Zaczarowany młyn
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaczarowany młyn
Klasyczny diabelski młyn znajduje się u progu wejścia do zaczarowanego wesołego miasteczka. W jednym wagoniku zmieszczą się najwyżej trzy osoby. Oprócz zwyczajnej przejażdżki można wziąć udział w konkursie. Wysoko nad ziemią, na wysokości szczytowego punktu młyna znajduje się zawieszona w powietrzu tarcza. Kiedy trafi się ją zaklęciem Diffindo (sukces zależy od rzutu kością k100), na niebie pojawią się czarodziejskie fajerwerki, które przybiorą kształty różnych magicznych stworzeń takich jak smoki, hipogryfy czy feniksy. Niektórzy zarzekają się, że ich znajomy dopatrzył się nawet sklątki tylnowybuchowej.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:01, w całości zmieniany 1 raz
Światło płonęło: świece karmiły jasność, która pochłaniała otaczający ich mrok, musieli je ochronić, musieli strzec światłą. Musieli upewnić się, że światło przetrwa nim cień zniszczy - co właściwie? Miasto? Czy ta chmara pająków zdolna była zniszczyć Londyn? Poczuł przejmującą gulę w gardle, gdy o tym pomyślał. Nie chciał niczyjej krzywdy, nie chciał być jej przyczyną, choć powód, dla którego tu dzisiaj przyszli, miał chronić, nie krzywdzić. I wierzył, że tak się stanie, bo widząc to światło i widząc cud, którego dokonywało, nie dało się utracić wiary - nawet gdy wiatr szarpał włosami i smagał policzki, gdy zerwany z karuzeli smok sunął przez powietrze z prędkością właściwszą górskim kolejkom niż dziecięcym rozrywkom. Prędkości ani wysokości się nie bał, cyrkowiec odnajdywał się w niej łatwo, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał przemyśleć jeszcze przynajmniej newralgiczną kwestię lądowania. Odczuwał zmęczenie, starał się skupić na wrzącej krwi a adrenalinie. Z szeroko otwartymi oczami przyglądał się efektowi własnego zaklęcia, gdy błysk pajęczyny odbił magiczne światła. Huk nagle zastąpiła cisza, udało się! I nagle otworzył oczy szerzej, bo nie udało się wszystko. - Cecil! - zawołał kolejny raz, gdy wagoniki z trzaskiem zaczęły spadać, czy siła uderzenia, fragmenty, które odpadną z wagoników, czy nic go nie trafi? - Nie, nie... - zaklinał rzeczywistość - tym razem z sukcesem - dostrzegając przechyloną świecę, lecz zdołał zatrzymać w powietrzu i ją: blask jaśniał dalej, pożerając ciemność. Nie od razu dostrzegł cieniste kształty, James mówił o pająkach, były. Wypełzały. Stadem. Gromadą. Legionem. Niech to szlag... - Setki pająków - przytaknął Jamesowi z niedowierzaniem.
James ratował Cecila, słyszał jego inkantację, sam skierował różdżkę w rojowisko pająków, wykrzykując inkantację:
- Fulgentio! - zamierzając zabarwić światłem część zatłoczonej ziemi, światłem, które miało połączyć się z dobrym światłem świec i mocniej uderzyć w ośmionożne obrzydliwe potwory. Czy to mogło jakkolwiek zadziałać, nie wiedział, ale musiał próbować. - Glacius! - krzyknął po raz drugi, ale bezskutecznie, iskry z różdżki nie mogły dać mu tego, czego potrzebował - GLACIUS! - powtórzył głośniej z determinacją, tak jakby krzyk mógł pomóc mu sięgnąć głębiej własnej magii: znał przecież tę inkantację i potrafił jej użyć. Kierował różdżkę na główną alejkę, jaką tu pajęcze morze mogło przedostać się na miasto. Wiedział, że mury ich nie powstrzymają, śliski lód prędzej - przynajmniej spowolni. Ale czy wystarczająco? - Masz go? Gdzie jest Cecil? - spytał Jamesa, oglądając się na Cecila; czy promień zaklęcia transmutacyjnego go sięgnął?
Rzuty na zaklęcia tu: fulgentio 43+8=51; glacius 18+7=25; glacius po raz drugi 77+7=81
James ratował Cecila, słyszał jego inkantację, sam skierował różdżkę w rojowisko pająków, wykrzykując inkantację:
- Fulgentio! - zamierzając zabarwić światłem część zatłoczonej ziemi, światłem, które miało połączyć się z dobrym światłem świec i mocniej uderzyć w ośmionożne obrzydliwe potwory. Czy to mogło jakkolwiek zadziałać, nie wiedział, ale musiał próbować. - Glacius! - krzyknął po raz drugi, ale bezskutecznie, iskry z różdżki nie mogły dać mu tego, czego potrzebował - GLACIUS! - powtórzył głośniej z determinacją, tak jakby krzyk mógł pomóc mu sięgnąć głębiej własnej magii: znał przecież tę inkantację i potrafił jej użyć. Kierował różdżkę na główną alejkę, jaką tu pajęcze morze mogło przedostać się na miasto. Wiedział, że mury ich nie powstrzymają, śliski lód prędzej - przynajmniej spowolni. Ale czy wystarczająco? - Masz go? Gdzie jest Cecil? - spytał Jamesa, oglądając się na Cecila; czy promień zaklęcia transmutacyjnego go sięgnął?
Rzuty na zaklęcia tu: fulgentio 43+8=51; glacius 18+7=25; glacius po raz drugi 77+7=81
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wpatrywał się w wiązkę patronusa, która uleciała w kierunku kuli światła utworzonej przez blask świec. Chciał zawołać Marcela i Jima, powiedzieć im, że potrzebują więcej światła, ale nie zdążył, bo po chwili pędził, ile tylko miał sił z daleka od cieni. Tylko dlatego, że biegł z zamkniętymi oczami nie krzyknął, kiedy młyn zamienił się się w pajęczynę. Podskoczył za to słysząc huk lecących wagoników. I ryzykując prawdopodobnie ślepotą, słysząc okrzyki dobiegające z góry, rozchylił wreszcie powieki. I to, co zobaczył było gorsze od tego, co zapamiętał.
- O nie, o nie, o nie, dlaczego pająki - wyszeptał zrezygnowany wpatrując się w przerażeniu w nadciągającą w jego kierunku czarną masę odnóży i oczu. Nie patrzył już gdzie byli przyjaciele, bo zdał sobie sprawę z tego, że nie miał na to czasu. Słysząc ich głosy zgadywał, że próbowali mu pomóc, bo teraz to tylko on był na ziemi. Oni, w powietrzu zdawali się być znacznie bezpieczniejsi. Więc puścił się biegiem.
- AERIS! - Wykrzyknął, różdżkę kierując za siebie. Cień, nie cień, pająki nie mogły na długo przeciwstawić się silnemu podmuchowi wiatru. Prawda?
- Glacius - tym razem wycelował w ziemię, po której dopiero co pobiegł. Szlag! Czy teraz, chociaż przez chwilę różdżka mogłaby nie odmawiać mu posłuszeństwa? - GLACIUS!
