Wnętrze sklepu
- Kompletna porażka Ministerstwa. Próby wmawiania nam, że czyni się coś dla naszego dobra. Kto wie, czy to nie początek jakichś czystek? Ministerstwo traci poparcie, traci zaufanie magicznego społeczeństwa, a zapewniam pana, lordzie Weasley, że nie brakuje osób, które chętnie by sięgnęły po władzę. Oczywiście osób o wiele bardziej nadających się na to stanowisko, które nie uległyby głupiej presji - przerwał, uświadamiając sobie, że nieco zapędził się w swojej wypowiedzi. Przeanalizował ją szybko, ale uznał, że na szczęście była ona zbyt ogólna, by Weasley mógł wywnioskować z niej coś więcej niż oczywisty fakt. Wszak zawsze za ministerialnymi gabinetami czaiły się osoby gotowe w każdej chwili przejąć władzę. - No cóż, pozostaje nam tylko wierzyć, że będzie lepiej pod rządami miłościwie nam panującej pani minister - uśmiechnął się ponuro i oderwał w końcu od lady, spoglądając w stronę kominka. - Do widzenia, lordzie Weasley. Mam nadzieję, że spotkamy się niedługo w innych okolicznościach - skłonił się lekko, wchodząc do kominka i wyraźnie wypowiadając nazwę miejsca swojego przeznaczenia.
z/t
To długi płaszcz z ciemnym kapturem mocno zaciągniętym na twarz okrywał jego szpiczastą, tak mało angielską sylwetkę. Z tym wzrostem trudno byłoby mu się ukryć wśród angoli, choć na Nokturnie... Każdy mógł być niewidzialny jeśli tylko chciał. I on starał się być, choć wystarczył tylko skok do kominka, aby dostać się na miejsce. Sam nie był specjalnie ważną osobistością, a teraz przybierał raczej wagę szemranego typa, który — jak wszyscy, którzy tu krążyli powinni znaleźć się w Azkabanie, choć nie znaleziono na nich jeszcze odpowiednich zarzutów — bujali się po tych kręgach. Mulciber miał sporo za uszami, Orpheus o tym doskonale wiedział, może właśnie dlatego tak chętnie robił z nim interesy. Był zbyt mądry i zbyt czujny by dać się zwieść na doskonałe maniery i naturę dżentelmena, która była równie wyczulona, co na uśmiech, na stałe przyklejony do jego twarzy. Ktoś kto przychodził do Borgina i Burke'a nie mógł być po prostu zwykłym czarodziejem. Mulciber nie był.
Zielony płomień, drobny podmuch i szarpnięcie ciemnego płaszcza było zapowiedzią pojawienia się Mulcibera w sklepie. Wypuścił powietrze z świstem ze swoich płuc i przeszedł do lokalu, rozglądając się za swoim znajomym, który winien sie tu szwendać. Zamiast posępnej twarzy młodzieńca spotkał się z ciemnością i ponurą aurą, która towarzyszyła temu miejscu. Samotność nie była dla niego problemem, ale ukryta tożsamość już owszem. Wiedział przecież, że sklep nie mógł być pozostawiony sam sobie, a jakaś zagubiona dusza musiała sprawować nad nim pieczę. Przeszedł się więc po lokalu zatrzymując przy zbiorze czaszek, które wydały mu się z jakiegoś powodu niezwykle interesujące.
Och, doprawdy?
I czekał. Czekał na skrzypienie desek pod ciężarem jakiegoś czarodzieja, czekał na dudniące serce w piersi, na ciężki oddech, na melodyjny głos kogoś, kto zaraz stanie za jego plecami i spyta, czego właściwie tu szuka. A szukał młodzieńca.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 13.03.16 21:57, w całości zmieniany 1 raz
Książę wyłonił się z szmaragdowych płomieni, które buchały z porządnie okurzonego kominka. Nigdy do końca nie zrozumiał, dlaczego akurat taki styl wystroju wybrano dla tego sklepu. Że niby jak na Nokturnie, to musi być brudno, obleśnie i w ogóle, mrocznie. Niewielu wiedziało, iż jest to tylko gra, a jakby spytali Mosa, to powiedziałby im, że niewarta świeczki. Bądź co bądź, czy dodatkowa pokrywa brudy zachęci kogoś do kupna czarno magicznego artefaktu? Nie, raczej nie. Jak chce coś kupić, to to kupi.
