Wnętrze sklepu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
...
Wnętrze sklepu
Zaraz po przejściu przez drzwi rzuca się w oczy kontuar, niegdyś ponoć szklany, przezroczysty, umożliwiający zobaczenie najróżniejszych, czarno magicznych eksponatów. Dziś? Zakurzony, pokryty stylową pajęczyną, głównie od środka, praktycznie nie ukazujący niczego. Jedynie niewyraźne kształty, bliżej niezidentyfikowane obiekty znajdują się w nim. Kontuar doskonale chroni dalsze rejony sklepu, otoczone ciemnością, zazwyczaj niedostępne dla klientów. Dookoła pełno gablotek, szaf, komód, komódek, każda zastawiona po brzegi niebezpiecznymi, lecz jakże interesującymi przedmiotami. Wszędzie klasyczny wystrój, kurz, brud, pajęczyny i rozkładające się owady.
Wbrew wszystkiemu Lucinda była dumną kobietą. Potrafiła chować urazę. Nawet się mścić kiedy czuła, że właśnie tego potrzebuje by ruszyć dalej. Jednak życie nauczyło ją także, że tam gdzie duma tam też kłótnie, spory i wielkie pokłady negatywnych emocji, których w sobie nie chciała. Przyzwyczaiła się już, że nic nie jest takie jakie być powinno i w tym wszystkim prawdopodobnie dużo jej winy. Dlatego słuchała intuicji, która choć często się myliła była dla niej pewnym wyznacznikiem. Wiedziała by nie wchodzić dwa razy do tej samej wody, by widzieć życie w jasnych barwach nawet wtedy kiedy łatwiej jest w ciemnych i korzystać z życia nieprzerwanie. Wiedziała, że nie dla niej spokojne życie szlachcianki. Zupełnie tak jakby w ogóle nie było jej to pisane. Jakby od początku był to tylko dodatek do jej życiorysu, a ona miała o wiele większe plany na siebie. Jej duma nie chciała by ona dzisiaj tutaj przyszła. Ciągle powtarzała sobie, że są też inne możliwości. Przekonała ją właśnie intuicja. Nie można całe życie chować urazy. Nie można całe życie bać się ludzi i miejsc tylko dlatego, że miało się z nimi jakąś przeszłość. Gdyby ktoś rok temu powiedział jej, że to nie będzie jej największe zmartwienie to prawdopodobnie by go wyśmiała. Tyle się wydarzyło w ciągu tego jednego roku, że nie była nawet w stanie wszystkiego ogarnąć umysłem. Nikt nigdy nie powiedział, że życie ma być łatwe, a Merlin świadkiem, że ona już naprawdę sporo przeżyła. Kiedy proszek fiuu przeniósł ją do sklepu rozejrzała się. Chociaż wiedziała, że najbardziej prawdopodobne jest to iż to właśnie jego tutaj spotka to jednak było to pewne zaskoczenie. A przecież nie tak dawno się widzieli, prawda? Na jego słowa warga drgnęła jej w delikatnym uśmiechu. On tez się jej tutaj nie spodziewał. To wszystko co kiedyś między nimi było, to widmo, o którym nawet on musiał zapomnieć. - Dlaczego musiało?- zapytała jakby nic się nie wydarzyło. Zapytała jakby wcale nie walczyła ze sobą czy w ogóle powinna tutaj przyjść. - Mam coś dla Ciebie.- dodała oszczędzając sobie sztuczne tytuły. Wiedziała, że w jej ustach będzie to tylko ironia podkreślająca to kim już są, a dla niego powód do uciechy. Nie chciała ani jednego ani drugiego. Dobrze wiedział, że nie chodziło o prezent. Ona już nie miała zamiaru pokazywać mu jak bardzo gardzi tym co jej zrobił. Tak, to właśnie duma jej na to nie pozwoliła. Już dawno przetrawiła to co się między nimi stało. Oczywiście nadal nie potrafiłaby zrozumieć dlaczego właśnie takim jest człowiekiem i dlaczego miałby coś takiego zrobić, ale nie dlatego tu przyszła i ten temat zostawiła już daleko za sobą.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świat czystokrwistych rodzin nie był duży. Edgar nie łudził się, że już nigdy na siebie nie wpadną - był gotowy na to, że będą się widywać częściej niż którekolwiek z nich by sobie życzyło. Ona z powodu nienawiści, którą go darzyła - on z powodu komplikacji ich relacji, które zresztą sam stworzył. Powinien zachowywać się tak jak parę miesięcy temu w jej mieszkaniu, ale nie miał na to siły. Ta gra nigdy nie dawała mu satysfakcji, a ostatnio miał za dużo innych problemów z tyłu głowy, żeby jeszcze przejmować się tym. - Nie przyszłabyś do mnie bez powodu - odpowiedział, chociaż uważał to za oczywistość. Nie wyszedł zza kontuaru, nieświadomie uważając go za bezpieczną granicę. Dzięki niemu mogli odgrywać swoje role sprzedawcy i klienta, bo prawdopodobnie właśnie po to Lucinda przyszła do sklepu. Jeżeli ta rozmowa ma nie skończyć się kolejną awanturą, lepiej żeby oboje trzymali się tych ról. - Masz coś dla mnie - powtórzył, westchnąwszy cicho, czekając aż mu to tajemnicze coś poda. A to musiało być coś wyjątkowego skoro pofatygowała się przyjść do sklepu, ale nie zamierzał jej tego wytykać. Pewnie ją zawiedzie swoją obojętnością, ale już nie miał ochoty na ciągnięcie tej gry. Osiągnął to co miał osiągnąć - teraz pozostało mu mierzyć się z konsekwencjami. - Co to takiego? - Zapytał więc, będąc ciekawym co jest powodem jej wizyty, ale jeszcze bardziej był ciekawy jej. Po prostu. Nie miał pojęcia co się u niej dzieje, czym się zajmuje, jak się czuje. Wydawała się wyglądać lepiej niż ostatnio, ale i tak Edgar mógł jedynie snuć domysły. Nie podobało mu się to, nie lubił nie wiedzieć. Nie był do tego przyzwyczajony i trochę go to denerwowało, ale Lucinda nie była jego własnością. Przynajmniej już nie. - Skąd to masz? - Zapytał, robiąc miejsce na dzielącym ich blacie. Odsunął parę podmiotów na bok; żadne z nich nie były niebezpieczne, po czym spojrzał z zaciekawieniem na Lynn. Zawsze potrafiła czymś zaskoczyć.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Masz racje, nie przyszłabym bez powodu. - odparła ze wzruszeniem ramion. Nie było potrzeby udawać, że się nie znają. Nie miała zamiaru wmawiać i sobie i jemu, że nic kompletnie o niej nie wie. Wiedział, bo Lucinda nigdy nie miała powodu by się ukrywać przed kimkolwiek. Prawdopodobnie to jeden z tych błędów popełnianych przez nią znowu i znowu i znowu; do znudzenia. Teraz już nie było tak łatwo ją poznać, a na pewno nie tak naprawdę. Kryła to co można było wykorzystać przeciw niej. Prawdopodobnie było już na niektóre rzeczy za późno, ale przyzwyczaiła się do tego, że człowiek tak naprawdę uczy się dopiero na błędach, które popełnił. O te przecież wcale nie jest ciężko. Spędzili ze sobą dużo czasu, a ona nie była człowiekiem, dla którego istniały takie prawdziwe tematy tabu. Nie miała też problemu z przekraczaniem granic. Często zdawało jej się, że to właśnie na przekraczaniu granic opierało się jej życie. Widziała obojętność malującą się na jego twarzy, ale już ją to nie ruszało. To był ten moment, kiedy żadne z nich nie chciało już bawić się w kolejne podchody, oskarżenia. Lucinda była już zmęczona. Na pytanie mężczyzny kącik ust drgnął jej w delikatnym uśmiechu. Zawsze tak miała kiedy coś ją fascynowało, a sam Merlin jej świadkiem, że nic tak nie potrafiło zatrząść jej małym światem jak stary artefakt w dłoniach. - Nie oddawałabym tego gdyby nie fakt, że wiem iż sama nic więcej z niego nie wyciągnę. Masz większą wiedzę ode mnie i na pewno więcej kontaktów, które można wykorzystać by rozwiązać to do końca. - mruknęła wyciągając z torby zawinięty w materiał sztylet. - Pod koniec lutego przekazano mi go do złamania klątwy. Nie jest to jednak takie proste bo to sztylet rytualny. Zaczęłam szukać i okazało się, że istnieją takie trzy i dopiero po znalezieniu trzech można zdjąć klątwę. Stanowią całość. To jest pierwszy, miałam mapę do drugiego… i ją odzyskam. – nie była w stanie powiedzieć, że jak dziecko kolejny raz ją ktoś wykiwał. I tak wiedziała co mężczyzna sobie o niej myśli. - O trzecim nie ma żadnej informacji. Pomyślałam, że może będziesz w stanie znaleźć cokolwiek na ten temat. Historia sama w sobie jest dość niezwykła, a wiesz, że nie lubię odpuszczać tylko dlatego, że robi się ciężko. - zakończyła opierając dłonie o ladę. Wiele ją kosztowało przyjście tutaj, proszenie go o pomoc. Tak naprawdę był ostatnią osobą, z którą chciałaby mieć jakiekolwiek interesy, ale nic nie mogła poradzić na to, że to było najrozsądniejsze wyjście. Musiał to wiedzieć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Edgar czasem odnosił wrażenie, że ich namiętna relacja miała miejsce w innym życiu - może we śnie? W każdym razie na pewno nie rok temu, to wydawało mu się wręcz nierealne, patrząc chociażby na to w jakim miejscu znajdują się obecnie. Ich historia zatoczyła koło i na nowo stali się sobie obcy - Edgar miał co do tego mieszane uczucia, bo choć z jednej strony sam sobie tego życzył, z drugiej... Cóż, wbrew pozorom to wszystko nie było dla niego takie oczywiste.
Chciał dodać, że nie przyszłaby tutaj bez naprawdę dobrego powodu, ale ostatecznie zostawił to dla siebie. Podkreślanie tego nie miało sensu, tak jak wiele innych słów, które mogłyby teraz paść. Wyszedł z założenia, że już nic niczego pomiędzy nimi nie zmieni - najwidoczniej tak już miało pozostać. Nie spuszczał z niej zaciekawionego spojrzenia, szczególnie, kiedy na jej twarzy pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. Edgar bardzo dobrze wiedział co oznacza, ale wciąż ujrzenie go było dla niego zaskoczeniem. Oderwał od niej wzrok dopiero wtedy, kiedy postawiła przed nim tajemniczy artefakt. Musiał być naprawdę ważny skoro zmusił Lucindę do postawienia stopy w jego sklepie i przyznania się do swojej uboższej wiedzy. Znał ją, takie słowa nigdy nie wychodziły z jej ust z łatwością. - Przejdźmy na zaplecze - tutaj w każdym momencie mógł ktoś przyjść, a Edgar wolał niektóre przedmioty trzymać z dala od swoich klientów, przynajmniej od tych przypadkowych. Nie sprzedałby cennego artefaktu żadnemu laikowi, choćby tamten chciał zapłacić tysiącami galeonów. Pewnie zniszczyłby go ledwie po powrocie do domu - nie, Edgar dawał takie artefakty tylko zaufanym ludziom.
Otworzył drzwi od zaplecza, jednocześnie zapalając magiczny żyrandol, który rozświetlił zaskakująco czyste pomieszczenie, odbiegające swoim luksusem od wnętrza sklepu. Właśnie tutaj zostawił swoją laskę, ale nie chciał z niej teraz korzystać - nie lubił jej, a już szczególnie w towarzystwie. Wskazał Lynn mosiężne biurko, na którym mogła położyć przyniesiony przedmiot. Zapalił dodatkową lampę i wyjął z szuflady magiczną lupę, by móc dokładniej przyjrzeć się runom. - Wydaje mi się, że kiedyś o nich słyszałem - zaczął spokojnie, przesuwając wzrokiem po rękojeści noża. - ale nigdy żadnego nie widziałem. Długo go masz? - Zerknął na Lucindę, po czym wrócił do badania artefaktu. Potrzebował czasu - teraz na szybko niczego nie wymyśli, ale i tak kontynuował swoje pobieżne oględziny. - [b]Nie pogratulowałem ci wygranego pojedynku[b] - zauważył, przypominając sobie ich ostatnie spotkanie.
