Muzeum Quidditcha
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Muzeum Quidditcha
Qudditch traktowany jest przez wielu czarodziejów śmiertelnie poważnie - toteż nic dziwnego, że już wiele wieków temu powstało w Londynie muzeum obrazujące jego historię, rozwój technologiczny mioteł oraz upamiętniające ważniejsze mecze.
Choć wielu postulowało za ulokowaniem go na ulicy Pokątnej, finalnie gmach muzeum znalazł się niedaleko sławetnej londyńskiej biblioteki, pośród licznych czarodziejskich ambasad i niemagicznych galerii sztuki. Obłożony licznymi zaklęciami ochronnymi, na dodatek odwrócony do ulicy tyłem, budynek chroniony jest przez wścibskimi mugolami bez konieczności przenoszenia go do mniej uczęszczanej dzielnicy lub chowaniem pod iluzją rudery. By się do niego dostać, trzeba skręcić w niewielką, opustoszałą uliczkę, która dla mugoli jest ślepym zaułkiem, zaś dla czarodziejów - skrywa w głębi doskonale widoczne, potężne drewniane drzwi.
Tuż za nimi znajduje się kasa, gdzie można zakupić bilety, a tym samym zyskać możliwość przejścia dalej, do licznych sal tematycznych, w których można zobaczyć - między innymi - model średniowiecznej miotły, dziennik mieszkającej na Queerditch Marsh Geertie Keddle czy dwunastowieczny gobelin przedstawiający tradycyjne polowanie na znikacza. Całe wnętrze muzeum jest przestronne i schludne, o wysoko zawieszonych sufitach i dopasowanej do tematyki wystaw kolorystyce. Każdego dnia odwiedzają je dziesiątki czarodziejów, by obejrzeć nowe drogocenne eksponaty lub uczestniczyć w spotkaniach z ekspertami od Qudditcha, czy reprezentantami rodzimych drużyn.
Choć wielu postulowało za ulokowaniem go na ulicy Pokątnej, finalnie gmach muzeum znalazł się niedaleko sławetnej londyńskiej biblioteki, pośród licznych czarodziejskich ambasad i niemagicznych galerii sztuki. Obłożony licznymi zaklęciami ochronnymi, na dodatek odwrócony do ulicy tyłem, budynek chroniony jest przez wścibskimi mugolami bez konieczności przenoszenia go do mniej uczęszczanej dzielnicy lub chowaniem pod iluzją rudery. By się do niego dostać, trzeba skręcić w niewielką, opustoszałą uliczkę, która dla mugoli jest ślepym zaułkiem, zaś dla czarodziejów - skrywa w głębi doskonale widoczne, potężne drewniane drzwi.
Tuż za nimi znajduje się kasa, gdzie można zakupić bilety, a tym samym zyskać możliwość przejścia dalej, do licznych sal tematycznych, w których można zobaczyć - między innymi - model średniowiecznej miotły, dziennik mieszkającej na Queerditch Marsh Geertie Keddle czy dwunastowieczny gobelin przedstawiający tradycyjne polowanie na znikacza. Całe wnętrze muzeum jest przestronne i schludne, o wysoko zawieszonych sufitach i dopasowanej do tematyki wystaw kolorystyce. Każdego dnia odwiedzają je dziesiątki czarodziejów, by obejrzeć nowe drogocenne eksponaty lub uczestniczyć w spotkaniach z ekspertami od Qudditcha, czy reprezentantami rodzimych drużyn.
Mówią o mnie, że jestem zapominalski. Za plecami, naturalnie, wytykają tak rozliczne wady, choć wszystkie krążące raczej wokół drobnostek. Złożone do kupy dają obraz wielce nieznośnego osobnika, ale - to przecież nie ja! Moje swawole mają wyraźnie wyrysowaną granicę, upokarzające powtarzanie klasy dało mi solidnie do myślenia. Beztroska smakuje dobrze, póki nie zaczyna zgrzytać w ustach cukrem tak słodkim, że zbiera się na wymioty. A i trudno to pogryźć, a i niezdrowe dla zębów, przy czym te zęby są oczywiście metaforą całego człowieczego organizmu. Mamy ich tylko jeden komplet (wracamy do uzębienia), więc trzeba go szanować. Proste? Proste.
Dlatego szkoda mi czasu na zapominanie. Nie robię tego, to głupie. Codziennie rano musiałbym cofać się z Londynu na wyspę Wight po marynarkę, którą notorycznie zostawiam przewieszoną przez oparcie krzesła w jadalni. Wypieram to z pamięci. Nie potrzebuję jej. Nie twierdzę też, że moja metoda jest dobra czy też etyczna. Primo, gram sam ze sobą w kalambury, secundo jedną durną czynność zastępuję drugą, podobnie zresztą niemądrą. Ktoś tu trzyma asy w rękawie, ale - wracamy do początku - to nie ja!
Selinę widzę na klęczkach totalnie rozbitą, jakby psychicznie się wykoleiła, rozbiła, wyrżnęła o ziemię i dodatkowo podczas upadku walnęła rączką miotły w głowę. Urazy fizyczne idą w parze z mentalnymi, błędny wzrok i ślady na przegubach to nie przelewki. Studiuję uważnie jej oczy, łapczywie - z odległej perspektywy mogę zdawać się mężczyzną zakochanym bez pamięci, wypatrującym gwiazd w ślepiach swej łani (tj. dziewczyny), a ja, pragmatycznie kopiuję ten obłęd i zagubienie. Dojrzałe owoce świeżo zebrane z sadu nie mają w sobie więcej soku i miąższu, niż kryje się w tych zamglonych tęczówkach. Coś jest ze mną nie tak, ale nagle Selina staje się Demeter, płodną, obfitą, niosącą kosz pełen plonów, smakołyków przeznaczonych tylko dla mnie. Nieświadom tego, oblizuję usta, nieco nerwowo, już zbity z tropu. Świętujemy Walentynki, niech stanie się chociaż Persefoną, jeśli nie może być Afrodytą.
One wszystkie były szalone w swej pasji, więc uszczknięcie odrobinę nie uczyni ze mnie złodzieja. Za perfidnego gnoja pewnie i tak mnie uważa, gorszym się nie stanę, chociaż de facto mam na to jeszcze trochę czasu. Trudno mi się oprzeć żałości, bijącej z jej postaci: oto krzew gorejący, buchający furią i wstydem, niemocą i ogniem. A jeszcze przed chwilą była moją Demeter. Kobieta wielu twarzy, dokładnie taka, jakie lubię. Szybka - to też atut, bo nic nie nudzi mnie bardziej niż stateczność, więc uśmiecham się od ucha do ucha (o Salazarze, to się dzieje!), kiedy bije wykonuje te wszystkie gwałtowne ruchy, które nie mogą poświadczyć o jej emocjonalnej stabilizacji. Piękny spektakl, daję znak muzealnemu marudzie wleczącemu się za mną, żebyśmy razem bili brawo. Aplauz jest gromki i pięknie rozchodzi się echem - och, należy tu zorganizować jakieś widowisko, zapalam się do tej idei w trzy sekundy, ciekawe za ile mój zapał wygaśnie? - i należy się w całości Selinie, Osie i gwieździe marnotrawnej. Ładnie to tak, Lovegood? i co ci przyszło po twojej części majątku?
-Nie cukruj mi, skarbie. Mam prawo być na ciebie zły - mruczę z delikatnym napomnieniem. Kanapowy kot, który szykuje się do pokazania pazurów. Niemalże czuję współczucie - tak wypada? - ale silniej wybrzmiewa we mnie powinność wskazania Selinie właściwej drogi. Jest mi w końcu coś winna, czyż nie? Nasz dotyk platoniczny, a wręcz męski - ha, nie straciła swojej krzepy - budzi we mnie nostalgię lat dawnych. Poślizgnąłem się na ptasim gównie, a ona choć zaśmiewając się do rozpuku, pozbierała mnie do kupy z tego przeklętego pomostu. Czas na rewanż - w końcu kto u kogo ma dług? - dlatego przybieram wyraz twarzy pełnego zrozumienia. Jestem cierpliwy.
-To było twoje - poprawiam ją jakoś bezrefleksyjnie, obojętnie - własność Muzeum Qudditcha, przekazane aby uczcić pamięć wybitnej zawodniczki - czytam prosto z gabloty, starając się nie wzruszyć ramionami. Jeszcze nie jestem pewny, czy chcę oddawać jej ten używany ręcznik.
- A osy nie trują ludzkim głosem - odparowuję, opierając się o gablotę i zaplatając ręce na piersi. Jak na pół roku w eterze, nic się nie zmieniła - dziś szczególny dzień, skarbie. Spędzam go ze szczególną osobą - mówię z kamienną twarzą. Selino Lovegood, twój ruch.
Dlatego szkoda mi czasu na zapominanie. Nie robię tego, to głupie. Codziennie rano musiałbym cofać się z Londynu na wyspę Wight po marynarkę, którą notorycznie zostawiam przewieszoną przez oparcie krzesła w jadalni. Wypieram to z pamięci. Nie potrzebuję jej. Nie twierdzę też, że moja metoda jest dobra czy też etyczna. Primo, gram sam ze sobą w kalambury, secundo jedną durną czynność zastępuję drugą, podobnie zresztą niemądrą. Ktoś tu trzyma asy w rękawie, ale - wracamy do początku - to nie ja!
Selinę widzę na klęczkach totalnie rozbitą, jakby psychicznie się wykoleiła, rozbiła, wyrżnęła o ziemię i dodatkowo podczas upadku walnęła rączką miotły w głowę. Urazy fizyczne idą w parze z mentalnymi, błędny wzrok i ślady na przegubach to nie przelewki. Studiuję uważnie jej oczy, łapczywie - z odległej perspektywy mogę zdawać się mężczyzną zakochanym bez pamięci, wypatrującym gwiazd w ślepiach swej łani (tj. dziewczyny), a ja, pragmatycznie kopiuję ten obłęd i zagubienie. Dojrzałe owoce świeżo zebrane z sadu nie mają w sobie więcej soku i miąższu, niż kryje się w tych zamglonych tęczówkach. Coś jest ze mną nie tak, ale nagle Selina staje się Demeter, płodną, obfitą, niosącą kosz pełen plonów, smakołyków przeznaczonych tylko dla mnie. Nieświadom tego, oblizuję usta, nieco nerwowo, już zbity z tropu. Świętujemy Walentynki, niech stanie się chociaż Persefoną, jeśli nie może być Afrodytą.
One wszystkie były szalone w swej pasji, więc uszczknięcie odrobinę nie uczyni ze mnie złodzieja. Za perfidnego gnoja pewnie i tak mnie uważa, gorszym się nie stanę, chociaż de facto mam na to jeszcze trochę czasu. Trudno mi się oprzeć żałości, bijącej z jej postaci: oto krzew gorejący, buchający furią i wstydem, niemocą i ogniem. A jeszcze przed chwilą była moją Demeter. Kobieta wielu twarzy, dokładnie taka, jakie lubię. Szybka - to też atut, bo nic nie nudzi mnie bardziej niż stateczność, więc uśmiecham się od ucha do ucha (o Salazarze, to się dzieje!), kiedy bije wykonuje te wszystkie gwałtowne ruchy, które nie mogą poświadczyć o jej emocjonalnej stabilizacji. Piękny spektakl, daję znak muzealnemu marudzie wleczącemu się za mną, żebyśmy razem bili brawo. Aplauz jest gromki i pięknie rozchodzi się echem - och, należy tu zorganizować jakieś widowisko, zapalam się do tej idei w trzy sekundy, ciekawe za ile mój zapał wygaśnie? - i należy się w całości Selinie, Osie i gwieździe marnotrawnej. Ładnie to tak, Lovegood? i co ci przyszło po twojej części majątku?
-Nie cukruj mi, skarbie. Mam prawo być na ciebie zły - mruczę z delikatnym napomnieniem. Kanapowy kot, który szykuje się do pokazania pazurów. Niemalże czuję współczucie - tak wypada? - ale silniej wybrzmiewa we mnie powinność wskazania Selinie właściwej drogi. Jest mi w końcu coś winna, czyż nie? Nasz dotyk platoniczny, a wręcz męski - ha, nie straciła swojej krzepy - budzi we mnie nostalgię lat dawnych. Poślizgnąłem się na ptasim gównie, a ona choć zaśmiewając się do rozpuku, pozbierała mnie do kupy z tego przeklętego pomostu. Czas na rewanż - w końcu kto u kogo ma dług? - dlatego przybieram wyraz twarzy pełnego zrozumienia. Jestem cierpliwy.
-To było twoje - poprawiam ją jakoś bezrefleksyjnie, obojętnie - własność Muzeum Qudditcha, przekazane aby uczcić pamięć wybitnej zawodniczki - czytam prosto z gabloty, starając się nie wzruszyć ramionami. Jeszcze nie jestem pewny, czy chcę oddawać jej ten używany ręcznik.
- A osy nie trują ludzkim głosem - odparowuję, opierając się o gablotę i zaplatając ręce na piersi. Jak na pół roku w eterze, nic się nie zmieniła - dziś szczególny dzień, skarbie. Spędzam go ze szczególną osobą - mówię z kamienną twarzą. Selino Lovegood, twój ruch.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Stojąca przed nim trzydziestokilkoletnia kobieta wyglądała doprawdy niedorzecznie z licami przypieczonymi wewnętrznym gorącem i nieco desperackimi oczami, które sygnowało zaskoczenie i zagubienie - tak żałośnie unikane, a zdawałoby się, że absolutnie nieuchronne. Nijak nie współgrało to z ekspresją, do której przyzwyczaiła nie tylko swoją skórę (która zarysowała lekkie zmarszczki w zwyczajowych miejscach), ale też mięśnie twarzy. Zwykła wyglądać bardziej napięcie, wystudiowanie, zanim doszła do perfekcji w wizualizacji nieustępliwości, zwykła przerysowywać swój wyraz, a teraz, doprawdy, była istną karykaturą samej siebie.
Ktoś przetransmutował cię w rybę, Lovegood?
Selina sama do siebie wzruszyła ramionami, stwierdzając, że w sumie była to rzecz do przemyślenia - kto wie, może ktoś rzucił na nią jakąś obrzydliwą klątwę i ostatni czas pławiła się w Tamizie i stąd ta jej skłonność do składania ust w absolutnie absurdalnym wołaczu: o! W sumie była całkiem wdzięczna za taką podpowiedź, bo kto wie, prawda? Wszystko jest możliwe! Nie wiedziała co prawda kim był ten jakże życzliwy, choć nieco kąśliwy głos, ale nie wydawała się zbyt przejęta, na moment jakby przeskakując w inną rzeczywistość, gdzie emocje były płynniejsze i się niemalże przenikały łagodnie.
Mrugnęła, jakby sekundowe opadnięcie powiek miało ją przywrócić do tego świata i odbiła siebie w oczach, które miały niemal odpowiednią barwę - brakowało głębszej, stalowej szarości, ale mogły być, gdy pożerały ją bez pozwolenia w całości. Z jakiegoś powodu poczuła się komfortowo, gdy czyjeś spojrzenie niemalże otulały ją niczym ciepłe, grube futro. Może i nawet zamruczałaby z rozkoszą, mrużąc z wdzięcznością ślepia, kiedy do jej uszu dotarła przyjemna, jakże rozmiękczająca fonia oklasków. Czy szaleństwem było delektować się - nawet złudnym - urzeczywistnieniem własnej megalomanii? Na moment stała przed nim pełna glorii.
Schlebiał jej nawet kolejnym wyrazem. Rosła. Budzenie emocji, wywoływanie wpływów, ach, żyła chyba na nowo, pełną piersią - wszystko działało jak trzeba, czyż nie?
"Skarbie" puściła mimo uszu. Zadziwiająco, w ciągu kilku chwil, przeszła istną transformację, zmieniając nastrój o 180 stopni. Mogłaby teraz wirować po tych ogromnych salach w bajecznych piruetach, wyrzucając ręce szeroko na boki. Może jednak była tą rybą i brakowało jej jedynie odrobiny wody do oddychania? No, wiecie, niech będzie, chwila na odpowiednią dawkę zadęcia i od razu człowiek prostuje kolana, no! Jeszcze chwila i być może dałaby się nawet ugłaskać.
-Zły.-powtórzyła za nim, zadowolona z siebie, na schyłku złowieszczości, być może nawet rozparłby ją szaleńczy śmiech, gdyby - zupełnie niepotrzebnie - nie postanowiła się podroczyć, nieco niezgrabnie, wszak wciąż stawała na równe nogi.-Czyżby to pominięcie w zawiadomieniach było przyczyną tak skrajnej emocji?-och, jakże była z siebie zadowolona, niemalże pławiła się w pysze, choć wciąż nieco nieśmiało, jakby przymierzała sukienkę starszej siostry pod jej nieobecność i bała się nakrycia.
Nie podoba jej się, gdy Lestrange okazuje się być tutaj stroną, która ma wszystkie dobre karty w ręce i rozdaje warunki. Mina jej wolno tężała pod jego irytująco cierpliwym wyrazem, prawie syczała rozjuszona, gdy zdała sobie sprawę, że ją obserwuje i stoi z boku, jakby była jednym z eksponatów w tym zakurzonym, zapyziałym muzeum. Spokojny, obojętny ton dolewa oliwy do okna, raz jeszcze wyprowadzając ją z równowagi. Szybko, bez ostrzeżenia przechodzi do jednej emocji z drugiej, jakby nie tyczyły się jej żadne ramy.
-Jest.-poprawiła go od razu, wściekle, nagle, bez mała chcąc mu zagrozić, gdy skróciła między nimi dystans, mierząc go bezlitośnie.
Czy to nie było prawie romantyczne, że rozbiła się o niego niczym szalone morze o klify Wight? Rozproszyła się, gdy odwróciła wzrok, by skontrolować, czy na pewno czyta poprawne epitety pod jej adresem. Jej własne zadufanie ją nieco podcięło. No przecież oczywiście, że jest wybitną zawodniczką. Te słowa wcale nie rekompensowały grabieży, choć działały niejako jako okoliczności łagodzące. Pogrążyła się na ułamek sekundy w mikrorozważaniach.
Skrzyżowała z nim ponownie spojrzenie, jakby na moment podając rękę, gdy już wymienili się drobnymi uszczypliwościami.-Ludzkim? Nigdy. Nam to obce.-to było nawet rozkoszne. Zupełnie jak dawniej.
I być może to ta cała atmosfera wokół Francisa sprawiła, że odbiła się od drugiego dna jego kolejnych słów. A może to ponownie pustka zaryczała do niej tęsknie, gdy palce zamrowiły nerwowo.
Selina Lovegood od najmłodszych lat wyrywała pewną datę z kalendarza, namiętnie protestując przeciwko świętu, które miało ją zniewolić. Demonizowała uczucie, o które opierało się to całe bałwochwalstwo.
Niewiele rzeczy ją przerażało. Niepewność na pewno była jedną z nich, ale ta była zaledwie pojedynczym kamyczkiem, które ruszyło lawinę. Bała się, że mogła wyprzeć okropnie straszną, niedorzeczną sprawę. W życiu Osy nigdy nie było nikogo. Nie mogło być. Nie pozwalała na to. Była jej rodzina, adorowane kuzynostwo i nikt poza tym. Dbała o to z nabożną czcią, wycinając bezlitośnie relacje, które zbyt mocno zaburzały jej wizję, choć pozwalała sobie na niewielkie odstępstwa.
Naiwność zdawała się ją toczyć niczym śmiercionośna choroba, zatruwając skutecznie krytyczne myślenie i sugerując scenariusze, które miały w absurdalny sposób wypełnić pustkę w jej pamięci. Na Merlina, czy Francis Lestrange miał być brakującym elementem układanki?
Zaraz zwymiotuję. Zachowujesz się niedorzecznie, Lovegood. Żeby tak żałośnie i głupio...
Infantylność mieszała się z dziwną dojrzałością, niczym dwie potężne siły, ale żadna z nich nie pochodziła od drugiej, jakby miały osobne źródła, a ona miała do obu dostęp.