Nie był najszybszym człowiekiem na ziemi. Nie był nawet najszybszym człowiekiem w tym cholernym wesołym miasteczku, ale może był odrobinę szybszy od pająków. Szczególnie pająków na tafli lodu i z wiatrem wiejącym im w te ich zbyt wiele, paskudnych oczu. Cecil tak bardzo nie chciał myśleć o tym, co się stanie jeśli go dopadną. O ich włochatych kończynach obiegających go całego. Czy cienie były w ogóle włochate? Caradog postanowił, że nie chce poznawać odpowiedzi na to pytanie, jeśli tylko nie będzie musiał.
|Aeris, Glacius (nieudane), GLACIUS
- O nie, o nie, o nie, dlaczego pająki - wyszeptał zrezygnowany wpatrując się w przerażeniu w nadciągającą w jego kierunku czarną masę odnóży i oczu. Nie patrzył już gdzie byli przyjaciele, bo zdał sobie sprawę z tego, że nie miał na to czasu. Słysząc ich głosy zgadywał, że próbowali mu pomóc, bo teraz to tylko on był na ziemi. Oni, w powietrzu zdawali się być znacznie bezpieczniejsi. Więc puścił się biegiem.
- AERIS! - Wykrzyknął, różdżkę kierując za siebie. Cień, nie cień, pająki nie mogły na długo przeciwstawić się silnemu podmuchowi wiatru. Prawda?
- Glacius - tym razem wycelował w ziemię, po której dopiero co pobiegł. Szlag! Czy teraz, chociaż przez chwilę różdżka mogłaby nie odmawiać mu posłuszeństwa? - GLACIUS!
Nie był najszybszym człowiekiem na ziemi. Nie był nawet najszybszym człowiekiem w tym cholernym wesołym miasteczku, ale może był odrobinę szybszy od pająków. Szczególnie pająków na tafli lodu i z wiatrem wiejącym im w te ich zbyt wiele, paskudnych oczu. Cecil tak bardzo nie chciał myśleć o tym, co się stanie jeśli go dopadną. O ich włochatych kończynach obiegających go całego. Czy cienie były w ogóle włochate? Caradog postanowił, że nie chce poznawać odpowiedzi na to pytanie, jeśli tylko nie będzie musiał.
|Aeris, Glacius (nieudane), GLACIUS
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Stado wylewających się z centralnej części młyna pająków zdawało się nie mieć końca – niektóre spuszczały się w dół na czarnych, lśniących w ciemności niciach, inne zwyczajnie zeskakiwały na ziemię, upadając na nią miękko, jak dym. Coraz szybciej, coraz bardziej chaotycznie; wyglądało to tak, jakby przed czymś uciekały, być może – przed jasnością, która wreszcie zaczęła wypierać pulsujący mrok, rozrywając kolejne pręty czarnej klatki. Drżąca kula światła płonęła coraz jaśniej, błękitny blask rozjaśniał okolicę, odbijając się również na twarzach Zakonników. Wszystkich – magia maskująca Marceliusa przestała działać, James – nadal stopniowo odzyskując wzrok – po raz pierwszy od dłuższego czasu mógł dostrzec przyjaciela wyraźnie. Widział też, obaj widzieli, zagrożenie, w którym znalazł się Caradog.
Cecilowi trudno było ocenić, ile liczyło stado pająków, które ruszyły w ślad za nim. Zdawało mu się, że w błękitnym blasku dostrzegał dziesiątki sylwetek, ale kiedy się poruszały, błyskawicznie przebierając długimi, patykowatymi, włochatymi nogami, trudno było wyróżnić poszczególne istoty. Wyglądały niczym jedna, wielka, pęczniejąca masa, zbyt liczna, by jeden czarodziej – czy nawet ich trójka – była w stanie ją pokonać. Zaklęcie rzucone przez Caradoga trafiło w sam jej środek, podmuch wiatru odrzucił kilka pająków na boki, ale ich miejsce niemal natychmiast zajęły kolejne, przechodząc przez przewrócone, niematerialne cielska towarzyszy. Jeden z czarów chybił, przelatując zbyt wysoko, kolejny zmroził ziemię pod cieniami. Szereg się rozpadł, spowalniając grupę, ale to było za mało, żeby zatrzymać ją całkowicie – choć wsparcie z powietrza z pewnością w tym pomagało. Zaklęcie Marceliusa trafiło celnie w alejkę sprawiając, że ta natychmiast rozżarzyła się błękitem i zielenią. Fluorescencyjne światła były tak jaskrawe, że w panującym dookoła półmroku zdawały się oślepiać. Przechodzące po nich pająki rozpierzchły się, z dala omijając światło, którego cienkie jak słoneczne promienie nici zaczęły rozchodzić się na wszystkie strony, łącząc się z niebieskawym światłem rozpalonej przez Zakonników kuli. Zmrożona przez Marceliusa ziemia utrudniła kolejnym cienistym istotom pościg za przyjacielem, ale oczywistym było, że Caradog nie mógł uciekać w nieskończoność. James spróbował mu pomóc, celowanie z powietrza w ruchomy cel nie było jednak proste; dwa kolejne promienie chybiły. Dopiero trzeci z nich świsnął ponad czarną chmarą, trafiając Blishwicka w plecy – a ten natychmiast poczuł, jak jego ciało zaczyna się zmieniać, kurczyć. Ziemia zbliżyła się niepokojąco, twarz wydłużyła; włosy pobielały i zamieniły się w pióra, którymi obrosły również ramiona. Różdżka wypadła Caradogowi z ręki, nie mając palców, nie mógł jej utrzymać; instynktownie złapał ją w dziób. Zrozumienie, co właściwie się stało, zajęło mu chwilę – wystarczającą, by pierwsze z szarżujących ku niemu pająków prawie go sięgnęły. Mógł przed nimi uciec podrywając się do lotu, ale musiał zrobić to natychmiast; na reakcję miał zaledwie sekundy.
Tymczasem jasność zafalowała; Marcelius i James, wciąż znajdując się w powietrzu, widzieli, jak pękają dwa ostatnie strzępy więżącej błękitną kulę klatki. Światło rozlało się szerzej, napuchło, jak biorące głęboki oddech płuca. Ze środka umknęło jeszcze kilka pająków, blask zwyciężał, rozganiając mroki – ale te nie powiedziały jeszcze ostatniego zdania. Z wnętrza kuli, czy może zza niej, z centralnej części pajęczego młyna, wysunęła się najpierw jedna, potężna łapa – a później druga i kolejne. Wielki pająk wspiął się na zniszczoną konstrukcję, czarny, o postrzępionych krawędziach, zdawał się pochłaniać strzępki światła. Sześć par czerwonych oczu błysnęło w półmroku, a wszystkie skierowały się w stronę Marceliusa i Jamesa. Gruba, czarna nić wystrzeliła w ich stronę, oplatając szyję zielonego smoka, kolejna sięgnęła jego skrzydła; ożywiony wagonik zatrzymał się gwałtownie w powietrzu, szarpnięcie prawie strąciło Zakonników z siodełka. Trzecia z nici pomknęła w ich stronę, i nim którykolwiek zdążyłby zareagować, oplotła mocno ramię Marceliusa – to samo, w którym trzymał świece. Czerń zacisnęła się na jego ciele mocno, niczym uciskowa opaska; prędko poczuł, jak ręka mu drętwieje. A później – nici zaczęły się cofać, skracać, ciągnąc smoka – razem z jego jeźdźcami – bliżej w stronę młyna, gorejącej kuli i utkanej z mroku akromantuli, której potężne szczypce zafalowały ostrzegawczo, lada moment gotowe pożreć karmiące jasność świece. Za wszelką cenę.
