi problemami; jej promienny uśmiech, dobre serce i umiejętne talenty pedagogiczne, był tego pewien, zapewniały jej miłość dawnych uczniów. - A może - westchnął ze zrezygnowaniem, bo nie mówił do końca prawdy, a kłamać - też nie bardzo potrafił. Ale nie był gotowy o tym rozmawiać, o cieniu przeszłości, który nagle dopadł go znikąd - o ostatniej woli dawnego partnera i związanych z tym komplikacjach. Odwrócił wzrok na bok - tylko na moment, nim dotarły do niego jej dramatyczne słowa.
Jednorożce. Giną. Jednorożce giną, kto zabije jednorożca, niech będzie przeklęty na wieki. Zepsuty, zniszczony. Kto ośmieliłby się dokonać tak straszliwego czynu? Czy Grindelwald posunął się aż tak daleko? Nie rozumiał, ciężar wyznania przygniótł go jak potężny głaz, który nagle spadł z jasnego nieba - wiedział, że nadchodziły mroczne czasy, nastroje pogarszały się już od dawna. Ale to...
- Eileen... - odpowiedział cicho, zbierając myśli i poszukując właściwych słów. Żadne nie był odpowiednie. - Nic... nic nie słyszałem - wymamrotał powoli, trochę dla usprawiedliwienia swojej wcześniej beztroski. Nie był beztroski - ale nie powinien zaczynać rozmowy na błahe tematy, kiedy działy się rzeczy tak straszne. Nikt, kto to uczynił, nie poprzestanie na jednorożcach. To było jak zapowiedź - zapowiedź czegoś okrutnego. Jedna taka zbrodnia nie mieściła mu się w głowie, ale Eileen wyraźnie użyła liczby mnogiej. - Jak... jak wiele? - Nigdy, będąc w Hogwarcie ani później, nie widział jednorożca, ale wyobrażał je sobie jako piękne. Majestatyczne, o błyszczącej śnieżnej sierści, wielkie, potężne i mądre. Dzikie - nieokiełznane, jak sen. Kto mógłby chcieć niszczyć najczystszą żyjącą istotę? - Odrażające - dodał, nim minął pierwszy szok. - Wiadomo cokolwiek? Co z dziećmi, są bezpieczne? To... to nie ujdzie im płazem - rzucił w eter, czuła się bezradna? Z pewnością, odrażające kreatury, które to uczyniły, powinny ponieść zasłużoną karę; karę nadaną przez ludzi - nie przez magię samą w sobie... bo tę już otrzymali.
- Nie bardziej niż zawsze - odpowiedział, spoglądając na nią porozumiewawczo. Powinna wiedzieć, co miał na myśli, ile czasu spędziła, nauczając w szkole? Choć dzieciaki w Hogwarcie były dużo młodsze od jego uczniów, zdawało mu się, niestety, że wcale nie były przy tym mniej dojrzalsze. Eileen jak nikt rozumiała to zmęczenie, choć był przekonany, że nigdy nie zmagała się z podobnymi problemami; jej promienny uśmiech, dobre serce i umiejętne talenty pedagogiczne, był tego pewien, zapewniały jej miłość dawnych uczniów. - A może - westchnął ze zrezygnowaniem, bo nie mówił do końca prawdy, a kłamać - też nie bardzo potrafił. Ale nie był gotowy o tym rozmawiać, o cieniu przeszłości, który nagle dopadł go znikąd - o ostatniej woli dawnego partnera i związanych z tym komplikacjach. Odwrócił wzrok na bok - tylko na moment, nim dotarły do niego jej dramatyczne słowa.
Jednorożce. Giną. Jednorożce giną, kto zabije jednorożca, niech będzie przeklęty na wieki. Zepsuty, zniszczony. Kto ośmieliłby się dokonać tak straszliwego czynu? Czy Grindelwald posunął się aż tak daleko? Nie rozumiał, ciężar wyznania przygniótł go jak potężny głaz, który nagle spadł z jasnego nieba - wiedział, że nadchodziły mroczne czasy, nastroje pogarszały się już od dawna. Ale to...
- Eileen... - odpowiedział cicho, zbierając myśli i poszukując właściwych słów. Żadne nie był odpowiednie. - Nic... nic nie słyszałem - wymamrotał powoli, trochę dla usprawiedliwienia swojej wcześniej beztroski. Nie był beztroski - ale nie powinien zaczynać rozmowy na błahe tematy, kiedy działy się rzeczy tak straszne. Nikt, kto to uczynił, nie poprzestanie na jednorożcach. To było jak zapowiedź - zapowiedź czegoś okrutnego. Jedna taka zbrodnia nie mieściła mu się w głowie, ale Eileen wyraźnie użyła liczby mnogiej. - Jak... jak wiele? - Nigdy, będąc w Hogwarcie ani później, nie widział jednorożca, ale wyobrażał je sobie jako piękne. Majestatyczne, o błyszczącej śnieżnej sierści, wielkie, potężne i mądre. Dzikie - nieokiełznane, jak sen. Kto mógłby chcieć niszczyć najczystszą żyjącą istotę? - Odrażające - dodał, nim minął pierwszy szok. - Wiadomo cokolwiek? Co z dziećmi, są bezpieczne? To... to nie ujdzie im płazem - rzucił w eter, czuła się bezradna? Z pewnością, odrażające kreatury, które to uczyniły, powinny ponieść zasłużoną karę; karę nadaną przez ludzi - nie przez magię samą w sobie... bo tę już otrzymali.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zmęczenie? Oczywiście, że je znała. Była za pan brat zarówno z tym fizycznym, jak i psychicznym. Drżące od ciężarów dłonie, gdy wszystkie donice zostały ustawione z powrotem na swoich miejscach; opadające samoistnie powieki, gdy przedostatnia uczniowska praca sprawdzana była grubo po północy; wyziębienie po nocy w Zakazanym Lesie, spędzonej na szukaniu zagubionego, młodego hipogryfa. Ostatnie wydarzenia też mocno dały jej w kość. Zwłaszcza uporczywe kłótnie z centaurami, które porozumienie z gajową miały sobie za nic.
- A może? Siedzę obok, świetnie cię słyszę, Bren – dała mu w ten sposób znak, że mógł mówić dalej. Przecież świetnie go rozumiała. Rola tej, która nauczała, zamiast być nauczaną, zapadła jej w pamięć, a jej elementy doskonale ukształtowały zachowanie i nastawienie do innych. Po utracie swojej posady w hogwarckich szklarniach, doceniła umiejętność słuchania o wiele bardziej niż umiejętność mówienia. Może uznała to za dobry moment na uleczenie zdartego przez krzyki gardła. Chciała, by mówił, ale z drugiej strony – nie miała zamiaru naciskać na niego w żaden sposób. Byli jednak sami, nikt, prócz samego wiatru, nie będzie świadkiem tej rozmowy.
Zachęta jednak zatrzymała się tuż nad nimi, wisząc w niewypowiedzianym geście, jakby czekała na swoją kolej. Eileen sięgnęła znów do pudełka z czekoladowymi ciastkami i wyjęła sobie jedno z nich, resztę oddając do dyspozycji Brendanowi. Wzięła te łakocie ze sobą, bo wiedziała, że w trakcie ich rozmowy będą mogły się przydać – jako zwyczajna przegryzka, ale też i słodzik na trudne tematy.
- Gdyby nie Firenzo, to zapewne ja też bym nie słyszała i znalazłabym tylko jakieś mętne poszlaki na w lesie – kącik ust uniósł się ku górze, ale nie w kontekście rozbawienia czy chęci zaśmiania się; to była raczej chęć wymuszenia na sobie patrzenie do przodu, na rozwiązania, które pomogą w tej nieprzyjemnie ciążącej sprawie. – Firenzo to centaur – wspomniała od razu. Przecież mógł tego nie wiedzieć. – Jedyny, który ma jakiekolwiek chęci, żeby ze mną rozmawiać. Na razie… na Merlina, mam nadzieję, że to żadne na razie. Trzy jednorożce zginęły. Nic nie wskazuje na to, żeby mordercy chcieli zaatakować sam Hogwart, więc dzieci były bezpieczne, pewnie nawet o niczym nie wiedzą… chociaż – przez jej głowę przegalopowało kilka myśli. – A jeśli to tylko ostrzeżenie? – spojrzała na Brendana. Podzielał jej zdanie? – Jeśli oni pokazali nam, pokazali Grindelwaldowi, że są w stanie zabić jednorożce, więc mury szkoły nie będą dla nich wielką przeszkodą?
Jej usta poruszyły się razem z czubkiem nosa, dokładnie tak, jak czasami robią to króliki. Nie gubiła się w tych sprawach, ale… czuła, że coraz bardziej zaczynają na nią napierać. Uśmiechnęła się kątem ust. Żeby pokazać losowi, że jednak się nie podda.
- Czasami sobie myślę, że mogłabym zarazić się od ciebie podobną odwagą – unoszące się kąciki oczu pociągnęły za sobą wargi jeszcze odrobinę wyżej.
- A może? Siedzę obok, świetnie cię słyszę, Bren – dała mu w ten sposób znak, że mógł mówić dalej. Przecież świetnie go rozumiała. Rola tej, która nauczała, zamiast być nauczaną, zapadła jej w pamięć, a jej elementy doskonale ukształtowały zachowanie i nastawienie do innych. Po utracie swojej posady w hogwarckich szklarniach, doceniła umiejętność słuchania o wiele bardziej niż umiejętność mówienia. Może uznała to za dobry moment na uleczenie zdartego przez krzyki gardła. Chciała, by mówił, ale z drugiej strony – nie miała zamiaru naciskać na niego w żaden sposób. Byli jednak sami, nikt, prócz samego wiatru, nie będzie świadkiem tej rozmowy.