-Za kogo ty się...-wyrwało jej się z ust, cicho, w odpowiedzi, choć zdawała się nie słyszeć jak szaleńczo to musi brzmieć, gdy prowadzi osobną konwersację ze stroną, której nikt inny nie zdaje się dostrzegać.
Jestem tobą, skarbie.
Świadomość uderzyła ją szybkim, krótkim, niemalże bezbolesnym strzałem. Gdyby nie nabrała już wprawy w poruszaniu się po omacku, na niepewnym gruncie, to pewnie by się przewróciła.
-Tylko nie skarbie, ona tego nie lubi.-powiedziała w końcu, łapiąc za kołnierz płaszcza stojącego przed nią lorda, pod przykrywką wyprostowania materiału, posłużyła się nim jako cielesną kotwicą do utrzymania zmysłów. Skupiła wzrok na gablocie i zmusiła się do wzruszenia ramionami, przechodząc do obojętności wobec - do niedawna pożądanych - własności. Dla lepszego efektu podniosła brodę, sugerując, że było to już poniżej jej.
W jej głowie wrzało. Uszy, od środka, niemalże rozdzierał wrzask. Ścierała się z wewnętrznym głosem, walcząc o dominację. Dosyć tego.-Wygląda na to, że masz dziś szczęście Francis.-jego imię wypowiedziała niemalże miękko, decydując się na figlarność, gdy przenosiła na niego spojrzenie. Dzielnie znosiła sztormy w jej głowie, nie zamierzając się poddawać obcej woli.
Ktoś przetransmutował cię w rybę, Lovegood?
Selina sama do siebie wzruszyła ramionami, stwierdzając, że w sumie była to rzecz do przemyślenia - kto wie, może ktoś rzucił na nią jakąś obrzydliwą klątwę i ostatni czas pławiła się w Tamizie i stąd ta jej skłonność do składania ust w absolutnie absurdalnym wołaczu: o! W sumie była całkiem wdzięczna za taką podpowiedź, bo kto wie, prawda? Wszystko jest możliwe! Nie wiedziała co prawda kim był ten jakże życzliwy, choć nieco kąśliwy głos, ale nie wydawała się zbyt przejęta, na moment jakby przeskakując w inną rzeczywistość, gdzie emocje były płynniejsze i się niemalże przenikały łagodnie.
Mrugnęła, jakby sekundowe opadnięcie powiek miało ją przywrócić do tego świata i odbiła siebie w oczach, które miały niemal odpowiednią barwę - brakowało głębszej, stalowej szarości, ale mogły być, gdy pożerały ją bez pozwolenia w całości. Z jakiegoś powodu poczuła się komfortowo, gdy czyjeś spojrzenie niemalże otulały ją niczym ciepłe, grube futro. Może i nawet zamruczałaby z rozkoszą, mrużąc z wdzięcznością ślepia, kiedy do jej uszu dotarła przyjemna, jakże rozmiękczająca fonia oklasków. Czy szaleństwem było delektować się - nawet złudnym - urzeczywistnieniem własnej megalomanii? Na moment stała przed nim pełna glorii.
Schlebiał jej nawet kolejnym wyrazem. Rosła. Budzenie emocji, wywoływanie wpływów, ach, żyła chyba na nowo, pełną piersią - wszystko działało jak trzeba, czyż nie?
"Skarbie" puściła mimo uszu. Zadziwiająco, w ciągu kilku chwil, przeszła istną transformację, zmieniając nastrój o 180 stopni. Mogłaby teraz wirować po tych ogromnych salach w bajecznych piruetach, wyrzucając ręce szeroko na boki. Może jednak była tą rybą i brakowało jej jedynie odrobiny wody do oddychania? No, wiecie, niech będzie, chwila na odpowiednią dawkę zadęcia i od razu człowiek prostuje kolana, no! Jeszcze chwila i być może dałaby się nawet ugłaskać.
-Zły.-powtórzyła za nim, zadowolona z siebie, na schyłku złowieszczości, być może nawet rozparłby ją szaleńczy śmiech, gdyby - zupełnie niepotrzebnie - nie postanowiła się podroczyć, nieco niezgrabnie, wszak wciąż stawała na równe nogi.-Czyżby to pominięcie w zawiadomieniach było przyczyną tak skrajnej emocji?-och, jakże była z siebie zadowolona, niemalże pławiła się w pysze, choć wciąż nieco nieśmiało, jakby przymierzała sukienkę starszej siostry pod jej nieobecność i bała się nakrycia.
Nie podoba jej się, gdy Lestrange okazuje się być tutaj stroną, która ma wszystkie dobre karty w ręce i rozdaje warunki. Mina jej wolno tężała pod jego irytująco cierpliwym wyrazem, prawie syczała rozjuszona, gdy zdała sobie sprawę, że ją obserwuje i stoi z boku, jakby była jednym z eksponatów w tym zakurzonym, zapyziałym muzeum. Spokojny, obojętny ton dolewa oliwy do okna, raz jeszcze wyprowadzając ją z równowagi. Szybko, bez ostrzeżenia przechodzi do jednej emocji z drugiej, jakby nie tyczyły się jej żadne ramy.
-Jest.-poprawiła go od razu, wściekle, nagle, bez mała chcąc mu zagrozić, gdy skróciła między nimi dystans, mierząc go bezlitośnie.
Czy to nie było prawie romantyczne, że rozbiła się o niego niczym szalone morze o klify Wight? Rozproszyła się, gdy odwróciła wzrok, by skontrolować, czy na pewno czyta poprawne epitety pod jej adresem. Jej własne zadufanie ją nieco podcięło. No przecież oczywiście, że jest wybitną zawodniczką. Te słowa wcale nie rekompensowały grabieży, choć działały niejako jako okoliczności łagodzące. Pogrążyła się na ułamek sekundy w mikrorozważaniach.
Skrzyżowała z nim ponownie spojrzenie, jakby na moment podając rękę, gdy już wymienili się drobnymi uszczypliwościami.-Ludzkim? Nigdy. Nam to obce.-to było nawet rozkoszne. Zupełnie jak dawniej.
I być może to ta cała atmosfera wokół Francisa sprawiła, że odbiła się od drugiego dna jego kolejnych słów. A może to ponownie pustka zaryczała do niej tęsknie, gdy palce zamrowiły nerwowo.
Selina Lovegood od najmłodszych lat wyrywała pewną datę z kalendarza, namiętnie protestując przeciwko świętu, które miało ją zniewolić. Demonizowała uczucie, o które opierało się to całe bałwochwalstwo.
Niewiele rzeczy ją przerażało. Niepewność na pewno była jedną z nich, ale ta była zaledwie pojedynczym kamyczkiem, które ruszyło lawinę. Bała się, że mogła wyprzeć okropnie straszną, niedorzeczną sprawę. W życiu Osy nigdy nie było nikogo. Nie mogło być. Nie pozwalała na to. Była jej rodzina, adorowane kuzynostwo i nikt poza tym. Dbała o to z nabożną czcią, wycinając bezlitośnie relacje, które zbyt mocno zaburzały jej wizję, choć pozwalała sobie na niewielkie odstępstwa.
Naiwność zdawała się ją toczyć niczym śmiercionośna choroba, zatruwając skutecznie krytyczne myślenie i sugerując scenariusze, które miały w absurdalny sposób wypełnić pustkę w jej pamięci. Na Merlina, czy Francis Lestrange miał być brakującym elementem układanki?
Zaraz zwymiotuję. Zachowujesz się niedorzecznie, Lovegood. Żeby tak żałośnie i głupio...
Infantylność mieszała się z dziwną dojrzałością, niczym dwie potężne siły, ale żadna z nich nie pochodziła od drugiej, jakby miały osobne źródła, a ona miała do obu dostęp.
-Za kogo ty się...-wyrwało jej się z ust, cicho, w odpowiedzi, choć zdawała się nie słyszeć jak szaleńczo to musi brzmieć, gdy prowadzi osobną konwersację ze stroną, której nikt inny nie zdaje się dostrzegać.
Jestem tobą, skarbie.
Świadomość uderzyła ją szybkim, krótkim, niemalże bezbolesnym strzałem. Gdyby nie nabrała już wprawy w poruszaniu się po omacku, na niepewnym gruncie, to pewnie by się przewróciła.
-Tylko nie skarbie, ona tego nie lubi.-powiedziała w końcu, łapiąc za kołnierz płaszcza stojącego przed nią lorda, pod przykrywką wyprostowania materiału, posłużyła się nim jako cielesną kotwicą do utrzymania zmysłów. Skupiła wzrok na gablocie i zmusiła się do wzruszenia ramionami, przechodząc do obojętności wobec - do niedawna pożądanych - własności. Dla lepszego efektu podniosła brodę, sugerując, że było to już poniżej jej.
W jej głowie wrzało. Uszy, od środka, niemalże rozdzierał wrzask. Ścierała się z wewnętrznym głosem, walcząc o dominację. Dosyć tego.-Wygląda na to, że masz dziś szczęście Francis.-jego imię wypowiedziała niemalże miękko, decydując się na figlarność, gdy przenosiła na niego spojrzenie. Dzielnie znosiła sztormy w jej głowie, nie zamierzając się poddawać obcej woli.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz autentycznie zachwycam się rzeźbą. Nawet wychuchane cudeńka Valeriana nie przemawiają do mojej wyobraźni; ja po prostu unikam jak mogę tej publicznej przestrzeni, zagospodarowanej przez postacie przeklęte w kamień zaklęte. Budzą we mnie niepokój i to całkiem uzasadniony, chociaż do paranoika mi daleko. Martwe oczy, nieme usta, lodowata skóra i fałdy kamienia zamiast ciepłego materiału - nawet teraz aż wzdrygam się, przytłoczony ciężarem wyimaginowanych marmurowych ramion. Kiedyś moje się takie staną, sztywne i ciężkie, aż w końcu zamrę zupełnie i może moja pomysłowa rodzinka zdecyduje się mnie sobie zostawić - nie przydaję się im za bardzo za życia, więc powinni to odbić sobie po śmierci - i zrobią sobie ze mnie na przykład wieszak na kapelusze. Krztuszę się prawie, to lekka przesada, nawet jak na mnie, więc powracam do kontemplacji wspomnianej rzeźby. Wyjątkowej, bo jej rysy nie są stałe, ale wciąż pozostaje statyczna. Dzieje się tu dużo interesujących rzeczy, przydałby mi się marszand za kompana, aby wycenić tą sztukę, którą łykam zachłannie, milcząco. Jestem tym dziwakiem, którego przyłapujesz, że się na ciebie gapi już od dłuższej chwili, a on nie spuszcza wzroku, tylko spojrzeniem odważnie odwzajemnia twoje oskarżenie. Masz sumienie urządzić rzeź tego niewiniątka? Pamiętaj, nie można umyć rąk.
Odnajduję w Selinie jakąś delikatność. Śmieszną, bo dość niezgrabną, jak mała sarenka, która dopiero uczy się chodzić. Musi jeszcze zaaklimatyzować się na tej twarzy o prawie męskim temperamencie, ale potencjał jej wróżę. Ładnie wygląda, taka błądząca, ciekawe, że to nie zagubienie mnie intryguje - niesamodzielne heroiny wyszły z mody w zeszłym stuleciu - a zadziorny upór, by poukładać się we właściwy sposób. Dlatego jej rzeźba drży, mimika jest poruszona, a do mnie dociera inspirujący kalejdoskop obrazów składających się z bladej cery, zmarszczek, drobnych ruchów brwi i podnoszenia się nasady włosów.
Wcześniej skupiałem się nad tym, jak unosi się jej klatka piersiowa. Durny byłem. To doświadczenie smakuje lepiej, przepełnione umami, syte, pełniejsze. Drgnienia ciała czynią mnie wobec niego bezbronnym, mógłbym godzinami ją obserwować, jak fanatyczny pielgrzym afirmujący życie pod ikoną stetryczałego świętego. Mam dziwne obawy, że mogę ją strzaskać. Niespecjalnie, ale przypadkiem. Potknąć się, zahaczyć i pobić na kawałki. Można je skleić, jasne, ale moje manualne zdolności pewnie kosztowałyby ją kawałek zagubionej łopatki.
-Nie - zaprzeczam, z tym samym wyrozumiałym uśmiechem, choć przed chwilą grzmię o złości, a w głowie mi mi odbieranie długów - przyczyną był brak - tłumaczę, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że moje uczucia są kulawe. Jej nie było, a ja byłem zły. Nie smutny, nie przerażony, nie zatroskany. Zły. Dopiero gdy to nazywam, faktycznie czuję resztki gniewu, osiadłe gdzieś na dnie, jak fusy po wypitej herbacie. Egoista ze mnie, ale przecież nigdy nie twierdziłem inaczej. Mam o sobie raczej słabe zdanie, czym zmniejszam ryzyko zawodu własną osobą. Kolejna ucieczka i sprytny wybieg, by nie musieć mierzyć się z pracą. Typowe, ale to ja nie pozwalałem jej umyć rąk.
Opieram się o kolumnę, przechodząc w tryb oszczędzania energii - ważne! - i od niechcenia sięgam po papierosa. Palę tylko Jerella, wyrośnięty dzieciak albo ekscentryk, obojętnie. Rzucam jej paczkę, żeby sprawdzić, czy zachowała refleks. Złapała ją w locie, więc śmieję się zaczepnie, wysuwając szczękę do przodu. Najpierw puszczam z ust kilka pudroworóżowych kółek, a później udaje mi się zrobić koślawe W z wykrzyknikiem. W, jak wybitny.
I nagle stoi tak blisko mnie, że dym rozbija się o jej usta. Zmiana klimatu lekko wstrząsa, ale błysk w oczach Seliny pozwala mi wierzyć, że zaraz nie kopnie mnie w jaja. Jest na to zbyt... Chyba po prostu zbyt.
Raz jeszcze muszę wzruszyć ramionami, oczywiście wiem lepiej, ale nie wypada mi tu wszczynać awantury. Nie, kiedy Selina pod ręką ma co najmniej tuzin pałek, a niedaleko spacerują dzieci.
-Było - zaprzeczam natychmiast - co kurwa - i zezuję na swoje usta, co to uknuły spisek z mym mózgiem bez wyraźnego pozwolenia z mojej strony. No to po zawodach. I po co? A na co? Mogło być przecież całkiem miło!
Westchnienia głośniejszego chyba nie wydano. Godzę się z bólem, ale jednak, na odejście całkowite blondyneczki z językiem jak u żmii, a tu proszę, niespodzianka. Odwraca się napięcie i rzuca to słynne zdanie, którego kończyć wcale nie musi. Znam je aż za dobrze.
-Ajajajajaj - cmokam i kręcę głową, teatralnie zatykając sobie uszy. Nie kończ, proszę, nie kończ. Nie psuj mi się. W tej chwili właśnie oglądam twój rozkład. Padlina Baudelaire'a odgrywana na żywo w stukrotnym przyśpieszeniu. Ile dałby poeta, by na własne oczy to widzieć? Muszę ją odczarować. Muszę? Nie muszę, bo klątwy nie ma. Nie mówi do mnie. Zwraca się do ducha obecnego w przestrzeni, więc cichnę. To w dobrym tonie dać im chwilę intymności. No dobra, ale raz raz. Ja nie mam całego dnia.
Daję się jej poprawić, to kosmetyczna zmarszczka na płaszczu, ale gdyby zechciała, pozwoliłbym na więcej. Niech zszyją mnie jak potwora Frankensteina. Brakuje mi poczucia jedności i właśnie to podświadomie nas łączy. Nie obchodzi mnie, co takiego robiła - jest tutaj. Dla mnie to łatwe, mogłem jej podpowiedzieć, jak zniknąć, jeśli potrzebowała przerwy.
-Chodźmy - uśmiecham się, podaję jej rekę i puszczam się pędem przez długi korytarz, nie honorując innych dzielnych, poległych Os. Zatrzymuję się w kolejnej sali poświęconej brytyjskiej drużynie narodowej z lat 20. Bardzo tu ciemno, wszystkie okna są zasłonięte, pewnie by nie dopuścić do wyblaknięcia szat, tak sądzę. Wystawka mioteł jest także. Za sznureczkiem.
-Ścigamy się? - proponuję i przełażę przez taśmę. Ryzyk-fizyk, łapię za rączkę miotły, a ta zaczyna wibrować. Sprawdzam ręce, nogi, ale wydaje się, że wszystko mam na swoim miejscu. To co robię jest tak idiotyczne, że pewnie nikt przede mną tego nie próbował. Siadam okrakiem na miotle i odpycham się stopami od ziemi.
-Wygrywa ten, kto pierwszy zrobi trzy okrążenia. Chyba, że pękasz - rzucam, a nagle rozlega się przeraźliwie piskliwy jazgot alarmu. No to już nie mamy wyboru, będziemy się ścigać, ale z niebieskimi.[/b]
Odnajduję w Selinie jakąś delikatność. Śmieszną, bo dość niezgrabną, jak mała sarenka, która dopiero uczy się chodzić. Musi jeszcze zaaklimatyzować się na tej twarzy o prawie męskim temperamencie, ale potencjał jej wróżę. Ładnie wygląda, taka błądząca, ciekawe, że to nie zagubienie mnie intryguje - niesamodzielne heroiny wyszły z mody w zeszłym stuleciu - a zadziorny upór, by poukładać się we właściwy sposób. Dlatego jej rzeźba drży, mimika jest poruszona, a do mnie dociera inspirujący kalejdoskop obrazów składających się z bladej cery, zmarszczek, drobnych ruchów brwi i podnoszenia się nasady włosów.
Wcześniej skupiałem się nad tym, jak unosi się jej klatka piersiowa. Durny byłem. To doświadczenie smakuje lepiej, przepełnione umami, syte, pełniejsze. Drgnienia ciała czynią mnie wobec niego bezbronnym, mógłbym godzinami ją obserwować, jak fanatyczny pielgrzym afirmujący życie pod ikoną stetryczałego świętego. Mam dziwne obawy, że mogę ją strzaskać. Niespecjalnie, ale przypadkiem. Potknąć się, zahaczyć i pobić na kawałki. Można je skleić, jasne, ale moje manualne zdolności pewnie kosztowałyby ją kawałek zagubionej łopatki.
-Nie - zaprzeczam, z tym samym wyrozumiałym uśmiechem, choć przed chwilą grzmię o złości, a w głowie mi mi odbieranie długów - przyczyną był brak - tłumaczę, jednocześnie zdając sobie sprawę z tego, że moje uczucia są kulawe. Jej nie było, a ja byłem zły. Nie smutny, nie przerażony, nie zatroskany. Zły. Dopiero gdy to nazywam, faktycznie czuję resztki gniewu, osiadłe gdzieś na dnie, jak fusy po wypitej herbacie. Egoista ze mnie, ale przecież nigdy nie twierdziłem inaczej. Mam o sobie raczej słabe zdanie, czym zmniejszam ryzyko zawodu własną osobą. Kolejna ucieczka i sprytny wybieg, by nie musieć mierzyć się z pracą. Typowe, ale to ja nie pozwalałem jej umyć rąk.
Opieram się o kolumnę, przechodząc w tryb oszczędzania energii - ważne! - i od niechcenia sięgam po papierosa. Palę tylko Jerella, wyrośnięty dzieciak albo ekscentryk, obojętnie. Rzucam jej paczkę, żeby sprawdzić, czy zachowała refleks. Złapała ją w locie, więc śmieję się zaczepnie, wysuwając szczękę do przodu. Najpierw puszczam z ust kilka pudroworóżowych kółek, a później udaje mi się zrobić koślawe W z wykrzyknikiem. W, jak wybitny.
I nagle stoi tak blisko mnie, że dym rozbija się o jej usta. Zmiana klimatu lekko wstrząsa, ale błysk w oczach Seliny pozwala mi wierzyć, że zaraz nie kopnie mnie w jaja. Jest na to zbyt... Chyba po prostu zbyt.