Krzątał się po sklepie, pod nosem przeklinając przeklętego, rudego skrzata, który śmiał poprzestawiać asortyment. Ten robiący wrażenie nieład, nie wziął się znikąd, ba!, był efektem zaplanowanych działań. Ile? Trzy miesiące, niecałe. Tyle wystarczyło, aby zaprzepaści całą tę pracę włożoną w posegregowanie tych śmieci. Tak, śmieci. Nie miało to sugerować lekceważącego podejścia Amodeusa, co do asortymentu sklepu. Przecież ten był bardzo ciekaw, ale nie był wystawiany na oczy zwykłych klientów. Najlepsze ze skarbów trzymane były na zapleczu, gdzie jak się przekonał, również panował nieokrzesany chaos. Doprawdy, ktoś tu kopie sobie swój własny grób.
Cichy syk, krótki trzask, niezwykły błysk. Mogło to zwiastować jedno, gościa. Zakasując rękawy ruszył z zaplecza, będąc przepełnionym nadzieją, że to ten piegowaty szkodnik, ośmielił się pojawić w sklepie. Jakie zaskoczenie go czekało, kiedy tak wparował jak cicha, lecz zdecydowanie niebezpieczna burza... Klient, do tego nie rudy, ech.
- Witam - powiedział spokojnym głosem, mając nadzieję, że ten nie spostrzegł jego nieodpowiedniego wejścia. - W czymś mogę Panu pomóc? - niespiesznym ruchem zaczął doprowadzać swój strój do nienagannego stanu, ot, strzepując zbłąkaną drobinkę kurzu czy poprawiając mankiet czarnej koszuli.
Nie omieszkał przyjrzeć się przybyszowi, przeszukując swą dobrą pamięć. Nie był stałym klientem, oby nie okazał się najzwyczajniejszym gamoniem, który źle wypowiedział nazwę miejsca, do którego chciał się przenieść. Tak, ci byli najgorsi, zdecydowanie.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Wyczuł obecność połączoną z lekkim powiewem powietrza, tak charakterystycznym dla pędu, z jakim musiał się zjawić w pomieszczeniu. Gdy tylko się odezwał, wiedział, że nie ma do czynienia z Orfeuszem. Odwrócił się więc powoli, przecierając w palcach kurz, który zgarnął mimochodem przetarłszy jakąś zardzewiałą tabliczkę informacyjną. Jego wzrok utknął w młodej twarzy, którą widział po raz pierwszy, choć jego złamana dusza nie raz zbłądziła w to potworne miejsce. Może właśnie szczypta zainteresowania i zaskoczenia sprawiły, że nie odezwał się od razu. Zamiast tego zlustrował chłopaka wzrokiem jakby oceniał na pierwszy rzut oka możliwości pomocy z jego strony.
— Mam taką nadzieję — odpowiedział w końcu, zatrzymując wzrok na jego twarzy, kiedy skończył go tak bezczelnie obserwować. Nie czuł się jednak winien niczego, bo on sam zachował się podobnie. — Fatalny ze mnie alchemik. Liczę więc na to, że znajdę tutaj coś co mnie interesuje— mruknął ostrożnie, nie chcąc chlapnąć zbyt wiele na wstępie. Bynajmniej nie z powodu samego eliksiru, który chciał kupić — bądźmy szczerzy, w tym miejscu znajdowały się same wątpliwie dozwolone przedmioty, nie była to więc żadna nadzwyczajna sprawa. Mulciber jednak charakteryzował się zasadą ograniczonego zaufania wobec każdego, kogo spotykał, a wybadanie osobowości z jaką miał do czynienia uważał za priorytet.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nieśpiesznie zbliżył się do kontuaru, zachowując się, jakby wręcz natarczywe spojrzenie nieznanego Pana w ogóle mu nie przeszkadzało. Przyzwyczajenie. W takim miejscu jak ulica Śmiertelnego Nokturnu, człowiek przyzwyczaja się do wszechobecnego braku manier.