Zachęta jednak zatrzymała się tuż nad nimi, wisząc w niewypowiedzianym geście, jakby czekała na swoją kolej. Eileen sięgnęła znów do pudełka z czekoladowymi ciastkami i wyjęła sobie jedno z nich, resztę oddając do dyspozycji Brendanowi. Wzięła te łakocie ze sobą, bo wiedziała, że w trakcie ich rozmowy będą mogły się przydać – jako zwyczajna przegryzka, ale też i słodzik na trudne tematy.
- Gdyby nie Firenzo, to zapewne ja też bym nie słyszała i znalazłabym tylko jakieś mętne poszlaki na w lesie – kącik ust uniósł się ku górze, ale nie w kontekście rozbawienia czy chęci zaśmiania się; to była raczej chęć wymuszenia na sobie patrzenie do przodu, na rozwiązania, które pomogą w tej nieprzyjemnie ciążącej sprawie. – Firenzo to centaur – wspomniała od razu. Przecież mógł tego nie wiedzieć. – Jedyny, który ma jakiekolwiek chęci, żeby ze mną rozmawiać. Na razie… na Merlina, mam nadzieję, że to żadne na razie. Trzy jednorożce zginęły. Nic nie wskazuje na to, żeby mordercy chcieli zaatakować sam Hogwart, więc dzieci były bezpieczne, pewnie nawet o niczym nie wiedzą… chociaż – przez jej głowę przegalopowało kilka myśli. – A jeśli to tylko ostrzeżenie? – spojrzała na Brendana. Podzielał jej zdanie? – Jeśli oni pokazali nam, pokazali Grindelwaldowi, że są w stanie zabić jednorożce, więc mury szkoły nie będą dla nich wielką przeszkodą?
Jej usta poruszyły się razem z czubkiem nosa, dokładnie tak, jak czasami robią to króliki. Nie gubiła się w tych sprawach, ale… czuła, że coraz bardziej zaczynają na nią napierać. Uśmiechnęła się kątem ust. Żeby pokazać losowi, że jednak się nie podda.
- Czasami sobie myślę, że mogłabym zarazić się od ciebie podobną odwagą – unoszące się kąciki oczu pociągnęły za sobą wargi jeszcze odrobinę wyżej.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Uśmiechnął się - na krótko - słysząc jej słowa, na swój sposób troskliwe, zawsze ciepłe, poniekąd też porozumiewawcze. To aż zaskakujące - jak wiele ich łączyło, dzieląc jednocześnie; nawet w tym przyjaznym zdaniu, gdyby chciał, dostrzegłby nauczycielską nutę. A może - pedagogiczną. Wychowawczą. Tak, doskonale wiedział, że była dużo bardziej lubianą nauczycielką niż on.
- To nic, Eileen - odpowiedział cicho, nieco przeciągle, bo patrząc na to obiektywnie - to rzeczywiście było tylko nic. Nie zbywał jej, tak naprawdę wcale nie było o czym mówić. Tak naprawdę to wcale nie było ważne. - Nawiedziły mnie ostatnio duchy przeszłości. - Mia M u l c i b e r. Wiesz, jak długo musiałem jej szukać? Po prostu się zjawiła, stanęła przede mną, na moich zajęciach. Sama - jak błysk przeznaczenia, za którym nie chciał podążyć. Iskra nadziei spaliła się równie prędko, co zgasła, kiedy tylko doszło do spotkania, przeobrażając się w posmak goryczy i zawodu. Był w tym wszystkim zagubiony. Zniechęcony. Może - zamyślony. Patrzył przed siebie, na jedną z na wpół zawalonych ścian, po których wił się niszczący, silny bluszcz. Ząb czasu wbił się w nią mocno, przecinając na dwie połówki. To nic - tym bardziej, że wokół działy się rzeczy ważniejsze. Że byłaś tutaj ty i twój problem. Że ktoś poważył się na zbrodnię tak okrutną, że żadne z nas nie było pewne, jak wielka groziła za to kara - ani czym właściwie ta kara była. Firenzo, jego usta już składały się, by uformować odpowiedni kształt i powtórzyć tajemnicze imię, kiedy wyjaśnienie nadeszło samo.
- Nie ma żadnego sposobu, żeby do nich przemówić? - do centaurów. Gdyby zaczęli współpracować, wszystko byłoby o wiele prostsze, strażnicy lasu musieli widzieć o wiele więcej niż czarodzieje. A wspomniany Firenzo - nie musiał wcale mieć wszystkich informacji, jakie posiadało to leśne plemię. Śladem Eileen przeniósł wzrok przed siebie, nie patrząc już na kuzynkę - trzy. Trzy jednorożce, potrzeba ogromnej odwagi, głupiej odwagi, złowieszczej, żeby zabić jednego - i zetrzeć się z okrutnymi konsekwencjami, jakimi niewątpliwie była straszliwa klątwa wspominana w najmroczniejszych legendach. - A jeśli to on? Grindelwald? - Zerknął na nią ukradkiem, pytająco - miała z nim do czynienia na co dzień. Choć oboje wiedzieli, że był potworem, to ona wiedziała o nim więcej. - Jeśli okaże się, że nie ma już nic do stracenia... przestaną dla niego istnieć jakiekolwiek granice. Wiesz, co się wtedy stanie? - To, czego przedsmak już znaliśmy, nim Grindelwald zdobył swoją posadę, wojna. Straszliwa, siejąca terror i zbierająca krwawe żniwo wojna. Tak bardzo cieszył się, że Neali już w Hogwarcie nie było - ale tego głośno nie powiedział, rzadko uzewnętrzniał swoje obawy, jeszcze rzadziej - lęki. Eileen znała go dość dobrze, by wiedzieć, tak to, co w sobie chował, jak i to, dlaczego to robił. Powoli przejął pudełko ciastek, po chwili zawahania częstując się jednym z nich.
- Nie jestem pewien, która z tych wersji brzmi straszniej. Jeśli to było ostrzeżenie, jeśli pojawił się ktoś równie pozbawiony skrupułów, co sam Grindelwald, i jeśli dojdzie do starcia... - Nastanie to samo: wojna. Czy okrutniejsza? Zależało od rozkładu sił, Grindelwald wydawał się na ten moment wszechpotężny, jego mrocznej potędze nie dorównywał nikt. - Nikt, kto zachował w sobie choć odrobinę ludzkości, nie porwałby się na czyn tak potworny - odpowiedział sam sobie, tym samym pozbywając się większości wątpliwości. - Jakim trzeba być zwyrodnialcem... - urwał w połowie, nie było sensu pytać - Eileen nie wiedziała. Był w szoku - i ta rzeczywistość zdawała się jeszcze do niego do końca nie trafiać. W całym swoim życiu nie słyszał dotąd o morderstwie jednorożca. Pokręcił głową - nie jestem nawet w połowie tak odważny, jak ci się wydaje.
- Powinnaś o siebie zadbać - stwierdził, odkładając pudełko ciastek na oddzielającą ich wolną przestrzeń na murku, złożywszy dłonie razem - oparł na nich brodę, myślami wracając do pierwotnego celu tego spotkania. Dobrze, że martwiła się o swoje umiejętności. Będą jej potrzebne. - Masz różdżkę? - Oczywiście, że masz - zrób z niej użytek, pokaż mi. Popracujemy nad tym patronusem, Eileen.
- To nic, Eileen - odpowiedział cicho, nieco przeciągle, bo patrząc na to obiektywnie - to rzeczywiście było tylko nic. Nie zbywał jej, tak naprawdę wcale nie było o czym mówić. Tak naprawdę to wcale nie było ważne. - Nawiedziły mnie ostatnio duchy przeszłości. - Mia M u l c i b e r. Wiesz, jak długo musiałem jej szukać? Po prostu się zjawiła, stanęła przede mną, na moich zajęciach. Sama - jak błysk przeznaczenia, za którym nie chciał podążyć. Iskra nadziei spaliła się równie prędko, co zgasła, kiedy tylko doszło do spotkania, przeobrażając się w posmak goryczy i zawodu. Był w tym wszystkim zagubiony. Zniechęcony. Może - zamyślony. Patrzył przed siebie, na jedną z na wpół zawalonych ścian, po których wił się niszczący, silny bluszcz. Ząb czasu wbił się w nią mocno, przecinając na dwie połówki. To nic - tym bardziej, że wokół działy się rzeczy ważniejsze. Że byłaś tutaj ty i twój problem. Że ktoś poważył się na zbrodnię tak okrutną, że żadne z nas nie było pewne, jak wielka groziła za to kara - ani czym właściwie ta kara była. Firenzo, jego usta już składały się, by uformować odpowiedni kształt i powtórzyć tajemnicze imię, kiedy wyjaśnienie nadeszło samo.
- Nie ma żadnego sposobu, żeby do nich przemówić? - do centaurów. Gdyby zaczęli współpracować, wszystko byłoby o wiele prostsze, strażnicy lasu musieli widzieć o wiele więcej niż czarodzieje. A wspomniany Firenzo - nie musiał wcale mieć wszystkich informacji, jakie posiadało to leśne plemię. Śladem Eileen przeniósł wzrok przed siebie, nie patrząc już na kuzynkę - trzy. Trzy jednorożce, potrzeba ogromnej odwagi, głupiej odwagi, złowieszczej, żeby zabić jednego - i zetrzeć się z okrutnymi konsekwencjami, jakimi niewątpliwie była straszliwa klątwa wspominana w najmroczniejszych legendach. - A jeśli to on? Grindelwald? - Zerknął na nią ukradkiem, pytająco - miała z nim do czynienia na co dzień. Choć oboje wiedzieli, że był potworem, to ona wiedziała o nim więcej. - Jeśli okaże się, że nie ma już nic do stracenia... przestaną dla niego istnieć jakiekolwiek granice. Wiesz, co się wtedy stanie? - To, czego przedsmak już znaliśmy, nim Grindelwald zdobył swoją posadę, wojna. Straszliwa, siejąca terror i zbierająca krwawe żniwo wojna. Tak bardzo cieszył się, że Neali już w Hogwarcie nie było - ale tego głośno nie powiedział, rzadko uzewnętrzniał swoje obawy, jeszcze rzadziej - lęki. Eileen znała go dość dobrze, by wiedzieć, tak to, co w sobie chował, jak i to, dlaczego to robił. Powoli przejął pudełko ciastek, po chwili zawahania częstując się jednym z nich.
