Wzgórza rezerwatu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wzgórza rezerwatu
Rozległe tereny rezerwatu rozciągają się także na pobliskie wzgórza. Cała przestrzeń trzech najbliższych wzniesień została odpowiednio zabezpieczona zarówno przed mugolami jak i przed nieproszonymi gośćmi, którzy mogliby zabłąkać się na te tereny. Potężne zaklęcia chronią Peak District, nie pozwalając dotrzeć na jego teren nikomu niepowołanemu: dostać się do rezerwatu można jedynie główną bramą, znajdującą się tuż przy głównych zabudowaniach. Stamtąd najszybciej przeteleportować się na wzgórza, choć większość pracowników woli po prostu - dla kondycji i możliwości przyglądania się zachwycającym okazom smoków - wejść na wzgórza, gdzie znajduje się punkt widokowy oraz miejsce żerowania trójogonów edalskich. One także nie mogą uciec poza teren wzgórza. Na swobodne loty wypuszczane są tylko osobniki wychowane w rezerwacie, czyli te, które nie sprawiają zagrożenia... chociaż i tak przebywanie tutaj podczas ich lotów nie należy do najbezpieczniejszych zadań a punkt widokowy, przeznaczony dla gości rezerwatu, chroniony jest silnymi zaklęciami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 08.12.17 8:06, w całości zmieniany 1 raz
| 20 stycznia
Gruba warstwa zmrożonego śniegu zapadała się raz po raz pod jego butami, gdy wychodził spomiędzy porastających dolinę drzew, by pośród zimowego krajobrazu odnaleźć kamienistą, prowadzącą w górę zbocza ścieżkę, prawie niewidoczną spod lodowej pokrywy. Zatrzymał się na moment, czując na twarzy gwałtowne uderzenie wiatru; tutaj, na otwartym terenie, mroźne podmuchy staczały się z łysego wzgórza bez przeszkód, świszcząc jedynie między skałami i niosąc ze sobą charakterystyczny zapach siarki. Uwielbiał tę woń odkąd tylko pamiętał, instynktownie kojarząc ją nie tylko z niebezpieczeństwem i koniecznością zachowania nieprzerwanej czujności, ale głównie z wolnością: tak pachniały górskie przełęcze, które przemierzał razem z garstką członków wyprawy, szukając wśród grot i jaskiń legowiska długoroga rumuńskiego. Położone z dala od Wielkiej Brytanii, zdawały się zupełnie niewzruszone rozgrywającymi się tam, politycznymi przewrotami, pozwalając na podjęcie odprężającej gry w udawanie: że tamten świat wcale nie istniał, że można było zostawić go za sobą i nigdy więcej do niego nie wrócić. Mrzonki, młodzieńcze i niedorosłe, należały już do przeszłości, jednak czasami wciąż odnajdywał ich okruchy; rozległe tereny Peak District nie równały się co prawda bałkańskim pustkowiom, ale wciąż pozwalały zapomnieć – a przynajmniej robiły to kiedyś; obecnie nawet tutaj można było dostrzec pozostałości odciśniętego przez anomalie piętna, bo rozciągający się dookoła krajobraz zdawał się poraniony: poznaczony powalonymi przez burzę drzewami, przysypany truchłami drobniejszych zwierząt, pokryty rozległymi obszarami wypalonej ziemi, dla odmiany niespopielonej wcale niszczącą siłą smoczego ognia, a czymś znacznie mniej naturalnym. Walczyli z tymi szkaradnymi ranami od tygodni, starając się przywrócić rezerwat do poprzedniej formy, ale nawet po uleczeniu czarodziejskiego świata z niestabilnej magii, nie było to proste; nie miało być również szybkie, nawet jeśli niektóre zadania z całą pewnością należały do tych naglących.
Jak to stojące przed Percivalem dzisiaj; schylił się ku ziemi, przykucając na kamienistym szlaku i przyglądając się przykrytemu śniegiem podłożu z bliska. Szukał krwi: szkarłatnych śladów krzepnącej na mrozie posoki, pozostawionej przez rannego trójogona, który zniknął smokologom z oczu przeszło tydzień temu, by tego ranka zaatakować jednego z młodszych opiekunów, po czym uciec w stronę wzgórz, pozostawiając nieopierzonego stażystę w stanie poważnego szoku. Niezdolnego do opisania, co właściwie się stało, ani określenia, czy w jakikolwiek sposób sprowokował bestię – co na chwilę obecną i tak nie miało większego znaczenia; spisaniem raportów mieli zająć się później, na razie skupiając się przede wszystkim na odnalezieniu biednego stworzenia, nim zrobi sobie większą krzywdę. Percival zgłosił się do pomocy od razu, bez zastanowienia, a jego kandydatura – choć w Peak District pracował od niedawna – nie wzbudziła niczyjego sprzeciwu. Po pierwsze, niskie temperatury i trudne warunki sprawiały, że niewielu było chętnych do wyprawienia się w teren (pomijając fakt, że ze względu na roznoszącą się po rezerwacie epidemię magicznego kataru, wybór i tak był niewielki); po drugie, jako smoczy łowca, miał większe doświadczenie w tropieniu niż reszta; po trzecie, nalegał – dług, który zaciągnął u Greengrassów po opuszczeniu murów Ministerstwa Magii zdawał się wcale nie maleć, uwierając Percivala niczym wyjątkowo ostry i drażniący kamień w bucie. Nie lubił ich posiadać – ani długów, ani kamieni – dlatego okazję do spłacenia choćby znikomej części miał zamiar wykorzystać bez zawahania; pomijając fakt, że los cierpiącego smoka leżał mu na sercu szczególnie mocno, podobnie zresztą jak dobro wszystkich pozostałych podopiecznych Peak District. Jego podopiecznych, jak zaczynał powoli nazywać ich w myślach, stopniowo uznając sam rezerwat, jak i żyjące w nim stworzenia za swoje.
Na oblodzonej ścieżce nie odnalazł niczego podejrzanego, pokrywa śnieżna była czysta, zdecydowanie w ciągu ostatnich dni żadne zwierzę nie skorzystało z wygodnego szlaku – ale gdy już miał zawrócić, kilkadziesiąt metrów na lewo dostrzegł przebłysk czegoś ciemnego; ruszył w tamtym kierunku, gnany bardziej przeczuciem, niż realną obserwacją, ale jak się okazało – miał rację: poszatkowane nieregularnymi śladami podłoże nosiło na sobie ślady krwi, brązowiejącej już, rozproszonej w niewielkich skupiskach. Przykucnął przy jednym z nich, przyglądając mu się bliżej; wcześniej podobne ślady odnajdywał głównie na drzewach, w miejscach, w których trójogon otarł się o korę – teraz miał przed sobą mozaikę owalnych plam, po kształcie i układzie sugerujących, że krople gęstej cieczy spadły z wysoka, zderzając się ze śniegiem nie tylko dzięki sile grawitacji, ale i dodatkowego pędu; jak farba spadająca z potrząsanego przez malarza pędzla. To niemal stuprocentowo oznaczało, że smok miał ranne skrzydło; raczej nie ogon, bo choć obydwoma mógł wymachiwać wściekle, to tylko jeden ze scenariuszy uniemożliwiał wzniesienie się w powietrze. Percival wiedział już z kolei, że smok poruszał się wyłącznie lądem – jednoznacznie wynikało to z ciągłości śladów, które urwałyby się nagle, gdyby bestia postanowiła wzbić się w przestworza.
Ruszył dalej w górę zbocza, przyspieszając nieco kroku. Był już zmęczony, jednoosobowa pogoń trwała od kilku godzin – ale wydawało mu się, że był blisko. Ta świadomość teoretycznie powinna go uspokoić, nie pozwalał sobie jednak jeszcze na odprężenie, czy może – nie pozwalały mu na to wnioski płynące z ilości szkarłatnej posoki, którą od dłuższego czasu odnajdywał. Ślady, rozsiane chaotycznie i gęsto, sugerowały, że smok krwawił coraz mocniej, najprawdopodobniej w szale samodzielnie poszerzając ranę; do tego nie potrzebował wiele – uderzenie wrażliwymi skrzydłami o twarde drzewa, wpadnięcie na ostre kamienie w próbie oderwania się od ziemi; czynności, które dorosłemu osobnikowi być może aż tak by nie zaszkodziły – trójogony były stworzeniami potężnymi – ale młodemu, rannemu i wystraszonemu już jak najbardziej mogły.
Nie wyłapał momentu, w którym zaczął biec, zatrzymując się dopiero na szczycie wzgórza, nie tyle zmuszony do tego gwałtownie łapiącą go zadyszką (przekształcającą się w falę męczącego, zachrypniętego kaszlu i gorącego pieczenia w płucach), co nagłym urwaniem się tropu; rozejrzał się uważnie dookoła, rozpoczynając od ostatniej z krzepnących plam czerwieni – ale bez względu na to, jak bardzo wytężałby wzrok, nigdzie nie dostrzegał następnej. Czyżby smok mimo wszystko zdołał poderwać się do lotu? Percivalowi wydawało się to nieprawdopodobne, osłabiony utratą krwi i przedłużającą się ucieczką, powinien był opaść na ziemię zaledwie kilkanaście metrów dalej, poza tym – odepchnięcie się od ziemi zostawiłoby na śniegu i gruncie wyraźny ślad smoczych pazurów. – Gdzie się podziałeś? – mruknął do siebie bezgłośnie, raz jeszcze wracając do punktu wyjścia, to jest – do miejsca, w którym kończył się trop, i postanawiając rozejrzeć się stamtąd, wczuć się w położenie pospieszanej cierpieniem, szukającej schronienia bestii. I wtedy go olśniło: zatrzymał wzrok na skałach, wyrastających z mknącego w górę terenu, nierównych i poznaczonych pęknięciami – oraz ledwie widocznym przesmykiem, prowadzącym zapewne do skrytej przed wiatrem i zimnem groty.