- Zapewne tak będzie - odpowiedział mu równie zdawkowo.
Cóż za ostrożność, godna pochwały. Niestety Prince nie był legilimentą, nie potrafił czytać w cudzych myślach. Gdyby nawet potrafił, pewnie nie marnowałby cennego czasu, na przeszukiwanie umysłów każdego niezdecydowanego petenta.
- Jeżeli ma Pan problemy z wymówieniem nazwy, mogę podać Panu strzępek pergaminu - ton jego głosu lekko zabarwił się rozbawieniem. - I pióro, oczywiście.
Niestety nie miał całego dnia, aby zmarnować go na gierki w kuguchara i szczura. Bądź co bądź, był w pracy. Normalnie, rzucona by została aluzja dotycząca godziny jej zakończenia oraz ewentualnych, możliwych rozrywek, lecz po wydarzeniach z minionej nocy, nawet przez głowę mu to nie przeszło. Rzecz jasna, nie okazywał zniecierpliwienia, było by to co najmniej nieprofesjonalne. O ile pozwolę sobie pominąć, delikatne zmrużenie oczu, które równie dobrze można by zrzucić na wszędobylskie pyłki, które unosiły się w powietrzu. Pewnie któraś z mumii zaczęła się sypać, będzie to trzeba sprawdzić.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Wzmianka o pergaminie rzeczywiście była zabawna — w szczególności dla wypowiadającego. O, dziwo, Mulciber nie należał do napompowanych ważniaków, którzy pokręciliby nosem z niezadowoleniem na przytyk dotyczące tego, by się pospieszył ze swoją sprawą. Zresztą, czas to pieniądz, jak to mawiał i najwyraźniej lubił go marnować innym. Spuścił głowę niżej i zaśmiał się pod nosem, jednocześnie mu przytakując na to... niezwykle osobliwe przypuszczenie.
— To wspaniałomyślne z pana strony, panie Prince. Ale myślę, że obejdzie się bez pergaminu i bez pióra. Cierpliwość papieru ma swoje granice. — Zerknął przelotnie na kominek i zsunął z głowy kaptur ponownie spoglądając na mężczyznę, o którym — chyba? a może raczej — wspomniał mu kiedyś Orfeusz. Czy to w ogóle prawdopodobne? — Eliksir rozpaczy. Interesują mnie jego właściwości, a także... cena, jeśli posiada go Pan w swoim asortymencie.
Zatrzymał wzrok na jego oczach i uśmiechnął się szeroko tuż po tym, jak wsunął ręce do kieszeni spodni, być może po raz kolejny charakteryzując się brakiem manier, who cares.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Które bardzo ciężko jest przekroczyć. - uśmiechnął się nieznacznie z tylko sobie znanego powodu.
Niezbyt wymagający żart, kto jak kto, ale Amodeus mógł uważać się za eksperta w sprawach pergaminów, jak i wszelakich woluminów. W końcu spędzał z nimi więcej czasu, niż z własną rodziną. Co nie było nawet takie trudne, przecież już jej nie miał. Prawie, poza jedną osobą.
- Och... - tym razem wcale nie ukrywał zdziwienia, bo i po co.
