Magiczne Łódki
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Magiczne Łódki
Najbardziej romantyczne ze wszystkich miejsc w wesołym miasteczku. Oddalone od hałaśliwych atrakcji najczęściej zajmowane jest przez tych, którzy chcą odrobiny spokoju. Po dużej tafli jeziora pływają łódki, które można do siebie przywołać i udać się na krótki rejs. Oprócz pływania istnieje take możliwość wyłowienia złotej rybki, która na życzenie szczęśliwca, który wyciągnie ją z wody zamienia się w jedną z czterech rzeczy: pamiątkową tiarę, ruszającego się, pluszowego misia, niewiędnącą różę albo jodłującą kaczkę ufundowaną przez sponsora, firmę GAROLA. Rybkę łowi się przy pomocy umieszczonej w każdej łódce wędki. By sprawdzić czy połów się udał, należy rzucić kością k3.
1 - Wędka zebrała tylko odrobinę mułu, a złotego błysku jej łusek nie zobaczyłeś nawet na chwilę.
2 - Rybka połknęła przynętę, ale najwyraźniej za słabo, zerwała się zanim zdążyłeś ją wyciągnąć.
3 - Udało ci się wyłowić rybkę. Teraz tylko pozostaje zażyczyć sobie, w co ma się zmienić.
1 - Wędka zebrała tylko odrobinę mułu, a złotego błysku jej łusek nie zobaczyłeś nawet na chwilę.
2 - Rybka połknęła przynętę, ale najwyraźniej za słabo, zerwała się zanim zdążyłeś ją wyciągnąć.
3 - Udało ci się wyłowić rybkę. Teraz tylko pozostaje zażyczyć sobie, w co ma się zmienić.
Lokacja zawiera kostki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:02, w całości zmieniany 1 raz
Opowieści ojca, które słyszałem przed wieloma laty, jeszcze zanim poznałem, co znaczą trudy życia, zostały zostały ze mną przez te wszystkie lata. Nie powiem, żeby stanowiły jakiekolwiek pocieszenie, kiedy skulony w wilgotnej celi trząsłem się z zimna. Ale pamiętałem je zaskakująco dobrze, tak jak głos, który mi o nich opowiadał, dokładnie tak samo jak bajki czytane przez matkę. W rodzinach i rodach rosyjskich odnajdywałem się o wiele lepiej niż tych angielskich, choć w ojczyźnie moich przodków nie postawiłem nigdy nogi, a wszechogarniające zimno Syberii potrafiłem tylko sobie wyobrażać. Nazwisko Vablatsky nie było mi więc obce. Pojawiało się zarówno w opowieściach ojca jak i baśniach matki. Ród wieszczek, które podróżowały po olbrzymiej Rosji miał w sobie coś, co wręcz zachęcało do tworzenia legend. Najwyraźniej Cassandra także znała swoje korzenie. Nie było to wcale takie oczywiste. Niektórzy rodzili się w całkowitym oderwaniu od historii swojej rodziny. Wyglądało jednak na to, że uzdrowicielka nie tylko była jej świadoma, ale także ją w pewien sposób kontynuowała przekazując swój dar córce. Zgodnie z opowieścią. Nie zapytałem, choć przeszło mi to przez myśl, jak przyszłość widzi Lysandra. O ile tylko trochę interesowało mnie to w kontekście dorosłych wieszczek, o tyle dziecięce wizje miały w sobie nutę niepokoju. Ostatecznie jednak nie było to aż tak ważne, by marnować z pewnością ograniczony czas, w którym oboje zdecydowaliśmy się na szczerość zdejmując na chwilę misternie kute z kłamstw i niedopowiedzeń zbroje.
Zaśmiałem się cicho na jej bardzo zgrabną metaforę Tower. Nie byłem pewien czy Azkaban faktycznie był zimniejszy, miałem nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, jednak obecność dementorów rzeczywiście przyprawiała mnie o mroźny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Strach przed nimi był całkiem uzasadniony i jak najbardziej zrozumiały. Ciepłe promienie słońca tańczące właśnie na mojej skórze nie potrafiły odgonić przejmującego chłodu, który wywoływała sama myśl o tym, co mogłoby się ze mną stać, gdyby pozwolił zamknąć się w tym przeklętym, zapomnianym przez nadzieję miejscu.
Podałem Cassandrze ramię po opuszczeniu wagoników podobnie jak ona zupełnie nie zwracając uwagi na niechętne spojrzenia, jakim obdarzały nas dzieci i ich rodzice.
- Nie byłem głupcem jako młodzieniec - mruknąłem, gdy skręciliśmy w alejkę z mniejszą ilością spacerujących ludzi. - Pozbyłem się dowodów. Nie zdążyłem jednak uniknąć oskarżeń o złamanie Kodeksu Tajności i przekroczenie uprawnień, a także jakichś bzdur związanych z etyką zawodową.
Mówiłem spokojnie, jakbym opowiadał o rzeczach błahych świadom, że taki ton nie zwróci uwagi potencjalnych podsłuchiwaczy. Rozglądałem się jednak uważnie milknąc chwilami, gdy mijaliśmy inne pary, których zrobiło się nagle sporo wokół.
- Byłem amnezjatorem - ciągle bawił mnie zawód, który przyszło mi wykonywać przed zamknięciem w Tower. Przemknęło mi przez myśl, że właśnie w tym momencie skończyć się może nasza szczera rozmowa. Sam nie byłem pewien czy uwierzyłbym w podobne wyznanie. Nie usprawiedliwiałem się jednak z głupiego zajęcia. Po głębszym zastanowieniu się, na co miałem mnóstwo czasu w więzieniu, doszedłem do wniosku, że był to większy powód do wstydu niż fakt zesłania do Tower. Choć od samej historii pobytu tam niewiele już było rzeczy bardziej upokarzających.
W milczeniu słuchałem o zagrożeniu czyhającym na Lysandrę. Wierzyłem, że mówi prawdę. Nie miałem powodów, by w to wątpić. Była wieszczką, widziała przyszłość, jej trzecie oko pozwalało dojrzeć więcej niż tylko rzeczy widzialne. Samo przeczucie jasnowidza powinno wzbudzać czujność. A, jeśli już w ogóle podejrzewać Cassandrę o żarty, to na pewno nie w kwestii córki. Patrzyłem przed siebie, w oddali dostrzegając, że słońce skrzy się dziwnie, jakby odbijało się się od wody. Doszliśmy właśnie do najbardziej romantycznej części miasteczka. Jak uroczo.
Milczałem dalej, gdy odpowiadała wreszcie na moje pytanie. Tym razem jednak obserwowałem ją już uważnie, dostrzegając bez wątpienia prawdziwy smutek w jej oczach i słysząc tęsknotę w głosie. Nie miałem pewności, na ile udawaną, a na ile autentyczną. Obecnie nie miało to jednak za bardzo znaczenia.
- Nie wiem - odparłem sucho w momencie, w którym dotarliśmy wreszcie do jeziora i wsiadaliśmy do łódki. - Nigdy w życiu nie widziałem go na oczy.
Oschłość maskowała złość i żal, których nie pozbyłem się przez blisko trzydzieści lat odkąd dowiedziałem się o moim najmłodszym synu. Wiedziałem tylko jak miał na imię i że nosił moje nazwisko. To wszystko. Cassandra najwyraźniej wiedziała więcej niż ja, obrzuciłem ją bardzo uważnym spojrzeniem, ale poddałem się wreszcie z próbami wyciągnięcia od niej czegoś więcej o Vasylu.
- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z Mulciberami łączy cię więcej niż chcesz przyznać, Cassandro - podzieliłem się moimi przypuszczeniami jednocześnie zajęty zarzucaniem wędki. Spojrzałem na uzdrowicielkę dopiero, gdy haczyk znalazł się w wodzie i wzruszyłem ramionami dając jej do zrozumienia, że to nie groźba. Nie zamierzałem wymuszać na niej prawdy. Jeżeli jest ważna, poznam ją tak czy tak, a jeśli nie, miałem jeszcze zapas cierpliwości, który pozwalał mi poczekać na większe zaufanie Cassandry. Jeszcze przez jakiś czas.
- Mogę ci pomóc ochronić Lysandrę - zacząłem ostrożnie dobierając słowa. Jeżeli istniały delikatne tematy, to ten stworzony był z najcieńszej i najwrażliwszej porcelany. - Zwłaszcza, że z moimi synami najwyraźniej połączyły was... skomplikowane układy - uśmiechnąłem się pod nosem wyciągając pomału spławik z wody. - Ale to będzie wymagało - zawahałem się na chwilę doskonale wiedząc, jak ważne i cenne było to, czego zamierzałem zażądać - zaufania.
Haczyk wyłonił się z wody pozwalając mi przenieść całą uwagę z wędki ponownie na moją rozmówczynię i obdarzyć ją wyczekującym spojrzeniem. Nie chciałem bezgranicznej ufności, przynajmniej nie od razu, znaliśmy się za krótko. Na początek wystarczy, jeśli uwierzy, że naprawdę nie zamierzam skrzywdzić żadnej z nich. Ani jej, ani, przede wszystkim, Lysandry.
Zaśmiałem się cicho na jej bardzo zgrabną metaforę Tower. Nie byłem pewien czy Azkaban faktycznie był zimniejszy, miałem nadzieję nigdy się nie dowiedzieć, jednak obecność dementorów rzeczywiście przyprawiała mnie o mroźny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Strach przed nimi był całkiem uzasadniony i jak najbardziej zrozumiały. Ciepłe promienie słońca tańczące właśnie na mojej skórze nie potrafiły odgonić przejmującego chłodu, który wywoływała sama myśl o tym, co mogłoby się ze mną stać, gdyby pozwolił zamknąć się w tym przeklętym, zapomnianym przez nadzieję miejscu.
Podałem Cassandrze ramię po opuszczeniu wagoników podobnie jak ona zupełnie nie zwracając uwagi na niechętne spojrzenia, jakim obdarzały nas dzieci i ich rodzice.
- Nie byłem głupcem jako młodzieniec - mruknąłem, gdy skręciliśmy w alejkę z mniejszą ilością spacerujących ludzi. - Pozbyłem się dowodów. Nie zdążyłem jednak uniknąć oskarżeń o złamanie Kodeksu Tajności i przekroczenie uprawnień, a także jakichś bzdur związanych z etyką zawodową.
Mówiłem spokojnie, jakbym opowiadał o rzeczach błahych świadom, że taki ton nie zwróci uwagi potencjalnych podsłuchiwaczy. Rozglądałem się jednak uważnie milknąc chwilami, gdy mijaliśmy inne pary, których zrobiło się nagle sporo wokół.
- Byłem amnezjatorem - ciągle bawił mnie zawód, który przyszło mi wykonywać przed zamknięciem w Tower. Przemknęło mi przez myśl, że właśnie w tym momencie skończyć się może nasza szczera rozmowa. Sam nie byłem pewien czy uwierzyłbym w podobne wyznanie. Nie usprawiedliwiałem się jednak z głupiego zajęcia. Po głębszym zastanowieniu się, na co miałem mnóstwo czasu w więzieniu, doszedłem do wniosku, że był to większy powód do wstydu niż fakt zesłania do Tower. Choć od samej historii pobytu tam niewiele już było rzeczy bardziej upokarzających.