W pierwszej chwili chciał zerwać się i pobiec prosto ku przejściu, powstrzymał go jednak zdrowy rozsądek; wdanie się w potyczkę ze spanikowanym smokiem w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, zakrawało o samobójstwo – wyciągnął więc najpierw różdżkę, by następnie powoli zbliżyć się do jaskini. Nasłuchując i stąpając najciszej, jak tylko potrafił, nie tyle po to, by nie zdradzić się ze swoją obecnością – trójogony miały węch wyczulony na tyle, że schowane w grocie stworzenie było już świadome obecności intruza od co najmniej kilku minut – a po to, by smoka nie wystraszyć i nie zmusić do dalszej ucieczki. Zatrzymał się na moment przed przysłoniętym przez skałę wejściem, zaglądając do środka; niczego nie zobaczył, grotę zasnuwały ciemności – ale wydawało mu się, że usłyszał: niewyraźny szelest i chrapliwy oddech, a także ciche szuranie; zmarszczył brwi, przyglądając się samemu przesmykowi – na wewnętrznej ścianie widniała podłużna smuga krwi.
No dobra, mruknął do siebie w myślach, zapalając światło na końcu różdżki i wchodząc do środka. Nienawidził wąskich korytarzy i zamkniętych pomieszczeń, nigdy – a od ucieczki z mugolskiego bunkra, nie znosił ich szczególnie mocno; spychał jednak ten podświadomy strach gdzieś na bok, starając się oddychać równo i nie myśleć o piętrzących się nad jego głową kamieniach. W tym wszystkim konfrontacji z trójogonem bał się najmniej – najbardziej przerażała go perspektywa uwięzienia, pogrzebania żywcem w tym ciemnym grobowcu; i gdyby nie nasilający się z każdym krokiem, mdły i rdzawy zapach krwi, być może nawet by zawrócił, wystrzelił w powietrze snop iskier i wezwał pozostałych pracowników rezerwatu. Teraz – nie było na to czasu.
Klaustrofobiczny przesmyk doprowadził go do większej groty, rozszerzającej się nagle i bez zapowiedzi. To tam go odnalazł: smok, oparty jednym bokiem o pionową ścianę jaskini, był ledwie przytomny; skrzydła, złożone na ziemi, unosiły się i opadały w rytm ciężkiego oddechu, jedno z nich rzeczywiście ranne. Ale nie tylko ono, Percival dostrzegał też błysk czarnej wilgoci na pokrytym cieńszymi niż gdzie indziej łuskami brzuchu. Spodziewał się ataku, różdżkę uniesioną miał w pogotowiu – bestia jednak jedynie uniosła w górę ciężki łeb, przyglądając mu się półotwartym okiem; musiał być naprawdę wykończony.
Podszedł do smoka powoli, ostrożnie, mimo wszystko – nie chcąc dokładać mu stresu; zza pazuchy wyciągnął dwie fiolki z eliksirami, jedną – mającą wzmocnić stworzenie, i drugą, która powinna je uspokoić i uśpić, łagodząc ból, a opiekunom pozwalając na przetransportowanie trójogona w miejsce, w którym będą mogli udzielić mu pomocy i wyleczyć rany. Zaaplikowanie leków okazało się trudniejsze, niż początkowo sądził – smok, mimo osłabienia, stawiał wyraźny opór, szamocząc się i rzucając na boki głową – ale w końcu mu się udało; odczekał chwilę, wsłuchując się w uspokajający się stopniowo oddech, dopiero później pozostawiając stworzenie w samotności, żeby wyjść przed jaskinię. Z jego różdżki wymknęły się dwa świetle promienie: jedne czerwone, pomknęły w niebo, zdradzając jego położenie – drugie, świetliste i błękitne, ukształtowały się w formę wilka, który zniknął między drzewami, niosąc wiadomość dla pozostałych w Gnieździe smokologów.
Teraz pozostawało mu – im, Percivalowi i smokowi – jedynie czekać.
| zt
Gruba warstwa zmrożonego śniegu zapadała się raz po raz pod jego butami, gdy wychodził spomiędzy porastających dolinę drzew, by pośród zimowego krajobrazu odnaleźć kamienistą, prowadzącą w górę zbocza ścieżkę, prawie niewidoczną spod lodowej pokrywy. Zatrzymał się na moment, czując na twarzy gwałtowne uderzenie wiatru; tutaj, na otwartym terenie, mroźne podmuchy staczały się z łysego wzgórza bez przeszkód, świszcząc jedynie między skałami i niosąc ze sobą charakterystyczny zapach siarki. Uwielbiał tę woń odkąd tylko pamiętał, instynktownie kojarząc ją nie tylko z niebezpieczeństwem i koniecznością zachowania nieprzerwanej czujności, ale głównie z wolnością: tak pachniały górskie przełęcze, które przemierzał razem z garstką członków wyprawy, szukając wśród grot i jaskiń legowiska długoroga rumuńskiego. Położone z dala od Wielkiej Brytanii, zdawały się zupełnie niewzruszone rozgrywającymi się tam, politycznymi przewrotami, pozwalając na podjęcie odprężającej gry w udawanie: że tamten świat wcale nie istniał, że można było zostawić go za sobą i nigdy więcej do niego nie wrócić. Mrzonki, młodzieńcze i niedorosłe, należały już do przeszłości, jednak czasami wciąż odnajdywał ich okruchy; rozległe tereny Peak District nie równały się co prawda bałkańskim pustkowiom, ale wciąż pozwalały zapomnieć – a przynajmniej robiły to kiedyś; obecnie nawet tutaj można było dostrzec pozostałości odciśniętego przez anomalie piętna, bo rozciągający się dookoła krajobraz zdawał się poraniony: poznaczony powalonymi przez burzę drzewami, przysypany truchłami drobniejszych zwierząt, pokryty rozległymi obszarami wypalonej ziemi, dla odmiany niespopielonej wcale niszczącą siłą smoczego ognia, a czymś znacznie mniej naturalnym. Walczyli z tymi szkaradnymi ranami od tygodni, starając się przywrócić rezerwat do poprzedniej formy, ale nawet po uleczeniu czarodziejskiego świata z niestabilnej magii, nie było to proste; nie miało być również szybkie, nawet jeśli niektóre zadania z całą pewnością należały do tych naglących.
Jak to stojące przed Percivalem dzisiaj; schylił się ku ziemi, przykucając na kamienistym szlaku i przyglądając się przykrytemu śniegiem podłożu z bliska. Szukał krwi: szkarłatnych śladów krzepnącej na mrozie posoki, pozostawionej przez rannego trójogona, który zniknął smokologom z oczu przeszło tydzień temu, by tego ranka zaatakować jednego z młodszych opiekunów, po czym uciec w stronę wzgórz, pozostawiając nieopierzonego stażystę w stanie poważnego szoku. Niezdolnego do opisania, co właściwie się stało, ani określenia, czy w jakikolwiek sposób sprowokował bestię – co na chwilę obecną i tak nie miało większego znaczenia; spisaniem raportów mieli zająć się później, na razie skupiając się przede wszystkim na odnalezieniu biednego stworzenia, nim zrobi sobie większą krzywdę. Percival zgłosił się do pomocy od razu, bez zastanowienia, a jego kandydatura – choć w Peak District pracował od niedawna – nie wzbudziła niczyjego sprzeciwu. Po pierwsze, niskie temperatury i trudne warunki sprawiały, że niewielu było chętnych do wyprawienia się w teren (pomijając fakt, że ze względu na roznoszącą się po rezerwacie epidemię magicznego kataru, wybór i tak był niewielki); po drugie, jako smoczy łowca, miał większe doświadczenie w tropieniu niż reszta; po trzecie, nalegał – dług, który zaciągnął u Greengrassów po opuszczeniu murów Ministerstwa Magii zdawał się wcale nie maleć, uwierając Percivala niczym wyjątkowo ostry i drażniący kamień w bucie. Nie lubił ich posiadać – ani długów, ani kamieni – dlatego okazję do spłacenia choćby znikomej części miał zamiar wykorzystać bez zawahania; pomijając fakt, że los cierpiącego smoka leżał mu na sercu szczególnie mocno, podobnie zresztą jak dobro wszystkich pozostałych podopiecznych Peak District. Jego podopiecznych, jak zaczynał powoli nazywać ich w myślach, stopniowo uznając sam rezerwat, jak i żyjące w nim stworzenia za swoje.