Chciał dodać, że nie przyszłaby tutaj bez naprawdę dobrego powodu, ale ostatecznie zostawił to dla siebie. Podkreślanie tego nie miało sensu, tak jak wiele innych słów, które mogłyby teraz paść. Wyszedł z założenia, że już nic niczego pomiędzy nimi nie zmieni - najwidoczniej tak już miało pozostać. Nie spuszczał z niej zaciekawionego spojrzenia, szczególnie, kiedy na jej twarzy pojawił się ledwie zauważalny uśmiech. Edgar bardzo dobrze wiedział co oznacza, ale wciąż ujrzenie go było dla niego zaskoczeniem. Oderwał od niej wzrok dopiero wtedy, kiedy postawiła przed nim tajemniczy artefakt. Musiał być naprawdę ważny skoro zmusił Lucindę do postawienia stopy w jego sklepie i przyznania się do swojej uboższej wiedzy. Znał ją, takie słowa nigdy nie wychodziły z jej ust z łatwością. - Przejdźmy na zaplecze - tutaj w każdym momencie mógł ktoś przyjść, a Edgar wolał niektóre przedmioty trzymać z dala od swoich klientów, przynajmniej od tych przypadkowych. Nie sprzedałby cennego artefaktu żadnemu laikowi, choćby tamten chciał zapłacić tysiącami galeonów. Pewnie zniszczyłby go ledwie po powrocie do domu - nie, Edgar dawał takie artefakty tylko zaufanym ludziom.
Otworzył drzwi od zaplecza, jednocześnie zapalając magiczny żyrandol, który rozświetlił zaskakująco czyste pomieszczenie, odbiegające swoim luksusem od wnętrza sklepu. Właśnie tutaj zostawił swoją laskę, ale nie chciał z niej teraz korzystać - nie lubił jej, a już szczególnie w towarzystwie. Wskazał Lynn mosiężne biurko, na którym mogła położyć przyniesiony przedmiot. Zapalił dodatkową lampę i wyjął z szuflady magiczną lupę, by móc dokładniej przyjrzeć się runom. - Wydaje mi się, że kiedyś o nich słyszałem - zaczął spokojnie, przesuwając wzrokiem po rękojeści noża. - ale nigdy żadnego nie widziałem. Długo go masz? - Zerknął na Lucindę, po czym wrócił do badania artefaktu. Potrzebował czasu - teraz na szybko niczego nie wymyśli, ale i tak kontynuował swoje pobieżne oględziny. - [b]Nie pogratulowałem ci wygranego pojedynku[b] - zauważył, przypominając sobie ich ostatnie spotkanie.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lucinda też miała takie wrażenie chociaż nadal odczuwała piętno tego wszystkiego. Może dlatego, że był jej pierwszą dojrzałą miłością. Może dlatego, że widząc go kiedyś potrafiła sobie wyobrazić ich wspólne życie. Tak było. Nie mogła tego ukrywać. Brnęła w nieświadomości myśląc, że trafiło jej się szczęście. Jedno z niewielu w jej życiu. Teraz kiedy patrzy przez pryzmat czasu… owszem nadal czuje żal do tego co się wydarzyło, czuje żal do swojego zmarnowanego czasu, do uczuć, którymi pozwalała się bawić. Nic jednak poza żalem nie zostało. Kiedy kurz opadł w ich relacji nie zostało nic prócz tego co ją tak naprawdę zbudowało; doza wzajemnego szacunku. Przyszła dzisiaj do niego poszukując pomocy. Ktoś na jej miejscu prawdopodobnie by odpuścił nie myśląc nawet o szukaniu pomocy u człowieka, który tak bardzo skomplikował życie. To nie miało dla niej teraz znaczenia. Potrafiła ukrywać to co czuje, teraz kiedy tak wiele wydarzyło się w jej życiu potrafiła robić to jeszcze bardziej, a on już dawno stracił możliwość mówienia, że ją zna. Praca dla Lucindy była ważna. Czasami łapała się na tym, że nie potrafiła nazwać tego pracą, a jedynie pasją, z którą radziła sobie niemal każdego dnia. Na szlaku przeżyła wiele, wiele doświadczyła i zrozumiała. Teraz była dojrzalsza nie tylko o doświadczenia, ale przede wszystkim potrafiła nadstawić drugi policzek. Były kiedyś takie chwile, że po prostu chciała go zobaczyć, a serce biło jej mocniej za każdym razem gdy ktoś chociażby wspomniał jego imię. Te czasy minęły. Byli dorosłymi ludźmi. Przynajmniej ona mogła zachować się dorośle jeszcze przez kilka chwil. Obejrzała się za siebie gdy zaproponował żeby przeszli dalej. Skinęła głową i przeszła do zaplecza. Sklep nie wyglądał tak jakby prowadziła go rodzina szlachciców, ale czy cokolwiek na Nokturnie tak wyglądało? Rozejrzała się po pomieszczeniu. Już tu kiedyś była, ale tak dawno, że czasami jej się wydawało iż w innym życiu. Położyła sztylet na stole wzdychając. Żal jej było mapy, którą z własnej głupoty przetraciła. Wiedziała, że musi ją odzyskać jeżeli chce pójść dalej, może gdyby ją nadal miała nie musiałaby tutaj przychodzić. Z drugiej strony… to chyba dało jej solidnego kopa by uczyć się na własnych błędach i przede wszystkim nie rozpatrywać już przeszłości. To dotyczyło się też Edgara. - Chyba od stycznia lub początku lutego – zaczęła. - Tyle się ostatnio dzieje, że mogę tracić rachubę czasu. - dodała. - Trzymam go w szkatułce ochronnej bo powiem szczerze, że klątwa potrafi oddać swoje. Wiesz o czym mówię. - nie można było zbyt długo przebywać z przeklętymi przedmiotami. To mogło się skończyć naprawdę źle. - Myślisz, że mógłbyś się czegoś dowiedzieć? Znaleźć jakieś informacje na temat tego trzeciego? - zapytała jeszcze choć czuła, że to pytanie było czysto retoryczne. Wiedziała, że jego znajomości pozwolą odkryć cokolwiek. Potrzebowała tego czegokolwiek. Kiedy wspomniał o pojedynku podniosła na niego zaskoczone spojrzenie. - Tak… czysty przypadek. - odparła delikatnie się uśmiechając. - Jak twoja noga? - zapytała jeszcze skoro już przeszli na tematy odbiegające od sztyletu. Widziała, że coś jest nie tak. Już podczas pojedynku to zauważyła. Była ciekawa co i dlaczego, ale o to nie miała zamiaru pytać.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Wiem - odpowiedział cicho, wbrew pozorom doskonale pamiętając czasy, kiedy faktycznie się rozumieli. To nie było wcale tak dawno temu, a jednak wydaje się jakby od tamtego czasu minęła cała wieczność. Zdecydowanie nie byli tymi samymi ludźmi. On przestał podróżować i objął pieczę nad częścią rodzinnego biznesu, co ostatecznie pozbawiło go resztek spontaniczności i radości, którą okazywał podczas wyjazdów. Ona sprawiała wrażenie osoby poważniejszej i mniej naiwnej, ale może to i lepiej - możliwe, że nie napotkała na swojej drodze drugiego takiego człowieka jak on. Podobno najlepiej uczyć się na błędach, a on z pewnością takowym był w jej ekscytującym życiu. A czy ona w jego? Nie uważał tak. Prawdę mówiąc, na swój sposób cieszył się, że mieli okazję wspólnie spędzić trochę czasu. Była miłą odskocznią od żony i codziennych obowiązków, tak naprawdę jedyną jaką miał. - To prawie pół roku - zapomniała o tym przedmiocie czy tak długo zbierała się żeby tutaj przyjść? Wcale by się nie zdziwił, gdyby chodziło o to drugie, a on przecież nie gryzł. Niejednokrotnie zachował się jak drań, ale dzisiaj nie miał na to siły. Po prostu był sobą: mrukliwym, cichym, zmęczonym. Ale również zainteresowany jej artefaktem; na to zawsze znajdzie siłę, choćby był przykuty do łóżka. Przesuwał powoli lupę po niewielkich zdobieniach, mając ochotę przejechać po nich palcem, by lepiej wyczuć wszystkie żłobienia, ale to byłoby niezwykle nierozsądne.
- Tak. Wydaje mi się, że znam kogoś kto mógłby nam pomóc - nam, zabawne jak naturalnie mu to wyszło. Westchnął cicho, wkładając magiczną lupę z powrotem do szuflady. Artefaktu jeszcze nie schował, bo za bardzo go zaintrygował. Chciał jeszcze chwilę się nim ponapawać zanim zamknie go w ciemnej skrzyni. - Pozwolisz, że go zatrzymam - raczej stwierdził niźli zapytał. Chyba należy mu się skoro bez jego pomocy i tak nie ruszy z miejsca. Cały czas mógł zmienić zdanie. - Na chwilę - dodał potem dla jasności, nie zamierzał przywłaszczać sobie cudzej własności, zresztą ten artefakt nie był mu do niczego potrzebny.
- Nie bądź taka skromna - mruknął. Nigdy nie tolerował w ludziach tej cechy - oczywiście nie należało przesadzać w drugą stronę, ale skoro się czegoś dokonało, to dlaczego się tego wypierać. Nie miał jej tego za złe, nie ucierpiała przez to jego męska duma, przynajmniej nie jakoś bardzo mocno. - Może być - odparł, odruchowo drapiąc się po udzie chorej nogi. Akurat o tym nie miał zamiaru z nią rozmawiać, najchętniej zapomniałby o braku tych kilku palców, ale się nie dało. - Co u ciebie? Wyjeżdżałaś gdzieś ostatnio - Banalne pytanie, ale długo się nie widzieli, nie miał nawet punktu zaczepienia.
- Tak. Wydaje mi się, że znam kogoś kto mógłby nam pomóc - nam, zabawne jak naturalnie mu to wyszło. Westchnął cicho, wkładając magiczną lupę z powrotem do szuflady. Artefaktu jeszcze nie schował, bo za bardzo go zaintrygował. Chciał jeszcze chwilę się nim ponapawać zanim zamknie go w ciemnej skrzyni. - Pozwolisz, że go zatrzymam - raczej stwierdził niźli zapytał. Chyba należy mu się skoro bez jego pomocy i tak nie ruszy z miejsca. Cały czas mógł zmienić zdanie. - Na chwilę - dodał potem dla jasności, nie zamierzał przywłaszczać sobie cudzej własności, zresztą ten artefakt nie był mu do niczego potrzebny.
- Nie bądź taka skromna - mruknął. Nigdy nie tolerował w ludziach tej cechy - oczywiście nie należało przesadzać w drugą stronę, ale skoro się czegoś dokonało, to dlaczego się tego wypierać. Nie miał jej tego za złe, nie ucierpiała przez to jego męska duma, przynajmniej nie jakoś bardzo mocno. - Może być - odparł, odruchowo drapiąc się po udzie chorej nogi. Akurat o tym nie miał zamiaru z nią rozmawiać, najchętniej zapomniałby o braku tych kilku palców, ale się nie dało. - Co u ciebie? Wyjeżdżałaś gdzieś ostatnio - Banalne pytanie, ale długo się nie widzieli, nie miał nawet punktu zaczepienia.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęło pół roku odkąd dostała w swoje ręce ów artefakt. Dla niej jednak czas leciał tak szybko, że nie zdawała sobie sprawy z jego upływu. Zbyt wiele działo się w ostatnim czasie. Zbyt wiele działo się w jej życiu. Na pewno gdyby przyszła tutaj pół roku wcześniej ich rozmowa wyglądałaby całkowicie inaczej. Przez ten czas przejrzała na oczy i wiele zrozumiała, a przynajmniej tak jej się wydawało. Nadal popełniała masę błędów, ale teraz już nie szukała innych winnych, a sama wszystko przyjmowała na siebie. Przestała wierzyć, że tym, albo kolejnym razem będzie inaczej. Nie będzie bo właśnie takim była człowiekiem, a ze swojej natury nie dało się tak łatwo zrezygnować. Właściwie w ogóle się nie dało. Gdyby przyszła tu pół roku wcześniej prawdopodobnie mieliby już to za sobą, ale ona sama dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że niektóre sprawy trzeba doprowadzić do końca. - Nie było wcześniej okazji by się tym zająć – odpowiedziała jakby się tłumacząc z własnego zwlekania. Każdy miał swoje priorytety, a niektórych nie dało się po prostu przewidzieć. W ich fachu łatwo o plotki dlatego Lucinda domyślała się, że Edgar tak jak ona postanowił zostać w Londynie i zająć się życiem tutaj. Dziwnie im się to zbiegło w czasie, bo przecież kiedy razem pracowali ani jedno, ani drugie nie potrafiło sobie wyobrazić życia bez tego. Selwyn zdawała sobie sprawę z tego, że to wszystko przynajmniej u niej w dużej mierze napędzane było uczuciami do niego. Chciała uciec, a on chyba postanowił wrócić do życia, które miał zanim ona się w nim pojawiła. - Oczywiście, jeżeli tylko będziesz wiedzieć więcej to proszę wyślij mi sowę. Ja postaram się odzyskać kolejną część. Może wtedy będzie łatwiej. - nie lubiła się prosić, ale w pewnym sensie to on nauczył ją wszystkiego co teraz wiedziała i zwracanie się do źródła nie wydawało się być aż tak ciężkie. Nawet jeśli jeszcze kilkanaście minut temu po prostu się tego spotkania obawiała. Nie na salonach, nie w sklepie gdzie musieli udawać, że się nie znają. Sami ze sobą. - Wbrew wszystkiemu chyba wiedziałam, że jesteś osobą, która może mi pomóc. - zabrzmiało to płytko, ale taka była ich relacja. W końcu chyba nie znali się aż tak dobrze chociaż wydawać by się mogło inaczej. - Ciężko uniknąć skromności w takich sytuacjach. - dodała jeszcze bo Dom Pojedynków nigdy nie był dla niej zbytnio łaskawy. Jej choroba często sprawiała, że kobieta musiała się poddać. Przegrywała i to bolało, a ten jeden pojedynek z Edgarem nie tylko pokazał jej, że jednak może wygrać, a jeszcze poprawił poczucie własnej wartości, które w tamtym momencie jak łatwo się domyślić było dość niskie. Rozumiała, że rozmowa o tym nie była dla mężczyzny łatwa. Nikt to doświadczył takiego uszczerbku na zdrowiu nie mógł podchodzić do tego z radością i spokojem. A jednak spokój był u niego czymś naturalnym. Tak jak i zmęczenie, które potrafiła zauważyć. - Ostatnio nie. Zbyt wiele się dzieje by w ogóle myśleć o jakichś wyprawach, a każda, którą sobie zaplanuje kończy się… no cóż… nieporozumieniem. - nie chciała się mu zwierzać z tego, że nadal ma pewne słabości. Słabości te nie pozwalały jej funkcjonować tak jak by tego chciała. Uśmiechnęła się delikatnie. - Naprawdę dziękuje, że się tym zajmiesz. Dziwnie jest znowu… tu być. - dodała na pożegnanie mając nadzieje, że jej ton mówi tylko wspomnieniami, które ciągle gdzieś tam w niej były. Wspomnieniami, które tylko w takiej formie miały już pozostać. - Czekam na sowę. - dodała jeszcze i odwróciła się by wrócić do mieszkania na Pokątnej. Miała dość Nokturnu jak na jeden dzień.