- Nie jestem pewien, która z tych wersji brzmi straszniej. Jeśli to było ostrzeżenie, jeśli pojawił się ktoś równie pozbawiony skrupułów, co sam Grindelwald, i jeśli dojdzie do starcia... - Nastanie to samo: wojna. Czy okrutniejsza? Zależało od rozkładu sił, Grindelwald wydawał się na ten moment wszechpotężny, jego mrocznej potędze nie dorównywał nikt. - Nikt, kto zachował w sobie choć odrobinę ludzkości, nie porwałby się na czyn tak potworny - odpowiedział sam sobie, tym samym pozbywając się większości wątpliwości. - Jakim trzeba być zwyrodnialcem... - urwał w połowie, nie było sensu pytać - Eileen nie wiedziała. Był w szoku - i ta rzeczywistość zdawała się jeszcze do niego do końca nie trafiać. W całym swoim życiu nie słyszał dotąd o morderstwie jednorożca. Pokręcił głową - nie jestem nawet w połowie tak odważny, jak ci się wydaje.
- Powinnaś o siebie zadbać - stwierdził, odkładając pudełko ciastek na oddzielającą ich wolną przestrzeń na murku, złożywszy dłonie razem - oparł na nich brodę, myślami wracając do pierwotnego celu tego spotkania. Dobrze, że martwiła się o swoje umiejętności. Będą jej potrzebne. - Masz różdżkę? - Oczywiście, że masz - zrób z niej użytek, pokaż mi. Popracujemy nad tym patronusem, Eileen.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pomoc, którą wciskało się komuś na siłę, nie mogła już nosić w siebie tej samej definicji. Wiedziała o tym. Dlatego nie proponowała od siebie niczego ponad to słowo, ponad gesty, które mówiły mu, że może jej powiedzieć więcej, ponad spojrzenie i delikatne zmarszczki pojawiające się przy kącikach ust. Nie przekonała go, ale też nie czuła się z tego powodu zawiedziona. Nie była kroplą, która uparcie drążyła skałę.
- Tylko nie pozwól rozpanoszyć im się w waszym mieszkaniu – zmarszczki przy wargach stały się odrobinę bardziej widoczne, policzki uniosły się ku górze. – Bo wtedy nie starczy miejsca dla waszej dwójki i… wiesz, ciężko będzie je stamtąd wygonić. Nie przyzwyczajaj ich do siebie.
Dobrze znała to uczucie, chociaż jej myśli nie odpowiedziały myślom Brendana, będąc głuchymi na to, co działo się w jego głowie. Poza tym… jej kuzyn był typem osoby, która o sobie wolała mówić w prostym przekazie, wypychając naprzód sprawy innych, które według niego miały większą wartość. Mogłaby przysiąc, że krew Weasleyów nie była barwiona prostym, fizjologicznym barwnikiem, który obecny był w krwi każdego człowieka (szlachcica też, a to ci niespodzianka!); dominowała w niej czysta empatia i płynny honor, nadający jej głębię i ten właściwy, pożądany kolor.
Pokręciła głową, dając mu tym gestem odpowiedź na zadane przez niego pytanie.
- Są uparte i dumne. O wiele bardziej niż hipogryfy. – smutny uśmiech przemknął po jej twarzy szybko, niemal niezauważalnie. – Próbuję z nimi rozmawiać, ale… na Merlina, to trudne. Nie wiem, czy lekceważą mnie dlatego, bo jestem kobietą, czy dlatego, bo jestem o wiele niższa od nich? Bren, czy ja jestem niska? – to mogło mieć sens, prawda? Ogg był ogromny, ledwo mieścił się w drzwiach chatki na skraju lasu, a ona? Co ona mogła? Jedynie połaskotać centaury po pęcinach, ot. Absurdalność jej myśli została prędko rozgoniona przez słowa kuzyna. Nie brała tego pod uwagę, będąc pewną, że skoro codziennie obserwuje zamek ze swojego posterunku, nic nie umknie jej bacznemu spojrzeniu. - A… - zająknęła się. Wiedziała, co się stanie. Wojna. Zacisnęła usta. Odkrył przed nią kolejną ścieżkę, którą, musiała to przyznać przed sobą samą, nie chciała podążać. Ze strachu? Z obawy przed odkryciem mrocznych sekretów, kolejnych, dyrektora Hogwartu? – Do tej pory nawet nie przeszło mi to przez myśl, ale… to chyba możliwe. Jednorożce zostały zabite w różny sposób, chociaż to wcale nie wyklucza jednego sprawcy. – pokręciła lekko głową, próbując to poukładać. Przeniosła na niego swój wzrok na czubki butów. Westchnęła, powietrze wypuszczając wartkim strumieniem przez nos. – Złapiecie ich? Złapiemy go?
Te mroczne widma, niewidzialne smugi ciemności widziane tylko za dnia, nocą ukrywające się i dopełniające zbrodni, które jednym skinieniem dłoni przekraczały antyczne granice. Należał im się tylko i wyłącznie Azkaban, a na deser pocałunek dementora.
Dementor. Patronus.
Różdżka nagle zaczęła ciążyć w kieszeni jej brązowego płaszcza. Z jednej strony była zdeterminowana, by w końcu przekroczyć barierę, ale z drugiej… tak cholernie się bała. Konsekwencji, nagłej zmiany, odłączenia się od tego, co stare i zmurszałe, co znikało z jej życia bezpowrotnie. Sięgnęła dłonią po magiczne narzędzie i położyła ja sobie na kolanach, w palcach wciąż ściskając białą rękojeść jodłowego drewna.
- Boję się, Bren – musiała to z siebie wyrzucić. – A tak nie powinno być, prawda? Nie powinnam bać się wspomnienia, które do tej pory pozwalało mi nadać patronusowi realną postać. Mam do Rossy pretensje, że pozwoliła sobie mnie zostawić i że… - zacisnęła szczękę. – Że zrobiła to w ten najgorszy z możliwych sposobów. Że odeszła tak nagle, zostawiając po sobie więcej nieprzyjemnych, ciemnych wspomnień niż tych dobrych. Dlatego to tak się we mnie kumuluje i nie potrafię sobie z tym poradzić. Demony przeszłości stały się kulą u mojej nogi.
Potrzebowała pomocy. Jak jeszcze nigdy dotąd.
- Tylko nie pozwól rozpanoszyć im się w waszym mieszkaniu – zmarszczki przy wargach stały się odrobinę bardziej widoczne, policzki uniosły się ku górze. – Bo wtedy nie starczy miejsca dla waszej dwójki i… wiesz, ciężko będzie je stamtąd wygonić. Nie przyzwyczajaj ich do siebie.
Dobrze znała to uczucie, chociaż jej myśli nie odpowiedziały myślom Brendana, będąc głuchymi na to, co działo się w jego głowie. Poza tym… jej kuzyn był typem osoby, która o sobie wolała mówić w prostym przekazie, wypychając naprzód sprawy innych, które według niego miały większą wartość. Mogłaby przysiąc, że krew Weasleyów nie była barwiona prostym, fizjologicznym barwnikiem, który obecny był w krwi każdego człowieka (szlachcica też, a to ci niespodzianka!); dominowała w niej czysta empatia i płynny honor, nadający jej głębię i ten właściwy, pożądany kolor.
Pokręciła głową, dając mu tym gestem odpowiedź na zadane przez niego pytanie.
- Są uparte i dumne. O wiele bardziej niż hipogryfy. – smutny uśmiech przemknął po jej twarzy szybko, niemal niezauważalnie. – Próbuję z nimi rozmawiać, ale… na Merlina, to trudne. Nie wiem, czy lekceważą mnie dlatego, bo jestem kobietą, czy dlatego, bo jestem o wiele niższa od nich? Bren, czy ja jestem niska? – to mogło mieć sens, prawda? Ogg był ogromny, ledwo mieścił się w drzwiach chatki na skraju lasu, a ona? Co ona mogła? Jedynie połaskotać centaury po pęcinach, ot. Absurdalność jej myśli została prędko rozgoniona przez słowa kuzyna. Nie brała tego pod uwagę, będąc pewną, że skoro codziennie obserwuje zamek ze swojego posterunku, nic nie umknie jej bacznemu spojrzeniu. - A… - zająknęła się. Wiedziała, co się stanie. Wojna. Zacisnęła usta. Odkrył przed nią kolejną ścieżkę, którą, musiała to przyznać przed sobą samą, nie chciała podążać. Ze strachu? Z obawy przed odkryciem mrocznych sekretów, kolejnych, dyrektora Hogwartu? – Do tej pory nawet nie przeszło mi to przez myśl, ale… to chyba możliwe. Jednorożce zostały zabite w różny sposób, chociaż to wcale nie wyklucza jednego sprawcy. – pokręciła lekko głową, próbując to poukładać. Przeniosła na niego swój wzrok na czubki butów. Westchnęła, powietrze wypuszczając wartkim strumieniem przez nos. – Złapiecie ich? Złapiemy go?
Te mroczne widma, niewidzialne smugi ciemności widziane tylko za dnia, nocą ukrywające się i dopełniające zbrodni, które jednym skinieniem dłoni przekraczały antyczne granice. Należał im się tylko i wyłącznie Azkaban, a na deser pocałunek dementora.
Dementor. Patronus.
Różdżka nagle zaczęła ciążyć w kieszeni jej brązowego płaszcza. Z jednej strony była zdeterminowana, by w końcu przekroczyć barierę, ale z drugiej… tak cholernie się bała. Konsekwencji, nagłej zmiany, odłączenia się od tego, co stare i zmurszałe, co znikało z jej życia bezpowrotnie. Sięgnęła dłonią po magiczne narzędzie i położyła ja sobie na kolanach, w palcach wciąż ściskając białą rękojeść jodłowego drewna.
