Opuszczony amfiteatr
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczony amfiteatr
Ostatnie przedstawienie w tym amfiteatrze odbyło się tak dawno, że nie pozostali już żadni żywi, którzy byliby w stanie je pamiętać. Niektórzy szczęśliwcy mogą jednak na którejś z licznych ławek dostrzec jasną poświatę, która po przyjrzeniu okazuje się duchem młodego, przystojnego mężczyzny. Z chęcią opowiada on historię teatru, który spłonął w trakcie jednego z przedstawień, a ogień zabił całą obsadę i połowę widowni. Wkrótce to miejsce zostało zapomniane i przypomina teraz cmentarzysko Melpomene; widownia porosła kępami wysokich traw, po ścianach garderoby pną się winorośla, a pojedyncze i przepiękne, nieprzeżarte zębem czasu rekwizyty ukryte wśród chwastów przypominają o chwilach świetności opuszczonego amfiteatru.
Zatrważające w jakim tempie iściły się koszmary. Jej kat wypadł z półmroku zwabiony zapachem i słodko-metalicznym smakiem krwi, objawił się, krzyknął, a jej ciało ogarnął momentalny paraliż, jakby nagle skuła się kamieniem. Oddech utknął w piersi. Przecież to niemożliwe, że wyszedł z doków i odszukał ją w odosobnionym, nieczęsto uczęszczanym miejscu, w którym powinna przecież być dziś sama... Prawda? Celine przez dłuższy moment była przekonana, że to tylko głowa płata jej figle, podczas gdy wzrok wciąż miała skierowany na rozdarte kolano sączące z siebie strużki czerwonego płynu. Szczypała ją każda kropla deszczu, a teraz szczypała również dusza, kiedy próbowała odegnać od siebie demony ostatniej nocy i rozbudzić się na nowo, ale to wszystko na marne, bo kiedy tylko uniosła lekko głowę - on był już niedaleko, jak ten rycerz w lśniącej zbroi. Tyle że nie był ani rycerzem, ani nie miał na sobie zbroi. Tylko jej wstyd.
Dopiero kiedy zatrzymał się nieopodal, smagnięty ciężkim oddechem, półwila poczuła jak trudno oddychać było jej samej. Po co tu przyszedł, czego od niej chciał, czy w ogóle był realny? A może to pokłosie wczorajszej wróżki tworzyło przed nią fatamorganę? Och, Merlinie, jak bardzo chciała żeby tak było... W tęczówkach zalśnił strach ciasno spleciony z zażenowaniem i Celine odsunęła się na kamiennej posadzce do tyłu, ciągnąc się po podłożu siłą podtrzymujących ją rąk i odkopujących stóp. Przez moment bała się, że przyszedł tu wyrównać rachunki za podarowane za darmo porcje narkotyku, ale w jego spojrzeniu dostrzegła coś innego, coś, co widziała tylko raz, wysoko nad sobą, na czerwonej twarzy owładniętej przyjemnością.
- Jeremy... - odpowiedziała cichutko, nieświadoma tego jak bardzo dygocze, jak drży melodia jej głosu. Wczoraj łatwo było go uwodzić, ale dzisiaj nie potrafiła robić tego samego, oferując na talerzu nic innego jak dziewiczą niewinność w zetknięciu z wygłodniałym wilkiem; tłumaczyła sobie, że nie zrobił wtedy niczego na co mu nie pozwoliła, że to była jej wina, że to ona przestała się kontrolować, ale wbrew pozorom niewiele to pomagało. - Nie powinno cię tu być, ja... Ja już muszę do domu, przepraszam, a wczoraj to w ogóle... Nie wiem jak do tego doszło, nie chciałam- to znaczy nie planowałam... - półwili plątał się język, popadała w panikę, kiedy do głowy znów powracały te same obrazy. Znała już fakturę jego dłoni dotykających policzka, znała ciężar palców szarpiących za włosy w nieświadomej fali zadowolenia, znała jego zapach i jego smak, które znów cisnęły do mózgu iskrę niemej złości. Wczoraj z jej bezsilności mogła tylko płakać.
Dzisiaj było inaczej. Kiedy zbliżył się, żeby w sobie znajomy sposób opatrzyć ranę, strach w jej piersi stał się cięższy, obcy, przerodził się w coś dzikiego, coś, co nawiedzało Celine tak bardzo rzadko. Przestraszona jego potencjalnego dotyku - zadziałała instynktownie, próbując odepchnąć go od siebie niemal na oślep. Dygoczącą ręką dosięgnęła jego twarzy i przycisnęła dłoń do policzka, wątła i krucha, a jednak zdecydowana przy wywarciu nacisku na odnalezioną tam skórę.
- Nie dotykaj mnie, proszę - wyrzuciła z siebie na raptownym wydechu, zła: na niego, że poprowadził ją wczoraj przez pierwszą bramę grzechu, i przede wszystkim na siebie, że mu na to pozwoliła. Coś zatliło się wówczas pod jej palcami. Coś błysnęło. Coś kąsało. Nie chciała zrobić mu krzywdy, przynajmniej nie świadomie... A jednak to zrobiła, zbyt przestraszona, by znów móc się kontrolować.
| k10 na gniew wili, plus bonus +10 z genetyki
Dopiero kiedy zatrzymał się nieopodal, smagnięty ciężkim oddechem, półwila poczuła jak trudno oddychać było jej samej. Po co tu przyszedł, czego od niej chciał, czy w ogóle był realny? A może to pokłosie wczorajszej wróżki tworzyło przed nią fatamorganę? Och, Merlinie, jak bardzo chciała żeby tak było... W tęczówkach zalśnił strach ciasno spleciony z zażenowaniem i Celine odsunęła się na kamiennej posadzce do tyłu, ciągnąc się po podłożu siłą podtrzymujących ją rąk i odkopujących stóp. Przez moment bała się, że przyszedł tu wyrównać rachunki za podarowane za darmo porcje narkotyku, ale w jego spojrzeniu dostrzegła coś innego, coś, co widziała tylko raz, wysoko nad sobą, na czerwonej twarzy owładniętej przyjemnością.
- Jeremy... - odpowiedziała cichutko, nieświadoma tego jak bardzo dygocze, jak drży melodia jej głosu. Wczoraj łatwo było go uwodzić, ale dzisiaj nie potrafiła robić tego samego, oferując na talerzu nic innego jak dziewiczą niewinność w zetknięciu z wygłodniałym wilkiem; tłumaczyła sobie, że nie zrobił wtedy niczego na co mu nie pozwoliła, że to była jej wina, że to ona przestała się kontrolować, ale wbrew pozorom niewiele to pomagało. - Nie powinno cię tu być, ja... Ja już muszę do domu, przepraszam, a wczoraj to w ogóle... Nie wiem jak do tego doszło, nie chciałam- to znaczy nie planowałam... - półwili plątał się język, popadała w panikę, kiedy do głowy znów powracały te same obrazy. Znała już fakturę jego dłoni dotykających policzka, znała ciężar palców szarpiących za włosy w nieświadomej fali zadowolenia, znała jego zapach i jego smak, które znów cisnęły do mózgu iskrę niemej złości. Wczoraj z jej bezsilności mogła tylko płakać.
Dzisiaj było inaczej. Kiedy zbliżył się, żeby w sobie znajomy sposób opatrzyć ranę, strach w jej piersi stał się cięższy, obcy, przerodził się w coś dzikiego, coś, co nawiedzało Celine tak bardzo rzadko. Przestraszona jego potencjalnego dotyku - zadziałała instynktownie, próbując odepchnąć go od siebie niemal na oślep. Dygoczącą ręką dosięgnęła jego twarzy i przycisnęła dłoń do policzka, wątła i krucha, a jednak zdecydowana przy wywarciu nacisku na odnalezioną tam skórę.
- Nie dotykaj mnie, proszę - wyrzuciła z siebie na raptownym wydechu, zła: na niego, że poprowadził ją wczoraj przez pierwszą bramę grzechu, i przede wszystkim na siebie, że mu na to pozwoliła. Coś zatliło się wówczas pod jej palcami. Coś błysnęło. Coś kąsało. Nie chciała zrobić mu krzywdy, przynajmniej nie świadomie... A jednak to zrobiła, zbyt przestraszona, by znów móc się kontrolować.
| k10 na gniew wili, plus bonus +10 z genetyki
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 6
'k10' : 6
Ciało reagowało zbyt dotkliwie, by mógł je zignorować. Oddech urywał się w nieznajomym takcie, a myśli pędziły zbyt szybko, żeby złapał choć jedno z wytłumaczeń, co się działo. Pragnął, pożądał, chciał z nią dzielić wszystko: dotyk, powietrze, przestrzeń, ciało, każda fizyczność dotyczyła jej, tej młodej figlarnej duszy, której zawsze ulegał. Ostatnim razem czara została przelana i choć sam fakt, że niewiele pamiętał oprócz przyjemności nie tylko ze spijanego rumu, ale także miejsca, gdzie nikt wcześniej nie dotykał go w taki sposób, marzył o czymś więcej. Nieznajome określenia i żądania ciała doprowadzały go do pełnego zagubienia w tym, co powinien, a chciał. Pozwoliła mu przekroczyć barierę, z potwora awansował na wygłodniałą bestię, która wzrokiem, zamiast pożerać ją, patrzyła niepewnie z błyszczącymi oczami. Nie potrafił się skontrolować, stąd w tęczówkach szalało tak wiele skrajnych emocji, a on bezradnie tylko obserwował. Bał się zrobić krok, a jednak zorientował się, że zrobił ich kilkanaście, żeby tylko do niej podejść. Była jego magnesem, czysto fizyczną fantazją, której od bezpośredniego zauważenia, nie mógł się oprzeć. Lęk malujący się w tych jasnych oczach spowodował, że zamarł i wtedy też poczuł cios. W swoim życiu przeżywał wiele bójek, jednak ta niewinna ręka podnosząca drobne palce prosto na niego? Wraz z wrażeniem oparzenia na poliku uderzyło w niego coś jeszcze, druzgocąca świadomość swoich czynów. Faktycznie zrobił jej krzywdę. Dotychczas myśl ta pomykała jedynie w głęboko zakorzenionej świadomości, a teraz? Własne ręce zapaliły go od nienawiści na samego siebie, bała się go, uciekała, a co najgorsze - ruszył piękny, młodzieńczy kwiat, który powinien zostać pielęgnowany, nieporywany przez wiatr w jego ciemne odmęty. Tracił poczucie czasu, kiedy tak ostał w bezruchu, patrząc gdzieś po ukosie od niej, zapadając się ze wstydu. Poliki przybrały czerwonego kolorytu, a jeden z nich nawet dzierżył ślad jej strachu. Był to moment, w którym nienawidził samego siebie, nie zasługiwał na nic, a raczej na więcej tego bólu, który w rzeczywistości nawet nie był szczególnie fizyczny.
- Przepraszam - wyszeptał w bezdechu, patrząc na przestrzeń przed sobą. Pozwolił zaznajomić się jej z delikatnością tego słowa, z którego bił żar tysiąca niewypowiedzianych uczuć i pragnień. Cała jego fizyczna chęć dojścia do niej i dotknięcia zatrzymała się jak ten czający się tygrys, zanim rzuci się na swoją zwierzynę, choć nie było tu żadnych ofiar ani drapieżników. Tylko smutna skrucha względem niej i nienawiść do samego siebie. - Przepraszam Celine - powtórzył już z mocą, obracając głowę i patrząc na nią żarliwie w zapewnieniu, że nie były to słowa rzucane na wiatr. Nigdy jeszcze w tej twarzy nie był bardziej ludzki, bardziej ostrożny i delikatny. - Nigdy więcej. - obiecał bez zawahania, dopiero po chwili orientując się, że jej noga krwawi. Obniżył wzrok do kolana, żeby zaraz wrócić z pytaniem na twarzy. Ból w klatce piersiowej był najdotkliwszym ze wszystkich dotychczas przeżytych. Chciał jej, jednocześnie będąc świadomym, że go odrzuciła, brzydziła się nim... on sam się dość nienawidził, jednak teraz ogień zapłonął na nowo, ściskając go wszędzie gdzie tylko była okazja do zatopienia jego grzesznej duszy. - Krwawisz - stwierdził pod nosem, co dla postaci Jeremiego było zwyczajnym mruknięciem, nic nieznaczącą informacją jak każda inna. Wewnątrz tej fasady szalał huragan, którego widoczność nie była nawet ujawniona w zamglonych oczach. - potrzebujesz pomocy. - dokończył myśl, starając się skupić na fakcie, nie dręczącym poczuciu, że powinien stanąć bliżej, powinien znowu złapać za włosy, powinien przyciągnąć ją rytmicznie, jak wtedy... jak wte PRZESTAŃ.
- Przepraszam - wyszeptał w bezdechu, patrząc na przestrzeń przed sobą. Pozwolił zaznajomić się jej z delikatnością tego słowa, z którego bił żar tysiąca niewypowiedzianych uczuć i pragnień. Cała jego fizyczna chęć dojścia do niej i dotknięcia zatrzymała się jak ten czający się tygrys, zanim rzuci się na swoją zwierzynę, choć nie było tu żadnych ofiar ani drapieżników. Tylko smutna skrucha względem niej i nienawiść do samego siebie. - Przepraszam Celine - powtórzył już z mocą, obracając głowę i patrząc na nią żarliwie w zapewnieniu, że nie były to słowa rzucane na wiatr. Nigdy jeszcze w tej twarzy nie był bardziej ludzki, bardziej ostrożny i delikatny. - Nigdy więcej. - obiecał bez zawahania, dopiero po chwili orientując się, że jej noga krwawi. Obniżył wzrok do kolana, żeby zaraz wrócić z pytaniem na twarzy. Ból w klatce piersiowej był najdotkliwszym ze wszystkich dotychczas przeżytych. Chciał jej, jednocześnie będąc świadomym, że go odrzuciła, brzydziła się nim... on sam się dość nienawidził, jednak teraz ogień zapłonął na nowo, ściskając go wszędzie gdzie tylko była okazja do zatopienia jego grzesznej duszy. - Krwawisz - stwierdził pod nosem, co dla postaci Jeremiego było zwyczajnym mruknięciem, nic nieznaczącą informacją jak każda inna. Wewnątrz tej fasady szalał huragan, którego widoczność nie była nawet ujawniona w zamglonych oczach. - potrzebujesz pomocy. - dokończył myśl, starając się skupić na fakcie, nie dręczącym poczuciu, że powinien stanąć bliżej, powinien znowu złapać za włosy, powinien przyciągnąć ją rytmicznie, jak wtedy... jak wte PRZESTAŃ.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Przepraszam. Chyba nie tego spodziewała się usłyszeć, nie tego, niepewna czy gorąc przetaczający się przez ciało wynikał już z wzbierającego w niej gniewu, czy może co rusz gęstniejącego zdezorientowania. Dlaczego tu przyszedłeś, dlaczego mnie przepraszasz? W koszmarze sennym jawił się jako kat, jako nieświadomy prześladowca, którego dopuściła do sfery intymności zbyt blisko i zbyt gwałtownie, pod wpływem narkotyku przekonana, że nic złego nie mogło z tego wyniknąć. A jednak byli tu dziś razem, rozchwiani, przytłoczeni, stąpający po kruchej krze odłupanego lodu, która niosła ich w niedopowiedzianą jeszcze dal. Czy naprawdę mogła mieć mu to za złe, to, do czego doszło między nimi poprzedniego wieczora? Nie prosiła wówczas by przestał, może kilkoma łzami ściekającymi z kącików oczu, ale nie słowem, ani nawet nie gestem, godząc się na wszystko czego zapragnął. Przez moment zauroczenie widoczne w jego oczach nawet dodawało jej poczucia, że jest komuś potrzebna. Że wciąż może zachwycać. Zmieniło się to dopiero wraz z osiadającą w głowie apatią, z siłą opuszczającą chude, wątłe ciało; nie wiedziała już czy źle go oceniła, czy to on źle ocenił ją. Nawet smagany iskrami tlącymi się z jej odpychającej go dłoni Jeremy nie cofnął się, nie sięgnął po magię, by wymierzyć sprawiedliwość, odpowiedzieć pięknym za nadobne - a jedynie ugiął kark jeszcze mocniej, sprawiając, że serce w piersi półwili na jedno uderzenie zatrzymało się w otumanionym bezruchu. Skrzywdziła go, tak jak on - świadomie lub nie - zeszłej nocy skrzywdził ją, a mimo to wciąż tu był. Patrzył na jej krwawiące kolano, czerwony na twarzy, karminowy na poparzonym policzku, przysięgający, że nigdy więcej nie dopuszczą się grzechu wymierzającego ostrze wprost w wypełniający ją wstyd. Przecież nie tak ją wychowano. Oszczędzała się, swoją czystość, każdy jej aspekt, dla mężczyzny, który pewnego dnia pokocha ją szczerą, prawdziwą miłością. Jak królewicz z łabędziego jeziora, gotowy przeciwstawić się czarnoksiężnikowi i ocalić ją z ramion klątwy. Czy... Czy wciąż była czysta? Celine nie wiedziała, och, tak bardzo nie miała już o niczym pojęcia, z każdą kolejną myślą coraz bardziej drżąca, cierpiąca.
Zamiast odpowiedzieć, zapewnić, że nie miał za co przepraszać, czy skłamać, że już dawno mu wybaczyła, półwila opuściła jedynie głowę. Uciekła spojrzeniem. Bo zawsze uciekała - od trosk i zmartwień, od lęku, tylko to potrafiła robić, bez ojcowskiej protekcji i matczynej rady, tak boleśnie w tym wszystkim samotna. Dopiero wspomnienie nadwyrężonego kolana sprawiło, że jedna z bladych dłoni sięgnęła do rozcięcia i skryła je pod fasadą mlecznej skóry; od spodu barwiła się płynnym szkarłatem, a dotyk piekł, jednak nie tak, jak piec mogło poczucie zażenowania samą sobą.
- To nic, nic mi nie będzie - wyszeptała niemal bezgłośnie. Nie chciała zawracać głowy pani Blythe na Grimmauld Place, to przecież tylko małe zadrapanie, nic nieznaczące, zapełniające za to umysł sygnałem czysto fizycznym, zamiast mentalną rozterką. Celine cofnęła się delikatnie na kamieniu. I zamiast pielęgnować w sobie kwiat gniewu, który pokarał twarz dilera, dziewczyna przygryzła lekko dolną wargę, przez moment walcząca z własnymi myślami, nim odezwała się ponownie. - Nie chciałam... Zrobić ci krzywdy - to nieprawda, w sarnim popłochu właśnie tego pragnęła, ale prędko nadeszło otrzeźwienie; nawet Jeremy'emu nie była w stanie życzyć cierpienia, przekonana, że należało się ono tylko jednej na świecie osobie. Jej samej. Za wszystkie przewiny, za które tak bardzo karał ją los, raz po raz odbierając to, co naprawdę kiedykolwiek mogło się dla niej liczyć. - Muszę iść do domu, Jeremy, już tak późno - jęknęła cicho i spróbowała unieść się na trzęsących się nogach, ale mięśnie zawiodły, kiedy fala bólu rozproszyła się od rozciętego głęboko kolana i Celine znów bezradnie opadła na ziemię, beznadziejna, bezsensowna, podtrzymując ciężar ciała na rękach, choć i w nich, przez strach, brakowało sprawczości. - Muszę iść do domu... - powtórzyła drżąco, nieświadomie bliźniaczo do poprzedniego wieczora, i zacisnęła powieki. Nigdy nie powinna była z niego wychodzić.
Zamiast odpowiedzieć, zapewnić, że nie miał za co przepraszać, czy skłamać, że już dawno mu wybaczyła, półwila opuściła jedynie głowę. Uciekła spojrzeniem. Bo zawsze uciekała - od trosk i zmartwień, od lęku, tylko to potrafiła robić, bez ojcowskiej protekcji i matczynej rady, tak boleśnie w tym wszystkim samotna. Dopiero wspomnienie nadwyrężonego kolana sprawiło, że jedna z bladych dłoni sięgnęła do rozcięcia i skryła je pod fasadą mlecznej skóry; od spodu barwiła się płynnym szkarłatem, a dotyk piekł, jednak nie tak, jak piec mogło poczucie zażenowania samą sobą.
- To nic, nic mi nie będzie - wyszeptała niemal bezgłośnie. Nie chciała zawracać głowy pani Blythe na Grimmauld Place, to przecież tylko małe zadrapanie, nic nieznaczące, zapełniające za to umysł sygnałem czysto fizycznym, zamiast mentalną rozterką. Celine cofnęła się delikatnie na kamieniu. I zamiast pielęgnować w sobie kwiat gniewu, który pokarał twarz dilera, dziewczyna przygryzła lekko dolną wargę, przez moment walcząca z własnymi myślami, nim odezwała się ponownie. - Nie chciałam... Zrobić ci krzywdy - to nieprawda, w sarnim popłochu właśnie tego pragnęła, ale prędko nadeszło otrzeźwienie; nawet Jeremy'emu nie była w stanie życzyć cierpienia, przekonana, że należało się ono tylko jednej na świecie osobie. Jej samej. Za wszystkie przewiny, za które tak bardzo karał ją los, raz po raz odbierając to, co naprawdę kiedykolwiek mogło się dla niej liczyć. - Muszę iść do domu, Jeremy, już tak późno - jęknęła cicho i spróbowała unieść się na trzęsących się nogach, ale mięśnie zawiodły, kiedy fala bólu rozproszyła się od rozciętego głęboko kolana i Celine znów bezradnie opadła na ziemię, beznadziejna, bezsensowna, podtrzymując ciężar ciała na rękach, choć i w nich, przez strach, brakowało sprawczości. - Muszę iść do domu... - powtórzyła drżąco, nieświadomie bliźniaczo do poprzedniego wieczora, i zacisnęła powieki. Nigdy nie powinna była z niego wychodzić.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nocny demon nietrzeźwego umysłu dawno już przemykał przez mały przesmyk otwarty pożądaniem nieznanego. Brzmiał niczym dzwony, przyćmiewając wszelkie rozumienie tego, co być powinno i było rzeczywiste, trwałe i mocne. Tracił siebie na rzecz jednego spojrzenia, dotyku i czucia tego, co wtedy, zamglonego spełnienia niewypowiedzianego pragnienia. Zawstydzenie, żal i ściskający każdą moralność zew. Cierpiał z nią i bez niej, a każdy oddech stawał się ciężarem, który zdołał łapać tylko będąc bliżej i coraz bliżej, aż zdoła ją znów poczuć.
Dawno już zapomniał o niewinności dotyków sprzed kilku godzin, tam, gdzie odnalazł nieuchwytne coś, z ostrzejszą szczęką, mocniejszym spojrzeniem, intensywnością spoglądającą w duszę, niezewnętrzną powłokę żądnego potwora.
Wiedział, że był problemem wszędzie i dla wszystkich, jednak to nie powstrzymywało ciemności wstąpienia w świetle dnia do tych kroków, które przybliżały do cenności, jaką była jasnowłosa. Bolesne odczucie paliło, nie topiło, dwa tak różne, choć bliskie sobie żywioły, wydawał się kołysać pomiędzy jednym a drugim, oddając władzę tylko temu, które wołało bardziej, jak teraz ta pożoga, gdy na nią patrzył. Wygłodniały wilk, przyczajony tygrys w ciele baranka, choć czy niemal dwumetrowy gość mógł zostać nazwany tak łagodnie? Przez błyszczące oczy przejawiał się żar tęsknoty za tym, co mu zrobiła, za tym, czego nie robiła, za samym patrzeniem i byciem blisko, tak czysto fizycznie. Polik parzył, nigdy nie powinno go tu być.