z.t
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Dobrze, ale to może trochę potrwać - znajdowanie podobnych informacji zawsze było czasochłonne i wymagało sporej ilości pracy. Poza tym nie mógł ukryć, że ma na głowie mnóstwo innych obowiązków i niekoniecznie od razu znajdzie czas, żeby się tym zająć. Niemniej na pewno będzie o tym pamiętał: sama wizyta Lucindy zapadnie mu w pamięć, pomijając już wartość samego artefaktu. Nie spodziewał się jej w tym miejscu, a już na pewno nie z prośbą o pomoc. Stała się rzecz niemożliwa; naprawdę w najśmielszych snach nie przypuszczał, że spotka ją w tym miejscu. On pewnie nie zdobyłby się na ten krok, chociaż z drugiej strony zawsze łączyło ich przywiązanie do ciekawych przedmiotów. - Ale postaram się jak najszybciej to załatwić - dodał, zważywszy na to, że ta sprawa jednak jest pilna.
Jej kolejne słowa nie tylko go zaskoczyły, ale też zmusiły do myślenia. Kiedy widzieli się ostatnim razem, Lucinda nie była skora do takich wyznań. Ba! Prędzej spodziewałby się od niej paczki z zaklętym prezentem - w końcu powinna go nienawidzić, miała ku temu swoje powody. A jednak zakopała topór wojenny i przyszła z prośbą o pomoc. To było niezwykłe i dość podejrzane zarazem. - Cóż, nie pomyliłaś się - odpowiedział krótko, choć może nie powinien, zważając na ich skomplikowaną relację.
- Rozumiem... Chociaż nie, przecież organizacja wypraw nie zależy od jednej osoby - coś mu tu nie grało. Owszem, Lynn jako kobieta mogła napotkać na swej drodze więcej trudności, lecz wciąż pozostawała stosunkowo bogatym i wpływowym członkiem grupy badawczej. Wydawało mu się, że nie mówi całej prawdy - ale z drugiej strony, dlaczego miałaby to robić?
- Nie musisz za to dziękować - odparł, pakując artefakt z powrotem do skrzyneczki. Schował ją do nieco zagraconej szuflady mosiężnego biurka, ale na pewno się nie zgubi. Wbrew pozorom wszystko miało tutaj swoje miejsce, a Edgar doskonale te miejsca znał. - Nic się od tamtego czasu nie zmieniło - zauważył, podchodząc bliżej niej. Kiedy ostatni raz się widzieli, był pewny, że ich relacja już nigdy nie ulegnie zmianie. Teraz nie był co do tego taki przekonany, bo w zasadzie sama wizyta Lynn świadczyła o tym, że coś się ruszyło. Nie potrafił stwierdzić jak to się rozwinie, ale ciekawiło go to. - Będę pamiętał - odpowiedział, odprowadzając ją do drzwi. Stał tam jeszcze przez chwilę, kiedy już zniknęła mu z oczu, po czym powrócił do pracy. Ale Lynn wracała czasem do niego w myślach, jakkolwiek by jej nie odganiał.
zt
Jej kolejne słowa nie tylko go zaskoczyły, ale też zmusiły do myślenia. Kiedy widzieli się ostatnim razem, Lucinda nie była skora do takich wyznań. Ba! Prędzej spodziewałby się od niej paczki z zaklętym prezentem - w końcu powinna go nienawidzić, miała ku temu swoje powody. A jednak zakopała topór wojenny i przyszła z prośbą o pomoc. To było niezwykłe i dość podejrzane zarazem. - Cóż, nie pomyliłaś się - odpowiedział krótko, choć może nie powinien, zważając na ich skomplikowaną relację.
- Rozumiem... Chociaż nie, przecież organizacja wypraw nie zależy od jednej osoby - coś mu tu nie grało. Owszem, Lynn jako kobieta mogła napotkać na swej drodze więcej trudności, lecz wciąż pozostawała stosunkowo bogatym i wpływowym członkiem grupy badawczej. Wydawało mu się, że nie mówi całej prawdy - ale z drugiej strony, dlaczego miałaby to robić?
- Nie musisz za to dziękować - odparł, pakując artefakt z powrotem do skrzyneczki. Schował ją do nieco zagraconej szuflady mosiężnego biurka, ale na pewno się nie zgubi. Wbrew pozorom wszystko miało tutaj swoje miejsce, a Edgar doskonale te miejsca znał. - Nic się od tamtego czasu nie zmieniło - zauważył, podchodząc bliżej niej. Kiedy ostatni raz się widzieli, był pewny, że ich relacja już nigdy nie ulegnie zmianie. Teraz nie był co do tego taki przekonany, bo w zasadzie sama wizyta Lynn świadczyła o tym, że coś się ruszyło. Nie potrafił stwierdzić jak to się rozwinie, ale ciekawiło go to. - Będę pamiętał - odpowiedział, odprowadzając ją do drzwi. Stał tam jeszcze przez chwilę, kiedy już zniknęła mu z oczu, po czym powrócił do pracy. Ale Lynn wracała czasem do niego w myślach, jakkolwiek by jej nie odganiał.
zt
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10 sierpnia
Rodzina stanowiła dla niej brzemię, którego nie chciała na sobie nosić. Imiona dalszych i bliższych krewnych nie były czymś, czego zapamiętaniem specjalnie się trudziła, a rodzinnych kolacji oraz przyjęć unikała jak ognia. Wszyscy byli dokładnie tacy sami. Zapatrzeni w wartości, którymi szczycili się tak, jakby nie zauważali nic godnego większej uwagi, miażdżąc każdego, kto nie wpasowywał się w ich ideały. Nazwisko, gdyby tylko nie niosło ze sobą także wielu przywilejów, z których nie potrafiła zrezygnować, już dawno byłoby czymś, czego najchętniej by się pozbyła, mogąc w końcu prowadzić się w społeczeństwie tak, jak zawsze tego pragnęła. Wolna.
Wolność była czymś, o czym marzyła, odkąd była w stanie pojąć podstawowe prawa rządzące jej światem. Z chwilą, w której rodzice postawili gruby mur pomiędzy nią i jej bratem, ustalając, co wypada a co nie wypada młodej damie, zrozumiała, że nigdy nie może być w pełni niezależna, jeśli w dalszym ciągu pozwalać będzie komuś innemu ustalać zasady.
Niestety, życie, a przynajmniej jej życie, zdawało się być bardziej skomplikowane niż jedynie wyrażanie zgody czy sprzeciwu. Nie chciała tego przyznać nawet przed samą sobą, ale w pewnym względzie obawiała się konsekwencji wydziedziczenia z rodu. Wszystko, co do tej pory czyniła, było jedynie balansowaniem na cienkiej krawędzi pomiędzy tym, co jej rodzina uznawała za dopuszczalne, a tym, co postrzegała jako wręcz karygodne. Była przede wszystkim rozsądna, uważna, znając granice i wiedząc, kiedy powinna zrobić krok w tył i na chwilę wycofać się w cień.
Ostatnie miesiące były wyjątkowo trudne; zaręczyny, które obeszły się echem w szerokich kręgach czarodziejskiej szlachty, sprawiły, że na moment uwaga skupiała się właśnie na niej. A przynajmniej po części, z zakątków kraju napływały gratulacje ze strony krewnych, którzy dopiero teraz przypominali sobie o jej istnieniu, widząc w pamięci jasnowłosą dziewczynkę o butnym spojrzeniu, z którą rodzice od zawsze mieli pod górkę. Nie mogła powiedzieć, że odrobina atencji, którą otrzymywała, nie sprawiała jej przyjemności; w pewien sposób bycie w centrum uwagi stanowiło coś, do czego być może od zawsze dążyła i co było właściwym celem każdego buntu, przez który przechodziła w swoim życiu – od niemalże niewinnych wybryków pod dachem rodzinnego zamku, przez podjęcie nauki gry na skrzypcach (coś, co Slughornowie od zawsze uważali jedynie za stratę czasu oraz marnotrawienie potencjału) aż do podjęcia niemalże haniebnego dla damy zawodu. Przez moment mogła poczuć się wyjątkowa – ktoś zauważał w niej potencjał, próbując go stłumić, przyznawał jej siłę za wszelką cenę starając się ją odebrać.
Pojawienie się u Borgina i Burke’a było być może dość desperackim posunięciem, umotywowanym głównie tym, iż Madeline potrzebowała uwagi kogoś, kto nie śledził każdego jej ruchu i nie zamierzał prawić jej wywodów odnośnie tego, co robiła w swoim wolnym czasie. Spotkania z kuzynostwem nie były czymś, do czego uczęszczała dość często z własnej woli, jednak dla Quentina musiała zrobić wyjątek – głównie dlatego, że sposób, w który na nią patrzył (tak, jakby była dementorem próbującym odebrać mu wszelkie szczęśliwe wspomnienia i przed którym nie potrafił się bronić) naprawdę ją bawił. Jedną rzeczą, która należała do dość specyficznych cech lady Slughorn, był fakt, iż nigdy nie przepuszczała okazji do zabawienia się cudzym nieszczęściem, nawet jeśli wymagało to od niej poświęcenia takiego jak pojawienie się w odrzucającym sklepie na Nokturnie, składając wizytę najdroższemu kuzynowi, z którym w dzieciństwie przetańczyła wiele piosenek, kładąc sztywno dłoń na jego ramieniu i goniąc jego oczy swoim spojrzeniem, podczas gdy ten usilnie starał się przed nią uciec, nawet pomimo dość znacznej wiekowej dominacji.
Powoli podeszła do lady pozostawiając po sobie głuchy odgłos stukających obcasów i z wyraźnym obrzydzeniem spoglądnęła na zebraną na powierzchni warstwę kurzu.
- Ekhem – odchrząknęła ostentacyjnie, gdy po kilku sekundach z zaplecza nie wyjawił się żaden z pracowników sklepu – Obsługa w tym miejscu naprawdę pozostawia wiele do życzenia – dodała zdecydowanie zbyt głośno, zaplatając dłonie na piersi i przytupując stopą w geście poirytowanego oczekiwania.
Rodzina stanowiła dla niej brzemię, którego nie chciała na sobie nosić. Imiona dalszych i bliższych krewnych nie były czymś, czego zapamiętaniem specjalnie się trudziła, a rodzinnych kolacji oraz przyjęć unikała jak ognia. Wszyscy byli dokładnie tacy sami. Zapatrzeni w wartości, którymi szczycili się tak, jakby nie zauważali nic godnego większej uwagi, miażdżąc każdego, kto nie wpasowywał się w ich ideały. Nazwisko, gdyby tylko nie niosło ze sobą także wielu przywilejów, z których nie potrafiła zrezygnować, już dawno byłoby czymś, czego najchętniej by się pozbyła, mogąc w końcu prowadzić się w społeczeństwie tak, jak zawsze tego pragnęła. Wolna.
Wolność była czymś, o czym marzyła, odkąd była w stanie pojąć podstawowe prawa rządzące jej światem. Z chwilą, w której rodzice postawili gruby mur pomiędzy nią i jej bratem, ustalając, co wypada a co nie wypada młodej damie, zrozumiała, że nigdy nie może być w pełni niezależna, jeśli w dalszym ciągu pozwalać będzie komuś innemu ustalać zasady.