Na oblodzonej ścieżce nie odnalazł niczego podejrzanego, pokrywa śnieżna była czysta, zdecydowanie w ciągu ostatnich dni żadne zwierzę nie skorzystało z wygodnego szlaku – ale gdy już miał zawrócić, kilkadziesiąt metrów na lewo dostrzegł przebłysk czegoś ciemnego; ruszył w tamtym kierunku, gnany bardziej przeczuciem, niż realną obserwacją, ale jak się okazało – miał rację: poszatkowane nieregularnymi śladami podłoże nosiło na sobie ślady krwi, brązowiejącej już, rozproszonej w niewielkich skupiskach. Przykucnął przy jednym z nich, przyglądając mu się bliżej; wcześniej podobne ślady odnajdywał głównie na drzewach, w miejscach, w których trójogon otarł się o korę – teraz miał przed sobą mozaikę owalnych plam, po kształcie i układzie sugerujących, że krople gęstej cieczy spadły z wysoka, zderzając się ze śniegiem nie tylko dzięki sile grawitacji, ale i dodatkowego pędu; jak farba spadająca z potrząsanego przez malarza pędzla. To niemal stuprocentowo oznaczało, że smok miał ranne skrzydło; raczej nie ogon, bo choć obydwoma mógł wymachiwać wściekle, to tylko jeden ze scenariuszy uniemożliwiał wzniesienie się w powietrze. Percival wiedział już z kolei, że smok poruszał się wyłącznie lądem – jednoznacznie wynikało to z ciągłości śladów, które urwałyby się nagle, gdyby bestia postanowiła wzbić się w przestworza.
Ruszył dalej w górę zbocza, przyspieszając nieco kroku. Był już zmęczony, jednoosobowa pogoń trwała od kilku godzin – ale wydawało mu się, że był blisko. Ta świadomość teoretycznie powinna go uspokoić, nie pozwalał sobie jednak jeszcze na odprężenie, czy może – nie pozwalały mu na to wnioski płynące z ilości szkarłatnej posoki, którą od dłuższego czasu odnajdywał. Ślady, rozsiane chaotycznie i gęsto, sugerowały, że smok krwawił coraz mocniej, najprawdopodobniej w szale samodzielnie poszerzając ranę; do tego nie potrzebował wiele – uderzenie wrażliwymi skrzydłami o twarde drzewa, wpadnięcie na ostre kamienie w próbie oderwania się od ziemi; czynności, które dorosłemu osobnikowi być może aż tak by nie zaszkodziły – trójogony były stworzeniami potężnymi – ale młodemu, rannemu i wystraszonemu już jak najbardziej mogły.
Nie wyłapał momentu, w którym zaczął biec, zatrzymując się dopiero na szczycie wzgórza, nie tyle zmuszony do tego gwałtownie łapiącą go zadyszką (przekształcającą się w falę męczącego, zachrypniętego kaszlu i gorącego pieczenia w płucach), co nagłym urwaniem się tropu; rozejrzał się uważnie dookoła, rozpoczynając od ostatniej z krzepnących plam czerwieni – ale bez względu na to, jak bardzo wytężałby wzrok, nigdzie nie dostrzegał następnej. Czyżby smok mimo wszystko zdołał poderwać się do lotu? Percivalowi wydawało się to nieprawdopodobne, osłabiony utratą krwi i przedłużającą się ucieczką, powinien był opaść na ziemię zaledwie kilkanaście metrów dalej, poza tym – odepchnięcie się od ziemi zostawiłoby na śniegu i gruncie wyraźny ślad smoczych pazurów. – Gdzie się podziałeś? – mruknął do siebie bezgłośnie, raz jeszcze wracając do punktu wyjścia, to jest – do miejsca, w którym kończył się trop, i postanawiając rozejrzeć się stamtąd, wczuć się w położenie pospieszanej cierpieniem, szukającej schronienia bestii. I wtedy go olśniło: zatrzymał wzrok na skałach, wyrastających z mknącego w górę terenu, nierównych i poznaczonych pęknięciami – oraz ledwie widocznym przesmykiem, prowadzącym zapewne do skrytej przed wiatrem i zimnem groty.
W pierwszej chwili chciał zerwać się i pobiec prosto ku przejściu, powstrzymał go jednak zdrowy rozsądek; wdanie się w potyczkę ze spanikowanym smokiem w ciasnej, zamkniętej przestrzeni, zakrawało o samobójstwo – wyciągnął więc najpierw różdżkę, by następnie powoli zbliżyć się do jaskini. Nasłuchując i stąpając najciszej, jak tylko potrafił, nie tyle po to, by nie zdradzić się ze swoją obecnością – trójogony miały węch wyczulony na tyle, że schowane w grocie stworzenie było już świadome obecności intruza od co najmniej kilku minut – a po to, by smoka nie wystraszyć i nie zmusić do dalszej ucieczki. Zatrzymał się na moment przed przysłoniętym przez skałę wejściem, zaglądając do środka; niczego nie zobaczył, grotę zasnuwały ciemności – ale wydawało mu się, że usłyszał: niewyraźny szelest i chrapliwy oddech, a także ciche szuranie; zmarszczył brwi, przyglądając się samemu przesmykowi – na wewnętrznej ścianie widniała podłużna smuga krwi.
No dobra, mruknął do siebie w myślach, zapalając światło na końcu różdżki i wchodząc do środka. Nienawidził wąskich korytarzy i zamkniętych pomieszczeń, nigdy – a od ucieczki z mugolskiego bunkra, nie znosił ich szczególnie mocno; spychał jednak ten podświadomy strach gdzieś na bok, starając się oddychać równo i nie myśleć o piętrzących się nad jego głową kamieniach. W tym wszystkim konfrontacji z trójogonem bał się najmniej – najbardziej przerażała go perspektywa uwięzienia, pogrzebania żywcem w tym ciemnym grobowcu; i gdyby nie nasilający się z każdym krokiem, mdły i rdzawy zapach krwi, być może nawet by zawrócił, wystrzelił w powietrze snop iskier i wezwał pozostałych pracowników rezerwatu. Teraz – nie było na to czasu.
Klaustrofobiczny przesmyk doprowadził go do większej groty, rozszerzającej się nagle i bez zapowiedzi. To tam go odnalazł: smok, oparty jednym bokiem o pionową ścianę jaskini, był ledwie przytomny; skrzydła, złożone na ziemi, unosiły się i opadały w rytm ciężkiego oddechu, jedno z nich rzeczywiście ranne. Ale nie tylko ono, Percival dostrzegał też błysk czarnej wilgoci na pokrytym cieńszymi niż gdzie indziej łuskami brzuchu. Spodziewał się ataku, różdżkę uniesioną miał w pogotowiu – bestia jednak jedynie uniosła w górę ciężki łeb, przyglądając mu się półotwartym okiem; musiał być naprawdę wykończony.
Podszedł do smoka powoli, ostrożnie, mimo wszystko – nie chcąc dokładać mu stresu; zza pazuchy wyciągnął dwie fiolki z eliksirami, jedną – mającą wzmocnić stworzenie, i drugą, która powinna je uspokoić i uśpić, łagodząc ból, a opiekunom pozwalając na przetransportowanie trójogona w miejsce, w którym będą mogli udzielić mu pomocy i wyleczyć rany. Zaaplikowanie leków okazało się trudniejsze, niż początkowo sądził – smok, mimo osłabienia, stawiał wyraźny opór, szamocząc się i rzucając na boki głową – ale w końcu mu się udało; odczekał chwilę, wsłuchując się w uspokajający się stopniowo oddech, dopiero później pozostawiając stworzenie w samotności, żeby wyjść przed jaskinię. Z jego różdżki wymknęły się dwa świetle promienie: jedne czerwone, pomknęły w niebo, zdradzając jego położenie – drugie, świetliste i błękitne, ukształtowały się w formę wilka, który zniknął między drzewami, niosąc wiadomość dla pozostałych w Gnieździe smokologów.
Teraz pozostawało mu – im, Percivalowi i smokowi – jedynie czekać.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 14 marca?
Świadomość upływającego czasu zdawała się być mu ostatnio wyjątkowo obca, przelewając się przez palce jak woda w ściśniętych zbyt mocno dłoniach; nie wiedział, skąd brało się to wrażenie, tak odmienne od dłużących się w nieskończoność godzin, które zwykł spędzać w ministerialnym biurze, ale wydawało mu się, że ledwie zaczynał zmianę w rezerwacie, by zaraz potem zorientować się ze zdziwieniem, że zapadł zmrok, zmuszając go do prędkiego powrotu do wzniesionych tuż przy bramie zabudowań. Być może chodziło o ilość piętrzących się wysoko obowiązków, które brał na siebie z entuzjazmem świeżo upieczonego stażysty, chcąc jak najszybciej nadrobić lata spędzone poza tym miejscem, które teraz – z perspektywy czasu – jawiły mu się jako stracone; a może powodem umykających prędko godzin był fakt, że w końcu robił na co dzień to, co naprawdę kochał – i o czym marzył jako dziecko, wykradając zakurzone księgi o smokach z rodowej biblioteki.