Temat rzucony przez klienta był... nieco wyjątkowy. Bo niby jak określić bajkę, opowiadaną małym czarnoksiężnikom do łóżka? Czyli jednak powinien nastawić się na zmarnowaną godzinę. Zastukał palcami w kontuar, wykrzywiając lekko swą niewzruszoną maskę.
- Nieuleczalne halucynacje, nieopisywalne pragnienie, strach, któremu nawet Gryfon by nie podołał - zaczął wymieniać, wyszukując przy tym reakcji mężczyzny. - I wiele innych... A przynajmniej tak jest to opisywane - usta mu drgnęły, na wspomnienie fantazyjnych opisów, które można znaleźć w wątpliwych księgach. - Oczywiście, że posiadam. Leży o tam - wskazał palcem na drzwi, a jego twarz z powrotem przybrała chłodny wyraz. - Zaraz obok świętego Graala oraz zasuszonej kuśki Merlina.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Oporności materii nie da się zwalczyć opornością, a rozmowa jaką prowadzili, lub raczej nikle górnolotna wymiana zdań była zbyt uciążliwa, by skupiać się na pojedynczych gestach, na ruchu brwi, sztampowym uśmiechu. O ile przez jego rozmówce przemawiały pozory, tak Mulciber rzeczywiście był rozbawiony, a dobry humor nie opuszczał go pomimo słów, jakie padły w eter.
— Skoro Pan tak twierdzi — rzucił nieco lekceważąco, choć wcale nie umyślnie, bo nie w smak mu było się kłócić, szczególnie, iż nie było o co. Zwieńczył to tylko wzruszeniem ramionami i szerokim uśmiechem. Jeśli miał marnować jego czas to niech przynajmniej jeden z nich się dobrze bawi.
— Cieszę się, że humor nam dopisuje, bez tego nawet zwykła rozmowa mijałaby się z celem— odpowiedział i ruszył w kierunku, w którym wskazał, choć bynajmniej nie dlatego, że rozglądał się za wspomnianą kuśką Merlina. — Jak wiele postaci świętego Graala Pan zna? Z pewnością conajmniej pięć. Ale tak jak i niego samego można zamienić w zwykłą symbolikę, tak też eliksir rozpaczy— rzucił pod nosem i westchnął, nieco zniecierpliwiony mało poważną postawą Prince'a. Utkwił wzrok w jakiś fiolkach koloru blisko nieokreślonego, o ile ktoś nie zdefiniował barwy wymiocin i uniósł brew, dopiero po chwili odwracając się do mężczyzny.
— Potrzeba matką wynalazków. Z pewnością przez ten sklep przetoczyło się wiele ciekawych substancji, a ponieważ jest Pan ekspertem tutaj, oczywiście, z olbrzymim zasobem znajomości mniej lub bardziej szanowanych czarodziejów, wierzę, że jest wśród nich ktoś, kto zna legendy równie dobrze, co alchemię. Proszę, Panie Prince, potraktować moje słowa poważnie...
Pokiwał głową, może przytaknął na jakieś nieme zaczepki Amodeusza. Naprawdę był miły, prawda?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie, nie była, ale czy ktoś kiedyś powiedział, że Amodues należy do licznego grona przeciętnych ludzi, którzy zadowolą się byle jaką znajomością tematu? Faktem było, że uwielbiał zdobywać wiedzę, a jego pokaźna kolekcja, starannie ułożona w głowie, czasami zawierała takie... nikomu niepotrzebne kwiatki, białe kruki wśród najprawdziwszych pereł. Szkoda tylko, że do niczego mu się nie przydawały. Ach, tak. Satysfakcja. Zawsze coś, prawda?
Jego zręczne palce zastukały o kontuar, wybijają niezdecydowana rytm. Czyli nie miał zamiaru skończyć tego dość nieprzyjemnego zawracania głowy? Widać, uparty typ. Z dwojga złego lepiej już odpowiedzieć na zadane pytania, niż tracić czas na przepychanki słowne. Skoro miał do czynienia z niezwykłym upierdliwce, lepiej dać mu to czego chce i mieć go już z głowy. Przynajmniej jeden problem uda mu się rozwiązać tego dnia. Rude szkodniki pozostawi na jutro.