Spychając racjonalne powody i wnioski zaczynał tracić kontrolę nad własnymi ruchami, jakby wołała go ta drobność narkomanki, której nienawidził, którą pożądał, wokół której zaczął kręcić się cały świat gdzie stali, tutaj, w tym jesiennym wietrze zapowiadającym wieczorny deszcz. Niestety do ciemności było jeszcze daleko, a to nijak miało się do oddawania kontroli tej wygłodniałej bestii, która zaginała zdolności trzeźwego myślenia, czy można było pragnąć jeszcze dotkliwiej? Klatka ścisnęła się w nagłej świadomości, że uciekała. Przepraszam Celine, nie uciekaj... skrzywdził ją tak dotkliwie, rozumiejąc, jak łatwo czasem było po prostu chcieć zniknąć, pozwalał jej, bo przecież, z jakiej racji mógł mieć opory? WRACAJ TU, zawrzeszczała nietrwała myśl, mrożąc jego ruchy. Przerażony tym rozdarciem zastygł na chwilę, ból na poliku był o wiele dotkliwszy niż złamany palec na kostkach udekorowanych sińcami, jego wstydem. Był naznaczony - ten potwór, spójrzcie tutaj i rozkoszujcie się widokiem cierpienia, bo w nocy ta ręka, ta twarz mogła czaić się na was, chcecie?
Oszczędzając sobie walki z ogniem, dał wciągnąć się każdej drodze przygotowanej przez los, jakby już od jakiegoś czasu przestał samodzielnie podejmować decyzje. Sunąc wzrokiem po jej ciele, niespecjalnie chciał cokolwiek zmieniać, może tylko dystans, który palił jak efekt tego ciosu przypominającego, że wcale taki nie jest. Należała jej się troska, a jego rozniecony żar mógł poczekać, wygasić się i rozsypać po wszystkich krzywiznach niedoskonałości, tylko jak pozwolić mu zgasnąć, kiedy była na wyciągnięcie ręki?
Cichy szept przypomniał mu, jak bardzo się mylił, myśląc o zapomnieniu tego zewu, jednak to chęć opieki przebijająca się przez wzrok i czyny przejęła nad nim kontrolę. Był silny, musiał być, dla niej, dla każdego, szczególnie dla głęboko zakorzenionych gdzieś piwnych oczu, które zostały za przekroczoną granicą. Przejmujące słowa o braku jej złych intencji zadziałały złudną ulgą, choć wewnątrz wciąż trzymało go głębokie przejęcie, bo przecież zrobił krzywdę, zasługiwał na wszystko, każde uderzenie, każde kopnięcie, każdą klątwę... byle tylko wychodziła spod tej namiętnej dłoni, którą dotknęła go wtedy na cennej części ciała. PRZESTAŃ warknął w odpowiedzi na kolejną niepożądaną myśl kurwa zaklął wściekły na siebie przestań zawył, prosząc samego siebie o spokój. - Zasługuję - powiedział z chrypą w głosie, jakby tylko słowa były w stanie go faktycznie uratować, cisza była zbyt sugestywna, pozwalała obejmować wodzę pragnieniom i nieczystym myślom, których tak bardzo nie chciał, choć pożądał każdą cząstką ciała. - Do... - zastygło niedokończone, kiedy upadła na kolana. Czuł to nie tylko jako mężczyzna, ale również człowiek bezradny w całej tej niezdarnej chęci pomocy, nie mógł zwyczajnie stać i patrzeć, nie z wołającą go urodą jasnowłosej. - Pozwól, że pomogę... - zaoferował z przejęciem w oczach, bo przecież gardziel Jeremiego nie przepuściłaby żadnego słowa w sposób tak delikatny i czuły jak należało. Zbyt dużo niepoznanych historii. Skrócił między nimi dystans, zatrzymując się przed dotykiem, a palce paliły od żaru. - spokojnie, nie zrobię krzywdy. - dodał szeptem jakby w zapewnieniu, że faktycznie jego potężna postać jest tą pomocną twarzą, którą skrzętnie zakrywał w jej obecności. Usta wyschły od tej niecodzienności, a głos w głowie dopytywał - zapewnia siebie, czy ją? - Tylko Cię posadzę, zajmę się raną, zaniosę gdzie potrzebujesz... - monotonnym głosem zdawał się wyliczać dla uspokojenia własnego testosteronu, który uciekał od tego skrytego ja. - spokojnie... - wyszeptał cicho, tylko dla nich. Brak reakcji był zgodą, czyż nie? Pożądająca dłoń starała się być czuła, troskliwa, choć przebijało się przez nią zdecydowanie, jakby dokładnie wiedział, w jaki sposób należało ją przyciągnąć nieco wyżej... spoglądał na nią z góry, dominował i pragnął więcej, jednak dzienne światło rozbijało całą śmiałość myśli, które jednak lekko wygięły ciało w jej kierunku. Klęczała, budziła wygłodniałe zwierzę, cierpiała, wabiła, dzwon wybrzmiał w jego zamglonym umyśle. Choć trochę wyżej, tam, gdzie ostatnio, zrób to... klęknął, starając się skrócić w ten sposób niepożądane myśli wychodzące na pierwszy plan. - pomogę - nie ufał już głosowi, a tym bardziej dłoniom, których ślady naznaczały żałość człowieka i mężczyzny, tym którym był i nie chciał się stać, choć było już za późno. Nienawiść zapaliła się w piersi, a ręka wyciągnęła się w jej stronę nieopodal twarzy, żeby tylko pomóc jej wstać, usiąść i zająć się tymi nieprzyjemnościami. Gubił się we własnym jestestwie, tam, gdzie żądza graniczyła ze zwyczajną troską.
Merlinie... pomóż.
Dawno już zapomniał o niewinności dotyków sprzed kilku godzin, tam, gdzie odnalazł nieuchwytne coś, z ostrzejszą szczęką, mocniejszym spojrzeniem, intensywnością spoglądającą w duszę, niezewnętrzną powłokę żądnego potwora.
Wiedział, że był problemem wszędzie i dla wszystkich, jednak to nie powstrzymywało ciemności wstąpienia w świetle dnia do tych kroków, które przybliżały do cenności, jaką była jasnowłosa. Bolesne odczucie paliło, nie topiło, dwa tak różne, choć bliskie sobie żywioły, wydawał się kołysać pomiędzy jednym a drugim, oddając władzę tylko temu, które wołało bardziej, jak teraz ta pożoga, gdy na nią patrzył. Wygłodniały wilk, przyczajony tygrys w ciele baranka, choć czy niemal dwumetrowy gość mógł zostać nazwany tak łagodnie? Przez błyszczące oczy przejawiał się żar tęsknoty za tym, co mu zrobiła, za tym, czego nie robiła, za samym patrzeniem i byciem blisko, tak czysto fizycznie. Polik parzył, nigdy nie powinno go tu być.
Spychając racjonalne powody i wnioski zaczynał tracić kontrolę nad własnymi ruchami, jakby wołała go ta drobność narkomanki, której nienawidził, którą pożądał, wokół której zaczął kręcić się cały świat gdzie stali, tutaj, w tym jesiennym wietrze zapowiadającym wieczorny deszcz. Niestety do ciemności było jeszcze daleko, a to nijak miało się do oddawania kontroli tej wygłodniałej bestii, która zaginała zdolności trzeźwego myślenia, czy można było pragnąć jeszcze dotkliwiej? Klatka ścisnęła się w nagłej świadomości, że uciekała. Przepraszam Celine, nie uciekaj... skrzywdził ją tak dotkliwie, rozumiejąc, jak łatwo czasem było po prostu chcieć zniknąć, pozwalał jej, bo przecież, z jakiej racji mógł mieć opory? WRACAJ TU, zawrzeszczała nietrwała myśl, mrożąc jego ruchy. Przerażony tym rozdarciem zastygł na chwilę, ból na poliku był o wiele dotkliwszy niż złamany palec na kostkach udekorowanych sińcami, jego wstydem. Był naznaczony - ten potwór, spójrzcie tutaj i rozkoszujcie się widokiem cierpienia, bo w nocy ta ręka, ta twarz mogła czaić się na was, chcecie?
Oszczędzając sobie walki z ogniem, dał wciągnąć się każdej drodze przygotowanej przez los, jakby już od jakiegoś czasu przestał samodzielnie podejmować decyzje. Sunąc wzrokiem po jej ciele, niespecjalnie chciał cokolwiek zmieniać, może tylko dystans, który palił jak efekt tego ciosu przypominającego, że wcale taki nie jest. Należała jej się troska, a jego rozniecony żar mógł poczekać, wygasić się i rozsypać po wszystkich krzywiznach niedoskonałości, tylko jak pozwolić mu zgasnąć, kiedy była na wyciągnięcie ręki?
Cichy szept przypomniał mu, jak bardzo się mylił, myśląc o zapomnieniu tego zewu, jednak to chęć opieki przebijająca się przez wzrok i czyny przejęła nad nim kontrolę. Był silny, musiał być, dla niej, dla każdego, szczególnie dla głęboko zakorzenionych gdzieś piwnych oczu, które zostały za przekroczoną granicą. Przejmujące słowa o braku jej złych intencji zadziałały złudną ulgą, choć wewnątrz wciąż trzymało go głębokie przejęcie, bo przecież zrobił krzywdę, zasługiwał na wszystko, każde uderzenie, każde kopnięcie, każdą klątwę... byle tylko wychodziła spod tej namiętnej dłoni, którą dotknęła go wtedy na cennej części ciała. PRZESTAŃ warknął w odpowiedzi na kolejną niepożądaną myśl kurwa zaklął wściekły na siebie przestań zawył, prosząc samego siebie o spokój. - Zasługuję - powiedział z chrypą w głosie, jakby tylko słowa były w stanie go faktycznie uratować, cisza była zbyt sugestywna, pozwalała obejmować wodzę pragnieniom i nieczystym myślom, których tak bardzo nie chciał, choć pożądał każdą cząstką ciała. - Do... - zastygło niedokończone, kiedy upadła na kolana. Czuł to nie tylko jako mężczyzna, ale również człowiek bezradny w całej tej niezdarnej chęci pomocy, nie mógł zwyczajnie stać i patrzeć, nie z wołającą go urodą jasnowłosej. - Pozwól, że pomogę... - zaoferował z przejęciem w oczach, bo przecież gardziel Jeremiego nie przepuściłaby żadnego słowa w sposób tak delikatny i czuły jak należało. Zbyt dużo niepoznanych historii. Skrócił między nimi dystans, zatrzymując się przed dotykiem, a palce paliły od żaru. - spokojnie, nie zrobię krzywdy. - dodał szeptem jakby w zapewnieniu, że faktycznie jego potężna postać jest tą pomocną twarzą, którą skrzętnie zakrywał w jej obecności. Usta wyschły od tej niecodzienności, a głos w głowie dopytywał - zapewnia siebie, czy ją? - Tylko Cię posadzę, zajmę się raną, zaniosę gdzie potrzebujesz... - monotonnym głosem zdawał się wyliczać dla uspokojenia własnego testosteronu, który uciekał od tego skrytego ja. - spokojnie... - wyszeptał cicho, tylko dla nich. Brak reakcji był zgodą, czyż nie? Pożądająca dłoń starała się być czuła, troskliwa, choć przebijało się przez nią zdecydowanie, jakby dokładnie wiedział, w jaki sposób należało ją przyciągnąć nieco wyżej... spoglądał na nią z góry, dominował i pragnął więcej, jednak dzienne światło rozbijało całą śmiałość myśli, które jednak lekko wygięły ciało w jej kierunku. Klęczała, budziła wygłodniałe zwierzę, cierpiała, wabiła, dzwon wybrzmiał w jego zamglonym umyśle. Choć trochę wyżej, tam, gdzie ostatnio, zrób to... klęknął, starając się skrócić w ten sposób niepożądane myśli wychodzące na pierwszy plan. - pomogę - nie ufał już głosowi, a tym bardziej dłoniom, których ślady naznaczały żałość człowieka i mężczyzny, tym którym był i nie chciał się stać, choć było już za późno. Nienawiść zapaliła się w piersi, a ręka wyciągnęła się w jej stronę nieopodal twarzy, żeby tylko pomóc jej wstać, usiąść i zająć się tymi nieprzyjemnościami. Gubił się we własnym jestestwie, tam, gdzie żądza graniczyła ze zwyczajną troską.
Merlinie... pomóż.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Oboje bezwiednie zatapiali się w otchłani poczucia winy, strachu, trucizny wspomnień zeszłej nocy, wciąż żywej i wciąż płomiennej pod powierzchnią skóry. W chwili krótkiego uniesienia ułożyli na stosie pomnik własnych słabości, podpalając słomę jednym aktem cielesności nieznanej dotychczas dla każdego z nich; w pewien magiczny sposób wspólnymi siłami Jeremy i Celine przekroczyli więc próg jednej z ludzkich bram, o których nie wypadało mówić głośno, a która sprawiła, że zamiast celebrować ją z uśmiechem, wili się niby to w gadzim ogrodzie, otoczeni zewsząd przez jadowite węże, jak legendarny Ragnar rzucony im na pożarcie. Kilkanaście minut uniesienia mieli opłacić długimi godzinami rozmyślań i wyrzutów sumienia - czy było warto? Celine nie rozpatrywała ich zbliżenia w takich kategoriach. Najbardziej przeraził ją chyba brak kontroli, utracenie jej na rzecz narkotycznego zapomnienia oferującego tchórzliwej sarnie ucieczkę od ziemskich problemów - i fakt, że na pierwszą tego typu inicjację nie miała faktycznego wpływu. O tym, co się działo, zrozumiała dopiero po tym, jak owładnięte apatycznym oprzytomnieniem ciało spróbowało się odsunąć, przytrzymane jednak w miejscu przez dużą, silną dłoń spoczywającą na tyle jej głowy. Gdyby miała świadomy wybór... Ale nie miała, zastąpiła go słodyczą wróżki, która dziś wydawała jej się ohydnie fałszywa. Po co to wszystko, po co zapomnienie, skoro o poranku budziła się z nowym wstrętem do samej siebie? Nie było to nawet winą Jeremiego, nie w taki sposób, w jaki mógł to wszystko postrzegać, padł przecież ofiarą... Tego, jej nieludzkiego pierwiastka, bo o ile Celine łatwiej było myśleć, że po prostu wpadła mu w oko, tak umysł krzyczał przeraźliwie głośno, że za nagłym zainteresowaniem - tak niepodobnym do reszty ich portowych spotkań - stało coś boleśnie znajomego i przez nią odrzucanego.
Choć zapewniła, że naglił ją czas i należało zwrócić kroki w kierunku Grimmauld Place, to mężczyzna nie odpuścił, nie pozwolił jej czmychnąć bez następnego słowa, zamiast tego znów oferując pomoc. Widziała w jego oczach przejęcie, widziała też coś jeszcze, coś, co jednak łatwiej było jej zignorować, gdy uciekła spojrzeniem w bok, w ciszy pozwoliwszy mu się zbliżyć. Skinęła jedynie lekko. Leciutko, niemal niedostrzegalnie. Pomóż mi, wiem, że to pomoże też tobie. Wbrew pozorom i czerwieni jego policzka wcale nie chciała być dla niego okrutna - nie kiedy ich dusze zdawały się cierpieć w rytmie jednej nieistniejącej melodii, niesione w rytmie jednego tańca.
- Umiesz? - spytała niebawem ledwie dosłyszalnie, podczas gdy własne dłonie cofnęły się nieco, odsłaniając rozcięte kolano. Czy pod chropowatą skórą Jeremiego, pomiędzy woreczkami z zakazanymi substancjami i nocnych przechadzkach pomiędzy portowymi kamienicami, mógł kryć się magiczny talent? Uzdrowiciel, ten, kto pomaga podnieść się z kolan, nie zaś na nie rzuca? Oddech miała ciężki, ciężkie miała też serce, gdy zbliżył się ponownie i za jej fizyczną zgodą pomógł podnieść się z ziemi. Od zapomnianych siedzisk kamiennej widowni dzielił ich niewielki kawałek, a Celine nie chciała już znaleźć się w jego ramionach, nie tak jak zeszłej nocy, nie mogła; zamiast tego podparła się na szerokim barku Jeremiego i razem z nim ruszyła powoli w kierunku siedzisk czystszych niż pokryta gruzem scena zapadniętego teatru, który wystawiał dziś tragikomedię ich obu głównych ról. Pragnęła od niego uciec, skulić się w sobie, odrzucić, uderzyć - ale zauważyła, że nie była w stanie się na to zdobyć, nie kiedy kajał się przed nią tak szczerze, tak prawdziwie, oferując nic innego jak wsparcie. Pozwól mi w to wierzyć, Jeremy. Że sprowadziła cię do mnie troska, nie żądza. - Nie powinnam była... - upaść, oparzyć cię, robić wczoraj tego, co zrobiłam. Wszystko to było ze sobą związane niewidzialną, kobaltową nicią, wstęgą zdobiącą prezent dla kapryśnego losu, który musiał śmiać się z nich do rozpuku. Byli tacy żałośni. On, rozdarty między winą, zauroczeniem żywionym do innej i pożądaniem, ona, złakniona narkotycznego upojenia i jednocześnie na nowo go przerażona. Meandry tej historii spisywały coraz to nowsze rozdziały krwawym atramentem, którego źródełko znalazło się w jej kolanie, a także... Gdy usiadła, dopiero wtedy zauważyła czerniejące knykcie, napuchnięcie ciała. - Twoja dłoń - wyszeptała; uniosła wówczas swą własną, lecz dotknęła go jedynie opuszkiem palców, zanim rozum pojął, że to niewłaściwe, że należało natychmiast tego zaprzestać. Półwila zastygła zatem w bezruchu, by uniknąć karania się w myślach przygryzła dolną wargę, mocno, w momentalnym, fizycznym ukłuciu odnajdując ulgę. Dlaczego na ten widok coś szarpnęło ją za serce? Czy to uderzająca nagle świadomość, że dołożyła mu boleści swoim wilim gniewem, ślepa na to, że świat wystarczająco już go pokarał? Celine zadrżała i cofnęła rękę, na powrót układając ją na chropowatej powierzchni kamiennej ławy, wciąż niezdolna spojrzeć ku górze, odnaleźć oczy Jeremiego. - Wczoraj taka nie była - dodała zawstydzona. Tym, że mimo działania narkotyku wciąż pamiętała jego dłonie. Tym, że mówiła o nich bez obrzydzenia, którego przecież nie brakowało w jej myślach. Każdy krok przypominał podróż na rozpadającej się w słonecznym dniu lodowej krze, która załamywała się pod wątłym ciężarem stóp. Ile brakowało, by wpadła do wody, by utonęła? Oddech przyspieszył, policzki zarumieniły się niczym płatki róż, ręce zaś splotły przed korpusem, wyginając nadgarstki w absurdalnej pozie - wyłącznie na dowód jej zażenowania. Zdenerwowania. - Dlaczego? - zapytała. Czy to też moja wina?, chciała zapytać. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na odwagę - skierowała ku niemu wzrok, zatroskany i łagodny, nie taki, którym obdarzyła go jeszcze chwilę temu; może uwierzyła, że naprawdę chciał nieść jej dziś pomoc, że żałował, a może w jego cierpieniu odnalazła namiastkę własnego. Pewne pokrewieństwo, zatracone wcześniej na rzecz rozpalającej namiętności. I jeśli Jeremy myślał, że będzie w stanie uciec przed goniącą go pożogą, wspomnieniem, to niewinność skryta w różnokolorowych tęczówkach równa była tej, którą dostrzegł w niej ubiegłej nocy, w półmroku opuszczonej portierni. - Boli cię? Czy ktoś to... no wiesz, opatrzył? - Bo rana na zaopiekowaną przecież nie wyglądała. Podobnie jak jej kolano sączące krew, która zabarwiła już część materiału rajstop.
Choć zapewniła, że naglił ją czas i należało zwrócić kroki w kierunku Grimmauld Place, to mężczyzna nie odpuścił, nie pozwolił jej czmychnąć bez następnego słowa, zamiast tego znów oferując pomoc. Widziała w jego oczach przejęcie, widziała też coś jeszcze, coś, co jednak łatwiej było jej zignorować, gdy uciekła spojrzeniem w bok, w ciszy pozwoliwszy mu się zbliżyć. Skinęła jedynie lekko. Leciutko, niemal niedostrzegalnie. Pomóż mi, wiem, że to pomoże też tobie. Wbrew pozorom i czerwieni jego policzka wcale nie chciała być dla niego okrutna - nie kiedy ich dusze zdawały się cierpieć w rytmie jednej nieistniejącej melodii, niesione w rytmie jednego tańca.
- Umiesz? - spytała niebawem ledwie dosłyszalnie, podczas gdy własne dłonie cofnęły się nieco, odsłaniając rozcięte kolano. Czy pod chropowatą skórą Jeremiego, pomiędzy woreczkami z zakazanymi substancjami i nocnych przechadzkach pomiędzy portowymi kamienicami, mógł kryć się magiczny talent? Uzdrowiciel, ten, kto pomaga podnieść się z kolan, nie zaś na nie rzuca? Oddech miała ciężki, ciężkie miała też serce, gdy zbliżył się ponownie i za jej fizyczną zgodą pomógł podnieść się z ziemi. Od zapomnianych siedzisk kamiennej widowni dzielił ich niewielki kawałek, a Celine nie chciała już znaleźć się w jego ramionach, nie tak jak zeszłej nocy, nie mogła; zamiast tego podparła się na szerokim barku Jeremiego i razem z nim ruszyła powoli w kierunku siedzisk czystszych niż pokryta gruzem scena zapadniętego teatru, który wystawiał dziś tragikomedię ich obu głównych ról. Pragnęła od niego uciec, skulić się w sobie, odrzucić, uderzyć - ale zauważyła, że nie była w stanie się na to zdobyć, nie kiedy kajał się przed nią tak szczerze, tak prawdziwie, oferując nic innego jak wsparcie. Pozwól mi w to wierzyć, Jeremy. Że sprowadziła cię do mnie troska, nie żądza. - Nie powinnam była... - upaść, oparzyć cię, robić wczoraj tego, co zrobiłam. Wszystko to było ze sobą związane niewidzialną, kobaltową nicią, wstęgą zdobiącą prezent dla kapryśnego losu, który musiał śmiać się z nich do rozpuku. Byli tacy żałośni. On, rozdarty między winą, zauroczeniem żywionym do innej i pożądaniem, ona, złakniona narkotycznego upojenia i jednocześnie na nowo go przerażona. Meandry tej historii spisywały coraz to nowsze rozdziały krwawym atramentem, którego źródełko znalazło się w jej kolanie, a także... Gdy usiadła, dopiero wtedy zauważyła czerniejące knykcie, napuchnięcie ciała. - Twoja dłoń - wyszeptała; uniosła wówczas swą własną, lecz dotknęła go jedynie opuszkiem palców, zanim rozum pojął, że to niewłaściwe, że należało natychmiast tego zaprzestać. Półwila zastygła zatem w bezruchu, by uniknąć karania się w myślach przygryzła dolną wargę, mocno, w momentalnym, fizycznym ukłuciu odnajdując ulgę. Dlaczego na ten widok coś szarpnęło ją za serce? Czy to uderzająca nagle świadomość, że dołożyła mu boleści swoim wilim gniewem, ślepa na to, że świat wystarczająco już go pokarał? Celine zadrżała i cofnęła rękę, na powrót układając ją na chropowatej powierzchni kamiennej ławy, wciąż niezdolna spojrzeć ku górze, odnaleźć oczy Jeremiego. - Wczoraj taka nie była - dodała zawstydzona. Tym, że mimo działania narkotyku wciąż pamiętała jego dłonie. Tym, że mówiła o nich bez obrzydzenia, którego przecież nie brakowało w jej myślach. Każdy krok przypominał podróż na rozpadającej się w słonecznym dniu lodowej krze, która załamywała się pod wątłym ciężarem stóp. Ile brakowało, by wpadła do wody, by utonęła? Oddech przyspieszył, policzki zarumieniły się niczym płatki róż, ręce zaś splotły przed korpusem, wyginając nadgarstki w absurdalnej pozie - wyłącznie na dowód jej zażenowania. Zdenerwowania. - Dlaczego? - zapytała. Czy to też moja wina?, chciała zapytać. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na odwagę - skierowała ku niemu wzrok, zatroskany i łagodny, nie taki, którym obdarzyła go jeszcze chwilę temu; może uwierzyła, że naprawdę chciał nieść jej dziś pomoc, że żałował, a może w jego cierpieniu odnalazła namiastkę własnego. Pewne pokrewieństwo, zatracone wcześniej na rzecz rozpalającej namiętności. I jeśli Jeremy myślał, że będzie w stanie uciec przed goniącą go pożogą, wspomnieniem, to niewinność skryta w różnokolorowych tęczówkach równa była tej, którą dostrzegł w niej ubiegłej nocy, w półmroku opuszczonej portierni. - Boli cię? Czy ktoś to... no wiesz, opatrzył? - Bo rana na zaopiekowaną przecież nie wyglądała. Podobnie jak jej kolano sączące krew, która zabarwiła już część materiału rajstop.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dusił się, choć klatka piersiowa unosiła się regularnie. Zatracony w drobności i niestabilności jasnowłosej odnajdywał trochę swojej stałości, którą musiał się podzielić, znowu odsunąć własne problemy na rzecz innych. Ktoś powinien unieść ich dwójkę, a przecież jego barki były szersze, postawniejsze, bardziej zahartowane niż ona. Wydawała się znikać w potężnym towarzystwie jego długiego płaszcza i całej tej aparycji, która przecież nie była jego, nic nie było jego, zostało tylko rozdzierające cierpienie z przebywania tuż obok, jak i gdzieś daleko. Nijak było dobrze, może tylko z tą prawie wypitą flaszką i jej oddechem tuż przy pobudzeniu spowodowanym zwyczajną bliskością. Bał się tego, każdą sekundę przeżywał dwa razy mocniej, bardziej, dotkliwiej, bo była na wyciągnięcie tej popapranej, nieprzyjaznej, dużej łapy. W innych twarzach zdawał się lepiej odnajdywać w kłamstwie, ale to oszustwo już dawno wymsknęło się spod kontroli. Nie był w stanie wciąż oszukiwać samego siebie - tamto przeżycie było przyjemne, choć każde wspomnienie przypominało, że zrobił jej dotkliwą krzywdę widoczną nawet teraz w tym uciekającym spojrzeniu. Sam miał ochotę zapaść się pod ziemię i zwyczajnie zniknąć, jednak chęć wniesienia między nich tej pierwotności swojego charakteru, szczerych przeprosin i kolejnego powodu do własnej nienawiści. Każda z tych przedłużających się chwil wzniecała w nim kolejne fale żaru. Nie był na to gotowy, nie w ten sposób, nie w tym miejscu, nie od samego przebywania, po prostu nie, a może raczej dlaczego? Dlaczego dopiero po tej dziwnej wczorajszej scysji zaczął patrzeć na nią nie jak ładną narkomankę, która straciła drogę, a przepiękną dziewczynę, która powinna zostać przy nim i dotykać z tą samą ulgą co ostatnio? Wcześniej wcale nie zastanawiał się, co mogło być faktycznym powodem tej przemiany, jednak był gotów przyjąć to na własne barki, bo przecież ją przytrzymał, kiedy chciała uciec, nie otarł jej łez, które momentalnie pojawiły się po zbliżeniu... dlaczego wciąż potrzebował więcej? Czy nie wystarczyło tych wszystkich powodów do nienawiści? Czy tęsknota, ból i pragnienie miały go zabić?