Niestety, życie, a przynajmniej jej życie, zdawało się być bardziej skomplikowane niż jedynie wyrażanie zgody czy sprzeciwu. Nie chciała tego przyznać nawet przed samą sobą, ale w pewnym względzie obawiała się konsekwencji wydziedziczenia z rodu. Wszystko, co do tej pory czyniła, było jedynie balansowaniem na cienkiej krawędzi pomiędzy tym, co jej rodzina uznawała za dopuszczalne, a tym, co postrzegała jako wręcz karygodne. Była przede wszystkim rozsądna, uważna, znając granice i wiedząc, kiedy powinna zrobić krok w tył i na chwilę wycofać się w cień.
Ostatnie miesiące były wyjątkowo trudne; zaręczyny, które obeszły się echem w szerokich kręgach czarodziejskiej szlachty, sprawiły, że na moment uwaga skupiała się właśnie na niej. A przynajmniej po części, z zakątków kraju napływały gratulacje ze strony krewnych, którzy dopiero teraz przypominali sobie o jej istnieniu, widząc w pamięci jasnowłosą dziewczynkę o butnym spojrzeniu, z którą rodzice od zawsze mieli pod górkę. Nie mogła powiedzieć, że odrobina atencji, którą otrzymywała, nie sprawiała jej przyjemności; w pewien sposób bycie w centrum uwagi stanowiło coś, do czego być może od zawsze dążyła i co było właściwym celem każdego buntu, przez który przechodziła w swoim życiu – od niemalże niewinnych wybryków pod dachem rodzinnego zamku, przez podjęcie nauki gry na skrzypcach (coś, co Slughornowie od zawsze uważali jedynie za stratę czasu oraz marnotrawienie potencjału) aż do podjęcia niemalże haniebnego dla damy zawodu. Przez moment mogła poczuć się wyjątkowa – ktoś zauważał w niej potencjał, próbując go stłumić, przyznawał jej siłę za wszelką cenę starając się ją odebrać.
Pojawienie się u Borgina i Burke’a było być może dość desperackim posunięciem, umotywowanym głównie tym, iż Madeline potrzebowała uwagi kogoś, kto nie śledził każdego jej ruchu i nie zamierzał prawić jej wywodów odnośnie tego, co robiła w swoim wolnym czasie. Spotkania z kuzynostwem nie były czymś, do czego uczęszczała dość często z własnej woli, jednak dla Quentina musiała zrobić wyjątek – głównie dlatego, że sposób, w który na nią patrzył (tak, jakby była dementorem próbującym odebrać mu wszelkie szczęśliwe wspomnienia i przed którym nie potrafił się bronić) naprawdę ją bawił. Jedną rzeczą, która należała do dość specyficznych cech lady Slughorn, był fakt, iż nigdy nie przepuszczała okazji do zabawienia się cudzym nieszczęściem, nawet jeśli wymagało to od niej poświęcenia takiego jak pojawienie się w odrzucającym sklepie na Nokturnie, składając wizytę najdroższemu kuzynowi, z którym w dzieciństwie przetańczyła wiele piosenek, kładąc sztywno dłoń na jego ramieniu i goniąc jego oczy swoim spojrzeniem, podczas gdy ten usilnie starał się przed nią uciec, nawet pomimo dość znacznej wiekowej dominacji.
Powoli podeszła do lady pozostawiając po sobie głuchy odgłos stukających obcasów i z wyraźnym obrzydzeniem spoglądnęła na zebraną na powierzchni warstwę kurzu.
- Ekhem – odchrząknęła ostentacyjnie, gdy po kilku sekundach z zaplecza nie wyjawił się żaden z pracowników sklepu – Obsługa w tym miejscu naprawdę pozostawia wiele do życzenia – dodała zdecydowanie zbyt głośno, zaplatając dłonie na piersi i przytupując stopą w geście poirytowanego oczekiwania.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie tylko zaręczyny Madeline odbiły się echem wśród wścibskich rodzinnych uszu - mnie również to nie ominęło. Wieczne zaczepki, powitania, gratulacje; to wszystko jest tak potwornie fałszywe. Przecież wiem, że Burke nie zainteresują się Parkinsonami i na odwrót, zaś całej reszcie status mojego stanu cywilnego był potrzebny do życia jak śnieg z zeszłego roku. Jednak tak wypada, a skoro wypada, to cały arystokratyczny światek może odbębnić swój obowiązek, po czym zapomnieć o dziejących się wydarzeniach w życiu obcych osób. Dla mnie to strata czasu zwłaszcza, że nie potrzebuję kłamliwych życzeń a i sam nie nagabuję innych jeśli nie mam nic wartościowego do powiedzenia. Świat byłby lepszy, gdyby wszyscy myśleli podobnie jak ja - z zaoszczędzonym czasem można zrobić naprawdę wiele dobrego. Nie jest to jedynie wymówką dla mej introwertycznej duszy lubującej się w samotnym warzeniu eliksirów; to powszechnie znana prawda - czas to pieniądz i nawet my, obrzydliwie bogaci cenimy sobie każdą upływającą na bezczynności minutę.
Ja również należę do grona osób, jakie złożyły lady Slughorn oraz jej narzeczonemu należne gratulacje - listownie. Matka była pod tym kątem nieprzejednana uznając, że rodzina z jej strony musi być ukontentowana zainteresowaniem ze strony krewnych jej oraz męża. Przecież tak wiele im zawdzięczam, włącznie z alchemicznym talentem. Nie mogę być teraz taki niewdzięczny. To samo tyczy się rodowych sojuszy, które powinny być podtrzymywane za wszelką cenę. Czasem zastanawiam się, czy lady Burke nie minęła się z powołaniem, powinna zostać politykiem i dyplomatą. Gdyby nie nasza naturalna niechęć do ministerstwa magii, to może nawet miałoby to rację bytu. Uważam, że lady Elvira zdecydowanie marnuje się w zamku Durham - zamiast snuć polityczne intrygi to gotuje różne wywary, tylko przysparzając mi konkurencji, bez sensu.
Dzisiaj od rana pomagam ojcu w interesach. Borgin & Burke przeżywa właśnie swój niewielki remanent z powodu świeżutkiej dostawy różnych ciekawych czarnomagicznych artefaktów. Przez ostatnie wydarzenia zaręczyn oraz festiwalu lata wykluczono mnie z żeglugi w odległe krainy - teraz przede wszystkim istotne było moje życie towarzyskie, którego normalnie w ogóle nie posiadam. Nasz ród przygotowuje się do ocieplenia stosunków z Parkinsonami, a że to delikatna sprawa, to wszyscy chuchają i dmuchają na mnie co najmniej, jakbym miał w każdej chwili uciec na pokładzie statku przybijającego do innego kraju. Przyznaję, że czasem mam ochotę tak zrobić, ale akurat nie z powodu nadchodzącego wielkimi krokami ślubu.
Na przykład lubię wyobrażać sobie ucieczkę kiedy na horyzoncie pojawia się jedna z moich kuzynek. Wyjątkowo butnych, aroganckich i nieutalentowanych, co nie dość, że działa mi na nerwy, to jeszcze powoduje lekki atak paniki. Dokładnie taki jak wtedy, kiedy zmierzam do wyjścia z zaplecza i słyszę ten głos - tak paskudnego nie jestem w stanie pomylić z nikim innym. Nabieram kilka głębokich wdechów w płuca, po czym wychodzę na przód sklepu. Widzę ją. Stoi z tym swoim zaciętym wyrazem twarzy i przybierającą władczą postawę królowej Przegranego Życia. Kiwam jej oszczędnie głową na powitanie, po czym pospieszam pracownika, żeby łaskawie ruszył tyłek do kasy. - Obsłuż lady Slughorn - nakazuję mu, a sam podchodzę do półki nieopodal. Zaczynam robić przegląd ustawionych na półce towarów, w naiwności sądząc, że Madeline rzeczywiście zjawiła się tutaj w interesach, nie zaś po to, żeby się nade mną pastwić. Jednak jej słowa narzekania na obsługę wciąż dźwięczą mi w głowie, kiedy tak macham różdżką i po kolei zdejmuję zaklęcia ochronne z najbardziej niebezpiecznych artefaktów.
Ja również należę do grona osób, jakie złożyły lady Slughorn oraz jej narzeczonemu należne gratulacje - listownie. Matka była pod tym kątem nieprzejednana uznając, że rodzina z jej strony musi być ukontentowana zainteresowaniem ze strony krewnych jej oraz męża. Przecież tak wiele im zawdzięczam, włącznie z alchemicznym talentem. Nie mogę być teraz taki niewdzięczny. To samo tyczy się rodowych sojuszy, które powinny być podtrzymywane za wszelką cenę. Czasem zastanawiam się, czy lady Burke nie minęła się z powołaniem, powinna zostać politykiem i dyplomatą. Gdyby nie nasza naturalna niechęć do ministerstwa magii, to może nawet miałoby to rację bytu. Uważam, że lady Elvira zdecydowanie marnuje się w zamku Durham - zamiast snuć polityczne intrygi to gotuje różne wywary, tylko przysparzając mi konkurencji, bez sensu.
Dzisiaj od rana pomagam ojcu w interesach. Borgin & Burke przeżywa właśnie swój niewielki remanent z powodu świeżutkiej dostawy różnych ciekawych czarnomagicznych artefaktów. Przez ostatnie wydarzenia zaręczyn oraz festiwalu lata wykluczono mnie z żeglugi w odległe krainy - teraz przede wszystkim istotne było moje życie towarzyskie, którego normalnie w ogóle nie posiadam. Nasz ród przygotowuje się do ocieplenia stosunków z Parkinsonami, a że to delikatna sprawa, to wszyscy chuchają i dmuchają na mnie co najmniej, jakbym miał w każdej chwili uciec na pokładzie statku przybijającego do innego kraju. Przyznaję, że czasem mam ochotę tak zrobić, ale akurat nie z powodu nadchodzącego wielkimi krokami ślubu.
Na przykład lubię wyobrażać sobie ucieczkę kiedy na horyzoncie pojawia się jedna z moich kuzynek. Wyjątkowo butnych, aroganckich i nieutalentowanych, co nie dość, że działa mi na nerwy, to jeszcze powoduje lekki atak paniki. Dokładnie taki jak wtedy, kiedy zmierzam do wyjścia z zaplecza i słyszę ten głos - tak paskudnego nie jestem w stanie pomylić z nikim innym. Nabieram kilka głębokich wdechów w płuca, po czym wychodzę na przód sklepu. Widzę ją. Stoi z tym swoim zaciętym wyrazem twarzy i przybierającą władczą postawę królowej Przegranego Życia. Kiwam jej oszczędnie głową na powitanie, po czym pospieszam pracownika, żeby łaskawie ruszył tyłek do kasy. - Obsłuż lady Slughorn - nakazuję mu, a sam podchodzę do półki nieopodal. Zaczynam robić przegląd ustawionych na półce towarów, w naiwności sądząc, że Madeline rzeczywiście zjawiła się tutaj w interesach, nie zaś po to, żeby się nade mną pastwić. Jednak jej słowa narzekania na obsługę wciąż dźwięczą mi w głowie, kiedy tak macham różdżką i po kolei zdejmuję zaklęcia ochronne z najbardziej niebezpiecznych artefaktów.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ulica Śmiertelnego Nokturnu nie była miejscem, w którym pojawiała się dość często, a już tym bardziej nie należała do jednego z tych, na których wypadało jej się pojawić jako damie z dobrego rodu. Zamiłowanie do eliksirów, a szczególnie do tych mniej legalnych, sprawiało jednak, że Nokturn był ulicą, która przyciągała ją do siebie niczym ćmę do światła lampy. Oczywiście nie znaczyło to, że pozwalała sobie na takie wyprawy dość często. Jeśli potrzebowała ingrediencji, która nie była powszechnie dostępna w sklepach, w których zazwyczaj zaopatrywała swoją kolekcję, lub której zakup z jej strony wyglądał conajmniej podejrzanie, Madeline wiedziała, do kogo się zwrócić. Musiała jednak przyznać, że posiadanie rodzinnych powiązań z rodem, który znany był ze sklepiku na Nokturnie, czasem było czymś naprawdę przydatnym. Gdyby ktoś próbował zakwestionować jej obecność, mogła uratować się wymówką iż odwiedzała drogiego kuzyna, którego nie widziała od dawna i z którym miała do załatwienia kilka spraw niecierpiących zwłoki.