- Boję się, Bren – musiała to z siebie wyrzucić. – A tak nie powinno być, prawda? Nie powinnam bać się wspomnienia, które do tej pory pozwalało mi nadać patronusowi realną postać. Mam do Rossy pretensje, że pozwoliła sobie mnie zostawić i że… - zacisnęła szczękę. – Że zrobiła to w ten najgorszy z możliwych sposobów. Że odeszła tak nagle, zostawiając po sobie więcej nieprzyjemnych, ciemnych wspomnień niż tych dobrych. Dlatego to tak się we mnie kumuluje i nie potrafię sobie z tym poradzić. Demony przeszłości stały się kulą u mojej nogi.
Potrzebowała pomocy. Jak jeszcze nigdy dotąd.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Uśmiechnął się - krótko, ale szczerze. Słowa Eileen niosły więcej mądrości, niż ich powierzchowny sens, wiedział, że zielarka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. I miała rację, duchy należało raczej szybko spłoszyć, nie dać im wejść zbyt głęboko - należało, choć nie mogło stać to w sprzeczności z obowiązkiem. Nie kontynuował jednak tej myśli, dając jej odejść; kuzynka nie naciskała, a on - nie lubił mówić o sobie. Uciekał od problemów do problemów innych, do problemów większych, sam przecież był silny: wierzył w to. I nie potrzebował pomocy. Skupił się więc na centaurach, rysując myślami obraz jednego z nich - dumnego, wyniosłego stworzenia, w zniecierpliwieniu rozkopującemu błoto kopytem, doskonale rozumiejąc, jak trudna może być współpraca z nimi: zwłaszcza jeśli wiedzą, że jednorożce zamordowali ludzie. Stereotypy nie były utrapieniem jedynie czarodziejów, inne istoty gubiły się w nich równie mocno, z góry oceniając ludzi - czy można było ich za to winić?
- Co - zaczął w pewnej chwili, kiedy z potoku słów Eileen wyłoniło się jej końcowe pytanie; pokręcił przecząco głową. - Nie uważam, żebyś... zaczekaj, naprawdę pytasz mnie, czy jesteś niska? Nie jesteś - wymamrotał szybko, nieco zbity z tropu. - Myślę, że problem leży w czymś innym, Eileen, jednorożce zostały zabite przez kogoś takiego jak ty i ja, przez nas, przez czarodziejów. Nie mają powodów, żeby nam ufać. Na ich miejscu zachowywalibyśmy się tak samo. - Sądził po sobie, ale nie był daleki większości: gdyby to centaury zawiniło, Ministerstwo - albo sam Grindelwald - być może rozkazaliby je wszystkie wyrżnąć w pień, bez wyjątków i nie słuchając tłumaczeń. Centaury miały powody, by zachowywać ostrożność. Zastanawiał się nad jej drugim argumentem - faktem, że była kobietą - nie znał się jednak na społecznościach centaurów na tyle, by rozważać jego przyjęcie. - Nie musiał tego wcale robić osobiście - snuł dalej; jeśli okoliczności, sposoby, były inne, czarnoksiężnik mógł się przecież wyręczyć innymi. Zresztą - czy sam nie był zbyt egoistyczny, by ściągnąć tę klątwę na siebie? Wszystko wyglądało, jakby te mordy miały jakiś głębszy cel, nieuchwytny, niezrozumiały, błądzący między nimi jak motyl - subtelny i nieoczywisty. - Mógł kogoś... nająć - nie bardzo wiedział, jak to określić: nająć, kazać, posłać... jak on mógł właściwie działać? Nie wiedział. Wiedział za to, że nie pomagał - troski i zgryzoty jedynie pogłębiały się z każdym wypowiedzianym słowem: było źle, a miało być jeszcze gorzej. - Złapiemy - odparł jednak, bo wierzył, że tak będzie. Bo wiedział, że zrobi wszystko - co w jego mocy, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mała była jego moc w obliczu zagrożenia, które nadchodziło głębokim, siejącym grozę cieniem. My, aurorzy. My, Zakon. Po prostu to zrobimy, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie nam za to zapłacić. - To potrwa, Eileen. Może tydzień, może miesiąc... może rok, a może kilka - z takimi jak Grindelwald, z takimi jak ci najgorsi - było trudno, latami kryli się w bezpiecznych miejscach, uciekali, w fortecach chronili się przed sprawiedliwością. Hogwart był fortecą. - Ale nie będzie się chował w nieskończoność - To niemożliwe. Jeszcze nikomu się udało, najgorsi królowie ginęli od trucizn. - Prędzej czy później go dorwiemy.
Wiódł spojrzeniem za ruchami jej rąk, kiedy sięgała po różdżkę - z bronią w ręce wyglądała o wiele poważniej.
- Zmartwiłbym się o ciebie, gdybyś się nie bała - odparł swobodnie, choć na jego twarzy wyraźnie błąkała się troska. Jutro było okrutną niewiadomą, które mogło przynieść nieodwracalne zmiany. Jutro toczyło się jak głaz - sunący z najwyższej góry i ciągnący za sobą lawinę nieszczęść. Rossa - cierń jej życia, przykry zawód. Rozczarowanie. Cień, który nie chciał jej opuścić. - Źle jest pokutować za cudze grzechy - przeniósł wzrok na twarz kuzynki, znał się na zaklęciach, na obronie przed czarną magią - ale nie na ludziach. Nie potrafił pocieszać. - Popełniła błąd, musisz pozwolić jej odejść. To nie ona trzyma ciebie, to ty trzymasz się jej. Spróbuj zerwać tę więź i odnaleźć w sobie coś, co da ci siłę na nowo. Nadchodzą ciężkie czasy, Eileen i wiele razy będziemy musieli przestać patrzeć w przeszłość, żeby móc ruszyć do przodu. Nie masz czasu rozckliwiać się w czymś, co minęło i na co nie masz wpływu, jesteś potrzebna tu i teraz. - Nie możesz wiecznie koncentrować się na jednorożcach. Nie na Rossie. Musisz znaleźć coś, co przypomina ci, że ciągle warto walczyć.
- Co - zaczął w pewnej chwili, kiedy z potoku słów Eileen wyłoniło się jej końcowe pytanie; pokręcił przecząco głową. - Nie uważam, żebyś... zaczekaj, naprawdę pytasz mnie, czy jesteś niska? Nie jesteś - wymamrotał szybko, nieco zbity z tropu. - Myślę, że problem leży w czymś innym, Eileen, jednorożce zostały zabite przez kogoś takiego jak ty i ja, przez nas, przez czarodziejów. Nie mają powodów, żeby nam ufać. Na ich miejscu zachowywalibyśmy się tak samo. - Sądził po sobie, ale nie był daleki większości: gdyby to centaury zawiniło, Ministerstwo - albo sam Grindelwald - być może rozkazaliby je wszystkie wyrżnąć w pień, bez wyjątków i nie słuchając tłumaczeń. Centaury miały powody, by zachowywać ostrożność. Zastanawiał się nad jej drugim argumentem - faktem, że była kobietą - nie znał się jednak na społecznościach centaurów na tyle, by rozważać jego przyjęcie. - Nie musiał tego wcale robić osobiście - snuł dalej; jeśli okoliczności, sposoby, były inne, czarnoksiężnik mógł się przecież wyręczyć innymi. Zresztą - czy sam nie był zbyt egoistyczny, by ściągnąć tę klątwę na siebie? Wszystko wyglądało, jakby te mordy miały jakiś głębszy cel, nieuchwytny, niezrozumiały, błądzący między nimi jak motyl - subtelny i nieoczywisty. - Mógł kogoś... nająć - nie bardzo wiedział, jak to określić: nająć, kazać, posłać... jak on mógł właściwie działać? Nie wiedział. Wiedział za to, że nie pomagał - troski i zgryzoty jedynie pogłębiały się z każdym wypowiedzianym słowem: było źle, a miało być jeszcze gorzej. - Złapiemy - odparł jednak, bo wierzył, że tak będzie. Bo wiedział, że zrobi wszystko - co w jego mocy, nie zdając sobie sprawy z tego, jak mała była jego moc w obliczu zagrożenia, które nadchodziło głębokim, siejącym grozę cieniem. My, aurorzy. My, Zakon. Po prostu to zrobimy, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie nam za to zapłacić. - To potrwa, Eileen. Może tydzień, może miesiąc... może rok, a może kilka - z takimi jak Grindelwald, z takimi jak ci najgorsi - było trudno, latami kryli się w bezpiecznych miejscach, uciekali, w fortecach chronili się przed sprawiedliwością. Hogwart był fortecą. - Ale nie będzie się chował w nieskończoność - To niemożliwe. Jeszcze nikomu się udało, najgorsi królowie ginęli od trucizn. - Prędzej czy później go dorwiemy.
Wiódł spojrzeniem za ruchami jej rąk, kiedy sięgała po różdżkę - z bronią w ręce wyglądała o wiele poważniej.
- Zmartwiłbym się o ciebie, gdybyś się nie bała - odparł swobodnie, choć na jego twarzy wyraźnie błąkała się troska. Jutro było okrutną niewiadomą, które mogło przynieść nieodwracalne zmiany. Jutro toczyło się jak głaz - sunący z najwyższej góry i ciągnący za sobą lawinę nieszczęść. Rossa - cierń jej życia, przykry zawód. Rozczarowanie. Cień, który nie chciał jej opuścić. - Źle jest pokutować za cudze grzechy - przeniósł wzrok na twarz kuzynki, znał się na zaklęciach, na obronie przed czarną magią - ale nie na ludziach. Nie potrafił pocieszać. - Popełniła błąd, musisz pozwolić jej odejść. To nie ona trzyma ciebie, to ty trzymasz się jej. Spróbuj zerwać tę więź i odnaleźć w sobie coś, co da ci siłę na nowo. Nadchodzą ciężkie czasy, Eileen i wiele razy będziemy musieli przestać patrzeć w przeszłość, żeby móc ruszyć do przodu. Nie masz czasu rozckliwiać się w czymś, co minęło i na co nie masz wpływu, jesteś potrzebna tu i teraz. - Nie możesz wiecznie koncentrować się na jednorożcach. Nie na Rossie. Musisz znaleźć coś, co przypomina ci, że ciągle warto walczyć.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Najprawdopodobniej powodów szukała nie tam, gdzie było trzeba. Próbowała siebie w jakiś sposób porównać do Ogga – nienagannego gajowego, trzymającego w ryzach cały las, ogrom niebezpiecznych stworzeń, które tylko czekały na moment, by zagarnąć dla siebie jeszcze większą część terytorium, zachwiać prostą równowagą. Eileen dopiero się uczyła. Uczyła się, jak korzystać z dóbr, jak chronić się przed błędami, które mogłyby doprowadzić ją do nieprzewidzianego upadku. Uczyła się, że pewnych sytuacji nie można zatrzymać. Bo nie była w stanie zatrzymać niewidzialnych cieni lub cienia, które zabiły jednorożce, znacząc runo leśne srebrnymi kroplami ich krwi.