- Postaram się - obiecał. Kolejny raz pozwalał cholernemu sentymentalizmowi związać go z następnym przyrzeczeniem, choć ponownie wiedział, że tak należało, zaopiekować się z całych sił, jak ona nim wczoraj. Dziwny był to stosunek dwóch ciał, choć wydawał się dawać, pozwalała mu otaczać się opieką, która przygnała go w pierwszej kolejności, bo za plecami dyszały te inne tak mocno hamowane przez jasność dnia i trzeźwość umysłu. Być może po kilku głębszych łykach, na które nawet nie miał w ciągu dnia czasu - w przeciwieństwie do ochoty, zdołałby faktycznie poddać się tej korcącej myśli i urokowi fantastycznego ciała. Wcześniej była nijaka, teraz stała się łabędziem, tańcz piękna dziewczyno.
Dotknęła go, przyjmując chęć pomocy, a promień ulgi i pożądania przetoczył się przez krew szybciej, niż zdołał zrozumieć, że byli blisko, znowu. Gdy oparła się o jego bark, zauważył jej niewielkość, być może jedna z mniejszych kobiet, jakie zdołał poznać. Tak mała, a tak trzęsąca całym jego poznanym i niepoznanym światem. Ona nie jest kobietą, to jeszcze dziecko - uświadomił sobie nagle, niemal zataczając się do tyłu z mocy tego prostego stwierdzenia. Umysł stanowczo zaprzeczał demonowi chętnemu pozbyć się racjonalności, który zaczął podsuwać coraz to dziwniejsze wnioski... czy faktycznie mógł być tak wielkim potworem? Ostatki sił przytrzymały go w pionie, dla niej, z tej troski, bo jego pożądanie już dawno pociągnęłoby ją na podłogę. Czy mógł oskarżać się nie tylko o zbrukanie dziecięcej niewinności nie tylko ciała, ale również duszy? Był przecież właścicielem pożądanych łakoci psujących głowę, ale już wcześniej nie był w stanie tak zwyczajnie jej odmówić, a jednak wcześniej było inaczej. Nie wyglądała w ten sposób, nie przyciągała w ten sposób, może to w nim zmieniło się... wszystko? Ruch ze strony baletnicy, kiedy odczepiała swoje ciało od jego spragnionego większej bliskości, przywołał go do porządku, ponownie musiał stawić czoła swojemu pragnieniu. Dreszcze już dawno tworzyły własne ścieżki wstydu, zakopane pod ubraniami nie stwarzały zagrożenia, przynajmniej taką miał nadzieję. Usiadła na wyciągnięcie ręki, niżej, pod nim, nie musiałaby się nawet męczyć klęczeniem. PRZESTAŃ, zawył w środku KURWA, płaczliwy ton wbił się gdzieś wyżej proszę... Przymknął oczy, udając, że ta bliskość zależy tylko i wyłącznie od widoku, nie samego faktu, że przecież BYŁA na wyciągnięcie dłoni, tej samej która... słowa o dłoni przywróciły go nieco do porządku. Szeroko otworzył oczy, szukając jej wzroku, dziwiąc się, że się zmartwiła i wtedy poczuł opuszek tego delikatnego palca. Tęczówki momentalnie powędrowały do punktu, gdzie starała się skusić go tą niewinnością i już praktycznie nie miał oporów. Fala gorąca i tej palącej potrzeby wybiła się gdzieś w umyśle, odzwierciedlając się na ciele. Robiła tak cholernie niewiele, a był gotów wziąć ją tu i teraz, bez żadnych zasad, które zdołałby nawet wypieprzyć równie mocno co jej strach, bezgrzeszność, ból i smutek. Wyczuł krew schodzącą znacznie niżej klatki piersiowej, przecież tak się kurwa starał, dlaczego zrobiła to z taką czułością? Dlaczego na jego oczach? Dlaczego próbowała mówić, zamiast ponownie topić się w nim? Dlaczego spojrzała na niego z tym pytaniem i pierdoloną wiarą, że zdoła się opanować? Wyprostował rękę gotów ponownie złapać ją za włosy, przyciągnąć i znów dać zanurzyć się w całym tym bajzlu, przez który nie przestawał kojarzyć jej z przyjemnościami dla ciała. Szczątkowy ból przeniknął prądem wzdłuż ramienia po bark, aż do samego czubka głowy. Odwrócił wzrok, kucając. Kurwa. Spodnie zawęziły się w kroku zbyt boleśnie, by mógł pomyśleć o czymkolwiek innym, niż porażająca chęć pozbycia się wszystkiego co tak uciskało. Niespodziewany ruch zmusił go do obniżenia się na tyle, by zrównał twarz z wysokością jej klatki piersiowej. Była praktycznie płaska. O czym ja kurwa myślę. Zgromił się, otwierając lekko usta w nagłym, świszczącym wdechu przez zaciśnięte zęby. Starał się powstrzymywać słowa, bo był pewien, że nie zdoła wydusić z siebie nic poza kilkoma chrząknięciami. Odwrócił wzrok gdzieś na skrawek ławki, gdzie nie był w stanie jej zobaczyć nawet kątem oka. Po dłuższej chwili głębokich wdechów i powoli odzyskiwanej trzeźwości rozumu opanował żądzę ciała, tak leciutko, na tyle, by móc na nią spojrzeć bez utracenia równowagi i to nie tej wynikającej z przykucnięcia. Martwiła się o niego, a on jak ten ostatni idiota, głupi nastolatek, napalał się trawiony pożogą, która nie chciała odpuścić. Niewygoda w spodniach dawała o sobie znać, jednak skupiając wzrok na śladzie krwi na kolanie, zaczynał odzyskiwać zdolność do innych ruchów, a może nawet słów? Nie musiał patrzeć jej w oczy, choć sama kończyna, nad która lekko się pochylił była mu wystarczającym nęceniem męskości tak cierpiętniczo spychanej poza te wszystkie moralności. Wizja misji związanej z pozbyciem się krwi zdominowała rozpędzony umysł, był tu pomóc. Cholera.
- Nie bój się, pomogę. - zawyrokował cichym mruknięciem. Drżącymi rękoma sięgnął do rajstopy i myśląc jedynie o chęci niesienia pomocy, ujął materiał, przerywając go na wysokości rany. Naprawi to, wszystko naprawi, musiał. Starał się nie zwracać uwagi na dreszcz przyjemności, który przebiegł od palców, aż po koniuszki stóp. Poprawił swoje kucnięcie na nieco bardziej dogodne, stawiając jedno z kolan na podłożu. Nawet to nie pomogło w mniejszym czuciu tego, co w nim pobudzała, tego przeklętego zewu. Dzwon wydawał się zabić ponownie, mimo to wyciągnął różdżkę, kierując ją na kolano. - Będzie szczypać - ostrzegł dosyć smutno ze ściśniętym gardłem - Purus - wyszeptał, obserwując, jak rana odkaża się pod wpływem zaklęcia. Błysk zaklęcia przeniknął do jej ciała, a jego cała postać zadrżała niezdolna skupić się tylko i wyłącznie na tej czystości próby ocalenia jej od niego. - Episkey - kolejny szept i próba zmniejszenia jej bólu. Ręka dzierżąca różdżkę drżała, jak całe jego ciało. Wygłodniały wilk, który starał się uratować owcę przed samym sobą, posklejać jej rany i dać biegać po łące, tylko po to, by ponownie nawiedzić w koszmarze, stworzyć więcej okazji do tych spotkań. Nie chcę pomyślał przelotnie, zbyt szybko by faktycznie pochwycić tę myśl. - Chyba... chyba mogę spróbować jeszcze raz. - zaproponował ze ściśniętym gardłem, przeniósł nieswoje tęczówki prosto w jej. To jak z tym wilkiem, zabawimy się?
- Postaram się - obiecał. Kolejny raz pozwalał cholernemu sentymentalizmowi związać go z następnym przyrzeczeniem, choć ponownie wiedział, że tak należało, zaopiekować się z całych sił, jak ona nim wczoraj. Dziwny był to stosunek dwóch ciał, choć wydawał się dawać, pozwalała mu otaczać się opieką, która przygnała go w pierwszej kolejności, bo za plecami dyszały te inne tak mocno hamowane przez jasność dnia i trzeźwość umysłu. Być może po kilku głębszych łykach, na które nawet nie miał w ciągu dnia czasu - w przeciwieństwie do ochoty, zdołałby faktycznie poddać się tej korcącej myśli i urokowi fantastycznego ciała. Wcześniej była nijaka, teraz stała się łabędziem, tańcz piękna dziewczyno.
Dotknęła go, przyjmując chęć pomocy, a promień ulgi i pożądania przetoczył się przez krew szybciej, niż zdołał zrozumieć, że byli blisko, znowu. Gdy oparła się o jego bark, zauważył jej niewielkość, być może jedna z mniejszych kobiet, jakie zdołał poznać. Tak mała, a tak trzęsąca całym jego poznanym i niepoznanym światem. Ona nie jest kobietą, to jeszcze dziecko - uświadomił sobie nagle, niemal zataczając się do tyłu z mocy tego prostego stwierdzenia. Umysł stanowczo zaprzeczał demonowi chętnemu pozbyć się racjonalności, który zaczął podsuwać coraz to dziwniejsze wnioski... czy faktycznie mógł być tak wielkim potworem? Ostatki sił przytrzymały go w pionie, dla niej, z tej troski, bo jego pożądanie już dawno pociągnęłoby ją na podłogę. Czy mógł oskarżać się nie tylko o zbrukanie dziecięcej niewinności nie tylko ciała, ale również duszy? Był przecież właścicielem pożądanych łakoci psujących głowę, ale już wcześniej nie był w stanie tak zwyczajnie jej odmówić, a jednak wcześniej było inaczej. Nie wyglądała w ten sposób, nie przyciągała w ten sposób, może to w nim zmieniło się... wszystko? Ruch ze strony baletnicy, kiedy odczepiała swoje ciało od jego spragnionego większej bliskości, przywołał go do porządku, ponownie musiał stawić czoła swojemu pragnieniu. Dreszcze już dawno tworzyły własne ścieżki wstydu, zakopane pod ubraniami nie stwarzały zagrożenia, przynajmniej taką miał nadzieję. Usiadła na wyciągnięcie ręki, niżej, pod nim, nie musiałaby się nawet męczyć klęczeniem. PRZESTAŃ, zawył w środku KURWA, płaczliwy ton wbił się gdzieś wyżej proszę... Przymknął oczy, udając, że ta bliskość zależy tylko i wyłącznie od widoku, nie samego faktu, że przecież BYŁA na wyciągnięcie dłoni, tej samej która... słowa o dłoni przywróciły go nieco do porządku. Szeroko otworzył oczy, szukając jej wzroku, dziwiąc się, że się zmartwiła i wtedy poczuł opuszek tego delikatnego palca. Tęczówki momentalnie powędrowały do punktu, gdzie starała się skusić go tą niewinnością i już praktycznie nie miał oporów. Fala gorąca i tej palącej potrzeby wybiła się gdzieś w umyśle, odzwierciedlając się na ciele. Robiła tak cholernie niewiele, a był gotów wziąć ją tu i teraz, bez żadnych zasad, które zdołałby nawet wypieprzyć równie mocno co jej strach, bezgrzeszność, ból i smutek. Wyczuł krew schodzącą znacznie niżej klatki piersiowej, przecież tak się kurwa starał, dlaczego zrobiła to z taką czułością? Dlaczego na jego oczach? Dlaczego próbowała mówić, zamiast ponownie topić się w nim? Dlaczego spojrzała na niego z tym pytaniem i pierdoloną wiarą, że zdoła się opanować? Wyprostował rękę gotów ponownie złapać ją za włosy, przyciągnąć i znów dać zanurzyć się w całym tym bajzlu, przez który nie przestawał kojarzyć jej z przyjemnościami dla ciała. Szczątkowy ból przeniknął prądem wzdłuż ramienia po bark, aż do samego czubka głowy. Odwrócił wzrok, kucając. Kurwa. Spodnie zawęziły się w kroku zbyt boleśnie, by mógł pomyśleć o czymkolwiek innym, niż porażająca chęć pozbycia się wszystkiego co tak uciskało. Niespodziewany ruch zmusił go do obniżenia się na tyle, by zrównał twarz z wysokością jej klatki piersiowej. Była praktycznie płaska. O czym ja kurwa myślę. Zgromił się, otwierając lekko usta w nagłym, świszczącym wdechu przez zaciśnięte zęby. Starał się powstrzymywać słowa, bo był pewien, że nie zdoła wydusić z siebie nic poza kilkoma chrząknięciami. Odwrócił wzrok gdzieś na skrawek ławki, gdzie nie był w stanie jej zobaczyć nawet kątem oka. Po dłuższej chwili głębokich wdechów i powoli odzyskiwanej trzeźwości rozumu opanował żądzę ciała, tak leciutko, na tyle, by móc na nią spojrzeć bez utracenia równowagi i to nie tej wynikającej z przykucnięcia. Martwiła się o niego, a on jak ten ostatni idiota, głupi nastolatek, napalał się trawiony pożogą, która nie chciała odpuścić. Niewygoda w spodniach dawała o sobie znać, jednak skupiając wzrok na śladzie krwi na kolanie, zaczynał odzyskiwać zdolność do innych ruchów, a może nawet słów? Nie musiał patrzeć jej w oczy, choć sama kończyna, nad która lekko się pochylił była mu wystarczającym nęceniem męskości tak cierpiętniczo spychanej poza te wszystkie moralności. Wizja misji związanej z pozbyciem się krwi zdominowała rozpędzony umysł, był tu pomóc. Cholera.
- Nie bój się, pomogę. - zawyrokował cichym mruknięciem. Drżącymi rękoma sięgnął do rajstopy i myśląc jedynie o chęci niesienia pomocy, ujął materiał, przerywając go na wysokości rany. Naprawi to, wszystko naprawi, musiał. Starał się nie zwracać uwagi na dreszcz przyjemności, który przebiegł od palców, aż po koniuszki stóp. Poprawił swoje kucnięcie na nieco bardziej dogodne, stawiając jedno z kolan na podłożu. Nawet to nie pomogło w mniejszym czuciu tego, co w nim pobudzała, tego przeklętego zewu. Dzwon wydawał się zabić ponownie, mimo to wyciągnął różdżkę, kierując ją na kolano. - Będzie szczypać - ostrzegł dosyć smutno ze ściśniętym gardłem - Purus - wyszeptał, obserwując, jak rana odkaża się pod wpływem zaklęcia. Błysk zaklęcia przeniknął do jej ciała, a jego cała postać zadrżała niezdolna skupić się tylko i wyłącznie na tej czystości próby ocalenia jej od niego. - Episkey - kolejny szept i próba zmniejszenia jej bólu. Ręka dzierżąca różdżkę drżała, jak całe jego ciało. Wygłodniały wilk, który starał się uratować owcę przed samym sobą, posklejać jej rany i dać biegać po łące, tylko po to, by ponownie nawiedzić w koszmarze, stworzyć więcej okazji do tych spotkań. Nie chcę pomyślał przelotnie, zbyt szybko by faktycznie pochwycić tę myśl. - Chyba... chyba mogę spróbować jeszcze raz. - zaproponował ze ściśniętym gardłem, przeniósł nieswoje tęczówki prosto w jej. To jak z tym wilkiem, zabawimy się?
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Kto z nich rzeczywiście był owcą, kto wilkiem? Jedno przywdziewało grzeszną biel, drugie wiło się w szorstkiej czerni przesączonego krwią futra, a łowy przypominały przedziwny taniec dwóch ciał próbujących wyrwać się z odmętów dotąd nieznanej otchłani. Dokąd mnie dziś zabierzesz, Jeremy, co mi zaoferujesz? Czy będzie to rozejm, czy może pretekst rodzący kolejny koszmar nadciągający wieczorową porą? Smutną prawdą stawało się to, że nieważne jak mocno w tej walce będą kopać i wierzgać, to, czego dopuścili się poprzedniej nocy splotło ich istnienia na zawsze, tak długo, jak w ciałach krążyć będzie gorąca krew. Dla niego, dla niej - to zbliżenie było pierwszym prawdziwym, a to znaczyło przecież, że nie sposób będzie wyplenić korzeń chwastu wznoszącego się w wypielęgnowanym ogrodzie. Szkodnik nie pytał czy może się pojawić, nie pytał także który klomb dane było mu splądrować, rozrastał się w miarę własnego głodu i pragnienia, cóż, życia. Po prostu. Celine przymknęła powieki, poruszając się obok Jeremiego miarowym, wolnym krokiem. Świdrujące pieczenie kolana pozwalało jej odetchnąć, odpocząć od złości, która przelała w jej świadomość falę kolejnego przekonania o własnej niedoskonałości. Tatko powtarzał, że nie można krzywdzić, że nawet swoich wrogów i katów należy traktować z szacunkiem - a ona? Z taką łatwością wyzbywała się jego nauk kiedy spoczywał gdzieś daleko, zamknięty za zimną kratą, jakby już stał się dla niej duchem. Przy Jeremym łatwo było o nim nie myśleć.
Słowa przychodziły im z trudem; zdawały się niknąć gdzieś w ciszy otaczającej opuszczony amfiteatr mgiełką spokojnej prywatności, bo w tym zapomnianym miejscu byli sami, choć może nie powinni. Sami, jak ostatniej nocy w portierni, równie zaniedbanej, owładniętej mocą natury i upływającego czasu. Wtedy też bolały ją kolana. Z innego powodu, przecież nie krwawiły, ale oczyma wyobraźni Celine widziała rozkwitające pod skórą sińce, czarne, purpurowe i szkarłatne, których jednak próżno było szukać z wzejściem słońca. Okazało się, że to godność bolała najbardziej; jego senne zapewnienie przyjęła teraz z delikatnym skinieniem głowy, bo głos ugrzązł w gardle, niezdolny opuścić okowów i kajdan, które uplotła sama na siebie, coraz bardziej zawstydzona, a jednocześnie coraz bardziej empatyczna. Jak to, dlaczego? Przecież z momentem wyjścia z Grimmauld Place numer dwanaście przyrzekła sobie, że zasługiwał jedynie na jej wzburzenie, może wręcz nienawiść, tymczasem gdy stał tak przed nią, przepraszający, skruszony, półwila zrozumiała, że nie była zdolna wydobyć z siebie pokładów tak okrutnych uczuć. Nawet względem niego.
Cisza, znów, ciągle, tym jej odpowiadał, gdy pytała o powód cierpiącej dłoni, jaką zabrał daleko od jej wątłego dotyku, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Nie po kakofonii niedopowiedzeń zamykających ich w szczelnej bańce samotnej wędrówki po grzesznej dolinie. Jej oddech stał się drżący, czyżby powiedziała coś nie tak? Przykre uczucie narodziło się w żołądku, pewien strach, że obrażenia w rzeczywistości wiązały się z traumatycznym wydarzeniem, o którym nie był w stanie wspomnieć, jeszcze nie, a jeśli tak było, czy nić połączeń nie igrała na ich duszach w coraz silniejszym ferworze? Umknęło jej budzące się do życia wybrzuszenie w spodniach, Celine świadomie unikała powrotu spojrzeniem w rejony, które byłyby w stanie zaburzyć jej chwilową troskę, wpatrzona natomiast w jego oblicze wysoko nad sobą. Przypominał ciężką do poruszenia górę, zawsze niedostępny, trzymający dystans, a także łamiący przy niej jedną ze swoich najważniejszych zasad. Czy gdyby choć trochę jej nie lubił, wciąż zdecydowałby się z nią...? Karmin rumieńców pogłębił się nieco, nie, nie była w stanie nazwać ich zbliżenia nawet w prywatności własnych myśli. Wiedziała też, co mogłaby w nich odnaleźć. Zrozumienie, że wszyscy ci darzący ją sympatią byli do tego przymuszeni przez jej dziedzictwo, jej geny, które zachwycały, jednocześnie ściągając nad jej głowę najsurowsze z czarnych chmur. Każda miłość żywiona do półwili w pewnym sensie była fałszywa - dostrzegła to dopiero w porcie, kiedy z łatwością przyszło jej mamić i czarować, byle tylko prosić los o swoje przetrwanie. Dlatego też usilnie starała się ignorować rozdarcie uwydatnione w spojrzeniu mężczyzny, wolała myśleć, bo tak było łatwiej, że dostrzegł w niej Celine, nie zaś magiczne stworzenie o mocy zdolnej kruszyć serca. Jakie to było straszne, że nawet teraz nie miała racji.