Kłamstwa takie jak to, a nawet o wiele poważniejsze, przychodziły jej zaskakująco łatwo. Czasem wydawało jej się, że całe jej życie było kłamstwem i w tym stwierdzeniu nie byłaby wcale tak bardzo daleka od prawdy. Jak inaczej mogła określić to, iż przez całe dzieciństwo udawała kogoś, kim nie była? Czym innym niż paskudnym łgarstwem było uśmiechanie się w towarzystwie swojego przyszłego męża tak, jakby nie mogła wyobrazić sobie życia u boku jakiegokolwiek innego mężczyzny? O wiele łatwiej było udawać kogoś innego. Kobietę, dla której wszystkie uczucia i słowa wypływające z krwistoczerwonych ust stanowiły najprawdziwszą rzeczywistość. Madeline Slughorn nie była tak naprawdę nią; była jedynie osobą ukształtowaną przez społeczeństwo, wyrzeźbioną z gliny dłońmi jej rodziców, którzy stworzyli ją na swoje własne podobieństwo, pragnąc bardziej niż cokolwiek innego by podzielała ich poglądy oraz wartości. I, w pewnym sensie, naprawdę im się to udało. Madeline była lustrzanym odbiciem swojej matki, z tak samo jasnymi włosami i chłodnymi, błękitnymi oczami. Jej rysy twarzy i uroda znane były wielu kawalerom, którzy od lat starali się o jej rękę i teraz mogli jedynie skręcać się z zazdrości i obrzydzenia, słysząc o jej zaręczynach z o wiele starszym lordem Crouchem, przy którym jej młodość i wdzięki stawały się jeszcze bardziej uwydatnione. Jednak czego nie wiedzieli jej rodzice, a może raczej czego chcieli nie wiedzieć, przymykając oczy i odwracając twarz za każdym razem, gdy próbowała pokazać im prawdę, było to, iż w tym procesie ich jedyna córka ukształtowała w sobie drugą osobowość, tą silniejszą, która wychodziła na zewnątrz o wiele za często i której zamierzała się trzymać.
Być może jej pojawienie się u Borgina i Burke'a tak naprawdę nikogo już nie dziwiło. W końcu w całym swoim życiu zrobiła o wiele gorsze rzeczy.
Reakcja Quentina na jej widok sprawiła, iż musiała ugryźć się w język i powstrzymać przed parsknięciem śmiechem. Po tylu latach lord Burke pozostawał być może jedyną osobą, która tak jawnie wyrażała do niej swą niechęć, a ona wciąż nie do końca wiedziała, co było tego przyczyną. W końcu w dzieciństwie tak świetnie się ze sobą dogadywali...
Gdy oddelegowany do niej pracownik sklepu podszedł bliżej, wyraźnie mierząc ją wzrokiem, który miał w sobie zarówno nutkę pogardy jak i głodu, Madeline obrzuciła go ostrym spojrzeniem, machając ręką w geście, który wyraźnie miał mu przekazać, iż nie miała najmniejszych intencji prowadzenia z nim rozmowy, i zwracając się w stronę Quentina, podejrzewając, iż mężczyzna liczył na to, iż jak najszybciej zniknie z jego pola widzenia.
- Na twoje szczęście, drogi kuzynie, nie przyszłam tu w interesach - powiedziała, obserwując plecy Quentina i czekając, aż w końcu poświęci jej trochę uwagi - Doszły mnie słuchy, iż ostatnio ci się powodzi. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę - kolejne kłamstwo, choć na tym etapie odnosiła wrażenie, iż nie miało to większego znaczenia.
Kłamstwa takie jak to, a nawet o wiele poważniejsze, przychodziły jej zaskakująco łatwo. Czasem wydawało jej się, że całe jej życie było kłamstwem i w tym stwierdzeniu nie byłaby wcale tak bardzo daleka od prawdy. Jak inaczej mogła określić to, iż przez całe dzieciństwo udawała kogoś, kim nie była? Czym innym niż paskudnym łgarstwem było uśmiechanie się w towarzystwie swojego przyszłego męża tak, jakby nie mogła wyobrazić sobie życia u boku jakiegokolwiek innego mężczyzny? O wiele łatwiej było udawać kogoś innego. Kobietę, dla której wszystkie uczucia i słowa wypływające z krwistoczerwonych ust stanowiły najprawdziwszą rzeczywistość. Madeline Slughorn nie była tak naprawdę nią; była jedynie osobą ukształtowaną przez społeczeństwo, wyrzeźbioną z gliny dłońmi jej rodziców, którzy stworzyli ją na swoje własne podobieństwo, pragnąc bardziej niż cokolwiek innego by podzielała ich poglądy oraz wartości. I, w pewnym sensie, naprawdę im się to udało. Madeline była lustrzanym odbiciem swojej matki, z tak samo jasnymi włosami i chłodnymi, błękitnymi oczami. Jej rysy twarzy i uroda znane były wielu kawalerom, którzy od lat starali się o jej rękę i teraz mogli jedynie skręcać się z zazdrości i obrzydzenia, słysząc o jej zaręczynach z o wiele starszym lordem Crouchem, przy którym jej młodość i wdzięki stawały się jeszcze bardziej uwydatnione. Jednak czego nie wiedzieli jej rodzice, a może raczej czego chcieli nie wiedzieć, przymykając oczy i odwracając twarz za każdym razem, gdy próbowała pokazać im prawdę, było to, iż w tym procesie ich jedyna córka ukształtowała w sobie drugą osobowość, tą silniejszą, która wychodziła na zewnątrz o wiele za często i której zamierzała się trzymać.
Być może jej pojawienie się u Borgina i Burke'a tak naprawdę nikogo już nie dziwiło. W końcu w całym swoim życiu zrobiła o wiele gorsze rzeczy.
Reakcja Quentina na jej widok sprawiła, iż musiała ugryźć się w język i powstrzymać przed parsknięciem śmiechem. Po tylu latach lord Burke pozostawał być może jedyną osobą, która tak jawnie wyrażała do niej swą niechęć, a ona wciąż nie do końca wiedziała, co było tego przyczyną. W końcu w dzieciństwie tak świetnie się ze sobą dogadywali...
Gdy oddelegowany do niej pracownik sklepu podszedł bliżej, wyraźnie mierząc ją wzrokiem, który miał w sobie zarówno nutkę pogardy jak i głodu, Madeline obrzuciła go ostrym spojrzeniem, machając ręką w geście, który wyraźnie miał mu przekazać, iż nie miała najmniejszych intencji prowadzenia z nim rozmowy, i zwracając się w stronę Quentina, podejrzewając, iż mężczyzna liczył na to, iż jak najszybciej zniknie z jego pola widzenia.
- Na twoje szczęście, drogi kuzynie, nie przyszłam tu w interesach - powiedziała, obserwując plecy Quentina i czekając, aż w końcu poświęci jej trochę uwagi - Doszły mnie słuchy, iż ostatnio ci się powodzi. Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę - kolejne kłamstwo, choć na tym etapie odnosiła wrażenie, iż nie miało to większego znaczenia.
You got a hold on me and I don't know how
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
I don't just stand outside and scream
I am teaching myself how to be free.
Madeline Slughorn
Zawód : magipsychiatra, początkująca trucicielka po godzinach
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Oh well, the devil makes us sin
But we like it when we're spinning in his grip
But we like it when we're spinning in his grip
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
12 II
Cień jak pająk snuje pajęczynę, włókna zawiesza na suficie, do nich właśnie przylepia się wzrok Borgina, który śledzi tę szarości, myślami błądząc gdzieś daleko, chyba rozważa właśnie, jak mógłby nazwać swoją pierwszą klątwę. W sklepie martwa cisza, ledwie żyje w nim sam oddech powolny, miarowy, spłycony. Na zegarze za kwadrans szósta. O równej zaklęciem drzwi zamknie, kolejny dzień minie już bezpowrotnie, a on zaszyje się w swoich podziemiach, ciemnościom pozwoli się przykryć.
Chciałby potrafić jakoś zabić czas,
czternaście minut do szóstej.
Czemu sekunda trwa tak długo?
Cichy, przeciągły jęk nienaeliksirowanych zawiasów drzwi absorbuje jego uwagę. Nigdy nie wie - kto pojawi się w progu. Czy spod naciągniętego aż po czubek nosa kaptura wyjrzy twarz poszatkowana klątwami czy może mylnie niewinne oblicze, skrywające najmroczniejsze sekrety. Jednak ta sylwetka ledwie mieści się w drzwiach, takie gabaryty to mają tylko mężczyźni, w których żyłach buzuje krew olbrzymów. Ćwierć, jedna ósma może - nie ma pojęcia, aż tak wnikliwie woli się nie przyglądać, nauczył się już, że ludzie mają różne natręctwa i to, co on uważa za fascynujący uszczerbek, posiadacz niedoskonałości często traktuje jak wadę.
Do środka wtacza się powiew chłodu i brzuchata czerń największej peleryny, jaką kiedykolwiek widział.
Nie to, żeby się obawiał swego klienta - wie przecież, że ma przy sobie posłuszną różdżkę, w różnych sytuacjach już się znajdował, aczkolwiek kiedy tak na to łapsko spojrzał, to chyba poczuł jednak lekki niepokój. Jeden ruch, a kark byłby przetrącony, złamałby się tak łatwo jak drzazga, magiczna tarcza mogłaby nie odgrodzić go od napastnika wystarczająco szybko.
- Dobry, ja intratne interesy chciałem porobić, znaczy zakupu dokonać, ale nie tego, co tu się gdzieś po półkach pałęta, nie, nie. Słyszałem ze źródła całkiem wiarygodnego, bo już solidnie podpitego, że pan to taki dobrodziej, co sprzedaje wszystko, co tylko klient sobie zamarzy - no kto by pomyślał, że taka kupa mięcha całkiem zgrabnie wysławiać się potrafi. Od rzeczy nie mówi, ale Calder nie przepada za narracją chcę ingrediencji z nieba, nie wspominając już o tym, że postronny mógłby wyciągnąć z tej rozmowy wnioski, iż pod ladą trzymają także coś, czym na rynku obracać się nie powinno. I może to Nokturn, ale z osobami, które pierwszy raz na oczy widzi, z pewnością nie zamierza dyskutować o czarnomagicznych artefaktach - lubi oddawać je w dobre ręce, a jeśli już w złe, to przynajmniej sprawdzone.
Mężczyzna odchrząknął, robiąc dwa kroki w przód, a posadzka zajęczała pod ciężarem potężnej masy. Borgin łypnął na niego ze spokojem, niezauważalnie przesuwając dłoń z uda w pobliże kieszeni, w której tkwiła różdżka. Nieco w bok od lewej dłoni miał też eliksir, który mógłby skryć go mgłą, pozwalając umknąć za zaplecze. Coś jednak mówiło mu, że chyba w tym przypadku nie będzie musiał ratować się ucieczką.
- Dobry wieczór, asortyment niestety nie jest nieograniczony, proszę jednak uściślić, co konkretnie pana interesuje, a zobaczę, co mogę dla pana zrobić - zabrzmiało to jak wyuczona formułka i faktycznie tak było, enigmatyczne spojrzenie przesycone wnikliwością spoczęło na mężczyźnie, który myślał chyba, że trafił do cudotwórców. Cuda, w istocie, zdarzało im się czynić, lecz sporadycznie, by nie wzbudzać niepotrzebnie przesadnego zainteresowania. Już i tak wieść nokturnowa niosła, że naprawdę można tu zdobyć wszystko. Zaopatrywali półświatek, zaufaną klientelę - nie mogli sobie pozwolić na to, żeby sprzedawać wszystko. Wszystkim. A ten tutaj nawet na nikogo się nie powołał. Jak Calder miał go w ogóle traktować poważnie?
- Sprawa jest taka, panie elegancik, potrzeba mi takiego artrerfaktu - popluł się czy nie popluł, oto jest pytanie - czy jak to się tam fachowo zwie w mądrych głowach. Mam takie zapiski od kogoś, kto akurat się na tym zna. Na diabelstwach różnych, co to je czarni magowie wykorzystują, czarni w sensie, że... obeznani z czarną magią, się wie - chyba chciał to konspiracyjnym szeptem powiedzieć, ale niekoniecznie mu wyszło, Calder ani drgnął, nie zdradzając się, że cokolwiek o czarnej magii jest mu wiadome. - Spojrzy pan tutej, o - pergamin wylądował na ladzie, wzbijając kurz, a wykrzywiony paznokieć osadzony na grubym paluchu wskazał fragment napisany dość niewyraźnie, pismem typowym dla naukowców pospiesznie przelewających swe myśli - dłoń ewidentnie nie nadążała za chmarą przemyśleń.
Borgin spojrzał, rozczytując to, co przeczytać się dało, ale nie miał najmniejszego pojęcia, o czym tak właściwie traktuje ten fragment. Prawie-olbrzym chyba właściwie wywnioskował po chwili krępującego milczenia, że cudotwórca musi najpierw zostać zaznajomiony z tym, jak taki cud w ogóle miałby wyglądać. Na czym polegać. Bo kilka słów niewiele mu tak właściwie daje - opis przedmiotu nie był nawet wystarczający, nie wspominając już o tym, że enigmatycznie brzmiało też zdanie odnoszące się do tego, jak rzekomo miałby być przechowywany i gdzie konkretnie.