- Symbolika? - prychnął cicho pod nosem. - Raczej mrzonki szaleńców, którzy gonią za niemożliwym - pokręcił głową z politowaniem, przypominając sobie liczne prace na temat tajemniczego eliksiru oraz nieudolne próby stworzenia go, bez odpowiedniego przepisu. - Niewielu pozostało... - zamyślił się na chwilę. - Dobrych alchemików - dorzucił, aby nie było wątpliwości, co do przedmiotu jego rozmyślań. - Banda patałachów, która zajmuje wygodne stanowiska, odtwarzając jedynie zakurzone przepisy, niczym skrzaty domowe, które boją się dodać chociażby jeden składnik do ulubionej zupy swojego pana.
Zabębnił mocniej palcami, zmieniając nieco melodię. Czy było to możliwe, znalezienie odpowiedniego człowieka, który wymyśliłby taki eliksir? Potrzeba potrzebą, ale nie można omamić się jakiemuś szarlatanowi.
- Nawet jeżeli taki by się znalazł, skąd pewność, że nie czeka go los swojego poprzednika? - kącik jego ust zadrgał na samą myśl o takiej ewentualności. Pochylił się, jakby chciał wyszeptać coś w konspiracyjnym tonie. - Wymazanie wspaniałego odkrycia, wypędzenie do Azkabanu - wystukał fałszywy ton, idealnie podkreślając ostatnie, wypowiedziane słowo.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
—Dla niektórych mrzonki, dla innych symbol, dla jeszcze innych jakaś mniej lub bardziej ostra wizja celu. Gdyby każdy z nas pozostawał przy wiedzy podpartej dowodami bez rzucania się w wir wyobraźni nic nigdy nie zostałoby wynalezione i odkryte. Legendy to nie mity, mogą wynikać z istnienia czegoś lub wyrażać potrzebę zaserwowania rzeczywistości czegoś tak abstrakcyjnego.— Wzruszył ramionami wyraźnie obojętny. Nie był ślepy, łatwo było dostrzec zniecierpliwienie Prince'a, który pozostawał zamknięty i wycofany na wszelakie możliwości jakie dawał los. Nie winił go jednak, bo nie miał wobec niego żadnych konkretnych planów, a i nadziei nie żywił, bo ta była matką głupców. — Wygląda na to, że twardo stąpa Pan po ziemi i liczą się jedynie fakty. Nie zamierzam tego negować, ale w związku z tym proszę o konkrety. Skoro nie ma eliksiru poszukuję alchemika, którego obawy nie będą paraliżować, a fascynacja odkryciami i pozyskiwaniem nowej wiedzy wypełni cały światopogląd.
Ruszył z powrotem w kierunku kominka, nieco zawiedziony, że nie udało mu się pozyskać nawet szczątkowej informacji, ale Amodeusz Prince nie był jedynym teoretykiem i nie był najwybitniejszym czarodziejem na ziemi, aby kajał się pod nim, proponując cokolwiek, czy prosząc o pomoc. Było wielu takich jak on, mniej lub bardziej uzdolnionych, bardziej lub mniej skorych do rozmowy na poziomie.
—W życiu szkoda czasu na strach i obawy, nawet przed Azkabanem. Do odważnym świat należy, Panie Prince— powiedział z uśmiechem, oglądając się na niego. Szybko otaksował jego sylwetkę wzrokiem, niezbyt nachalnie i niegrzecznie, raczej naturalnie i westchnął cicho.— Nie zamierzam dłużej marnować Pana cennego czasu, bo rozumiem, że nie może lub nie chce mi pan pomóc?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
- Och, ależ ja nigdy nie stwierdziłem, że coś takiego nie istniało - odpowiedział z lekkim rozbawieniem. - Z tego co wiem, to wysuszona kuśka Merlina też istniała i nie mam na myśli jakiś jarmarcznych podróbek sprzedawanych każdego lata w czarodziejskich wioskach.