Raz jeszcze muszę wzruszyć ramionami, oczywiście wiem lepiej, ale nie wypada mi tu wszczynać awantury. Nie, kiedy Selina pod ręką ma co najmniej tuzin pałek, a niedaleko spacerują dzieci.
-Było - zaprzeczam natychmiast - co kurwa - i zezuję na swoje usta, co to uknuły spisek z mym mózgiem bez wyraźnego pozwolenia z mojej strony. No to po zawodach. I po co? A na co? Mogło być przecież całkiem miło!
Westchnienia głośniejszego chyba nie wydano. Godzę się z bólem, ale jednak, na odejście całkowite blondyneczki z językiem jak u żmii, a tu proszę, niespodzianka. Odwraca się napięcie i rzuca to słynne zdanie, którego kończyć wcale nie musi. Znam je aż za dobrze.
-Ajajajajaj - cmokam i kręcę głową, teatralnie zatykając sobie uszy. Nie kończ, proszę, nie kończ. Nie psuj mi się. W tej chwili właśnie oglądam twój rozkład. Padlina Baudelaire'a odgrywana na żywo w stukrotnym przyśpieszeniu. Ile dałby poeta, by na własne oczy to widzieć? Muszę ją odczarować. Muszę? Nie muszę, bo klątwy nie ma. Nie mówi do mnie. Zwraca się do ducha obecnego w przestrzeni, więc cichnę. To w dobrym tonie dać im chwilę intymności. No dobra, ale raz raz. Ja nie mam całego dnia.
Daję się jej poprawić, to kosmetyczna zmarszczka na płaszczu, ale gdyby zechciała, pozwoliłbym na więcej. Niech zszyją mnie jak potwora Frankensteina. Brakuje mi poczucia jedności i właśnie to podświadomie nas łączy. Nie obchodzi mnie, co takiego robiła - jest tutaj. Dla mnie to łatwe, mogłem jej podpowiedzieć, jak zniknąć, jeśli potrzebowała przerwy.
-Chodźmy - uśmiecham się, podaję jej rekę i puszczam się pędem przez długi korytarz, nie honorując innych dzielnych, poległych Os. Zatrzymuję się w kolejnej sali poświęconej brytyjskiej drużynie narodowej z lat 20. Bardzo tu ciemno, wszystkie okna są zasłonięte, pewnie by nie dopuścić do wyblaknięcia szat, tak sądzę. Wystawka mioteł jest także. Za sznureczkiem.
-Ścigamy się? - proponuję i przełażę przez taśmę. Ryzyk-fizyk, łapię za rączkę miotły, a ta zaczyna wibrować. Sprawdzam ręce, nogi, ale wydaje się, że wszystko mam na swoim miejscu. To co robię jest tak idiotyczne, że pewnie nikt przede mną tego nie próbował. Siadam okrakiem na miotle i odpycham się stopami od ziemi.
-Wygrywa ten, kto pierwszy zrobi trzy okrążenia. Chyba, że pękasz - rzucam, a nagle rozlega się przeraźliwie piskliwy jazgot alarmu. No to już nie mamy wyboru, będziemy się ścigać, ale z niebieskimi.[/b]
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Baczy na niego uważniej, nabierając podejrzeń, gotowa się odsunąć, acz ciągle niechętna do zaprzestania konfrontacji - och, nie, do tego była daleka! Wszak właśnie to było ostatecznym aktem poddania się i obrzydliwej porażki, a tego nie mogła i nie miała zamiaru znosić. Nie była najlepsza w przegrywaniu, nie zanosiło się, by kiedykolwiek zechciała nabyć jakiekolwiek umiejętności w tej wątpliwej sztuce - pozostawiała to pole kompletnie niezdobyte i dawała je innym do zdobycia - najchętniej osobom, które miały czelność stanąć naprzeciw niej.
A teraz miała przed sobą Francisa Lestrange'a, którego swoboda i brak jakiegokolwiek speszenia dodawał jej abstrakcyjnie pewności siebie, trochę jak gorset, który trzymał sylwetkę dumną i wyprostowaną, choć sprawnymi pociągnięciami sznurów zaskakiwał i odbierał na chwilę dech. Mimowolnie, była odrobinę spięta - nie miała pojęcia czy to przez jego obecność czy to też uczucie, które towarzyszyło jej od dłuższego czasu; trochę tak, jakby ubrała za małe buty, uwierające ją przy każdym kroku, pełne dyskomfortu, choć przyzwyczajona była do tanecznej, płynnej gracji i przebywania długich dystansów, teraz najchętniej by je zdjęła, ale przecież bosa byłaby naga i musiała przyznać się do pewnej słabości, pokazując wrażliwe miejsca. Robiła więc co mogła, niezależnie od warunków, w której było jej trwać.
Wyrozumiałość irytuje, choć ta cierpliwość w prowadzeniu wolnej konwersacji zaspokaja jej ciekawość, sycąc ją kawałkami, które dają satysfakcję. Pozostaje więc skłócona, jednocześnie wzburzona jak i kojona myślą, że nie jest obojętna - łatwo było łechtać jej ego, zwłaszcza, gdy było tak cholernie wygłodzone.
Marszczy brwi, ma ochotę wyrzucić z siebie "och", nie może się jednak zdecydować, czy włożyć w nie rozkapryszone niezadowolenie czy też raczej drwiące samozadowolenie, pozostaje więc cicha na tyle długo, że jakakolwiek odpowiedź staje się już niezręczna, co jeszcze bardziej rozwściecza, bo nie może sobie na to pozwolić - zupełnie jakby przez gapiostwo powiedziała "pas" w emocjonującej rozgrywce i narażała się na negatywny wynik. Nurtuje ją wciąż reakcja, którą budzi jej nieobecność. Im dłużej o tym myśli, tym trudniej znaleźć jej słowa, nie mając pojęcia co to właściwie znaczy.
-Irytujące.-mamrocze w końcu, chcąc odwrócić wzrok z dezaprobatą, która go jednak nie dotyczy, więc zanim przesuwa spojrzeniem poza niego, zatrzymuje się, prychając na własną realizację.
Być może wyrzuciłaby z siebie kolejne zdania, zmazując niepotrzebnie niewysłowione tknięcie, ale przerywa jej lecący w jej stronę obiekt. Krótka kalkulacja stwierdza, że miast się uchylić, wystarczy złapać przedmiot w dłoń. Prawie szczeniacki uśmiech w odpowiedzi na jego zadowalającą ocenę jej refleksu zmazuje zaledwie jeden, krótki wyraz. Wyposażona w jego własność, ujmuje ją w palce jak broń, gotowa walczyć o prawa do rzeczy zawartej w gablocie opisanej jej imieniem.
Zaciska usta wściekle, gdy mężczyzna stojący przed nią urasta do miotu goblina i śmie się z nią wykłócać o coś co nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji, jakby jego nową modłą było działanie jej na przekór. W oczach Seliny momentalnie postawiło to między nimi gruby mur.
-JEST.-stwierdza w taki sposób, że nie pozostawia jakichkolwiek złudzeń, że mogłoby być inaczej. Zerka na paczkę papierosów ulotnie i unosi złośliwie kąciki ust do góry, jakby znalazła sposób na zemstę - wprost proporcjonalną po poziomu ich dysputy.-A to nie jest już twoje.-mówi nagle, wzruszając z zadowoleniem, od niechcenia, ramionami, chowając Jerelle do kieszeni swojej szaty, jakby właśnie utarła mu nosa. Zbyt zapatrzona jest w głupią kłótnię, by przejmować się własną żenującą odpowiedzią i zachowaniem, które - co najmniej - odejmowało jej 15 lat z karku.
Jest zepsuta. Zawsze była. Teraz jednak w całkiem nowy sposób. Zdaje się jednak, że dla Lestrange te nuty szaleństwa i egocentryzmu były jak szczypta smaku, które dodawały zamiast odejmować. Doprawdy, tylko kulawy i garbaty człowiek mógł dostrzegać w tym jakikolwiek urok. Lovegood była jednak ukontentowana swoim audytorium, ignorując w nim najbardziej oczywiste przywary. Podobnie jak on, widziała świat przez nieco krzywe zwierciadło, pryzmat, którym rządziły zupełnie inne prawa.
Ani mrugnęła, gdy poczuła pociągnięcie. Było coś wyzwalającego w biegu, prawda? Jakieś poczucie wolności, gdy pęd zdmuchiwał z ramion ciężar. Łatwiej było nie słuchać głosu w głowie, kiedy mózg musiał działać na większych obrotach, sterując dynamiczną motoryką.
Nie przyszła tu po to, by biegać beztrosko po salach muzeum, jakby znów miała dwadzieścia lat, a nie dekadę więcej. Jej pobudki miały słabe podstawy. Cokolwiek robiła było na wątłych nogach. Poddanie się chwili było odciążające, miała zbyt wiele czasu, nie mając się gdzie podziać ani do kogo pójść - zastana ją rzeczywistość była pusta, zupełnie jak ona sama. Nie potrafiła nadać sobie kierunku, jakby była duszą, która zabłądziła po drodze. Teraz... teraz jednak mogła o tym na chwilę zapomnieć.
Stoi jak kukła, której ktoś oderwał sznurki, gdy ją w końcu puścił u celu. Patrzy, jak mężczyzna, kapryśny panicz, przechodzi poza wyznaczoną ścieżkę zwiedzania i narusza każdy możliwy regulamin (nie, żeby o to dbała) porywając jeden z pierwszych modeli Zmiatacza. W końcu, jakby ktoś zdjął z niej dziwny urok, wybucha śmiechem. Przeczesuje wzrokiem salę i z zaskoczeniem zauważa coś, co przykuwa jej uwagę. Pozbywa się zupełnie jakichkolwiek wątpliwości, ze śmiałością sięgając po miotłę Plumptona. Lekko drżą jej dłonie, gdy łapie ją w ręce, pozwalając sobie na ekspresję wieloletniej admiracji dla zasłużonego gracza. Można rzec, że ten wygłup spełnił jedno z jej nastoletnich marzeń, toteż odrzuca konsekwencje, które wydają się na ten moment kompletnie nienamacalne.
Alarm ostatecznie motywuje ją do oderwania się od ziemi i przerywa kontemplację balansu miotły i jej wyważenia, ucina też rozważania o błędach w konserwacji Zmiatacza, bo sama zrobiłaby to lepiej.
-Masz zamiar dać popis swoich umiejętności przed ochroną czy też twój plan wybiega poza te mury?-musi krzyczeć, by dobiegł do niego jej głos.
Miotła wibruje lekko pod palcami. Selina nie pogardziłaby takim eksponatem w swojej kolekcji.
A teraz miała przed sobą Francisa Lestrange'a, którego swoboda i brak jakiegokolwiek speszenia dodawał jej abstrakcyjnie pewności siebie, trochę jak gorset, który trzymał sylwetkę dumną i wyprostowaną, choć sprawnymi pociągnięciami sznurów zaskakiwał i odbierał na chwilę dech. Mimowolnie, była odrobinę spięta - nie miała pojęcia czy to przez jego obecność czy to też uczucie, które towarzyszyło jej od dłuższego czasu; trochę tak, jakby ubrała za małe buty, uwierające ją przy każdym kroku, pełne dyskomfortu, choć przyzwyczajona była do tanecznej, płynnej gracji i przebywania długich dystansów, teraz najchętniej by je zdjęła, ale przecież bosa byłaby naga i musiała przyznać się do pewnej słabości, pokazując wrażliwe miejsca. Robiła więc co mogła, niezależnie od warunków, w której było jej trwać.
Wyrozumiałość irytuje, choć ta cierpliwość w prowadzeniu wolnej konwersacji zaspokaja jej ciekawość, sycąc ją kawałkami, które dają satysfakcję. Pozostaje więc skłócona, jednocześnie wzburzona jak i kojona myślą, że nie jest obojętna - łatwo było łechtać jej ego, zwłaszcza, gdy było tak cholernie wygłodzone.
Marszczy brwi, ma ochotę wyrzucić z siebie "och", nie może się jednak zdecydować, czy włożyć w nie rozkapryszone niezadowolenie czy też raczej drwiące samozadowolenie, pozostaje więc cicha na tyle długo, że jakakolwiek odpowiedź staje się już niezręczna, co jeszcze bardziej rozwściecza, bo nie może sobie na to pozwolić - zupełnie jakby przez gapiostwo powiedziała "pas" w emocjonującej rozgrywce i narażała się na negatywny wynik. Nurtuje ją wciąż reakcja, którą budzi jej nieobecność. Im dłużej o tym myśli, tym trudniej znaleźć jej słowa, nie mając pojęcia co to właściwie znaczy.
-Irytujące.-mamrocze w końcu, chcąc odwrócić wzrok z dezaprobatą, która go jednak nie dotyczy, więc zanim przesuwa spojrzeniem poza niego, zatrzymuje się, prychając na własną realizację.
Być może wyrzuciłaby z siebie kolejne zdania, zmazując niepotrzebnie niewysłowione tknięcie, ale przerywa jej lecący w jej stronę obiekt. Krótka kalkulacja stwierdza, że miast się uchylić, wystarczy złapać przedmiot w dłoń. Prawie szczeniacki uśmiech w odpowiedzi na jego zadowalającą ocenę jej refleksu zmazuje zaledwie jeden, krótki wyraz. Wyposażona w jego własność, ujmuje ją w palce jak broń, gotowa walczyć o prawa do rzeczy zawartej w gablocie opisanej jej imieniem.
Zaciska usta wściekle, gdy mężczyzna stojący przed nią urasta do miotu goblina i śmie się z nią wykłócać o coś co nie podlegało jakiejkolwiek dyskusji, jakby jego nową modłą było działanie jej na przekór. W oczach Seliny momentalnie postawiło to między nimi gruby mur.
-JEST.-stwierdza w taki sposób, że nie pozostawia jakichkolwiek złudzeń, że mogłoby być inaczej. Zerka na paczkę papierosów ulotnie i unosi złośliwie kąciki ust do góry, jakby znalazła sposób na zemstę - wprost proporcjonalną po poziomu ich dysputy.-A to nie jest już twoje.-mówi nagle, wzruszając z zadowoleniem, od niechcenia, ramionami, chowając Jerelle do kieszeni swojej szaty, jakby właśnie utarła mu nosa. Zbyt zapatrzona jest w głupią kłótnię, by przejmować się własną żenującą odpowiedzią i zachowaniem, które - co najmniej - odejmowało jej 15 lat z karku.
Jest zepsuta. Zawsze była. Teraz jednak w całkiem nowy sposób. Zdaje się jednak, że dla Lestrange te nuty szaleństwa i egocentryzmu były jak szczypta smaku, które dodawały zamiast odejmować. Doprawdy, tylko kulawy i garbaty człowiek mógł dostrzegać w tym jakikolwiek urok. Lovegood była jednak ukontentowana swoim audytorium, ignorując w nim najbardziej oczywiste przywary. Podobnie jak on, widziała świat przez nieco krzywe zwierciadło, pryzmat, którym rządziły zupełnie inne prawa.
Ani mrugnęła, gdy poczuła pociągnięcie. Było coś wyzwalającego w biegu, prawda? Jakieś poczucie wolności, gdy pęd zdmuchiwał z ramion ciężar. Łatwiej było nie słuchać głosu w głowie, kiedy mózg musiał działać na większych obrotach, sterując dynamiczną motoryką.
Nie przyszła tu po to, by biegać beztrosko po salach muzeum, jakby znów miała dwadzieścia lat, a nie dekadę więcej. Jej pobudki miały słabe podstawy. Cokolwiek robiła było na wątłych nogach. Poddanie się chwili było odciążające, miała zbyt wiele czasu, nie mając się gdzie podziać ani do kogo pójść - zastana ją rzeczywistość była pusta, zupełnie jak ona sama. Nie potrafiła nadać sobie kierunku, jakby była duszą, która zabłądziła po drodze. Teraz... teraz jednak mogła o tym na chwilę zapomnieć.
Stoi jak kukła, której ktoś oderwał sznurki, gdy ją w końcu puścił u celu. Patrzy, jak mężczyzna, kapryśny panicz, przechodzi poza wyznaczoną ścieżkę zwiedzania i narusza każdy możliwy regulamin (nie, żeby o to dbała) porywając jeden z pierwszych modeli Zmiatacza. W końcu, jakby ktoś zdjął z niej dziwny urok, wybucha śmiechem. Przeczesuje wzrokiem salę i z zaskoczeniem zauważa coś, co przykuwa jej uwagę. Pozbywa się zupełnie jakichkolwiek wątpliwości, ze śmiałością sięgając po miotłę Plumptona. Lekko drżą jej dłonie, gdy łapie ją w ręce, pozwalając sobie na ekspresję wieloletniej admiracji dla zasłużonego gracza. Można rzec, że ten wygłup spełnił jedno z jej nastoletnich marzeń, toteż odrzuca konsekwencje, które wydają się na ten moment kompletnie nienamacalne.
Alarm ostatecznie motywuje ją do oderwania się od ziemi i przerywa kontemplację balansu miotły i jej wyważenia, ucina też rozważania o błędach w konserwacji Zmiatacza, bo sama zrobiłaby to lepiej.
-Masz zamiar dać popis swoich umiejętności przed ochroną czy też twój plan wybiega poza te mury?-musi krzyczeć, by dobiegł do niego jej głos.
Miotła wibruje lekko pod palcami. Selina nie pogardziłaby takim eksponatem w swojej kolekcji.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zdumiewa mnie czasem, z jaką łatwością radzę sobie z sytuacjami szalenie abstrakcyjnymi. Nie mniej chyba bym się zdziwił, gdyby nagle się okazało, że mój wystający brzuch to nie żadne zwidy, a jestem w prawdziwej i najprawdziwszej ciąży i za parę miesięcy urodzę bobasa. Później, gdy przyjdzie rozwiązanie, okazuje się, że skóra bachorzątka ma cudownie pomarańczowy odcień, a ono samo żywi się wyłącznie magiczną paprocią Prewettów zbieraną o dwudziestej pierwszej trzydzieści siedem przez czwartą córkę czwartej córki nauczycielki transmutacji mojej babki. Noł szit, takie coś nie ma szans. U bukmacherów nawet zakładów nie przyjmują, bo kto niby by się skusił poza wariatem-Lestrange'em, któremu brak piątej klepki?
No i co, niemożliwe, niemożliwe, a jednak. Selina też podobno nieżywa. Tak jest napisane na gablotce w muzeum. Blablabla, trzy kropki, coś tam coś tam upamiętniające wybitną ścigającą. Jajogłowy może nie jestem, ale takich plakietek nie wystawia się żywym ludziom. Hm. A to ciekawe spostrzeżenie. Dziwne, że nie biorę go wcześniej pod uwagę. Marszczę brwi i dumam, jak rasowy detektyw, szukając dziury w całym. A jeśli ona naprawdę jest martwa? Ktoś się pod nią podszywa? Albo umarła i wróciła jako bardziej materialny duch? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi. Ale nie. Nie będę wścibski. Zresztą, jakby niby miał wyglądać ten dialog? Ej, Selina, czy ty serio umarłaś? Tak na amen? Thoughts?
Ech, to zbacza w zdecydowanie złym kierunku. Milczę za długo, jakby, dokąd w ogóle zmierza ten wywód? Chłodna kalkulacja to nie ja. Może po prostu przyjmę to na klatę, nieważne, z kim mam do czynienia. Czy z Seliną martwą, czy zmartwychwstałą, czy ze skondensowanym duchem, czy z uzurpatorką. Ostatecznie dobrze sobie radzi z Lovegoodowymi tikami i marszczeniami twarzy. Może powinna popracować nad wibracją, gdy się wkurza, ale nawet ujdzie. Rzekłbym, powyżej oczekiwań, gdyby ktokolwiek pytał mnie o zdanie.