Termin na odpis mija w 13 listopada o godz. 20:00. Możecie w tej turze napisać dowolną (rozsądną) ilość postów i wykonać maksymalnie trzy akcje.
Działające zaklęcia:
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Volitavi (świeca)
Pullus (Cecil) - 1/3 tury
Energia magiczna:
Marcelius - 36/50
James - 38/50
Caradog - 29/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Cecilowi trudno było ocenić, ile liczyło stado pająków, które ruszyły w ślad za nim. Zdawało mu się, że w błękitnym blasku dostrzegał dziesiątki sylwetek, ale kiedy się poruszały, błyskawicznie przebierając długimi, patykowatymi, włochatymi nogami, trudno było wyróżnić poszczególne istoty. Wyglądały niczym jedna, wielka, pęczniejąca masa, zbyt liczna, by jeden czarodziej – czy nawet ich trójka – była w stanie ją pokonać. Zaklęcie rzucone przez Caradoga trafiło w sam jej środek, podmuch wiatru odrzucił kilka pająków na boki, ale ich miejsce niemal natychmiast zajęły kolejne, przechodząc przez przewrócone, niematerialne cielska towarzyszy. Jeden z czarów chybił, przelatując zbyt wysoko, kolejny zmroził ziemię pod cieniami. Szereg się rozpadł, spowalniając grupę, ale to było za mało, żeby zatrzymać ją całkowicie – choć wsparcie z powietrza z pewnością w tym pomagało. Zaklęcie Marceliusa trafiło celnie w alejkę sprawiając, że ta natychmiast rozżarzyła się błękitem i zielenią. Fluorescencyjne światła były tak jaskrawe, że w panującym dookoła półmroku zdawały się oślepiać. Przechodzące po nich pająki rozpierzchły się, z dala omijając światło, którego cienkie jak słoneczne promienie nici zaczęły rozchodzić się na wszystkie strony, łącząc się z niebieskawym światłem rozpalonej przez Zakonników kuli. Zmrożona przez Marceliusa ziemia utrudniła kolejnym cienistym istotom pościg za przyjacielem, ale oczywistym było, że Caradog nie mógł uciekać w nieskończoność. James spróbował mu pomóc, celowanie z powietrza w ruchomy cel nie było jednak proste; dwa kolejne promienie chybiły. Dopiero trzeci z nich świsnął ponad czarną chmarą, trafiając Blishwicka w plecy – a ten natychmiast poczuł, jak jego ciało zaczyna się zmieniać, kurczyć. Ziemia zbliżyła się niepokojąco, twarz wydłużyła; włosy pobielały i zamieniły się w pióra, którymi obrosły również ramiona. Różdżka wypadła Caradogowi z ręki, nie mając palców, nie mógł jej utrzymać; instynktownie złapał ją w dziób. Zrozumienie, co właściwie się stało, zajęło mu chwilę – wystarczającą, by pierwsze z szarżujących ku niemu pająków prawie go sięgnęły. Mógł przed nimi uciec podrywając się do lotu, ale musiał zrobić to natychmiast; na reakcję miał zaledwie sekundy.
Tymczasem jasność zafalowała; Marcelius i James, wciąż znajdując się w powietrzu, widzieli, jak pękają dwa ostatnie strzępy więżącej błękitną kulę klatki. Światło rozlało się szerzej, napuchło, jak biorące głęboki oddech płuca. Ze środka umknęło jeszcze kilka pająków, blask zwyciężał, rozganiając mroki – ale te nie powiedziały jeszcze ostatniego zdania. Z wnętrza kuli, czy może zza niej, z centralnej części pajęczego młyna, wysunęła się najpierw jedna, potężna łapa – a później druga i kolejne. Wielki pająk wspiął się na zniszczoną konstrukcję, czarny, o postrzępionych krawędziach, zdawał się pochłaniać strzępki światła. Sześć par czerwonych oczu błysnęło w półmroku, a wszystkie skierowały się w stronę Marceliusa i Jamesa. Gruba, czarna nić wystrzeliła w ich stronę, oplatając szyję zielonego smoka, kolejna sięgnęła jego skrzydła; ożywiony wagonik zatrzymał się gwałtownie w powietrzu, szarpnięcie prawie strąciło Zakonników z siodełka. Trzecia z nici pomknęła w ich stronę, i nim którykolwiek zdążyłby zareagować, oplotła mocno ramię Marceliusa – to samo, w którym trzymał świece. Czerń zacisnęła się na jego ciele mocno, niczym uciskowa opaska; prędko poczuł, jak ręka mu drętwieje. A później – nici zaczęły się cofać, skracać, ciągnąc smoka – razem z jego jeźdźcami – bliżej w stronę młyna, gorejącej kuli i utkanej z mroku akromantuli, której potężne szczypce zafalowały ostrzegawczo, lada moment gotowe pożreć karmiące jasność świece. Za wszelką cenę.
Działające zaklęcia:
Inanimatus conjurus (smok Jamesa)
Volitavi (świeca)
Pullus (Cecil) - 1/3 tury
Energia magiczna:
Marcelius - 36/50
James - 38/50
Caradog - 29/50
Żywotność:
Marcelius - 220/260 (-5) (40 - psychiczne)
James - 208/238 (-5) (30 - psychiczne; pogorszenie widzenia)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Pająki były tu, tuż. Za blisko, zdecydowanie za blisko, nieważne, co robił i w jaki sposób nie pomagali mu z góry Marcel i James, obrzydliwe, czarne kształty o zbyt wielu oczach i odnóżach zaraz miały go dogonić, pożreć albo zrobić coś jeszcze gorszego. Czy one oplotą go w czarną pajęczynę, zatrują cieniem i pozwolą mu się pomału rozkładać? Czy nie tak działały pająki? Jeżeli przeżyje to zapyta o to Eda, żeby usprawiedliwić jakoś swój paniczny strach, który tylko w nim wzrastał z każdym spojrzeniem rzuconym w biegu za plecy. Rozświetlona ziemia zdawała się powstrzymywać maleńkie potworzy przed intensyfikacją pogoni, ale to wciąż było za mało by mógł poczuć się bezpiecznie. Zbyt zajęty rozpaczliwą ucieczką nie zorientował się, że uderzyło w niego zaklęcie. Z jakiegoś powodu tego zupełnie się nie spodziewał. Przez chwilę wystraszył się, że przyjaciele źle wycelowali i trafili w niego zamiast w pająki, ale niewiele mógł już zrobić poza pochwyceniem wysuwającej się z dloni różdżki w zęby. A jego zęby znajdowały się w dziwnym miejscu. Na Merlina, on miał dziób! A jeżeli miał dziób, to może miał i skrzydła! W tym momencie Cecil chciał ucałować Marcela i Jamesa za ofiarowanie mu drogi ucieczki.