- Zależy panu na rogu, który wydobywa z siebie dźwięk przypominający ryk olbrzyma, dobrze rozumiem? - łaskawie podsumował to, czego się dowiedział, czekając na to, co ma z tą informacją zrobić.
Brodacz skinął głową, jakże wylewnie milcząc i nie dodając niczego więcej; czy on myślał, że to już? Na tym jego rola się kończy, a różdżkę przejmuje Borgin, magicznie wyczarowując to, czego sobie życzy?
- To zaklęty przedmiot, który może zostać użyty tylko przez osoby, w których żyłach płynie krew olbrzymów? - dopytał, mgliście zainteresowany samą naturą magii - inne aspekty, a już na pewno nie wykorzystanie tego cudactwa, go nie obchodziły.
- Tak się składa, że prababka moja to szkocka olbrzymka. Była, zmarło jej się, świeć Merlinie nad jej duszą - nikt by się nie domyślił tego, dobrze, że potomek szkockiej olbrzymki postanowił Borgina oświecić. - Ja mogę w taki przedmiot zadąć i wezwać plemienia skryte w górach - dodał jeszcze, chyba niespecjalnie zastanawiając się, że być może tego typu planami nie powinien dzielić się z człowiekiem, którego widział dokładnie pierwszy raz w życiu. Może czekał na to, aż Borgin dopyta, po co w ogóle robić coś takiego, ale Caldera obchodziło to tak, jak zeszłoroczny eliksir (z krótką datą zdatności do spożycia). Nie wnikał w plany swoich klientów. Wciąż nie wiedział jednak, co on może dla tego mężczyzny zrobić. Poza życzeniem mu powodzenia. Które, choć nie byłoby szczere, świadczyć miałoby ponoć o kulturze osobistej.
- W jaki sposób mogę panu pomóc? - tak właściwie powtórzył się, po raz kolejny sięgając po przydatną formułkę. Pan spochmurniał nieco, chyba poirytowany tym, że Borgin nie nauczył się jeszcze czytać w jego myślach (to bez wątpienia byłoby fascynujące doświadczenie). - No jak to, panie? Potrzeba mi kontaktów jakichś, kogoś, kto to dla mnie zdobyć może, odszukać, ja wiem? - Borgin tym bardziej nie wie.
Za dwie szósta.
- Proszę wrócić, gdy tylko zdobędzie pan więcej informacji na temat miejsca, w którym ten przedmiot miałby się znajdować, na ten moment nie jestem w stanie w żaden sposób pomóc - bywa pośrednikiem, owszem, może nawet znalazłby kogoś, kto jest wystarczająco dobry, żeby to cacko odzyskać i sprowadzić do Londynu. Za odpowiednią opłatą, oczywiście. Ale czas zamykać, a jemu jakoś wybitnie nie spodobał się ten jegomość. - Znaczy co? Nie ma umowy? - dopytał jeszcze brodacz, zgarniając z lady papierzyska.
- Proszę wrócić, gdy tylko zdobędzie pan więcej informacji na temat miejsca, w którym ten przedmiot miałby się znajdować, na ten moment nie jestem w stanie w żaden sposób pomóc - powtórzył monotonnym tonem Borgin, jakby miał do czynienia z kimś, kto w stopniu ograniczonym przyswaja informacje. Zerknął w stronę wskazówki zegara, dwie złączyły się ze sobą. Idealnie.
Potomek szkockiej olbrzymki potrzebował chwili, żeby przetrawić odmowę, może zastanawiał się, czy powinien spróbować Caldera zastraszyć, czy raczej kornie znieść to, że dzisiaj umowy nie ma. - To ja wrócę - ostatecznie kulturalnie wymaszerował ze sklepu, odprowadzony przez niezmąconą niczym taflę spojrzenia Calda.
Szósta, można zamykać.
zt
Cień jak pająk snuje pajęczynę, włókna zawiesza na suficie, do nich właśnie przylepia się wzrok Borgina, który śledzi tę szarości, myślami błądząc gdzieś daleko, chyba rozważa właśnie, jak mógłby nazwać swoją pierwszą klątwę. W sklepie martwa cisza, ledwie żyje w nim sam oddech powolny, miarowy, spłycony. Na zegarze za kwadrans szósta. O równej zaklęciem drzwi zamknie, kolejny dzień minie już bezpowrotnie, a on zaszyje się w swoich podziemiach, ciemnościom pozwoli się przykryć.
Chciałby potrafić jakoś zabić czas,
czternaście minut do szóstej.
Czemu sekunda trwa tak długo?
Cichy, przeciągły jęk nienaeliksirowanych zawiasów drzwi absorbuje jego uwagę. Nigdy nie wie - kto pojawi się w progu. Czy spod naciągniętego aż po czubek nosa kaptura wyjrzy twarz poszatkowana klątwami czy może mylnie niewinne oblicze, skrywające najmroczniejsze sekrety. Jednak ta sylwetka ledwie mieści się w drzwiach, takie gabaryty to mają tylko mężczyźni, w których żyłach buzuje krew olbrzymów. Ćwierć, jedna ósma może - nie ma pojęcia, aż tak wnikliwie woli się nie przyglądać, nauczył się już, że ludzie mają różne natręctwa i to, co on uważa za fascynujący uszczerbek, posiadacz niedoskonałości często traktuje jak wadę.
Do środka wtacza się powiew chłodu i brzuchata czerń największej peleryny, jaką kiedykolwiek widział.
Nie to, żeby się obawiał swego klienta - wie przecież, że ma przy sobie posłuszną różdżkę, w różnych sytuacjach już się znajdował, aczkolwiek kiedy tak na to łapsko spojrzał, to chyba poczuł jednak lekki niepokój. Jeden ruch, a kark byłby przetrącony, złamałby się tak łatwo jak drzazga, magiczna tarcza mogłaby nie odgrodzić go od napastnika wystarczająco szybko.
- Dobry, ja intratne interesy chciałem porobić, znaczy zakupu dokonać, ale nie tego, co tu się gdzieś po półkach pałęta, nie, nie. Słyszałem ze źródła całkiem wiarygodnego, bo już solidnie podpitego, że pan to taki dobrodziej, co sprzedaje wszystko, co tylko klient sobie zamarzy - no kto by pomyślał, że taka kupa mięcha całkiem zgrabnie wysławiać się potrafi. Od rzeczy nie mówi, ale Calder nie przepada za narracją chcę ingrediencji z nieba, nie wspominając już o tym, że postronny mógłby wyciągnąć z tej rozmowy wnioski, iż pod ladą trzymają także coś, czym na rynku obracać się nie powinno. I może to Nokturn, ale z osobami, które pierwszy raz na oczy widzi, z pewnością nie zamierza dyskutować o czarnomagicznych artefaktach - lubi oddawać je w dobre ręce, a jeśli już w złe, to przynajmniej sprawdzone.
Mężczyzna odchrząknął, robiąc dwa kroki w przód, a posadzka zajęczała pod ciężarem potężnej masy. Borgin łypnął na niego ze spokojem, niezauważalnie przesuwając dłoń z uda w pobliże kieszeni, w której tkwiła różdżka. Nieco w bok od lewej dłoni miał też eliksir, który mógłby skryć go mgłą, pozwalając umknąć za zaplecze. Coś jednak mówiło mu, że chyba w tym przypadku nie będzie musiał ratować się ucieczką.
- Dobry wieczór, asortyment niestety nie jest nieograniczony, proszę jednak uściślić, co konkretnie pana interesuje, a zobaczę, co mogę dla pana zrobić - zabrzmiało to jak wyuczona formułka i faktycznie tak było, enigmatyczne spojrzenie przesycone wnikliwością spoczęło na mężczyźnie, który myślał chyba, że trafił do cudotwórców. Cuda, w istocie, zdarzało im się czynić, lecz sporadycznie, by nie wzbudzać niepotrzebnie przesadnego zainteresowania. Już i tak wieść nokturnowa niosła, że naprawdę można tu zdobyć wszystko. Zaopatrywali półświatek, zaufaną klientelę - nie mogli sobie pozwolić na to, żeby sprzedawać wszystko. Wszystkim. A ten tutaj nawet na nikogo się nie powołał. Jak Calder miał go w ogóle traktować poważnie?
- Sprawa jest taka, panie elegancik, potrzeba mi takiego artrerfaktu - popluł się czy nie popluł, oto jest pytanie - czy jak to się tam fachowo zwie w mądrych głowach. Mam takie zapiski od kogoś, kto akurat się na tym zna. Na diabelstwach różnych, co to je czarni magowie wykorzystują, czarni w sensie, że... obeznani z czarną magią, się wie - chyba chciał to konspiracyjnym szeptem powiedzieć, ale niekoniecznie mu wyszło, Calder ani drgnął, nie zdradzając się, że cokolwiek o czarnej magii jest mu wiadome. - Spojrzy pan tutej, o - pergamin wylądował na ladzie, wzbijając kurz, a wykrzywiony paznokieć osadzony na grubym paluchu wskazał fragment napisany dość niewyraźnie, pismem typowym dla naukowców pospiesznie przelewających swe myśli - dłoń ewidentnie nie nadążała za chmarą przemyśleń.
Borgin spojrzał, rozczytując to, co przeczytać się dało, ale nie miał najmniejszego pojęcia, o czym tak właściwie traktuje ten fragment. Prawie-olbrzym chyba właściwie wywnioskował po chwili krępującego milczenia, że cudotwórca musi najpierw zostać zaznajomiony z tym, jak taki cud w ogóle miałby wyglądać. Na czym polegać. Bo kilka słów niewiele mu tak właściwie daje - opis przedmiotu nie był nawet wystarczający, nie wspominając już o tym, że enigmatycznie brzmiało też zdanie odnoszące się do tego, jak rzekomo miałby być przechowywany i gdzie konkretnie.
- Zależy panu na rogu, który wydobywa z siebie dźwięk przypominający ryk olbrzyma, dobrze rozumiem? - łaskawie podsumował to, czego się dowiedział, czekając na to, co ma z tą informacją zrobić.
Brodacz skinął głową, jakże wylewnie milcząc i nie dodając niczego więcej; czy on myślał, że to już? Na tym jego rola się kończy, a różdżkę przejmuje Borgin, magicznie wyczarowując to, czego sobie życzy?
- To zaklęty przedmiot, który może zostać użyty tylko przez osoby, w których żyłach płynie krew olbrzymów? - dopytał, mgliście zainteresowany samą naturą magii - inne aspekty, a już na pewno nie wykorzystanie tego cudactwa, go nie obchodziły.
- Tak się składa, że prababka moja to szkocka olbrzymka. Była, zmarło jej się, świeć Merlinie nad jej duszą - nikt by się nie domyślił tego, dobrze, że potomek szkockiej olbrzymki postanowił Borgina oświecić. - Ja mogę w taki przedmiot zadąć i wezwać plemienia skryte w górach - dodał jeszcze, chyba niespecjalnie zastanawiając się, że być może tego typu planami nie powinien dzielić się z człowiekiem, którego widział dokładnie pierwszy raz w życiu. Może czekał na to, aż Borgin dopyta, po co w ogóle robić coś takiego, ale Caldera obchodziło to tak, jak zeszłoroczny eliksir (z krótką datą zdatności do spożycia). Nie wnikał w plany swoich klientów. Wciąż nie wiedział jednak, co on może dla tego mężczyzny zrobić. Poza życzeniem mu powodzenia. Które, choć nie byłoby szczere, świadczyć miałoby ponoć o kulturze osobistej.
- W jaki sposób mogę panu pomóc? - tak właściwie powtórzył się, po raz kolejny sięgając po przydatną formułkę. Pan spochmurniał nieco, chyba poirytowany tym, że Borgin nie nauczył się jeszcze czytać w jego myślach (to bez wątpienia byłoby fascynujące doświadczenie). - No jak to, panie? Potrzeba mi kontaktów jakichś, kogoś, kto to dla mnie zdobyć może, odszukać, ja wiem? - Borgin tym bardziej nie wie.
Za dwie szósta.
- Proszę wrócić, gdy tylko zdobędzie pan więcej informacji na temat miejsca, w którym ten przedmiot miałby się znajdować, na ten moment nie jestem w stanie w żaden sposób pomóc - bywa pośrednikiem, owszem, może nawet znalazłby kogoś, kto jest wystarczająco dobry, żeby to cacko odzyskać i sprowadzić do Londynu. Za odpowiednią opłatą, oczywiście. Ale czas zamykać, a jemu jakoś wybitnie nie spodobał się ten jegomość. - Znaczy co? Nie ma umowy? - dopytał jeszcze brodacz, zgarniając z lady papierzyska.
- Proszę wrócić, gdy tylko zdobędzie pan więcej informacji na temat miejsca, w którym ten przedmiot miałby się znajdować, na ten moment nie jestem w stanie w żaden sposób pomóc - powtórzył monotonnym tonem Borgin, jakby miał do czynienia z kimś, kto w stopniu ograniczonym przyswaja informacje. Zerknął w stronę wskazówki zegara, dwie złączyły się ze sobą. Idealnie.