Irytująca jesteś ty - poprawiam i dźgam ją oskarżycielsko w pierś. No niech się zastanowi nad sobą i swoim postępowaniem. Posłałbym jej do pokoju, ale w sumie znajdujemy się w sali jej pamięci, więc niech już będzie. Ja to się nie zmieniam ani na jotę, ja tylko rosnę i chyba siwieję. Muszę się zapytać Giovanny, czy szpakowaty nadal będę seksi. Hołp soł, bo inaczej stracę mój jedyny atut. Wdzięk bez seksapilu to ja kółko bez krzyżyka, pączek bez dżemu, Weasley bez piegów. No nie da rady, mówię wam.
-Na zdrowie - mówię wesoło, odpuszczając już kłótnię o eksponaty, które - i w tym wypadku rację mam bezwzględną - są moje. Dokonała się pewna wymiana, paczka fajek za dziedzictwo, ojejku. Czuję się jak Urszula z Arielki, która dała jej nogi w pakiecie z przeokropnym bólem i niemotą. Muahhahha. Ale jestem zły.
-Twój trener pewnie tego nie pochwali. Zmniejszają wydajność płuc, czy coś tam. Tak słyszałem - dodaję z głupkowatym uśmiechem, wydychając smugę radośnie różowego dymu w kształcie brzoskwinki. Albo pupy, zależnie od perspektywy. Ja widzę dorodną brzoskwinię. Sam też nie powinienem palić, w końcu dużo pływam. Maleją szansę na pobicie mojego rekordu wstrzymywania oddechu pod wodą.
Przynajmniej kondycję mam niezłą, bo sale w tym muzeum to są spore, nawet jakby zmierzyć je, w, powiedzmy, boiskach do quidditcha. Ze dwa przebiegamy jak nic, bo gdy się w końcu zatrzymujemy, moja twarz przyobleka piękna purpura i dyszę jak jeden z tych mugolskich, metalowych smoków. Dziwne, że uszami nie wydzielam pary. Ale beka.
Miotły jeszcze ciągną, sprawdzam swoją, nie gnie się pod mym ciężarem, więc jestem dobrej myśli. Selina pewnie po samym zapachu drewna rączki może odgadnąć, kto wcześniej jej dosiadał, ale niestety brak nam czasu na zabawę w szarady. Alarm ryczy przeraźliwie - oto nasz znak. Musimy spadać, bo będą kłopoty, od których i tak się pewnie nie wymigamy. Ciekawe, jak pachnie dożywotni zakaz wstępu na teren muzeum. Hefner pewno wyjdzie z siebie, jak się dowie. No i nici z naszej współpracy.
-Mniej gadania, więcej eeee uciekania - odkrzykuję, oglądając się za ramię, bo póki co wyprzedzam ją o jakieś dwie stopy. Pochylam się płasko nad rączką miotły, żeby złapać szybkość i poczuć wiatr we włosach, ale idzie to marnie. To jakiś stary rzęch! Jego miejsce jest w muzeum, a nie... no właśnie. No, to mamy przechlapane. Panowie mundurowi zaraz nas dogonią, te charczące relikty przeszłości osiągają jakąś śmieszną prędkość średnio szybko biegnącego psa! Dramat! Na takie coś nigdy się nie pisałem! Biorę ostry zakręt, ale nie przewiduję, że tuż za ścianą spokojnie będzie stać grupa emerytowanych trenerów na obchodach - sądząc po torcie - jakiegoś czterdziestolecia. Jako że lecę niezbyt wysoko nad ziemią, wpadam na staruszków, mimo że usiłuję wykierować i zmienić trajektorię lotu, to miotła reaguje ospale i finalnie rozbijam stetryczałe ludzkie kręgle i ciasto.
-O kurwa! Przepraszam. Jesteście cali? - pytam z głupia frant, samemu zbierając się z podłogi i rozcierając siedzenie. To nie był dobry pomysł. Mam na nim krem. Zezuję w stronę nadciągających z drugiej strony drzwi strażników, no, już po ptakach.
-Kurwa mać... Przepraszam wszystkich. Mam nadzieję... przepraszam, naprawdę -plączę się w tych przeprosinach, ale no jakoś tak głupio wyszło. I Selina to wszystko widzi, pewnie ze śmiechu pęka i prawie już płacze.
No i co, niemożliwe, niemożliwe, a jednak. Selina też podobno nieżywa. Tak jest napisane na gablotce w muzeum. Blablabla, trzy kropki, coś tam coś tam upamiętniające wybitną ścigającą. Jajogłowy może nie jestem, ale takich plakietek nie wystawia się żywym ludziom. Hm. A to ciekawe spostrzeżenie. Dziwne, że nie biorę go wcześniej pod uwagę. Marszczę brwi i dumam, jak rasowy detektyw, szukając dziury w całym. A jeśli ona naprawdę jest martwa? Ktoś się pod nią podszywa? Albo umarła i wróciła jako bardziej materialny duch? Tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi. Ale nie. Nie będę wścibski. Zresztą, jakby niby miał wyglądać ten dialog? Ej, Selina, czy ty serio umarłaś? Tak na amen? Thoughts?
Ech, to zbacza w zdecydowanie złym kierunku. Milczę za długo, jakby, dokąd w ogóle zmierza ten wywód? Chłodna kalkulacja to nie ja. Może po prostu przyjmę to na klatę, nieważne, z kim mam do czynienia. Czy z Seliną martwą, czy zmartwychwstałą, czy ze skondensowanym duchem, czy z uzurpatorką. Ostatecznie dobrze sobie radzi z Lovegoodowymi tikami i marszczeniami twarzy. Może powinna popracować nad wibracją, gdy się wkurza, ale nawet ujdzie. Rzekłbym, powyżej oczekiwań, gdyby ktokolwiek pytał mnie o zdanie.
Irytująca jesteś ty - poprawiam i dźgam ją oskarżycielsko w pierś. No niech się zastanowi nad sobą i swoim postępowaniem. Posłałbym jej do pokoju, ale w sumie znajdujemy się w sali jej pamięci, więc niech już będzie. Ja to się nie zmieniam ani na jotę, ja tylko rosnę i chyba siwieję. Muszę się zapytać Giovanny, czy szpakowaty nadal będę seksi. Hołp soł, bo inaczej stracę mój jedyny atut. Wdzięk bez seksapilu to ja kółko bez krzyżyka, pączek bez dżemu, Weasley bez piegów. No nie da rady, mówię wam.
-Na zdrowie - mówię wesoło, odpuszczając już kłótnię o eksponaty, które - i w tym wypadku rację mam bezwzględną - są moje. Dokonała się pewna wymiana, paczka fajek za dziedzictwo, ojejku. Czuję się jak Urszula z Arielki, która dała jej nogi w pakiecie z przeokropnym bólem i niemotą. Muahhahha. Ale jestem zły.
-Twój trener pewnie tego nie pochwali. Zmniejszają wydajność płuc, czy coś tam. Tak słyszałem - dodaję z głupkowatym uśmiechem, wydychając smugę radośnie różowego dymu w kształcie brzoskwinki. Albo pupy, zależnie od perspektywy. Ja widzę dorodną brzoskwinię. Sam też nie powinienem palić, w końcu dużo pływam. Maleją szansę na pobicie mojego rekordu wstrzymywania oddechu pod wodą.
Przynajmniej kondycję mam niezłą, bo sale w tym muzeum to są spore, nawet jakby zmierzyć je, w, powiedzmy, boiskach do quidditcha. Ze dwa przebiegamy jak nic, bo gdy się w końcu zatrzymujemy, moja twarz przyobleka piękna purpura i dyszę jak jeden z tych mugolskich, metalowych smoków. Dziwne, że uszami nie wydzielam pary. Ale beka.
Miotły jeszcze ciągną, sprawdzam swoją, nie gnie się pod mym ciężarem, więc jestem dobrej myśli. Selina pewnie po samym zapachu drewna rączki może odgadnąć, kto wcześniej jej dosiadał, ale niestety brak nam czasu na zabawę w szarady. Alarm ryczy przeraźliwie - oto nasz znak. Musimy spadać, bo będą kłopoty, od których i tak się pewnie nie wymigamy. Ciekawe, jak pachnie dożywotni zakaz wstępu na teren muzeum. Hefner pewno wyjdzie z siebie, jak się dowie. No i nici z naszej współpracy.
-Mniej gadania, więcej eeee uciekania - odkrzykuję, oglądając się za ramię, bo póki co wyprzedzam ją o jakieś dwie stopy. Pochylam się płasko nad rączką miotły, żeby złapać szybkość i poczuć wiatr we włosach, ale idzie to marnie. To jakiś stary rzęch! Jego miejsce jest w muzeum, a nie... no właśnie. No, to mamy przechlapane. Panowie mundurowi zaraz nas dogonią, te charczące relikty przeszłości osiągają jakąś śmieszną prędkość średnio szybko biegnącego psa! Dramat! Na takie coś nigdy się nie pisałem! Biorę ostry zakręt, ale nie przewiduję, że tuż za ścianą spokojnie będzie stać grupa emerytowanych trenerów na obchodach - sądząc po torcie - jakiegoś czterdziestolecia. Jako że lecę niezbyt wysoko nad ziemią, wpadam na staruszków, mimo że usiłuję wykierować i zmienić trajektorię lotu, to miotła reaguje ospale i finalnie rozbijam stetryczałe ludzkie kręgle i ciasto.
-O kurwa! Przepraszam. Jesteście cali? - pytam z głupia frant, samemu zbierając się z podłogi i rozcierając siedzenie. To nie był dobry pomysł. Mam na nim krem. Zezuję w stronę nadciągających z drugiej strony drzwi strażników, no, już po ptakach.
-Kurwa mać... Przepraszam wszystkich. Mam nadzieję... przepraszam, naprawdę -plączę się w tych przeprosinach, ale no jakoś tak głupio wyszło. I Selina to wszystko widzi, pewnie ze śmiechu pęka i prawie już płacze.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Gdyby słyszała rozważania Francisa, pewnie uznałaby je za interesujące i podjęłaby nawet dyskusję - niezbyt owocną, rzecz jasna, bo wszystkiemu stanowczo by zaprzeczyła, jednak miałaby sama o czym myśleć. Cóż, może faktycznie wstała z martwych? Była czyimś imperiusem? A może dostała drugie życie zgodnie z buddyjską maksymą? Zaraz... Ale czy wtedy nie powinna reinkarnować się w kogoś innego poza sobą? No, narodzić się na nowo i te inne bzdury? Och, mogłaby być osą i dalej złośliwie wszystkich żądlić! Bo, hmm, w tym całym odrodzeniu chodziło o stanie się wyrazem tego, czym się było za życia czy raczej o możliwość doskonalenia się pod innym przykryciem? Może złośliwy los uwięziłby ją w ciele psa lub innego, równie obrzydliwie poczciwego stworzenia, które skazałoby ją na nudny, żałosny żywot? Cokolwiek to by nie było, dobrze było mieć kompletnie inne rozważania i problemy. Tak, jak ten teraz, stojący przed nią.
Wykrzywiła twarz w drwiącym wyrazie i przewróciła oczami, ubodzona nie tylko jego słowami, ale też palcem. Bezczelny! A przed chwilą jeszcze niemalże ronił łzy z tęsknoty za jej niezastąpionym jestestwem!
-Och, jasne.-sarknęła, prowadząc dalej swój mini teatrzyk na dwóch nogach.-"Och, Selina, było mi tak źle, że cię nie było, łe, łe". Sam jesteś irytujący.-odwróciła się do niego plecami i mówiła pod nosem, pewnie na tyle cicho, by nie usłyszał i mogli urządzić swój mini rajd na miotłach kilka zdań dalej bez zachwiań fabularnych, bo kto wie jak zareaguje na te słowa kruche ego jej rozmówcy?! Lepiej nie wiedzieć!
-Nie bądź głupi. Utopię je. Może twoje syrenki ci je wyłowią.-co za absurdalne oskarżenia, dlaczego miałaby palić? Do tego te śmieszne, kompletnie babskie podpałki? Phi! Takie coś to się paliło za szklarniami szkoły, a nie w tym wieku, Lestrange. Choć, cóż, pasowało to do jego jakże buntowniczego imidżu. Francis wiecznie młody. W końcu istniała duża szansa, że tak się właśnie stanie, prawda? Jego twarz zastygnie nim osiągnie starczy wiek, w sensie. Mogłaby go sobie postawić w salonie. Z nudów udawałaby czasem, że wciąż dzielą młodzieńcze pocałunki na plaży. No ale! To już były raczej makabryczne rozważania. Tymczasem, jej towarzysz, był wciąż raczej ruchliwy i nic nie zapowiadało tego, by w najbliższym czasie miało się to zmienić (ale może powinna z nim porozmawiać o takiej ewentualności? Byłby ciekawym eksponatem w jej mieszkaniu, do tego z pewnością jedyną męską postacią, która miałaby tam zostać na stałe - a to już coś, prawda?).
Wciąż żyjąca ścigająca Os, bytująca w swojej krzywej rzeczywistości, gdzie kompletnie nic do siebie nie pasowało, dwa dodane do dwóch nijak nie dawało cztery ani nawet tej prześmiesznej piąteczki, generalnie była strasznie wymiksowana mamałyga, kaszana, klapa, same takie rzeczy przyprawiające o zawrót głowy i dysfunkcję błędnika, gdy człowiek próbował się jakkolwiek połapać w jakim momencie jest we własnej historii, więc nie miała zbyt wiele do stracenia, gdy postanowiła płynąć z nurtem rzeki (w tym wypadku lecieć za rozkapryszonym lunatykiem - tak, taki był poziom jej zdrowego rozsądku, i o ile nigdy nie osiągał zbyt wysokich wartości, to ostatnio odnotowuje rekordowe wyniki!) i była gotowa na ucieczkę przed funkcjonariuszami (no dobrze, ochroniarzami muzeum, niech będzie) na trzydziestoletniej miotle, która lata swej glorii zakończyła wraz z jej właścicielem (który, na Merlina, był w podobnym wieku, gdy kończył karierę - na szczęście był tylko mężczyzną, a nie Seliną Lovegood, więc to ściśnięcie w żołądku było absolutnie nieuzasadnioną reakcją!)... bez żadnego konkretnego powodu. Tak po prostu, by wypełnić czwartkowe popołudnie. Zaraz, był czwartek? A może wtorek? Och, doprawdy, z kalendarzem była na bakier. Ale czy miało to większe znaczenie? Był dzień. Trwał. Kolejny, taki sam. A miał szansę być inny, prawda?
Wygląda na to, że jednak zbyt wiele oczekiwała od Francisa Lestrange.
Nie wiadomo czy to wybitne umiejętności kobiety czy też nieco lepsza kondycja miotły pozwalała jej na osiągnięcie wyższej wysokości wzlatywania - na co pozwalała wysoka kopuła budynku, na szczęście, ale generalnie raczej przyzwyczajona była do tego, że jeśli lecieć, to raczej nieco wyżej niż zaraz nad ziemią (co to za frajda? Lewitacja dla lewaków?), toteż była zdziwiona-nie zdziwiona wyborem jej kompana do utrzymywania raczej niskich lotów (choć może do tego powinna się przyzwyczaić? Ale, och, wprawdzie to nigdy nie oceniała go aż tak nisko, właściwie to raczej miała o nim dobre mniemanie - cóż mogła poradzić na to, że najwyraźniej miała słabość do szlachciców-czarnych baranów w swych rodach?), które ostatecznie doprowadziły do... raczej żenującego rozwiązania.
Zawisła nad całym zdarzeniem, fundując sobie doprawdy pierwszoklasowe miejsce tego komicznego, totalnie kompromitującego widowiska, którego nie czuła się częścią. Cóż, musiała przyznać, że w pierwszej chwili była raczej zaskoczona i przez moment rozważała interwencję, ale absolutnie niezgrabne i jakże szczere zakłopotanie arystokraty niemalże rozczuliło ją do cna. Starała się nie zwracać uwagi na oficjeli, którzy posłużyli za pionki do bicia, obawiając się (całkiem realnie), że jeszcze któregoś rozpozna, a to mogło do końca zepsuć jej humor. Zamiast tego postanowiła się całkiem nieźle bawić - czyimś kosztem. I śmiech był tu absolutnie uzasadniony! Być może faktycznie, ukradkiem, uroniła nawet łzę, zapewne spełniając tym samym wszystkie mokre sny towarzyszącego jej kawalera.
Wylądowała za Francisem, słusznie zakładając, że to na nim wszyscy się skupią i - zapewne jeszcze nieco skonfundowanemu - wręczyła miotłę Plumptona. -Wygląda na to, że wszystko masz pod kontrolą.-skwitowała z ledwo wyczuwalną drwiną w głosie i klepnęła go niemalże ze współczuciem w ramię, gotowa zostawić go jako całkowicie winnego całej sytuacji, podczas gdy sama miała zamiar rozpłynąć się w powietrzu, szybko czmychając z widoku. Nie spodziewała się jednak, że muzeum będzie mieć aż tak sprawną ochronę, gdy drogę zastąpił jej...
-To ona, ona nie kupiła biletu!-zawołał, wskazując na blondynkę palcem. Cofnęła się, stykając się plecami ze swoim wspólnikiem w zbrodni. Ups, wyglądało na to, że co się odwlecze to się nie uciecze, tak?
-Cóż, chyba żadne z nas w najbliższym czasie nie będzie tu mile widziane.-wypowiedziała oczywiste, wzruszając ramionami, gotowa na los, który ją czekał. Nie była pewna czy było warto, choć finał pościgu w wykonaniu lorda Lestrange'a zostanie na długo w jej pamięci.-Ostatnie życzenie?-zapytała cicho, kiedy krąg wściekłych ludzi zaczął się wokół nich zacieśniać.
Wykrzywiła twarz w drwiącym wyrazie i przewróciła oczami, ubodzona nie tylko jego słowami, ale też palcem. Bezczelny! A przed chwilą jeszcze niemalże ronił łzy z tęsknoty za jej niezastąpionym jestestwem!
-Och, jasne.-sarknęła, prowadząc dalej swój mini teatrzyk na dwóch nogach.-"Och, Selina, było mi tak źle, że cię nie było, łe, łe". Sam jesteś irytujący.-odwróciła się do niego plecami i mówiła pod nosem, pewnie na tyle cicho, by nie usłyszał i mogli urządzić swój mini rajd na miotłach kilka zdań dalej bez zachwiań fabularnych, bo kto wie jak zareaguje na te słowa kruche ego jej rozmówcy?! Lepiej nie wiedzieć!
-Nie bądź głupi. Utopię je. Może twoje syrenki ci je wyłowią.-co za absurdalne oskarżenia, dlaczego miałaby palić? Do tego te śmieszne, kompletnie babskie podpałki? Phi! Takie coś to się paliło za szklarniami szkoły, a nie w tym wieku, Lestrange. Choć, cóż, pasowało to do jego jakże buntowniczego imidżu. Francis wiecznie młody. W końcu istniała duża szansa, że tak się właśnie stanie, prawda? Jego twarz zastygnie nim osiągnie starczy wiek, w sensie. Mogłaby go sobie postawić w salonie. Z nudów udawałaby czasem, że wciąż dzielą młodzieńcze pocałunki na plaży. No ale! To już były raczej makabryczne rozważania. Tymczasem, jej towarzysz, był wciąż raczej ruchliwy i nic nie zapowiadało tego, by w najbliższym czasie miało się to zmienić (ale może powinna z nim porozmawiać o takiej ewentualności? Byłby ciekawym eksponatem w jej mieszkaniu, do tego z pewnością jedyną męską postacią, która miałaby tam zostać na stałe - a to już coś, prawda?).