Obym nie był pingwinem - pomyślał tylko zanim zaczął rozpaczliwie łopotać tym, co normalnie było jego ramionami. Prawie czuł pajęcze odnóża na swoich rozpłaszczonych stopach, których już po chwili musiał używać do pomocy w sterowaniu. On lata! Chciał krzyknąć, ale przypomniał sobie, że trzyma różdżkę. Nie mógł jej stracić po raz drugi. Zacisnął więc dziób (dziób!) nieco mocniej, ale wciąż ostrożnie, by jej nie połamać i zatoczył niewielkie koło nad wesołym miasteczkiem próbując zorientować się w sytuacji. Nie wyglądało to najlepiej. Co robić, co robić? Musiał złapać lewitującą świecę zanim spadnie, a potem może poparzyć nią pająka? To nie było zmartwienie na teraz. Cecil jako gęś podleciał bliżej przyjaciół na pojmanym smoku, by przekazać im swoją różdżkę. Nie było czasu na ptasie kalambury, więc bezceremonialnie wepchnął im ją między ściśnięte na za małym siedzonku ciała i liczył na to, że jej nie wypuszczą. Zagęgał donośnie próbując przekazać chłopakom wyrazy wsparcia i groźbę, że jak stracą jego różdżkę to ich zadziobie, a potem poleciał by zająć swój dziób czymś bardziej pożytecznym i złapać w niego świecę.
Łapię świecę w dziób?
Obym nie był pingwinem - pomyślał tylko zanim zaczął rozpaczliwie łopotać tym, co normalnie było jego ramionami. Prawie czuł pajęcze odnóża na swoich rozpłaszczonych stopach, których już po chwili musiał używać do pomocy w sterowaniu. On lata! Chciał krzyknąć, ale przypomniał sobie, że trzyma różdżkę. Nie mógł jej stracić po raz drugi. Zacisnął więc dziób (dziób!) nieco mocniej, ale wciąż ostrożnie, by jej nie połamać i zatoczył niewielkie koło nad wesołym miasteczkiem próbując zorientować się w sytuacji. Nie wyglądało to najlepiej. Co robić, co robić? Musiał złapać lewitującą świecę zanim spadnie, a potem może poparzyć nią pająka? To nie było zmartwienie na teraz. Cecil jako gęś podleciał bliżej przyjaciół na pojmanym smoku, by przekazać im swoją różdżkę. Nie było czasu na ptasie kalambury, więc bezceremonialnie wepchnął im ją między ściśnięte na za małym siedzonku ciała i liczył na to, że jej nie wypuszczą. Zagęgał donośnie próbując przekazać chłopakom wyrazy wsparcia i groźbę, że jak stracą jego różdżkę to ich zadziobie, a potem poleciał by zająć swój dziób czymś bardziej pożytecznym i złapać w niego świecę.
Łapię świecę w dziób?
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Caradog Blishwick' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 93
'k100' : 93
- Za dużo - wychrypiał, obserwując się kłębiące stada pająków. Widział to przecież, czuł, nie byli w stanie ich pokonać. Nie byli w stanie wykrzesać z siebie magii, która odegna je wszystkie. Wciąż mieli świece: to ich światło musiało pomóc. To sprowadzona przez ogień feniksa jasność była ostatnią nadzieją. Czy to mogło zadziałać? Czy mogli ją jakoś nakierować? Ostatnia świeca była daleko, nie mieli się jak do niej dostać. - Jest ich za dużo. - Wysiłki odnosiły efekt, ale nie dostateczny. Bo pająków było zbyt dużo. Szeroko otwartymi oczami patrzył na monstrum, które wypełzało z nicości, mocno obejmując Jamesa. Co to, do cholery, jest? Akromantula? Pieprzona akromantula, tu i teraz? Jim uratował Cecila, dostrzegał lecącą w ich kierunku gęś - nic co prawda nie zrozumiał z jego gęgania, ale wsunął sobie jego różdżkę do kieszeni kurtki, zakładając, że kazał im się tym zająć, mógł na nich liczyć. - Uważaj! - krzyknął za odlatującą ku gwiazdom gęsią, dostrzegając cel jego podróży: widział, co Cecil próbował zrobić - i miał nadzieję, że sobie poradzi. Poradzi, prawda? - Jim, podpalmy to - rzucił nagle, gdy cień szarpnął ich smokiem. Czy on ich ciągnął? - Podpalmy tę cholerną pajęczynę. Łatwo zajmie się ogniem, a na spotkaniu... na spotkaniu mówili, że ogień na nie działa, pamiętasz? - Pewnie, że pamiętał, to on był wtedy z Nealą. - Lancea! - wyinkatatował najpierw, zamierzając świetlista włócznią odciąć cieniste macki. Swiece. To świece były najważniejsze, musieli je zachować - ale macka owinęła się wokół niego mocno. Boleśnie. Zagryzł zęby. - Wynoś się, robalu! Lancea! - powtórzył inkantację, za drugim razem poprawnie: włócznia utkana ze światła miała odciąć macki sięgającego jego prawego ramienia, sięgające świec. - Ignitio! - krzyknął, nie czekając na odpowiedź Jima - celując w środek pajęczyny, gdzie splot wydawał się najgęstszy - powinien zająć się żywiołem najszybciej. Czy ogień był w stanie podsycić tę jasność - nie wiedział - ale zamierzał sprawdzić, musieli powstrzymać te cienie i musieli ochronić świece. Nie był pewien, co się stanie, gdy się wypalą. Nie był pewien, co się stanie, gdy sprowadzone przez nich pająki rozpełzną się na miasto. Nie mogli na to pozwolić, nawet za cenę pożaru: w wesołymi miasteczku o tej porze i tak nie było nikogo oprócz nich. Ale cień ich przyciągał, a oni musieli się od niego uwolnić.
rzuty na lance: tu, pierwszy nieudany, drugi 90 na kości
rzuty na lance: tu, pierwszy nieudany, drugi 90 na kości
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Kiedy zaklęcie sięgnęło Cecila, westchnął z ulgą, ale zaraz potem poczuł szarpnięcie. Zacisnął rękę mocniej na przyjacielu, nie miał czym trzymać się smoka, w drugiej zaciskał różdżkę, ale szczęśliwie nie zlecieli w dół. Mocno zaciskał nogami smoka z karuzeli, był śliski, a oni przez chwilę stracili rezon. Z przerażeniem popatrzył na świetlistą kulę, na wyłaniającego się zza niej wielkiego pająka. Przez chwilę dopadła go dziwna żałość. Czuł się tak, jakby byli bezsilni wobec ogromu i wielkości problemu, wobec czarnej magii. Żałował, że nie znał zaklęć, które mogłyby im pomóc, żałował, że nie prosił Steffena o nauki, że nie uczył się w ogóle, bo dziś to mogło uratować im życie. I przez tą krótką chwilę myślał, że już po wszystkim.