Jakakolwiek nie byłaby jego wymówka, prawda przedstawiała się całkiem jasno: zapomniał o umówionym spotkaniu z Charlene, mimo że jeszcze dzień wcześniej potwierdzał je listownie – i mimo że tego ranka wyraźnie poinstruował stróżującego przy bramie pracownika, że ma ją wpuścić. Miał je w tyle głowy jeszcze do niedawna, kiedy opuszczał Gniazdo, planując jedynie krótką wycieczkę na punkt widokowy – ale po drodze postanowił skręcić do tymczasowej zagrody, w której na czas remontu oranżerii umieszczono młode trójogony. Tam został zaczepiony przez jednego z magiweterynarzy, który poprosił go o pomoc w zaaplikowaniu smoczętom ich codziennej dawki wzmacniających eliksirów – i tak już przepadł, nie zauważając, że w czasie, kiedy zajmował się smokami, słońce przechyliło się na drugą stronę nieba, powoli szykując się do schowania za zachodnimi wzgórzami.
Miał szczęście, że inni pracownicy rezerwatu trzymali swoje głowy mocniej przymocowane do karków.
Do rzeczywistości przywróciło go skrzypnięcie przeszklonych drzwi, otwierających się tuż za jego plecami; odwrócił się z zaskoczeniem – w trakcie popołudniowej zmiany do tej części Peak District rzadko kiedy ktoś zaglądał – i potrzebował pełnych pięciu sekund, żeby ze stanu niezrozumienia przejść do nagłej realizacji. W szerokim wejściu stała Charlie, wyglądając odrobinę nie na miejscu w towarzystwie wysokiego, barczystego smokologa, który musiał ją tutaj przyprowadzić – prawdopodobnie poinformowany o obecności Percivala w oranżerii przez jednego ze smoczych uzdrowicieli. A przynajmniej taką nadzieję miał sam Blake, po cichu licząc na to, że młody stażysta i jego towarzyszka nie spędzili ostatnich kilkudziesięciu minut na bezcelowych wędrówkach po rezerwacie, mających na celu jego odnalezienie. – Charlie. Witaj. Spóźniłem się? To znaczy – to chyba nie było dobre słowo – mam nadzieję, że nie czekałaś długo. Przepraszam, musiałem zupełnie stracić poczucie czasu – wytłumaczył się, podnosząc się do pozycji stojącej. Młody trójogon, nad którym się pochylał, zaskrzeczał cicho, machając pokrytymi błoną skrzydłami. – Dziękuję, Steven, odprowadzę później Charlene z powrotem do bramy – zwrócił się do wysokiego mężczyzny, odprawiając go; czarodziej zniknął kilka sekund później, kiwając mu lekko głową i wzruszając ramionami na znak, że nie było o czym mówić. – Możesz wejść, nie są groźne. Tylko zamknij za sobą drzwi, nie chciałbym gonić ich po wzgórzach. Niektóre z tych cwaniaków nauczyły się już latać – wyjaśnił, wskazując za siebie, nie zdając sobie sprawy, że podchwycił używane przez Bena określenie. Znajdowali się w czymś w rodzaju oranżerii, wzniesionej w ogólnym pośpiechu – co odrobinę było widać; roślinność była wyraźnie młoda, dopiero rozrastając się i pochłaniając kolejne połacie terenu, jednak dorastającym smokom zdawało się to nie przeszkadzać. Dwa zajmowały się właśnie pałaszowaniem składającego się z surowego mięsa posiłku, jeden pluskał się w płytkiej wodzie wykopanego niedawno stawu, a ostatni, najmniejszy, stracił zainteresowanie Percivalem, i ruszył śmiało w stronę swoich braci. – Dziękuję, że zgodziłaś się przyjechać. W normalnych okolicznościach bym nie nalegał, ale naprawdę potrzebuję świeżego, alchemicznego spojrzenia – wyjaśnił, robiąc kilka kroków do przodu i niwelując dystans między nimi, jakoś podskórnie przeczuwając, że kobieta może niechętnie podejść do perspektywy zbliżenia się do hasających bez nadzoru smocząt – jakkolwiek młode by nie były.
Świadomość upływającego czasu zdawała się być mu ostatnio wyjątkowo obca, przelewając się przez palce jak woda w ściśniętych zbyt mocno dłoniach; nie wiedział, skąd brało się to wrażenie, tak odmienne od dłużących się w nieskończoność godzin, które zwykł spędzać w ministerialnym biurze, ale wydawało mu się, że ledwie zaczynał zmianę w rezerwacie, by zaraz potem zorientować się ze zdziwieniem, że zapadł zmrok, zmuszając go do prędkiego powrotu do wzniesionych tuż przy bramie zabudowań. Być może chodziło o ilość piętrzących się wysoko obowiązków, które brał na siebie z entuzjazmem świeżo upieczonego stażysty, chcąc jak najszybciej nadrobić lata spędzone poza tym miejscem, które teraz – z perspektywy czasu – jawiły mu się jako stracone; a może powodem umykających prędko godzin był fakt, że w końcu robił na co dzień to, co naprawdę kochał – i o czym marzył jako dziecko, wykradając zakurzone księgi o smokach z rodowej biblioteki.
Jakakolwiek nie byłaby jego wymówka, prawda przedstawiała się całkiem jasno: zapomniał o umówionym spotkaniu z Charlene, mimo że jeszcze dzień wcześniej potwierdzał je listownie – i mimo że tego ranka wyraźnie poinstruował stróżującego przy bramie pracownika, że ma ją wpuścić. Miał je w tyle głowy jeszcze do niedawna, kiedy opuszczał Gniazdo, planując jedynie krótką wycieczkę na punkt widokowy – ale po drodze postanowił skręcić do tymczasowej zagrody, w której na czas remontu oranżerii umieszczono młode trójogony. Tam został zaczepiony przez jednego z magiweterynarzy, który poprosił go o pomoc w zaaplikowaniu smoczętom ich codziennej dawki wzmacniających eliksirów – i tak już przepadł, nie zauważając, że w czasie, kiedy zajmował się smokami, słońce przechyliło się na drugą stronę nieba, powoli szykując się do schowania za zachodnimi wzgórzami.
Miał szczęście, że inni pracownicy rezerwatu trzymali swoje głowy mocniej przymocowane do karków.
Do rzeczywistości przywróciło go skrzypnięcie przeszklonych drzwi, otwierających się tuż za jego plecami; odwrócił się z zaskoczeniem – w trakcie popołudniowej zmiany do tej części Peak District rzadko kiedy ktoś zaglądał – i potrzebował pełnych pięciu sekund, żeby ze stanu niezrozumienia przejść do nagłej realizacji. W szerokim wejściu stała Charlie, wyglądając odrobinę nie na miejscu w towarzystwie wysokiego, barczystego smokologa, który musiał ją tutaj przyprowadzić – prawdopodobnie poinformowany o obecności Percivala w oranżerii przez jednego ze smoczych uzdrowicieli. A przynajmniej taką nadzieję miał sam Blake, po cichu licząc na to, że młody stażysta i jego towarzyszka nie spędzili ostatnich kilkudziesięciu minut na bezcelowych wędrówkach po rezerwacie, mających na celu jego odnalezienie. – Charlie. Witaj. Spóźniłem się? To znaczy – to chyba nie było dobre słowo – mam nadzieję, że nie czekałaś długo. Przepraszam, musiałem zupełnie stracić poczucie czasu – wytłumaczył się, podnosząc się do pozycji stojącej. Młody trójogon, nad którym się pochylał, zaskrzeczał cicho, machając pokrytymi błoną skrzydłami. – Dziękuję, Steven, odprowadzę później Charlene z powrotem do bramy – zwrócił się do wysokiego mężczyzny, odprawiając go; czarodziej zniknął kilka sekund później, kiwając mu lekko głową i wzruszając ramionami na znak, że nie było o czym mówić. – Możesz wejść, nie są groźne. Tylko zamknij za sobą drzwi, nie chciałbym gonić ich po wzgórzach. Niektóre z tych cwaniaków nauczyły się już latać – wyjaśnił, wskazując za siebie, nie zdając sobie sprawy, że podchwycił używane przez Bena określenie. Znajdowali się w czymś w rodzaju oranżerii, wzniesionej w ogólnym pośpiechu – co odrobinę było widać; roślinność była wyraźnie młoda, dopiero rozrastając się i pochłaniając kolejne połacie terenu, jednak dorastającym smokom zdawało się to nie przeszkadzać. Dwa zajmowały się właśnie pałaszowaniem składającego się z surowego mięsa posiłku, jeden pluskał się w płytkiej wodzie wykopanego niedawno stawu, a ostatni, najmniejszy, stracił zainteresowanie Percivalem, i ruszył śmiało w stronę swoich braci. – Dziękuję, że zgodziłaś się przyjechać. W normalnych okolicznościach bym nie nalegał, ale naprawdę potrzebuję świeżego, alchemicznego spojrzenia – wyjaśnił, robiąc kilka kroków do przodu i niwelując dystans między nimi, jakoś podskórnie przeczuwając, że kobieta może niechętnie podejść do perspektywy zbliżenia się do hasających bez nadzoru smocząt – jakkolwiek młode by nie były.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie cieszyła się z otrzymanego listu od Percivala, a także perspektywy spotkania z nim. Może wśród Zakonników budził kontrowersje, ale serce mówiło jej, że był dobry i jego nawrócenie było szczere. Chociaż zawsze była osobą kierującą się przede wszystkim rozumem i zdrowym rozsądkiem, cóż, czasem najwyraźniej na pierwszą rolę wysuwało się serce, wysoko rozwinięta empatia i skłonność do dawania drugich i kolejnych szans, co pewnie któregoś dnia ją zgubi.