Wciąż żyjąca ścigająca Os, bytująca w swojej krzywej rzeczywistości, gdzie kompletnie nic do siebie nie pasowało, dwa dodane do dwóch nijak nie dawało cztery ani nawet tej prześmiesznej piąteczki, generalnie była strasznie wymiksowana mamałyga, kaszana, klapa, same takie rzeczy przyprawiające o zawrót głowy i dysfunkcję błędnika, gdy człowiek próbował się jakkolwiek połapać w jakim momencie jest we własnej historii, więc nie miała zbyt wiele do stracenia, gdy postanowiła płynąć z nurtem rzeki (w tym wypadku lecieć za rozkapryszonym lunatykiem - tak, taki był poziom jej zdrowego rozsądku, i o ile nigdy nie osiągał zbyt wysokich wartości, to ostatnio odnotowuje rekordowe wyniki!) i była gotowa na ucieczkę przed funkcjonariuszami (no dobrze, ochroniarzami muzeum, niech będzie) na trzydziestoletniej miotle, która lata swej glorii zakończyła wraz z jej właścicielem (który, na Merlina, był w podobnym wieku, gdy kończył karierę - na szczęście był tylko mężczyzną, a nie Seliną Lovegood, więc to ściśnięcie w żołądku było absolutnie nieuzasadnioną reakcją!)... bez żadnego konkretnego powodu. Tak po prostu, by wypełnić czwartkowe popołudnie. Zaraz, był czwartek? A może wtorek? Och, doprawdy, z kalendarzem była na bakier. Ale czy miało to większe znaczenie? Był dzień. Trwał. Kolejny, taki sam. A miał szansę być inny, prawda?
Wygląda na to, że jednak zbyt wiele oczekiwała od Francisa Lestrange.
Nie wiadomo czy to wybitne umiejętności kobiety czy też nieco lepsza kondycja miotły pozwalała jej na osiągnięcie wyższej wysokości wzlatywania - na co pozwalała wysoka kopuła budynku, na szczęście, ale generalnie raczej przyzwyczajona była do tego, że jeśli lecieć, to raczej nieco wyżej niż zaraz nad ziemią (co to za frajda? Lewitacja dla lewaków?), toteż była zdziwiona-nie zdziwiona wyborem jej kompana do utrzymywania raczej niskich lotów (choć może do tego powinna się przyzwyczaić? Ale, och, wprawdzie to nigdy nie oceniała go aż tak nisko, właściwie to raczej miała o nim dobre mniemanie - cóż mogła poradzić na to, że najwyraźniej miała słabość do szlachciców-czarnych baranów w swych rodach?), które ostatecznie doprowadziły do... raczej żenującego rozwiązania.
Zawisła nad całym zdarzeniem, fundując sobie doprawdy pierwszoklasowe miejsce tego komicznego, totalnie kompromitującego widowiska, którego nie czuła się częścią. Cóż, musiała przyznać, że w pierwszej chwili była raczej zaskoczona i przez moment rozważała interwencję, ale absolutnie niezgrabne i jakże szczere zakłopotanie arystokraty niemalże rozczuliło ją do cna. Starała się nie zwracać uwagi na oficjeli, którzy posłużyli za pionki do bicia, obawiając się (całkiem realnie), że jeszcze któregoś rozpozna, a to mogło do końca zepsuć jej humor. Zamiast tego postanowiła się całkiem nieźle bawić - czyimś kosztem. I śmiech był tu absolutnie uzasadniony! Być może faktycznie, ukradkiem, uroniła nawet łzę, zapewne spełniając tym samym wszystkie mokre sny towarzyszącego jej kawalera.
Wylądowała za Francisem, słusznie zakładając, że to na nim wszyscy się skupią i - zapewne jeszcze nieco skonfundowanemu - wręczyła miotłę Plumptona. -Wygląda na to, że wszystko masz pod kontrolą.-skwitowała z ledwo wyczuwalną drwiną w głosie i klepnęła go niemalże ze współczuciem w ramię, gotowa zostawić go jako całkowicie winnego całej sytuacji, podczas gdy sama miała zamiar rozpłynąć się w powietrzu, szybko czmychając z widoku. Nie spodziewała się jednak, że muzeum będzie mieć aż tak sprawną ochronę, gdy drogę zastąpił jej...
-To ona, ona nie kupiła biletu!-zawołał, wskazując na blondynkę palcem. Cofnęła się, stykając się plecami ze swoim wspólnikiem w zbrodni. Ups, wyglądało na to, że co się odwlecze to się nie uciecze, tak?
-Cóż, chyba żadne z nas w najbliższym czasie nie będzie tu mile widziane.-wypowiedziała oczywiste, wzruszając ramionami, gotowa na los, który ją czekał. Nie była pewna czy było warto, choć finał pościgu w wykonaniu lorda Lestrange'a zostanie na długo w jej pamięci.-Ostatnie życzenie?-zapytała cicho, kiedy krąg wściekłych ludzi zaczął się wokół nich zacieśniać.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Selina-aktoreczka przypada mi do gustu. Choć udaje mnie raczej nieudolnie (nie ten tembr głosu, nie to ciut rozmarzone w swym oburzeniu spojrzenie, nie ta chwiejność w wyrażaniu emocji), to przedstawienie mi się podoba i chętnie biorę w nim udział. Żałuję, że w Hogwarcie nie miałem okazji wykazać się na deskach teatru, ale w tej pożal się Merlinie, szkole, większość zajęć dodatkowych opierała się na zbieraniu bęcek w klubie pojedynków albo na boisku qudditcha. Najbezpieczniejsze miejsce na świecie, phi, przechodząc korytarzem można było paść ofiarą ruszających się schodów, zjebać się z nich i wykitować na miejscu, o ile parę pięter niżej nie przechodził czujny nauczyciel gotowy w każdej chwili rzucić Arresto Momentum. Żałowali nam na kulturę.
Kiedy mam jednak lat trzydzieści i mogę robić to, co chcę, nadrabiam wszelkie braki skrzętnie. Podział na role to żadna wymyślna fantazja, taka skromna i raczej popularna, ale za to w moim guście. Lustruję piszczącą Selinę rozbawionym wzrokiem, po czym przyłączam się do tego cyrku. Już na czterech nogach.
-Och, Francis, jestem taka ważna i chcę, żeby wszyscy to widzieli. No dalej, mów, jak mnie uwielbiasz i że wszyscy płakali na moim pogrzebie, że miałam tam tysiąc róż bez kolców a drużyna narodowa zrobiła honorową rundę na miotłach nad mym grobem - przedrzeźniam ton Seliny, bo jednak słyszę doskonale co mamrocze pod nosem. Wkurzona kręci mnie jakoś bardziej, a że stoi tyłem, bez przeszkód mogę oblukać sobie jej tyłek. Jeden zero dla mnie, sorry Lovegood. Irytuj się częściej, ja chętnie skorzystam.
-Syreny to nie chłopcy na posyłki. Nie są moimi służącymi - poważnieję i zamiast na głupkowaty pomysł - chce mnie ukarać? kupię sobie zaraz drugą paczkę, nie, cały wagon w najbliższym kiosku - reaguję niezwykle żywiołowo na wzmiankę o moich wodnych pannach. Może powinny się poznać, zastanawiam się, odgarniając włosy z czoła - czas już odwiedzić barbera, bawię się nimi zbyt często - to brzmi jak spełnienie wszelkich fantazji. Ciekawe, czy temperament Lovegood podołałby ciężkim charakterom mych ulubienic. Już wiem, co będę dziś śnił. Muszę przygotować duże pudełko chusteczek.
Gdyby tylko znała sztukę legilimencji, dałaby mi w pysk. Co najmniej, a ja bym się nie bronił, bo na to zasługuję. Jak już kiedyś powiedziałem: nie żałuję ani jednej podjętej decyzji, co nie znaczy, że nie żywię do siebie negatywnych uczuć, bo takie mam nieustannie. W tej chwili: obrzydzenia, które później rozmyje się w moim gwałtownym spełnieniu, a po wszystkim będę mieć siłę tylko na to, by leżeć na plecach i przywoływać rozkoszne obrazy. A Selina jest kandydatką szczególną, by w owych obrazach zaistnieć. Nie chodzi tylko o łączącą nas przeszłość, ale o gorzkawą teraźniejszość o posmaku czarnej herbaty i suchych biszkoptów bez cukru. Masz nadzieję na smaczny podwieczorek a dostajesz... to. Ale wystarczy przecież łyżka miodu, truskawkowy dżemor albo malinowa konfitura i już wyżerka jak się patrzy. Wystarczy pokombinować. Cholernie mnie ta baba pociąga - a zdążyłem prawie zapomnieć - i mam ochotę, by wytarła mną podłogę. Głupi jestem, takich życzeń się nie wypowiada, nawet w myślach, nie wiem, że spełni mi się to za, bagatela dziesięć minut.
Ale do rzeczy, goni nas czas, gonią niebiescy, a mamy tylko kilka sekund przewagi i miotły. Stare jak świat rzęchy na wypasie bo należące do jakichś guru sportu sprzed trzech dekad nie dają nam takiego speeda, jakiego się spodziewam, ale oglądam się przez ramię, czy Selina leci za mną - a jakże, lecz dużo wyżej. Pewnie chce popatrzeć sobie na mnie z góry, bo za często okazji do tego nie ma - i dodaję gazu na maksa. Kończy się to wszystko jakże piękną katastrofą.
Bach-bach.
Moja ulubiona fraza dźwiękonaśladowcza i tu znajduje zastosowanie. Żal mi porozbijanych staruszków, żal ciasta, żal poobijanych pośladków. Na sto procent będę mieć tam wielkie sińce, bolące przy każdym spotkania dupy z powierzchnią płaską. Ale do kogo z tym pójdę, hm? Bardzo lubię Archibalda, ale nie do tego stopnia, żeby ściągać przed nim spodnie.
Automatycznie przyjmuję miotłę, którą Selina wciska mi do rąk, dopiero wtedy orientując się, do czego zmierza.
-Ty... - zaczynam, gotów dać tutaj popis wkurzonego paniczyka, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie - watch me - zarządzam, zgrabnie chwytając trzonek miotły i zaczynam zamiatać podłogę z okruchów ciasta. Kremowa była tylko górna warstwa, reszta to najpyszniejsze kruche ciasto - kiedy nikt nie patrzył, porwałem kawałek z podłogi. Zasada pięciu sekund obowiązuje, a tutaj mają jakieś chore standardy czystości. Nawet goście po sobie sprzątają, jak widać.
Ale chyba na niewiele się to zdaje, bo tłum ludzi się zwiększa, odcinają nam drogę ucieczki i wykaraskania się za pomocą zgrabnej motoryki. No dobra, Lestrange wkracza do akcji. Unoszę ręce przed siebie, żeby pokazać, że są czyste - w przenośni, bo dalej jestem upaprany kremem.
-Panie Hefner! - macham radośnie do dyrektora muzeum o pobladłej z wściekłości twarzy - tak sobie pomyślałem, że właściwie te gadżeciki, co to chciałem kupić, może je pan zatrzymać. Uznajmy, że moja wpłata to darowizna na rzecz muzeum. I rekompensata szkód - mrugam do niego znacząco. Kajam się, ale nie do końca. Oby hajs załatwił obiekcje mężczyzny, ale wygląda na rozsądnego i na pewno zdaje sobie sprawę, że oferta jest hojna.
-A co do panów - zwracam się do poszkodowanych staruszków. Jeden z nich wygraża mi laską i pieprzy coś o niewychowanej młodzieży - oto moja wizytówka. Wszyscy panowie przez jedną noc bawią się w Wenus całkowicie na mój koszt - oświadczam głośno, a dookoła zaczyna szumieć. Coś tak sobie myślę, że niedługo ludzie będą sami mi się podkładać pod nogi, żebym ich kopnął, coby dostać taki feedback. Ale nie dla psa kiełbasa.
-Zwijamy stąd - szepczę do Seliny i chwytam ją za rękę. Idziemy ku wyjściu jak niepyszni, ale przynajmniej nie w kajdankach - może następnym razem się uda - żegnam się z nią, kończąc myśl ze swej głowy przez co pewnie zostawiam ją skonfundowaną bardziej niż na początku. Najlepsze walentynki ever!
|Franc out
Kiedy mam jednak lat trzydzieści i mogę robić to, co chcę, nadrabiam wszelkie braki skrzętnie. Podział na role to żadna wymyślna fantazja, taka skromna i raczej popularna, ale za to w moim guście. Lustruję piszczącą Selinę rozbawionym wzrokiem, po czym przyłączam się do tego cyrku. Już na czterech nogach.
-Och, Francis, jestem taka ważna i chcę, żeby wszyscy to widzieli. No dalej, mów, jak mnie uwielbiasz i że wszyscy płakali na moim pogrzebie, że miałam tam tysiąc róż bez kolców a drużyna narodowa zrobiła honorową rundę na miotłach nad mym grobem - przedrzeźniam ton Seliny, bo jednak słyszę doskonale co mamrocze pod nosem. Wkurzona kręci mnie jakoś bardziej, a że stoi tyłem, bez przeszkód mogę oblukać sobie jej tyłek. Jeden zero dla mnie, sorry Lovegood. Irytuj się częściej, ja chętnie skorzystam.
-Syreny to nie chłopcy na posyłki. Nie są moimi służącymi - poważnieję i zamiast na głupkowaty pomysł - chce mnie ukarać? kupię sobie zaraz drugą paczkę, nie, cały wagon w najbliższym kiosku - reaguję niezwykle żywiołowo na wzmiankę o moich wodnych pannach. Może powinny się poznać, zastanawiam się, odgarniając włosy z czoła - czas już odwiedzić barbera, bawię się nimi zbyt często - to brzmi jak spełnienie wszelkich fantazji. Ciekawe, czy temperament Lovegood podołałby ciężkim charakterom mych ulubienic. Już wiem, co będę dziś śnił. Muszę przygotować duże pudełko chusteczek.
Gdyby tylko znała sztukę legilimencji, dałaby mi w pysk. Co najmniej, a ja bym się nie bronił, bo na to zasługuję. Jak już kiedyś powiedziałem: nie żałuję ani jednej podjętej decyzji, co nie znaczy, że nie żywię do siebie negatywnych uczuć, bo takie mam nieustannie. W tej chwili: obrzydzenia, które później rozmyje się w moim gwałtownym spełnieniu, a po wszystkim będę mieć siłę tylko na to, by leżeć na plecach i przywoływać rozkoszne obrazy. A Selina jest kandydatką szczególną, by w owych obrazach zaistnieć. Nie chodzi tylko o łączącą nas przeszłość, ale o gorzkawą teraźniejszość o posmaku czarnej herbaty i suchych biszkoptów bez cukru. Masz nadzieję na smaczny podwieczorek a dostajesz... to. Ale wystarczy przecież łyżka miodu, truskawkowy dżemor albo malinowa konfitura i już wyżerka jak się patrzy. Wystarczy pokombinować. Cholernie mnie ta baba pociąga - a zdążyłem prawie zapomnieć - i mam ochotę, by wytarła mną podłogę. Głupi jestem, takich życzeń się nie wypowiada, nawet w myślach, nie wiem, że spełni mi się to za, bagatela dziesięć minut.
Ale do rzeczy, goni nas czas, gonią niebiescy, a mamy tylko kilka sekund przewagi i miotły. Stare jak świat rzęchy na wypasie bo należące do jakichś guru sportu sprzed trzech dekad nie dają nam takiego speeda, jakiego się spodziewam, ale oglądam się przez ramię, czy Selina leci za mną - a jakże, lecz dużo wyżej. Pewnie chce popatrzeć sobie na mnie z góry, bo za często okazji do tego nie ma - i dodaję gazu na maksa. Kończy się to wszystko jakże piękną katastrofą.
Bach-bach.
Moja ulubiona fraza dźwiękonaśladowcza i tu znajduje zastosowanie. Żal mi porozbijanych staruszków, żal ciasta, żal poobijanych pośladków. Na sto procent będę mieć tam wielkie sińce, bolące przy każdym spotkania dupy z powierzchnią płaską. Ale do kogo z tym pójdę, hm? Bardzo lubię Archibalda, ale nie do tego stopnia, żeby ściągać przed nim spodnie.
Automatycznie przyjmuję miotłę, którą Selina wciska mi do rąk, dopiero wtedy orientując się, do czego zmierza.
-Ty... - zaczynam, gotów dać tutaj popis wkurzonego paniczyka, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie - watch me - zarządzam, zgrabnie chwytając trzonek miotły i zaczynam zamiatać podłogę z okruchów ciasta. Kremowa była tylko górna warstwa, reszta to najpyszniejsze kruche ciasto - kiedy nikt nie patrzył, porwałem kawałek z podłogi. Zasada pięciu sekund obowiązuje, a tutaj mają jakieś chore standardy czystości. Nawet goście po sobie sprzątają, jak widać.
Ale chyba na niewiele się to zdaje, bo tłum ludzi się zwiększa, odcinają nam drogę ucieczki i wykaraskania się za pomocą zgrabnej motoryki. No dobra, Lestrange wkracza do akcji. Unoszę ręce przed siebie, żeby pokazać, że są czyste - w przenośni, bo dalej jestem upaprany kremem.
-Panie Hefner! - macham radośnie do dyrektora muzeum o pobladłej z wściekłości twarzy - tak sobie pomyślałem, że właściwie te gadżeciki, co to chciałem kupić, może je pan zatrzymać. Uznajmy, że moja wpłata to darowizna na rzecz muzeum. I rekompensata szkód - mrugam do niego znacząco. Kajam się, ale nie do końca. Oby hajs załatwił obiekcje mężczyzny, ale wygląda na rozsądnego i na pewno zdaje sobie sprawę, że oferta jest hojna.
-A co do panów - zwracam się do poszkodowanych staruszków. Jeden z nich wygraża mi laską i pieprzy coś o niewychowanej młodzieży - oto moja wizytówka. Wszyscy panowie przez jedną noc bawią się w Wenus całkowicie na mój koszt - oświadczam głośno, a dookoła zaczyna szumieć. Coś tak sobie myślę, że niedługo ludzie będą sami mi się podkładać pod nogi, żebym ich kopnął, coby dostać taki feedback. Ale nie dla psa kiełbasa.
-Zwijamy stąd - szepczę do Seliny i chwytam ją za rękę. Idziemy ku wyjściu jak niepyszni, ale przynajmniej nie w kajdankach - może następnym razem się uda - żegnam się z nią, kończąc myśl ze swej głowy przez co pewnie zostawiam ją skonfundowaną bardziej niż na początku. Najlepsze walentynki ever!
|Franc out
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący przed wejściem do klubu list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Dylan Chambers – były przedstawiciel Magicznej Policji, zabity w trakcie publicznej egzekucji po przeciwstawieniu się aktualnej władzy.
- Daniel Wood – pracownik Ministerstwa Magii, który w lipcu sprzeciwił się swojemu przełożonemu, gdy ten rozkazał mu fizycznie ukarać mężczyznę nieposiadającego dokumentów. Jego ciało zostało znalezione dwa dni później, nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur.
- Roderick Smith – były pałkarz Jastrzębi z Flamouth. Aresztowany po ataku na funkcjonariuszy Magicznej Policji. Zamordowany za zgodą Wizengamotu w ramach wymierzenia pokazowej kary śmierci.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
8 lipca 1958
Qudditch traktowany jest przez wielu czarodziejów śmiertelnie poważnie – dobitnie przekonałam się o tym lata temu, pomiędzy jednym okrzykiem w lodowatą przestrzeń, a drugim; kolejnym klaśnięciem dłoni i wiwatem wysokiego chłopaka, po którym długo szumiało mi w prawym uchu. To nawet nie jest sport narodowy, a iście gatunkowy, choć doprawdy zadziwiam samą siebie, móc przyznać to tak otwarcie i obiektywnie.
Miotły, tłuczki, znicze i kafle były obecne w moim życiu odkąd pamiętam – żółto czarne szaliki powiewały niemal podniośle, tworząc złotawą łunę na drewnianych trybunach, falę kontrastującą z czerwieniem i złotem, innym razem srebrem i szmaragdem, kolejnym brązami i błękitem. Były mistrzostwa, nastawianie odpowiedniej częstotliwości radia, niebotycznie drogie bilety na najwyższe trybuny i czysta radość płynąca z gardeł młodych chłopców i dziewcząt.
Teraz została tylko pamięć.