Potomek szkockiej olbrzymki potrzebował chwili, żeby przetrawić odmowę, może zastanawiał się, czy powinien spróbować Caldera zastraszyć, czy raczej kornie znieść to, że dzisiaj umowy nie ma. - To ja wrócę - ostatecznie kulturalnie wymaszerował ze sklepu, odprowadzony przez niezmąconą niczym taflę spojrzenia Calda.
Szósta, można zamykać.
zt
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
kwiecień
Wojna cieni trwa na Nokturnie, odkąd tylko pamięć wypełnia się wspomnieniami. Dom nigdy nie był bezpieczny, nigdy nie pachniał rodzinną czułością; ale w kwietniu nawet tu, na Śmiertelnym, dało się odczuć pewną zmianę - Londyn spowiła gęsta mgła niepewności, brudna krew płynęła ulicami, mieszała się też z czerwienią brutalnie zamordowanych przez pełzające wciąż robactwo, kryjące się gdzieś po kątach, żywiące odpadami, resztkami godności, o ile kiedykolwiek ją mieli.
Nie stanął na ulicach z różdżką wyciągniętą przeciwko tym uparcie walczącym, nie potrafiącym poddać się i zrozumieć, że nadszedł kres starego nieporządku, że teraz panować będzie nowy ład. Miał inne zadania, inne obowiązki. Przyjął na siebie ciężar nowych zobowiązań, bo trwanie na neutralnym gruncie nie niosło żadnych korzyści. Zwietrzył interes w dołączeniu do szeregów Rycerzy Walpurgii - nie był ślepo oddany nikomu poza samemu sobie, ale wydawało mu się, że jest to skupisko ludzi, których warto znać, od których można nauczyć się wiele. Gwarantem tego był On, samozwańczy lord.
W skórzanych rękawicach rozsypał na ladzie biżuterię, obramowaną w srebro bądź pospolite metale - przypinki do mankietów, klipsy, pierścionki i inne drobiazgi; mozaika skrzyła się pięknem kamiennych oczek, nęciła przykuwającym wzrok refleksem zbłąkanym gdzieś pośród szlifów ozdobnych.
Były piękne. Bo śmiertelne.
On widział w nich przede wszystkim urok niedostrzegalny na pierwszy rzut oka, kryjący się w ich wnętrzu, pulsującym mroczną energią, zachłanną ciemnością, która wsączyć się miała przez cienką ludzką skórę aż do krwi, a potem popłynąć do serca, do newralgicznych organów, może zaćmić zmysły, może odebrać rozum, a nawet i życie.
Cała kolekcja w jednym tylko pudełku bez dna - szukał broszki, którą zaklął kiedyś sam; uszlachetnił szafir, który od tej pory kryć już w sobie miał okrutne przekleństwo - noszony przez ciężarną spowodować miał rychłe poronienie.
Przyszła tu sama. Kobieta w pelerynie zakrywającej pół twarzy, widział tylko jej usta, blade, zaciśnięte w wąską kreskę, która czasem deformowała się, by pozwolić się narodzić słowom o dzieciach, które miały nie narodzić się nigdy. Wiedział, że to dla niej. Zaskoczyło go, że przyszła tu sama. Osobiście, że nie wyręczyła się kimś innym. Może chciała mieć tylko swoją krew na rękach. Nim zabarwią się krwią zamordowanego życia.
Nie potrzebowała jego słów, milczenie było komfortowe. Nie kwestionował jej decyzji. Położył na ladzie oszlifowany szafir, skryty w srebrnych zdobieniach. Ona wysunęła z kieszeni garść monet. O kilka za dużo. I wyszła bez pożegnania, ale nie miał jej tego za złe, to nie z nim powinna się żegnać. Odprowadził ją wzrokiem aż zniknęła z ram witryny, a drzwi sklepu drgnęły ponownie, zapraszająco.
Wojna cieni trwa na Nokturnie, odkąd tylko pamięć wypełnia się wspomnieniami. Dom nigdy nie był bezpieczny, nigdy nie pachniał rodzinną czułością; ale w kwietniu nawet tu, na Śmiertelnym, dało się odczuć pewną zmianę - Londyn spowiła gęsta mgła niepewności, brudna krew płynęła ulicami, mieszała się też z czerwienią brutalnie zamordowanych przez pełzające wciąż robactwo, kryjące się gdzieś po kątach, żywiące odpadami, resztkami godności, o ile kiedykolwiek ją mieli.
Nie stanął na ulicach z różdżką wyciągniętą przeciwko tym uparcie walczącym, nie potrafiącym poddać się i zrozumieć, że nadszedł kres starego nieporządku, że teraz panować będzie nowy ład. Miał inne zadania, inne obowiązki. Przyjął na siebie ciężar nowych zobowiązań, bo trwanie na neutralnym gruncie nie niosło żadnych korzyści. Zwietrzył interes w dołączeniu do szeregów Rycerzy Walpurgii - nie był ślepo oddany nikomu poza samemu sobie, ale wydawało mu się, że jest to skupisko ludzi, których warto znać, od których można nauczyć się wiele. Gwarantem tego był On, samozwańczy lord.
W skórzanych rękawicach rozsypał na ladzie biżuterię, obramowaną w srebro bądź pospolite metale - przypinki do mankietów, klipsy, pierścionki i inne drobiazgi; mozaika skrzyła się pięknem kamiennych oczek, nęciła przykuwającym wzrok refleksem zbłąkanym gdzieś pośród szlifów ozdobnych.
Były piękne. Bo śmiertelne.
On widział w nich przede wszystkim urok niedostrzegalny na pierwszy rzut oka, kryjący się w ich wnętrzu, pulsującym mroczną energią, zachłanną ciemnością, która wsączyć się miała przez cienką ludzką skórę aż do krwi, a potem popłynąć do serca, do newralgicznych organów, może zaćmić zmysły, może odebrać rozum, a nawet i życie.
Cała kolekcja w jednym tylko pudełku bez dna - szukał broszki, którą zaklął kiedyś sam; uszlachetnił szafir, który od tej pory kryć już w sobie miał okrutne przekleństwo - noszony przez ciężarną spowodować miał rychłe poronienie.
Przyszła tu sama. Kobieta w pelerynie zakrywającej pół twarzy, widział tylko jej usta, blade, zaciśnięte w wąską kreskę, która czasem deformowała się, by pozwolić się narodzić słowom o dzieciach, które miały nie narodzić się nigdy. Wiedział, że to dla niej. Zaskoczyło go, że przyszła tu sama. Osobiście, że nie wyręczyła się kimś innym. Może chciała mieć tylko swoją krew na rękach. Nim zabarwią się krwią zamordowanego życia.
Nie potrzebowała jego słów, milczenie było komfortowe. Nie kwestionował jej decyzji. Położył na ladzie oszlifowany szafir, skryty w srebrnych zdobieniach. Ona wysunęła z kieszeni garść monet. O kilka za dużo. I wyszła bez pożegnania, ale nie miał jej tego za złe, to nie z nim powinna się żegnać. Odprowadził ją wzrokiem aż zniknęła z ram witryny, a drzwi sklepu drgnęły ponownie, zapraszająco.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 17.04?
Nokturn miał moc przyciągania do siebie Lyanny. Odkąd pojawiła się na nim po raz pierwszy zapragnęła wracać. Ona, niegdyś porządna panienka z dobrego domu, zboczyła na ścieżkę, z której nie było odwrotu, odkąd z jej ust spłynęła pierwsza czarnomagiczna inkantacja, a miało to miejsce kilka lat temu w Norwegii. Teraz już nie musiał jej tu wprowadzać brat, jak wtedy, za pierwszym razem. Aktualnie on był za granicą, a ona świetnie radziła sobie sama. Nie potrzebowała do szczęścia ani ojca, który od prawie roku gryzł ziemię, ani brata. Wśród rycerzy również radziła sobie sama, mozolnie zapracowując na miejsce w hierarchii.
Na Nokturnie można było złapać ciekawe zlecenia, dotyczące głównie nakładania klątw, w którym coraz bardziej się doskonaliła i widać było efekty. Coraz bardziej oddalała się od tego, czego uczono ją na ministerialnym kursie klątwołamaczy, ale nie porzuciła tej części swojego fachu – po prostu uważała, że jej runiczna wiedza jest doskonalsza i pełniejsza, odkąd zgłębiała obie strony medalu, a nie tylko jedną, tą dozwoloną. Między innymi dlatego niegdyś odeszła z ministerstwa – bo ograniczeń było zbyt dużo, a przełożeni zbyt skostniali i niechętni powierzaniu ciekawszych zadań młodym kobietom. Nadal szkoliła się w runach, by móc zarówno łamać, jak i nakładać także te najsilniejsze. Chciała wiedzieć więcej, nie przejmując się przy tym granicami wytyczanymi przez moralność czy prawo, choć to drugie ostatnimi czasy stało po ich stronie. Zaś jej moralność zawsze była dość elastyczna.
Ale nie tylko ściągała lub nakładała klątwy. Zdarzało jej się zarobkować i w inny sposób, jak choćby przez sprzedawanie pozyskanych podczas wypraw artefaktów, niekiedy także i ingrediencji roślinnych, których rozpoznawania nauczył jej przed laty ojciec. Od miesięcy co prawda nie wyprawiała się poza kraj, ale i na Wyspach Brytyjskich można było znaleźć ciekawe rzeczy, jak się dobrze postarało. Często były to rzeczy przeklęte, wymagające szczególnego obchodzenia się z nimi. Nie zawsze łamała owe klątwy, czasem uznając, że z nią mogły być bardziej wartościowe dla potencjalnego kupującego.
Sklep Borgina i Burke’a był jednym z takich miejsc, do którego czasem przynosiła zdobyte przedmioty, jeśli wcześniej nie znalazła prywatnego kupca, który odpowiednio dobrze by zapłacił. Także dzisiaj wybrała się tam właśnie w tym celu. Wyminęła wychodzącą ze sklepu kobietę i weszła do mrocznego wnętrza, a jej oczom ukazały się rozmaite, interesujące przedmioty, które z pewnością wywołałyby dreszcz strachu i obrzydzenia u grzecznych panienek... Ale Lyanna taka nie była. Dla niej wszystko to, co było tu zgromadzone, było fascynujące. Podobnie dla jej ojca, który przed laty regularnie odwiedzał tu miejsce i nabył tu niektóre przedmioty ze swojej kolekcji. Mimo wszystko istniało między nimi sporo podobieństw, co niechętnie zauważała. Oboje byli jak sroki, uwielbiali otaczać się ciekawymi przedmiotami.
W jej torbie, starannie zabezpieczone, znajdowały się dwa przedmioty. Jej własne dłonie również były okryte rękawiczkami, czarnymi jak cała reszta spowijającego ją ubioru w postaci dopasowanej w talii staromodnej, sięgającej ziemi sukni oraz płaszcza z głębokim kapturem, który odrzuciła dopiero w sklepie, odsłaniając piękną twarz okoloną burzą ciemnobrązowych loków. Teraz, gdy już oficjalnie była czarownicą czystej krwi, czuła się z samą sobą znacznie lepiej. Mogła przestać sobą gardzić za zbrukany status, co miało przestać ją blokować zarówno w rozwoju, jak i kontaktach. Oczy błękitne jak dwa kryształki lodu spoczęły na młodym mężczyźnie znajdującym się wewnątrz.
- Dziś nie kupuję, dziś raczej sprzedaję... O ile sklep Borgina i Burke’a będzie zainteresowany – odezwała się, choć jeszcze nie sięgnęła do torby.
Nokturn miał moc przyciągania do siebie Lyanny. Odkąd pojawiła się na nim po raz pierwszy zapragnęła wracać. Ona, niegdyś porządna panienka z dobrego domu, zboczyła na ścieżkę, z której nie było odwrotu, odkąd z jej ust spłynęła pierwsza czarnomagiczna inkantacja, a miało to miejsce kilka lat temu w Norwegii. Teraz już nie musiał jej tu wprowadzać brat, jak wtedy, za pierwszym razem. Aktualnie on był za granicą, a ona świetnie radziła sobie sama. Nie potrzebowała do szczęścia ani ojca, który od prawie roku gryzł ziemię, ani brata. Wśród rycerzy również radziła sobie sama, mozolnie zapracowując na miejsce w hierarchii.
Na Nokturnie można było złapać ciekawe zlecenia, dotyczące głównie nakładania klątw, w którym coraz bardziej się doskonaliła i widać było efekty. Coraz bardziej oddalała się od tego, czego uczono ją na ministerialnym kursie klątwołamaczy, ale nie porzuciła tej części swojego fachu – po prostu uważała, że jej runiczna wiedza jest doskonalsza i pełniejsza, odkąd zgłębiała obie strony medalu, a nie tylko jedną, tą dozwoloną. Między innymi dlatego niegdyś odeszła z ministerstwa – bo ograniczeń było zbyt dużo, a przełożeni zbyt skostniali i niechętni powierzaniu ciekawszych zadań młodym kobietom. Nadal szkoliła się w runach, by móc zarówno łamać, jak i nakładać także te najsilniejsze. Chciała wiedzieć więcej, nie przejmując się przy tym granicami wytyczanymi przez moralność czy prawo, choć to drugie ostatnimi czasy stało po ich stronie. Zaś jej moralność zawsze była dość elastyczna.