W milczeniu słuchałem o zagrożeniu czyhającym na Lysandrę. Wierzyłem, że mówi prawdę. Nie miałem powodów, by w to wątpić. Była wieszczką, widziała przyszłość, jej trzecie oko pozwalało dojrzeć więcej niż tylko rzeczy widzialne. Samo przeczucie jasnowidza powinno wzbudzać czujność. A, jeśli już w ogóle podejrzewać Cassandrę o żarty, to na pewno nie w kwestii córki. Patrzyłem przed siebie, w oddali dostrzegając, że słońce skrzy się dziwnie, jakby odbijało się się od wody. Doszliśmy właśnie do najbardziej romantycznej części miasteczka. Jak uroczo.
Milczałem dalej, gdy odpowiadała wreszcie na moje pytanie. Tym razem jednak obserwowałem ją już uważnie, dostrzegając bez wątpienia prawdziwy smutek w jej oczach i słysząc tęsknotę w głosie. Nie miałem pewności, na ile udawaną, a na ile autentyczną. Obecnie nie miało to jednak za bardzo znaczenia.
- Nie wiem - odparłem sucho w momencie, w którym dotarliśmy wreszcie do jeziora i wsiadaliśmy do łódki. - Nigdy w życiu nie widziałem go na oczy.
Oschłość maskowała złość i żal, których nie pozbyłem się przez blisko trzydzieści lat odkąd dowiedziałem się o moim najmłodszym synu. Wiedziałem tylko jak miał na imię i że nosił moje nazwisko. To wszystko. Cassandra najwyraźniej wiedziała więcej niż ja, obrzuciłem ją bardzo uważnym spojrzeniem, ale poddałem się wreszcie z próbami wyciągnięcia od niej czegoś więcej o Vasylu.
- Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że z Mulciberami łączy cię więcej niż chcesz przyznać, Cassandro - podzieliłem się moimi przypuszczeniami jednocześnie zajęty zarzucaniem wędki. Spojrzałem na uzdrowicielkę dopiero, gdy haczyk znalazł się w wodzie i wzruszyłem ramionami dając jej do zrozumienia, że to nie groźba. Nie zamierzałem wymuszać na niej prawdy. Jeżeli jest ważna, poznam ją tak czy tak, a jeśli nie, miałem jeszcze zapas cierpliwości, który pozwalał mi poczekać na większe zaufanie Cassandry. Jeszcze przez jakiś czas.
- Mogę ci pomóc ochronić Lysandrę - zacząłem ostrożnie dobierając słowa. Jeżeli istniały delikatne tematy, to ten stworzony był z najcieńszej i najwrażliwszej porcelany. - Zwłaszcza, że z moimi synami najwyraźniej połączyły was... skomplikowane układy - uśmiechnąłem się pod nosem wyciągając pomału spławik z wody. - Ale to będzie wymagało - zawahałem się na chwilę doskonale wiedząc, jak ważne i cenne było to, czego zamierzałem zażądać - zaufania.
Haczyk wyłonił się z wody pozwalając mi przenieść całą uwagę z wędki ponownie na moją rozmówczynię i obdarzyć ją wyczekującym spojrzeniem. Nie chciałem bezgranicznej ufności, przynajmniej nie od razu, znaliśmy się za krótko. Na początek wystarczy, jeśli uwierzy, że naprawdę nie zamierzam skrzywdzić żadnej z nich. Ani jej, ani, przede wszystkim, Lysandry.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Vitalij Karkarow' has done the following action : rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Subtelnie wsparła się o jego ramię, które - jako dżentelmen, naturalnie - wysunął w jej kierunku, wsłuchując się w jego opowieść; nadzwyczajnie szczerą, ale przecież miał powody, żeby jej zaufać - inne niż renoma nazwiska, która dla niego - konserwatywnego czarodzieja o dawnych przekonaniach - bez wątpienia pozostawała ważna, pomogła mu. Po wyjściu z Tower - wyglądał jak wrak człowieka, porzucony na rdzewienie przez kilkadziesiąt długich lat, doprowadziła jego ciało do porządku, nigdy wcześniej nie pytając o przyczyny uwięzienia. Już wcześniej zdawała sobie sprawę z tego, że przewinienia Vitalija były poważne, za nic błahego nie spędziłby za kratami czasu tak długiego: i nawet jeśli nie wiedziała, jak bardzo ten czas był długi - potrafiła to mniej więcej ocenić po zniszczeniach na jego skórze. Wiedział o tym, była uzdrowicielką - pewnie najlepszą, jaką znał.
- Niecodzienny wybór - przyznała, komentując jego profesję; ostrożnie unikała tematu samych tortur - nie chciała, żeby Vitalij zobaczył jej strach. - Co tobą kierowało? Czyżbyś dopiero z wiekiem... zmienił przekonania? - Wątpliwe, miał na nazwisko Mulciber - i wydawał się być z tego dumny. A Mulcibery miały to do siebie, że były sukinsynami: doskonale o tym wiedziała, znając całą trójkę potomstwa Vitalija. Jak się okazało - lepiej nawet, niż on sam, być może mogła to przekuć na swoją korzyść. Rozejrzała się po urokliwej okolicy, na dłużej zatrzymując wzrok na falującej, smaganej wiatrem wodzie, chwilę zwlekała, nim weszła do łódki. Nigdy wcześniej w żadnej nie siedziała, a jej boki chybotały się niepewnie. Przysiadła na ławeczce wewnątrz, z uwagą obserwując towarzysza zarzucającego wędkę; czy za młodu robił to częściej?
- Być może twoje przeczucia są słuszne - odparła, ruchem smukłej dłoni poprawiając spódnicę moczącą się w kałuży rozciągającej się wzdłuż dna romantycznej łódki. - Być może znałam trójkę twoich synów - zawahała się; chciała powiedzieć: wszystkich. Ale trzej bracia, których poznała, mogli wszystkimi wcale nie być - ona wolała widzieć ich w ten sposób. - Być może byli mi bardzo bliscy. - Bliżsi, niż damie wypadało przyznać, lecz ona nigdy nie pretendowała do tytułu damy. Położyła dłonie po bokach, odnajdując w tej pozycji równowagę; nieustanne kołysanie się wprowadzało ją w stan czujności. Vitalij obdarzył ją zaufaniem, zdradzając swoje sekrety - czy nie mogła mu zaufać? Jej sprawy zbyt mocno dotyczyły jego samego, jego rodziny, jego nazwiska. Jego krwi. Odwróciła wzrok, spoglądając na miejsce, w której zanurzyła się żyłka wędki trzymanej przez Mulcibera. Nie mówiła wprost, ale przecież nie musiała - o pewnych rzeczach mówić nie wypadało, a Vitalij najwyraźniej i tak już się tego domyślał - nie peszyło jej to, nie była podlotkiem ani kobietą, której reputacja kogokolwiek obchodziła - wyprzedzała ją zresztą nie-sława nazwiska.
- To dobrze - przyznała w końcu, przenosząc wzrok na jego twarz; odnajdując spojrzeniem jego czarne jak noc źrenice i przeszywające, ciemne tęczówki. Była poważna. Poważniejsza, niż kiedykolwiek. - Bo płynie w niej twoja krew, a mi bardzo przyda się pomoc - oświadczyła z pewnością, nieugięcie, obserwując jego mimikę; wierząc, że w ten sposób nie ryzykuje nic. A jeśli rozmowa zejdzie na mniej odpowiedni tor - ojcostwo pozostawało rzeczą względną, trzej synowie Vitalija mocno się od siebie różnili i mogła je - w tej rozmowie - przypisać każdemu z nich. Samego Vitalija wolałaby mieć za swojego sojusznika, Mulciber był bardzo potężnym i jeszcze bardziej niebezpiecznym czarodziejem. - Jakie to uczucie, wrócić na świat po tylu latach i zdać sobie sprawę z tego, ile czasu przeleciało ci między palcami? - Że rośnie już kolejne pokolenie, że masz wnuków. Wnuczkę. Wyjątkową, małą wieszczkę Vablatsky.
Kątem oka zerknęła na poruszoną taflę wody.
Zaufanie to drogi towar wśród ludzi, których już raz zdradzono, znajomość z Vasylem odcisnęła się na nim grubym, widocznym piętnem. Ale nie mogła zaufać Vitalijowi bardziej, niż przekazując mu prawdę - a przynajmniej tę część, która dotyczyła jego samego.
- Niecodzienny wybór - przyznała, komentując jego profesję; ostrożnie unikała tematu samych tortur - nie chciała, żeby Vitalij zobaczył jej strach. - Co tobą kierowało? Czyżbyś dopiero z wiekiem... zmienił przekonania? - Wątpliwe, miał na nazwisko Mulciber - i wydawał się być z tego dumny. A Mulcibery miały to do siebie, że były sukinsynami: doskonale o tym wiedziała, znając całą trójkę potomstwa Vitalija. Jak się okazało - lepiej nawet, niż on sam, być może mogła to przekuć na swoją korzyść. Rozejrzała się po urokliwej okolicy, na dłużej zatrzymując wzrok na falującej, smaganej wiatrem wodzie, chwilę zwlekała, nim weszła do łódki. Nigdy wcześniej w żadnej nie siedziała, a jej boki chybotały się niepewnie. Przysiadła na ławeczce wewnątrz, z uwagą obserwując towarzysza zarzucającego wędkę; czy za młodu robił to częściej?
- Być może twoje przeczucia są słuszne - odparła, ruchem smukłej dłoni poprawiając spódnicę moczącą się w kałuży rozciągającej się wzdłuż dna romantycznej łódki. - Być może znałam trójkę twoich synów - zawahała się; chciała powiedzieć: wszystkich. Ale trzej bracia, których poznała, mogli wszystkimi wcale nie być - ona wolała widzieć ich w ten sposób. - Być może byli mi bardzo bliscy. - Bliżsi, niż damie wypadało przyznać, lecz ona nigdy nie pretendowała do tytułu damy. Położyła dłonie po bokach, odnajdując w tej pozycji równowagę; nieustanne kołysanie się wprowadzało ją w stan czujności. Vitalij obdarzył ją zaufaniem, zdradzając swoje sekrety - czy nie mogła mu zaufać? Jej sprawy zbyt mocno dotyczyły jego samego, jego rodziny, jego nazwiska. Jego krwi. Odwróciła wzrok, spoglądając na miejsce, w której zanurzyła się żyłka wędki trzymanej przez Mulcibera. Nie mówiła wprost, ale przecież nie musiała - o pewnych rzeczach mówić nie wypadało, a Vitalij najwyraźniej i tak już się tego domyślał - nie peszyło jej to, nie była podlotkiem ani kobietą, której reputacja kogokolwiek obchodziła - wyprzedzała ją zresztą nie-sława nazwiska.
- To dobrze - przyznała w końcu, przenosząc wzrok na jego twarz; odnajdując spojrzeniem jego czarne jak noc źrenice i przeszywające, ciemne tęczówki. Była poważna. Poważniejsza, niż kiedykolwiek. - Bo płynie w niej twoja krew, a mi bardzo przyda się pomoc - oświadczyła z pewnością, nieugięcie, obserwując jego mimikę; wierząc, że w ten sposób nie ryzykuje nic. A jeśli rozmowa zejdzie na mniej odpowiedni tor - ojcostwo pozostawało rzeczą względną, trzej synowie Vitalija mocno się od siebie różnili i mogła je - w tej rozmowie - przypisać każdemu z nich. Samego Vitalija wolałaby mieć za swojego sojusznika, Mulciber był bardzo potężnym i jeszcze bardziej niebezpiecznym czarodziejem. - Jakie to uczucie, wrócić na świat po tylu latach i zdać sobie sprawę z tego, ile czasu przeleciało ci między palcami? - Że rośnie już kolejne pokolenie, że masz wnuków. Wnuczkę. Wyjątkową, małą wieszczkę Vablatsky.