Percival już kilkukrotnie miał okazję ją zabić lub skrzywdzić, gdy spotykali się sam na sam, a jednak zawsze był ujmująco miły i życzliwy wobec niej, i rozmawiało jej się z nim naprawdę dobrze. Został też sojusznikiem Zakonu, a za stanie przy swoich poglądach zapłacił bardzo wysoką cenę.
Ostatni raz widziała go niemal dwa miesiące temu, w miejscu zwanym Piwnicą Zaginionych, gdzie zbieg okoliczności splótł ich ścieżki, kiedy oboje przeżywali utratę bliskich swemu sercu osób. To wtedy Charlie opowiedziała mu o Verze, a także wysłuchała jego trosk; było to doświadczenie, które trochę ją do niego zbliżyło, sprawiło że choćby chciała, nie potrafiła widzieć w nim tego, co widzieli niektórzy, bardziej ostrożni i nieufni zakonnicy. Charlie widziała w nim człowieka dźwigającego na barkach wielki ciężar, rozdzieranego sprzecznymi uczuciami wobec dawnej rodziny i próbującego zmienić swoje życie.
Nie wiedziała, co działo się z nim później, choć czasem o nim myślała i trochę się martwiła, czy na pewno był bezpieczny i czy nie dopadł go ktoś z licznych wrogów, których sobie narobił. Poświęcała się jednak głównie pracy, czasem odwiedzała też Oazę, by warzyć eliksiry dla jej mieszkańców i zarazem nieść im wsparcie oraz gotowość do rozmowy i wysłuchania. Pomaganie ludziom, którzy byli zmuszeni porzucić swoje życie, którzy niejednokrotnie także kogoś stracili, pomagało też jej samej w borykaniu się z zaginięciem siostry, od którego mijało pięć miesięcy. Jej życie towarzyskie nie było ostatnimi czasy obfite, znajomych napotykała głównie przypadkiem i przelotem, choć starała się przynajmniej raz w tygodniu odwiedzać też rodziców, którzy również źle znosili nieobecność Very, zwłaszcza matka, której depresja pogłębiła się.
Percival zaprosił ją do rezerwatu smoków, gdzie kiedyś już się spotkali, kilka miesięcy temu. Wtedy z nieba lały się strugi deszczu i szalała anomalna burza, dziś pogoda była jak najbardziej adekwatna dla połowy marca. Anomalie były wspomnieniem, teleportacja znów była możliwa, więc zaraz po zakończeniu pracy w Mungu Charlie mogła najpierw udać się do domu, a później, zabrawszy potrzebne rzeczy, teleportowała się w okolice rezerwatu, poza zasięg zaklęć ochronnych, które zapewne na nim ciążyły. Resztę drogi pokonała pieszo, by dotrzeć do bramy, skąd zgarnął ją wysoki smokolog mówiąc, że zaprowadzi ją do Percivala, który najwyraźniej był zajęty swoimi obowiązkami i dlatego nie spotkali się w jego gabinecie, a tutaj.
- Percivalu – powitała go, obrzucając go uważnym spojrzeniem, by upewnić się co do jego stanu i samopoczucia. Przez dwa miesiące wiele mogło się zdarzyć, ale myśl, że nadal oddawał się swej pracy uspokoiła ją. – Nie szkodzi, sama często tracę poczucie czasu, kiedy warzę eliksiry, a zajmowanie się smokami na pewno jest równie zajmujące – przyznała, doskonale rozumiejąc, jak bardzo pochłaniająca bywała praca, jeśli dodatkowo była czyjąś życiową pasją. Nad kociołkiem czas leciał jej szybko, czasem tak bardzo ją to pochłaniało, że gdy kończyła miksturę okazywało się, że godzina jest już naprawdę późna.
Wtedy, gdy usłyszała cichy skrzek, dostrzegła małe smoczki, którymi zajmował się Blake.
- Och, ojej! – pisnęła, ale na jej twarzy pojawił się autentyczny zachwyt, w końcu magiczne stworzenia też ją interesowały, a zobaczenie małych smocząt było naprawdę fascynującym widokiem. – Dawno się wykluły? Zieją już ogniem? – dopytywała. Gdy drugi smokolog wyszedł, starannie zamknęła drzwi, pomna na słowa Percivala o tym, że smoczęta mogłyby wyfrunąć. Były nieduże, ale posiadały błoniaste skrzydła, możliwe że zdolne już do lotu, nawet jeśli nie tak długiego, jak dorosłe osobniki, to jednak szukanie ich po całym rezerwacie byłoby czasochłonne, zaś dla małych smoków pewnie niebezpieczne.
Ostrożnie podeszła bliżej, mając nadzieję, że żaden ze smoków nie umiał jeszcze ziać ogniem na odległość. Ale ciekawość zwyciężyła, chciała znaleźć się bliżej, zobaczyć te niesamowite stworzenia z tak bliskiej odległości, co nie byłoby możliwe w przypadku dorosłego smoka.
- Są piękne – zapewniła Percivala, po czym spojrzała uważniej na niego. – Oczywiście w miarę możliwości spróbuję pomóc. Czego potrzebujesz? – spytała, ciekawa po co ją wezwał. Na pewno miał w tym swój cel, skoro potrzebował jej alchemicznego spojrzenia. Czy to coś związanego ze smokami, czy może potrzebował jakiejś mikstury?
Percival już kilkukrotnie miał okazję ją zabić lub skrzywdzić, gdy spotykali się sam na sam, a jednak zawsze był ujmująco miły i życzliwy wobec niej, i rozmawiało jej się z nim naprawdę dobrze. Został też sojusznikiem Zakonu, a za stanie przy swoich poglądach zapłacił bardzo wysoką cenę.
Ostatni raz widziała go niemal dwa miesiące temu, w miejscu zwanym Piwnicą Zaginionych, gdzie zbieg okoliczności splótł ich ścieżki, kiedy oboje przeżywali utratę bliskich swemu sercu osób. To wtedy Charlie opowiedziała mu o Verze, a także wysłuchała jego trosk; było to doświadczenie, które trochę ją do niego zbliżyło, sprawiło że choćby chciała, nie potrafiła widzieć w nim tego, co widzieli niektórzy, bardziej ostrożni i nieufni zakonnicy. Charlie widziała w nim człowieka dźwigającego na barkach wielki ciężar, rozdzieranego sprzecznymi uczuciami wobec dawnej rodziny i próbującego zmienić swoje życie.
Nie wiedziała, co działo się z nim później, choć czasem o nim myślała i trochę się martwiła, czy na pewno był bezpieczny i czy nie dopadł go ktoś z licznych wrogów, których sobie narobił. Poświęcała się jednak głównie pracy, czasem odwiedzała też Oazę, by warzyć eliksiry dla jej mieszkańców i zarazem nieść im wsparcie oraz gotowość do rozmowy i wysłuchania. Pomaganie ludziom, którzy byli zmuszeni porzucić swoje życie, którzy niejednokrotnie także kogoś stracili, pomagało też jej samej w borykaniu się z zaginięciem siostry, od którego mijało pięć miesięcy. Jej życie towarzyskie nie było ostatnimi czasy obfite, znajomych napotykała głównie przypadkiem i przelotem, choć starała się przynajmniej raz w tygodniu odwiedzać też rodziców, którzy również źle znosili nieobecność Very, zwłaszcza matka, której depresja pogłębiła się.
Percival zaprosił ją do rezerwatu smoków, gdzie kiedyś już się spotkali, kilka miesięcy temu. Wtedy z nieba lały się strugi deszczu i szalała anomalna burza, dziś pogoda była jak najbardziej adekwatna dla połowy marca. Anomalie były wspomnieniem, teleportacja znów była możliwa, więc zaraz po zakończeniu pracy w Mungu Charlie mogła najpierw udać się do domu, a później, zabrawszy potrzebne rzeczy, teleportowała się w okolice rezerwatu, poza zasięg zaklęć ochronnych, które zapewne na nim ciążyły. Resztę drogi pokonała pieszo, by dotrzeć do bramy, skąd zgarnął ją wysoki smokolog mówiąc, że zaprowadzi ją do Percivala, który najwyraźniej był zajęty swoimi obowiązkami i dlatego nie spotkali się w jego gabinecie, a tutaj.
- Percivalu – powitała go, obrzucając go uważnym spojrzeniem, by upewnić się co do jego stanu i samopoczucia. Przez dwa miesiące wiele mogło się zdarzyć, ale myśl, że nadal oddawał się swej pracy uspokoiła ją. – Nie szkodzi, sama często tracę poczucie czasu, kiedy warzę eliksiry, a zajmowanie się smokami na pewno jest równie zajmujące – przyznała, doskonale rozumiejąc, jak bardzo pochłaniająca bywała praca, jeśli dodatkowo była czyjąś życiową pasją. Nad kociołkiem czas leciał jej szybko, czasem tak bardzo ją to pochłaniało, że gdy kończyła miksturę okazywało się, że godzina jest już naprawdę późna.
Wtedy, gdy usłyszała cichy skrzek, dostrzegła małe smoczki, którymi zajmował się Blake.