Zerknął na niego niepewnie, nie będąc przekonanym, czy powinien zagłębiać się w ten temat. W końcu przytoczył istotny fakt, ale jego nieomurowanie rozbijało się o jedną rzecz. Ścianę rzeczywistości, złożoną z fundamentalnych praw tego świata. Zasad, które rządzą naszą rzeczywistością. Można je obejść, lecz jest to niezmiernie trudne. Właśnie, obejść, oszukać, ale nie złamać. Chociaż czasami okazywały się niezrozumiałe, przecież to ludzki umysł ubiera je w słowa, a dobrze wiadome jest, jak to może się skończyć.
- Nie do końca rozumiem pańskie postanowienie - zawahał się raz jeszcze, uważnie ważąc swe słowa. - Po co Panu alchemik, który stworzy eliksir od podstaw? Co jak się wyraziłem... Jest mało prawdopodobne.
Znowu prychnął cicho, najwidoczniej przedstawiony opis dzisiejszych eliksirowarów nie wywarł takiego wrażenia, jak powinien. Nawet nie rozpocznę tematu obecnie żyjących czarnoksiężników, po prostu śmiech na sali.
- Nie lepiej sięgnąć ku legendom, korzeniom? Skoro obaj się zgodziliśmy, że coś takiego z pewnością istniało - jego wypowiedź przerwała krótka pauza spowodowana potrzebą uspokojenia nagłego śmiechu. - Zapewne w mniej... spektakularnej, podkoloryzowanej wersji - dokończył wcześniejsze zdanie, chociaż dalej był nieco rozbawiony. - To że coś zostało wymazane z ksiąg znajdujących się w naszym kraju, nie oznacza, iż gdzie indziej tego się nie znajdzie.
Och, więc przechodzimy do konkretów, czyli to co Amodeus lubił najbardziej. Dywagacje na tematy czysto teoretyczne bywały przyjemne, kiedy tylko był w dobrym nastroju, a i nie miał tylu spraw na głowie. Ale interesy, na to chyba zawsze będzie miał chrapkę.
- Bynajmniej! - zaśmiał się głośno, niby on miałby nie potrafić pomóc. - Pytaniem jest, co ja będę z tego miał? Niezależnie od opcji, którą Pan wybierze, moja pomoc będzie wskazana, lecz... - przerwał tę długą symfonię, którą wystukiwały jego zręczne palce. - Czemu miałby pomagać komuś, kogo nazwiska nawet nie znam? Wie Pan, nie każdy cieszy się taką sławą, że nie musi się przedstawiać.
Wreszcie zwrócił uwagę na niecodzienną znajomość jego osoby. Ciekaw był, kto puścił parę z pyska i napatoczył mu tego ciekawego klienta.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
— Świetnie. W takim razie pierwsze nieporozumienie mamy z głowy, przynajmniej to sobie wyjasniliśmy— mruknął, z ulgą kończąc temat legend i mitów, a także prawdopodobieństwa istnienia eliksiru, o który zapytał. On sam mógł sobie kpić i żartować z tego tematu, ale Mulciber był poważnie zainteresowany alchemią tego pokroju i głęboko wierzył w kompetencje Amodeusza. Wysłuchał go więc uważnie, milcząc przez dłuższą chwilę. Rozważał i analizował każde jego słowo, wcale nie po to, by ocenić wagę jego słów, a odnieść to do swoich własnych dywagacji sprzed chwili. Nie chciało mu się wałkować w kółko tego samego, bo nie zależało mu na konkretnym środku do celu, a na nim samym, jakakolwiek miałaby do niego prowadzić droga.