Kątem oka zerknęła na poruszoną taflę wody.
Zaufanie to drogi towar wśród ludzi, których już raz zdradzono, znajomość z Vasylem odcisnęła się na nim grubym, widocznym piętnem. Ale nie mogła zaufać Vitalijowi bardziej, niż przekazując mu prawdę - a przynajmniej tę część, która dotyczyła jego samego.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie udało mi się złowić ani rybki, ani jodłującej kaczki ufundowanej przez sponsora, firmę GAROLA. Dosłownie przez ułamek sekundy zacząłem zastanawiać się, co takiego tworzyć może przedsiębiorstwo, które oferuje tak bezużyteczne nagrody, ale nie wymyśliłem nic mądrego. Miałem tylko nadzieję, że nie zajmuje się żadną mugolską rozrywką, bo byłoby naprawdę wstyd łowić sponsorowane przez nich rybki.
- Nie mój - uśmiechnąłem się lekko. - Mój ówczesny opiekun stwierdził, że to świetne zajęcie dla sieroty wychowanego w Kent. Sam nie wiem, dlaczego, ale wtedy posłuchałem bez większego sprzeciwu.
To było bardzo szczere wyznanie. Nawet jak na obecną rozmowę, pełną otwartości i pozbawioną tajemnic, przynajmniej z mojej strony. Dlaczego stary Rosier stwierdził, że bardziej przydam się tam niż w rezerwacie - nie wiedziałem. Może chciał dla mnie dobrze, wiedział wszak, jak zwykle kończyli Mulciberowie zajmujący się smokami, a może wolał trzymać mnie daleko. Bawić się w ojca tylko wtedy, kiedy było mu wygodnie, a kiedy przestawało, odsyłać mnie gdzieś, gdzie nie sprawiałbym problemów. Nie mogłem zarzucić mu nic złego, opiekował się mną, przejmował bardziej niż tak naprawdę powinien. Nie nazwałbym tego miłością, nigdy nie zastąpił mojego prawdziwego ojca, ale zawdzięczałem mu w młodości bardzo wiele. Dlatego też słuchałem go bez słowa podążałem za jego wskazaniami i radami. Może chciał żebym poznał życie poza rezerwatem. Całe dzieciństwo niemalże spędziłem w domu, z rodzicami, na granicy terenu zamieszkiwanego przez smoki. Wyjechałem na siedem lat do szkoły, ale na dobrą sprawę wiedziałem niewiele o życiu poza tymi dwoma miejscami. Może Rosier po prostu chciał mnie czegoś nauczyć. Cóż, nie wyszło.
- Wiele mu zawdzięczałem - dodałem nieco usprawiedliwiająco zarówno wobec siebie, co wobec niego. A potem ponownie zarzuciłem wędkę milcząc przez chwilę aż wreszcie usłyszałem kolejne słowa Cassandry. Znała moich trzech synów, zabawne, że wiedziała wcześniej, ilu ich naprawdę mam niż ja. Cóż za ironia.
- Być może - odparłem z lekkim uśmiechem, który bardziej było słychać w moich słowach niż widać na twarzy. Mogłem wnikać w ich relacje, zasypać Cassandrę gradem pytań i otrzymać wykręty i półprawdy. Mogłem także wstrzymać moją ciekawość i posłuchać, co takiego wróżbitka będzie miała mi do powiedzenia, kiedy zaufa mi nieco bardziej. Głęboko wierzyłem, że cierpliwość pozwoli mi dowiedzieć się dużo więcej niż szczenięce podekscytowanie. Dlatego nie zadałem żadnego z pytań, które pojawiały się jedno po drugim. Po prostu patrzyłem na nią lekko zamyślony. Nie myślałem o niczym konkretnym, raczej błądziłem gdzieś po przeczuciach, które skupiły się nagle na jednej osobie. W tym samym czasie, w którym Cassandra potwierdziła kiełkującą myśl, której sam nie byłem świadom. Lysandra była córką jednego z moich trzech synów. Moją wnuczką. Tym razem powstrzymanie pytania przyszło mi dużo łatwiej. Skupiłem się na wędce i wyciąganiu jej z wody. Intensywnie myślałem. Nie byłem nawet specjalnie zdziwiony. Jakbym przeczuwał to już od dawna. Wszystko w pewien sposób trafiło na swoje miejsce.
- Wyobraź sobie, że zostałaś pogrzebana żywcem, pochowana, odżałowana i zapomniana. Wszyscy nauczyli się już żyć ze świadomością, że nie żyjesz i nawet przestali za tobą tęsknić skupiając się na sprawach, w których nauczyli się ciebie nie uwzględniać. Posnuli plany, w których nie ma dla ciebie miejsca. Świat po prostu przeszedł na tobą do porządku dziennego i niestrudzenie brnął przed siebie swoim niezmienionym rytmem. I w tym momencie nagle powstajesz z martwych, wciąż zawieszona w czasie, kiedy jeszcze istniałaś, budzisz się z upiornego snu w rzeczywistości, w której nie ma dla ciebie miejsca. Ale w niej jesteś i jakieś dla siebie musisz znaleźć. To jest dokładnie takie uczucie.
Dopiero pod koniec długiego monologu spojrzałem na Cassandrę. Poważnie, bez uśmiechu, ale za to z całkowitą szczerością. I dopiero wtedy zapytałem:
- Który?
- Nie mój - uśmiechnąłem się lekko. - Mój ówczesny opiekun stwierdził, że to świetne zajęcie dla sieroty wychowanego w Kent. Sam nie wiem, dlaczego, ale wtedy posłuchałem bez większego sprzeciwu.
To było bardzo szczere wyznanie. Nawet jak na obecną rozmowę, pełną otwartości i pozbawioną tajemnic, przynajmniej z mojej strony. Dlaczego stary Rosier stwierdził, że bardziej przydam się tam niż w rezerwacie - nie wiedziałem. Może chciał dla mnie dobrze, wiedział wszak, jak zwykle kończyli Mulciberowie zajmujący się smokami, a może wolał trzymać mnie daleko. Bawić się w ojca tylko wtedy, kiedy było mu wygodnie, a kiedy przestawało, odsyłać mnie gdzieś, gdzie nie sprawiałbym problemów. Nie mogłem zarzucić mu nic złego, opiekował się mną, przejmował bardziej niż tak naprawdę powinien. Nie nazwałbym tego miłością, nigdy nie zastąpił mojego prawdziwego ojca, ale zawdzięczałem mu w młodości bardzo wiele. Dlatego też słuchałem go bez słowa podążałem za jego wskazaniami i radami. Może chciał żebym poznał życie poza rezerwatem. Całe dzieciństwo niemalże spędziłem w domu, z rodzicami, na granicy terenu zamieszkiwanego przez smoki. Wyjechałem na siedem lat do szkoły, ale na dobrą sprawę wiedziałem niewiele o życiu poza tymi dwoma miejscami. Może Rosier po prostu chciał mnie czegoś nauczyć. Cóż, nie wyszło.
- Wiele mu zawdzięczałem - dodałem nieco usprawiedliwiająco zarówno wobec siebie, co wobec niego. A potem ponownie zarzuciłem wędkę milcząc przez chwilę aż wreszcie usłyszałem kolejne słowa Cassandry. Znała moich trzech synów, zabawne, że wiedziała wcześniej, ilu ich naprawdę mam niż ja. Cóż za ironia.
- Być może - odparłem z lekkim uśmiechem, który bardziej było słychać w moich słowach niż widać na twarzy. Mogłem wnikać w ich relacje, zasypać Cassandrę gradem pytań i otrzymać wykręty i półprawdy. Mogłem także wstrzymać moją ciekawość i posłuchać, co takiego wróżbitka będzie miała mi do powiedzenia, kiedy zaufa mi nieco bardziej. Głęboko wierzyłem, że cierpliwość pozwoli mi dowiedzieć się dużo więcej niż szczenięce podekscytowanie. Dlatego nie zadałem żadnego z pytań, które pojawiały się jedno po drugim. Po prostu patrzyłem na nią lekko zamyślony. Nie myślałem o niczym konkretnym, raczej błądziłem gdzieś po przeczuciach, które skupiły się nagle na jednej osobie. W tym samym czasie, w którym Cassandra potwierdziła kiełkującą myśl, której sam nie byłem świadom. Lysandra była córką jednego z moich trzech synów. Moją wnuczką. Tym razem powstrzymanie pytania przyszło mi dużo łatwiej. Skupiłem się na wędce i wyciąganiu jej z wody. Intensywnie myślałem. Nie byłem nawet specjalnie zdziwiony. Jakbym przeczuwał to już od dawna. Wszystko w pewien sposób trafiło na swoje miejsce.
- Wyobraź sobie, że zostałaś pogrzebana żywcem, pochowana, odżałowana i zapomniana. Wszyscy nauczyli się już żyć ze świadomością, że nie żyjesz i nawet przestali za tobą tęsknić skupiając się na sprawach, w których nauczyli się ciebie nie uwzględniać. Posnuli plany, w których nie ma dla ciebie miejsca. Świat po prostu przeszedł na tobą do porządku dziennego i niestrudzenie brnął przed siebie swoim niezmienionym rytmem. I w tym momencie nagle powstajesz z martwych, wciąż zawieszona w czasie, kiedy jeszcze istniałaś, budzisz się z upiornego snu w rzeczywistości, w której nie ma dla ciebie miejsca. Ale w niej jesteś i jakieś dla siebie musisz znaleźć. To jest dokładnie takie uczucie.
Dopiero pod koniec długiego monologu spojrzałem na Cassandrę. Poważnie, bez uśmiechu, ale za to z całkowitą szczerością. I dopiero wtedy zapytałem:
- Który?
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Vitalij Karkarow' has done the following action : rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Siedząc na spokojnie kołyszącej się łódeczce spojrzała na drżący w jeziorze spławik; wynurzony haczyk okazał się pusty. Z wiekiem i nabywanym doświadczeniem człowiek zyskiwał wiele przymiotów, najwyraźniej tradycyjne rybołóstwo nie było jednym z nich. Zaciekawiło ją, jakby mu poszło, gdyby po prostu rzucił czarnomagiczną klątwę na jedną z ryb i kazał jej nabić się na wędkę: ale podrzucenie tego pomysłu byłoby zakończeniem całkiem zabawnych zmagań człowieka z naturą, które właśnie miała przyjemność obserwować.