— Nie damy temu rady, Marcel — jęknął rozpaczliwie, przyciskając go mocno do siebie. Pod nimi szalało stado pająków, a gigantyczna cienista akromantula przyciągała ich do siebie. Czuł, jak ciągnie Marcela, czuł, jak smok zawisł w powietrzu w jednym miejscu, nie mogąc się uwolnić. — To koniec, to koniec! — zwątpił w powodzenie. Wiedział przecież, że to, z czym mieli styczność było potężne. Wiedział, że istoty z cienia były praktycznie niemożliwe do pokonania. Tam w Brenyn ocaliło ich coś, jakiś cud, rytuał. Nie mieli z nimi szans, a było ich znacznie więcej niż teraz. Mieli Nealę, Nealę, która znała się na magii, wiedziała wiele. Cecil, który był ich największą szansą latał dziś między nimi niezdolny do rzucania czarów. Przepadli. Był niemalże pewien. Kiwnął głową Marcelowi, a potem zaklął, nie pozwalając pająkowi go pociągnąć. Trzymał go jedną z całej siły i był gotów odrzucić własną różdżkę, żeby go objąć całkiem. — Trzymaj się — powtórzył, nie wiedząc, który raz już dzisiaj. Trzymaj się i nie puszczaj, nie daj się pociągnąć, myślał tylko. Wycelował różdżką w pajęczynę i pomyślał o ogniu, o tym, by jego zaklęcie przybrało formę ognistej włóczni.
— Lancea! Bibere oleo! — wyrecytował zaraz po tym, licząc, że wzmocni działanie ognistej iskry. Wsadził w żeby różdżkę, obracając głowę w stronę przyjaciela, by nie wybić przy tym Marcelowi oka i sięgnął do kieszeni w pośpiechu, zwinnymi palcami próbując z bezpiecznej sakiewki wyciągnąć kryształ. Jeden szczególny, specyficzny. Największy z nich, powinien być łatwy do odnalezienia i wydobycia, przecież nie różniło się to od kradzieży, których się dopuszczał. Ten jeden kryształ — czuł, że mógł im pomóc. Nie był pewien ich działania, ale Eve podarowała mu go nie bez powodu. Musiał ich ochronić, Musiał ich ocalić. Gdy znalazł się w jego dłoni rzucił na niego tylko okiem, upewniając się co do niego. Potarł go w jednej dłoni palcami, nie rozluźniając ich za mocno, by nie wypadł. Czy nie tak kazała mu robić Neala wtedy z tamtym, który ocalił mu życie? Nie pamiętał.
| 1. Lancea 2. Bibere oleo i 3. wykorzystuję ten kryształ, przekazany mi tu
— Nie damy temu rady, Marcel — jęknął rozpaczliwie, przyciskając go mocno do siebie. Pod nimi szalało stado pająków, a gigantyczna cienista akromantula przyciągała ich do siebie. Czuł, jak ciągnie Marcela, czuł, jak smok zawisł w powietrzu w jednym miejscu, nie mogąc się uwolnić. — To koniec, to koniec! — zwątpił w powodzenie. Wiedział przecież, że to, z czym mieli styczność było potężne. Wiedział, że istoty z cienia były praktycznie niemożliwe do pokonania. Tam w Brenyn ocaliło ich coś, jakiś cud, rytuał. Nie mieli z nimi szans, a było ich znacznie więcej niż teraz. Mieli Nealę, Nealę, która znała się na magii, wiedziała wiele. Cecil, który był ich największą szansą latał dziś między nimi niezdolny do rzucania czarów. Przepadli. Był niemalże pewien. Kiwnął głową Marcelowi, a potem zaklął, nie pozwalając pająkowi go pociągnąć. Trzymał go jedną z całej siły i był gotów odrzucić własną różdżkę, żeby go objąć całkiem. — Trzymaj się — powtórzył, nie wiedząc, który raz już dzisiaj. Trzymaj się i nie puszczaj, nie daj się pociągnąć, myślał tylko. Wycelował różdżką w pajęczynę i pomyślał o ogniu, o tym, by jego zaklęcie przybrało formę ognistej włóczni.
— Lancea! Bibere oleo! — wyrecytował zaraz po tym, licząc, że wzmocni działanie ognistej iskry. Wsadził w żeby różdżkę, obracając głowę w stronę przyjaciela, by nie wybić przy tym Marcelowi oka i sięgnął do kieszeni w pośpiechu, zwinnymi palcami próbując z bezpiecznej sakiewki wyciągnąć kryształ. Jeden szczególny, specyficzny. Największy z nich, powinien być łatwy do odnalezienia i wydobycia, przecież nie różniło się to od kradzieży, których się dopuszczał. Ten jeden kryształ — czuł, że mógł im pomóc. Nie był pewien ich działania, ale Eve podarowała mu go nie bez powodu. Musiał ich ochronić, Musiał ich ocalić. Gdy znalazł się w jego dłoni rzucił na niego tylko okiem, upewniając się co do niego. Potarł go w jednej dłoni palcami, nie rozluźniając ich za mocno, by nie wypadł. Czy nie tak kazała mu robić Neala wtedy z tamtym, który ocalił mu życie? Nie pamiętał.
| 1. Lancea 2. Bibere oleo i 3. wykorzystuję ten kryształ, przekazany mi tu
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k100' : 41
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k100' : 41
Poderwanie się w powietrze nie było dla Cecila łatwe. Nieprzywykły ani do przebywania pod postacią gęsi, ani do latania, początkowo miał problemy z oderwaniem się od ziemi, a jego próby przypominały nieporadne podskoki. Skoordynowanie dziwnie dużych – w stosunku do reszty ciała – skrzydeł zajęło mu parę długich, cennych sekund, w trakcie których pierwsze z pająków niemal go dosięgnęły. Umknął przed nimi w ostatniej chwili, na łapach czując już dotyk cienistych odnóży; jego uszy i umysł wypełniły szepty, ostrzeżenia w starej, celtyckiej mowie. Gniewne i złowrogie, wybrzmiały wyraźną złością, gdy Caradog wreszcie im umknął, unosząc się w górę, oddalając poza ich zasięg. Chmara pająków zafalowała, zatrzymała się na moment – ale zaraz potem zaczęła się rozpełzać we wszystkich kierunkach, może szukając nowych ofiar, a może uciekając przed coraz jaśniej płonącym blaskiem. Ten prawie oślepił zamienionego w gęś Cecila, który pomimo początkowej dezorientacji zdołał jednak odnaleźć się w przestrzeni i dojrzeć przyjaciół. Marcelius nie miał wiele czasu na protesty, odrzucona przez gęś różdżka wylądowała pomiędzy nim i Jamesem; udało mu się ją uchwycić i schować, a także porozumieć z Caradogiem bez słów, nim ten oddalił się, lecąc w kierunku pozostawionej na młynie świecy – przez chwilę nie mogąc odnaleźć jej w chaosie, który zapanował, gdy z czarnomagicznego źródła wyłoniła się utkana z mroku akromantula.