Ale nie tylko ściągała lub nakładała klątwy. Zdarzało jej się zarobkować i w inny sposób, jak choćby przez sprzedawanie pozyskanych podczas wypraw artefaktów, niekiedy także i ingrediencji roślinnych, których rozpoznawania nauczył jej przed laty ojciec. Od miesięcy co prawda nie wyprawiała się poza kraj, ale i na Wyspach Brytyjskich można było znaleźć ciekawe rzeczy, jak się dobrze postarało. Często były to rzeczy przeklęte, wymagające szczególnego obchodzenia się z nimi. Nie zawsze łamała owe klątwy, czasem uznając, że z nią mogły być bardziej wartościowe dla potencjalnego kupującego.
Sklep Borgina i Burke’a był jednym z takich miejsc, do którego czasem przynosiła zdobyte przedmioty, jeśli wcześniej nie znalazła prywatnego kupca, który odpowiednio dobrze by zapłacił. Także dzisiaj wybrała się tam właśnie w tym celu. Wyminęła wychodzącą ze sklepu kobietę i weszła do mrocznego wnętrza, a jej oczom ukazały się rozmaite, interesujące przedmioty, które z pewnością wywołałyby dreszcz strachu i obrzydzenia u grzecznych panienek... Ale Lyanna taka nie była. Dla niej wszystko to, co było tu zgromadzone, było fascynujące. Podobnie dla jej ojca, który przed laty regularnie odwiedzał tu miejsce i nabył tu niektóre przedmioty ze swojej kolekcji. Mimo wszystko istniało między nimi sporo podobieństw, co niechętnie zauważała. Oboje byli jak sroki, uwielbiali otaczać się ciekawymi przedmiotami.
W jej torbie, starannie zabezpieczone, znajdowały się dwa przedmioty. Jej własne dłonie również były okryte rękawiczkami, czarnymi jak cała reszta spowijającego ją ubioru w postaci dopasowanej w talii staromodnej, sięgającej ziemi sukni oraz płaszcza z głębokim kapturem, który odrzuciła dopiero w sklepie, odsłaniając piękną twarz okoloną burzą ciemnobrązowych loków. Teraz, gdy już oficjalnie była czarownicą czystej krwi, czuła się z samą sobą znacznie lepiej. Mogła przestać sobą gardzić za zbrukany status, co miało przestać ją blokować zarówno w rozwoju, jak i kontaktach. Oczy błękitne jak dwa kryształki lodu spoczęły na młodym mężczyźnie znajdującym się wewnątrz.
- Dziś nie kupuję, dziś raczej sprzedaję... O ile sklep Borgina i Burke’a będzie zainteresowany – odezwała się, choć jeszcze nie sięgnęła do torby.
Burza loków spadzistą kaskadą wyłaniała się zza kaptura, gdy klientka odsłoniła swoją twarz; lód odnalazł lód, i jego spojrzenie było chłodne, w niemalże bliźniaczej barwie. Niedbałym ruchem dłoni odgarnął zalegające na ladzie przedmioty, by zrobić trochę miejsca na zaprezentowanie jej tego, co mogłoby ją zainteresować. Niewiele o niej wiedział, ale zdążył już poznać jej gust; zapamiętywał pojawiające się tu osoby właśnie w taki sposób - poprzez artefakty, które ich skusiły, poprzez to, co przykuwało w sklepie ich największą uwagę, nawet jeśli ostatecznie nie zdecydowali się na zakup tego konkretnego przedmiotu.
Zabini bywała tu często.
Nigdy nie interesowało go życie prywatne swoich klientów - lecz ona była wyjątkiem. Nosiła nazwisko, o którym wiedział tak niewiele, choć zrobiłby wszystko, żeby wydrzeć skrywane przez tę rodzinę tajemnice. W tym te należące do jego nieumiłowanej matki.
Zastygnął, z ręką wyciągniętą ku kilku drobiazgom schowanym pod ladą; zaskoczyła go. Dawno już niczego tutaj nie odsprzedała.
Nie skomentował w żaden sposób jej słów, choć zainteresowanie okazał już samym tym, iż cierpliwie oczekiwał na to, aż zaprezentuje mu, z czym przyszła.
- Sprzedaje pani za pieniądze czy wchodzi w grę także wymiana? - dopytał jeszcze, bo zdarzało im się również w ramach zapłaty przekazywać sprzedającemu równowartość w formie towaru.
Kiedy pierwszy z przedmiotów znalazł się na stole, ściągnął binokle, sięgając po zakurzoną lupę, by przyjrzeć się pierścieniowi uważnie.
- Gdzie go pani nabyła? - rozpoczął wywiad i jednocześnie pochylił się nad pobłyskującym złotem drobiazgiem, dokonując wnikliwych oględzin, by oszacować wartość przedmiotu. Oraz dowiedzieć się o nim nieco więcej.
Przez chwilę w ciszy wczytywał się w runy, a bruzda na jego czole pogłębiła się.
- Niech pani spojrzy, tutaj, na samym środku, wygrawerowana jest runa Othala - niemal pieszczotliwie przesunął opuszkiem palca, schronionym pod ciemną rękawiczką, po harmonii symetrycznych kresek, które tworzyły perfekcję - gdyby poprowadzić przez tę runę oś symetrii, można byłoby nałożyć jedną stronę na drugą. Lyanna bez wątpienia wiedziała, co oznacza wskazana przez niego runa - dwudziesta trzecia w Futharku, odpowiadająca literze o. - Zazwyczaj używa się jej w zestawieniu z runami mającymi zapewnić właścicielowi dobrobyt bądź przeciwnie, odebrać mu majątek - bo ona sama odpowiadała za własność i dziedzictwo - ale w tym przypadku splecione ze sobą runy tworzą coś, co trudno jednoznacznie zinterpretować. Zastosowanie przewrotnych znaków, które mogą mieć dwojakie znaczenie, tworzy ciąg przypominający mi... - odsunął lupę od pierścienia, odkładając ją na ladę i nie odrywając wzroku od przedmiotu, kontynuował. - Kompozycja użytych run przypomina tę z mitologicznego Andwaranautu, zwanego darem Andwariego. Podobne runy wyryto na złotym pierścieniu, którego skutkiem była śmierć jego aktualnego właściciela... powstała teoria, że ten kręg śmierci można przerwać tylko w jeden sposób - gdy pierścień dostanie się w nieuprawnione ręce, wtedy, nosząc go, osobie tej nic się nie stanie, choć ze szpon śmierci nie da się wyrwać tak łatwo, wystarczy, że taka osoba przekaże pierścień komuś innemu, czyniąc z tej osoby właściciela. Wtedy ściągnie na nią okrutną śmierć... twórcą i pierwszym właścicielem skarbu Nibelungów był władca goblinów, nie pamiętam niestety jego nazwy. Stworzył ten pierścień sam, choć trudno powiedzieć w jakim celu, skoro nigdy go do niczego nie wykorzystał. Pierścień został użyty już po jego odejściu, by zabić synów i spadkobierców władcy. Odtworzenie tak potężnych run i zaklęcie przedmiotu, by mógł spowodować czyjąś śmierć, jest możliwe do wykonania jedynie przez tych najbardziej wprawionych zaklinaczy, nikt niepewny swych umiejętności nie zaryzykowałby życiem. Niewiele podobnych pierścieni widziałem, najczęściej zaklinane są tak, by wywoływać ból bądź odbierać zmysły, ale mało który odbiera życie, to wyjątkowo cenny nabytek - z handlowego punktu widzenia działał właśnie na swoją niekorzyść, podbijając cenę, lecz za bardzo fascynował go ten przedmiot, żeby udawać, że trzyma w dłoni błyskotkę pozbawioną większej wartości.
- Szacunkowo z którego wieku pochodzi ten pierścień? - spokojnie mógł mieć już kilka setek lat, Borgin był jednak ciekaw, czy Zabini znana jest dokładna data stworzenia go. - Powstał w goblińskiej kuźni? - co Lyanna tak właściwie o nim wiedziała?
runa Othala
Zabini bywała tu często.
Nigdy nie interesowało go życie prywatne swoich klientów - lecz ona była wyjątkiem. Nosiła nazwisko, o którym wiedział tak niewiele, choć zrobiłby wszystko, żeby wydrzeć skrywane przez tę rodzinę tajemnice. W tym te należące do jego nieumiłowanej matki.
Zastygnął, z ręką wyciągniętą ku kilku drobiazgom schowanym pod ladą; zaskoczyła go. Dawno już niczego tutaj nie odsprzedała.
Nie skomentował w żaden sposób jej słów, choć zainteresowanie okazał już samym tym, iż cierpliwie oczekiwał na to, aż zaprezentuje mu, z czym przyszła.
- Sprzedaje pani za pieniądze czy wchodzi w grę także wymiana? - dopytał jeszcze, bo zdarzało im się również w ramach zapłaty przekazywać sprzedającemu równowartość w formie towaru.
Kiedy pierwszy z przedmiotów znalazł się na stole, ściągnął binokle, sięgając po zakurzoną lupę, by przyjrzeć się pierścieniowi uważnie.
- Gdzie go pani nabyła? - rozpoczął wywiad i jednocześnie pochylił się nad pobłyskującym złotem drobiazgiem, dokonując wnikliwych oględzin, by oszacować wartość przedmiotu. Oraz dowiedzieć się o nim nieco więcej.
Przez chwilę w ciszy wczytywał się w runy, a bruzda na jego czole pogłębiła się.
- Niech pani spojrzy, tutaj, na samym środku, wygrawerowana jest runa Othala - niemal pieszczotliwie przesunął opuszkiem palca, schronionym pod ciemną rękawiczką, po harmonii symetrycznych kresek, które tworzyły perfekcję - gdyby poprowadzić przez tę runę oś symetrii, można byłoby nałożyć jedną stronę na drugą. Lyanna bez wątpienia wiedziała, co oznacza wskazana przez niego runa - dwudziesta trzecia w Futharku, odpowiadająca literze o. - Zazwyczaj używa się jej w zestawieniu z runami mającymi zapewnić właścicielowi dobrobyt bądź przeciwnie, odebrać mu majątek - bo ona sama odpowiadała za własność i dziedzictwo - ale w tym przypadku splecione ze sobą runy tworzą coś, co trudno jednoznacznie zinterpretować. Zastosowanie przewrotnych znaków, które mogą mieć dwojakie znaczenie, tworzy ciąg przypominający mi... - odsunął lupę od pierścienia, odkładając ją na ladę i nie odrywając wzroku od przedmiotu, kontynuował. - Kompozycja użytych run przypomina tę z mitologicznego Andwaranautu, zwanego darem Andwariego. Podobne runy wyryto na złotym pierścieniu, którego skutkiem była śmierć jego aktualnego właściciela... powstała teoria, że ten kręg śmierci można przerwać tylko w jeden sposób - gdy pierścień dostanie się w nieuprawnione ręce, wtedy, nosząc go, osobie tej nic się nie stanie, choć ze szpon śmierci nie da się wyrwać tak łatwo, wystarczy, że taka osoba przekaże pierścień komuś innemu, czyniąc z tej osoby właściciela. Wtedy ściągnie na nią okrutną śmierć... twórcą i pierwszym właścicielem skarbu Nibelungów był władca goblinów, nie pamiętam niestety jego nazwy. Stworzył ten pierścień sam, choć trudno powiedzieć w jakim celu, skoro nigdy go do niczego nie wykorzystał. Pierścień został użyty już po jego odejściu, by zabić synów i spadkobierców władcy. Odtworzenie tak potężnych run i zaklęcie przedmiotu, by mógł spowodować czyjąś śmierć, jest możliwe do wykonania jedynie przez tych najbardziej wprawionych zaklinaczy, nikt niepewny swych umiejętności nie zaryzykowałby życiem. Niewiele podobnych pierścieni widziałem, najczęściej zaklinane są tak, by wywoływać ból bądź odbierać zmysły, ale mało który odbiera życie, to wyjątkowo cenny nabytek - z handlowego punktu widzenia działał właśnie na swoją niekorzyść, podbijając cenę, lecz za bardzo fascynował go ten przedmiot, żeby udawać, że trzyma w dłoni błyskotkę pozbawioną większej wartości.
- Szacunkowo z którego wieku pochodzi ten pierścień? - spokojnie mógł mieć już kilka setek lat, Borgin był jednak ciekaw, czy Zabini znana jest dokładna data stworzenia go. - Powstał w goblińskiej kuźni? - co Lyanna tak właściwie o nim wiedziała?
runa Othala
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wnętrze sklepu
Szybka odpowiedź