- Przeznaczenie - pozwoliła sobie zauważyć, przyglądając się profilowi starszego mężczyzny: czy rzeczywiście? czy gdyby nigdy nie został amnezjatorem - odczuwałby podobną niechęć do czarodziejów mugolskiego pochodzenia, z którymi wówczas miał do czynienia? Wierzyła w nieuchronne fatum - jako jasnowidz była mu bliższa, niż ktokolwiek inny. - Nie wychowałeś się z rodziną - wychwyciła, nie zadając jednak pytania; subtelnie pociągnęła temat, co do którego nie mogła wiedzieć, czy Ignotus miał ochotę o nim rozmawiać. Opiekun zabrzmiał zagadkowo, ale przecież sama nie wychowała się w pełnej rodzinie - tak naprawdę w jakiejkolwiek rodzinie - i bardzo nie lubiła mówić o swoim ojcu. Miała o nim najgorsze zdanie, uczciwie pielęgnowane przez nieobecną matkę. W milczeniu powiodła wzrokiem za wędką zanurzającą się ponownie wśród kręgów na wodzie, Ignotus był zdeterminowany wyłowić główną nagrodę. Niezłomny - ja na Mulcibera przystało. Skinęła głową, wdzięczność wobec tych, którzy go wychowali, wydawała oczywista. Sama jej nie odczuwała, choć być może powinna - gdyby nie to, że jej matki nigdy nie było dla niej samej, nigdy nie nauczyłaby się być dobrą matką dla Lysy. Po prostu daje jej wszystko to, czego nie dostawała sama.
W zamyśleniu przyglądała się rybom błyszczącym w okolicy drewnianej łódki, podpływały blisko powierzchni, choć najwyraźniej żadna z nich nie miała ochoty skusić się na przynętę zarzuconą przez starego Mulcibera - być może wyczuwały, kim był, a może mugole byli jeszcze mniej spostrzegawczy od tych kolorowych błyszczących rybek. W milczeniu wysłuchała jego opowieści - uśmiechając się przy tym półgębkiem, nawet sobie nie wyobrażał, jak znajomo to brzmiało. - Myślę, że potrafię to sobie wyobrazić - stwierdziła z zastanowieniem, bez nostalgii wracając do przeszłości - kiedyś była obiecującą kursantką w Mungu, miała szanse na dyplom z wyróżnieniem, podjęcie posady uzdrowiciela i dalszą karierę. I nagle - wszystkie jej marzenia prysły jak mydlana bańka. Uciekła, a gdy uciekła, stała się martwa dla świata i ludzi. Jak Ignotus, straciła swoje miejsce wśród bliskich, zaszywając się w czarnym Nokturnie, którym rządziły inne prawa i inne zasady - i pośród których musiała narodzić się na nowo. Pomogła jej w tym tylko Lysa. - Powrót do żywych musiał kosztować cię sporo odwagi. I jeszcze więcej siły - pozwoliła sobie zauważyć, bo sama ani tej odwagi, ani tej siły, nigdy nie miała i nie sądziła, by mogła kiedykolwiek mieć. - Nigdy nie widziałam twojej przyszłości - dopiero teraz uniosła ku niemu puste spojrzenie. - Zwykle to dobry omen. - Nie była pewna, dlaczego to powiedziała - być może chciała naświetlić mu nowe perspektywy. Nie potrzebował tego, ani nadziei, ani pocieszenia, miał w sobie determinację Mulcibera. I to wystarczało. - Coś się skończyło i coś się zaczyna, niektórzy twierdzą, że z każdą śmiercią człowiek rodzi się silniejszym. - Czyż nie było tak również w jej przypadku? W niczym nie przypominała już siebie dekadę temu. Cicho wypuściła z ust powietrze, słysząc jego pytanie; z jednej strony chciała oddać mu to samo, co otrzymała od niego - szczerość. Z drugiej, ta szczerość była jednak wybitnie niewygodna. I niebezpieczna. Lysandra była tylko jego wnuczką, Vasyl - synem. Żaden stary niedźwiedź nie postawi wnuczki nad syna dla niedawno poznanej wieszczki, nawet, jeśli miał u niej spory dług wdzięczności.
- Ramsey - odparła więc namysłu, nie bacząc na konsekwencje kłamstwa. Graham był martwy, a Ramsey był z kimś, z kogo Ignotus mógł być dumny. Zależało mu na bezpieczeństwie Lysandry, a ewentualny atak Vasyla mógł zostać odczytany jak atak zazdrosnego odrzuconego kochanka - miałoby to nawet więcej sensu niż sadystyczna chęć krzywdzenia własnego dziecka. Vasyl był wariatem, ale nie aż takim. A przynajmniej - tak się jej wydawało, kiedy jeszcze go kochała. Wszystkie luki w tym planie doskonałym - głównie największa: ta, że Ramsey o niczym nie wiedział - nie miały znaczenia, robiła to dla Lysy.
- Przeznaczenie - pozwoliła sobie zauważyć, przyglądając się profilowi starszego mężczyzny: czy rzeczywiście? czy gdyby nigdy nie został amnezjatorem - odczuwałby podobną niechęć do czarodziejów mugolskiego pochodzenia, z którymi wówczas miał do czynienia? Wierzyła w nieuchronne fatum - jako jasnowidz była mu bliższa, niż ktokolwiek inny. - Nie wychowałeś się z rodziną - wychwyciła, nie zadając jednak pytania; subtelnie pociągnęła temat, co do którego nie mogła wiedzieć, czy Ignotus miał ochotę o nim rozmawiać. Opiekun zabrzmiał zagadkowo, ale przecież sama nie wychowała się w pełnej rodzinie - tak naprawdę w jakiejkolwiek rodzinie - i bardzo nie lubiła mówić o swoim ojcu. Miała o nim najgorsze zdanie, uczciwie pielęgnowane przez nieobecną matkę. W milczeniu powiodła wzrokiem za wędką zanurzającą się ponownie wśród kręgów na wodzie, Ignotus był zdeterminowany wyłowić główną nagrodę. Niezłomny - ja na Mulcibera przystało. Skinęła głową, wdzięczność wobec tych, którzy go wychowali, wydawała oczywista. Sama jej nie odczuwała, choć być może powinna - gdyby nie to, że jej matki nigdy nie było dla niej samej, nigdy nie nauczyłaby się być dobrą matką dla Lysy. Po prostu daje jej wszystko to, czego nie dostawała sama.
W zamyśleniu przyglądała się rybom błyszczącym w okolicy drewnianej łódki, podpływały blisko powierzchni, choć najwyraźniej żadna z nich nie miała ochoty skusić się na przynętę zarzuconą przez starego Mulcibera - być może wyczuwały, kim był, a może mugole byli jeszcze mniej spostrzegawczy od tych kolorowych błyszczących rybek. W milczeniu wysłuchała jego opowieści - uśmiechając się przy tym półgębkiem, nawet sobie nie wyobrażał, jak znajomo to brzmiało. - Myślę, że potrafię to sobie wyobrazić - stwierdziła z zastanowieniem, bez nostalgii wracając do przeszłości - kiedyś była obiecującą kursantką w Mungu, miała szanse na dyplom z wyróżnieniem, podjęcie posady uzdrowiciela i dalszą karierę. I nagle - wszystkie jej marzenia prysły jak mydlana bańka. Uciekła, a gdy uciekła, stała się martwa dla świata i ludzi. Jak Ignotus, straciła swoje miejsce wśród bliskich, zaszywając się w czarnym Nokturnie, którym rządziły inne prawa i inne zasady - i pośród których musiała narodzić się na nowo. Pomogła jej w tym tylko Lysa. - Powrót do żywych musiał kosztować cię sporo odwagi. I jeszcze więcej siły - pozwoliła sobie zauważyć, bo sama ani tej odwagi, ani tej siły, nigdy nie miała i nie sądziła, by mogła kiedykolwiek mieć. - Nigdy nie widziałam twojej przyszłości - dopiero teraz uniosła ku niemu puste spojrzenie. - Zwykle to dobry omen. - Nie była pewna, dlaczego to powiedziała - być może chciała naświetlić mu nowe perspektywy. Nie potrzebował tego, ani nadziei, ani pocieszenia, miał w sobie determinację Mulcibera. I to wystarczało. - Coś się skończyło i coś się zaczyna, niektórzy twierdzą, że z każdą śmiercią człowiek rodzi się silniejszym. - Czyż nie było tak również w jej przypadku? W niczym nie przypominała już siebie dekadę temu. Cicho wypuściła z ust powietrze, słysząc jego pytanie; z jednej strony chciała oddać mu to samo, co otrzymała od niego - szczerość. Z drugiej, ta szczerość była jednak wybitnie niewygodna. I niebezpieczna. Lysandra była tylko jego wnuczką, Vasyl - synem. Żaden stary niedźwiedź nie postawi wnuczki nad syna dla niedawno poznanej wieszczki, nawet, jeśli miał u niej spory dług wdzięczności.
- Ramsey - odparła więc namysłu, nie bacząc na konsekwencje kłamstwa. Graham był martwy, a Ramsey był z kimś, z kogo Ignotus mógł być dumny. Zależało mu na bezpieczeństwie Lysandry, a ewentualny atak Vasyla mógł zostać odczytany jak atak zazdrosnego odrzuconego kochanka - miałoby to nawet więcej sensu niż sadystyczna chęć krzywdzenia własnego dziecka. Vasyl był wariatem, ale nie aż takim. A przynajmniej - tak się jej wydawało, kiedy jeszcze go kochała. Wszystkie luki w tym planie doskonałym - głównie największa: ta, że Ramsey o niczym nie wiedział - nie miały znaczenia, robiła to dla Lysy.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Łowienie ryb najwyraźniej nie było moją specjalnością. Dwie próby, dwie niemalże złapane oślizgłe stworzenia, dwa puste haczyki wyciągnięte z wody. Mówią, że do trzech razy sztuka, więc po raz kolejny zarzuciłem wędkę. Była wspaniała do odwracania uwagi od poważnej i ciężkiej rozmowy, przed którą siedząc we dwoje na łódce nie mieliśmy jak uciec. Szczerość mogła byś równie trudna dla nie, co dla Cassandry. Łowienie było wspaniałym pretekstem, który pozwalał zebrać myśli.
- Albo ponura kpina losu - nie zamierzałem specjalnie na temat przeznaczenia sprzeczać się z wieszczką, jednak nie potrafiłem wyobrazić sobie zajęcia bardziej dla mnie nieodpowiedniego niż amnezjator, człowiek stojący na straży tajemnicy, która nie powinna istnieć. Chyba że miała jednak na myśli fakt, że nie wychowałem się z rodziną. Rozważałem tę opcję przez chwilę, ale wolałem nie doszukiwać się chichotu, a raczej drwiny losu akurat w tym aspekcie.
- Moi rodzice zginęli w katastrofie - mówiłem cicho wpatrzony w przeźroczystą żyłkę zanurzającą się w wodzie. - Mugolski wynalazek - niemalże wypluwałem słowa z obrzydzeniem wyraźnie słyszalnym w głosie - spadł na nasz dom, kiedy byłem w Hogwarcie. Kiedy wróciłem, nie było nawet czego zbierać.
Nigdy chyba nikomu o tym nie opowiadałem. Śmierć ojca i matki była dawno, jakby w zupełnie innym życiu, które wiodłem, zdawałoby się, setki lat temu. Kiedy byłem młody nikt o nich nie pytał. Albo wiedział, albo zupełnie go to nie interesowało. Teraz wszyscy zapomnieli o państwie Mulciberów z obrzeży rezerwatu Kent.
- Miałem szesnaście lat - zakończyłem wynurzenie stwierdzeniem, które brzmiało jakby wypowiedziane było w przestrzeń. Szesnaście lat. Nie byłem wówczas nawet w połowie mojego życia, więcej czasu spędziłem w Tower niż z rodzicami. Nigdy nawet się nad tym nie zastanawiałem. Ale to były tylko kolejne powody, by nienawidzić mugoli, by chronić dzieci przed zostawaniem sierotami w tak głupi sposób. Tylko dlatego że mugole w swoim naiwnym zadufaniu wierzą, że nauczą się naginać świat do własnej woli nie wiedząc, że to domena lepszych od nich.