Westchnął ciężko i głośno, w końcu poważniejąc na tyle, że uśmiech zmył się z jego twarzy na dłuższą chwilę. A może na dobre? Kto mógłby przewidzieć dalszy przebieg tej dziwnej rozmowy.
— Trochę to trwało, ale skoro już dobrnęliśmy do tego miejsca... jest mi o b o j ę t n e, czy sięgniemy do legend i wierzeń, czy poprowadzimy dysputę o możliwości stworzenia czegoś od podstaw. A skoro rozważa Pan możliwość istnienia podobnego wynalazku gdzieś indziej to dlaczego nie przeszliśmy do tego punktu już w pierwszej chwili, tocząc zawiłą dysputę— spytał, choć teoretycznie nie oczekiwał odpowiedzi. Wyraził jedynie głośno swoje zniecierpliwienie, podobne do melodii, którą wystukiwał sprzedawca o kontuar przez dłuższą chwilę.
Uśmiechnął się na krótko, dopiero gdy ten potwierdził obowiązkowość jego pomocy w tym zakresie. O to właśnie mu chodziło, więc zamiast cofać się bezsensownie w tył, w końcu stanęli w miejscu, widząc jakąś perspektywę ewentualnej współpracy.
— Okej — skinął głową i ledwie wzruszył ramionami. — Na ile się Pan wycenia? Lub inaczej... Ile warta jest Pana pomoc? To galeony kuszą najbardziej, czy może... wiedza i ewentualne korzyści z niej płynące?— spytał, splatając ręce na piersi i zerknął ledwie na jego palce, które w końcu przestały stukać. Irytujące? Nie, właściwie nawet nie zwracał na to większej uwagi, poza tym, że pukanie odmierzało czas perfekcyjnie, informując obydwu jak wiele czasu już stracili. — Proszę mi wybaczyć brak manier. Mulciber, choć wątpię, aby nazwisko cokolwiek Panu mówiło.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Cóż, przynajmniej w końcu zaczynają się jakieś konkrety. Wręcz brutalnie obdarli tę rozmowę z delikatnej otoczki. Tak od razu przechodzić do ceny? Jakby coś takiego dało się tak łatwo wycenić, to Amodeus od razu podąłby odpowiednią liczbę galeonów. Praca ta może ciągnąć się miesiącami, a może skończyć się w tydzień, w co szczerze wątpił. Przypadek, ot co decydowało o powodzeniu tego typu działań. Rzeczywiście, Prince był wstanie zminimalizować udział tego czynnika w zleceniu, ale nawet jemu nie uda się obejść bez niego. Taka to dola.
- Och, oba. Chociaż muszę przyznać, nie wygląda Pan na kogoś, kto może szastać galeonami na prawo i lewo - ton jego nie zdradzał żadnych emocji, jakby stwierdzał dobrze znany fakt. - Ale kto wie, może spłodził Pana leprechaun i potrafi Pan sypać złotem z rękawów - kącik jego ust lekko zadrgał. - Więc... Mam rozumieć, że opłaci Pan wydatki związane z poszukiwaniami czy mam również znaleźć odpowiedniego sponsora?
Spojrzał na niego wymownie. Miało być bez ogródek, prawda? Musiał mieć pewność, czy to nie są jakieś mrzonki szaleńca, który sądzi, że wiedza odnośnie takich zagadnień związanych z magią rośnie na drzewach. Ot tak, za darmo, idziesz i zrywasz jak jabłka. Naprawdę, zdarzały się takie przypadki.
- Mówi, wiele - odparł, jakoś nie mogąc powstrzymać dziwnie przebiegłego uśmieszku, który wręcz wpełzł na jego twarz. - Oby nie odstawał Pan, Panie Mulsibjer, od sławy swej rodziny.
Najwidoczniej osoba Księcia nie była tak dobrze znana klientowi, skoro zakładał, że mógłby nie kojarzyć takiego nazwiska, o którym aż huczy w księgach od historii magii oraz... pewnych, zdecydowanie innych lekturach.