- Och, ojej! – pisnęła, ale na jej twarzy pojawił się autentyczny zachwyt, w końcu magiczne stworzenia też ją interesowały, a zobaczenie małych smocząt było naprawdę fascynującym widokiem. – Dawno się wykluły? Zieją już ogniem? – dopytywała. Gdy drugi smokolog wyszedł, starannie zamknęła drzwi, pomna na słowa Percivala o tym, że smoczęta mogłyby wyfrunąć. Były nieduże, ale posiadały błoniaste skrzydła, możliwe że zdolne już do lotu, nawet jeśli nie tak długiego, jak dorosłe osobniki, to jednak szukanie ich po całym rezerwacie byłoby czasochłonne, zaś dla małych smoków pewnie niebezpieczne.
Ostrożnie podeszła bliżej, mając nadzieję, że żaden ze smoków nie umiał jeszcze ziać ogniem na odległość. Ale ciekawość zwyciężyła, chciała znaleźć się bliżej, zobaczyć te niesamowite stworzenia z tak bliskiej odległości, co nie byłoby możliwe w przypadku dorosłego smoka.
- Są piękne – zapewniła Percivala, po czym spojrzała uważniej na niego. – Oczywiście w miarę możliwości spróbuję pomóc. Czego potrzebujesz? – spytała, ciekawa po co ją wezwał. Na pewno miał w tym swój cel, skoro potrzebował jej alchemicznego spojrzenia. Czy to coś związanego ze smokami, czy może potrzebował jakiejś mikstury?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, nie miał w sobie nic z wymuszonej uprzejmości – naprawdę ucieszył go jej widok, na pierwszy rzut oka całej i zdrowej, jedynie nieco zarumienionej od długiego spaceru na świeżym powietrzu. Minęło już sporo czasu odkąd widzieli się po raz ostatni, wpadając na siebie przypadkiem w ukrytej piwnicy pod londyńskim zegarem; tamto spotkanie, tak różne od wszystkich poprzednich, utkwiło mu w pamięci wyjątkowo mocno, doprawione dodatkowo dziwnym wrażeniem, że cicha rozmowa pod migoczącymi światłami, pozostawiła po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. Po powrocie do Sennen chciał do niej napisać więcej niż raz, zapytać, jak się trzymała, i czy miała jakieś wieści o siostrze – ale wciąż nie był pewien, czy mógł i czy powinien; chociaż Charlene od niemal samego początku podchodziła do niego bez utkanego z uprzedzeń chłodu, a jedynie z topniejącym stopniowo, zawodowym dystansem, to Percival nie był w stanie określić, kim właściwie dla siebie byli. Łączyło ich niewiele, kilka przysług, walka o wspólną sprawę i garstka podobnych, życiowych doświadczeń – ale być może tyle wystarczało, by zacząć budować nić porozumienia.
Kiwnął głową, jednak jego słowa wciąż zdradzały zakłopotanie. – To prawda, ale to wciąż tylko wymówka dla zapominalstwa – odpowiedział lekko, lecz nie przepraszał po raz kolejny – wyrozumiałość czarownicy skutecznie rozproszyła resztki wyrzutów sumienia, pozwalając mu skupić się na prawdziwym celu tego spotkania.
Drgnął nieco niespokojnie w reakcji na kobiecy okrzyk, w pierwszym momencie spodziewając się dostrzec w jej delikatnych rysach przestrach – ale kiedy zamiast tego zobaczył zachwyt, nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. No tak, Charlie wspominała mu w końcu, że interesowały ją magiczne stworzenia; podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, zatrzymując je na człapiącym jeszcze nieco niezdarnie trójogonie. – Skończyły dwanaście tygodni. Próbują już powoli pluć ogniem, ale póki co to częściej są obłoki gorącej pary. Nie zrobią ci krzywdy – zapewnił, podejrzewając, że za pytaniem czarownicy kryła się również przezorność; stanie się ofiarą smoczego ognia nie należało do przyjemnych doznań, sam wiedział o tym najlepiej. – Chcesz podejść bliżej? – zapytał, bo – jak mu się wydawało – poprawnie zinterpretował błyszczącą w oczach Charlene ciekawość. W normalnych okolicznościach nie pozwoliłby zbliżyć się zbytnio do smocząt nikomu, kto nie miał do tego odpowiednich uprawnień, ale nie miał powodów by wątpić w ostrożność towarzyszącej mu alchemiczki.
– Właściwie to właśnie ich dotyczy sprawa – odezwał się po chwili, czując nagły przypływ sympatii do swojej towarzyszki, komplementującej młode trójogony. Które, według klasycznych standardów, na pewno nie były ładne: łyse, pokryte łuskami głowy wciąż jeszcze wydawały się zbyt małe w stosunku do reszty ciała, wątłe skrzydła przypominały powyginaną parasolkę, a rozwidlające się na końcu ogony były zbyt długie i utrudniały im koordynację. Większość ludzi uznałaby je zapewne za brzydkie, ich piękno kryło się jednak gdzieś indziej; wyglądało na to, że wrażliwa alchemiczka potrafiła je dostrzec. – Od jakiegoś czasu chorują, znacznie spadła im odporność. Nasza wstępna teoria to zatrucie srebrem, i już zaczęliśmy podawać im eliksiry wzmacniające i te, które mają wypłukać z ich organizmów toksyczne substancje. Z tym, że problem polega na tym, że te mikstury zdają się wzajemnie neutralizować. Albo po prostu reagują ze sobą nie tak, jak powinny. – Zmarszczył brwi, a jego czoło przecięła głęboka, pionowa zmarszczka; nie lubił problemów rozwiązanych w połowie, a takim właśnie stała się kwestia chorujących smocząt, w którą zaangażował się mocniej niż wynikałoby to z jego obowiązków, nie potrafiąc tak po prostu przekazać jej całkowicie w ręce innych smokologów. – Nasi alchemicy pracują nad formułą mieszanki, która spełniałaby obie funkcje, ale na razie nic z tego nie wyszło. Pomyślałem, że może ty będziesz w stanie dostrzec coś, co im umyka – wyjaśnił, spoglądając na kobietę z wyraźną nadzieją. Wierzył w jej umiejętności, sam miał okazję też już je sprawdzić – i wiedział też, że świeże spojrzenie niejednokrotnie pozwalało na rozwiązanie problemów, które przerastały tych pochylających się nad nimi na co dzień. – Mam tutaj opisane formuły i notatki od alchemików, mogłabyś rzucić na to okiem? – zapytał, podchodząc do stojącego tuż przy wejściu stolika, przy którym zostawił swoją torbę – zaczarowaną magicznie tak, by mieściła więcej, niż by się wydawało. Schylił się, wyciągając z niej kolejno teczkę z dokumentami i plik odręcznych notatek, a także dwie starannie opisane fiolki. – Każda wskazówka będzie cenna. – Być może potrzebowali tylko tyle: wytknięcia oczywistego błędu, popełnianego raz po raz, ale z jakiegoś powodu przeoczonego.
Kiwnął głową, jednak jego słowa wciąż zdradzały zakłopotanie. – To prawda, ale to wciąż tylko wymówka dla zapominalstwa – odpowiedział lekko, lecz nie przepraszał po raz kolejny – wyrozumiałość czarownicy skutecznie rozproszyła resztki wyrzutów sumienia, pozwalając mu skupić się na prawdziwym celu tego spotkania.
Drgnął nieco niespokojnie w reakcji na kobiecy okrzyk, w pierwszym momencie spodziewając się dostrzec w jej delikatnych rysach przestrach – ale kiedy zamiast tego zobaczył zachwyt, nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu. No tak, Charlie wspominała mu w końcu, że interesowały ją magiczne stworzenia; podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, zatrzymując je na człapiącym jeszcze nieco niezdarnie trójogonie. – Skończyły dwanaście tygodni. Próbują już powoli pluć ogniem, ale póki co to częściej są obłoki gorącej pary. Nie zrobią ci krzywdy – zapewnił, podejrzewając, że za pytaniem czarownicy kryła się również przezorność; stanie się ofiarą smoczego ognia nie należało do przyjemnych doznań, sam wiedział o tym najlepiej. – Chcesz podejść bliżej? – zapytał, bo – jak mu się wydawało – poprawnie zinterpretował błyszczącą w oczach Charlene ciekawość. W normalnych okolicznościach nie pozwoliłby zbliżyć się zbytnio do smocząt nikomu, kto nie miał do tego odpowiednich uprawnień, ale nie miał powodów by wątpić w ostrożność towarzyszącej mu alchemiczki.