Nie wybieram się już na mecze, zrzucając ten fakt na oczywisty brak odpowiedniej ilości funduszy, by zaprzątać sobie głowę czymś tak rozrywkowo trywialnym. Poza tym, to William był tym bardziej zorientowanym; w chwytach, autach i niedozwolonych zagraniach. Mistrzostwach, tabelach wyników i perypetiach najbardziej znanych gwiazd. Ja byłam gdzieś w tyłu, trzy kroki za nim, nieśmiało wymachując maleńką flagą Zjednoczonych lub Jastrzębi.
Kiedyś w tyle, teraz na piedestale – dosłownie, bo kiedy staję na ostatnim stopniu schodów prowadzących do muzeum, czuję się tak, jakby obserwował mnie cały Londyn, dotychczas pochłonięty własnymi sprawami, nieustannym pośpiechem i taszczeniem zakupów.
Ludzi jest więcej; magiczne hasło zawieszenie broni, choć brzmi co najmniej okropnie, sprawiło, że stolica jakby rozjaśniała, co jedynie dopełniało wysoko świecące słońce, rozpychające się na niebie od kilku tygodni bezczelnie.
Upały były męczące, ale nie narzekałam. Lato było kwintesencją tego, co uwielbiałam, nawet jeśli miejskie uliczki, chodniki i nawet budka z lodami, wcale nie przypominały mi elementów, które lata temu wykiełkowały miłość dla tej pory roku.
Wewnątrz budynku jest nieco chłodniej, choć nadal czuję łunę gorąca na własnej skórze, kiedy mokasyny na pół obcasie zostawiają za mną głuchy stukot. Letnia sukienka z paskiem w talii leżała w szafie zbyt długo, choć teraz, kiedy mam ją na sobie, jakoś mi dziwnie.
Nie wiem co tutaj robię.
Nie wiem, w którym momencie dopuściłam do głosu sentyment i postanowiłam spełnić nasz zapomniany plan.
Wiem jedynie, że kręcę się po głównej sali w te i wewte już dobre dziesięć minut, a mężczyzna o dość szerokich barkach bez przerwy nachyla się do dużej gabloty, odcinając innym dostęp do oględzin – tej najciekawszej, bo ze złotymi zniczami.
Dziecko po mojej prawej, którego matka przeszła już do kolejnego pomieszczenia muzeum zaczyna się niecierpliwić. I ja, o dziwo, chyba czuję to samo.
– Oglądanie tych zniczy to pan wynajął na wyłączność? – rzucam w plecy obcego, gapiącego się w szybę jakby co najmniej trafiła go jakaś klątwa.
Jakaś na pewno, bo dziecko zaczyna jękliwy szloch.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie powinien był tutaj przychodzić.
Równie dobrze mógł przecież wbić sobie w oko widelec- sprawiłoby mu to zapewne podobny poziom przyjemności, co przemieszczanie się pomiędzy gablotami pełnymi jego dawnego życia. Oglądanie okruchów, które kiedyś budowały całą jego rzeczywistość, było jak rozdrapywanie starej rany; zadanej dawno, ale wciąż świeżej, której nigdy nie zdołał wygoić. Kiedyś z trudem pozwoliłby zaciągnąć się komukolwiek do jakiegokolwiek muzeum. Był raczej człowiekiem czynu, niż namysłu, który był elementem co najmniej pożądanych w miejscach, w których spędzało się wiele czasu na czytaniu, oglądaniu i kontemplacji. Od kiedy poznał Hectora nauczył się jednak być bardziej cierpliwym i nie krzywić się w wyrazie czystego cierpienia za każdym razem, kiedy ktoś proponował mu aktywności związane z nauką albo sztuką. Gdyby Hector wiedział, gdzie Theo postanowił wybrać się tego poranka, być może by mu to odradzał. Jątrzenie ran nie było chyba zbyt dobrym pomysłem, szczególnie w przypadku kogoś, kto nie radził sobie absolutnie z konsekwencjami tego czynu. Była jednak środa, więc Theo nie zasięgnął jego rady, zamiast tego teleportując się wprost pod wejście muzeum Quidditcha.
Oglądanie gablot sprawiało mu tępy, ćmiący ból. Nie tak ostry, jak kiedyś; kiedyś radził sobie przecież jeszcze gorzej, niż teraz. Kiedyś pewnie w wyrazie frustracji byłby gotów zacisnąć dłoń w pięść i uderzyć nim w szkło, rozbijając je na kawałki, i ciesząc się chwilową ulgą, jaką przynosił ból zranionych rąk. Teraz był już starszy, dojrzalszy, mądrzejszy, tylko odrobinę. Ta odrobina wystarczała jednak, żeby zamiast ataku przybrał pozycję miernej obrony, napinając ciało jak w oczekiwaniu na cios, kiedy powoli przechadzał się między rzędami eksponatów.
Nie zdawał sobie sprawy z własnego zawieszenia, kiedy utknął niespodziewanie nad gablotą pełną zniczy. W myślach szybował gdzieś zgoła dalece od niej; wspomnienia migały mu przed oczami jak poklatkowe urywki, jak seria niewyraźnych, rozmytych zdjęć, zrobionych naprędce drżącą ręką. Jego pierwszy mecz w Hogwarcie, Merlinie, matka była z niego taka dumna, że przesłała mu sową cały karton czekoladowych żab i kwaśnych fasolek. Jego pierwsze zwycięstwo, świętowali w Pokoju Wspólnym tak długo, że przespał cały następny dzień zajęć. Pierwszy mecz w barwach Jastrzębi, ręce trzęsły mu się, kiedy chwytał miotłę. Uśmiechał się, robiąc dobrą minę do złej gry, co wystarczyło, żeby media nazwały go nieustraszonym zawodnikiem nowego pokolenia. Ostatni mecz w jego karierze trenera, upił się wtedy do nieprzytomności i obudził pod barowym stołkiem, wciąż pijany i wciąż zły.
W pełni skupiony na próbie chwycenia i rozpaczliwego zatrzymania dobrych wspomnień, ledwo usłyszał dobiegający zza pleców głos. Na początku zarejestrował tylko zirytowany ton; potem mierne przeczucie, że sposób przeciągania głosek wydaje mu się boleśnie znajomy, a sam głos zdaje się raczej wciągać go głębiej w nieprzerwany wir wspomnień, niż go z niego wyrywać. Przede wszystkim był jednak zły, a nie zaciekawiony; dlatego odwrócił się gwałtownie, odklejając ręce od ubrudzonego już odciskami palców szkła.
-Ta, galeon za przejście- Warknął, ignorując ból promieniujący ze skręconej zbyt szybko nogi- i była to ostatnia rzecz, jaką zarejestrował, zanim zamarł w śmiertelnym bezruchu.
Nena. Była nieco starsza i nieco bardziej smutna, niż ją pamiętał; ale to wciąż była Nena, drobna i śliczna Nena w sukience w kwiaty, stojąca przed nim jak wskrzeszony przez przypadek duch.
Powinien był coś powiedzieć, powinien był wykrztusić cokolwiek w ramach przywitania- nie byłby jednak sobą, tracąc na to czas, którego stracili przecież już zbyt wiele. Zamiast tego wyciągnął więc przed siebie ramiona i przygarnął ją do siebie, zamykając w silnym uścisku. Przez falę szoku przetaczającą się przez jego ciało ledwie zarejestrował, jak głośno i boleśnie biło mu serce.
-Jak…? Gdzie…?- Bąkał, wreszcie odsuwając ją od siebie na długość ramienia, żeby szybko zlustrować ją wzrokiem i na nowo przyciągnąć do siebie. Pachniała bawełną i farbami, dokładnie tak, jak pamiętał, i nagle z całą mocą uderzyły go dawno nieodkurzane wspomnienia. Barwy Hufflepuffu, śmiejący się Will, smak kremowego piwa po skończonym meczu, policzki rumiane od mrozu, kiedy zginali się wpół ze śmiechu, tocząc walkę na śnieżki. Pierścionek na palcu Neny, ból skacowanej głowy następnego poranka, i poczucie, że byli nieśmiertelni. Że byli na zawsze. Tuż przed tym, zanim łącząca ich nić pękła nagle, a on nie był w stanie stwierdzić, kto pierwszy złamał obietnicę i postanowił ją przerwać. –Szukałem Cię wszędzie, do cholery, wszędzie.
Absolutnie nie przejmował się tym, że wciąż nie przesunął się, aby ustąpić miejsca przy zapomnianej już gablocie. Poganiany sugestywnym, zirytowanym westchnieniem stojącej obok kobiety posłał jej złe spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
-Od drugiej strony znicze wyglądają dokładnie tak samo, na Merlina- Parsknął, ale przesunął się o krok, nie odrywając jednak wzroku od Neny. Kto wie, czy jeśli zawahałby się chociaż na moment, nie zniknęłaby po raz kolejny, pozostawiając go z poczuciem wyrwy w sercu.
-Tęskniłem za Wami, nawet nie masz pojęcia- Zaczął gorączkowo, wbijając w nią rozpromieniony wzrok.- Pewnie jesteście już po ślubie; ten drań Will nawet nie dał mi znać. Wisicie mi co najmniej jedną butelkę Ognistej.
Łatwo było nie myśleć o tym, że on też miał im wiele do wytłumaczenia.
Równie dobrze mógł przecież wbić sobie w oko widelec- sprawiłoby mu to zapewne podobny poziom przyjemności, co przemieszczanie się pomiędzy gablotami pełnymi jego dawnego życia. Oglądanie okruchów, które kiedyś budowały całą jego rzeczywistość, było jak rozdrapywanie starej rany; zadanej dawno, ale wciąż świeżej, której nigdy nie zdołał wygoić. Kiedyś z trudem pozwoliłby zaciągnąć się komukolwiek do jakiegokolwiek muzeum. Był raczej człowiekiem czynu, niż namysłu, który był elementem co najmniej pożądanych w miejscach, w których spędzało się wiele czasu na czytaniu, oglądaniu i kontemplacji. Od kiedy poznał Hectora nauczył się jednak być bardziej cierpliwym i nie krzywić się w wyrazie czystego cierpienia za każdym razem, kiedy ktoś proponował mu aktywności związane z nauką albo sztuką. Gdyby Hector wiedział, gdzie Theo postanowił wybrać się tego poranka, być może by mu to odradzał. Jątrzenie ran nie było chyba zbyt dobrym pomysłem, szczególnie w przypadku kogoś, kto nie radził sobie absolutnie z konsekwencjami tego czynu. Była jednak środa, więc Theo nie zasięgnął jego rady, zamiast tego teleportując się wprost pod wejście muzeum Quidditcha.
Oglądanie gablot sprawiało mu tępy, ćmiący ból. Nie tak ostry, jak kiedyś; kiedyś radził sobie przecież jeszcze gorzej, niż teraz. Kiedyś pewnie w wyrazie frustracji byłby gotów zacisnąć dłoń w pięść i uderzyć nim w szkło, rozbijając je na kawałki, i ciesząc się chwilową ulgą, jaką przynosił ból zranionych rąk. Teraz był już starszy, dojrzalszy, mądrzejszy, tylko odrobinę. Ta odrobina wystarczała jednak, żeby zamiast ataku przybrał pozycję miernej obrony, napinając ciało jak w oczekiwaniu na cios, kiedy powoli przechadzał się między rzędami eksponatów.
Nie zdawał sobie sprawy z własnego zawieszenia, kiedy utknął niespodziewanie nad gablotą pełną zniczy. W myślach szybował gdzieś zgoła dalece od niej; wspomnienia migały mu przed oczami jak poklatkowe urywki, jak seria niewyraźnych, rozmytych zdjęć, zrobionych naprędce drżącą ręką. Jego pierwszy mecz w Hogwarcie, Merlinie, matka była z niego taka dumna, że przesłała mu sową cały karton czekoladowych żab i kwaśnych fasolek. Jego pierwsze zwycięstwo, świętowali w Pokoju Wspólnym tak długo, że przespał cały następny dzień zajęć. Pierwszy mecz w barwach Jastrzębi, ręce trzęsły mu się, kiedy chwytał miotłę. Uśmiechał się, robiąc dobrą minę do złej gry, co wystarczyło, żeby media nazwały go nieustraszonym zawodnikiem nowego pokolenia. Ostatni mecz w jego karierze trenera, upił się wtedy do nieprzytomności i obudził pod barowym stołkiem, wciąż pijany i wciąż zły.
W pełni skupiony na próbie chwycenia i rozpaczliwego zatrzymania dobrych wspomnień, ledwo usłyszał dobiegający zza pleców głos. Na początku zarejestrował tylko zirytowany ton; potem mierne przeczucie, że sposób przeciągania głosek wydaje mu się boleśnie znajomy, a sam głos zdaje się raczej wciągać go głębiej w nieprzerwany wir wspomnień, niż go z niego wyrywać. Przede wszystkim był jednak zły, a nie zaciekawiony; dlatego odwrócił się gwałtownie, odklejając ręce od ubrudzonego już odciskami palców szkła.
-Ta, galeon za przejście- Warknął, ignorując ból promieniujący ze skręconej zbyt szybko nogi- i była to ostatnia rzecz, jaką zarejestrował, zanim zamarł w śmiertelnym bezruchu.
Nena. Była nieco starsza i nieco bardziej smutna, niż ją pamiętał; ale to wciąż była Nena, drobna i śliczna Nena w sukience w kwiaty, stojąca przed nim jak wskrzeszony przez przypadek duch.
Powinien był coś powiedzieć, powinien był wykrztusić cokolwiek w ramach przywitania- nie byłby jednak sobą, tracąc na to czas, którego stracili przecież już zbyt wiele. Zamiast tego wyciągnął więc przed siebie ramiona i przygarnął ją do siebie, zamykając w silnym uścisku. Przez falę szoku przetaczającą się przez jego ciało ledwie zarejestrował, jak głośno i boleśnie biło mu serce.
-Jak…? Gdzie…?- Bąkał, wreszcie odsuwając ją od siebie na długość ramienia, żeby szybko zlustrować ją wzrokiem i na nowo przyciągnąć do siebie. Pachniała bawełną i farbami, dokładnie tak, jak pamiętał, i nagle z całą mocą uderzyły go dawno nieodkurzane wspomnienia. Barwy Hufflepuffu, śmiejący się Will, smak kremowego piwa po skończonym meczu, policzki rumiane od mrozu, kiedy zginali się wpół ze śmiechu, tocząc walkę na śnieżki. Pierścionek na palcu Neny, ból skacowanej głowy następnego poranka, i poczucie, że byli nieśmiertelni. Że byli na zawsze. Tuż przed tym, zanim łącząca ich nić pękła nagle, a on nie był w stanie stwierdzić, kto pierwszy złamał obietnicę i postanowił ją przerwać. –Szukałem Cię wszędzie, do cholery, wszędzie.
Absolutnie nie przejmował się tym, że wciąż nie przesunął się, aby ustąpić miejsca przy zapomnianej już gablocie. Poganiany sugestywnym, zirytowanym westchnieniem stojącej obok kobiety posłał jej złe spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
-Od drugiej strony znicze wyglądają dokładnie tak samo, na Merlina- Parsknął, ale przesunął się o krok, nie odrywając jednak wzroku od Neny. Kto wie, czy jeśli zawahałby się chociaż na moment, nie zniknęłaby po raz kolejny, pozostawiając go z poczuciem wyrwy w sercu.
-Tęskniłem za Wami, nawet nie masz pojęcia- Zaczął gorączkowo, wbijając w nią rozpromieniony wzrok.- Pewnie jesteście już po ślubie; ten drań Will nawet nie dał mi znać. Wisicie mi co najmniej jedną butelkę Ognistej.
Łatwo było nie myśleć o tym, że on też miał im wiele do wytłumaczenia.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziecięce animozje są niezwykle ważnym elementem życia dorosłego człowieka; przez chwilę, kiedy wzrok wciąż krąży od alejki ze szklanymi gablotami, przez sylwetkę odwróconą do mnie plecami, aż po te dwie kolejne, mniejsze – kobiecą i dziecięcą, dziecięcą, która łkaniem oświadcza swoje niezadowolenie.
Na granicy troski a zniecierpliwienia, które za kilka chwil, dosłownie dwa tony za wysoko lub wrzask za dużo, stanie się irytacją ciężką do okiełznania w zamkniętych ustach i przeciągłym westchnieniu. Tragedie ponoć rozgrywają się po cichu – ta niekoniecznie.
Wracam więc do sprawcy całego zamieszania, wzrok dryfuje przez wypastowaną idealnie posadzkę i znów zatrzymuje na rozbudowanych plecach i wysokim wzroście; mimowolnie chyba unoszę nawet brew, w geście oczekiwania, choć mnie samej wcale aż tak nie zależy na gablocie ze zniczami.
Mogę je pominąć, iść dalej, przełknąć gorycz prawie porażki i udawać, że wcale mnie tu nie było; tylko półkroku w tył i niemal gotowa to zrobić, zastygam.
Zawieszam się w przestrzeni i czasie, ciało sztywnieje, spojrzenie rozszerza; ciemne oczy przypominają teraz dwa spodki, utkwione w szarozielonych tęczówkach, zaskoczonych tak samo, czystych i bezpretensjonalnie ożywionych.
Nim jeszcze jestem w stanie wypowiedzieć choć słowo – bynajmniej dalekie od marudnego zwrócenia uwagi – tracę grunt pod nogami, na ułamek sekundy, który trwa zaskakująco długo, a później – później znajduję się już w jego ramionach. Ciężkie westchnienie uchodzi spomiędzy warg dopiero po czasie, kiedy się odsuwa, a potem znów przesuwa, a ja, jak spetryfikowana zaklęciem nie potrafię wydusić z siebie słowa.
Theo Moore.
Ty, kurwa, żyjesz.
I to więźnie mi jednak w gardle, i przysunięta do jego piersi wypuszczam nerwowy śmiech gdzieś w pobliże jego obojczyka, unosząc wreszcie ręce w górę, by oddać uścisk – oddać i przytulić go tak samo mocno, w znajomym, a jednak dziwnie obcym zapachu odetchnąć nową-starą-utraconą-odnalezioną rzeczywistością.
– Co ty tu… – mamroczę, wciąż rozbawiona; śmiech jest efektem ubocznym dziwacznej adrenaliny, ale występuje też w czystej postaci – Merlinie, sto lat cię nie widziałam, Moore! – wypowiadam, odrobinę za głośno, za co dostaję piorunujące spojrzenie kobiety z płaczącym dzieciakiem; teraz bardziej kwili, ciągnąc matkę za rękaw koszuli, a później, w ślad za nią – oburzoną dostatecznie by fuknąć, niedostatecznie by się odezwać – odchodzi na słowa Theo.
– Nic się nie zmieniłeś – wyrzucam z siebie, kiedy wzrok prześlizguje się po zagłębieniach na twarzy, drobnych rysach i zmarszczkach, charakterystycznym nosie, aż w końcu dociera do roziskrzonego spojrzenia.
Mogę tylko gdybać, jak tak naprawdę się zmienił. Jaka lawina nas dzieli – chwil, momentów, wzlotów i upadków; wiem o wypadku, wiem o marazmie, który sprawił, że przestał być sobą.
Kim jesteś teraz, Theo?
– Czemu nie pisałeś? – niemal z wyrzutem, choć wciąż z rozbawieniem i śpiewnym tonem; wciąż z uśmiechem, który za trzy i pół słowa zniknie, robiąc miejsce zmieszaniu. Gasnę, na chwilę, sekundy rozciągające się do maksimum możliwości, dłonie spływają w dół i łączą w koszyczek, później chyba – co nie do końca rejestruję – strzelam dwoma palcami w nerwowym nawyku.
– Theo, to… – chcę go okłamać; czy potrafię? Chcę powiedzieć prawdę; czy sama ją zniosę? Głos znów więźnie w gardle, zęby spotykają dolną wargę i zaciskają się na niej.