Wróciłem do Cassandry wzrokiem, w którym wygasały ogniki gniewu, które ledwo co zdążyły zapłonąć. Otwieranie starych ran wymagało odsłaniało mnie bardziej niż bym chciał. Nie zanadto jednak. Nie na tyle, by zdjąć swoją zbroję na dobre.
- Nie mówiłaś nigdy, jak to się stało, że skończyłaś na Nokturnie - nadałem głosowi lekko pytający ton. Nie trzeba wiele inteligencji, by wiedzieć, że to nie miejsce dla matki z dzieckiem. A ja miałem jej w sobie wystarczająco dużo, by móc to zauważyć. Nawet jeśli nie był to żaden powód do dumy. Byłem ciekaw jej odpowiedzi, bo to że nie wybrała najniebezpieczniejszej dzielnicy Londynu całkowicie z własnej woli było pewne. Coś, co skłoniło Cassandrę, by porzuciła te bezpieczne części miasta i wraz z córką, swoim największym skarbem, zamieszkała w siedlisku czarnoksiężników musiało być pasjonującą historią. Podobnie jak to, dlaczego tak dobra uzdrowicielka sprzedawała swoje usługi takim ludziom jak ja. Ostatecznie po zaoferowaniu jej szczerości z mojej strony, mogłem zażądać tego samego w zamian.
- Powinnaś poznać mnie trzydzieści lat temu - uśmiechnąłem się nieco ponuro. Przed Tower, droga Cassandro, miałabyś na co popatrzeć. Wtedy moja przyszłość malowała się w wyjątkowo ciemnych barwach. Ale nikt poza trzecim okiem, którym wówczas nikt na mnie nie spojrzał, nie mógł zobaczyć nadchodzącej katastrofy. Chciałem wierzyć, że wyczerpałem limit nieszczęść jak na jedno życie. Doskonale jednak wiedziałem, że nie istnieje żaden limit. Wolałem więc pozostać w naiwnym przekonaniu, że swoją przyszłość kształtujemy sami. Jakby to nie decyzje osób trzecich, często zupełnie nam obcych decydowały o tym, gdzie skończymy. Jakby to nie niewidzialna siatka powiązań, przyczyn i skutków kierowała nas z jednego punktu do drugiego po drodze prezentując nam złudzenia wyborów. Co nie oznaczało, że nie powinniśmy w życiu walczyć o nic. Przeciwnie. To tylko powód do bycia bardziej zaciętym w dążeniu do celu. Zachęta, by swoimi małymi decyzjami tak wpłynąć na życie innych, by w ostatecznym rozrachunku zmienić bieg historii. Gdybyśmy tylko dokonując wyborów znali ich wszystkie konsekwencje, byłoby o tyle łatwiej.
- Ramsey - powtórzyłem jak echo. Nie był moją decyzją, nie moim wyborem było oddanie go. Nie miałem wpływu na jego wychowanie. Na nic. Przyjrzałem się Cassandrze bardzo uważnie i długo, w zupełnym milczeniu ważąc słowa, przetwarzając informacje. I nie powiedziałem zupełnie nic odwracając się znów do wędki i po raz trzeci wyciągając ją z wody.
- Albo ponura kpina losu - nie zamierzałem specjalnie na temat przeznaczenia sprzeczać się z wieszczką, jednak nie potrafiłem wyobrazić sobie zajęcia bardziej dla mnie nieodpowiedniego niż amnezjator, człowiek stojący na straży tajemnicy, która nie powinna istnieć. Chyba że miała jednak na myśli fakt, że nie wychowałem się z rodziną. Rozważałem tę opcję przez chwilę, ale wolałem nie doszukiwać się chichotu, a raczej drwiny losu akurat w tym aspekcie.
- Moi rodzice zginęli w katastrofie - mówiłem cicho wpatrzony w przeźroczystą żyłkę zanurzającą się w wodzie. - Mugolski wynalazek - niemalże wypluwałem słowa z obrzydzeniem wyraźnie słyszalnym w głosie - spadł na nasz dom, kiedy byłem w Hogwarcie. Kiedy wróciłem, nie było nawet czego zbierać.
Nigdy chyba nikomu o tym nie opowiadałem. Śmierć ojca i matki była dawno, jakby w zupełnie innym życiu, które wiodłem, zdawałoby się, setki lat temu. Kiedy byłem młody nikt o nich nie pytał. Albo wiedział, albo zupełnie go to nie interesowało. Teraz wszyscy zapomnieli o państwie Mulciberów z obrzeży rezerwatu Kent.
- Miałem szesnaście lat - zakończyłem wynurzenie stwierdzeniem, które brzmiało jakby wypowiedziane było w przestrzeń. Szesnaście lat. Nie byłem wówczas nawet w połowie mojego życia, więcej czasu spędziłem w Tower niż z rodzicami. Nigdy nawet się nad tym nie zastanawiałem. Ale to były tylko kolejne powody, by nienawidzić mugoli, by chronić dzieci przed zostawaniem sierotami w tak głupi sposób. Tylko dlatego że mugole w swoim naiwnym zadufaniu wierzą, że nauczą się naginać świat do własnej woli nie wiedząc, że to domena lepszych od nich.
Wróciłem do Cassandry wzrokiem, w którym wygasały ogniki gniewu, które ledwo co zdążyły zapłonąć. Otwieranie starych ran wymagało odsłaniało mnie bardziej niż bym chciał. Nie zanadto jednak. Nie na tyle, by zdjąć swoją zbroję na dobre.
- Nie mówiłaś nigdy, jak to się stało, że skończyłaś na Nokturnie - nadałem głosowi lekko pytający ton. Nie trzeba wiele inteligencji, by wiedzieć, że to nie miejsce dla matki z dzieckiem. A ja miałem jej w sobie wystarczająco dużo, by móc to zauważyć. Nawet jeśli nie był to żaden powód do dumy. Byłem ciekaw jej odpowiedzi, bo to że nie wybrała najniebezpieczniejszej dzielnicy Londynu całkowicie z własnej woli było pewne. Coś, co skłoniło Cassandrę, by porzuciła te bezpieczne części miasta i wraz z córką, swoim największym skarbem, zamieszkała w siedlisku czarnoksiężników musiało być pasjonującą historią. Podobnie jak to, dlaczego tak dobra uzdrowicielka sprzedawała swoje usługi takim ludziom jak ja. Ostatecznie po zaoferowaniu jej szczerości z mojej strony, mogłem zażądać tego samego w zamian.
- Powinnaś poznać mnie trzydzieści lat temu - uśmiechnąłem się nieco ponuro. Przed Tower, droga Cassandro, miałabyś na co popatrzeć. Wtedy moja przyszłość malowała się w wyjątkowo ciemnych barwach. Ale nikt poza trzecim okiem, którym wówczas nikt na mnie nie spojrzał, nie mógł zobaczyć nadchodzącej katastrofy. Chciałem wierzyć, że wyczerpałem limit nieszczęść jak na jedno życie. Doskonale jednak wiedziałem, że nie istnieje żaden limit. Wolałem więc pozostać w naiwnym przekonaniu, że swoją przyszłość kształtujemy sami. Jakby to nie decyzje osób trzecich, często zupełnie nam obcych decydowały o tym, gdzie skończymy. Jakby to nie niewidzialna siatka powiązań, przyczyn i skutków kierowała nas z jednego punktu do drugiego po drodze prezentując nam złudzenia wyborów. Co nie oznaczało, że nie powinniśmy w życiu walczyć o nic. Przeciwnie. To tylko powód do bycia bardziej zaciętym w dążeniu do celu. Zachęta, by swoimi małymi decyzjami tak wpłynąć na życie innych, by w ostatecznym rozrachunku zmienić bieg historii. Gdybyśmy tylko dokonując wyborów znali ich wszystkie konsekwencje, byłoby o tyle łatwiej.
- Ramsey - powtórzyłem jak echo. Nie był moją decyzją, nie moim wyborem było oddanie go. Nie miałem wpływu na jego wychowanie. Na nic. Przyjrzałem się Cassandrze bardzo uważnie i długo, w zupełnym milczeniu ważąc słowa, przetwarzając informacje. I nie powiedziałem zupełnie nic odwracając się znów do wędki i po raz trzeci wyciągając ją z wody.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Ignotus Mulciber' has done the following action : rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Nie odezwała się ani słowem, wyznanie Ignotusa zdawało się być jak uderzenie obuchem - nie spodziewała się podobnej katastrofy. Przerażającej katastrofy, nie znając mugolskiego świata, nie mogła rozumieć, czym był ten wynalazek, ani do czego służył. Jednak, jeśli spadał na domy czarodziejów, wywołując tak straszliwe skutki, był potencjalnie niebezpieczny, a nigdy nie rozpatrywała w tych kategoriach mugoli. Wydawali się raczej przypominać mrówki - było ich dużo, tworzyli swoje społeczeństwo, które wydawało się - pomimo ograniczonych możliwości - całkiem dobrze funkcjonować, mogli okazać się nieprzyjemni w dużej ilości, ale pojedynczo pozostawali bezbronni. Nigdy nie widziała ich maszynerii, rzadko wychylała nos poza ulicę Pokątną, jeszcze rzadziej poza sam Nokturn; dzieciństwo spędziła wśród czarodziejów, Hogwart był temu odległy. Wymalowany obraz wydawał się przerażający i wiedziała, że choć nie mówi tego na głos, to barwa jej skóry, spojrzenie i ruch ust wyraził wystarczająco wiele. Trywialne przykro mi byłoby nie na miejscu, Mulciber nie szukał ani żalu ani współczucia. Mając szesnaście lat nawet nie ukończył jeszcze szkoły, coraz mniej dziwiła się jego późniejszym ścieżkom - a zwłaszcza tej, która doprowadziła go za kraty Tower. Pytanie, które zadał, nie było łatwiejsze, lecz w zamian za tę szczerość - nie mogła się wycofać. Wpierw zbadała jego twarz uważnym spojrzeniem, potem przeniosła je na taflę wody, która ponownie oznaczyła się powiększającymi się kręgami, kiedy Ignotus zanurzył w niej spławik.
- To jedyne miejsce, w którym nikt nie zapyta mnie o uprawnienia - uzdrowicielskie, ale tego dodawać nie musiała; poprawiła kosmyk włosów porwany wiatrem, przesuwając się dalej od burty na drewnianej ławeczce. Uniosła spojrzenie na twarz czarnoksiężnika. - Których nie mam - nie musiała się tego wstydzić. Składała Ignotusa wystarczająco dużo razy, by miał namacalny dowód tego, że Cassandra potrafiła więcej niż przeciętny medyk z Munga. Była pewna swoich umiejętności - robiła to dobrze. - Zaczęłam naukę w Mungu, lata temu, tuż po Hogwarcie. Miałam duże ambicje i szerokie perspektywy, byłam zdolna i dobrze się uczyłam. Do czasu... - Wspomnienie czarodzieja, który był temu winien, przestało już ją prześladować - co odkryła ze zdumieniem. Wypierała te wspomnienia, odrzucała je na brzeg podświadomości, nigdy do nich nie wracając, bojąc się, że będzie kosztowało ją to zbyt wiele. W tym momencie, siedząc na bujającej się łódce, zauważyła, że ta historia już jej zobojętniała. Patrząc w przyszłość musiała pogodzić się z przeszłością. - Moje dziedzictwo dopadło mnie w najmniej odpowiedniej chwili, straciłam pacjenta, choć ledwie przy nim asystowałam. - Zapatrzyła się w mętną wodę; to mogło zdarzyć się również dzisiaj - w jej lecznicy - ale dzisiaj była już starsza, potrafiła rozpoznać nadchodzący atak, była czujniejsza i bardziej doświadczona. Nie dodała nic więcej, komentarz wydawał się jej zbędny - nie skończyła swoich nauk, ale życie nauczyło ją znacznie więcej, niż Mung nauczyłby ją kiedykolwiek. Nie mogła jednak powiedzieć, że nie było tego złego - Lysa powinna wychowywać się w lepszym miejscu. Uśmiechnęła się lekko, ostrożnie przytakując głową.