- To nic - odparła łagodnie; balet uczył fizycznej wytrzymałości, wpajał do głowy szacunek względem możliwości i reakcji własnego ciała, już dawno temu nauczyła się temu sprostowywać. Ktoś tak doświadczony jak Celine wiedział jak upaść, a jednak dzisiaj - upadła na kamienie bezwładnie, zbyt chaotyczna i roztargniona, by w ogóle wspinać się en pointe. Uparte spojrzenie zielono-błękitnych tarczy przylgnęło do jego twarzy, bezwiednie poszukując w niej nie tyle wsparcia, co wytłumaczenia kryjącej się za jego dalszymi losami tajemnicy. Chciała wiedzieć czy ktoś go skrzywdził. Chciała wiedzieć co stało się potem, kiedy już opuścił próg kamienicy przy Grimmauld Place, pozwalając jej zaszyć się w znajomej harmonii małego pokoiku służącej, samemu zaś niknąc w wieczornych cieniach. Nie powinien cierpieć. Nawet on.
Zapiekło, to prawda, a spomiędzy ust uleciał cichy jęk połowicznie niknący w ponownie przygryzionej wardze. Rana nie była bardzo głęboka, odpowiednio zadbana nie powinna przysporzyć zmartwień, podczas gdy do głowy powracały radosne wspomnienia z czasów szkolnych, kiedy to francuska uzdrowicielka pieczołowicie dbała o każdą kontuzję odniesioną podczas prób i ćwiczeń. Celine nie przepadała za jej gabinetem, trochę zbyt surowym, wiecznie pachnącym medykamentami, ale we wprawionych ruchach i anatomicznej biegłości zawsze odnajdywała pocieszenie, obietnicę, że niedługo znów będzie mogła wrócić do tańca. Tak było... I teraz. Choć dłonie Jeremiego w niczym nie przypominały damskiej pary, a dookoła nich nie widać było eleganckiej sali medycznej Beauxbatons. Czy dlatego tak uważnie przyglądała się nieznajomej różdżce zawieszonej w powietrzu nad jej kolanem, dlatego dygotała lekko, ni to z zimna, ni z niepewnej bliskości? Celine przełknęła powoli gulę formującą się w gardle i odważyła się unieść spojrzenie, odnaleźć nim jego oczy, znów - bo tu było bezpieczniej, tu nie musiała już udawać, że nie dostrzegała ciasnoty odzienia, znajomej i dławiącej. Powiedz, że to ja. Że to Celine. Nie to, co wokół siebie roztaczam.
- Nie trzeba - zapewniła, dość już dla niej zrobił, ocalił, chociaż nie musiał i właściwie to nawet nie powinien. Nawet teraz nie chciała być dla niego kłopotem; przecież to wszystko to moja wina, to ja upadłam, to ja doprowadziłam cię wczoraj do złego, to ja, to tylko i aż ja. Poczucie winy ciążyło na barkach coraz mocniej, przygniatało i odbierało dech, nie bez powodu zatem jej korpus drżał ciągle, smagany dziwnym dreszczem, którego Celine nie potrafiła nazwać czy zlokalizować. W jedną noc Jeremy przeistoczył się w bogina z jej snów, a teraz był tuż obok, tak blisko, rumiany, wzburzony, zakleszczony w łańcuchach niewypowiedzianej prośby; czy gdyby ją nazwał, pozwoliłaby mu? Naiwnie złakniona choćby namiastki bliskości, docenienia, zapewnienia, że nie była tak beznadziejna, tak okropna, odpychająca? Wraz ze śledztwem wszczętym przeciwko jej ojcu marzenia legły w gruzach, a razem z nimi wszelkie poczucie własnej wartości. Gubiła się. I zagubił się palec wskazujący jednej dłoni, uniesiony do czubka nosa mężczyzny, gdzie przystanął na chwilę, lekko dotykając rozpalonej skóry. - Dlaczego? - zapytała raz jeszcze, uparcie, drugą dłonią wskazując na jego poobijaną rękę. Unikał odpowiedzi, ale nie mogła mu na to pozwolić, nie kiedy tym razem to ją od środka trawiło naglące poczucie winy. - Nie bój się - poprosiła; nie bój się wyznać mi prawdy, jakkolwiek straszną czy łamiącą miałaby się okazać. Mówiła to ona, mała łania siedząca tuż przed wilkiem obnażającym kły i wyjącym do księżyca. Mówiła to narkomanka do swojego dilera, przewyższającego ją o przynajmniej dwie głowy, szerszego, silniejszego. Nie bój się. Palec odsunął się nieco, dłoń przesunęła w dół, tuż pod męski podbródek; jeśli próbował uciec spojrzeniem, nie pozwoliła mu na to, w przypływie potrzeby poznania faktów unosząc jego głowę nieco ku górze. Przed oczyma wciąż miała ślad swojej wcześniejszej złości. - Nie możesz sam jej naprawić? Jak mojego kolana? - głos miała miękki, cichy, tak drżący jak ona cała, niepewna każdego słowa czy gestu. Gdzie leżała granica, której nie powinni przekroczyć? Czy jej troska, wbrew wszelkiej racjonalności i poczuciu zagrożenia, była nie na miejscu? Celine nie chciała, by mylnie ją zrozumiał, odebrał sygnał jako krok za daleko, mknący wprost do męskich fantazji i płomieni, ale... Ale co? Merlinie, nie miała przecież konieczności bycia dla niego uprzejmą, więc dlaczego? - I skąd tak umiesz? To wcześniej... te zaklęcia - jedno z nich nie przyniosło owoców wypowiedzianej inkantacji, lecz to nic, sam fakt ich istnienia sprawiał, że dostrzegła go poniekąd w nowym świetle. Nie tylko jako portowego pijaczynę i sprzedawcę zapomnienia, a człowieka, który mógł ratować, choć swoim zawodem zachęcał tak wiele istnień do poddania się uzależnieniu, wylądowania w rynsztoku, z którego ciężko było powrócić.
Kim tak naprawdę jesteś, Jeremy?
Słowa przychodziły im z trudem; zdawały się niknąć gdzieś w ciszy otaczającej opuszczony amfiteatr mgiełką spokojnej prywatności, bo w tym zapomnianym miejscu byli sami, choć może nie powinni. Sami, jak ostatniej nocy w portierni, równie zaniedbanej, owładniętej mocą natury i upływającego czasu. Wtedy też bolały ją kolana. Z innego powodu, przecież nie krwawiły, ale oczyma wyobraźni Celine widziała rozkwitające pod skórą sińce, czarne, purpurowe i szkarłatne, których jednak próżno było szukać z wzejściem słońca. Okazało się, że to godność bolała najbardziej; jego senne zapewnienie przyjęła teraz z delikatnym skinieniem głowy, bo głos ugrzązł w gardle, niezdolny opuścić okowów i kajdan, które uplotła sama na siebie, coraz bardziej zawstydzona, a jednocześnie coraz bardziej empatyczna. Jak to, dlaczego? Przecież z momentem wyjścia z Grimmauld Place numer dwanaście przyrzekła sobie, że zasługiwał jedynie na jej wzburzenie, może wręcz nienawiść, tymczasem gdy stał tak przed nią, przepraszający, skruszony, półwila zrozumiała, że nie była zdolna wydobyć z siebie pokładów tak okrutnych uczuć. Nawet względem niego.
Cisza, znów, ciągle, tym jej odpowiadał, gdy pytała o powód cierpiącej dłoni, jaką zabrał daleko od jej wątłego dotyku, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Nie po kakofonii niedopowiedzeń zamykających ich w szczelnej bańce samotnej wędrówki po grzesznej dolinie. Jej oddech stał się drżący, czyżby powiedziała coś nie tak? Przykre uczucie narodziło się w żołądku, pewien strach, że obrażenia w rzeczywistości wiązały się z traumatycznym wydarzeniem, o którym nie był w stanie wspomnieć, jeszcze nie, a jeśli tak było, czy nić połączeń nie igrała na ich duszach w coraz silniejszym ferworze? Umknęło jej budzące się do życia wybrzuszenie w spodniach, Celine świadomie unikała powrotu spojrzeniem w rejony, które byłyby w stanie zaburzyć jej chwilową troskę, wpatrzona natomiast w jego oblicze wysoko nad sobą. Przypominał ciężką do poruszenia górę, zawsze niedostępny, trzymający dystans, a także łamiący przy niej jedną ze swoich najważniejszych zasad. Czy gdyby choć trochę jej nie lubił, wciąż zdecydowałby się z nią...? Karmin rumieńców pogłębił się nieco, nie, nie była w stanie nazwać ich zbliżenia nawet w prywatności własnych myśli. Wiedziała też, co mogłaby w nich odnaleźć. Zrozumienie, że wszyscy ci darzący ją sympatią byli do tego przymuszeni przez jej dziedzictwo, jej geny, które zachwycały, jednocześnie ściągając nad jej głowę najsurowsze z czarnych chmur. Każda miłość żywiona do półwili w pewnym sensie była fałszywa - dostrzegła to dopiero w porcie, kiedy z łatwością przyszło jej mamić i czarować, byle tylko prosić los o swoje przetrwanie. Dlatego też usilnie starała się ignorować rozdarcie uwydatnione w spojrzeniu mężczyzny, wolała myśleć, bo tak było łatwiej, że dostrzegł w niej Celine, nie zaś magiczne stworzenie o mocy zdolnej kruszyć serca. Jakie to było straszne, że nawet teraz nie miała racji.
- To nic - odparła łagodnie; balet uczył fizycznej wytrzymałości, wpajał do głowy szacunek względem możliwości i reakcji własnego ciała, już dawno temu nauczyła się temu sprostowywać. Ktoś tak doświadczony jak Celine wiedział jak upaść, a jednak dzisiaj - upadła na kamienie bezwładnie, zbyt chaotyczna i roztargniona, by w ogóle wspinać się en pointe. Uparte spojrzenie zielono-błękitnych tarczy przylgnęło do jego twarzy, bezwiednie poszukując w niej nie tyle wsparcia, co wytłumaczenia kryjącej się za jego dalszymi losami tajemnicy. Chciała wiedzieć czy ktoś go skrzywdził. Chciała wiedzieć co stało się potem, kiedy już opuścił próg kamienicy przy Grimmauld Place, pozwalając jej zaszyć się w znajomej harmonii małego pokoiku służącej, samemu zaś niknąc w wieczornych cieniach. Nie powinien cierpieć. Nawet on.
Zapiekło, to prawda, a spomiędzy ust uleciał cichy jęk połowicznie niknący w ponownie przygryzionej wardze. Rana nie była bardzo głęboka, odpowiednio zadbana nie powinna przysporzyć zmartwień, podczas gdy do głowy powracały radosne wspomnienia z czasów szkolnych, kiedy to francuska uzdrowicielka pieczołowicie dbała o każdą kontuzję odniesioną podczas prób i ćwiczeń. Celine nie przepadała za jej gabinetem, trochę zbyt surowym, wiecznie pachnącym medykamentami, ale we wprawionych ruchach i anatomicznej biegłości zawsze odnajdywała pocieszenie, obietnicę, że niedługo znów będzie mogła wrócić do tańca. Tak było... I teraz. Choć dłonie Jeremiego w niczym nie przypominały damskiej pary, a dookoła nich nie widać było eleganckiej sali medycznej Beauxbatons. Czy dlatego tak uważnie przyglądała się nieznajomej różdżce zawieszonej w powietrzu nad jej kolanem, dlatego dygotała lekko, ni to z zimna, ni z niepewnej bliskości? Celine przełknęła powoli gulę formującą się w gardle i odważyła się unieść spojrzenie, odnaleźć nim jego oczy, znów - bo tu było bezpieczniej, tu nie musiała już udawać, że nie dostrzegała ciasnoty odzienia, znajomej i dławiącej. Powiedz, że to ja. Że to Celine. Nie to, co wokół siebie roztaczam.
- Nie trzeba - zapewniła, dość już dla niej zrobił, ocalił, chociaż nie musiał i właściwie to nawet nie powinien. Nawet teraz nie chciała być dla niego kłopotem; przecież to wszystko to moja wina, to ja upadłam, to ja doprowadziłam cię wczoraj do złego, to ja, to tylko i aż ja. Poczucie winy ciążyło na barkach coraz mocniej, przygniatało i odbierało dech, nie bez powodu zatem jej korpus drżał ciągle, smagany dziwnym dreszczem, którego Celine nie potrafiła nazwać czy zlokalizować. W jedną noc Jeremy przeistoczył się w bogina z jej snów, a teraz był tuż obok, tak blisko, rumiany, wzburzony, zakleszczony w łańcuchach niewypowiedzianej prośby; czy gdyby ją nazwał, pozwoliłaby mu? Naiwnie złakniona choćby namiastki bliskości, docenienia, zapewnienia, że nie była tak beznadziejna, tak okropna, odpychająca? Wraz ze śledztwem wszczętym przeciwko jej ojcu marzenia legły w gruzach, a razem z nimi wszelkie poczucie własnej wartości. Gubiła się. I zagubił się palec wskazujący jednej dłoni, uniesiony do czubka nosa mężczyzny, gdzie przystanął na chwilę, lekko dotykając rozpalonej skóry. - Dlaczego? - zapytała raz jeszcze, uparcie, drugą dłonią wskazując na jego poobijaną rękę. Unikał odpowiedzi, ale nie mogła mu na to pozwolić, nie kiedy tym razem to ją od środka trawiło naglące poczucie winy. - Nie bój się - poprosiła; nie bój się wyznać mi prawdy, jakkolwiek straszną czy łamiącą miałaby się okazać. Mówiła to ona, mała łania siedząca tuż przed wilkiem obnażającym kły i wyjącym do księżyca. Mówiła to narkomanka do swojego dilera, przewyższającego ją o przynajmniej dwie głowy, szerszego, silniejszego. Nie bój się. Palec odsunął się nieco, dłoń przesunęła w dół, tuż pod męski podbródek; jeśli próbował uciec spojrzeniem, nie pozwoliła mu na to, w przypływie potrzeby poznania faktów unosząc jego głowę nieco ku górze. Przed oczyma wciąż miała ślad swojej wcześniejszej złości. - Nie możesz sam jej naprawić? Jak mojego kolana? - głos miała miękki, cichy, tak drżący jak ona cała, niepewna każdego słowa czy gestu. Gdzie leżała granica, której nie powinni przekroczyć? Czy jej troska, wbrew wszelkiej racjonalności i poczuciu zagrożenia, była nie na miejscu? Celine nie chciała, by mylnie ją zrozumiał, odebrał sygnał jako krok za daleko, mknący wprost do męskich fantazji i płomieni, ale... Ale co? Merlinie, nie miała przecież konieczności bycia dla niego uprzejmą, więc dlaczego? - I skąd tak umiesz? To wcześniej... te zaklęcia - jedno z nich nie przyniosło owoców wypowiedzianej inkantacji, lecz to nic, sam fakt ich istnienia sprawiał, że dostrzegła go poniekąd w nowym świetle. Nie tylko jako portowego pijaczynę i sprzedawcę zapomnienia, a człowieka, który mógł ratować, choć swoim zawodem zachęcał tak wiele istnień do poddania się uzależnieniu, wylądowania w rynsztoku, z którego ciężko było powrócić.
Kim tak naprawdę jesteś, Jeremy?
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ciało składało się na organy, a ono tworzyło mężczyznę z krwi i kości, tego, który ma potrzeby i najzwyczajniejsze na świecie zachcianki będące efektem uwarunkowań fizycznych. Z całych sił starał się nie doszukiwać drugiego dna, głębi, a tym bardziej wytłumaczenia dla wszystkich tych odczuć na jej myśl, widok i dotyk. Elektryzowała go jak żadna. Jasnowłose są niebezpieczne mówili w szkole. On zwykle zajęty rozmowami o bardziej pasjonujących sposobach wpakowania się w kłopoty przegapił tę lekcję życia. Miał przekonać się na własnej skórze, jak bardzo należało uważać z kobietami, nie byli nawet w połowie drogi, a on miał dość. Pierwszy raz w życiu chciał uciec. Nigdy nie dawał nogi. Robiła mu coś znacznie gorszego niż sam fizyczny ból, nęciła umysł, zmuszając do wkraczania na teren myśli zbyt rozpustnych, by faktycznie mógł się kiedykolwiek w nich zanurzyć. Zamiast wody był tam ogień. Zwyczajny zew nieodpartego pragnienia, wstydliwa, choć śmiała chęć posiadania jej na własność, jakby była rzeczą, zwyczajnym obiektem, który stał się tak ważny w tym konkretnym momencie. Nie widział z nią przyszłości, przeszłości, tylko boleśnie rozchodzącą się dreszczami po ciele teraźniejszość, w której powinna z nim trwać bez żadnych dystansów stworzonych przez trzeźwy umysł, wstyd własnych pragnień i promienie przebijającego się przez chmury słońca. Jakim sposobem wdarła się i przewróciła całą jego tablicę zasad i morałów, z którymi potrafił świetnie żyć i przeżywać z dnia na dzień? Wydawała się jego zgubieniem, choć nie przestawał czerpać z tego tej chorej przyjemności, aż po ból, bo przecież pomiędzy jednym a drugim granica była znikoma, jak z tym wilkiem i baletnicą.
Nie dotykała go tylko cielesność, ale również to smutne i tęskne spojrzenie, z którym nie był w stanie zjednoczyć się na równi jak piwnymi, znajomymi tęczówkami. Nawet nie szukał podobieństw i różnic, choć te były potężne już z poziomu bezsłownego porozumienia w dwuosobowej jedności. Ta przed oczami wciąż była dzieckiem, szukającym, błądzącym i chwytającym nie tam, gdzie powinna, szkrab. Nie był w stanie jej winić, stąd całe napięcie ciała, które z czasem zaczęło stawać się coraz dotkliwsze i zwyczajnie bolesne, bo przecież jak mógł wykorzystywać dziecko? Nie czuł pociągu, tylko popęd, fizyczną potrzebę upuszczenia podekscytowania, które zbudowała praktycznie niczym. Stała się narkotykiem dla dilera, wystarczyła mu maleńka porcja, by odpłynąć w równie daleki świat rozkoszy, który przyjąłby z otwartymi ramionami. Cisza naładowana napięciem była dokładnie tym, czego starał się przez cały czas uniknąć, a jednak te żądania stały się zbyt duże na realia zaistniałej sytuacji.
Wilk oblizał pysk. Choć bliżej, nie bój się. Kusiło przyciągnięcie, zatopienie się w słodkich jak malina ustach i bliżej i dalej i z pewnością niewystarczająco, jakby faktycznie czaiło się w niej coś ponad innymi, ta moc boleśnie przypominana przy każdym ruchu i oddechu. Potrzebował sobie ulżyć, a jednak myśl o splugawieniu jej swoim dotykiem w ten grzeszny sposób powodował pewien przewrót w żołądku; nie było przecież mowy, żeby zajął się tym sam. Paliła, parzyła i naznaczała, a on podążał niczym szczenię prowadzone na rzeź, może wilk był tylko straszny z pyska i kłów?
Wyłapując jej dwie lekko różne tęczówki, usłyszał podziękowanie co do kolejnych prób uleczenia, pewnie myśli, że nie dam rady. Słusznie, bo drżąca z silnego uścisku dłoń mogła nie przetrwać następnego podejścia do całej tej abstrakcji, którą była ich dwójka. Pomimo swojej drobności dyrygowała każdą częścią jego ciała, mogła go mieć w każdym miejscu, pod każdym kątem i w każdej zachciance. Zanim zdążył ponownie skupić się na ranie, poczuł jej palec, zanim jeszcze zdążył go zarejestrować wzrokiem, nie chciał zauważać, powinna być blisko, a ja w niej. Śmiała myśl przecięła umysł, niszcząc wszystkie dotychczas zbudowane bariery. Przestał oddychać, chłonąc piorunujące uczucie zetkniętego z Jeremiaszowym nosem opuszka palca. Jeden dotyk, a wszystkie bóle spowodowane ciasnotą w spodniach odpłynęły na drugi brzeg jeziora, które dawno już płonęło żywym ogniem. Powieki lekko opadły, kiedy skupiał się na tej jednej przyjemności, którą odbierała mu rozum i trzeźwość, oferując pozbycie się nieznośnego, bolesnego napięcia. Więcej. Pragnął każdą cząstką tego, co dotychczas tak skrzętnie powstrzymywał od ujawnienia się w tak mało oczekiwanym momencie, a zostało ujawnione dzięki jasnowłosej. Powinna dostać nagrodę. Przecież przyszedł z troski, a przynajmniej tak tłumaczył każdą błyskawiczną reakcję na widok jej fizycznego bólu. Odbierała mu każde wytłumaczenie, troskę o kolejny dzień i poprawność intencji pozostawioną gdzieś na ulicy Grimmauld Place od momentu ujrzenia jej smukłej sylwetki. Oddech zaczął przyspieszać gnany myślami, marzeniami i pragnieniami, których nigdy nie śmiałby powiedzieć w okowach własnej trzeźwości. Nie słyszał jej słów, jedynie dźwięk dzwoneczków zwiastujących otwarcie kolejnej z bram grzechu, rozkoszy i bólu, bo właśnie tym była. Zabójcza mieszanka, bez której nie było mowy o niej, Celine. Spragniony ryk przemknął pod skórą, a on zwyczajnym zawstydzeniem przed swoimi reakcjami i myślami uciekł wzrokiem. Przestań! Przestań, proszę... Nie wiedział już, czy strzępki pojedynczych słów kierował do kogoś konkretnego, nie było to istotne. Nie przestawaj.
Nie miał sił, by wyzywać Merlina i nieuchronny los przed nieskrywaną kpiną za wszystkie te troski w jej i jego ciele. Nie bój się. Dotarło dopiero z opóźnieniem, jako jedyne przebijając się gdzieś dalej i głębiej, tam, gdzie zepchnięty został na bok cały ten smutek, z jakim borykał się na co dzień. Nie chciał się bać, nie przy niej, ona potrzebowała prawdziwego samca, niezagubionego we własnych uczuciach chłopaczka i taki pragnął dla niej być. Próbowała dojrzeć to, co była w stanie tylko jedna, ta, przy której był w stanie otworzyć się bez otwierania choćby jednych drzwi, nie ona, nie jasnowłosa, nie jasnooka. Nie był w stanie niczego zrobić przeciwko obrazowi innej twarzy, która nie powinna - nie mogła znaleźć się tutaj, nie kiedy był w tak opłakanym stanie, a może właśnie to był najodpowiedniejszy moment dla ich obietnicy? Uciekający wzrok i próba przejęcia kontroli nad tym, co już dawno utraciło wszelkie wodze do prowadzenia się tam gdzie należało, widocznie odnalazły pewne zrozumienie, bo palec uciekł od nieprzyjemnej skóry maskarady człowieka bez twarzy.
Bał się jak cholera, nie jej - siebie, zwyczajnej pierwotności, która kazała mu znikać i ginąć poza żywopłotem ogrodu grzechów. Daj mi zgrzeszyć. Kolejna myśl odebrała mu wody w gardle, lekko otworzył usta, biorąc głębszy wdech i wtedy to poczuł, znowu jej dotyk. Lina pohamowania przecinała się w coraz intensywniejszym tempie i ruchu, co ona próbowała mu zrobić?