– Will zginął – chłodne dwa słowa, puste, powtarzane tak wiele razy, by przestały w końcu ranić – Zginął na wojnie – przełykam ślinę i odchrząkuję, gapiąc się na swoje palce długo, za długo, zanim wzrok znów podniesie się w górę - Nie było... nie było ślubu.
Na granicy troski a zniecierpliwienia, które za kilka chwil, dosłownie dwa tony za wysoko lub wrzask za dużo, stanie się irytacją ciężką do okiełznania w zamkniętych ustach i przeciągłym westchnieniu. Tragedie ponoć rozgrywają się po cichu – ta niekoniecznie.
Wracam więc do sprawcy całego zamieszania, wzrok dryfuje przez wypastowaną idealnie posadzkę i znów zatrzymuje na rozbudowanych plecach i wysokim wzroście; mimowolnie chyba unoszę nawet brew, w geście oczekiwania, choć mnie samej wcale aż tak nie zależy na gablocie ze zniczami.
Mogę je pominąć, iść dalej, przełknąć gorycz prawie porażki i udawać, że wcale mnie tu nie było; tylko półkroku w tył i niemal gotowa to zrobić, zastygam.
Zawieszam się w przestrzeni i czasie, ciało sztywnieje, spojrzenie rozszerza; ciemne oczy przypominają teraz dwa spodki, utkwione w szarozielonych tęczówkach, zaskoczonych tak samo, czystych i bezpretensjonalnie ożywionych.
Nim jeszcze jestem w stanie wypowiedzieć choć słowo – bynajmniej dalekie od marudnego zwrócenia uwagi – tracę grunt pod nogami, na ułamek sekundy, który trwa zaskakująco długo, a później – później znajduję się już w jego ramionach. Ciężkie westchnienie uchodzi spomiędzy warg dopiero po czasie, kiedy się odsuwa, a potem znów przesuwa, a ja, jak spetryfikowana zaklęciem nie potrafię wydusić z siebie słowa.
Theo Moore.
Ty, kurwa, żyjesz.
I to więźnie mi jednak w gardle, i przysunięta do jego piersi wypuszczam nerwowy śmiech gdzieś w pobliże jego obojczyka, unosząc wreszcie ręce w górę, by oddać uścisk – oddać i przytulić go tak samo mocno, w znajomym, a jednak dziwnie obcym zapachu odetchnąć nową-starą-utraconą-odnalezioną rzeczywistością.
– Co ty tu… – mamroczę, wciąż rozbawiona; śmiech jest efektem ubocznym dziwacznej adrenaliny, ale występuje też w czystej postaci – Merlinie, sto lat cię nie widziałam, Moore! – wypowiadam, odrobinę za głośno, za co dostaję piorunujące spojrzenie kobiety z płaczącym dzieciakiem; teraz bardziej kwili, ciągnąc matkę za rękaw koszuli, a później, w ślad za nią – oburzoną dostatecznie by fuknąć, niedostatecznie by się odezwać – odchodzi na słowa Theo.
– Nic się nie zmieniłeś – wyrzucam z siebie, kiedy wzrok prześlizguje się po zagłębieniach na twarzy, drobnych rysach i zmarszczkach, charakterystycznym nosie, aż w końcu dociera do roziskrzonego spojrzenia.
Mogę tylko gdybać, jak tak naprawdę się zmienił. Jaka lawina nas dzieli – chwil, momentów, wzlotów i upadków; wiem o wypadku, wiem o marazmie, który sprawił, że przestał być sobą.
Kim jesteś teraz, Theo?
– Czemu nie pisałeś? – niemal z wyrzutem, choć wciąż z rozbawieniem i śpiewnym tonem; wciąż z uśmiechem, który za trzy i pół słowa zniknie, robiąc miejsce zmieszaniu. Gasnę, na chwilę, sekundy rozciągające się do maksimum możliwości, dłonie spływają w dół i łączą w koszyczek, później chyba – co nie do końca rejestruję – strzelam dwoma palcami w nerwowym nawyku.
– Theo, to… – chcę go okłamać; czy potrafię? Chcę powiedzieć prawdę; czy sama ją zniosę? Głos znów więźnie w gardle, zęby spotykają dolną wargę i zaciskają się na niej.
– Will zginął – chłodne dwa słowa, puste, powtarzane tak wiele razy, by przestały w końcu ranić – Zginął na wojnie – przełykam ślinę i odchrząkuję, gapiąc się na swoje palce długo, za długo, zanim wzrok znów podniesie się w górę - Nie było... nie było ślubu.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Willa kochał od zawsze.
To była prosta, bezwarunkowa miłość; najgłębsza i najszczersza miłość życia, miłość młodego zagubionego chłopca do swojego pierwszego przyjaciela. Will Potter nigdy go nie osądzał, nie odtrącał pomimo wszystkich głupstw, jakie przychodziły Theo do nastoletniej głowy. Will był po prostu przyjacielem- nie musiał się nim jednocześnie opiekować, tak, jak Billem czy Teddym, bo choć kochał ich do utraty tchu, przy nich nigdy nie mógł odetchnąć pełną piersią, ciągle czujny, ciągle gotowy, by wyciągnąć ręce i uchronić ich od upadku. Will był mu równym, w tym, co było w nim dobre, i w tym, co było w nim złe. Jak trochę krzywa połówka jabłka; mógł nieświadomie przeglądać się w nim jak w zwierciadle. Dlatego kiedy Will po raz pierwszy przedstawił mu swoją dziewczynę z tym nieco krzywym, do bólu pyszałkowatym uśmiechem, Theo chciał poczuć radość, ale- nie potrafił.
Minęło wiele czasu, zanim pokochał Nenę.
Była śliczna jak poranek, dlatego rozumiał maślane oczy Willa i to, jak uparcie zabiegał o jej względy,i ile był w stanie zrobić, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech. Była śliczna i smukła, i mądra, i miła, i na początku Theo nienawidził jej tak bardzo, że bolały go kości. Potrafił jej wybaczyć braki wiedzy w Quidditchu, ale nie znajdował w sobie podobnej łaski, kiedy coraz częściej Will przepadał na całe wieczory, na całe noce, szukając radości w jej żartach, wytchnienia w jej ramionach, a on sam zgrzytał zębami w opuszczonym Pokoju Wspólnym Gryffindoru. I może dlatego, paradoksalnie, z ich dwójki Nenę kochał bardziej- bo ta miłość wymagała od niego znacznie więcej. Zaczął to rozumieć dopiero wtedy, kiedy poznał Fran; może nawet przeprosił wtedy Nenę, w końcu przedtem był okropnym dupkiem i zapewne życzyła mu śmierci, kiedy po raz setny wsypywał śnieg za kołnierz jej zimowego płaszcza albo dla zabawy niszczył jej ułożoną starannie fryzurę. I Merlin mu świadkiem, że tęsknił za nimi jak szalony- za śmiechem Willa, gardłowym, zaraźliwym jak smocza ospa, za jego błyskotliwym, piekielnie ciętym momentami poczuciem humoru, ale też za Neną, być może przede wszystkim za Neną i sposobem, w jaki unosiła brwi, na wpół rozbawiona, na wpół rozeźlona, kiedy wychodził z siebie, żeby ją rozśmieszyć. Za jej zapachem, cynamonem i cukrem, i farbami. Za dziesięcioma piegami na jej prawym policzku i za tym, jak bezceremonialnie była w stanie zdzielić go książką w głowę, kiedy zbyt długo przeszkadzał jej w bibliotece. Za jej ciepłem i za uczuciem, że są na zawsze, młodzi i bezpieczni, beztroscy, pijani Ognistą i śmiechem, niezniszczalni.
A jednak on zdołał ich zniszczyć.
Jest tak znajoma w jego ramionach; nigdy nie zapomniany ciężar, sposób, w jaki czubek jej głowy mieści się pod jego podbródkiem, urywany oddech uciekający z jej ust. Nena McKinnon. Nena Potter. Czy kiedyś mu wybaczy?
-Obrażasz mnie- Parska, unosząc brwi, i wypina klatkę piersiową.- Nic się nie zmieniłeś zamiast Wow, Theodore, niesamowite barki, czyżbyś ćwiczył przez ten cały czas, kiedy się nie widzieliśmy?
Przy Nenie łatwo jest nie widzieć własnej błazeńskiej twarzy wyglądającej z gablot za ich plecami. Łatwo jest zapomnieć, że jeszcze chwilę temu był gotów wysadzić całe to muzem w powietrze, puścić z dymem wspomnienia czasów, które nigdy nie miały wrócić. Przy Nenie świat staje się na powrót miłym, bezpiecznym miejscem, w którym Theo Moore pamięta, jak się uśmiechać i jak żartować.
Na jedną, krótką chwilę.
Później świat na powrót kurczy się gwałtownie i nie może oddychać, o kurwa, nie może oddychać.
Patrzy na nią, na to, jak jej twarz ściąga się i blednie, i zamiera; wszystkie słowa, które miały potencjał wydostania się z jego ust, więdną gwałtownie na języku, kiedy Theo bierze głęboki, urywany wdech.
-Kurwa- Mówi, kiedy jakaś część jego świata zapada się, kruszy i sypie prosto na jego głowie.- Ja... Nena, ja...
Merlinie, naprawdę chce mu się płakać, i jest wściekły, i przerażony, i niemalże dławi się, łykając te zdradzieckie, niemęskie łzy. Roześmiana twarz Willa, wiecznie nieuczesane włosy, szaty pachnące grą w Quidditcha i kremowym piwem. Ostatni wieczór, kiedy się widzieli; ostatnie do zobaczenia, przecież mu obiecał, przecież nie zdążyli się pożegnać. Wyciąga ręke na oślep, próbując oprzeć się na gablocie albo może ją przewrócić, nie jest pewien, kiedy słyszy za sobą stłumiony okrzyk przestraszenia innej zwiedzającej.
-Jak... jak to się stało.- Próbuje mówić cicho, łagodnie, ale jego głos nie współpracuje z jego głową i jest sztywny, ostry i obcy. Theo krzywi się, kręci głową, po czym natychmiast wyciąga rękę w stronę Neny- Przepraszam, nie chcę brzmieć jak skurwiel, ja...
Dotyka jej ramienia, chcąc ją przygarnąć, ale waha się w ostatnim momencie i finalnie tylko niezgrabnie gładzi ją po ręce.
-Nie napisałaś.- Jest to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką mógł powiedzieć, ale ta refleksja nie nadchodzi wystarczająco szybko, żeby powstrzymać go od mówienia dalej.- Tak mi przykro. Merlinie, Nena, tak mi, kurwa, przykro.
To była prosta, bezwarunkowa miłość; najgłębsza i najszczersza miłość życia, miłość młodego zagubionego chłopca do swojego pierwszego przyjaciela. Will Potter nigdy go nie osądzał, nie odtrącał pomimo wszystkich głupstw, jakie przychodziły Theo do nastoletniej głowy. Will był po prostu przyjacielem- nie musiał się nim jednocześnie opiekować, tak, jak Billem czy Teddym, bo choć kochał ich do utraty tchu, przy nich nigdy nie mógł odetchnąć pełną piersią, ciągle czujny, ciągle gotowy, by wyciągnąć ręce i uchronić ich od upadku. Will był mu równym, w tym, co było w nim dobre, i w tym, co było w nim złe. Jak trochę krzywa połówka jabłka; mógł nieświadomie przeglądać się w nim jak w zwierciadle. Dlatego kiedy Will po raz pierwszy przedstawił mu swoją dziewczynę z tym nieco krzywym, do bólu pyszałkowatym uśmiechem, Theo chciał poczuć radość, ale- nie potrafił.
Minęło wiele czasu, zanim pokochał Nenę.
Była śliczna jak poranek, dlatego rozumiał maślane oczy Willa i to, jak uparcie zabiegał o jej względy,i ile był w stanie zrobić, żeby wywołać na jej twarzy uśmiech. Była śliczna i smukła, i mądra, i miła, i na początku Theo nienawidził jej tak bardzo, że bolały go kości. Potrafił jej wybaczyć braki wiedzy w Quidditchu, ale nie znajdował w sobie podobnej łaski, kiedy coraz częściej Will przepadał na całe wieczory, na całe noce, szukając radości w jej żartach, wytchnienia w jej ramionach, a on sam zgrzytał zębami w opuszczonym Pokoju Wspólnym Gryffindoru. I może dlatego, paradoksalnie, z ich dwójki Nenę kochał bardziej- bo ta miłość wymagała od niego znacznie więcej. Zaczął to rozumieć dopiero wtedy, kiedy poznał Fran; może nawet przeprosił wtedy Nenę, w końcu przedtem był okropnym dupkiem i zapewne życzyła mu śmierci, kiedy po raz setny wsypywał śnieg za kołnierz jej zimowego płaszcza albo dla zabawy niszczył jej ułożoną starannie fryzurę. I Merlin mu świadkiem, że tęsknił za nimi jak szalony- za śmiechem Willa, gardłowym, zaraźliwym jak smocza ospa, za jego błyskotliwym, piekielnie ciętym momentami poczuciem humoru, ale też za Neną, być może przede wszystkim za Neną i sposobem, w jaki unosiła brwi, na wpół rozbawiona, na wpół rozeźlona, kiedy wychodził z siebie, żeby ją rozśmieszyć. Za jej zapachem, cynamonem i cukrem, i farbami. Za dziesięcioma piegami na jej prawym policzku i za tym, jak bezceremonialnie była w stanie zdzielić go książką w głowę, kiedy zbyt długo przeszkadzał jej w bibliotece. Za jej ciepłem i za uczuciem, że są na zawsze, młodzi i bezpieczni, beztroscy, pijani Ognistą i śmiechem, niezniszczalni.
A jednak on zdołał ich zniszczyć.
Jest tak znajoma w jego ramionach; nigdy nie zapomniany ciężar, sposób, w jaki czubek jej głowy mieści się pod jego podbródkiem, urywany oddech uciekający z jej ust. Nena McKinnon. Nena Potter. Czy kiedyś mu wybaczy?
-Obrażasz mnie- Parska, unosząc brwi, i wypina klatkę piersiową.- Nic się nie zmieniłeś zamiast Wow, Theodore, niesamowite barki, czyżbyś ćwiczył przez ten cały czas, kiedy się nie widzieliśmy?
Przy Nenie łatwo jest nie widzieć własnej błazeńskiej twarzy wyglądającej z gablot za ich plecami. Łatwo jest zapomnieć, że jeszcze chwilę temu był gotów wysadzić całe to muzem w powietrze, puścić z dymem wspomnienia czasów, które nigdy nie miały wrócić. Przy Nenie świat staje się na powrót miłym, bezpiecznym miejscem, w którym Theo Moore pamięta, jak się uśmiechać i jak żartować.
Na jedną, krótką chwilę.
Później świat na powrót kurczy się gwałtownie i nie może oddychać, o kurwa, nie może oddychać.
Patrzy na nią, na to, jak jej twarz ściąga się i blednie, i zamiera; wszystkie słowa, które miały potencjał wydostania się z jego ust, więdną gwałtownie na języku, kiedy Theo bierze głęboki, urywany wdech.
-Kurwa- Mówi, kiedy jakaś część jego świata zapada się, kruszy i sypie prosto na jego głowie.- Ja... Nena, ja...
Merlinie, naprawdę chce mu się płakać, i jest wściekły, i przerażony, i niemalże dławi się, łykając te zdradzieckie, niemęskie łzy. Roześmiana twarz Willa, wiecznie nieuczesane włosy, szaty pachnące grą w Quidditcha i kremowym piwem. Ostatni wieczór, kiedy się widzieli; ostatnie do zobaczenia, przecież mu obiecał, przecież nie zdążyli się pożegnać. Wyciąga ręke na oślep, próbując oprzeć się na gablocie albo może ją przewrócić, nie jest pewien, kiedy słyszy za sobą stłumiony okrzyk przestraszenia innej zwiedzającej.
-Jak... jak to się stało.- Próbuje mówić cicho, łagodnie, ale jego głos nie współpracuje z jego głową i jest sztywny, ostry i obcy. Theo krzywi się, kręci głową, po czym natychmiast wyciąga rękę w stronę Neny- Przepraszam, nie chcę brzmieć jak skurwiel, ja...
Dotyka jej ramienia, chcąc ją przygarnąć, ale waha się w ostatnim momencie i finalnie tylko niezgrabnie gładzi ją po ręce.
-Nie napisałaś.- Jest to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką mógł powiedzieć, ale ta refleksja nie nadchodzi wystarczająco szybko, żeby powstrzymać go od mówienia dalej.- Tak mi przykro. Merlinie, Nena, tak mi, kurwa, przykro.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dziecięca frustracja niknie pod naporem mojej własnej - frustracji, ulgi, złości, żalu - w końcu wypełniającej ciało po brzegi radości, kiedy ciepło spotyka się z ciepłem, śmiech dźwięczy w pobliżu jego obojczyka, a ja czuję się tak, jakby te lata wcale nie upłynęły. Jakbym miała za moment otworzyć oczy i zobaczyć soczystą zieleń na szkolnych błoniach, jakby zapach kremowego piwa miał otulić zmysł węchu, jakby jeszcze chwila i byłabym zmuszona do wymachiwania szalikiem w rytm zagrzewającego do boju wiwatu. Jakby to wszystko nie minęło - jakbyśmy stali znów naprzeciw siebie, tak samo młodzi, tak samo rozbawieni, bez kolejnej zmarszczki przy oczach, bez kolejnej wyrwy w sercu.
Ty żyjesz.
Nie wypowiadam tych słów; nikną w gardle skazane na niełaskę, wypchnięte na skraj świadomości, bo wcale nie chcę o tym myśleć - nie chcę myśleć o tym, że coś mogło mu się stać. Nie chcę wspominać całego tego czasu - całego morza niepewności i ciszy, która wpłynęła z rozciągniętą do niemożliwości przestrzeń. Nie chcę.
Kiedy serce uderza po raz czwarty, niechętnie się odsuwam - nieznacznie, odległość kilkunastu centymetrów to granica zaufania, na którą mnie stać; za nią boję się, że znowu zniknie. Że okaże się, że to tylko moja wyobraźnia, a Theo Moore wcale nie stoi na środku sali wystawowej muzeum Quidditcha.
Spojrzenie przeskakuje po jego twarzy, lustruje zagłębienia i zauważa uśmiech - ten sam uśmiech, cholernie identyczny, zupełnie znajomy, widywany tak często, że przez moment czuję ten dziwny uścisk w żołądku i wydaje mi się, że faktycznie ktoś na sali posłużył się zmieniaczem czasu.
- Wcale nie są aż tak wielkie - odpowiadam z przekąsem, nie potrafiąc zahamować złośliwego uśmieszku, którym drga lewy kącik ust; unoszę też brew, w całym tym rozbawieniu, w tym najprostszym, najczystszym szczęściu po prostu mu się przyglądając - długo i intensywnie, jakbym liczyła wszystkie miesiące pozbawione jakiegokolwiek znaku życia. Jakbym odliczała każdą chwilę, w której każde z nas dryfowało po innej orbicie - teraz, kiedy obydwoje nie posiadamy żadnej, spotykamy się znów.
To pokrzepiające, choć tak paskudnie żałosne.
I prawie żartuję znów, prawie unoszę dłoń w kierunku wspomnianych barków, w rozbawieniu podejmuję temat i znów chcę go objąć, kiedy przestrzeń zaczyna się kurczyć. I kurczyć. I kurczyć.
Słowa są papierowe i smakują goryczą; nie ma w nich już cierpkości bólu, jedynie tępa rzeczywistość, w której musiałam nauczyć się żyć - jak wiele upłynie, nim on się jej nauczy?
Machinalnie wyciągam dłoń, kiedy jego ramię uderza o gablotę, a ta chwieje się przez moment; ktoś krzyczy, ale nawet nie zerkam w tamtym kierunku, przesuwając się bliżej, by podeprzeć ciało Theo, teraz jakby sparaliżowane, zatapiające się pod ciężarem nowiny, którą przekazałam. Jak posłaniec śmierci - ta absurdalna myśl zagnieżdża się gdzieś w mojej głowie choć uporczywie próbuję o niej zapomnieć.