Bo mrok się nie poddawał; plugawa moc walczyła ostatkami sił, wlewając zwątpienie w serca Jamesa i Marceliusa, ciągnąc ich bliżej i bliżej ku przerażającej bestii. Nawet jeśli miała zginąć, wydawała się zdeterminowana, by zabrać Zakonników ze sobą. Ich umysły również wypełniły głosy, już nie szepty – a cały chór inkantujący obce wersy; ich kakofonia przytłaczała, odbierała nadzieję, przypominając, że mierzyli się z czymś pradawnym i potężnym. Czarna jak noc pajęczyna zacisnęła się mocniej na ramieniu Marceliusa, wywołując przeszywający, biegnący wzdłuż łopatki ból; jego nadgarstek i palce drętwiały, a pierwsza próba wyswobodzenia się zakończyła się fiaskiem – świetlista lanca minęła cel, znikając gdzieś w okolicy młyna. Akromantula znajdowała się już tak blisko, że jej widok przesłonił wszystko inne – a gdy Zakonnicy się do niej zbliżyli, zauważyli, że w rzeczywistości zbudowana była z tysięcy mniejszych, zbitych ze sobą pająków. Druga lanca przywołana przez akrobatę przecięła nić; głosy w jego głowie zawyły ze złością, odzyskał jednak czucie w palcach – choć na skórze, która ściśnięta była pajęczyną, pozostał czarny, nierówny ślad – który nie miał już zniknąć. Dwa pozostałe sploty, które owinęły się wokół metalowego smoka, znów pociągnęły go naprzód; Zakonnicy znaleźli się w zasięgu pająków, które zaczęły przeskakiwać po pajęczynie jak po naprężonej linie, w mgnieniu oka wspinając się po ciałach obu młodzieńców – a tam, gdzie się znalazły, pozostawiały na skórze długie, krwawiące rozcięcia. Najwięcej z nich ściągało w stronę świecy, ręka Marceliusa prawie zniknęła pod czarnymi cielskami; palce go zapiekły – ale nim wypuściłby z ręki obie świece, ognista, wyczarowana przez niego kula, pomknęła w stronę pajęczyny – a zaraz za nią podążyły zaklęcia Jamesa.
Płomień, który wybuchł tuż pod cienistą akromantulą, przypominał małą eksplozję. Ogień, wzmocniony lancą i magiczną oliwą, wzniósł się wysoko w niebo, błyskawicznie – w ułamkach sekund – roznosząc się również wzdłuż tworzącej niegdyś zaczarowany młyn pajęczyny. Mrok zawył, a to wycie – nienaturalne, mrożące do szpiku kości – ogłuszyło na chwilę całą trójkę przyjaciół. Nim to się jednak stało, Caradog – odnalazłszy wreszcie lecącą w dół świecę – zdołał uchwycić ją w locie, chroniąc przed upadkiem, a James zdążył wyciągnąć z kieszeni kryształ – który potarty, rozbłysnął niczym gwiazda. Błękitne, jasne światło rozlało się dookoła, barwiąc wyczarowane przez Marceliusa płomienie błękitem; pochłonięta ogniem akromantula rozpadła się na tysiące drobniejszych pająków, które spopieliły się niczym ćmy wlatujące w ognisko. Pożar, blask świec i światło bijące z kryształu, połączyły się ze sobą, karmiąc magią świetlistą kulę – która rozprysnęła się na setki drobniejszych światełek, a te deszczem zaczęły opadać w dół. Cieniste, rozbiegające się po alejkach pająki zajmowały się błękitnym ogniem jeden po drugim, jasność pożerała ciemność. Zniknęły też pajęczyny oplatające smoka, a sam smok – pozbawiony nagle magii, która go ożywiła – zaczął spadać w dół. Marcelius i James, straciwszy nagle oparcie, poczuli, jak również spadają – ale ten stan z jakiegoś powodu nie wywołał w nich strachu. Złowrogie głosy umilkły, zastąpione znajomą już pieśnią feniksa, a nad wesołym miasteczkiem znów rozbłysło światło, z którego wyłoniły się potężne, białobłękitne skrzydła – a później cała sylwetka niezwykłego ptaka. Świetlisty feniks, zatoczył łuk ponad pozostałościami młyna, przeleciał tuż obok zamienionego w gęś Caradoga, po czym wleciał pod Marceliusa i Jamesa, którzy na jego skrzydłach bezpiecznie opadli na ziemię, czując się tak, jakby otoczyła ich ciepła, czysta magia. Po mgle zacieniającej wzrok Jamesa nie pozostał ślad, widział wszystko wyraźnie – choć rany na szyi i dłoniach, które pozostawiły po sobie pająki, nadal krwawiły.
Niezwykły pokaz trwał co najmniej kilka minut, podczas których zniszczeniu ulegały ostatnie z pająków, a powietrze wokół was wypełniło się setkami, tysiącami błękitno-zielonych świateł. Zaczarowany młyn zaczął się zmieniać; magia, która rozlała się po okolicy, odwróciła działanie zaklęcia Marceliusa, a wszystkie drobne, roztrzaskane w mak części zaczęły unosić się w górę, najpierw gromadząc się wokół jaśniejącej kuli, a potem wracając na swoje miejsca. Belki odzyskały pierwotny kształt, śruby i nity zbiły je w całość; wagoniki złożyły się w powietrzu i z cichym skrzypieniem zawisły na hakach. Również smok zaklęty przez Jamesa podniósł się z ziemi, po czym pomknął z powrotem w stronę karuzeli – po drodze, niby zaczepnie, szturchając go w ramię zielonym, namalowanym pyskiem. Świetlisty feniks zaśpiewał swą pieśń raz jeszcze, przelatując po nocnym niebie – a tam, gdzie przeleciał, pozostawił za sobą błękitną łunę, która pozostała już na nieboskłonie, wijąc się i poruszając niczym zorza. Później feniks zawrócił, przemknął po raz ostatni ponad Zakonnikami i wleciał w świetlistą kulę; jasność rozprysnęła się na miliony iskier, po czym zgasła – choć niektóre z nich, skrystalizowawszy się w locie, rozsypały się po alejce, pod waszymi nogami.
Oprócz nich znaleźliście coś jeszcze – tuż pod młynem, w miejscu, w którym zwabiony przez Caradoga wąż morski zderzył się z kulą, leżały trzy migotliwe łuski, przypominające smocze. Choć z wyglądu czarne i szkliste, były zupełnie wolne od plugawej magii – a gdy wzięliście je do rąk, znów usłyszeliście odległą, cichą pieśń feniksa. Nie byliście w stanie wyjaśnić, skąd brało się to przekonanie, ale łuski wydawały się wam w jakiś sposób ważne; czuliście, że powinniście je zabrać ze sobą.
Kryształ, który James ściskał w dłoni, nie stracił mocy; choć jego światło po jakimś czasie zgasło, to wciąż wypełniał go błękitny blask – ten sam, który rozlewał się na nocnym niebie.
Mistrz gry dziękuje z całego serca za emocjonującą rozgrywkę, ale już jej nie kontynuuje. Możecie pozostać w temacie i napisać w nim dowolną ilość postów lub go opuścić. W razie pytań lub wątpliwości, pozostaję do dyspozycji.
Wszyscy otrzymujecie po 150 PD, 3 punkty biegłości Zakonu Feniksa oraz osiągnięcie dedykowane wydarzeniu. Możecie też wylosować po jednym białym krysztale, w losowaniu linkując ten post.
Mistrz gry odpisał zużyty przez Jamesa kryształ, nie stracił on jednak zupełnie swojej mocy; pozostaje zmieniony, zgodnie z opisem w poście. Jego działanie pozostaje tajemnicą. Jeżeli kiedykolwiek zostanie użyty, mistrz gry prosi o informację.