- Żałuję - przytaknęła - musiałeś przypominać swoich synów. - Każdy z nich był do siebie w pewien sposób podobny, a przecież byli z różnych matek. Mieli w sobie tę samą niezłomność i nieustępliwość, byli podobnie bezlitośni i nieugięci. Mieli też podobną linię szczęki, a ona zdołała uwikłać się w skomplikowaną relację z każdym z nich - widocznie miała słabość, za którą już płaciła zbyt wysoką cenę, cenę bezpieczeństwa małej dziewczynki. Utkwiła spojrzenie w falującej się wodzie, nie patrząc już na Ignotusa. Tak będzie lepiej - bezpieczniej dla Lysy. Nie mogła oczekiwać od niego, że postawi życie wnuczki ponad wolę własnego syna, nawet, jeśli nie utrzymywał z nim żadnego kontaktu. Vasyl był Mulciberem, Lysandra nie. - Udało ci się - zauważyła, kiedy spławik wynurzył się z wody; rybka znalazła się w rękach Ingotusa. - Gratulacje - dodała z rozbawieniem, dostrzegając błysk złotej łuski. - Zerwał się wiatr, zrobiło się chłodno. Powinniśmy wracać? - To mówiąc, wstała, i podtrzymując poły spódnicy przy pomocy czarodzieja opuściła łódeczkę, nim razem skierowali się do wyjścia z wesołego miasteczka.
/zt x2?
- To jedyne miejsce, w którym nikt nie zapyta mnie o uprawnienia - uzdrowicielskie, ale tego dodawać nie musiała; poprawiła kosmyk włosów porwany wiatrem, przesuwając się dalej od burty na drewnianej ławeczce. Uniosła spojrzenie na twarz czarnoksiężnika. - Których nie mam - nie musiała się tego wstydzić. Składała Ignotusa wystarczająco dużo razy, by miał namacalny dowód tego, że Cassandra potrafiła więcej niż przeciętny medyk z Munga. Była pewna swoich umiejętności - robiła to dobrze. - Zaczęłam naukę w Mungu, lata temu, tuż po Hogwarcie. Miałam duże ambicje i szerokie perspektywy, byłam zdolna i dobrze się uczyłam. Do czasu... - Wspomnienie czarodzieja, który był temu winien, przestało już ją prześladować - co odkryła ze zdumieniem. Wypierała te wspomnienia, odrzucała je na brzeg podświadomości, nigdy do nich nie wracając, bojąc się, że będzie kosztowało ją to zbyt wiele. W tym momencie, siedząc na bujającej się łódce, zauważyła, że ta historia już jej zobojętniała. Patrząc w przyszłość musiała pogodzić się z przeszłością. - Moje dziedzictwo dopadło mnie w najmniej odpowiedniej chwili, straciłam pacjenta, choć ledwie przy nim asystowałam. - Zapatrzyła się w mętną wodę; to mogło zdarzyć się również dzisiaj - w jej lecznicy - ale dzisiaj była już starsza, potrafiła rozpoznać nadchodzący atak, była czujniejsza i bardziej doświadczona. Nie dodała nic więcej, komentarz wydawał się jej zbędny - nie skończyła swoich nauk, ale życie nauczyło ją znacznie więcej, niż Mung nauczyłby ją kiedykolwiek. Nie mogła jednak powiedzieć, że nie było tego złego - Lysa powinna wychowywać się w lepszym miejscu. Uśmiechnęła się lekko, ostrożnie przytakując głową.
- Żałuję - przytaknęła - musiałeś przypominać swoich synów. - Każdy z nich był do siebie w pewien sposób podobny, a przecież byli z różnych matek. Mieli w sobie tę samą niezłomność i nieustępliwość, byli podobnie bezlitośni i nieugięci. Mieli też podobną linię szczęki, a ona zdołała uwikłać się w skomplikowaną relację z każdym z nich - widocznie miała słabość, za którą już płaciła zbyt wysoką cenę, cenę bezpieczeństwa małej dziewczynki. Utkwiła spojrzenie w falującej się wodzie, nie patrząc już na Ignotusa. Tak będzie lepiej - bezpieczniej dla Lysy. Nie mogła oczekiwać od niego, że postawi życie wnuczki ponad wolę własnego syna, nawet, jeśli nie utrzymywał z nim żadnego kontaktu. Vasyl był Mulciberem, Lysandra nie. - Udało ci się - zauważyła, kiedy spławik wynurzył się z wody; rybka znalazła się w rękach Ingotusa. - Gratulacje - dodała z rozbawieniem, dostrzegając błysk złotej łuski. - Zerwał się wiatr, zrobiło się chłodno. Powinniśmy wracać? - To mówiąc, wstała, i podtrzymując poły spódnicy przy pomocy czarodzieja opuściła łódeczkę, nim razem skierowali się do wyjścia z wesołego miasteczka.
/zt x2?
bo ty jesteś
prządką
prządką
Ledwie to poczuł. Drobne, subtelne ukłucie w okolicy szyi, jakby ktoś wbił mu szpilę w skórę — przypominało igłę chirurgiczną, igłę, podobną do tej, która Cassandrze służyła do szycia jego ran, tylko delikatniejsze, bo przecież nic wokół tego miejsca go nie bolało, a tkanki nie były uszkodzone, czy nawet naruszone. Odruchowo złapał się więc za tamto miejsce, zupełnie tak, jakby odpędzał się od owadów, które upierdliwie postanowiły obrać go sobie za cel, próbując wyssać z niego cokolwiek — bo przecież nie miały powodu do ataku. Nie zamierzał jednak zostać posiłkiem, nawet jeśli uważał się nieskromnie za ciężkostrawnego. Zamiast rozpłaszczonego komara jego palce natrafiły na maleńką strzałkę, a w miejscu ukłucia rzeczywiście pojawiła się krew. Zmarszczył więc brwi, poszukując bachora, który postanowił go tak urządzić — choć nie poszukiwał już obiektów badań, wstępnie mógł pochwalić się kompletem, znalazłby miejsce dla nicponia, który dla żartu zechciał go zaczepić. Nigdzie go jednak nie dostrzegł. Pokątna pełna była ludzi, ale wśród nich dostrzegł jedną, konkretną czarownicę, która z zaskakującą łatwością wyróżniła się z tłumu szarych, brzydkich i nic nieznaczących ludzi.
Zmarszczył brwi, a jego usta rozchyliły się mimowolnie w niewypowiedzianym pytaniu, wyrazie zdumienia i westchnięciu jednocześnie. Jego stalowoszare oczy bez mrugnięcia utknęły w postaci drobnej, ciemnowłosej kobiety, która w samym środku tego zamieszania zdawała się być jedną, jedyną wartą uwagi postacią. Szybko zaschło mu w gardle. Coś dziwnego zacisnęło się wokół jego szyi, a coś twardego przystanęło na jego piersi, jak głaz, który utrudniał mu oddychanie. Niezwykłe uczucie — czy czuł je kiedykolwiek wcześniej? Był pewien, że nie. Tak intensywne, skomplikowane i niezrozumiałe, a jednak pchało go tylko ku obcej kobiecie, której bliskość chciał poczuć.
Nie był zakłopotany, choć to obce wrażenie wprawiało go w lekkie zdezorientowanie. Zawsze sięgał po to, czego chciał, nierzadko nie pytając nikogo o zdanie, po prostu kładł ręce na tym, czego pragnął, a w tej chwili zapragnął właśnie jej. Gwałtownie i niezaprzeczalnie. Ruszył się więc szybko, zanim odejdzie i zniknie w tym tłumie i podszedł do niej.
— Spotkaliśmy się już wcześniej?— spytał od razu, ale był pewien, że nie — nie przeoczyłby jej przecież, nie zostawił bez choćby poznania jej imienia. — Ramsey Mulciber — przedstawił się, bardzo chcąc dowiedzieć się kim była, liczył, że w drodze rewanżu uczyni to samo. — Chciałbym ci zaproponować spacer. Niekoniecznie po Pokątnej — dopiero teraz odjął od niej spojrzeniem, omiatając ich otoczenie, tłoczne, gwarne i niezbyt sprzyjające bliższemu poznaniu. W jej spojrzeniu było coś niezwykłego, liczył, że nie onieśmielił ją bezpośredniością. Utkwił w niej wzrok znów, uśmiechnął się przy tym czarująco. Poza byciem gburem bywał też miły, to był jeden z takich momentów.
Kiedy otworzył usta chcąc zaproponować miejsce, zawahał się. Wesołe Miasteczko, które rozbrzmiało nie wiedząc nawet kiedy wydawało się absurdalnie, ale nie mógł się już wycofać. Być może to nie był najgorszy i najbardziej przypadkowy wybór. Ze wszystkich atrakcji, które oferowało większość wydawała mu się przytłaczająca i nieadekwatna. Potrzebował spokoju i chciał, aby mu towarzyszyła w najbardziej ustronnym miejscu, jakie mogliby na przedmieściach Londynu znaleźć - w miarę możliwości, biorąc pod uwagę liczbę osób, które odwiedzały zaczarowane wesołe miasteczko.