Wzięła głęboki wdech i wysunęła twarz w stronę słońca, krzywiąc się nieco, kiedy promienie zakuły boleśnie w źrenice. Pokiwała głową. Bo zrozumiała.
Zrozumiała, że magiczna społeczność została wężem, który pożerał swój własny ogon. Zamiast ratować to, co zostało z ich mniejszości, doprowadzali do boleśniejszego upadku. Czuła, że śmierć jednorożców to dopiero początek… ale mógł być to również pojedynczy wyskok ludzi pozbawionych skrupułów i zdolności do samodzielnego, odpowiedzialnego myślenia.
- I sądzisz, że… Grindelwald ma tak duże wpływy, by robić to tuż pod nosem Ministerstwa? Bo jego obecność tutaj to konsekwencja zawartego pokoju. Podważyłabym to z chęcią i z ironicznym parsknięciem, bo pokój to spore przejęzyczenie, ale… teraz chyba nie można nic z tym zrobić. Mam jednak nadzieję, że Ministerstwo Magii wciąż ma nad nimi kontrolę – obróciła głowę w jego kierunku, jakby badając grunt, po którym stąpali. Coś zgrzytało w mechanizmie, który już od jakiegoś czasu szwankował. Ostatecznie uśmiechnęła się lekko, pocieszona myślą, że niedługo faktycznie Grindelwald przestanie istnieć jako tyran, a zacznie być nawozem dla kwiatów.
Nie zazdrościła roślinom, które będą korzystały z jego życio(śmiercio)dajnych soków.
Słuchała go dalej, nie rozpraszała się, bo wiedziała, że z tej lekcji musi wynieść jak najwięcej. Nie mogła pozwolić sobie na niedyspozycję, jaką była blokada przy nadawaniu patronusowi realnej formy. Patrzyła na niego, kiedy mówił i… nie mogła uwierzyć, jak głęboko w nią spojrzał. Dotknął tych kwestii, których tak bardzo się bała.
Bo miał rację. To nie Rossa trzymała się jej, tylko ona Rossy. Trzymała się jej uparcie, za wszelką cenę i chociaż mówiła, że tak naprawdę już się poskładała, to było zupełnie inaczej. Wydawało jej się, że odeszła już od grobu siostry, że zostawiła ją tam, gdzie być powinna, a wcale tak nie było.
Miała przyspieszony oddech i serce biło jej szybciej.
Zostaw ją, Eileen. Nie z zemsty, bo zemsty nigdy dla niej nie chciałaś, nie leżała ona nigdy w twojej naturze. Zostaw ją, bo taka jest naturalna kolej rzeczy.
Pokiwała głową i zeskoczyła z murku, bo potrzebowała mieć twardy grunt pod stopami i przestrzeń. Przeszła się kawałek, myśląc z zamkniętymi oczami. Jeszcze raz chciała przypomnieć sobie tamten czas, ale pozbawiony strachu i kładących się na nim cieniem niedalekiej przeszłości. Bez krwi i chrypiącego głosu. Czyste, klarowne wspomnienie. Baśnie Barda Beedle'a, lumos odbijający się mlecznym światłem na stronach i śmiech. Tak samo czysty i klarowny.
Uniosła różdżkę i już miała wypowiadać dwuczłonową inkantację, kiedy coś w niej zadrżało. Przez rysę w jej świadomości przedostało się to, co chciała od siebie odsunąć. Ale język i wola już działały, nie mogła się powstrzymać.
- Expecto patronum – głos zadrżał, niepewny tego, co nastąpi.
Z różdżki wydobyła się tylko jasna, blednąca w zatrważająco szybkim tempie smuga. Powietrze zadrżało delikatnie, ale nie zdarzyło się nic. Chciała tylko spróbować, po raz ostatni sprawdzić, czy jednak potrafi przeskoczyć tę barierę i zostawić to w jakiś sposób za sobą, ale jeszcze nie do końca. Niepotrzebnie kombinowała. Spojrzała na Brena i wzięła głęboki wdech. Nie mogła panikować. Od początku, Eileen. Zacznij od początku.
Patronus, by zdobyć realny, zwierzęcy kształt, potrzebował szczęśliwego wspomnienia. Najprostszego, najbardziej kojarzącego się ze światłem i ciepłem, spokojem. Wspomnienia, które nieważne, w jak trudnej sytuacji się znajdzie, pomoże jej rozgonić mroki i odzyskać radość. Zamknęła więc oczy i zmarszczyła mocno brwi, wertując widma przeszłości w swojej głowie niczym strony w książce. Dzieciństwo? Słabo już je pamiętała, ledwie skrawki, błyski i rozmyte rysy twarzy. Czasy Hogwartu? Wydłubanie czegoś szczęśliwego było trudne. Współtworzenie z ojcem przewodnika po jej ukochanej florze? Nie. To za mało.
Poruszała ustami, nie uchylając ich jednak w ani jednym słowie. Karty pamięci coraz prędzej przemykały przed jej oczami i… zatrzymały się.
Zobaczyła wieczór przed niewidzialną chatą, wyżłobiony lekkim dłutem śmiech, spojrzenie szarych oczu i rozsypany dookoła śnieg. Test, który miał ją połączyć z Zakonem Feniksa, poważne słowa zawoalowane w chwilową beztroskę. On. Kojarzył jej się z bezpieczeństwem, z możliwością schowania się pod jego ramieniem i pewnością tego, że jeśli znajdzie się wystarczająco blisko, wszystko będzie dobrze. Jego głos, opowiadający jej chwilę wcześniej o Zakonie, wgłębił się na dobre w jej myśli, ułożył miękko w podświadomości. Tonęła, a on zgodził się być brzytwą, której trzymała się za wszelką cenę. Tym wspomnieniem był Hereward. Tak jasny w jej pamięci, tak ciepło zarysowany, tak wyraźny. Teraz już znacznie wyraźniejszy niż tamten świąteczny wieczór, spędzony u boku starszej siostry.
Napełniła płuca powietrzem, zacisnęła palce na różdżce. Teraz czuła się pewnie. Tak, jak powinna się czuć osoba, która chce rozgonić otaczający ją mrok szklistą postacią swojego patronusa.
- Expecto patronum! – głos tym razem nie drżał, a Eileen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni z taką pewnością wypowiadała inkantację jakiegokolwiek zaklęcia.
Otworzyła oczy, bo musiała wiedzieć, czy jej starania cokolwiek dadzą.
Najpierw z jej różdżki wydobyło się coś na kształt świetlistej mgły, która powoli kłębiła się, przeplatała z coraz jaśniejszymi smugami, rosła w oczach, zmieniała formę, jakby do końca nie potrafiła nabrać realności. Obserwowała to z rosnącym zadziwieniem, doszukując się w tej bezimiennym widmie starych rys, owczej wełny albo wyciętego w szpic ucha. Blask jawił się, zmieniał, formował…
I stanął przed nią niedźwiedź. O wiele większy od jej poprzedniego patronusa, który przybierał postać owcy. Mleczna powłoka widma przeszłości. Wyciągnęła ku niemu dłoń, niepewnie. Poruszył łbem, patrząc na nią.
- Na Merlina, udało się… - szepnęła, za chwilę trzeźwiejąc i obracając się w stronę Brendana. – Udało się!
Wzięła głęboki wdech i wysunęła twarz w stronę słońca, krzywiąc się nieco, kiedy promienie zakuły boleśnie w źrenice. Pokiwała głową. Bo zrozumiała.
Zrozumiała, że magiczna społeczność została wężem, który pożerał swój własny ogon. Zamiast ratować to, co zostało z ich mniejszości, doprowadzali do boleśniejszego upadku. Czuła, że śmierć jednorożców to dopiero początek… ale mógł być to również pojedynczy wyskok ludzi pozbawionych skrupułów i zdolności do samodzielnego, odpowiedzialnego myślenia.
- I sądzisz, że… Grindelwald ma tak duże wpływy, by robić to tuż pod nosem Ministerstwa? Bo jego obecność tutaj to konsekwencja zawartego pokoju. Podważyłabym to z chęcią i z ironicznym parsknięciem, bo pokój to spore przejęzyczenie, ale… teraz chyba nie można nic z tym zrobić. Mam jednak nadzieję, że Ministerstwo Magii wciąż ma nad nimi kontrolę – obróciła głowę w jego kierunku, jakby badając grunt, po którym stąpali. Coś zgrzytało w mechanizmie, który już od jakiegoś czasu szwankował. Ostatecznie uśmiechnęła się lekko, pocieszona myślą, że niedługo faktycznie Grindelwald przestanie istnieć jako tyran, a zacznie być nawozem dla kwiatów.
Nie zazdrościła roślinom, które będą korzystały z jego życio(śmiercio)dajnych soków.
Słuchała go dalej, nie rozpraszała się, bo wiedziała, że z tej lekcji musi wynieść jak najwięcej. Nie mogła pozwolić sobie na niedyspozycję, jaką była blokada przy nadawaniu patronusowi realnej formy. Patrzyła na niego, kiedy mówił i… nie mogła uwierzyć, jak głęboko w nią spojrzał. Dotknął tych kwestii, których tak bardzo się bała.