– Właściwie to właśnie ich dotyczy sprawa – odezwał się po chwili, czując nagły przypływ sympatii do swojej towarzyszki, komplementującej młode trójogony. Które, według klasycznych standardów, na pewno nie były ładne: łyse, pokryte łuskami głowy wciąż jeszcze wydawały się zbyt małe w stosunku do reszty ciała, wątłe skrzydła przypominały powyginaną parasolkę, a rozwidlające się na końcu ogony były zbyt długie i utrudniały im koordynację. Większość ludzi uznałaby je zapewne za brzydkie, ich piękno kryło się jednak gdzieś indziej; wyglądało na to, że wrażliwa alchemiczka potrafiła je dostrzec. – Od jakiegoś czasu chorują, znacznie spadła im odporność. Nasza wstępna teoria to zatrucie srebrem, i już zaczęliśmy podawać im eliksiry wzmacniające i te, które mają wypłukać z ich organizmów toksyczne substancje. Z tym, że problem polega na tym, że te mikstury zdają się wzajemnie neutralizować. Albo po prostu reagują ze sobą nie tak, jak powinny. – Zmarszczył brwi, a jego czoło przecięła głęboka, pionowa zmarszczka; nie lubił problemów rozwiązanych w połowie, a takim właśnie stała się kwestia chorujących smocząt, w którą zaangażował się mocniej niż wynikałoby to z jego obowiązków, nie potrafiąc tak po prostu przekazać jej całkowicie w ręce innych smokologów. – Nasi alchemicy pracują nad formułą mieszanki, która spełniałaby obie funkcje, ale na razie nic z tego nie wyszło. Pomyślałem, że może ty będziesz w stanie dostrzec coś, co im umyka – wyjaśnił, spoglądając na kobietę z wyraźną nadzieją. Wierzył w jej umiejętności, sam miał okazję też już je sprawdzić – i wiedział też, że świeże spojrzenie niejednokrotnie pozwalało na rozwiązanie problemów, które przerastały tych pochylających się nad nimi na co dzień. – Mam tutaj opisane formuły i notatki od alchemików, mogłabyś rzucić na to okiem? – zapytał, podchodząc do stojącego tuż przy wejściu stolika, przy którym zostawił swoją torbę – zaczarowaną magicznie tak, by mieściła więcej, niż by się wydawało. Schylił się, wyciągając z niej kolejno teczkę z dokumentami i plik odręcznych notatek, a także dwie starannie opisane fiolki. – Każda wskazówka będzie cenna. – Być może potrzebowali tylko tyle: wytknięcia oczywistego błędu, popełnianego raz po raz, ale z jakiegoś powodu przeoczonego.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie sama nie wiedziała, jak dokładnie określić swoją relację z Percivalem. Ich ścieżki splotły się dość przypadkowo, przez sprawy zawodowe. Podczas tamtego pierwszego spotkania nie miała pojęcia, kim Percival był wtedy i kim miał się dopiero stać, ale później życie zetknęło ich ze sobą jeszcze nie raz. Spotkanie w piwnicy zaginionych różniło się jednak od poprzednich, było o wiele bardziej prywatne i osobiste niż wcześniejsze, podporządkowane głównie pracy i wzajemnym przysługom. Choć żadne z nich tego wtedy nie planowało, spotkali się i mieli okazję spojrzeć na siebie inaczej, zobaczyć w sobie nawzajem ofiary tego, co działo się w ich kraju. Bo tak naprawdę oboje byli ofiarami wojennej rzeczywistości, która wywracała do góry nogami stabilną rzeczywistość. Percival został wygnany przez własną rodzinę, Charlie straciła siostrę i bała się, że na Verze się nie skończy, że inni jej bliscy też mogli ucierpieć właściwie każdego dnia.
Nie chciała jednak żyć nienawiścią i uprzedzeniami. Nie chciała, by te zatruły jej dobre serce. Starała się zachować swoją dobrą, niewinną naturę, choć przeczuwała, że gdy ta wojna się skończy, nikt z zaangażowanych w nią czarodziejów nie będzie tą samą osobą, co przedtem. Być może i ręce Charlie też pokryją się krwią, nie bezpośrednio, skoro nie potrafiła władać magią ofensywną i wzdrygała się na samą myśl o walce, ale mógł przyjść dzień, kiedy będzie musiała uwarzyć truciznę ze świadomością, że jej talent alchemiczny, zamiast leczyć, pomoże komuś zejść z tego świata. Być może sama skończy jako osoba zaginiona lub zimny trup, co było bardzo prawdopodobne. Przyszłość nigdy nie wydawała się podobnie mglista i niepewna. Bała się tego, co przyniesie i co zrobi z nią, z jej bliskimi, ze światem który znała.
Uśmiechnęła się do niego lekko, zadowolona, że widzi go całego i zdrowego, zajmującego się tym, co kochał. Bijącą od niego pasję było czuć niemal namacalnie, a małe smoki niewątpliwie miały dobrego, oddanego opiekuna.
- To niedawno. Przyszły na świat pod koniec anomalii? I chcę, zawsze chciałam zobaczyć pisklęta smoków z bliska – przytaknęła. Naprawdę chciała zobaczyć te stworzenia, które może nie były ładne w typowym tego słowa znaczeniu, nie przypominały puszystych kociąt, szczeniaczków ani króliczków, a raczej stare parasole z nieforemną głową i ogonem, ale ich urok leżał gdzie indziej, w końcu były to najprawdziwsze smoki, istoty magiczne, przedwieczne i potężne, nawet jeśli w tej chwili były to ledwie pisklęta. Potrafiła to dostrzec, wiedziała, z jak wielką niezwykłością miała właśnie do czynienia, bo z pewnością nie każdy czarodziej miał okazję popatrzeć z bliska na młode, niedawno wyklute smoczęta.
Jej wiedza nie mogła równać się z tą Percivala, ale wiedziała o magicznych stworzeniach dość, by wiedzieć, że z groźnymi stworzeniami, nawet młodymi, należy obchodzić się ostrożnie. Podchodząc bliżej nie wykonywała gwałtownych ruchów, by nie przestraszyć młodych trójogonów, dla których była obcą sylwetką.
- Praca z nimi musi być fascynująca, naprawdę nie dziwię się, że zapomniałeś o całym świecie – rzekła, uważnie i z ciekawością obserwując nieco jeszcze niezdarne ruchy najbliższego smoczka, który w przyszłości miał się stać wielkim, niebezpiecznym stworzeniem.
Wysłuchała tego, co miał do powiedzenia i od razu uważniej spojrzała na smoki, próbując dostrzec jakieś oznaki niedoskonałości ich zdrowia. Na pierwszy rzut oka zdawały się wyglądać normalnie (przynajmniej dla kogoś, kto wiedzę o smokach czerpał głównie z książek i opowieści), ale Percival, pracujący z nimi codziennie, na pewno zauważał odstępstwa od normy dużo skuteczniej.
- W jaki sposób uległy zatruciu i jak dawno to się stało? Udało wam się ustalić, z jak dużym stężeniem miały do czynienia? Eliksir wzmacniający to klasyczny środek wzmacniający smoki, czy stosujecie inną mieszankę? – dopytywała, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jaki środek na wzmocnienie zastosowali, i jak srebro dostało się do młodych smoczych organizmów, w końcu w środowisku naturalnie, w normalnych okolicznościach nie występowało go aż tak wiele, by poważniej zaszkodzić czy to ludziom, czy zwierzętom. – Mogę przejrzeć te zapiski? Muszę je przeczytać, by spróbować dojść do tego, czy można coś poprawić. Nie obiecuję, że dojdę do czegoś nowego i odkrywczego, w końcu na co dzień nie leczę smoków, ale przynajmniej spróbuję.
Na co dzień warzyła eliksiry do leczenia ludzi, nie smoków, ale na szczęście dla Percivala była osobą, która nie zawężała swych horyzontów tylko do czysto zawodowych aspektów, i zgłębiała alchemię także po godzinach, z ciekawości poznając też inne jej gałęzie. Bo choć specjalizowała się w miksturach leczniczych dla ludzi, nie znaczyło to, że nie potrafiła warzyć nic innego. Alchemia była dziedziną złożoną i obszerną, posiadała wiele gałęzi, a uczestnictwo w smoczej wyprawie w grudniu sprawiło, że w okresie poprzedzającym ją poczytała trochę na temat smoków i środków stosowanych w smoczych rezerwatach. Cóż, jeśli przez obecną politykę pewnego dnia zostanie zwolniona z Munga, zawsze będzie mogła się przekwalifikować, choć miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Niemniej jednak po godzinach chętnie służyła pomocą alchemiczną zarówno Zakonnikom, jak i innym swoim znajomym, i przybycie tutaj nie było dla niej kłopotem, a potencjalną lekcją, okazją do zdobycia nowej wiedzy. Tak właśnie patrzyła na tego typu sytuacje i cieszyła się, że czasem może zrobić coś innego niż tylko wykonywać zamówienia dla uzdrowicieli co chwila wpadających do pracowni w Mungu. Przełamanie rutyny dobrze działało na stymulację umysłu domagającego się wiedzy.
Wzięła od Percivala zapiski i zaczęła je wnikliwie czytać. Trochę to trwało, w końcu musiała przejrzeć plik pergaminów i uważnie przeczytać to, co było tam napisane, żeby móc wymyślić, co mogło pójść nie tak i co można było zrobić, by poprawić jakość przywracania smoczych piskląt do pełni zdrowia. Obejrzała też fiolki, a także receptury owych eliksirów i listy zastosowanych do nich składników.