Ruchem dłoni wskazał jej kierunek, jeśli zgodzi się z nim pójść, wszak był dla niej obcy. Był gotów też nadstawić ramię, jeśli będzie miała na tyle śmiałości, by je ująć. Nie wiedział o niej właściwie nic, ale miał ochotę dowiedzieć się wszystkiego. I nadchodzący wieczór; coraz cieplejszy i przyjemniejszy, doskonały na spacer — miał temu sprzyjać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
5 X 1956r
Na wąskich wargach nie widnieje uśmiech, chociaż wydaje się przecież szczęśliwa, tutaj, pośród setek ciał oraz tysiąca głosów. Z promieniami słońca tańczącymi na twarzy oraz czekoladowymi żabami wymykającymi się z kieszeni, uciekającymi wprost pod nogi przechodniów, nazbyt zajętych parciem do przodu, niźli łakociami umierającymi tuż pod podeszwami butów. Pamięta, że musi kupić kilka drobiazgów, pastę do polerowania miotły, włosie mantykory, jednak myśli skupiają się na tych paru słowach przysłanych z rana sowią pocztą i nagle wszystko wydaje się jakieś jaśniejsze, prostsze, ale też zmuszające do zaczerpnięcia głębszych oddechów. Inne. Chyba powoli zaczyna lubić tę inność, nadającą otoczeniu cieplejszych, zdecydowanie mniej strasznych barw. Jakby zawstydzona tą myślą — chociaż róż przecież nie zmącił bieli policzków — zaczesuje kosmyk ciemnobrązowych włosów za ucho, palcami upewnia się, czy czerwony berecik jest elegancko przekrzywiony i drga, gdy podczas tej czynności coś przecina skórę jej szyi. Opuszki niemal natychmiast odnajdują szczypiące miejsce, serce drga w nagłym zrywie paniki i zasycha jej w gardle na widok plam krwi. Uspokaja się nieco na widok strzałki, która wyglądem swym przypomina bardziej dziecięcą zabawkę. To nie okrutny żart skierowany w stronę godnej pożałowania mugolaczki (skąd mogliby wiedzieć?), a pacholęcy psikus. Ma ochotę roześmiać się, na tak gwałtowną reakcję i unosząc wzrok, orientuje się, że wcale nie jest jej do śmiechu. Że w zasadzie nie wie, co dotąd mogła uważać za śmiech, co wywoływało w niej uczucie szczęścia, zadowolenia. Wydawało się to takie puste, zbyt proste, żałosne i patetyczne. Jakby próbowała używać dorosłych słów bez znajomości ich znaczenia, jakby próbowała żyć, nie wiedząc, na czym polega prawdziwy sens istnienia. Nie rozumie, dlaczego nagle wszystko stało się bardziej intensywne, nasycone, dlaczego głosy mijanych osób stają się brzęczącym tłem wobec szaleńczo bijącego serca oraz jakim cudem może rozpoznać tyle zapachów, docierających do nozdrzy. To tak, jakby dotąd była świadoma tylko połowicznie, jakby nie dopuszczała do siebie pełni magii, zadowalając się tylko jej cząstką. Jednak, gdy tylko spojrzenie czekoladowych tęczówek padło na smukłą męską sylwetkę, gdy wyrazistość rysów nadało nową definicję piękna — zrozumiała, w końcu zrozumiała czym jest pełnia. I świadomość tego na równi zachwycała, jak i przerażała. Płocho więc odwraca wzrok, nazbyt przejęta, gorączkowo zastanawiająca się nad kolejnym ruchem, gdy on, ze wszystkich osób on, odzywa się. Do niej. Jego głos wywołuje mimowolnie dreszcze na skórze, głębia nakazuje po prostu słuchać, poddać się padającym słowom usłużnie, bez protestów.
— Pamiętałabym rozstanie monsieur — i smutek z nim związany, lecz tego nie dodaje, bo nie jest aż tak żałosna, chociaż ma wrażenie, iż jej spojrzenie mówi zgoła coś innego. Czy mogła stłumić jakoś ten zachwyt? Czy mogła zatrzymać świat? — I ogromne rozczarowanie z tym związane — decyduje się w końcu dodać, ponieważ nic nie jest tak romantyczne, jak wyrażanie swego niezadowolenia brakiem obecności drugiej osoby. Tak jej się wydawało przynajmniej. Pragnie też dodać coś zabawnego, może nieco figlarnego, tylko jakoś tak mózg jej odmawia współpracy, gdy zanurza się w stalowoszarych tęczówkach i musi być nieco zagubiony, w końcu zwykła tonąć w oczach znacznie ciemniejszych, lecz nie mają one już znaczenia, w końcu liczył się tylko on. Ramsey. Ramsey. Ramsey. Ramsey — Romy... — przedstawia się w końcu, gdy orientuje się, że trochę zbyt długo już milczy. I chociaż w jej przypadku to nic nowego, tak martwi się, że mężczyzna może opacznie to zrozumieć. Że się obrazi albo pojmie, iż niewielka ekspresyjność twarzy jest w gruncie rzeczy mało atrakcyjna. A wtedy pęknie jej serce, będzie musiała napisać jakiś smutny poemat i pozwolić zatłuc się tłuczkom. A nawet nie potrafiła pisać wierszy! — Tak, proszę — zgadza się, w zasadzie zgodziłaby się na wszystko, co tylko by zaproponował. Bez krzywienia się, bez zbędnych pytań, bez pamięci o polityce stranger-danger — za to ze szczerym uwielbieniem, które może nie objawiało się szerokim uśmiechem, ale drgnięciem kącików ust już jak najbardziej. Pozwala poprowadzić się w stronę wesołego miasteczka, z początku nieco nieśmiale, potem nieco już pewniej ujmuje czarodzieja pod ramię, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście (gdyby tylko znała prawdę, o tym swoim szczęściu, najpewniej dalej krzyczałaby wewnętrznie, ale już nie ze szczęścia). Miły, przystojny oraz z wyczuciem. Czy mogłaby pragnąć czegoś więcej? Nie, z pewnością nie. Bo odnalazła swoją bajkę. I księcia.
— Myślałam, że przyszło mi już niegdyś sięgnąć gwiazd, ale dopiero teraz wydają się być one na wyciągnięcie ręki — odzywa się cicho, nie dodając, że to przy nim zdają się tak realne. Nie musiała, przecież był w stanie pojąć, co chciała przekazać. Wydawał się inteligentny, z takimi ustami, z tak bacznym spojrzeniem. Był przecież idealny. Nie trudno było go pokochać.
Gość
Gość
Snuły się między nimi jakieś obce sylwetki, bez interesującej formy, bez twarzy, które przykuwałyby wzrok, pozbawione zapachów, które obezwładniałyby zmysły. Pośród bezkształtnej masy przemieszczającej się gdzieś obok, całkiem bez znaczenia istotna była tylko jedna osoba. Mała, drobna, ciemnowłosa i niebywale atrakcyjna. Miała oczy w kolorze kakao, ciemne, intensywne, błyszczące, przykryte siatką długich i kruczych rzęs. Jej gładka, delikatna cera promieniała, odznaczając się w ciemniejącym, szarym otoczeniu lekką poświatą, jakby światło biło od niej, ze środka. A on przecież preferował ciemność. I był mrokiem, który ją otaczał, zalewał od zewnątrz, ogarniał. Był gotów, by ją wciągać w głąb siebie, objąć demonami, które w nim siedziały, aby zatrzymać tą promieniującą iskrę wyłącznie dla siebie. Egoistycznie, brutalnie. Wydawała się być topniejącą górą lodową na bezkresnym, czarnym jak noc oceanie. Ale on nie był okrętem, był wodą, był wszechogarniającą pustką, która ją otaczała. Chciał ją w siebie wciągnąć, będzie czekał aż się stopni, aż zniknie, połączy się wraz z nim. Zaskakująco dla niego, nigdy przecież nie przypuszczał, że coś podobnego obezwładni go i to tak nagle, niespodziewanie. Dotąd trzymał emocje na wodzy, nie pozwalał im przejąć kontroli nad sobą, nie wypuszczał ich zbyt daleko, obawiając się, że utraci nad nimi kontrolę. Ale to — coś niebywałego, strzeliło go jak Fulgoro prosto z nieba. I nie potrafił się temu oprzeć, nie umiał z tym walczyć, chociaż próbował. Rosła w nim tylko chęć dotknięcia jej, sprawdzenia czy skóra jest tak samo gładka i miękka w dotyku, jak aksamitnie wyglądała. Czy zapach jej skóry był tak pociągający i kuszący, jak sobie wyobrażał, a w końcu, czy smakowała jak zakazany owoc, słodycz, która mogła wypełnić go całego i nasycić do końca. Całkiem zapomniał o wszystkich troskach, które przejmowały go do tej pory, o długich kruczych włosach, które zalewały ramiona kaskadą i jadowicie zielonych oczach, które wpatrywały się w niego z taką nieustępliwością. Teraz była tylko czekolada - gorzka, gęsta, lepka. Czuł ją w ustach, kiedy na nią patrzył.
Monsieur wypowiedziane z francuskim akcentem, bezbłędnie. Zdawało mu się, że poczuł na skórze wibracje wywołane drżeniem jej strun głosowych.
— Rozstania nie warte są rozpamiętywania — odparł jej cicho i miękko, nie odrywając od niej spojrzenia. Jej odpowiedź wywołała w nim uczucie ciepła rosnące gdzieś w środku, pęczniejące jak balon wypełniony balon i nieco ciążące jak kamień w żołądku, który ciągnął go w dół. Latał wysoko, ale wiedział, że spadnie. Przez nią. Wiedział, że go zgubi, że strąci go ze szczytu, że go prędzej czy później zniszczy, że weźmie w posiadanie jego umysł, obezwładni i zgniecie w garści. — Niech to więc trwa— zaproponował i uśmiechnął się lekko, jednostronnie. Jej cisza go nie zraziła, był cierpliwy, trudno było go zniechęcić. Elektryczność, która w tej krótkiej chwili przeskoczyła na niego przemknęła po jego rękach na kark, a stamtąd spłynęła dreszczem po plecach.— Romy.— Jej imię wryło mu się w pamięć od razu. Był jasnowidzem, wierzył w potęgę gwiazd i planet, choć dość sceptycznie podchodził do kwestii przeznaczenia — sądził, że można je było zmienić, jeśli znało się przyszłość. On jej nie znał, a jednak los skrzyżował jego drogę z Romy. Najmniej przypadku bywało w przypadkowych spotkaniach. Jej bliskość, jej dotyk, obecność sprawiły, że poczuł się kompletny. Przycisnął mocniej rękę do piersi, na wypadek, gdyby zechciała mu się wymknąć, wyślizgnąć rękę przedwcześnie, opuszczając jego towarzystwo. Ale to było za mało, chciał więcej. Musiał dostać więcej. Nie patrząc na nią, ułożył prawą dłoń, na jej zaciśniętej na jego ramieniu dłoni. W końcu dotknął jej delikatnej skóry, w lekkim, pieszczotliwym geście, niby zwyczajnym, przypadkowym i niewiele znaczącym, a jednak bezpośrednim i intymnym. Opuszkami lekko musnął jej smukłe palce.
Magiczne łódeczki okazały się być doskonałym miejscem — w miarę cichym, spokojnym, odludnym. Po drodze dostrzegł znajome twarze — Deirdre, Alpharda, blisko siebie, zatopionych we własnych spojrzeniach, ale nie odezwał się, nie chcąc burzyć własnej chwili. I tak całą swoją uwagę koncentrował właśnie na niej. Ujął jej dłoń, pomagając jej wejść do łódki. Nie próbował tego nigdy, nie podejmował podobnych trudów dla kobiet, ale czuł wzmożoną potrzebę wygrania czegoś dla niej. Chciał jej coś podarować, coś co będzie jej przypominał o tym niezwykłym pierwszym spotkaniu.
— Ostrożnie — uprzedził ją, kiedy siadała w środku. Zajął też swoje miejsce, sięgnął po wędkę, dopiero kiedy łódeczka oddaliła się od brzegu. Siedział naprzeciw niej. Miał doskonałe miejsce do obserwacji — chciał na nią patrzeć, podziwiać ją, więc niechętnie rzucił przynętę w wodę. Jej słowa, które przerwały ciszę, wcale nie krępującą i niezręczną, wywołały w nim lekki uśmiech. Skierował twarz w jej stronę, szukając jej iskrzącego spojrzenia. — Skąd więc wahanie i zwłoka? Czy coś stoi szczęściu na przeszkodzie?— Spytał, unosząc brew. Objął obiema dłońmi wędkę, kiedy pływak zatańczył na lustrzanej tafli. — Twoje oczy... — były piękne; zawahał się, trzymając spojrzenie na jej ciemnych tęczówkach.
Monsieur wypowiedziane z francuskim akcentem, bezbłędnie. Zdawało mu się, że poczuł na skórze wibracje wywołane drżeniem jej strun głosowych.