Działające zaklęcia:
Pullus (Cecil) - 2/3 tury, ale możesz uznać, że zaklęcie przestało działać w dowolnym momencie
Energia magiczna:
Marcelius - 33/50
James - 36/50
Caradog - 29/50
Żywotność:
Marcelius - 180/260 (-15) (40 - psychiczne, 40 - cięte)
James - 168/238 (-10) (30 - psychiczne; 40 - cięte)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Bo mrok się nie poddawał; plugawa moc walczyła ostatkami sił, wlewając zwątpienie w serca Jamesa i Marceliusa, ciągnąc ich bliżej i bliżej ku przerażającej bestii. Nawet jeśli miała zginąć, wydawała się zdeterminowana, by zabrać Zakonników ze sobą. Ich umysły również wypełniły głosy, już nie szepty – a cały chór inkantujący obce wersy; ich kakofonia przytłaczała, odbierała nadzieję, przypominając, że mierzyli się z czymś pradawnym i potężnym. Czarna jak noc pajęczyna zacisnęła się mocniej na ramieniu Marceliusa, wywołując przeszywający, biegnący wzdłuż łopatki ból; jego nadgarstek i palce drętwiały, a pierwsza próba wyswobodzenia się zakończyła się fiaskiem – świetlista lanca minęła cel, znikając gdzieś w okolicy młyna. Akromantula znajdowała się już tak blisko, że jej widok przesłonił wszystko inne – a gdy Zakonnicy się do niej zbliżyli, zauważyli, że w rzeczywistości zbudowana była z tysięcy mniejszych, zbitych ze sobą pająków. Druga lanca przywołana przez akrobatę przecięła nić; głosy w jego głowie zawyły ze złością, odzyskał jednak czucie w palcach – choć na skórze, która ściśnięta była pajęczyną, pozostał czarny, nierówny ślad – który nie miał już zniknąć. Dwa pozostałe sploty, które owinęły się wokół metalowego smoka, znów pociągnęły go naprzód; Zakonnicy znaleźli się w zasięgu pająków, które zaczęły przeskakiwać po pajęczynie jak po naprężonej linie, w mgnieniu oka wspinając się po ciałach obu młodzieńców – a tam, gdzie się znalazły, pozostawiały na skórze długie, krwawiące rozcięcia. Najwięcej z nich ściągało w stronę świecy, ręka Marceliusa prawie zniknęła pod czarnymi cielskami; palce go zapiekły – ale nim wypuściłby z ręki obie świece, ognista, wyczarowana przez niego kula, pomknęła w stronę pajęczyny – a zaraz za nią podążyły zaklęcia Jamesa.
Płomień, który wybuchł tuż pod cienistą akromantulą, przypominał małą eksplozję. Ogień, wzmocniony lancą i magiczną oliwą, wzniósł się wysoko w niebo, błyskawicznie – w ułamkach sekund – roznosząc się również wzdłuż tworzącej niegdyś zaczarowany młyn pajęczyny. Mrok zawył, a to wycie – nienaturalne, mrożące do szpiku kości – ogłuszyło na chwilę całą trójkę przyjaciół. Nim to się jednak stało, Caradog – odnalazłszy wreszcie lecącą w dół świecę – zdołał uchwycić ją w locie, chroniąc przed upadkiem, a James zdążył wyciągnąć z kieszeni kryształ – który potarty, rozbłysnął niczym gwiazda. Błękitne, jasne światło rozlało się dookoła, barwiąc wyczarowane przez Marceliusa płomienie błękitem; pochłonięta ogniem akromantula rozpadła się na tysiące drobniejszych pająków, które spopieliły się niczym ćmy wlatujące w ognisko. Pożar, blask świec i światło bijące z kryształu, połączyły się ze sobą, karmiąc magią świetlistą kulę – która rozprysnęła się na setki drobniejszych światełek, a te deszczem zaczęły opadać w dół. Cieniste, rozbiegające się po alejkach pająki zajmowały się błękitnym ogniem jeden po drugim, jasność pożerała ciemność. Zniknęły też pajęczyny oplatające smoka, a sam smok – pozbawiony nagle magii, która go ożywiła – zaczął spadać w dół. Marcelius i James, straciwszy nagle oparcie, poczuli, jak również spadają – ale ten stan z jakiegoś powodu nie wywołał w nich strachu. Złowrogie głosy umilkły, zastąpione znajomą już pieśnią feniksa, a nad wesołym miasteczkiem znów rozbłysło światło, z którego wyłoniły się potężne, białobłękitne skrzydła – a później cała sylwetka niezwykłego ptaka. Świetlisty feniks, zatoczył łuk ponad pozostałościami młyna, przeleciał tuż obok zamienionego w gęś Caradoga, po czym wleciał pod Marceliusa i Jamesa, którzy na jego skrzydłach bezpiecznie opadli na ziemię, czując się tak, jakby otoczyła ich ciepła, czysta magia. Po mgle zacieniającej wzrok Jamesa nie pozostał ślad, widział wszystko wyraźnie – choć rany na szyi i dłoniach, które pozostawiły po sobie pająki, nadal krwawiły.
Niezwykły pokaz trwał co najmniej kilka minut, podczas których zniszczeniu ulegały ostatnie z pająków, a powietrze wokół was wypełniło się setkami, tysiącami błękitno-zielonych świateł. Zaczarowany młyn zaczął się zmieniać; magia, która rozlała się po okolicy, odwróciła działanie zaklęcia Marceliusa, a wszystkie drobne, roztrzaskane w mak części zaczęły unosić się w górę, najpierw gromadząc się wokół jaśniejącej kuli, a potem wracając na swoje miejsca. Belki odzyskały pierwotny kształt, śruby i nity zbiły je w całość; wagoniki złożyły się w powietrzu i z cichym skrzypieniem zawisły na hakach. Również smok zaklęty przez Jamesa podniósł się z ziemi, po czym pomknął z powrotem w stronę karuzeli – po drodze, niby zaczepnie, szturchając go w ramię zielonym, namalowanym pyskiem. Świetlisty feniks zaśpiewał swą pieśń raz jeszcze, przelatując po nocnym niebie – a tam, gdzie przeleciał, pozostawił za sobą błękitną łunę, która pozostała już na nieboskłonie, wijąc się i poruszając niczym zorza. Później feniks zawrócił, przemknął po raz ostatni ponad Zakonnikami i wleciał w świetlistą kulę; jasność rozprysnęła się na miliony iskier, po czym zgasła – choć niektóre z nich, skrystalizowawszy się w locie, rozsypały się po alejce, pod waszymi nogami.
Oprócz nich znaleźliście coś jeszcze – tuż pod młynem, w miejscu, w którym zwabiony przez Caradoga wąż morski zderzył się z kulą, leżały trzy migotliwe łuski, przypominające smocze. Choć z wyglądu czarne i szkliste, były zupełnie wolne od plugawej magii – a gdy wzięliście je do rąk, znów usłyszeliście odległą, cichą pieśń feniksa. Nie byliście w stanie wyjaśnić, skąd brało się to przekonanie, ale łuski wydawały się wam w jakiś sposób ważne; czuliście, że powinniście je zabrać ze sobą.