Słowa odbijały się od twarzy, a oddech smagał kusząco; zaczął oddychać wolniej, starając się wyłapać możliwie najwięcej z tej orzeźwiającej bryzy, która nijak sprowadzała go do trzeźwych myśli. Chciał odebrać tę miękkość dźwięków wychodzących z jej ust, zmusić je do ułożenia się w zaskoczenie, kiedy złączyłby ich ciała w jednym, prostym ruchu; ból uciskających spodni pozwalał mu uciekać myślami od płomienia roznieconego jej uwagą i troską. Nie powinien, jednak granica dawno została już przekroczona, a sama jej sugestia dotyczącego naprawiania, kolana oraz czarów wystarczyła, by poddać się fantazji. Pierś przyspieszyła w nierównym oddechu, a ręce powędrowały do łydek, które zmieściły się w jego długich, pokiereszowanych i posiniaczonych dłoniach. Elektryczne prądy przeszły prosto do klatki, stamtąd rozchodząc się po całym ciele. Uniesione kolano dołączyło do drugiego bezwładnym uderzeniem o podłogę, a cała pierś wyprostowała się, równając wysokość jego twarz z jej, klęczał tuż przed ławką. Nie wiedział, kiedy w całej tej niespodziewanej gwałtowności ruchu zbliżył się tak blisko czystej twarzy jasnowłosej i czy faktycznie dłonie zaciskające się na łydkach przyciągnęły ją do siebie, czy też to on pochylił się nad nią. Teraz to nie miało znaczenia. Piękna. Nikt nie był w stanie zaprzeczyć, a z pewnością nie on, bo oddech już dawno utracił szeroko pojętą normę w nadmierności wariacji prób odnalezienia zagubionego, troskliwego siebie. Patrzył jej w oczy, skupiając się na zbadaniu każdego skrawka dwóch różnych ocząt, ale nie tych, które mogły wejrzeć w niego. Ostali na płonącej płyciźnie. - Jesteś moim zaklęciem. - wyszeptał prosto w jej usta, z trudem łapiąc oddech, bo przecież każde wypuszczenie powietrza oznaczało odbieranie sobie przyjemności wyczuwania tego oddechu, który przenikał przez krótką brodę, aż po gardło, z którego ciepło szło w dół i w dół i w dół. Zastygł na chwilę, czując coraz to silniejsze napięcie już nie tylko w lekko przysłoniętych płaszczem spodniach, ale również palcach, które czuły ciepło drobnego ciała. Jedna z pękniętych rajstop pozwoliła mu zetknąć własną żądzę chropowatej łapy z ciepłem jędrności skóry tancerki. Żadna myśl nie przebiegała przez rozchwiany umysł, miała nad nim pełną kontrolę, był spragniony tego rozluźnienia, które zdołałby odnaleźć tylko w niej tu i teraz. Ich nosy dzieliła odległość centymetrów. Wilk wyszczerzył kły, a dzwon niby w ostatnim geście ratunku urwał się z podpory.
Narkotycznym ruchem wciągnął powietrze przepełnione nią, nie wyczuwał żadnej z niewinności i trosk dnia, jedynie chorobliwą potrzebę. Ten, który nigdy nie zażywał sprzedawanych przez siebie używek, celebrował każdy wdech młodej ćpunki, może jeszcze ten jeden raz i jeszcze głębiej, gdzieś tam poniżej serca...
Nie dotykała go tylko cielesność, ale również to smutne i tęskne spojrzenie, z którym nie był w stanie zjednoczyć się na równi jak piwnymi, znajomymi tęczówkami. Nawet nie szukał podobieństw i różnic, choć te były potężne już z poziomu bezsłownego porozumienia w dwuosobowej jedności. Ta przed oczami wciąż była dzieckiem, szukającym, błądzącym i chwytającym nie tam, gdzie powinna, szkrab. Nie był w stanie jej winić, stąd całe napięcie ciała, które z czasem zaczęło stawać się coraz dotkliwsze i zwyczajnie bolesne, bo przecież jak mógł wykorzystywać dziecko? Nie czuł pociągu, tylko popęd, fizyczną potrzebę upuszczenia podekscytowania, które zbudowała praktycznie niczym. Stała się narkotykiem dla dilera, wystarczyła mu maleńka porcja, by odpłynąć w równie daleki świat rozkoszy, który przyjąłby z otwartymi ramionami. Cisza naładowana napięciem była dokładnie tym, czego starał się przez cały czas uniknąć, a jednak te żądania stały się zbyt duże na realia zaistniałej sytuacji.
Wilk oblizał pysk. Choć bliżej, nie bój się. Kusiło przyciągnięcie, zatopienie się w słodkich jak malina ustach i bliżej i dalej i z pewnością niewystarczająco, jakby faktycznie czaiło się w niej coś ponad innymi, ta moc boleśnie przypominana przy każdym ruchu i oddechu. Potrzebował sobie ulżyć, a jednak myśl o splugawieniu jej swoim dotykiem w ten grzeszny sposób powodował pewien przewrót w żołądku; nie było przecież mowy, żeby zajął się tym sam. Paliła, parzyła i naznaczała, a on podążał niczym szczenię prowadzone na rzeź, może wilk był tylko straszny z pyska i kłów?
Wyłapując jej dwie lekko różne tęczówki, usłyszał podziękowanie co do kolejnych prób uleczenia, pewnie myśli, że nie dam rady. Słusznie, bo drżąca z silnego uścisku dłoń mogła nie przetrwać następnego podejścia do całej tej abstrakcji, którą była ich dwójka. Pomimo swojej drobności dyrygowała każdą częścią jego ciała, mogła go mieć w każdym miejscu, pod każdym kątem i w każdej zachciance. Zanim zdążył ponownie skupić się na ranie, poczuł jej palec, zanim jeszcze zdążył go zarejestrować wzrokiem, nie chciał zauważać, powinna być blisko, a ja w niej. Śmiała myśl przecięła umysł, niszcząc wszystkie dotychczas zbudowane bariery. Przestał oddychać, chłonąc piorunujące uczucie zetkniętego z Jeremiaszowym nosem opuszka palca. Jeden dotyk, a wszystkie bóle spowodowane ciasnotą w spodniach odpłynęły na drugi brzeg jeziora, które dawno już płonęło żywym ogniem. Powieki lekko opadły, kiedy skupiał się na tej jednej przyjemności, którą odbierała mu rozum i trzeźwość, oferując pozbycie się nieznośnego, bolesnego napięcia. Więcej. Pragnął każdą cząstką tego, co dotychczas tak skrzętnie powstrzymywał od ujawnienia się w tak mało oczekiwanym momencie, a zostało ujawnione dzięki jasnowłosej. Powinna dostać nagrodę. Przecież przyszedł z troski, a przynajmniej tak tłumaczył każdą błyskawiczną reakcję na widok jej fizycznego bólu. Odbierała mu każde wytłumaczenie, troskę o kolejny dzień i poprawność intencji pozostawioną gdzieś na ulicy Grimmauld Place od momentu ujrzenia jej smukłej sylwetki. Oddech zaczął przyspieszać gnany myślami, marzeniami i pragnieniami, których nigdy nie śmiałby powiedzieć w okowach własnej trzeźwości. Nie słyszał jej słów, jedynie dźwięk dzwoneczków zwiastujących otwarcie kolejnej z bram grzechu, rozkoszy i bólu, bo właśnie tym była. Zabójcza mieszanka, bez której nie było mowy o niej, Celine. Spragniony ryk przemknął pod skórą, a on zwyczajnym zawstydzeniem przed swoimi reakcjami i myślami uciekł wzrokiem. Przestań! Przestań, proszę... Nie wiedział już, czy strzępki pojedynczych słów kierował do kogoś konkretnego, nie było to istotne. Nie przestawaj.
Nie miał sił, by wyzywać Merlina i nieuchronny los przed nieskrywaną kpiną za wszystkie te troski w jej i jego ciele. Nie bój się. Dotarło dopiero z opóźnieniem, jako jedyne przebijając się gdzieś dalej i głębiej, tam, gdzie zepchnięty został na bok cały ten smutek, z jakim borykał się na co dzień. Nie chciał się bać, nie przy niej, ona potrzebowała prawdziwego samca, niezagubionego we własnych uczuciach chłopaczka i taki pragnął dla niej być. Próbowała dojrzeć to, co była w stanie tylko jedna, ta, przy której był w stanie otworzyć się bez otwierania choćby jednych drzwi, nie ona, nie jasnowłosa, nie jasnooka. Nie był w stanie niczego zrobić przeciwko obrazowi innej twarzy, która nie powinna - nie mogła znaleźć się tutaj, nie kiedy był w tak opłakanym stanie, a może właśnie to był najodpowiedniejszy moment dla ich obietnicy? Uciekający wzrok i próba przejęcia kontroli nad tym, co już dawno utraciło wszelkie wodze do prowadzenia się tam gdzie należało, widocznie odnalazły pewne zrozumienie, bo palec uciekł od nieprzyjemnej skóry maskarady człowieka bez twarzy.
Bał się jak cholera, nie jej - siebie, zwyczajnej pierwotności, która kazała mu znikać i ginąć poza żywopłotem ogrodu grzechów. Daj mi zgrzeszyć. Kolejna myśl odebrała mu wody w gardle, lekko otworzył usta, biorąc głębszy wdech i wtedy to poczuł, znowu jej dotyk. Lina pohamowania przecinała się w coraz intensywniejszym tempie i ruchu, co ona próbowała mu zrobić?
Słowa odbijały się od twarzy, a oddech smagał kusząco; zaczął oddychać wolniej, starając się wyłapać możliwie najwięcej z tej orzeźwiającej bryzy, która nijak sprowadzała go do trzeźwych myśli. Chciał odebrać tę miękkość dźwięków wychodzących z jej ust, zmusić je do ułożenia się w zaskoczenie, kiedy złączyłby ich ciała w jednym, prostym ruchu; ból uciskających spodni pozwalał mu uciekać myślami od płomienia roznieconego jej uwagą i troską. Nie powinien, jednak granica dawno została już przekroczona, a sama jej sugestia dotyczącego naprawiania, kolana oraz czarów wystarczyła, by poddać się fantazji. Pierś przyspieszyła w nierównym oddechu, a ręce powędrowały do łydek, które zmieściły się w jego długich, pokiereszowanych i posiniaczonych dłoniach. Elektryczne prądy przeszły prosto do klatki, stamtąd rozchodząc się po całym ciele. Uniesione kolano dołączyło do drugiego bezwładnym uderzeniem o podłogę, a cała pierś wyprostowała się, równając wysokość jego twarz z jej, klęczał tuż przed ławką. Nie wiedział, kiedy w całej tej niespodziewanej gwałtowności ruchu zbliżył się tak blisko czystej twarzy jasnowłosej i czy faktycznie dłonie zaciskające się na łydkach przyciągnęły ją do siebie, czy też to on pochylił się nad nią. Teraz to nie miało znaczenia. Piękna. Nikt nie był w stanie zaprzeczyć, a z pewnością nie on, bo oddech już dawno utracił szeroko pojętą normę w nadmierności wariacji prób odnalezienia zagubionego, troskliwego siebie. Patrzył jej w oczy, skupiając się na zbadaniu każdego skrawka dwóch różnych ocząt, ale nie tych, które mogły wejrzeć w niego. Ostali na płonącej płyciźnie. - Jesteś moim zaklęciem. - wyszeptał prosto w jej usta, z trudem łapiąc oddech, bo przecież każde wypuszczenie powietrza oznaczało odbieranie sobie przyjemności wyczuwania tego oddechu, który przenikał przez krótką brodę, aż po gardło, z którego ciepło szło w dół i w dół i w dół. Zastygł na chwilę, czując coraz to silniejsze napięcie już nie tylko w lekko przysłoniętych płaszczem spodniach, ale również palcach, które czuły ciepło drobnego ciała. Jedna z pękniętych rajstop pozwoliła mu zetknąć własną żądzę chropowatej łapy z ciepłem jędrności skóry tancerki. Żadna myśl nie przebiegała przez rozchwiany umysł, miała nad nim pełną kontrolę, był spragniony tego rozluźnienia, które zdołałby odnaleźć tylko w niej tu i teraz. Ich nosy dzieliła odległość centymetrów. Wilk wyszczerzył kły, a dzwon niby w ostatnim geście ratunku urwał się z podpory.
Narkotycznym ruchem wciągnął powietrze przepełnione nią, nie wyczuwał żadnej z niewinności i trosk dnia, jedynie chorobliwą potrzebę. Ten, który nigdy nie zażywał sprzedawanych przez siebie używek, celebrował każdy wdech młodej ćpunki, może jeszcze ten jeden raz i jeszcze głębiej, gdzieś tam poniżej serca...
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Dlaczego akurat on? Wbrew wszelkim zapewnieniom, wszelkim przekonaniom, wbrew przerażeniu i obrzydzeniu postępującemu z każdym oddechem, wbrew nadziei, że nigdy więcej nie będzie im dane się spotkać... Jednak grawitacja zdawała się mieć wobec nich zupełnie inne plany, księżyc i słońce spychając na wspólną orbitę. Po co? W każdej chwili groziło im zderzenie, podczas gdy życiodajne płomienie mieszały się z rozkoszną woalką nocnego nieistnienia dwóch zmęczonych samotnością umysłów. Ciszą kruszył mur wzniesiony dookoła delikatnej primabaleriny, sięgał po nią myślą i coraz śmielej też gestem, a ona, mimo wstydu wypełniającego każde zwieńczenie nerwów, nie odepchnęła go na bezpieczną odległość. Nie rozkazała mu odejść, nie do końca jeszcze świadoma faktu, że budził w niej właśnie coś, co nazwać można było kobiecością. Dorosłą, dojrzałą potrzebą posiadania kogoś na własność, bycia posiadaną przez kogoś ze wzajemnością; dotychczasowe marzenia o pięknej miłości wyjętej z bajek odnajdywały spełnienie, faktyczną fizyczną formę trzęsących się dłoni i czerwieni wstępującej na zazwyczaj bladą twarz. Bała się, ale w tym strachu - zapragnęła w końcu być kochana. Mieć u swojego boku kogoś więcej niż wspaniałą, piękną pracodawczynię, niż ojca, którego mogła jedynie żałować niewypowiedzianym wyrzutem sumienia, okraszonym słonym smakiem łez. Czy o jego miłość miała się starać? Niedorzeczne. Niedorzeczne, bo ona - półwila tańcząca ze sztyletami męskich serc - nigdy na miłość miała nie zasłużyć. Zakorzeniony w jej jestestwie gen na zawsze miał tchnąć w jej romanse podejrzliwość. Okrutną, bezduszną myśl, że to jej natura uwodziła i wiązała niczego nieświadome istnienia, nie zaś charakter, nie osobowość, nie prawdziwa Celine, uśpiona gdzieś na dnie wilego królestwa.
Ostatnio coraz wyraźniej czuła jego zimne pazury zakleszczające się wokół chudego ciała. Marcel, czy on też patrzył na nią przez pryzmat przynależności do magicznego gatunku, częściowego, a jednak tak w tym wszystkim diabelnie męczącego? A balet, czy odnosiła w nim sukcesy zważywszy na własne umiejętności, czy docenienie również zaskarbiała jej tajemnica drzemiąca w pełnych gracji ruchach, w złotych włosach i jasnych tęczówkach? Wewnętrzne rozdarcie przypominało paskudną szramę na lustrze. Zniekształcało odbicie spoglądające na nią z alternatywnego świata, wykrzywiało wykutą z marmuru urodę, może to i lepiej. Oszpecona miałaby szansę na prawdziwe uczucie. Piękna - na zawsze tkwić miała w studni, z której nie miała sił się wydostać.
Powiedz, że drżysz tak przede mną, bo chodzi ci o Celine. Powiedz, że pragnienie zaklęte w uciekających ode mnie oczach i dłoniach lawirujących nieopodal ciepłego ciała istnieją, bo chodzi ci o Celine. Mogłaby oddać wszystko temu, który przyrzekłby jej miłość ponad wile naleciałości - siebie, swoje serce, swoją teraźniejszość i swoją przyszłość, w mgnieniu oka, jak pod wpływem magicznego pocałunku rodem z baśni.
Ale te słowa nie nadchodziły.
Wpatrzona w odwróconą od siebie twarz, lekko, nieznacznie, podążająca za uciekającym spojrzeniem, Celine westchnęła cichutko; umysł dostrzegał torturę, której nieświadomie go poddawała, lecz jednocześnie odmawiał uznania swojej winy, bo przecież nie miała na to wpływu. Na jego dygotanie, na gorący oddech owiewający ją z bliska, na słowa, których nie zaoferował jej w zamian za wyartykułowaną troskę. Dlaczego milczysz, Jeremy? Dlaczego prostujesz korpus i patrzysz na mnie tak intensywnie, dlaczego nie powiesz mi, że to miłość? Że właśnie tak smakuje, że to jej drżenie czuję w sobie, w środku, gdzieś głęboko, daleko od wątłego światła popołudniowego słońca nad naszymi głowami?
Nie był eleganckim tancerzem zdolnym unieść ją w tańcu, nadążyć za mknącym przed siebie łabędziem. Nie był uroczym młodzieńcem przynoszącym kwiaty pod jej okno, śpiewającym serenady i szepczącym słodkie słowa do ucha, które pragnęło słuchać. A mimo wszystko nie odtrąciła go jeszcze, nawet wtedy, gdy duże dłonie sięgnęły do łydek i zastygły w bezruchu na ich wewnętrznej stronie, wyrwawszy spomiędzy różowych warg ciche sapnięcie. W porównaniu do ostatniej nocy - był delikatny, niemal niepewny, a jednocześnie wygłodniały w znajomy sposób, gorący i napawający niepoprawną ciekawością. Wtedy rządziła nią wróżka, dziś to Celine była przy sterach kontroli, owładnięta chorym zaintrygowaniem, które Jeremy wzbudzał swoim dotykiem. Działał na nią... elektryzująco. Był tak blisko, na wyciągnięcie ręki, na wyciągnięcie języka, roztaczając wokół siebie zaproszenie do przejścia przez most wiszący nad przepaścią, do - właśnie, dokąd? Przecież nie mieli przyszłości. Byli zaledwie dwójką rozbitków zagubioną na rwących falach sztormu tęsknoty za czymś, co nie mogło się ziścić.
- Nie - wyszeptała niepewnie, podczas gdy poruszone w słowie wargi musnęły wargi; może tego oczekiwał, ale wbrew wszelkiej mądrości nie odtrąciła go wciąż, zamiast tego drugą z dłoni unosząc do twarzy Jeremiego i układając ją na jego policzku. Każdy centymetr jej ciała nagle posiadającego własną wolę wołał dziko, by mu się poddała, by dała mu tego, czego tak widocznie potrzebował, ale Celine nie byłaby do tego zdolna, nie po tym, czego doświadczyła przy Corneliusie napadającym na nią w Parszywym Pasażerze. On też chciał więcej, niż była w stanie mu dać. Ale Jeremy jej nie krzywdził, nie dzisiaj, zapraszając, jednak nie wymagając. - Nie zaklęciem - mówiła niemal nieprzytomnie, z przymkniętymi powiekami.
Wyobraźnia błagała, by na jego miejscu dostrzegła kogoś innego, mężczyznę młodszego, delikatniejszego, zdrowszego, ale uwiedzione nieznanym dreszczem ciało nie słuchało, gdy na kamiennej ławie bezwiednie posunęła się do przodu. Pochwycone przez niego łydki, całe nogi rozsunęły się nieco na boki, och, tylko po to, by jeszcze bardziej zmniejszyć dzielącą ich odległość rozbuchanej fizyczności, dla niej - młodzieńczej ciekawości, naiwnej i czystej, dla niego - powodu do zguby, pętli zaciskającej się wokół szyi. Oboje byli skazańcami. Oboje płonęli na stosie. Żądzy, niewiedzy, zdradzonej niewinności. Pragnień nieziszczonych i niewypowiedzianych. Abstrakcyjnych. Powiedz, że mnie kochasz. - Będę przekleństwem, Remy - na kilka uderzeń serca głos załamał się w gardle, a jego powierzchnię ścisnęły łzy, zbyt gorące jednak, by pozwoliła im spłynąć w dół twarzy. Nie, nie teraz. Nie kiedy wreszcie i tak niewprawnie przycisnęła usta do jego ust, nie kiedy kolana przylgnęły do jego boków, a dłonie dygotały mocno na ciepłej skórze policzków. Nigdy wcześniej... Znów był jej pierwszym. Pierwszym pocałunkiem, niepewnym, wstydliwym i ostrożnym, a jednocześnie zaczarowanym, zafascynowanym i słodkim jak pierwotny grzech przekreślający przyszłość w beztroskim raju.
Nie trwało to długo. Kilka sekund, może mniej, zanim Celine odsunęła się nieznacznie, przytłoczona doznaniem tak mocno, że niemal zakręciło jej się w głowie. I otworzyła oczy - skonfrontowała się z rzeczywistością, w której naprzeciw niej znajdował się Jeremy, przestraszona jakby jego reakcji. Był zły, pozwoliła sobie na zbyt wiele? Po odrazie zrodzonej z koszmarów nie było już śladu, nie odnalazł jej we wpatrzonych w niego tęczówkach, urzeczonych, choć jednocześnie tak płochliwych, zatrwożonych - nie odnalazł jej też w dotyku miękkich dłoni, których palce zapoznawały się z fakturą skóry jego policzków. Wodziła opuszkami tworząc abstrakcyjne wzory, malowała płomienne ścieżki, którymi mógł zejść do samego piekła, do najniższego z jego poziomów, niewzruszony ostrzeżeniem. Co się zmieniło? Dlaczego tak szybko? Pozbawiona odpowiedzi Celine mogła jedynie przycisnąć usta do jego czoła, podczas gdy ręce owinęły się wokół szyi i przyciągnęły go bliżej, bliżej, jeszcze bliżej, w jej stęsknione ramiona.
Nie rozumiała dlaczego, ale nie był potworem. Już nie.
Ostatnio coraz wyraźniej czuła jego zimne pazury zakleszczające się wokół chudego ciała. Marcel, czy on też patrzył na nią przez pryzmat przynależności do magicznego gatunku, częściowego, a jednak tak w tym wszystkim diabelnie męczącego? A balet, czy odnosiła w nim sukcesy zważywszy na własne umiejętności, czy docenienie również zaskarbiała jej tajemnica drzemiąca w pełnych gracji ruchach, w złotych włosach i jasnych tęczówkach? Wewnętrzne rozdarcie przypominało paskudną szramę na lustrze. Zniekształcało odbicie spoglądające na nią z alternatywnego świata, wykrzywiało wykutą z marmuru urodę, może to i lepiej. Oszpecona miałaby szansę na prawdziwe uczucie. Piękna - na zawsze tkwić miała w studni, z której nie miała sił się wydostać.
Powiedz, że drżysz tak przede mną, bo chodzi ci o Celine. Powiedz, że pragnienie zaklęte w uciekających ode mnie oczach i dłoniach lawirujących nieopodal ciepłego ciała istnieją, bo chodzi ci o Celine. Mogłaby oddać wszystko temu, który przyrzekłby jej miłość ponad wile naleciałości - siebie, swoje serce, swoją teraźniejszość i swoją przyszłość, w mgnieniu oka, jak pod wpływem magicznego pocałunku rodem z baśni.
Ale te słowa nie nadchodziły.
Wpatrzona w odwróconą od siebie twarz, lekko, nieznacznie, podążająca za uciekającym spojrzeniem, Celine westchnęła cichutko; umysł dostrzegał torturę, której nieświadomie go poddawała, lecz jednocześnie odmawiał uznania swojej winy, bo przecież nie miała na to wpływu. Na jego dygotanie, na gorący oddech owiewający ją z bliska, na słowa, których nie zaoferował jej w zamian za wyartykułowaną troskę. Dlaczego milczysz, Jeremy? Dlaczego prostujesz korpus i patrzysz na mnie tak intensywnie, dlaczego nie powiesz mi, że to miłość? Że właśnie tak smakuje, że to jej drżenie czuję w sobie, w środku, gdzieś głęboko, daleko od wątłego światła popołudniowego słońca nad naszymi głowami?
Nie był eleganckim tancerzem zdolnym unieść ją w tańcu, nadążyć za mknącym przed siebie łabędziem. Nie był uroczym młodzieńcem przynoszącym kwiaty pod jej okno, śpiewającym serenady i szepczącym słodkie słowa do ucha, które pragnęło słuchać. A mimo wszystko nie odtrąciła go jeszcze, nawet wtedy, gdy duże dłonie sięgnęły do łydek i zastygły w bezruchu na ich wewnętrznej stronie, wyrwawszy spomiędzy różowych warg ciche sapnięcie. W porównaniu do ostatniej nocy - był delikatny, niemal niepewny, a jednocześnie wygłodniały w znajomy sposób, gorący i napawający niepoprawną ciekawością. Wtedy rządziła nią wróżka, dziś to Celine była przy sterach kontroli, owładnięta chorym zaintrygowaniem, które Jeremy wzbudzał swoim dotykiem. Działał na nią... elektryzująco. Był tak blisko, na wyciągnięcie ręki, na wyciągnięcie języka, roztaczając wokół siebie zaproszenie do przejścia przez most wiszący nad przepaścią, do - właśnie, dokąd? Przecież nie mieli przyszłości. Byli zaledwie dwójką rozbitków zagubioną na rwących falach sztormu tęsknoty za czymś, co nie mogło się ziścić.