— Rozstania nie warte są rozpamiętywania — odparł jej cicho i miękko, nie odrywając od niej spojrzenia. Jej odpowiedź wywołała w nim uczucie ciepła rosnące gdzieś w środku, pęczniejące jak balon wypełniony balon i nieco ciążące jak kamień w żołądku, który ciągnął go w dół. Latał wysoko, ale wiedział, że spadnie. Przez nią. Wiedział, że go zgubi, że strąci go ze szczytu, że go prędzej czy później zniszczy, że weźmie w posiadanie jego umysł, obezwładni i zgniecie w garści. — Niech to więc trwa— zaproponował i uśmiechnął się lekko, jednostronnie. Jej cisza go nie zraziła, był cierpliwy, trudno było go zniechęcić. Elektryczność, która w tej krótkiej chwili przeskoczyła na niego przemknęła po jego rękach na kark, a stamtąd spłynęła dreszczem po plecach.— Romy.— Jej imię wryło mu się w pamięć od razu. Był jasnowidzem, wierzył w potęgę gwiazd i planet, choć dość sceptycznie podchodził do kwestii przeznaczenia — sądził, że można je było zmienić, jeśli znało się przyszłość. On jej nie znał, a jednak los skrzyżował jego drogę z Romy. Najmniej przypadku bywało w przypadkowych spotkaniach. Jej bliskość, jej dotyk, obecność sprawiły, że poczuł się kompletny. Przycisnął mocniej rękę do piersi, na wypadek, gdyby zechciała mu się wymknąć, wyślizgnąć rękę przedwcześnie, opuszczając jego towarzystwo. Ale to było za mało, chciał więcej. Musiał dostać więcej. Nie patrząc na nią, ułożył prawą dłoń, na jej zaciśniętej na jego ramieniu dłoni. W końcu dotknął jej delikatnej skóry, w lekkim, pieszczotliwym geście, niby zwyczajnym, przypadkowym i niewiele znaczącym, a jednak bezpośrednim i intymnym. Opuszkami lekko musnął jej smukłe palce.
Magiczne łódeczki okazały się być doskonałym miejscem — w miarę cichym, spokojnym, odludnym. Po drodze dostrzegł znajome twarze — Deirdre, Alpharda, blisko siebie, zatopionych we własnych spojrzeniach, ale nie odezwał się, nie chcąc burzyć własnej chwili. I tak całą swoją uwagę koncentrował właśnie na niej. Ujął jej dłoń, pomagając jej wejść do łódki. Nie próbował tego nigdy, nie podejmował podobnych trudów dla kobiet, ale czuł wzmożoną potrzebę wygrania czegoś dla niej. Chciał jej coś podarować, coś co będzie jej przypominał o tym niezwykłym pierwszym spotkaniu.
— Ostrożnie — uprzedził ją, kiedy siadała w środku. Zajął też swoje miejsce, sięgnął po wędkę, dopiero kiedy łódeczka oddaliła się od brzegu. Siedział naprzeciw niej. Miał doskonałe miejsce do obserwacji — chciał na nią patrzeć, podziwiać ją, więc niechętnie rzucił przynętę w wodę. Jej słowa, które przerwały ciszę, wcale nie krępującą i niezręczną, wywołały w nim lekki uśmiech. Skierował twarz w jej stronę, szukając jej iskrzącego spojrzenia. — Skąd więc wahanie i zwłoka? Czy coś stoi szczęściu na przeszkodzie?— Spytał, unosząc brew. Objął obiema dłońmi wędkę, kiedy pływak zatańczył na lustrzanej tafli. — Twoje oczy... — były piękne; zawahał się, trzymając spojrzenie na jej ciemnych tęczówkach.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Niewypowiedziane historie, które zwykła śledzić pozornie znużonym wzrokiem, nikną w blasku promieni słońca, w ciemności jego spojrzenia. Gnieżdżące się dotąd w umyśle postacie mityczne bądź te z opowieści snutych przed snem rozmywają się niespiesznie, choć jeszcze przed momentem były gotowe dopasować się do mijanych w pośpiechu ciał, ukazujących w swym pędzie szereg cech pozwalających na podciągnięcie pod szczególną bajkową personę — gra skojarzeń odciągająca od pustki drążącej wnętrze. Nie ma ich, zatarły się w pamięci przytłoczone przez chęć. Chęć wspięcia się na koniuszki palców stóp, dzięki czemu zdołałaby dotknąć niby przypadkiem brązowy kosmyk odstający jakże niesfornie za lewym uchem, opuszkiem przesunąć po znaczonym troską — niezadowoleniem — czole, podziwiając mocno zarysowane brwi, jednocześnie muskając prostą linię nosa. Zatrzymałaby swoją wędrówkę dłoni na ustach, rozważając ostrożnie czy ich szorstkość byłaby w stanie poruszyć lustrzane odłamki tkwiące w sercu, gnieżdżące się w oku. Już samo zetknięcie chłodnej skóry ze skórą wydawało się nad wyraz intymne, jak śmiała myśleć o czymś tak nierealnym? Niepokojąco łatwo, uświadamia sobie, gdy brąz tęczówek nie jest w stanie oderwać się od smukłej sylwetki mężczyzny, przyciągającej ją do siebie na równi z tajemnicą, niewypowiedzianą mądrością tkwiącą za srebrem jego oczu. Niczym płomień, nie ten łagodny i wyrozumiały, a niespokojny, zachłanny, niepowstrzymany. Czy krucze skrzydła płoną podobnie niczym te, należące do zwabionej światłem ćmy? Zaraz to delikatność odpowiedzi wprawia w drżenie, wpędza w poczucie samozadowolenia, jakiego dotąd nie zwykła doznawać — swoimi słowami kształtował ją na własną modłę, nadawał nową formę, burzył znane tylko sobie reakcje.
— Niech to będzie zapamiętane — mówi więc nazbyt przytłoczona milczeniem, nie panując nad wyzwaniem tkwiącym w ślepiach, skrzętnie skrywającym rozpaczliwą potrzebę. I kiedy wypowiada jej imię, powstrzymuje się, przed równie rozpaczliwą prośbą by je powtórzył. Jakże rozkosznie ono brzmiało, nie jak miejsce-miasto, brzmiało jak ona — Ramsey. — smakuje litery, dotąd osiadłe na języku, wymykające się spomiędzy wąskich warg niespiesznie, gdy prowadzi ją w tylko sobie znaną stronę. Nie koncentruje się na celu, skupiając się na kojącej obecności czarodzieja, niepróbującego siłą naruszyć całunu ciszy, jaki ich otulał, na jego subtelnym, z lekka badawczym dotyku, który sprawia, iż więzi wędrujące opuszki między swoimi palcami, pozwalając, aby znacznie większa dłoń przysłoniła jej zdecydowanie mniejszą, ciepło jakie od niej bije, jest przyjemniejsze, niźli najdelikatniejszy materiał rękawiczek dotąd noszonych na wiecznej zmarzlinie rąk.
Wydaje z siebie cichy pomruk — potwierdzenia, aprobaty, wdzięczności za okazaną troskę, kiedy to pomagał jej wsiąść do łódki. Otoczenie wydawało się niezwykłe przyjemne, dobór miejsca perfekcyjny, jednak to obecność Mulcibera przyprawiała ją o szybsze bicie serca, chociaż popiół i lód wiodące prym w jej duszy winny zapobiegać takowym zachowaniom. Nie była jednak wystarczająco silna, by móc się skarcić. Wzorem swego towarzysza również sięgnęła po wędkę, zarzucając przynętę dosyć sprawnie. Wielokrotnie łowiła ryby, gdy dziadek zabierał ją na biwak. Ach, samo wspomnienie sprawiło, że kąciki ust, drgnęły w sposób jakiś taki cieplejszy, łagodniejszy, acz nie na dłużej niż kilka sekund.
— Czy nie wszyscy lękamy się tego, co przychodzi łatwo i równie łatwo może odejść? — czy i ty zamierzasz odejść? Mogłaby zapytać, nie pyta jednak wcale. Romy jest kobietą niewielu słów, może więc tonąć w niedomówieniach, tak jak tonęła w brzmieniu głosu bruneta, w jego oczach, które bacznie śledziły jej własne. Rozchyla wargi, gotowa zapytać o resztę jego wypowiedzi, łączy je zaraz, unosząc jedną brew, pozwalając, by jakaś figlarna iskra zakradła się w ciemnobrązowe tęczówki. Myśli, że rozumie. Myśli, że byłoby w porządku zostać tutaj dłużej. Dużo dłużej.
— Niech to będzie zapamiętane — mówi więc nazbyt przytłoczona milczeniem, nie panując nad wyzwaniem tkwiącym w ślepiach, skrzętnie skrywającym rozpaczliwą potrzebę. I kiedy wypowiada jej imię, powstrzymuje się, przed równie rozpaczliwą prośbą by je powtórzył. Jakże rozkosznie ono brzmiało, nie jak miejsce-miasto, brzmiało jak ona — Ramsey. — smakuje litery, dotąd osiadłe na języku, wymykające się spomiędzy wąskich warg niespiesznie, gdy prowadzi ją w tylko sobie znaną stronę. Nie koncentruje się na celu, skupiając się na kojącej obecności czarodzieja, niepróbującego siłą naruszyć całunu ciszy, jaki ich otulał, na jego subtelnym, z lekka badawczym dotyku, który sprawia, iż więzi wędrujące opuszki między swoimi palcami, pozwalając, aby znacznie większa dłoń przysłoniła jej zdecydowanie mniejszą, ciepło jakie od niej bije, jest przyjemniejsze, niźli najdelikatniejszy materiał rękawiczek dotąd noszonych na wiecznej zmarzlinie rąk.
Wydaje z siebie cichy pomruk — potwierdzenia, aprobaty, wdzięczności za okazaną troskę, kiedy to pomagał jej wsiąść do łódki. Otoczenie wydawało się niezwykłe przyjemne, dobór miejsca perfekcyjny, jednak to obecność Mulcibera przyprawiała ją o szybsze bicie serca, chociaż popiół i lód wiodące prym w jej duszy winny zapobiegać takowym zachowaniom. Nie była jednak wystarczająco silna, by móc się skarcić. Wzorem swego towarzysza również sięgnęła po wędkę, zarzucając przynętę dosyć sprawnie. Wielokrotnie łowiła ryby, gdy dziadek zabierał ją na biwak. Ach, samo wspomnienie sprawiło, że kąciki ust, drgnęły w sposób jakiś taki cieplejszy, łagodniejszy, acz nie na dłużej niż kilka sekund.
— Czy nie wszyscy lękamy się tego, co przychodzi łatwo i równie łatwo może odejść? — czy i ty zamierzasz odejść? Mogłaby zapytać, nie pyta jednak wcale. Romy jest kobietą niewielu słów, może więc tonąć w niedomówieniach, tak jak tonęła w brzmieniu głosu bruneta, w jego oczach, które bacznie śledziły jej własne. Rozchyla wargi, gotowa zapytać o resztę jego wypowiedzi, łączy je zaraz, unosząc jedną brew, pozwalając, by jakaś figlarna iskra zakradła się w ciemnobrązowe tęczówki. Myśli, że rozumie. Myśli, że byłoby w porządku zostać tutaj dłużej. Dużo dłużej.
Gość
Gość
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Magiczne Łódki
Szybka odpowiedź