Kryształ, który James ściskał w dłoni, nie stracił mocy; choć jego światło po jakimś czasie zgasło, to wciąż wypełniał go błękitny blask – ten sam, który rozlewał się na nocnym niebie.
Wszyscy otrzymujecie po 150 PD, 3 punkty biegłości Zakonu Feniksa oraz osiągnięcie dedykowane wydarzeniu. Możecie też wylosować po jednym białym krysztale, w losowaniu linkując ten post.
Mistrz gry odpisał zużyty przez Jamesa kryształ, nie stracił on jednak zupełnie swojej mocy; pozostaje zmieniony, zgodnie z opisem w poście. Jego działanie pozostaje tajemnicą. Jeżeli kiedykolwiek zostanie użyty, mistrz gry prosi o informację.
Działające zaklęcia:
Pullus (Cecil) - 2/3 tury, ale możesz uznać, że zaklęcie przestało działać w dowolnym momencie
Energia magiczna:
Marcelius - 33/50
James - 36/50
Caradog - 29/50
Żywotność:
Marcelius - 180/260 (-15) (40 - psychiczne, 40 - cięte)
James - 168/238 (-10) (30 - psychiczne; 40 - cięte)
Caradog - 130/205 (-15) (20 - cięte; 15 - poparzenia; 40 - tłuczone)
W razie pytań - zapraszam. <3
Caradog nie widział wiele zza świecy, którą trzymał w dziobie. Był bardzo skupiony na tym by jej nie wypuścić i obmyślał właśnie plan wlecenia z nią prosto w akromantulę, wierząc gorąco w magiczną moc ognia, który rozgrzewał powietrze przed jego lewym okiem. Płomień znajdował się trochę za blisko jego źrenicy, jeśli miał być szczerzy, szczególnie gdy pęd powietrza wywołany lotem zakrzywiał go w jej stronę. Ale to było nic w porównaniu z blaskiem, który rozświetlił nocne niebo po chwili. Cień nie miał najmniejszych szans w walce z jasnością, którą wywołały świece i zaklęcia Jima oraz Marcela. Ogień płonął, świece świeciły, kryształ błyszczał, mrok wył, a Cecil gęgał przejęty. Caradog nie sądził, że cień może się zapalić, ale oto oglądał właśnie jak jego długie macki zajmowały się błękitnymi płomieniami. A po chwili zorientował się, że nie był jedynym majestatycznym ptakiem w przestworzach. Przekrzywił swoje gęsie stopy, dostosował skrzydła i poszybował w kierunku ziemi za feniksem, który złapał Marcela i Jima. Wylądował z gracją obok nich, na swoich szerokich łapkach i zagęgał siadając i układając swoją długą szyję na ramieniu Jamesa, a zmęczoną głowę na dłoni Marcela. W tej pozycji kontynuował oglądanie pokazu światła zwyciężającego mrok, a w uszach grała mu pieśń feniksa.
Nie potrafił powiedzieć, ile czasu tak leżeli, nie za długo, bo w pewnym momencie Caradog poczuł, że jego nogi się wydłużają, skrzydła rozdzielają w palce, a dziób kurczy. Zanim zdążył zmienić pozycję, leżał krzywo na swoich przyjaciołach, przyduszając ich górną połową swojego ciała.
- Przepraszam, szlag, przepraszam - wyjęczał gdy podnosił się na zmęczonych ramionach. Kiedy z nich wreszcie zszedł, padł ciężko na ziemię przy ich głowach. Był tak bardzo zmęczony.
- Żyjemy - stwierdził głucho, ale z uśmiechem na twarzy, który zaczął rozszerzać się w miarę docierania do niego, że rzeczywiście byli cali. I po chwili Cecil śmiał się w głos, a łzy ciekły mu po policzkach.
- Byłem gęsią! - Wydusił z siebie wreszcie. - A wy lecieliście na feniksie! - Zastanowił się chwilę, łapiąc oddech - i na smoku!
Kolejne słowa utonęły w nowej salwie śmiechu, która uleciała z ust Cecila w stronę nocnego nieba. Bolało go całe ciało, ale w tym momencie nic go nie obchodziło. Poza tym, że wszyscy przeżyli i wykonali zadanie. Wygrali.
- I wąż morski... - kontynuował, kiedy znowu odzyskał kontrolę nad własnym oddechem - i pająki!
Wpatrywał się w spokojny diabelski młyn, na którym nie pozostał ślad po niedawnej walce.
- Byliście niesamowici - odwrócił się do Marcela i Jima z błyszczącymi od łez i wesołości oczami. - Naprawdę, nawet nie potrafię tego opisać!
Wyciągnął przed siebie rękę, żeby złapać w nią dłonie przyjaciół. A potem zaśmiał się jeszcze raz i zupełnie, zupełnie nie chciał jeszcze wstawać i pozwolić tej nocy się skończyć.
Nie potrafił powiedzieć, ile czasu tak leżeli, nie za długo, bo w pewnym momencie Caradog poczuł, że jego nogi się wydłużają, skrzydła rozdzielają w palce, a dziób kurczy. Zanim zdążył zmienić pozycję, leżał krzywo na swoich przyjaciołach, przyduszając ich górną połową swojego ciała.
- Przepraszam, szlag, przepraszam - wyjęczał gdy podnosił się na zmęczonych ramionach. Kiedy z nich wreszcie zszedł, padł ciężko na ziemię przy ich głowach. Był tak bardzo zmęczony.
- Żyjemy - stwierdził głucho, ale z uśmiechem na twarzy, który zaczął rozszerzać się w miarę docierania do niego, że rzeczywiście byli cali. I po chwili Cecil śmiał się w głos, a łzy ciekły mu po policzkach.
- Byłem gęsią! - Wydusił z siebie wreszcie. - A wy lecieliście na feniksie! - Zastanowił się chwilę, łapiąc oddech - i na smoku!
Kolejne słowa utonęły w nowej salwie śmiechu, która uleciała z ust Cecila w stronę nocnego nieba. Bolało go całe ciało, ale w tym momencie nic go nie obchodziło. Poza tym, że wszyscy przeżyli i wykonali zadanie. Wygrali.
- I wąż morski... - kontynuował, kiedy znowu odzyskał kontrolę nad własnym oddechem - i pająki!
Wpatrywał się w spokojny diabelski młyn, na którym nie pozostał ślad po niedawnej walce.
- Byliście niesamowici - odwrócił się do Marcela i Jima z błyszczącymi od łez i wesołości oczami. - Naprawdę, nawet nie potrafię tego opisać!
Wyciągnął przed siebie rękę, żeby złapać w nią dłonie przyjaciół. A potem zaśmiał się jeszcze raz i zupełnie, zupełnie nie chciał jeszcze wstawać i pozwolić tej nocy się skończyć.
Dream no small dreamsfor they have no power to move the hearts of men.
Caradog Blishwick
Zawód : poeta, dziennikarz, buntownik
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
bo to była życia nieśmiałość,
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie, gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością.
OPCM : 15 +1
UROKI : 10 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczarowany młyn
Szybka odpowiedź