Bo miał rację. To nie Rossa trzymała się jej, tylko ona Rossy. Trzymała się jej uparcie, za wszelką cenę i chociaż mówiła, że tak naprawdę już się poskładała, to było zupełnie inaczej. Wydawało jej się, że odeszła już od grobu siostry, że zostawiła ją tam, gdzie być powinna, a wcale tak nie było.
Miała przyspieszony oddech i serce biło jej szybciej.
Zostaw ją, Eileen. Nie z zemsty, bo zemsty nigdy dla niej nie chciałaś, nie leżała ona nigdy w twojej naturze. Zostaw ją, bo taka jest naturalna kolej rzeczy.
Pokiwała głową i zeskoczyła z murku, bo potrzebowała mieć twardy grunt pod stopami i przestrzeń. Przeszła się kawałek, myśląc z zamkniętymi oczami. Jeszcze raz chciała przypomnieć sobie tamten czas, ale pozbawiony strachu i kładących się na nim cieniem niedalekiej przeszłości. Bez krwi i chrypiącego głosu. Czyste, klarowne wspomnienie. Baśnie Barda Beedle'a, lumos odbijający się mlecznym światłem na stronach i śmiech. Tak samo czysty i klarowny.
Uniosła różdżkę i już miała wypowiadać dwuczłonową inkantację, kiedy coś w niej zadrżało. Przez rysę w jej świadomości przedostało się to, co chciała od siebie odsunąć. Ale język i wola już działały, nie mogła się powstrzymać.
- Expecto patronum – głos zadrżał, niepewny tego, co nastąpi.
Z różdżki wydobyła się tylko jasna, blednąca w zatrważająco szybkim tempie smuga. Powietrze zadrżało delikatnie, ale nie zdarzyło się nic. Chciała tylko spróbować, po raz ostatni sprawdzić, czy jednak potrafi przeskoczyć tę barierę i zostawić to w jakiś sposób za sobą, ale jeszcze nie do końca. Niepotrzebnie kombinowała. Spojrzała na Brena i wzięła głęboki wdech. Nie mogła panikować. Od początku, Eileen. Zacznij od początku.
Patronus, by zdobyć realny, zwierzęcy kształt, potrzebował szczęśliwego wspomnienia. Najprostszego, najbardziej kojarzącego się ze światłem i ciepłem, spokojem. Wspomnienia, które nieważne, w jak trudnej sytuacji się znajdzie, pomoże jej rozgonić mroki i odzyskać radość. Zamknęła więc oczy i zmarszczyła mocno brwi, wertując widma przeszłości w swojej głowie niczym strony w książce. Dzieciństwo? Słabo już je pamiętała, ledwie skrawki, błyski i rozmyte rysy twarzy. Czasy Hogwartu? Wydłubanie czegoś szczęśliwego było trudne. Współtworzenie z ojcem przewodnika po jej ukochanej florze? Nie. To za mało.
Poruszała ustami, nie uchylając ich jednak w ani jednym słowie. Karty pamięci coraz prędzej przemykały przed jej oczami i… zatrzymały się.
Zobaczyła wieczór przed niewidzialną chatą, wyżłobiony lekkim dłutem śmiech, spojrzenie szarych oczu i rozsypany dookoła śnieg. Test, który miał ją połączyć z Zakonem Feniksa, poważne słowa zawoalowane w chwilową beztroskę. On. Kojarzył jej się z bezpieczeństwem, z możliwością schowania się pod jego ramieniem i pewnością tego, że jeśli znajdzie się wystarczająco blisko, wszystko będzie dobrze. Jego głos, opowiadający jej chwilę wcześniej o Zakonie, wgłębił się na dobre w jej myśli, ułożył miękko w podświadomości. Tonęła, a on zgodził się być brzytwą, której trzymała się za wszelką cenę. Tym wspomnieniem był Hereward. Tak jasny w jej pamięci, tak ciepło zarysowany, tak wyraźny. Teraz już znacznie wyraźniejszy niż tamten świąteczny wieczór, spędzony u boku starszej siostry.
Napełniła płuca powietrzem, zacisnęła palce na różdżce. Teraz czuła się pewnie. Tak, jak powinna się czuć osoba, która chce rozgonić otaczający ją mrok szklistą postacią swojego patronusa.
- Expecto patronum! – głos tym razem nie drżał, a Eileen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni z taką pewnością wypowiadała inkantację jakiegokolwiek zaklęcia.
Otworzyła oczy, bo musiała wiedzieć, czy jej starania cokolwiek dadzą.
Najpierw z jej różdżki wydobyło się coś na kształt świetlistej mgły, która powoli kłębiła się, przeplatała z coraz jaśniejszymi smugami, rosła w oczach, zmieniała formę, jakby do końca nie potrafiła nabrać realności. Obserwowała to z rosnącym zadziwieniem, doszukując się w tej bezimiennym widmie starych rys, owczej wełny albo wyciętego w szpic ucha. Blask jawił się, zmieniał, formował…
I stanął przed nią niedźwiedź. O wiele większy od jej poprzedniego patronusa, który przybierał postać owcy. Mleczna powłoka widma przeszłości. Wyciągnęła ku niemu dłoń, niepewnie. Poruszył łbem, patrząc na nią.
- Na Merlina, udało się… - szepnęła, za chwilę trzeźwiejąc i obracając się w stronę Brendana. – Udało się!
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Mądry człowiek uczył się całe życie. Brendan nigdy nie miał w sobie tyle dumy, by uznać to za powód do wstydu; uczył się przecież tak samo jak ona. Życia jako takiego, ludzi jako umysłów skomplikowanych, i tego, jak się nie pogubić ani w jednym, ani w drugim. Oczekiwania względem samego siebie, zbyt wielkie, by je spełnić, zbyt wielkie, by uznać za w ogóle możliwe, nie były mu obce - czy też nie próbował sięgać po niemożliwe? Gdyby tylko zajrzeć w głąb nich samych, odnalazłoby się zadziwiająco wiele podobieństw, w trakcie których obydwoje pragnęli zatrzymać w miejscu nieuchronne. Eileen nie mogła nic poradzić na śmierć jednorożców - lecz mimo to Brendan rozumiał jej poczucie winy lepiej, niż mogła to sobie wyobrazić. I zapewne lepiej, niż potrafił to po sobie pokazać. Oparł łokcie o własne nogi, wspierając brodę na splecionych dłoniach, kiedy wpatrywał się, w ślad za kuzynką, w łunę zachodzącego słońca. Nie odpowiedział na jej pytanie od razu, przez chwilę ważąc w myślach słowa; tak naprawdę sam nie wiedział, co sądził. Choć w wielu sprawach miał twarde, zdecydowane poglądy, to w nowej, ponurej rzeczywistości nie potrafił się odnaleźć. Zbyt wiele wątpliwości, zbyt wiele niewiadomych.
- Jeśli miał wpływy tak olbrzymie, by dokonać zbrodni na dworze Nottów - kto był dziś potężniejszy niż dwadzieścia siedem błękitnokrwistych rodów? Mógł gardzić ich tytułami, zwyczajami i twarzami, ale nie mógł odmówić im wpływów i potęgi. - To czemu nie w Zakazanym Lesie? - Być może istniało jakieś dlatego; być może nawet kilka - nie wiedział. Grindelwald jawił mu się jako człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów -od dnia, w którym zamordował Albusa Dumbledore'a. Był mentorem dla wielu, profesorem, jakiego młodzi czarodzieje potrzebowali. Autorytetem - jakich dzisiaj już nie było wcale. - Ministerstwo nie patrzy mu przecież na ręce. Jego służb nie ma w Hogwarcie - spojrzał na nią kątem oka, poszukując zatwierdzenia lub zaprzeczenia jego słów, Eileen wiedziała lepiej od niego - pracowała tam. Bywała na co dzień. On nie chciał mieć dziś z Hogwartem nic wspólnego, to dlatego zabrał stamtąd Nealę. - To nie jest pokój, Eileen. Nie póki on żyje. - Pewnych zbrodni się nie wybacza. Wojen. Śmierci. Wszystkiego, co Grindelwald sprowadził na świat magii: nie można było tak po prostu puścić w niepamięć. Niszczył dzieciaki, ucząc je czarnej magii, najlichsza wiedza w tej czarnej dziedzinie mogła przecież sprowadzić na nie w przyszłości nieszczęście. Był mordercą. A mordercy nie zasługiwali na przebaczenie. Mordercy nie powinni dyktować warunków. Z mordercami nie można było zawierać porozumienia. - On i ludzie, którzy pamiętają jego zbrodnie - dodał i choć gdzieś zatliła się w nim myśl, że powinien w tym momencie ściszyć głos, nie uczynił tego. Nie wolno było lękać się mówić prawdy, nawet pod jarzmem okrutnej tyranii i paranoi wiecznego podsłuchu, świat stawał na głowie - a tacy jak oni musieli ściągać go z powrotem do normy. Pokręcił głową. - Wierzysz w to, Eileen? Że mają nad nim kontrolę? Po tym, co wydarzyło sie w nowy rok? - Okrutna masakra nestorów, krew lała się gęsto; nie żałował większości z tych ludzi - byli źli do szpiku kości, tak źli, że aż obrzydliwi. Ale nikt nie powinien ginąć w taki sposób, skrytobójcze ataki były nie mniej obrzydliwe.
Uniósł wzrok, podążając za ruchami jej sylwetki, kiedy z cicho, lekko zeskoczyła na nogi, wiódł spojrzeniem za jej ciałem przechadzającym się w skupieniu tam i z powrotem, odwrócił się - w bok, dając jej intymną chwilę prywatności. Wyglądała, jakby jej potrzebowała - a on nie zamierzał w nią wchodzić. Wyczyść umysł, Eileen. Odpocznij. Jasna myśl, to jest teraz dla ciebie najważniejsze. Skup się całą sobą: na swojej różdżce, radosnej myśli i wciąż tlącym się płomieniu nadziei. Skup się - a twoje myśli splotą się w kształt jagnięcia. Powrócił ku niej spojrzeniem dopiero, kiedy usłyszał jej głos, drżeniem przecinający powietrze: inkantacja zaklęcia przetoczyła się przez amfiteatr zbyt cicho, nie pozostawiając po sobie echa.