- Nie - wyszeptała niepewnie, podczas gdy poruszone w słowie wargi musnęły wargi; może tego oczekiwał, ale wbrew wszelkiej mądrości nie odtrąciła go wciąż, zamiast tego drugą z dłoni unosząc do twarzy Jeremiego i układając ją na jego policzku. Każdy centymetr jej ciała nagle posiadającego własną wolę wołał dziko, by mu się poddała, by dała mu tego, czego tak widocznie potrzebował, ale Celine nie byłaby do tego zdolna, nie po tym, czego doświadczyła przy Corneliusie napadającym na nią w Parszywym Pasażerze. On też chciał więcej, niż była w stanie mu dać. Ale Jeremy jej nie krzywdził, nie dzisiaj, zapraszając, jednak nie wymagając. - Nie zaklęciem - mówiła niemal nieprzytomnie, z przymkniętymi powiekami.
Wyobraźnia błagała, by na jego miejscu dostrzegła kogoś innego, mężczyznę młodszego, delikatniejszego, zdrowszego, ale uwiedzione nieznanym dreszczem ciało nie słuchało, gdy na kamiennej ławie bezwiednie posunęła się do przodu. Pochwycone przez niego łydki, całe nogi rozsunęły się nieco na boki, och, tylko po to, by jeszcze bardziej zmniejszyć dzielącą ich odległość rozbuchanej fizyczności, dla niej - młodzieńczej ciekawości, naiwnej i czystej, dla niego - powodu do zguby, pętli zaciskającej się wokół szyi. Oboje byli skazańcami. Oboje płonęli na stosie. Żądzy, niewiedzy, zdradzonej niewinności. Pragnień nieziszczonych i niewypowiedzianych. Abstrakcyjnych. Powiedz, że mnie kochasz. - Będę przekleństwem, Remy - na kilka uderzeń serca głos załamał się w gardle, a jego powierzchnię ścisnęły łzy, zbyt gorące jednak, by pozwoliła im spłynąć w dół twarzy. Nie, nie teraz. Nie kiedy wreszcie i tak niewprawnie przycisnęła usta do jego ust, nie kiedy kolana przylgnęły do jego boków, a dłonie dygotały mocno na ciepłej skórze policzków. Nigdy wcześniej... Znów był jej pierwszym. Pierwszym pocałunkiem, niepewnym, wstydliwym i ostrożnym, a jednocześnie zaczarowanym, zafascynowanym i słodkim jak pierwotny grzech przekreślający przyszłość w beztroskim raju.
Nie trwało to długo. Kilka sekund, może mniej, zanim Celine odsunęła się nieznacznie, przytłoczona doznaniem tak mocno, że niemal zakręciło jej się w głowie. I otworzyła oczy - skonfrontowała się z rzeczywistością, w której naprzeciw niej znajdował się Jeremy, przestraszona jakby jego reakcji. Był zły, pozwoliła sobie na zbyt wiele? Po odrazie zrodzonej z koszmarów nie było już śladu, nie odnalazł jej we wpatrzonych w niego tęczówkach, urzeczonych, choć jednocześnie tak płochliwych, zatrwożonych - nie odnalazł jej też w dotyku miękkich dłoni, których palce zapoznawały się z fakturą skóry jego policzków. Wodziła opuszkami tworząc abstrakcyjne wzory, malowała płomienne ścieżki, którymi mógł zejść do samego piekła, do najniższego z jego poziomów, niewzruszony ostrzeżeniem. Co się zmieniło? Dlaczego tak szybko? Pozbawiona odpowiedzi Celine mogła jedynie przycisnąć usta do jego czoła, podczas gdy ręce owinęły się wokół szyi i przyciągnęły go bliżej, bliżej, jeszcze bliżej, w jej stęsknione ramiona.
Nie rozumiała dlaczego, ale nie był potworem. Już nie.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Na miotle sterowało się ciałem, to ono było w stanie powstrzymać rozpędzony zbitek ciała i magicznego przedmiotu przed prędkościami wykraczającymi poza te względnie bezpieczne. Tutaj nie było mowy o powstrzymywaniu się, a tym bardziej przygaszania płonącego płomienia przynoszącego ból i oparzenia. Nie miała pojęcia, jak dotkliwie docierała tam, gdzie wszystko miało zostać przygaszone do odpowiedniego momentu, konkretnej osoby, tej, która zdoła zrozumieć i spojrzeć na niego, nie powłokę jednej z obrzydliwych twarzy kłamstwa otaczających całą jego postać. Wybrała nieznajomą drogę na skróty, otworzyła coś w złym miejscu i czasie, zbyt szybko i bez pomyślunku. Od samego początku do niczego nie zmuszał, jedynie proponował i prosił, a śmiałość wyrażania wszystkich tych potrzeb sprowadziła ich tutaj, pomiędzy dwa zatknięte między siebie oddechy, przyspieszone serca i tą boleść odczuwaną przez każdego w całkiem inny sposób. Czy stracili się już w pożodze? Może był to dopiero bolesny początek, przez który należało przejść z masą śladów i znamion jak ten na jego twarzy? Przecież na to zasługiwał, potrzebował większej ilości tych bodźców, tylko po to, aby samego się uspokoić, postawić na miejscu w bezruchu, zrozumieć, że po raz kolejny uwierzył w zbyt wiele, źle spojrzał, powiedział, pomyślał, chyba już był skory mówić w ten sposób o codzienności. Przecież były o wiele ważniejsze aspekty życia w tych czasach, jakby brak możliwości włożenia do gara byle mięsa był zbyt małym problemem, to samo tyczyło się oddechu Ministralnego reżimu niezdolnego dosięgnąć tego napięcia ściskającego każdy z jego mięśni.
W słowach rzucanych na wiatr nie było żadnego polotu, a tym bardziej potężnych wartości, które mogłyby nieść, pragnął tylko zakryć ją sobą, sprawić by zniknęła pod szatami, zakleszczyła się tam po raz kolejny, dając mu słodką ucieczkę od bólu, w który zaczęło przemieniać się całe to podniecenie skupione w jednym miejscu. Zbyt intensywnie, zbyt mocno, zbyt szybko. Przyszedł przecież ją przeprosić, zebrać karę, odebrać cierpienie, nie przysporzyć kolejnych ran.
Wszystko, czego dotykał, trawione było przez pożogę nieszczęścia, ta, którą obudziła jasnowłosa, rozpalała tylko jego w całkiem inny sposób. Nigdy wcześniej nie pragnął nikogo do granic fizycznego bólu. Była jego pierwszą tak silnie oddziałującą na wszystkie bodźce ciała gotowego uczynić ją swoją panią, tu i teraz.
Zastygł w bezruchu, kiedy zaprzeczyła. Nie był tym, który zdoła wziąć wbrew woli, nie kiedy był świadom i sprawował kontrolę nad samym sobą, a ona widocznie nie miała na celu ulżyć jego cierpieniu. Troska i odrzucenie przemknęło przez błyszczące, spragnione oczy. Dopiero kiedy zorientował się, jak jest blisko, twarz przy twarzy, wargi przy wargach i jej niespodziewany dotyk, który wyzwolił w nim głębokie zaciągnięcie się powietrzem. Sprzeczność słów i czynów jasnowłosej doprowadzała go do jeszcze większego zagubienia. Chciał się odsunąć, pozwolić odetchnąć, ale ciepło bijące z niemal stykających się warg drobnej dziewczyny oraz palców ułożonych na jego poliku było zbyt realne, by mógł zrobić krok w tył. Prośby o wycofanie się i zaprzestanie całej tej farsy już dawno zniknęły poza wszelkie myśli zatopione w nieskazitelnej delikatności jej postaci. Kolejne słowa wyrwane jakby z półsnu, w którym się znajdowała, uprzytomniły mu, że nie chodziło jej o zaprzestanie tej elektryzującej bliskości. Oczy, które ledwo patrzyły na niego spod powiek, tym razem nie były tak wielką przeszkodą. Domyślał się, że wolałaby widzieć kogoś innego, nie ona pierwsza i ostatnia chciałaby człowieka o konkretnej twarzy, a nie tego uciekającego od swojej własnej. Przez myśl przewinęła się tak niedawna bliskość z ciemnymi oczami ciemnowłosej barmanki, która również wolała kogoś innego; obraz jej zamkniętych oczu i palce poruszające się po jego poliku, prawdziwym nim. Nie był w stanie ich krytykować, coś okrutnie zakuło w piersi, ale to nic, przecież to nie pierwszy raz, nie mogło być inaczej, w końcu gdzie on mógłby stać się dla kogoś ważnym? Głupek, który znowu uwierzył w zbyt wiele własnych pragnień i marzeń. Jasnowłosa przysunęła się, a on rozszerzył powieki w zaskoczeniu, kiedy wyczuł rozszerzające się nogi. Zapraszała? Jego? Znowu była naćpana?
Załamany głos cierpiącego łabędzia zakuł go w piersi. Była trzeźwa, nieszczęśliwa, cholernie piękna i już bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zbliżyła się, złączyła wargi, przylgnęła nogami do jego boków, podtrzymywała swoją niepewność drżącymi rękoma na jego twarzy, jakby bała się, że zniknie. Czy faktycznie mógł tyle znaczyć? Ja? Prąd niepożądanego pożądania bliżej i mocniej przysłonił wszelką trzeźwość umysłu, który dawno już wymazał z pamięci magiczną ciszę sprzed kilku godzin. Obrazy tych małych ust obejmujących go nieco niżej niż ściskała go swoimi nogami, sprawiał, że zatracił się w tym kompletnie. Mieszanka ekscytacji i bólu przeszła przez całe ciało, które wygięło się bliżej niej, żeby jeszcze trochę zmniejszyć ten dystans, choć nie było to tak wyczuwalne, w końcu ograniczała ich ławka, na której skraju siedziała ona. Okrutna chwila zbliżenia minęła, a wraz z nią szok, w jakim znalazł się metamorfomag. Dopiero kiedy jej ręce owinęły się wokół jego szyi, ciągnąc bliżej siebie, kontrolę przejął ocucony wilk. Czas jeść. Pożoga zapłonęła dodatkowym ogniem.
Ręce odkleiły się od łydek, pozwalając sobie na przybliżenie jej bardziej, szybciej i gwałtowniej. Nie było mowy o żadnym płaczu w ramionach, choć każda cząstka świadomości odradzała tego jakże głupiego pomysłu. Nieobtłuczona dłoń momentalnie znalazła się na dolnej części jej kręgosłupa, prostym ruchem przyciągając ją jeszcze bliżej, kiedy sam naprężył się mocniej pomiędzy zapraszającymi nogami jasnowłosej. Przestał już myśleć, zdawał się na instynkt, który drugą rękę skierował do uda. Trzymając rękę od zewnętrznej strony maleńkich nóżek, zaczął sunąć chropowatymi nieswoimi palcami wyżej, nie zwalniając przy materiale sukienki. Był zdecydowany i mało dostojny, bo przecież skraj granicy została przeżarta i spalona gdzieś w międzyczasie ich bolesnej bliskości. Materiał rajstop nijak miał się do chęci sunięcia bezpośrednio po nagim ciele, jednak mrowienie w drugiej dłoni poniżej średniej wysokości kręgosłupa nie pozwalało się już cofać. Chciał zsunąć rękę niżej, bardziej, głębiej, tam, gdzie owoce smakowały najlepiej, do grzesznego ogrodu dla wilka. Ręce w tym samym czasie badały kruchość małego ciała, a szyja trzymająca głowę nie pozwoliła na maksymalne zbliżenie do jej ramion. Wyrwał się jednak nie dla ucieczki, a zmniejszenia dystansu swoich spragnionych ust i jej elektryzującego ciała. Dynamicznym ruchem szarpnął głową, pozwalając zbliżyć się sobie do jej szyi. - Nigdy... - wydyszał prosto w skórę, którą mogła drażnić jego broda. Dwa oddechy i jedna myśl wystarczyły, by ułożył na boku jej nieskazitelnej szyi spierzchnięte usta Jeremiego. Paląca potrzeba przeszła od ust, aż po czubki palców u stóp. - przekleństwem... - wysapał na wydechu, przerywając przywarcie do jej szyi. Kolejny całus znalazł się niżej, jakby powoli zaczął zbliżać się w stronę obojczyka. Krótkie oddechy na skórze były niczym w porównaniu do trzymania jej tak blisko siebie, na wyłączność, tu i teraz, tak jak powinno być.
Jesteś moja. Ryk przedarł się przez jego umysł, a echo własnego głosu układającego się w obietnicę wypowiedzianą Celine tego dnia zatrzymało dalsze pospieszne ruchy jego ciała. Ból kumulujący się w spodniach był niczym w stosunku do cierpienia, które przeszyła jego głowa napastowana wszystkimi obrazami i słowami nijak składającymi się w całość. Wszystko było takie popierdolone...
Łapczywie i pewnie trzymająca ją ręka przy dole kręgosłupa wycofała się, ręka sunąca po tylnej części uda, aż pod materiał sukienki również wycofała się, pozostawiając swoją niedokończoną w połowie drogę bliżej epicentrum jego zainteresowania. Głowa zastygła na sekundę, a przez twarz przemknął grymas potężnego bólu, którego nie była w stanie zobaczyć. Bardzo szybkim ruchem położył ręce na oparciu ławki świadom tego, że nie zdoła po prostu odejść samemu. Pomimo głupoty swoich czynów znalazł jej wzrok, nieświadom tego, że jasnobrązowe tęczówki przemieniły się w te miodowe o małych zielonych plamkach. Walczył z pragnieniem, próbując usidlić je tam, gdzie zawsze, w obrzydliwym niebycie, którego drzwi otworzyła na oścież. Czując bliskość jej ciała tuż przy dłoniach ściskających krawędzie ławy, zacisnął je jeszcze bardziej, robiąc bardzo niespodziewany dla siebie ruch; naprężając ostatki swoich mięśni zdolnych do czegokolwiek innego poza paniczną chęcią znalezienia się w niej, odepchnął się, zwiększając dystans. Brak reakcji na własny czyn spowodował, że wylądował plecami na kamiennym podłożu, płaszcz odkrył mocno odznaczające się źródło jego bólu na widok. Nie czuł wstydu, był zbyt zanurzony w całym cierpieniu i walce z samym sobą o kontrolę, by móc pozwolić sobie na tak wielką lekkość myśli, jak zawstydzenie, choć poliki wręcz naturalnie zaszły szkarłatem nijak pasującym do twarzy dilera. Zawsze nie pasował, choć jej zaproszenie było przecież dla niego...
- Przepraszam Celine... przepraszam... - zaczął głośno dyszeć, wściekły na siebie. Ciepło ciała zostało zamienione na pustkę i ból. Jego oczy zaszkliły się, a wzrok uciekł gdzieś na bok, szukając możliwości jakiejkolwiek ucieczki od tej palącej potrzeby spuszczenia napięcia. Obiecał, że więcej tego nie zrobi, a jednak obrazy zeszłej nocy zaczęły coraz bardziej się przejawiać, jedynie dobijając jego wszelką inicjatywę troski, z jaką przygnało go za jasnowłosą. Czy to był już ten moment, kiedy stracił rozum czy jedynie samego siebie? Nienawiść do własnych pożądań cielesnych zmusiła go do ponownego kroku na ścieżkę bólu, ponieważ podciągnął nogi i spróbował wstać. Przestał bezpośrednio jej obserwować, choć kątem oka cały czas badał czy nie próbuje podejść zbyt blisko. Był gotów się wycofać, musiał być, nie znał gorszych wyzwisk, które dręczyły jego sumienie. Wilk został spłoszony bez dania głównego, a dzwon dawno zakopał się pod ruinami fasady przyzwoitości.
W słowach rzucanych na wiatr nie było żadnego polotu, a tym bardziej potężnych wartości, które mogłyby nieść, pragnął tylko zakryć ją sobą, sprawić by zniknęła pod szatami, zakleszczyła się tam po raz kolejny, dając mu słodką ucieczkę od bólu, w który zaczęło przemieniać się całe to podniecenie skupione w jednym miejscu. Zbyt intensywnie, zbyt mocno, zbyt szybko. Przyszedł przecież ją przeprosić, zebrać karę, odebrać cierpienie, nie przysporzyć kolejnych ran.
Wszystko, czego dotykał, trawione było przez pożogę nieszczęścia, ta, którą obudziła jasnowłosa, rozpalała tylko jego w całkiem inny sposób. Nigdy wcześniej nie pragnął nikogo do granic fizycznego bólu. Była jego pierwszą tak silnie oddziałującą na wszystkie bodźce ciała gotowego uczynić ją swoją panią, tu i teraz.
Zastygł w bezruchu, kiedy zaprzeczyła. Nie był tym, który zdoła wziąć wbrew woli, nie kiedy był świadom i sprawował kontrolę nad samym sobą, a ona widocznie nie miała na celu ulżyć jego cierpieniu. Troska i odrzucenie przemknęło przez błyszczące, spragnione oczy. Dopiero kiedy zorientował się, jak jest blisko, twarz przy twarzy, wargi przy wargach i jej niespodziewany dotyk, który wyzwolił w nim głębokie zaciągnięcie się powietrzem. Sprzeczność słów i czynów jasnowłosej doprowadzała go do jeszcze większego zagubienia. Chciał się odsunąć, pozwolić odetchnąć, ale ciepło bijące z niemal stykających się warg drobnej dziewczyny oraz palców ułożonych na jego poliku było zbyt realne, by mógł zrobić krok w tył. Prośby o wycofanie się i zaprzestanie całej tej farsy już dawno zniknęły poza wszelkie myśli zatopione w nieskazitelnej delikatności jej postaci. Kolejne słowa wyrwane jakby z półsnu, w którym się znajdowała, uprzytomniły mu, że nie chodziło jej o zaprzestanie tej elektryzującej bliskości. Oczy, które ledwo patrzyły na niego spod powiek, tym razem nie były tak wielką przeszkodą. Domyślał się, że wolałaby widzieć kogoś innego, nie ona pierwsza i ostatnia chciałaby człowieka o konkretnej twarzy, a nie tego uciekającego od swojej własnej. Przez myśl przewinęła się tak niedawna bliskość z ciemnymi oczami ciemnowłosej barmanki, która również wolała kogoś innego; obraz jej zamkniętych oczu i palce poruszające się po jego poliku, prawdziwym nim. Nie był w stanie ich krytykować, coś okrutnie zakuło w piersi, ale to nic, przecież to nie pierwszy raz, nie mogło być inaczej, w końcu gdzie on mógłby stać się dla kogoś ważnym? Głupek, który znowu uwierzył w zbyt wiele własnych pragnień i marzeń. Jasnowłosa przysunęła się, a on rozszerzył powieki w zaskoczeniu, kiedy wyczuł rozszerzające się nogi. Zapraszała? Jego? Znowu była naćpana?
Załamany głos cierpiącego łabędzia zakuł go w piersi. Była trzeźwa, nieszczęśliwa, cholernie piękna i już bliżej niż na wyciągnięcie ręki. Zbliżyła się, złączyła wargi, przylgnęła nogami do jego boków, podtrzymywała swoją niepewność drżącymi rękoma na jego twarzy, jakby bała się, że zniknie. Czy faktycznie mógł tyle znaczyć? Ja? Prąd niepożądanego pożądania bliżej i mocniej przysłonił wszelką trzeźwość umysłu, który dawno już wymazał z pamięci magiczną ciszę sprzed kilku godzin. Obrazy tych małych ust obejmujących go nieco niżej niż ściskała go swoimi nogami, sprawiał, że zatracił się w tym kompletnie. Mieszanka ekscytacji i bólu przeszła przez całe ciało, które wygięło się bliżej niej, żeby jeszcze trochę zmniejszyć ten dystans, choć nie było to tak wyczuwalne, w końcu ograniczała ich ławka, na której skraju siedziała ona. Okrutna chwila zbliżenia minęła, a wraz z nią szok, w jakim znalazł się metamorfomag. Dopiero kiedy jej ręce owinęły się wokół jego szyi, ciągnąc bliżej siebie, kontrolę przejął ocucony wilk. Czas jeść. Pożoga zapłonęła dodatkowym ogniem.
Ręce odkleiły się od łydek, pozwalając sobie na przybliżenie jej bardziej, szybciej i gwałtowniej. Nie było mowy o żadnym płaczu w ramionach, choć każda cząstka świadomości odradzała tego jakże głupiego pomysłu. Nieobtłuczona dłoń momentalnie znalazła się na dolnej części jej kręgosłupa, prostym ruchem przyciągając ją jeszcze bliżej, kiedy sam naprężył się mocniej pomiędzy zapraszającymi nogami jasnowłosej. Przestał już myśleć, zdawał się na instynkt, który drugą rękę skierował do uda. Trzymając rękę od zewnętrznej strony maleńkich nóżek, zaczął sunąć chropowatymi nieswoimi palcami wyżej, nie zwalniając przy materiale sukienki. Był zdecydowany i mało dostojny, bo przecież skraj granicy została przeżarta i spalona gdzieś w międzyczasie ich bolesnej bliskości. Materiał rajstop nijak miał się do chęci sunięcia bezpośrednio po nagim ciele, jednak mrowienie w drugiej dłoni poniżej średniej wysokości kręgosłupa nie pozwalało się już cofać. Chciał zsunąć rękę niżej, bardziej, głębiej, tam, gdzie owoce smakowały najlepiej, do grzesznego ogrodu dla wilka. Ręce w tym samym czasie badały kruchość małego ciała, a szyja trzymająca głowę nie pozwoliła na maksymalne zbliżenie do jej ramion. Wyrwał się jednak nie dla ucieczki, a zmniejszenia dystansu swoich spragnionych ust i jej elektryzującego ciała. Dynamicznym ruchem szarpnął głową, pozwalając zbliżyć się sobie do jej szyi. - Nigdy... - wydyszał prosto w skórę, którą mogła drażnić jego broda. Dwa oddechy i jedna myśl wystarczyły, by ułożył na boku jej nieskazitelnej szyi spierzchnięte usta Jeremiego. Paląca potrzeba przeszła od ust, aż po czubki palców u stóp. - przekleństwem... - wysapał na wydechu, przerywając przywarcie do jej szyi. Kolejny całus znalazł się niżej, jakby powoli zaczął zbliżać się w stronę obojczyka. Krótkie oddechy na skórze były niczym w porównaniu do trzymania jej tak blisko siebie, na wyłączność, tu i teraz, tak jak powinno być.
Jesteś moja. Ryk przedarł się przez jego umysł, a echo własnego głosu układającego się w obietnicę wypowiedzianą Celine tego dnia zatrzymało dalsze pospieszne ruchy jego ciała. Ból kumulujący się w spodniach był niczym w stosunku do cierpienia, które przeszyła jego głowa napastowana wszystkimi obrazami i słowami nijak składającymi się w całość. Wszystko było takie popierdolone...