Wysuniętą dłoń chwytam własną, splatając palce z tymi należącymi do niego; są chłodne, są lodowate, choć pod skórą czuję szaleńcze tempo pulsu - i nie myśląc długo, nie mówiąc nic, ciągnę go w swoją stronę, w kierunku jakiegoś bocznego korytarzyka, pomiędzy wyjściem a przejściem do toalet, gdzie wzrok gości muzeum nas nie obejmie. Dopiero tam po prostu go przytulam - przytulam się do niego, choć ciało mam momentalnie skostniałe i sztywne.
Tak samo martwe; przemyka znów przez myśli, ale nie mam odwagi wypowiedzieć tego na głos.
Nie mówię nic.
Ty żyjesz.
Nie wypowiadam tych słów; nikną w gardle skazane na niełaskę, wypchnięte na skraj świadomości, bo wcale nie chcę o tym myśleć - nie chcę myśleć o tym, że coś mogło mu się stać. Nie chcę wspominać całego tego czasu - całego morza niepewności i ciszy, która wpłynęła z rozciągniętą do niemożliwości przestrzeń. Nie chcę.
Kiedy serce uderza po raz czwarty, niechętnie się odsuwam - nieznacznie, odległość kilkunastu centymetrów to granica zaufania, na którą mnie stać; za nią boję się, że znowu zniknie. Że okaże się, że to tylko moja wyobraźnia, a Theo Moore wcale nie stoi na środku sali wystawowej muzeum Quidditcha.
Spojrzenie przeskakuje po jego twarzy, lustruje zagłębienia i zauważa uśmiech - ten sam uśmiech, cholernie identyczny, zupełnie znajomy, widywany tak często, że przez moment czuję ten dziwny uścisk w żołądku i wydaje mi się, że faktycznie ktoś na sali posłużył się zmieniaczem czasu.
- Wcale nie są aż tak wielkie - odpowiadam z przekąsem, nie potrafiąc zahamować złośliwego uśmieszku, którym drga lewy kącik ust; unoszę też brew, w całym tym rozbawieniu, w tym najprostszym, najczystszym szczęściu po prostu mu się przyglądając - długo i intensywnie, jakbym liczyła wszystkie miesiące pozbawione jakiegokolwiek znaku życia. Jakbym odliczała każdą chwilę, w której każde z nas dryfowało po innej orbicie - teraz, kiedy obydwoje nie posiadamy żadnej, spotykamy się znów.
To pokrzepiające, choć tak paskudnie żałosne.
I prawie żartuję znów, prawie unoszę dłoń w kierunku wspomnianych barków, w rozbawieniu podejmuję temat i znów chcę go objąć, kiedy przestrzeń zaczyna się kurczyć. I kurczyć. I kurczyć.
Słowa są papierowe i smakują goryczą; nie ma w nich już cierpkości bólu, jedynie tępa rzeczywistość, w której musiałam nauczyć się żyć - jak wiele upłynie, nim on się jej nauczy?
Machinalnie wyciągam dłoń, kiedy jego ramię uderza o gablotę, a ta chwieje się przez moment; ktoś krzyczy, ale nawet nie zerkam w tamtym kierunku, przesuwając się bliżej, by podeprzeć ciało Theo, teraz jakby sparaliżowane, zatapiające się pod ciężarem nowiny, którą przekazałam. Jak posłaniec śmierci - ta absurdalna myśl zagnieżdża się gdzieś w mojej głowie choć uporczywie próbuję o niej zapomnieć.
Wysuniętą dłoń chwytam własną, splatając palce z tymi należącymi do niego; są chłodne, są lodowate, choć pod skórą czuję szaleńcze tempo pulsu - i nie myśląc długo, nie mówiąc nic, ciągnę go w swoją stronę, w kierunku jakiegoś bocznego korytarzyka, pomiędzy wyjściem a przejściem do toalet, gdzie wzrok gości muzeum nas nie obejmie. Dopiero tam po prostu go przytulam - przytulam się do niego, choć ciało mam momentalnie skostniałe i sztywne.
Tak samo martwe; przemyka znów przez myśli, ale nie mam odwagi wypowiedzieć tego na głos.
Nie mówię nic.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zawiódł tyle razy, tyle razy. Czasem łapie się na tym, że jest wdzięczny za to, jak wiele twarzy rozmazuje się już w jego pamięci, jak wiele ze wspomnień więdnie i znika, litościwie pozwalając mu choć na chwilę zapomnieć, jak cudowne życie pogrzebał, żeby stać się tym. Pół-człowiek, pół-mara, wiecznie rozgoryczony, wiecznie zły. Żywa ilustracja koszmaru z książki z bajkami dla dzieci; wielkie barki i ta skrzywiona kwaśno twarz, ściągnięte gniewnie brwi, usta zaciśnięte w cienką kreskę, wiecznie zgrzytające zęby. Tamten wypadek nie przekreślił tylko jego kariery- katastrofa sięgała o wiele głębiej i o wiele szerzej, niż tylko on sam. Nie lubił, nie potrafił myśleć o Nenie i Willu, bo ich też przekreślił, ich też wyrzucił jak szczątki połamanej miotły, ich też zatrzasnął za drzwiami, za którymi postanowił zaryglować czasy sprzed. Samolubnie i niesprawiedliwie; wiedział przecież, że nigdy by go nie odtrącili. Nie oni. Nena zapewne doprowadziłaby go w końcu, co prawda, do szaleństwa, przynosząc mu usilnie ciepłą zupę i słowa pocieszenia, żeby potem jednym ruchem wyjąć spod niego pościel i zrzucić go na ziemię, każąc mu się ruszać, każąc mu żyć. Will mógłby z nim płakać, mógłby się z nim śmiać, ale nie odszedłby, nigdy nie pozwoliłby mu zamknąć się w sobie na cztery spusty i zgnuśnieć tak, że dawne fanki z niesmakiem marszczyły zgrabne noski na sam jego widok.
I on też- on też mógłby tam być, dla nich. Dla Neny. Powinien był rzucać białe róże na jego grób. Powinien być ramieniem, na którym Nena mogłaby wypłakać wszystkie swoje łzy, a on kołysałby ją w ciszy, powoli, łagodnie, tak, jak robił to, kiedy mały Teddy rozbił kolano albo kiedy Liddy tęskniła za mamą. Potrafił to robić, był do tego stworzony- nie tylko do bycia zawodnikiem, ale przede wszystkim do bycia dobrym bratem, dobrym przyjacielem, do dzielenia się swoim sercem, do podnoszenia z kolan- a porzucił to wszystko w imię cholernego lizania własnych ran w samotności.
Jak mógłby oczekiwać, że kiedykolwiek mu to wybaczy?
Nie myśli o tym, nie może o tym myśleć, albo pęknie, rozsypie się na środku tego korytarza, rozpadnie się na kawałki między zakurzoną gablotą a drzwiami do łazienki. Nie może, nie może, chociaż nagła żałoba, której nie zdążył nosić, rozsadza mu serce i przesłania wzrok. Nie może, bo trzyma Nenę najmocniej, jak potrafi, nie robiąc jej krzywdy, i przeklina się na milion sposobów, przytulając twarz do jej włosów, miękkich i pachnących słońcem, jak zawsze. Chce mu się płakać, wyć, i nienawidzi się za to, bo podświadomie wie, że nie zasługuje, żeby płakać przy niej, żeby zmusić ją do szukania słów, którymi mogłaby go pocieszyć. To on powinien był pocieszać ją, albo zginąć w obronie Willa, bo to byłoby najbardziej uczciwie, i w perspektywie czasu również najlepsze dla wszystkich.
-Kochałem go, Nena- Mówi tylko, głos brzmi dziwacznie, okropnie, z trudem przeciśnięty przez skurczone niemiłosiernie gardło.- Kochałem go i nigdy, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Znowu to zrobił, wcześniejszy żałosny żart o należnym mu whisky, co, na Merlina, przyszło mu do głowy?
-Powinienem był być na jego pogrzebie. Powinienem był wiedzieć, a zamiast tego żartuję sobie o pierdolonej Ognistej Whisky- Mamrocze, świadomy, że powinien ją puścić; ale nie jest w stanie, jeszcze nie, bo całkiem możliwe, że tylko krucha sylwetka Neny jest w stanie jakkolwiek utrzymać go w pozycji pionowej.- Złamałem nogę, nogę, i przestałem Was szukać, a Will um…
Nie jest w stanie skończyć tego słowa- zupełnie tak, jakby wypowiedzenie go na głos miało sprawić, że dopiero wtedy śmierć Williama Pottera stanie się faktem, a nie wyśnionym w dziwnej gorączce koszmarem. Dopiero wtedy pozwala jej wydostać się ze stanowczo zbyt silnego uścisku i odsuwa się o pół kroku. Jest taka drobna, taka śliczna, jak dawniej, ale jest w niej nowy smutek, któremu w końcu może nadać imię.
-Nie wybaczaj mi, proszę. Bo nie zasługuję. Chcę tylko, żebyś była pewna, że gdybym… Że teraz zrobiłbym wszystko inaczej.
I on też- on też mógłby tam być, dla nich. Dla Neny. Powinien był rzucać białe róże na jego grób. Powinien być ramieniem, na którym Nena mogłaby wypłakać wszystkie swoje łzy, a on kołysałby ją w ciszy, powoli, łagodnie, tak, jak robił to, kiedy mały Teddy rozbił kolano albo kiedy Liddy tęskniła za mamą. Potrafił to robić, był do tego stworzony- nie tylko do bycia zawodnikiem, ale przede wszystkim do bycia dobrym bratem, dobrym przyjacielem, do dzielenia się swoim sercem, do podnoszenia z kolan- a porzucił to wszystko w imię cholernego lizania własnych ran w samotności.
Jak mógłby oczekiwać, że kiedykolwiek mu to wybaczy?
Nie myśli o tym, nie może o tym myśleć, albo pęknie, rozsypie się na środku tego korytarza, rozpadnie się na kawałki między zakurzoną gablotą a drzwiami do łazienki. Nie może, nie może, chociaż nagła żałoba, której nie zdążył nosić, rozsadza mu serce i przesłania wzrok. Nie może, bo trzyma Nenę najmocniej, jak potrafi, nie robiąc jej krzywdy, i przeklina się na milion sposobów, przytulając twarz do jej włosów, miękkich i pachnących słońcem, jak zawsze. Chce mu się płakać, wyć, i nienawidzi się za to, bo podświadomie wie, że nie zasługuje, żeby płakać przy niej, żeby zmusić ją do szukania słów, którymi mogłaby go pocieszyć. To on powinien był pocieszać ją, albo zginąć w obronie Willa, bo to byłoby najbardziej uczciwie, i w perspektywie czasu również najlepsze dla wszystkich.
-Kochałem go, Nena- Mówi tylko, głos brzmi dziwacznie, okropnie, z trudem przeciśnięty przez skurczone niemiłosiernie gardło.- Kochałem go i nigdy, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Znowu to zrobił, wcześniejszy żałosny żart o należnym mu whisky, co, na Merlina, przyszło mu do głowy?
-Powinienem był być na jego pogrzebie. Powinienem był wiedzieć, a zamiast tego żartuję sobie o pierdolonej Ognistej Whisky- Mamrocze, świadomy, że powinien ją puścić; ale nie jest w stanie, jeszcze nie, bo całkiem możliwe, że tylko krucha sylwetka Neny jest w stanie jakkolwiek utrzymać go w pozycji pionowej.- Złamałem nogę, nogę, i przestałem Was szukać, a Will um…
Nie jest w stanie skończyć tego słowa- zupełnie tak, jakby wypowiedzenie go na głos miało sprawić, że dopiero wtedy śmierć Williama Pottera stanie się faktem, a nie wyśnionym w dziwnej gorączce koszmarem. Dopiero wtedy pozwala jej wydostać się ze stanowczo zbyt silnego uścisku i odsuwa się o pół kroku. Jest taka drobna, taka śliczna, jak dawniej, ale jest w niej nowy smutek, któremu w końcu może nadać imię.
-Nie wybaczaj mi, proszę. Bo nie zasługuję. Chcę tylko, żebyś była pewna, że gdybym… Że teraz zrobiłbym wszystko inaczej.
Theo Moore
Zawód : eks-zawodnik Jastrzębi, obecnie magikowal
Wiek : 33
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
When the heart would cease
Ours never knew peace
Ours never knew peace
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałam wiedzieć. Chciałam rozumieć. Chciałam w końcu krzyczeć, pluć, kopać i przeklinać - i mówić jakie to egoistyczne, jakie głupie, jakie dziecinne i jakie absolutnie pozbawione sensu. Chciałam później rozłożyć to wszystko na czynniki pierwsze, zbadać i znowu złożyć w całość - udawać, że rozumiem dlaczego i rozumiem po co, że to wszystko miało swój początek i swój koniec, że miał swoje pobudki i swoje demony, których żadne z nas - ni ja, ni Will - nie potrafiło dostrzec i zrozumieć. Chciałam.
Teraz chcę tylko mieć pewność, że to nie jest sen.
Ni fatamorgana, ani zjawa, ani nawet wytwór tego, co jaśnieje na niebie i co inni nazywają kometą - że Theo Moore jest tutaj, obok, że oddycha tym samym powietrzem, i że to jedyne, co się liczy.
Nic więcej.
Ślina w ustach ma gorzki smak i nagle staje się trudna do przełknięcia; jak cała rzeczywistość, która kurczy się do dwóch sylwetek, nagle splecionych tak ciasno ze sobą, że przez ułamki sekund zapominam o tym, by wziąć wdech - jego resztki więzną w płucach i dopiero ciężar ciała Theo przypomina mi o tym, że kula ziemska wcale nie zapadła się w sobie. Że stoimy tutaj nadal - my, ten budynek, przypadkowi przechodnie, w końcu gapie, od których prędko musimy uciec, więc nie zastanawiając się długo ściskam jego dłoń i ciągnę w boczny korytarz.
Uścisk jest niemal bolesny, a ja jedyne czego teraz pragnę, to własnie ten ból; bym mogła się go uczepić, wsunąć palce i na moment tylko w ten sposób trzymać się realności - rzeczywistości, myśli, wspomnień - naszych, jego, Willa. Naszych. Nas wszystkich, kiedy słońce świeciło wyżej, a serca nie były roztrzaskane i klejone tak wiele razy, że w końcu przestały przypominać swój pierwotny kształt.
Kochałem go.
Wszyscy go kochali, Theo; słowa nigdy niewypowiedziane więzną w gardle i zostają tam na zawsze, pod naporem wzbierających łez trudno jest powiedzieć cokolwiek, więc kiedy gula w krtani przybiera coraz większego kształtu, po prostu zaciskam powieki, wtulając się w jego ciało bardziej, zupełnie jakby możliwym było po prostu schowanie się w jego ramionach.
— On też cię kochał. Najbardziej na świecie — potrafię powiedzieć tylko tyle, sykliwym od bólu tonem; kilka zgłosek wymamrotanych w okolicach jego obojczyka i ciężki, długi wdech, bo kolejne słowa przypominają atak. Samobójczy, artyleria, której nie przewidziano.
Dopiero po chwili otrząsam się z amoku i odsuwam powoli, a między brwiami przebiega wyraźne zawahanie.
— Ciii, nie — najpierw szept, później podniesiony głos — Cicho. Nie mów tak, cicho, cicho, cicho — machinalnie kręcę głową przecząco, raz za razem, szybko i niemal w złości. Dłonie odnajdują drogę do jego policzków, które ujmują, delikatnie, choć tak niezrozumiale stanowczo zarazem.
— Will cię kochał, słyszysz mnie? I nie chciałby, och, cholera jasna, Theo, nie możesz mówić takich rzeczy — na pograniczu przekleństwa twarz wykrzywia grymas - bólu, niezrozumienia, nerwowości — Nie muszę ci niczego wybaczać. Nie mam czego — do tego dołącza kolejna stanowcza prośba; polecenie, rozkaz, przekaz.
Zsuwam dłonie niżej, za dwa i pół uderzenia serca wypuszczę długi i ciężki wydech.
— Spójrz na mnie. Spójrz — wypowiadam w końcu, po kilkukrotnym mrugnięciu wreszcie kotwicząc spojrzenie w jego oczach — Potrzebuję cię. Teraz. Bez wybaczania i bez mówienia o tym, co zrobiliśmy źle. Slyszysz mnie, Theo?
Teraz chcę tylko mieć pewność, że to nie jest sen.
Ni fatamorgana, ani zjawa, ani nawet wytwór tego, co jaśnieje na niebie i co inni nazywają kometą - że Theo Moore jest tutaj, obok, że oddycha tym samym powietrzem, i że to jedyne, co się liczy.
Nic więcej.
Ślina w ustach ma gorzki smak i nagle staje się trudna do przełknięcia; jak cała rzeczywistość, która kurczy się do dwóch sylwetek, nagle splecionych tak ciasno ze sobą, że przez ułamki sekund zapominam o tym, by wziąć wdech - jego resztki więzną w płucach i dopiero ciężar ciała Theo przypomina mi o tym, że kula ziemska wcale nie zapadła się w sobie. Że stoimy tutaj nadal - my, ten budynek, przypadkowi przechodnie, w końcu gapie, od których prędko musimy uciec, więc nie zastanawiając się długo ściskam jego dłoń i ciągnę w boczny korytarz.
Uścisk jest niemal bolesny, a ja jedyne czego teraz pragnę, to własnie ten ból; bym mogła się go uczepić, wsunąć palce i na moment tylko w ten sposób trzymać się realności - rzeczywistości, myśli, wspomnień - naszych, jego, Willa. Naszych. Nas wszystkich, kiedy słońce świeciło wyżej, a serca nie były roztrzaskane i klejone tak wiele razy, że w końcu przestały przypominać swój pierwotny kształt.
Kochałem go.
Wszyscy go kochali, Theo; słowa nigdy niewypowiedziane więzną w gardle i zostają tam na zawsze, pod naporem wzbierających łez trudno jest powiedzieć cokolwiek, więc kiedy gula w krtani przybiera coraz większego kształtu, po prostu zaciskam powieki, wtulając się w jego ciało bardziej, zupełnie jakby możliwym było po prostu schowanie się w jego ramionach.
— On też cię kochał. Najbardziej na świecie — potrafię powiedzieć tylko tyle, sykliwym od bólu tonem; kilka zgłosek wymamrotanych w okolicach jego obojczyka i ciężki, długi wdech, bo kolejne słowa przypominają atak. Samobójczy, artyleria, której nie przewidziano.
Dopiero po chwili otrząsam się z amoku i odsuwam powoli, a między brwiami przebiega wyraźne zawahanie.
— Ciii, nie — najpierw szept, później podniesiony głos — Cicho. Nie mów tak, cicho, cicho, cicho — machinalnie kręcę głową przecząco, raz za razem, szybko i niemal w złości. Dłonie odnajdują drogę do jego policzków, które ujmują, delikatnie, choć tak niezrozumiale stanowczo zarazem.
— Will cię kochał, słyszysz mnie? I nie chciałby, och, cholera jasna, Theo, nie możesz mówić takich rzeczy — na pograniczu przekleństwa twarz wykrzywia grymas - bólu, niezrozumienia, nerwowości — Nie muszę ci niczego wybaczać. Nie mam czego — do tego dołącza kolejna stanowcza prośba; polecenie, rozkaz, przekaz.
Zsuwam dłonie niżej, za dwa i pół uderzenia serca wypuszczę długi i ciężki wydech.
— Spójrz na mnie. Spójrz — wypowiadam w końcu, po kilkukrotnym mrugnięciu wreszcie kotwicząc spojrzenie w jego oczach — Potrzebuję cię. Teraz. Bez wybaczania i bez mówienia o tym, co zrobiliśmy źle. Slyszysz mnie, Theo?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Muzeum Quidditcha
Szybka odpowiedź