- Spokojnie, Eileen - odezwał się po pierwszej nieudanej próbie, pokręcił głową. - Skup się. Oczyść umysł. I popraw uchwyt na różdżce - dodał mimochodem, wyłapując jednym okiem lekko przesunięty palec; minimalna krzywizna, choć mogła mieć wpływ na powodzenie. - Zostaw ją za sobą - powtórzył ze zdecydowaniem, to musiało być dla niej trudne - zerwać ciężkie kajdany przeszłości, zostawić za sobą tak ogromny ciężar. Obserwował, ruchy jej nadgarstka, stóp, ust, kiedy wypowiadała inkantację zaklęcia, szukając drogi, przez którą mógłby jej pomóc bardziej. Ale Eileen była zdolną czarownicą, potrafiła sięgnąć po magię pozwalającą jej na wyczarowanie patronusa. Problemem były żelazne okowy, które nie pozwalały jej wynurzyć się na powierzchnię własnych zmartwień. Jej druga próba była już znacznie bardziej udana, jej głos pewniejszy siebie i głośniejszy, a ruch jej dłoni zdecydowanie płynniejszy. Wyczarowany strumień światła uformował się w patronusa, i choć Brendan spodziewał się ujrzeć tam owcę... kształt, który się przed nim narysował, był zupełnie inny. Większy. Masywniejszy.
- Niedźwiedź - zauważył, choć bez zrozumienia, nie rozpoznając tego stworzenia w nikim jej bliskim. Ale nie zadawał natrętnych pytań. - Wiedziałem, że sobie poradzisz - dodał z lekko uniesionym kącikiem ust w szczerym uśmiechu wyrażającym mniej radość, a bardziej - wsparcie. Gratuluję, Eileen. - Wydaje się nieco groźniejszy od tego, który towarzyszył ci wcześniej - dodał, nie bez rozbawienia.
- Jeśli miał wpływy tak olbrzymie, by dokonać zbrodni na dworze Nottów - kto był dziś potężniejszy niż dwadzieścia siedem błękitnokrwistych rodów? Mógł gardzić ich tytułami, zwyczajami i twarzami, ale nie mógł odmówić im wpływów i potęgi. - To czemu nie w Zakazanym Lesie? - Być może istniało jakieś dlatego; być może nawet kilka - nie wiedział. Grindelwald jawił mu się jako człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów -od dnia, w którym zamordował Albusa Dumbledore'a. Był mentorem dla wielu, profesorem, jakiego młodzi czarodzieje potrzebowali. Autorytetem - jakich dzisiaj już nie było wcale. - Ministerstwo nie patrzy mu przecież na ręce. Jego służb nie ma w Hogwarcie - spojrzał na nią kątem oka, poszukując zatwierdzenia lub zaprzeczenia jego słów, Eileen wiedziała lepiej od niego - pracowała tam. Bywała na co dzień. On nie chciał mieć dziś z Hogwartem nic wspólnego, to dlatego zabrał stamtąd Nealę. - To nie jest pokój, Eileen. Nie póki on żyje. - Pewnych zbrodni się nie wybacza. Wojen. Śmierci. Wszystkiego, co Grindelwald sprowadził na świat magii: nie można było tak po prostu puścić w niepamięć. Niszczył dzieciaki, ucząc je czarnej magii, najlichsza wiedza w tej czarnej dziedzinie mogła przecież sprowadzić na nie w przyszłości nieszczęście. Był mordercą. A mordercy nie zasługiwali na przebaczenie. Mordercy nie powinni dyktować warunków. Z mordercami nie można było zawierać porozumienia. - On i ludzie, którzy pamiętają jego zbrodnie - dodał i choć gdzieś zatliła się w nim myśl, że powinien w tym momencie ściszyć głos, nie uczynił tego. Nie wolno było lękać się mówić prawdy, nawet pod jarzmem okrutnej tyranii i paranoi wiecznego podsłuchu, świat stawał na głowie - a tacy jak oni musieli ściągać go z powrotem do normy. Pokręcił głową. - Wierzysz w to, Eileen? Że mają nad nim kontrolę? Po tym, co wydarzyło sie w nowy rok? - Okrutna masakra nestorów, krew lała się gęsto; nie żałował większości z tych ludzi - byli źli do szpiku kości, tak źli, że aż obrzydliwi. Ale nikt nie powinien ginąć w taki sposób, skrytobójcze ataki były nie mniej obrzydliwe.
Uniósł wzrok, podążając za ruchami jej sylwetki, kiedy z cicho, lekko zeskoczyła na nogi, wiódł spojrzeniem za jej ciałem przechadzającym się w skupieniu tam i z powrotem, odwrócił się - w bok, dając jej intymną chwilę prywatności. Wyglądała, jakby jej potrzebowała - a on nie zamierzał w nią wchodzić. Wyczyść umysł, Eileen. Odpocznij. Jasna myśl, to jest teraz dla ciebie najważniejsze. Skup się całą sobą: na swojej różdżce, radosnej myśli i wciąż tlącym się płomieniu nadziei. Skup się - a twoje myśli splotą się w kształt jagnięcia. Powrócił ku niej spojrzeniem dopiero, kiedy usłyszał jej głos, drżeniem przecinający powietrze: inkantacja zaklęcia przetoczyła się przez amfiteatr zbyt cicho, nie pozostawiając po sobie echa.
- Spokojnie, Eileen - odezwał się po pierwszej nieudanej próbie, pokręcił głową. - Skup się. Oczyść umysł. I popraw uchwyt na różdżce - dodał mimochodem, wyłapując jednym okiem lekko przesunięty palec; minimalna krzywizna, choć mogła mieć wpływ na powodzenie. - Zostaw ją za sobą - powtórzył ze zdecydowaniem, to musiało być dla niej trudne - zerwać ciężkie kajdany przeszłości, zostawić za sobą tak ogromny ciężar. Obserwował, ruchy jej nadgarstka, stóp, ust, kiedy wypowiadała inkantację zaklęcia, szukając drogi, przez którą mógłby jej pomóc bardziej. Ale Eileen była zdolną czarownicą, potrafiła sięgnąć po magię pozwalającą jej na wyczarowanie patronusa. Problemem były żelazne okowy, które nie pozwalały jej wynurzyć się na powierzchnię własnych zmartwień. Jej druga próba była już znacznie bardziej udana, jej głos pewniejszy siebie i głośniejszy, a ruch jej dłoni zdecydowanie płynniejszy. Wyczarowany strumień światła uformował się w patronusa, i choć Brendan spodziewał się ujrzeć tam owcę... kształt, który się przed nim narysował, był zupełnie inny. Większy. Masywniejszy.
- Niedźwiedź - zauważył, choć bez zrozumienia, nie rozpoznając tego stworzenia w nikim jej bliskim. Ale nie zadawał natrętnych pytań. - Wiedziałem, że sobie poradzisz - dodał z lekko uniesionym kącikiem ust w szczerym uśmiechu wyrażającym mniej radość, a bardziej - wsparcie. Gratuluję, Eileen. - Wydaje się nieco groźniejszy od tego, który towarzyszył ci wcześniej - dodał, nie bez rozbawienia.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Grindelwald był wilkiem. Czaił się, obserwował swoje ofiary, by zaatakować z ukrycia, gdy tylko towarzyszące im cienie odwrócą od nich wzrok. Był tchórzem, bo zalągł się w swojej pieczarze jak robak, insekt, czekający tylko na moment nieuwagi, działający tam, gdzie widzi tylko słabe punkty, nie stający do walki oko w oko. A może tak naprawdę był bardzo świadomy siły, jaką posiadał? Na tyle świadomy, by chwytać za najbardziej ze skrytych metod walki. Realizował jednak swój plan (bo Eileen była niemal pewna, że nie działał pod wpływem impulsu, musiał mieć jakikolwiek plan) skutecznie, zatruwając umysły dzieci, niszcząc spuściznę czterech najpotężniejszych czarodziejów w historii magii, jakby to była stara, niechciana już i zapomniana zabawka.
- Bo w Zakazanym Lesie są centaury. Kiedy tam wchodzisz, masz wrażenie, że cię okrążają, osaczają, pilnują każdego najmniejszego kroku, bo to ich terytorium. Ich Las – podkreśliła ostatnie słowo, nadając mu dogłębnego, ciężkiego znaczenia miejsca, do którego nie powinien wchodzić ktoś, kto ma nieczyste intencje. – A Grindelwald to synonim zniszczenia, więc jego działania musiałyby być obserwowane, jego obecność tutaj, przy truchle jednorożca, powinna być dawno zapisana w gwiazdach, a centaury czytają z nocnego nieba jak z otwartej księgi.
Westchnęła ciężko, ze zrezygnowaniem, krzywiąc się lekko na to, o czym rozmawiali. Połowiczna bezradność chwytała ich za kostki, ciągnąc coraz bardziej w dół albo powstrzymując przed postawieniem kolejnego kroku. Byli zmuszeni obserwować, a nie działać.
- Nie denerwuje cię to? – spojrzała na Brendana nieco ostrzej, jakby chciała mu właśnie wysypać do podwiniętej koszuli wszystkie pretensje, które miała do Ministerstwa. – Że to, co mówisz, to prawda. Że Ministerstwo, choć naiwnie sądziłam, że jest odwrotnie, nie reaguje. Że nie widzi zamieszania i chaosu gwałtem przedostającego się przez mury nie tylko Hogwartu, ale też i naszych domów. – i zostaje w sercu, w głowie, czyniąc nam najwięcej szkód, gdy czujemy i myślimy. Pokręciła głową, zaczesując do góry drobne, krótkie kosmyki włosów, które wyrwały się z misternie uplecionej konstrukcji koka. – Może przejmiemy Ministerstwo. Tak by było… najprościej. Paradoksalnie. Nie marzy ci się ciepła posada Ministra Magii?