Łapczywie i pewnie trzymająca ją ręka przy dole kręgosłupa wycofała się, ręka sunąca po tylnej części uda, aż pod materiał sukienki również wycofała się, pozostawiając swoją niedokończoną w połowie drogę bliżej epicentrum jego zainteresowania. Głowa zastygła na sekundę, a przez twarz przemknął grymas potężnego bólu, którego nie była w stanie zobaczyć. Bardzo szybkim ruchem położył ręce na oparciu ławki świadom tego, że nie zdoła po prostu odejść samemu. Pomimo głupoty swoich czynów znalazł jej wzrok, nieświadom tego, że jasnobrązowe tęczówki przemieniły się w te miodowe o małych zielonych plamkach. Walczył z pragnieniem, próbując usidlić je tam, gdzie zawsze, w obrzydliwym niebycie, którego drzwi otworzyła na oścież. Czując bliskość jej ciała tuż przy dłoniach ściskających krawędzie ławy, zacisnął je jeszcze bardziej, robiąc bardzo niespodziewany dla siebie ruch; naprężając ostatki swoich mięśni zdolnych do czegokolwiek innego poza paniczną chęcią znalezienia się w niej, odepchnął się, zwiększając dystans. Brak reakcji na własny czyn spowodował, że wylądował plecami na kamiennym podłożu, płaszcz odkrył mocno odznaczające się źródło jego bólu na widok. Nie czuł wstydu, był zbyt zanurzony w całym cierpieniu i walce z samym sobą o kontrolę, by móc pozwolić sobie na tak wielką lekkość myśli, jak zawstydzenie, choć poliki wręcz naturalnie zaszły szkarłatem nijak pasującym do twarzy dilera. Zawsze nie pasował, choć jej zaproszenie było przecież dla niego...
- Przepraszam Celine... przepraszam... - zaczął głośno dyszeć, wściekły na siebie. Ciepło ciała zostało zamienione na pustkę i ból. Jego oczy zaszkliły się, a wzrok uciekł gdzieś na bok, szukając możliwości jakiejkolwiek ucieczki od tej palącej potrzeby spuszczenia napięcia. Obiecał, że więcej tego nie zrobi, a jednak obrazy zeszłej nocy zaczęły coraz bardziej się przejawiać, jedynie dobijając jego wszelką inicjatywę troski, z jaką przygnało go za jasnowłosą. Czy to był już ten moment, kiedy stracił rozum czy jedynie samego siebie? Nienawiść do własnych pożądań cielesnych zmusiła go do ponownego kroku na ścieżkę bólu, ponieważ podciągnął nogi i spróbował wstać. Przestał bezpośrednio jej obserwować, choć kątem oka cały czas badał czy nie próbuje podejść zbyt blisko. Był gotów się wycofać, musiał być, nie znał gorszych wyzwisk, które dręczyły jego sumienie. Wilk został spłoszony bez dania głównego, a dzwon dawno zakopał się pod ruinami fasady przyzwoitości.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Celine nie wiedziała nawet, że właśnie w tym momencie dostawała coś, czego brakowało jej przez tak wiele miesięcy. Coś, co nagle wypełniało pustkę ciepłym miodem sunącym w dół smaganej dreszczem skóry, słodkim i kojącym wszelką ranę odnalezioną na swojej drodze. A było ich tam wiele. Każde wspomnienie przepełnione bólem i zwątpieniem pokryło się różową tkanką blizn, razem tworząc pajęczynę czarnej wdowy odbierającej wszystko to, co kiedykolwiek miało znaczenie. Podarował jej bliskość. Wbrew wspólnej obietnicy, że więcej do tego nie dopuszczą, że to niestosowne, że tak należało zachowywać się dopiero po ślubie w obecności ukochanego męża, wbrew wszelkiej logice i poprawności myśli: stawali się remedium dla siebie nawzajem, choć jego istnienie okupowali gamą zupełnie nowych dolegliwości formujących kolejną chorobę. Ale jak mogła sobie tego odmówić? Kiedy jej ciało lgnęło do żaru jego istnienia, dusza wręcz wyrywała się z fizycznych okowów, byle tylko błagać o więcej, o to, by jej nie zostawiał, nie porzucał więcej na pastwę losu. Nieważne jaką miał twarz, jakie imię nosił - to jego usta przylegały do jej ust. Jego całowała niewprawnie i wstydliwie, w jednej chwili zapominając o otaczającym ich świecie, bo ten był nieważny. Co mogła w nim otrzymać, poza uderzeniem w twarz, połamaniem puent, skręceniem kostek u nóg? Odebrano jej nawet ojca, jedynego człowieka, który kochał ją bezinteresownie, niewrażliwy na wili gen tkający gniazdo w jej jestestwie, tylko jego mogła być kiedykolwiek pewna. Był rycerzem, tarczą i silnym ramieniem, dobrym człowiekiem, teraz gnił natomiast za kratami, a ona - tonęła w oceanie beznadziei, na której nagle nieoczekiwaną tratwą okazał się Jeremy.
Była spragniona. Jego, jego ust, uczucia bycia kochaną, docenioną, jedyną dla kogoś, kogokolwiek, gotowa sięgnąć po byle leżący nieopodal kamień i jego ostrawym końcem wyżłobić w piersi wnękę, z której na dłoni podarowałaby bijące serce. Jemu? Dlaczego nie? Może był jedynie dilerem włóczącym się po dokach, z twarzą częściej poobijaną niż nie, niepochlebnie prowadzącym na manowce katem użyczającym ostrza do własnoręcznego poderżnięcia sobie gardła narkotyczną decyzją, jednak to właśnie on klęczał teraz przed nią i oddawał całego siebie, bez słowa i złego zamiaru.
Pod przymkniętymi powiekami zatańczyły gwiazdy, w wyobraźni rozległ się natomiast dźwięk znajomego fortepianu z areny Carringtonów, kiedy na opustoszałej scenie tańczyła dla widowni złożonej z jednej pary oczu; Celine nie potrafiła przypomnieć sobie teraz melodii szczęśliwszej. Żadna baletnicza kompozycja nie była w stanie oddać bólu eksplodującego w sercu szczęścia, ekscytacji pierwszym w życiu pocałunkiem. Czy Jeremy zdawał sobie z tego sprawę, z jej niedoświadczenia? Na pewno wyczuł to w wargach pozbawionych śmiałości i wprawy, z delikatności gestu, który sam w sobie nie przekroczył jeszcze zbyt wielu barier; o tym nie uczył ojciec, nie uczyła też szkoła, w której zapracowanej Celine do kochliwości było daleko. Czujesz to, Jeremy? Czujesz drżenie moich ust oddających jednoczesne drżenie całego wnętrza? Dłonie otulały jego twarz łagodnie, palce musnęły poparzony policzek ostrożnie, przepraszająco, musiał wiedzieć, że nie chciała go skrzywdzić, nie kiedy miała nad tym faktyczną kontrolę.
Pragnienie stania się jednością różniło się znacznie od cierpienia przytłaczającego Jeremiego, ale to właśnie ono dyktowało gesty, nakazywało przyciągnąć mężczyznę do siebie, blisko, bliżej, jeszcze bliżej, byle tylko nasycić się jego ciepłem, zapachem i smakiem. Chciała zapamiętać go jak najdokładniej. Każdy szczegół, chropowatość skóry, uczucie brody pod palcami, nawet teksturę płaszcza, który okalał ramiona. Ale on - on zjednoczył się z wilkiem, pozwolił mu zawyć do księżyca, wznieść w lunarną łunę pieśń niespełnionych pragnień, które wytyczyły ścieżki dla głodnych dłoni. Celine jęknęła cicho, czując na sobie jego ręce, jedną z tyłu, nieopodal lędźwi, drugą sunącą w górę łydki. Palce malowały pożądliwe wzory na materiale jej rajstop kiedy badał jej kolano, przesuwał opuszki wyżej, pod materiał sukienki, który poddał się łatwo, z miałkim efektem broniąc najbardziej prywatnych sfer jej cielesności; tylko raz czuła na sobie podobny dotyk, jeszcze w czasach szkolnych, kiedy był owocem zakazanym, toksycznym i bezprawnym, ale rzekomo koniecznym do rozbudzenia jej uśpionej namiętności. Dziś dygotała podobnie, ale nie jako nastolatka, a jako kobieta, z odchyloną do tyłu głową poddająca się pieszczotom z oddechem zastygłym na suchych, spierzchniętych wargach. Gdzie wcześniej istniał jedynie strach, jeszcze zaledwie dobę temu, nagle pojawiła się czerwień zupełnie innego wstydu. Gorętszego, odbierającego jej trzeźwość, linearność myśli, które nagle przerodziły się w chaos; Celine wygięła plecy lekko do tyłu, jednocześnie - nieświadomie - bardziej eksponując szyję znaczoną niewidzialnym śladem przyłożonych do skóry warg - dlaczego było jej ich tak mało? Całuj mnie, Jeremy. Ocal mnie.
- Nie tu... - szeptała w gorączce, przecież amfiteatr, choć opuszczony, wciąż nie znajdował się za bezpieczną ścianą, zaryglowanymi drzwiami i zasłoniętymi zasłonami. Ostatek logiki, przyprószony sadzą palącego się ognia ochłap, zmuszał ją do złożenia cichej prośby, nie tu, zabierz mnie gdzieś indziej, zabierz mnie do siebie. Tymczasem w niepamięć odchodziły inne nauki, okupione żarem nieznanych gestów i uczuć; tak winno zachowywać się dopiero po ślubie, z tym jednym jedynym, z panem mężem, któremu trzeba było urodzić gromadkę pucołowatych dzieciątek, to było przecież powinnością kobiety, a nie... A nie ta dziwna przyjemność, którą bez wysiłku dawał jej Jeremy. Zapominała o tym. O prawach rządzących społeczeństwem, o swojej przykładnej niewinności, o koszmarze, z jakim kilka godzin wcześniej skojarzyła jego twarz; teraz wydawał jej się uosobieniem pragnienia, z którego chciała spijać słodkie soki zapomnienia i spełnienia. Czuła to. Tę potrzebę budzącą się do życia gdzieś nisko, jednocześnie trawiącą jej stęsknione serce; w kącikach oczu znów zapiekły łzy, te szczęśliwe, rozanielone, tego właśnie jej brakowało cały ten czas. Kogoś, kto przyciągnąłby ją do siebie z taką pasją, z taką... Miłością. Jej zalążkiem. Pąkiem mającym rozkwitnąć jak fatamorgana w kalejdoskopie kolorowych kryształów.
I potem to wszystko się skończyło.
Zniknęły dłonie będące heroldem grzesznego apetytu, znikły usta przyciśnięte do szyi, zniknął też on z jej ramion, odepchnięty, ale nie przez nią. Nigdy przez nią. Celine nie zrozumiała od razu tego, co się stało, opieszale otwierając oczy - by zmierzyć się z twarzą smagniętą przerażeniem, obrzydzeniem, skruchą, wszystkim, czego nie spodziewała się tam odnaleźć. Dlaczego? Jej ciało nagle przemieniło się w kamień, miała wrażenie jakby ogień zalała lodowata woda i coś raptownie odebrało jej oddech, zmuszając do wyprostowania się na ławce, cofnięcia, ale nie sięgnęła nawet do połów sukienki, by je poprawić. To i tak nie miało teraz znaczenia. Na jej twarzy królowała troska i dopiero kiedy Jeremy opadł na plecy na kamienne podłoże, tym samym ujawniając powód swojego zakłopotania, zrozumiała. Znów byli tak blisko przekroczenia następnej z piekielnych bram, ale tym razem... Nie czuła strachu poprzedniej nocy.
Jedynie łamiące się na pół serce.
- Nie - wykrztusiła z siebie łamliwym głosem i odepchnęła samą siebie od ławki, zanim zdążyła w ogóle o tym pomyśleć. Nie zbliżyła się jednak zanadto - a jedynie przyklęknęła nieopodal, z dłońmi zastygniętymi w pół drogi do jego torsu. - Nie przepraszaj, nie masz za co - mówiła łagodnie, szczerze, nie zrobił jej krzywdy, nie przeobraził się w demona wyjętego z kart ostatniego snu. Może to kajdany uroku w końcu odpuściły, jeśli nieświadomie pozwolił sobie upoić się jego złudnym dobrodziejstwem? Celine nie mogła niczego być pewna, przekonana jedynie, że ten jeden raz męska fizyczność wcale jej nie odrzuciła. Nie sprawiła, by ta wzdrygnęła się wzgardliwie, zbyt przytłoczona ulotnym widmem szczęścia trawiącego ją jeszcze chwilę temu, by zwątpić, że było ono dobre i czyste. Nie patrzyła też na jego uwydatnione cielesne cierpienie, zamiast tego wpatrzona w oczy, w których nagle zabrakło czekoladowej tinty; dostrzegłszy zmianę tęczówek Celine przechyliła głowę do boku i pochyliła się lekko do przodu, nęcona tajemnicą. - Jakie piękne - westchnęła cicho, ledwo dosłyszalnie, bo takimi były. Były ciepłego koloru korą drzewa tu i ówdzie znaczoną leniwym mchem, albo może herbatą, w której wciąż pływały świeże, zielone zioła. Chciała go dosięgnąć, przyjrzeć im się bliżej - ale wtedy naglący strach przeszył jej ciało dreszczem i zmusił do tego, by znieruchomiała, z mięśniami spiętymi narastającą paniką. - Nie przepraszaj, nie zostawiaj mnie - tutaj, w amfiteatrze, i w ogóle; nie kiedy była w stanie dopuścić go bliżej niż kogokolwiek wcześniej, zaprosić wgłąb siebie, nie tyle czysto cieleśnie, a chyba przede wszystkim duchowo, by choć na chwilę być znów szczęśliwą. Ale czy to było możliwe, kiedy patrzył na nią w ten sposób? Kiedy wymykał się z jej metafizycznego uścisku, dopatrując się powodu do wyrzutów sumienia w tym, że przez moment uwierzyła w odmieniającą się fortunę? Nogi miała jak z waty, a jednocześnie jak z kamienia, kiedy nagle poderwała się ku górze i cofnęła, licząc, że zwiększonym dystansem przekona go do braku złych zamiarów, do szczerości swoich intencji, omamiona potrzebą zbyt bardzo by zrozumieć kto tu był wilkiem, a kto owieczką. - Proszę, nie zostawiaj mnie, nie stało się nic złego. Naprawdę - szeptała drżąco. To na pewno moja wina.
Była spragniona. Jego, jego ust, uczucia bycia kochaną, docenioną, jedyną dla kogoś, kogokolwiek, gotowa sięgnąć po byle leżący nieopodal kamień i jego ostrawym końcem wyżłobić w piersi wnękę, z której na dłoni podarowałaby bijące serce. Jemu? Dlaczego nie? Może był jedynie dilerem włóczącym się po dokach, z twarzą częściej poobijaną niż nie, niepochlebnie prowadzącym na manowce katem użyczającym ostrza do własnoręcznego poderżnięcia sobie gardła narkotyczną decyzją, jednak to właśnie on klęczał teraz przed nią i oddawał całego siebie, bez słowa i złego zamiaru.
Pod przymkniętymi powiekami zatańczyły gwiazdy, w wyobraźni rozległ się natomiast dźwięk znajomego fortepianu z areny Carringtonów, kiedy na opustoszałej scenie tańczyła dla widowni złożonej z jednej pary oczu; Celine nie potrafiła przypomnieć sobie teraz melodii szczęśliwszej. Żadna baletnicza kompozycja nie była w stanie oddać bólu eksplodującego w sercu szczęścia, ekscytacji pierwszym w życiu pocałunkiem. Czy Jeremy zdawał sobie z tego sprawę, z jej niedoświadczenia? Na pewno wyczuł to w wargach pozbawionych śmiałości i wprawy, z delikatności gestu, który sam w sobie nie przekroczył jeszcze zbyt wielu barier; o tym nie uczył ojciec, nie uczyła też szkoła, w której zapracowanej Celine do kochliwości było daleko. Czujesz to, Jeremy? Czujesz drżenie moich ust oddających jednoczesne drżenie całego wnętrza? Dłonie otulały jego twarz łagodnie, palce musnęły poparzony policzek ostrożnie, przepraszająco, musiał wiedzieć, że nie chciała go skrzywdzić, nie kiedy miała nad tym faktyczną kontrolę.
Pragnienie stania się jednością różniło się znacznie od cierpienia przytłaczającego Jeremiego, ale to właśnie ono dyktowało gesty, nakazywało przyciągnąć mężczyznę do siebie, blisko, bliżej, jeszcze bliżej, byle tylko nasycić się jego ciepłem, zapachem i smakiem. Chciała zapamiętać go jak najdokładniej. Każdy szczegół, chropowatość skóry, uczucie brody pod palcami, nawet teksturę płaszcza, który okalał ramiona. Ale on - on zjednoczył się z wilkiem, pozwolił mu zawyć do księżyca, wznieść w lunarną łunę pieśń niespełnionych pragnień, które wytyczyły ścieżki dla głodnych dłoni. Celine jęknęła cicho, czując na sobie jego ręce, jedną z tyłu, nieopodal lędźwi, drugą sunącą w górę łydki. Palce malowały pożądliwe wzory na materiale jej rajstop kiedy badał jej kolano, przesuwał opuszki wyżej, pod materiał sukienki, który poddał się łatwo, z miałkim efektem broniąc najbardziej prywatnych sfer jej cielesności; tylko raz czuła na sobie podobny dotyk, jeszcze w czasach szkolnych, kiedy był owocem zakazanym, toksycznym i bezprawnym, ale rzekomo koniecznym do rozbudzenia jej uśpionej namiętności. Dziś dygotała podobnie, ale nie jako nastolatka, a jako kobieta, z odchyloną do tyłu głową poddająca się pieszczotom z oddechem zastygłym na suchych, spierzchniętych wargach. Gdzie wcześniej istniał jedynie strach, jeszcze zaledwie dobę temu, nagle pojawiła się czerwień zupełnie innego wstydu. Gorętszego, odbierającego jej trzeźwość, linearność myśli, które nagle przerodziły się w chaos; Celine wygięła plecy lekko do tyłu, jednocześnie - nieświadomie - bardziej eksponując szyję znaczoną niewidzialnym śladem przyłożonych do skóry warg - dlaczego było jej ich tak mało? Całuj mnie, Jeremy. Ocal mnie.
- Nie tu... - szeptała w gorączce, przecież amfiteatr, choć opuszczony, wciąż nie znajdował się za bezpieczną ścianą, zaryglowanymi drzwiami i zasłoniętymi zasłonami. Ostatek logiki, przyprószony sadzą palącego się ognia ochłap, zmuszał ją do złożenia cichej prośby, nie tu, zabierz mnie gdzieś indziej, zabierz mnie do siebie. Tymczasem w niepamięć odchodziły inne nauki, okupione żarem nieznanych gestów i uczuć; tak winno zachowywać się dopiero po ślubie, z tym jednym jedynym, z panem mężem, któremu trzeba było urodzić gromadkę pucołowatych dzieciątek, to było przecież powinnością kobiety, a nie... A nie ta dziwna przyjemność, którą bez wysiłku dawał jej Jeremy. Zapominała o tym. O prawach rządzących społeczeństwem, o swojej przykładnej niewinności, o koszmarze, z jakim kilka godzin wcześniej skojarzyła jego twarz; teraz wydawał jej się uosobieniem pragnienia, z którego chciała spijać słodkie soki zapomnienia i spełnienia. Czuła to. Tę potrzebę budzącą się do życia gdzieś nisko, jednocześnie trawiącą jej stęsknione serce; w kącikach oczu znów zapiekły łzy, te szczęśliwe, rozanielone, tego właśnie jej brakowało cały ten czas. Kogoś, kto przyciągnąłby ją do siebie z taką pasją, z taką... Miłością. Jej zalążkiem. Pąkiem mającym rozkwitnąć jak fatamorgana w kalejdoskopie kolorowych kryształów.
I potem to wszystko się skończyło.
Zniknęły dłonie będące heroldem grzesznego apetytu, znikły usta przyciśnięte do szyi, zniknął też on z jej ramion, odepchnięty, ale nie przez nią. Nigdy przez nią. Celine nie zrozumiała od razu tego, co się stało, opieszale otwierając oczy - by zmierzyć się z twarzą smagniętą przerażeniem, obrzydzeniem, skruchą, wszystkim, czego nie spodziewała się tam odnaleźć. Dlaczego? Jej ciało nagle przemieniło się w kamień, miała wrażenie jakby ogień zalała lodowata woda i coś raptownie odebrało jej oddech, zmuszając do wyprostowania się na ławce, cofnięcia, ale nie sięgnęła nawet do połów sukienki, by je poprawić. To i tak nie miało teraz znaczenia. Na jej twarzy królowała troska i dopiero kiedy Jeremy opadł na plecy na kamienne podłoże, tym samym ujawniając powód swojego zakłopotania, zrozumiała. Znów byli tak blisko przekroczenia następnej z piekielnych bram, ale tym razem... Nie czuła strachu poprzedniej nocy.
Jedynie łamiące się na pół serce.
- Nie - wykrztusiła z siebie łamliwym głosem i odepchnęła samą siebie od ławki, zanim zdążyła w ogóle o tym pomyśleć. Nie zbliżyła się jednak zanadto - a jedynie przyklęknęła nieopodal, z dłońmi zastygniętymi w pół drogi do jego torsu. - Nie przepraszaj, nie masz za co - mówiła łagodnie, szczerze, nie zrobił jej krzywdy, nie przeobraził się w demona wyjętego z kart ostatniego snu. Może to kajdany uroku w końcu odpuściły, jeśli nieświadomie pozwolił sobie upoić się jego złudnym dobrodziejstwem? Celine nie mogła niczego być pewna, przekonana jedynie, że ten jeden raz męska fizyczność wcale jej nie odrzuciła. Nie sprawiła, by ta wzdrygnęła się wzgardliwie, zbyt przytłoczona ulotnym widmem szczęścia trawiącego ją jeszcze chwilę temu, by zwątpić, że było ono dobre i czyste. Nie patrzyła też na jego uwydatnione cielesne cierpienie, zamiast tego wpatrzona w oczy, w których nagle zabrakło czekoladowej tinty; dostrzegłszy zmianę tęczówek Celine przechyliła głowę do boku i pochyliła się lekko do przodu, nęcona tajemnicą. - Jakie piękne - westchnęła cicho, ledwo dosłyszalnie, bo takimi były. Były ciepłego koloru korą drzewa tu i ówdzie znaczoną leniwym mchem, albo może herbatą, w której wciąż pływały świeże, zielone zioła. Chciała go dosięgnąć, przyjrzeć im się bliżej - ale wtedy naglący strach przeszył jej ciało dreszczem i zmusił do tego, by znieruchomiała, z mięśniami spiętymi narastającą paniką. - Nie przepraszaj, nie zostawiaj mnie - tutaj, w amfiteatrze, i w ogóle; nie kiedy była w stanie dopuścić go bliżej niż kogokolwiek wcześniej, zaprosić wgłąb siebie, nie tyle czysto cieleśnie, a chyba przede wszystkim duchowo, by choć na chwilę być znów szczęśliwą. Ale czy to było możliwe, kiedy patrzył na nią w ten sposób? Kiedy wymykał się z jej metafizycznego uścisku, dopatrując się powodu do wyrzutów sumienia w tym, że przez moment uwierzyła w odmieniającą się fortunę? Nogi miała jak z waty, a jednocześnie jak z kamienia, kiedy nagle poderwała się ku górze i cofnęła, licząc, że zwiększonym dystansem przekona go do braku złych zamiarów, do szczerości swoich intencji, omamiona potrzebą zbyt bardzo by zrozumieć kto tu był wilkiem, a kto owieczką. - Proszę, nie zostawiaj mnie, nie stało się nic złego. Naprawdę - szeptała drżąco. To na pewno moja wina.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zaklęci w dwóch tak różnych pragnieniach, które w rzeczywistości leżały praktycznie w tym samym miejscu, nie byli w stanie zrozumieć, co było powodem, przyczyną i jaki był tego skutek. Byli zagubieni.