I'll stop time for you
The second you say you'd like me too
I just wanna give you the Loving that you're missing...
Czasem tylko mnie swędzi pod lewym skrzydełkiem duszy.
Doskonale znał ten wydźwięk.
Nie robiło to na nim żadnego wrażenia, częściowo stracił zainteresowanie sprawą, z którą się tu zjawił, bo choć nie odbierał personalnie sposobu, w jaki Pan Prince się do niego zwrócił miał świadomość brzmienia słowa, w jakim zniekształcił jego nazwisko. Mało przychylne, uznawane w przeszłości niemalże za obraźliwe. Zwykłe przejęzyczenie? Kwestia niezwykle wątpliwa, zważywszy, że miał do czynienia z człowiekiem inteligentnym, oczytanym i ogarniającym rzeczywistość. Mogli więc wymieniać się uszczypliwościami pomiędzy kurtuazyjnymi zwrotami i wyrachowanymi uśmiechami, ale konwersacja czysto towarzyska nie miała najmniejszego sensu. Nie łączyły ich i nie będą żadne relacje ponad tą sprawą, w której mieli się dogadać.
Pozory mylą? Szkoda było czasu na wyjaśnienia i tłumaczenia, a Mulciberowi było wszystko jedno, na kogo wygląda sprzedawcy Borgina i Burke'a. Nie zamierzał go też wyprowadzać z błędu, bo nie miało to znaczenia, a jeśli inaczej to postrzegał szanowny pan Prince z obawy o ewentualną zapłatę za pracę, to grzeczny, zdawkowy uśmiech będący odpowiedzią na jego słowa powinien mu wystarczyć.
— Proszę sobie nie robić kłopotu, Panie Prince. Wydatki leżą po mojej stronie — odpowiedział mu zdawkowo, pomijając resztę mniej lub bardziej istotnych kwestii, dotyczących eliksiru bądź ewentualnych poszukiwań czegoś podobnego. Nie miało to już bowiem żadnego znaczenia, skoro zarówno jeden jak i drugi jasno określili swoje stanowiska. — Kiedy już Pan coś ustali, będę oczekiwał sowy. — Skinął głową do mężczyzny w geście pożegnania, licząc na to, że pozostaną w kontakcie w ustalonej kwestii i jeśli spawy ruszą będą mogli zająć się czymś konkretnym.
I zniknął tak samo jak się pojawił, przez kominek, którego charakterystyczny zapach rozniósł się po lokalu tuż po tym, jak buchnęły zielone płomienie.
/zt (edit po tym jak mi zjadło część )
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdy rano Franz przybył do pracy zastał na swoim biurku list od przełożonego, w którym ten zleca mu pewną delikatną sprawę. Ta była znana policjantom. Wszyscy o niej słyszeli i każdy liczył na to, że nie będzie się jej musiał tykać. Na kogoś wypaść jednak musiało, tym razem pecha miał Franz. Sprawa dotyczyła tajemniczego otrucia nieznanym eliksirem. Toksykologom udało się jedynie mniej więcej ustalić jego składniki. Niestety, był to jedyny trop, który sam zdawał się być bardziej zagadką niż jakąkolwiek wskazówką. Znane było tylko działanie tajemniczych składników i ogólna ilość - nie więcej niż sześć, ale przynajmniej dwie. Uzbrojony w takie informacje Franz musiał odkryć, co takiego kryć się mogło w eliksirze. Odwiedzając różnych alchemików, którzy nie potrafili mu pomóc tłumacząc się, że ingrediencje muszą być niezwykle rzadkie, trafił wreszcie do Wynonny Burke, specjalistki w zakresie sprowadzania i wyszukiwania cennych i trudno dostępnych składników eliksirów. Pytanie jednak czy kobieta zechce pomóc policjantowi i czy on będzie mógł zaufać jej słowom?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!