Iskra nadziei wśród ciemności. Delikatnie tlący się na knocie świecy ognik. Tym byli, prawda? Światłem w mroku, łukiem uśmiechu wyrysowanym na ustach, gdy dookoła gromadził się smutek i żal. Było źle. Morderstwa na noworocznym przyjęciu, ginące jednorożce, zbierająca się w tajności siła, zupełnie obca i nieznana. A oni musieli temu zapobiec. Dlatego potrzebne im było przygotowanie.
Poukładane myśli czasami potrafiły zdziałać cuda. Były kotwicą wśród niepokoju zdarzeń, filarem podtrzymującym budowlę. Potrzebowała ich teraz jak jeszcze nigdy wcześniej. Poprawiła palec, który wymknął się ze schematu, mocniej chwyciła różdżkę, która była mostem między nią a czynami. Słuchała napływających do niej wskazówek i pozwalała, by zlały się z jej skórą, wchłonięte zostały przez tkanki, przez myśli i oddech.
Zostawiła ją za sobą. Zamknęła wspomnienia w niewielkim pudełeczku, puderniczce, a może papierośnicy. Przewiązała ją czerwoną tasiemką i pogrzebała. Z należnym jej szacunkiem.
Forma niedźwiedzia uświadomiła jej, że może nie do końca była tak łagodnym, płochliwym stworzeniem za jakie się uważała. Może drzemała w niej jakaś siła. Skryta w niedostępnych zakamarkach jej ciała, chcąca oswobodzić się z oków powątpiewania i wiecznego strachu o to, co zdarzy się jutro, pojutrze, za kilka lat.
Sięgnęła lekko w stronę pyska ogromnego, lśniącego jasnością widma, chcąc choć musnąć jego kształt, zapamiętać go nie tylko wzrokiem, ale także i dotykiem. Gdy już miała zanurzyć dłoń w jego poświacie, niedźwiedź rozpłynął się razem z kolejnym tchnieniem wiatru. Usta wygięły się w uśmiechu pełnym niedowierzania. Nadała swojemu patronusowi nowy kształt, oczyściła się.
- Brakuje mu tylko ostrzegawczego ryku i, ah... takie niedźwiedzie pożerają jagnięta na śniadanie – zza jej warg wydarł się krótki, jasny śmiech. – Dziękuję, Bren. Gdyby ciebie tu nie było, nie poradziłabym sobie z tym sama. Jednak młodzi aurorzy mają w tobie zaufanego nauczyciela. – uśmiech nie spełzł z jej ust. Nagle wszystko wydawało się... nieco prostsze. Pozbyła się ciężaru, który tak długo nie pozwalał jej swobodnie oddychać.
Obróciła się w stronę ruin amfiteatru, za którymi ledwo można było dostrzec niknące za horyzontem plamy słonecznego światła. Może dość było ćwiczeń na dziś. Powinni odpocząć. Oboje.
– Lepiej stąd znikajmy. Nie chcę nadwyrężać cierpliwości duchów, zwłaszcza, że po zmroku jest ona chyba nieco... bardziej wrażliwa. - odparła nieco ciszej, jakby bała się, że nieco głośniej brzmiący tembr jej głosu może zniszczyć tę kruchą ciszę, która towarzyszyła nadchodzącemu wieczorowi.
- Jeszcze raz dziękuję, Bren.
I zniknęli. Amfiteatr znów opustoszał, będąc idealnym domem dla nocnych gości.
| zt x2
- Bo w Zakazanym Lesie są centaury. Kiedy tam wchodzisz, masz wrażenie, że cię okrążają, osaczają, pilnują każdego najmniejszego kroku, bo to ich terytorium. Ich Las – podkreśliła ostatnie słowo, nadając mu dogłębnego, ciężkiego znaczenia miejsca, do którego nie powinien wchodzić ktoś, kto ma nieczyste intencje. – A Grindelwald to synonim zniszczenia, więc jego działania musiałyby być obserwowane, jego obecność tutaj, przy truchle jednorożca, powinna być dawno zapisana w gwiazdach, a centaury czytają z nocnego nieba jak z otwartej księgi.
Westchnęła ciężko, ze zrezygnowaniem, krzywiąc się lekko na to, o czym rozmawiali. Połowiczna bezradność chwytała ich za kostki, ciągnąc coraz bardziej w dół albo powstrzymując przed postawieniem kolejnego kroku. Byli zmuszeni obserwować, a nie działać.
- Nie denerwuje cię to? – spojrzała na Brendana nieco ostrzej, jakby chciała mu właśnie wysypać do podwiniętej koszuli wszystkie pretensje, które miała do Ministerstwa. – Że to, co mówisz, to prawda. Że Ministerstwo, choć naiwnie sądziłam, że jest odwrotnie, nie reaguje. Że nie widzi zamieszania i chaosu gwałtem przedostającego się przez mury nie tylko Hogwartu, ale też i naszych domów. – i zostaje w sercu, w głowie, czyniąc nam najwięcej szkód, gdy czujemy i myślimy. Pokręciła głową, zaczesując do góry drobne, krótkie kosmyki włosów, które wyrwały się z misternie uplecionej konstrukcji koka. – Może przejmiemy Ministerstwo. Tak by było… najprościej. Paradoksalnie. Nie marzy ci się ciepła posada Ministra Magii?
Iskra nadziei wśród ciemności. Delikatnie tlący się na knocie świecy ognik. Tym byli, prawda? Światłem w mroku, łukiem uśmiechu wyrysowanym na ustach, gdy dookoła gromadził się smutek i żal. Było źle. Morderstwa na noworocznym przyjęciu, ginące jednorożce, zbierająca się w tajności siła, zupełnie obca i nieznana. A oni musieli temu zapobiec. Dlatego potrzebne im było przygotowanie.
Poukładane myśli czasami potrafiły zdziałać cuda. Były kotwicą wśród niepokoju zdarzeń, filarem podtrzymującym budowlę. Potrzebowała ich teraz jak jeszcze nigdy wcześniej. Poprawiła palec, który wymknął się ze schematu, mocniej chwyciła różdżkę, która była mostem między nią a czynami. Słuchała napływających do niej wskazówek i pozwalała, by zlały się z jej skórą, wchłonięte zostały przez tkanki, przez myśli i oddech.
Zostawiła ją za sobą. Zamknęła wspomnienia w niewielkim pudełeczku, puderniczce, a może papierośnicy. Przewiązała ją czerwoną tasiemką i pogrzebała. Z należnym jej szacunkiem.
Forma niedźwiedzia uświadomiła jej, że może nie do końca była tak łagodnym, płochliwym stworzeniem za jakie się uważała. Może drzemała w niej jakaś siła. Skryta w niedostępnych zakamarkach jej ciała, chcąca oswobodzić się z oków powątpiewania i wiecznego strachu o to, co zdarzy się jutro, pojutrze, za kilka lat.
Sięgnęła lekko w stronę pyska ogromnego, lśniącego jasnością widma, chcąc choć musnąć jego kształt, zapamiętać go nie tylko wzrokiem, ale także i dotykiem. Gdy już miała zanurzyć dłoń w jego poświacie, niedźwiedź rozpłynął się razem z kolejnym tchnieniem wiatru. Usta wygięły się w uśmiechu pełnym niedowierzania. Nadała swojemu patronusowi nowy kształt, oczyściła się.
- Brakuje mu tylko ostrzegawczego ryku i, ah... takie niedźwiedzie pożerają jagnięta na śniadanie – zza jej warg wydarł się krótki, jasny śmiech. – Dziękuję, Bren. Gdyby ciebie tu nie było, nie poradziłabym sobie z tym sama. Jednak młodzi aurorzy mają w tobie zaufanego nauczyciela. – uśmiech nie spełzł z jej ust. Nagle wszystko wydawało się... nieco prostsze. Pozbyła się ciężaru, który tak długo nie pozwalał jej swobodnie oddychać.
Obróciła się w stronę ruin amfiteatru, za którymi ledwo można było dostrzec niknące za horyzontem plamy słonecznego światła. Może dość było ćwiczeń na dziś. Powinni odpocząć. Oboje.
– Lepiej stąd znikajmy. Nie chcę nadwyrężać cierpliwości duchów, zwłaszcza, że po zmroku jest ona chyba nieco... bardziej wrażliwa. - odparła nieco ciszej, jakby bała się, że nieco głośniej brzmiący tembr jej głosu może zniszczyć tę kruchą ciszę, która towarzyszyła nadchodzącemu wieczorowi.
- Jeszcze raz dziękuję, Bren.
I zniknęli. Amfiteatr znów opustoszał, będąc idealnym domem dla nocnych gości.
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Najpierw usłyszałeś hałas, dopiero później zatrzęsło się pomieszczenie, w którym się znajdowałeś. Dostrzegłeś grudy tynku opadające z sufitu, poczułeś impulsy pod stopami, dostrzegłeś walące się ściany, aż w końcu: sufit opadł ci na głowę. Obudziłeś się w gruzach i pozostałościach tego pomieszczenia daleko od miejsca, w którym się to wydarzyło.
Obrażenia: tłuczone (100) od czarnej magii
Postać B: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Może to był ogień dogasający w kominku po użyciu proszku Fiuu, może któraś ze świec wypalających swój knot, ale nagle iskry przerodziły się w wybuch, z którego narodziły się ogniste maszkary - jeśli tylko masz podstawy, żeby to wiedzieć, wyglądało to jak ognista pożoga. Przeraźliwy orszak zaszarżował prosto na ciebie i porwał cię ze sobą. Nic więcej nie pamiętasz, kiedy budzisz się obolała daleko od miejsca, w którym to się wydarzyło.
Obrażenia: oparzenia (90) od czarnej magii
Opuszczony amfiteatr
Szybka odpowiedź