Nie chciał odbierać jej niczego, szczególnie niewinności, którą emanowała w każdym oddechu, pierwszym przytknięciu swoich ust do jego, słowach wypowiedzianych i zrozumiałych zbyt dosłownie by mogły się ziścić, a nawet spojrzeniem. Mogła być najdrobniejszą istotą, którą kiedykolwiek zdołał pożądać, a jednak trzymała go w małej dłoni nienaznaczonej ciężką pracą fizyczną, był posłuszny na każde zwołanie. Niestety również w nim pojawiła się buzująca krew, której ujście nigdy nie miało zaznać realnego bytu z nią, tą, która oddawała się w ręce wróżek i innych niepoprawności, o których z pewnością nawet nie zdołałby pomyśleć; teraz nie miało to znaczenia. Prześlizgnęła się przez fasadę, za którą działo się zbyt wiele, by mógł dłużej to powstrzymywać, ale czy rzeczywiście chciał? Troska, z jaką przyszedł w pierwszej kolejności miała przecież przebłyski wspaniałego, choć okrutnego uczucia, które dała mu wcześniejszej nocy. Może chciał się odwdzięczyć, a kto wie, czy nie chodziło jedynie o egoistyczną chęć ponownego przytrzymania jej bliżej siebie? Pewne stało się tylko oddziaływanie na ciało, które pożądało więcej, jak mógł poddać się temu, co tak usilnie utrzymywał w ryzach przez tak długi czas?
Czerwoność nie była tylko kolorem jego polików, śladu po wściekłości po jej wściekłości, na którą miała prawo; ileż by dał za większą liczbę piętna wyróżniającą go z tłumu - tutaj, to ten niepoprawny, głupi, z wieczną nadzieją i zwykle zdolnym do zahamowań. Przy jej bliskości nie było mowy o hamulcach, a przecież to nie tak miało być, wszystko zwróciło się w niespodziewanym kierunku, gdzie nie do końca był w stanie się kontrolować.
Klatka piersiowa unosiła się praktycznie jak na złość, zdradzając rozpędzone serce, które przygrywało do raptownych oddechów niezdolnych uspokoić się w tym galopie. Bał się nie jej, a siebie, tego, który potrafił przeniknąć przez skórę i przejąć kontrolę, oddać ją w ręce uśpionych dotychczas instynktów. Ból przenosił się od ciasnoty w spodniach, po uwolnienie z braku bliskości jej ciała, które odczuwał w zimnie każdego miejsca, gdzie go dotknęła. Próbował nie spoglądać na swoje drżące ręce. Proszę, odejdź. Odwieczna moralność i poprawność sumienia wróciły na miejsce, obwiniając go o całą niezgodność tego spotkania, to nie tak miało się stać, a jednak nie był w stanie pomyśleć o niej źle, bo przecież nawet go nie przeklęła; całe to pożądanie wychodziło bezpośrednio od niego, spod tych nieswoich palców i tak też próbował się przed sobą wytłumaczyć. To ktoś inny, to nie ja. Próbował kolejnych oszustw, wiedząc, że nie będzie w stanie tego zaakceptować, bo przecież obwinianie się było wpisane w jego jestestwo, zawsze winę ponosił on i tak powinno zostać.
Każde słowo wypowiadane z jej ust było torturą. Potrzebował jej blisko, a wyrazy wybrzmiewające na wietrze potęgowały uczucie oddalenia, nad którym starał się zapanować. Dreszcze przenikające przez całe ciało zaczęły przejmować jego uwagę chętną skupienia się tylko na drobnej tancerce, dla której był gotów spróbować każdego piruetu, byle tylko blisko, byle gdzieś obok, najlepiej bez żadnych barier ubrań i oddechów. Potrzebował tego każdą cząstką ciała pozbawionej ostatniej deski nie tylko ławki, ale również ratunku przed czystym, fizycznym cierpieniem. Skupienie na bólu pozwalało mu się skupić, doprowadzić do porządku, jednak zbyt rozpędzony zatracił się w całym tym chaosie, gdzie krew zamieniła się w ogień, a jego epicentrum w pożogę pragnienia.
Nie wiedział, co było piękne, ale nie patrząc na nią, starał się wmówić, że mówiła o jakichś stworzenia w otoczeniu, jakby faktycznie było coś innego poza dwojgiem zaklętych w sobie ciał. Ponownie nabierające sensu zlepki słów raniły gdzieś głęboko, tam właśnie starał się pogrzebać wszelką nadzieję dla samego siebie, zadeptywał każdą z nadziei, zderzając je z rzeczywistością, w której był nieodpowiedni, nieodpowiedzialny, niepasujący i co najgorsze - niesłowny, bo przecież obiecał. Kolejny raz skalał ją swoim dotykiem rąk, które nie były nawet jego. Oszukiwał i znowu kogoś ranił. Smagnięty biczem wypowiedzianego pragnienia z jej strony wstał, próbując powstrzymać się przed przyciągnięciem jej do siebie. Każde spojrzenie w kierunku jasnowłosej powodowało puszczenie hamulców, które tak panicznie zaciskał, żeby tylko nie zrobić jej krzywdy, nie poddać się ludzkiej chęci zanurzenia się w tym, co tak potrzebne. Oddech, choć przyspieszony uspokoił się nieco, choć kolor polików wciąż nie pozwalał rozróżnić śladu od uderzenia nieskazitelnej dłoni, a realnej części skóry. Był zażenowany samym sobą. - Obiecałem - wytłumaczył jednym słowem, które wypowiedziane zostało z mocą, jedyną, na jaką był w stanie sobie pozwolić. Żadna gula nie przeszkadzała w wypowiedzeniu tego, co najważniejsze. Nie odrzucał jej, odrzucał samego siebie i to, co mógł zniszczyć, to czego nigdy nie mógł dostać przez brak bycia wystarczającym, nawet teraz pomimo jej zapewnień; wciąż nie był w stanie na nią spojrzeć. Ręce zbiły się w pięści gotowe znaleźć kolejny kłopot ułatwiający mu spuszczenie całej tej buzującej krwi, która skupiła się w niewygodnym miejscu spośród wszystkich w całym ciele. - Przepraszam Celine - wyszeptał ze skruchą, głowę trzymając wysoko, choć pod kątem, jak cała jego sylwetka, która skierowana była w innym kierunku. Nie był w stanie zostać tam dłużej, przeprosiny dotyczyły wszystkiego, od początku jego jestestwa, aż po fakt, że nie zdołał na nią spojrzeć pomimo tych błahych zapewnień. Wydawała się nie wiedzieć, jak bardzo cierpiał, ile potrzebował i czego tak prawdziwie chciał.
- Idź do domu... proszę. - odezwał się w końcu, przez chwilę jeszcze stojąc wpatrzony gdzieś w nijaki horyzont, choć całą swoją uwagę przeniósł do ciała, tego, które tak głośno domagało się powrotu bliżej tego, co podnieciło go do nieznanych granic. Nieświadom przemiany tęczówek nawet nie próbował wrócić do tych Jeremiaszowych, szklanka w oczach nie próbowała wypuścić kropel, miał się tym dławić, aż świat w końcu pozbędzie się kolejnego obrzydliwca, których przecież sam tak żarliwie niegdyś pomagał łapać. Stało się zbyt dużo złego, żeby mógł zostać obojętnym, a jednak mimo to postawił krok, potem drugi, trzeci i czwarty. O swoim wyjściu z amfiteatru uświadomił sobie dopiero przy pierwszym skrzyżowaniu. Nieobojętny na jej los zaczaił się przy pierwszym z najlepszych skrzyżowań, opierając się przy tym o ścianę, w którą dynamicznie uderzył rozwaloną wcześniej dłonią. Ból przemknął od ciasnoty spodni, aż po koniuszki palców zaciśniętej w pięść ręki. Więcej. Warknął do siebie, zauważając po chwili błysk latarni, byli w amfiteatrze o wiele dłużej niż się zdawało; coraz krótszy dzień chylił się ku wieczorowi. Skupił się na drobnej sylwetce Celine, która wyłoniła się z opuszczonego amfiteatru. Przemykając w cieniu ulic, odprowadził ją do Grimmauld Place, gdzie z oddali zauważył, jak wchodzi pod numer 12. Zanim zniknęła mu ze wzroku, zauważył mały, acz wielce ważny detal, jej rajstopy nie były w tym samym stanie jak na początku ich niewidzialnego spotkania na tej samej ulicy. Dreszcz przyjemności przebiegł przez ciało, a umysł warknął w złości, kiedy sumienie zadzwoniło wyciągniętym z pożaru dzwonem.
| ztx2 - Reggie idzie do domu
Nie chciał odbierać jej niczego, szczególnie niewinności, którą emanowała w każdym oddechu, pierwszym przytknięciu swoich ust do jego, słowach wypowiedzianych i zrozumiałych zbyt dosłownie by mogły się ziścić, a nawet spojrzeniem. Mogła być najdrobniejszą istotą, którą kiedykolwiek zdołał pożądać, a jednak trzymała go w małej dłoni nienaznaczonej ciężką pracą fizyczną, był posłuszny na każde zwołanie. Niestety również w nim pojawiła się buzująca krew, której ujście nigdy nie miało zaznać realnego bytu z nią, tą, która oddawała się w ręce wróżek i innych niepoprawności, o których z pewnością nawet nie zdołałby pomyśleć; teraz nie miało to znaczenia. Prześlizgnęła się przez fasadę, za którą działo się zbyt wiele, by mógł dłużej to powstrzymywać, ale czy rzeczywiście chciał? Troska, z jaką przyszedł w pierwszej kolejności miała przecież przebłyski wspaniałego, choć okrutnego uczucia, które dała mu wcześniejszej nocy. Może chciał się odwdzięczyć, a kto wie, czy nie chodziło jedynie o egoistyczną chęć ponownego przytrzymania jej bliżej siebie? Pewne stało się tylko oddziaływanie na ciało, które pożądało więcej, jak mógł poddać się temu, co tak usilnie utrzymywał w ryzach przez tak długi czas?
Czerwoność nie była tylko kolorem jego polików, śladu po wściekłości po jej wściekłości, na którą miała prawo; ileż by dał za większą liczbę piętna wyróżniającą go z tłumu - tutaj, to ten niepoprawny, głupi, z wieczną nadzieją i zwykle zdolnym do zahamowań. Przy jej bliskości nie było mowy o hamulcach, a przecież to nie tak miało być, wszystko zwróciło się w niespodziewanym kierunku, gdzie nie do końca był w stanie się kontrolować.
Klatka piersiowa unosiła się praktycznie jak na złość, zdradzając rozpędzone serce, które przygrywało do raptownych oddechów niezdolnych uspokoić się w tym galopie. Bał się nie jej, a siebie, tego, który potrafił przeniknąć przez skórę i przejąć kontrolę, oddać ją w ręce uśpionych dotychczas instynktów. Ból przenosił się od ciasnoty w spodniach, po uwolnienie z braku bliskości jej ciała, które odczuwał w zimnie każdego miejsca, gdzie go dotknęła. Próbował nie spoglądać na swoje drżące ręce. Proszę, odejdź. Odwieczna moralność i poprawność sumienia wróciły na miejsce, obwiniając go o całą niezgodność tego spotkania, to nie tak miało się stać, a jednak nie był w stanie pomyśleć o niej źle, bo przecież nawet go nie przeklęła; całe to pożądanie wychodziło bezpośrednio od niego, spod tych nieswoich palców i tak też próbował się przed sobą wytłumaczyć. To ktoś inny, to nie ja. Próbował kolejnych oszustw, wiedząc, że nie będzie w stanie tego zaakceptować, bo przecież obwinianie się było wpisane w jego jestestwo, zawsze winę ponosił on i tak powinno zostać.
Każde słowo wypowiadane z jej ust było torturą. Potrzebował jej blisko, a wyrazy wybrzmiewające na wietrze potęgowały uczucie oddalenia, nad którym starał się zapanować. Dreszcze przenikające przez całe ciało zaczęły przejmować jego uwagę chętną skupienia się tylko na drobnej tancerce, dla której był gotów spróbować każdego piruetu, byle tylko blisko, byle gdzieś obok, najlepiej bez żadnych barier ubrań i oddechów. Potrzebował tego każdą cząstką ciała pozbawionej ostatniej deski nie tylko ławki, ale również ratunku przed czystym, fizycznym cierpieniem. Skupienie na bólu pozwalało mu się skupić, doprowadzić do porządku, jednak zbyt rozpędzony zatracił się w całym tym chaosie, gdzie krew zamieniła się w ogień, a jego epicentrum w pożogę pragnienia.
Nie wiedział, co było piękne, ale nie patrząc na nią, starał się wmówić, że mówiła o jakichś stworzenia w otoczeniu, jakby faktycznie było coś innego poza dwojgiem zaklętych w sobie ciał. Ponownie nabierające sensu zlepki słów raniły gdzieś głęboko, tam właśnie starał się pogrzebać wszelką nadzieję dla samego siebie, zadeptywał każdą z nadziei, zderzając je z rzeczywistością, w której był nieodpowiedni, nieodpowiedzialny, niepasujący i co najgorsze - niesłowny, bo przecież obiecał. Kolejny raz skalał ją swoim dotykiem rąk, które nie były nawet jego. Oszukiwał i znowu kogoś ranił. Smagnięty biczem wypowiedzianego pragnienia z jej strony wstał, próbując powstrzymać się przed przyciągnięciem jej do siebie. Każde spojrzenie w kierunku jasnowłosej powodowało puszczenie hamulców, które tak panicznie zaciskał, żeby tylko nie zrobić jej krzywdy, nie poddać się ludzkiej chęci zanurzenia się w tym, co tak potrzebne. Oddech, choć przyspieszony uspokoił się nieco, choć kolor polików wciąż nie pozwalał rozróżnić śladu od uderzenia nieskazitelnej dłoni, a realnej części skóry. Był zażenowany samym sobą. - Obiecałem - wytłumaczył jednym słowem, które wypowiedziane zostało z mocą, jedyną, na jaką był w stanie sobie pozwolić. Żadna gula nie przeszkadzała w wypowiedzeniu tego, co najważniejsze. Nie odrzucał jej, odrzucał samego siebie i to, co mógł zniszczyć, to czego nigdy nie mógł dostać przez brak bycia wystarczającym, nawet teraz pomimo jej zapewnień; wciąż nie był w stanie na nią spojrzeć. Ręce zbiły się w pięści gotowe znaleźć kolejny kłopot ułatwiający mu spuszczenie całej tej buzującej krwi, która skupiła się w niewygodnym miejscu spośród wszystkich w całym ciele. - Przepraszam Celine - wyszeptał ze skruchą, głowę trzymając wysoko, choć pod kątem, jak cała jego sylwetka, która skierowana była w innym kierunku. Nie był w stanie zostać tam dłużej, przeprosiny dotyczyły wszystkiego, od początku jego jestestwa, aż po fakt, że nie zdołał na nią spojrzeć pomimo tych błahych zapewnień. Wydawała się nie wiedzieć, jak bardzo cierpiał, ile potrzebował i czego tak prawdziwie chciał.
- Idź do domu... proszę. - odezwał się w końcu, przez chwilę jeszcze stojąc wpatrzony gdzieś w nijaki horyzont, choć całą swoją uwagę przeniósł do ciała, tego, które tak głośno domagało się powrotu bliżej tego, co podnieciło go do nieznanych granic. Nieświadom przemiany tęczówek nawet nie próbował wrócić do tych Jeremiaszowych, szklanka w oczach nie próbowała wypuścić kropel, miał się tym dławić, aż świat w końcu pozbędzie się kolejnego obrzydliwca, których przecież sam tak żarliwie niegdyś pomagał łapać. Stało się zbyt dużo złego, żeby mógł zostać obojętnym, a jednak mimo to postawił krok, potem drugi, trzeci i czwarty. O swoim wyjściu z amfiteatru uświadomił sobie dopiero przy pierwszym skrzyżowaniu. Nieobojętny na jej los zaczaił się przy pierwszym z najlepszych skrzyżowań, opierając się przy tym o ścianę, w którą dynamicznie uderzył rozwaloną wcześniej dłonią. Ból przemknął od ciasnoty spodni, aż po koniuszki palców zaciśniętej w pięść ręki. Więcej. Warknął do siebie, zauważając po chwili błysk latarni, byli w amfiteatrze o wiele dłużej niż się zdawało; coraz krótszy dzień chylił się ku wieczorowi. Skupił się na drobnej sylwetce Celine, która wyłoniła się z opuszczonego amfiteatru. Przemykając w cieniu ulic, odprowadził ją do Grimmauld Place, gdzie z oddali zauważył, jak wchodzi pod numer 12. Zanim zniknęła mu ze wzroku, zauważył mały, acz wielce ważny detal, jej rajstopy nie były w tym samym stanie jak na początku ich niewidzialnego spotkania na tej samej ulicy. Dreszcz przyjemności przebiegł przez ciało, a umysł warknął w złości, kiedy sumienie zadzwoniło wyciągniętym z pożaru dzwonem.
| ztx2 - Reggie idzie do domu
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
27.10
To nie koniec duszących emocji, nie odpuściła męka upokorzenia, niepewności i gniewu. Tak jak lato było dla Elviry cudownie odżywcze, tak ostatni miesiąc nie dawał za wygraną w ciągłych próbach udowadniania, że nie jest istotą ze stali i lodu, że można ją sponiewierać, pokruszyć i przydeptać do ziemi. Cała próba polegała na tym, by po każdej takiej chwili pozbierać się na nowo, posklejać umysł, ducha. Pokazać światu oraz sobie, przede wszystkim sobie, że jest wystarczająco silna, aby stawić czoła przeciwnościom, nawet jeżeli bywały dni, gdy jedyną ucieczkę dostrzegała w alkoholu, gdy nie miała chęci na nic więcej jak tylko uderzać pięściami w ścianę i ryć na nich paznokciami obraźliwe zwroty pod adresem... kogo? Losu? Wrogów? Swojego marnego człowieczeństwa?
Lepszą drogą na skróty od używek było poświęcanie się pracy; kiedy tylko miała na to okazję, robiła to zajadle, bo przy żywych i martwych ciałach, poddających się mocy rąk, skalpela lub różdżki, wciąż dostrzegała, że może mieć władzę. Przynajmniej tam wszystkie szczegóły trzymały się odwiecznie ustalonych reguł, wystarczała wiedza, doświadczenie i instynkt, aby poradzić sobie z nagle postępującymi problemami.
Bez ani krztyny emocji, bólu szarpiącego za włókna serca jak harfiarz za struny. Tutaj nie musiała być niczym więcej niż naukowcem, uzdrowicielem, pieprzonym władcą śmierci.
Cieszyła się więc z każdego dodatkowego zlecenia, każdej informacji od Iriny lub jej towarzyszy, że może podjąć się czegoś po godzinach, spróbować sił w rzeczach bardziej wymagających niż same tylko sekcje. Nauczanie było tą dodatkową pracą, za którą łapała się z ostrym uśmiechem, gdy tylko nadarzyła się okazja. Kim był Mordred Wilkes ani jakie intencje kryły się za jego nagłą potrzebą wiedzy, nie musiała mieć pewności - wystarczyło, że został jej wspomniany przez Macnair i że oferował w zamian za lekcję sakwę pełną złota. Czas i skupienie, wymagane do przygotowania zajęć, działały tylko na jego korzyść.
Kazała mu pojawić się w dzikiej części Londynu, obecnie w znacznej mierze opuszczonej - stary amfiteatr najlepiej nadawał się na miejsce lekcji, gdyż dom pogrzebowy Iriny był w tych godzinach zatłoczony. Sama zadbała o świeże ciało, a przy wszystkich swych kontaktach nie miała z tym najmniejszego problemu. Młodziutka dziewczyna - sina w dystalnych częściach i na wargach, ale wciąż ciepła - spoczywała na prostokątnym kamieniu, oczekując przeznaczenia. Nie nadawała się do niczego więcej, ponieważ jej rodzicom udowodniono powinowactwo ze szlamimi uciekinierami. Ślady, które Elvira odnalazła we wnętrzu jej ud oraz w okolicy pochwy wskazywały na to, że nie obchodzono się z nią łagodnie zanim zmarła. Może także i po śmierci. Merlin jeden wiedział.
Z beznamiętną miną zdarła z niej wszystkie warstwy odzieży przy pomocy kilku sprawnych "Diffindo", a potem pozostawiła nagie piękno na pastwę stalowoszarego nieba i listopadowego chłodu. Sama spięła swoje blond włosy w ciasnego warkocza, przywdziała czarny płaszcz i długie rękawice. Tkwiła na środku amfiteatru w perfekcyjnym bezruchu, jak rzeźba, oczekując na przybycie ucznia.
To nie koniec duszących emocji, nie odpuściła męka upokorzenia, niepewności i gniewu. Tak jak lato było dla Elviry cudownie odżywcze, tak ostatni miesiąc nie dawał za wygraną w ciągłych próbach udowadniania, że nie jest istotą ze stali i lodu, że można ją sponiewierać, pokruszyć i przydeptać do ziemi. Cała próba polegała na tym, by po każdej takiej chwili pozbierać się na nowo, posklejać umysł, ducha. Pokazać światu oraz sobie, przede wszystkim sobie, że jest wystarczająco silna, aby stawić czoła przeciwnościom, nawet jeżeli bywały dni, gdy jedyną ucieczkę dostrzegała w alkoholu, gdy nie miała chęci na nic więcej jak tylko uderzać pięściami w ścianę i ryć na nich paznokciami obraźliwe zwroty pod adresem... kogo? Losu? Wrogów? Swojego marnego człowieczeństwa?
Lepszą drogą na skróty od używek było poświęcanie się pracy; kiedy tylko miała na to okazję, robiła to zajadle, bo przy żywych i martwych ciałach, poddających się mocy rąk, skalpela lub różdżki, wciąż dostrzegała, że może mieć władzę. Przynajmniej tam wszystkie szczegóły trzymały się odwiecznie ustalonych reguł, wystarczała wiedza, doświadczenie i instynkt, aby poradzić sobie z nagle postępującymi problemami.
Bez ani krztyny emocji, bólu szarpiącego za włókna serca jak harfiarz za struny. Tutaj nie musiała być niczym więcej niż naukowcem, uzdrowicielem, pieprzonym władcą śmierci.
Cieszyła się więc z każdego dodatkowego zlecenia, każdej informacji od Iriny lub jej towarzyszy, że może podjąć się czegoś po godzinach, spróbować sił w rzeczach bardziej wymagających niż same tylko sekcje. Nauczanie było tą dodatkową pracą, za którą łapała się z ostrym uśmiechem, gdy tylko nadarzyła się okazja. Kim był Mordred Wilkes ani jakie intencje kryły się za jego nagłą potrzebą wiedzy, nie musiała mieć pewności - wystarczyło, że został jej wspomniany przez Macnair i że oferował w zamian za lekcję sakwę pełną złota. Czas i skupienie, wymagane do przygotowania zajęć, działały tylko na jego korzyść.
Kazała mu pojawić się w dzikiej części Londynu, obecnie w znacznej mierze opuszczonej - stary amfiteatr najlepiej nadawał się na miejsce lekcji, gdyż dom pogrzebowy Iriny był w tych godzinach zatłoczony. Sama zadbała o świeże ciało, a przy wszystkich swych kontaktach nie miała z tym najmniejszego problemu. Młodziutka dziewczyna - sina w dystalnych częściach i na wargach, ale wciąż ciepła - spoczywała na prostokątnym kamieniu, oczekując przeznaczenia. Nie nadawała się do niczego więcej, ponieważ jej rodzicom udowodniono powinowactwo ze szlamimi uciekinierami. Ślady, które Elvira odnalazła we wnętrzu jej ud oraz w okolicy pochwy wskazywały na to, że nie obchodzono się z nią łagodnie zanim zmarła. Może także i po śmierci. Merlin jeden wiedział.
Z beznamiętną miną zdarła z niej wszystkie warstwy odzieży przy pomocy kilku sprawnych "Diffindo", a potem pozostawiła nagie piękno na pastwę stalowoszarego nieba i listopadowego chłodu. Sama spięła swoje blond włosy w ciasnego warkocza, przywdziała czarny płaszcz i długie rękawice. Tkwiła na środku amfiteatru w perfekcyjnym bezruchu, jak rzeźba, oczekując na przybycie ucznia.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Opuszczony amfiteatr
Szybka odpowiedź