Nie chciała jednak żyć nienawiścią i uprzedzeniami. Nie chciała, by te zatruły jej dobre serce. Starała się zachować swoją dobrą, niewinną naturę, choć przeczuwała, że gdy ta wojna się skończy, nikt z zaangażowanych w nią czarodziejów nie będzie tą samą osobą, co przedtem. Być może i ręce Charlie też pokryją się krwią, nie bezpośrednio, skoro nie potrafiła władać magią ofensywną i wzdrygała się na samą myśl o walce, ale mógł przyjść dzień, kiedy będzie musiała uwarzyć truciznę ze świadomością, że jej talent alchemiczny, zamiast leczyć, pomoże komuś zejść z tego świata. Być może sama skończy jako osoba zaginiona lub zimny trup, co było bardzo prawdopodobne. Przyszłość nigdy nie wydawała się podobnie mglista i niepewna. Bała się tego, co przyniesie i co zrobi z nią, z jej bliskimi, ze światem który znała.
Uśmiechnęła się do niego lekko, zadowolona, że widzi go całego i zdrowego, zajmującego się tym, co kochał. Bijącą od niego pasję było czuć niemal namacalnie, a małe smoki niewątpliwie miały dobrego, oddanego opiekuna.
- To niedawno. Przyszły na świat pod koniec anomalii? I chcę, zawsze chciałam zobaczyć pisklęta smoków z bliska – przytaknęła. Naprawdę chciała zobaczyć te stworzenia, które może nie były ładne w typowym tego słowa znaczeniu, nie przypominały puszystych kociąt, szczeniaczków ani króliczków, a raczej stare parasole z nieforemną głową i ogonem, ale ich urok leżał gdzie indziej, w końcu były to najprawdziwsze smoki, istoty magiczne, przedwieczne i potężne, nawet jeśli w tej chwili były to ledwie pisklęta. Potrafiła to dostrzec, wiedziała, z jak wielką niezwykłością miała właśnie do czynienia, bo z pewnością nie każdy czarodziej miał okazję popatrzeć z bliska na młode, niedawno wyklute smoczęta.
Jej wiedza nie mogła równać się z tą Percivala, ale wiedziała o magicznych stworzeniach dość, by wiedzieć, że z groźnymi stworzeniami, nawet młodymi, należy obchodzić się ostrożnie. Podchodząc bliżej nie wykonywała gwałtownych ruchów, by nie przestraszyć młodych trójogonów, dla których była obcą sylwetką.
- Praca z nimi musi być fascynująca, naprawdę nie dziwię się, że zapomniałeś o całym świecie – rzekła, uważnie i z ciekawością obserwując nieco jeszcze niezdarne ruchy najbliższego smoczka, który w przyszłości miał się stać wielkim, niebezpiecznym stworzeniem.
Wysłuchała tego, co miał do powiedzenia i od razu uważniej spojrzała na smoki, próbując dostrzec jakieś oznaki niedoskonałości ich zdrowia. Na pierwszy rzut oka zdawały się wyglądać normalnie (przynajmniej dla kogoś, kto wiedzę o smokach czerpał głównie z książek i opowieści), ale Percival, pracujący z nimi codziennie, na pewno zauważał odstępstwa od normy dużo skuteczniej.
- W jaki sposób uległy zatruciu i jak dawno to się stało? Udało wam się ustalić, z jak dużym stężeniem miały do czynienia? Eliksir wzmacniający to klasyczny środek wzmacniający smoki, czy stosujecie inną mieszankę? – dopytywała, chcąc dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jaki środek na wzmocnienie zastosowali, i jak srebro dostało się do młodych smoczych organizmów, w końcu w środowisku naturalnie, w normalnych okolicznościach nie występowało go aż tak wiele, by poważniej zaszkodzić czy to ludziom, czy zwierzętom. – Mogę przejrzeć te zapiski? Muszę je przeczytać, by spróbować dojść do tego, czy można coś poprawić. Nie obiecuję, że dojdę do czegoś nowego i odkrywczego, w końcu na co dzień nie leczę smoków, ale przynajmniej spróbuję.
Na co dzień warzyła eliksiry do leczenia ludzi, nie smoków, ale na szczęście dla Percivala była osobą, która nie zawężała swych horyzontów tylko do czysto zawodowych aspektów, i zgłębiała alchemię także po godzinach, z ciekawości poznając też inne jej gałęzie. Bo choć specjalizowała się w miksturach leczniczych dla ludzi, nie znaczyło to, że nie potrafiła warzyć nic innego. Alchemia była dziedziną złożoną i obszerną, posiadała wiele gałęzi, a uczestnictwo w smoczej wyprawie w grudniu sprawiło, że w okresie poprzedzającym ją poczytała trochę na temat smoków i środków stosowanych w smoczych rezerwatach. Cóż, jeśli przez obecną politykę pewnego dnia zostanie zwolniona z Munga, zawsze będzie mogła się przekwalifikować, choć miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Niemniej jednak po godzinach chętnie służyła pomocą alchemiczną zarówno Zakonnikom, jak i innym swoim znajomym, i przybycie tutaj nie było dla niej kłopotem, a potencjalną lekcją, okazją do zdobycia nowej wiedzy. Tak właśnie patrzyła na tego typu sytuacje i cieszyła się, że czasem może zrobić coś innego niż tylko wykonywać zamówienia dla uzdrowicieli co chwila wpadających do pracowni w Mungu. Przełamanie rutyny dobrze działało na stymulację umysłu domagającego się wiedzy.
Wzięła od Percivala zapiski i zaczęła je wnikliwie czytać. Trochę to trwało, w końcu musiała przejrzeć plik pergaminów i uważnie przeczytać to, co było tam napisane, żeby móc wymyślić, co mogło pójść nie tak i co można było zrobić, by poprawić jakość przywracania smoczych piskląt do pełni zdrowia. Obejrzała też fiolki, a także receptury owych eliksirów i listy zastosowanych do nich składników.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Przyglądał się jej z ukosa, kiedy z otwartymi szeroko oczami wpatrywała się w jednego ze smoków, nachylającego się właśnie nad brzegiem najbliższego stawu. Wyglądała inaczej, niż kiedy widział ją po raz ostatni, zapłakaną i przybitą, starającą się odnaleźć skrawki ukojenia dla ciągnącego ją ku ziemi żalu i duszącej tęsknoty za siostrą; dzisiaj jej ramiona nie garbiły się aż tak mocno, twarz wydawała się jaśniejsza, a malujące na niej emocje czyste. Zastanawiał się, czy wynikało to z faktu, że Vera w cudowny sposób się odnalazła – czy może Charlene zwyczajnie postanowiła żyć dalej, obdarzona zbyt dużą dozą empatii, by egoistycznie wyłączyć się z życia, przez długie miesiące tkwiąc w zawieszeniu i odmawiając pomocy tym, którzy jej potrzebowali. Od zawsze podziwiał i zazdrościł ludziom, którzy własne krzywdy byli w stanie przekuwać na pracę; on sam, przygnieciony rzeczywistością, miał w zwyczaju się wycofywać, schowany za grubym murem mającym uchronić go przed koniecznością poradzenia sobie z utratą, negatywne emocje przekształcając w podpałkę dla pożaru własnej autodestrukcji. Tak właśnie zachował się po tragedii w Peru, i podobnie zareagował na zniknięcie Juliusa; chciał wierzyć, że tym razem było inaczej – że wsparcie Zakonu Feniksa w walce nie było kolejnym błędem, za który miał później zapłacić – ale to miał osądzić dopiero upływający czas.
– Chodź – zachęcił ją, gdy przytaknęła, samemu robiąc krok do przodu, w stronę jednego z trójogonów. Przykucnął tuż przy nim, gestem pokazując czarownicy, że mogła zrobić to samo. Smok spojrzał na nich czujnie, ale nie uciekł, ani nie zaatakował – młody i wychowany w rezerwacie, nie miał w sobie jeszcze charakterystycznej dla dorosłych osobników agresji, dopiero ucząc się funkcjonowania w otaczającym go świecie. – Tak, w grudniu, kiedy szalała jeszcze burza. Utrzymanie ich przy życiu przy wyładowaniach było wyzwaniem, w pierwszych tygodniach po wykluciu są praktycznie bezbronne – odpowiedział, przyglądając się, jak smok otwiera paszczę, ale zamiast ognia wydostał się z niej jedynie kolejny, przeciągły skrzek. Nie było go przy wykluciu się smocząt ani później, gdy zajmowali się nimi opiekunowie, ale odkąd zaangażował się w próbę rozwiązania wiszących nad nimi problemów, upewnił się, że zna każdą dotyczącą ich rozwoju informację, która mogłaby okazać się przydatna. – Wciąż są mniejsze niż powinny być smoki w ich wieku, ale myślę, że z czasem to nadgonią. – A przynajmniej taką miał nadzieję; trudno było jednoznacznie przewidzieć, jak rozwiną się stworzenia wyklute pod widmem anomalii, bo nie istniały źródła, do których można by się w tej kwestii zwrócić. – To coś, co nigdy się nie nudzi – przytaknął, uśmiechając się prawie bezwiednie, przekonany, że mógłby spokojnie spędzić w rezerwacie resztę swoich dni – tak samo jak chętnie spędziłby resztę dnia zajmując się razem z Charlene młodymi trójogonami. Gdyby, oczywiście, nie nagliły ich sprawy istotniejsze.
Wyprostował się powoli, wysłuchując najpierw wszystkich pytań alchemiczki, i dopiero później odpowiadając na nie po kolei, starając się nie pominąć istotnych szczegółów. – Trudno stwierdzić jednoznacznie, to był długotrwały proces, na pewno trwał co najmniej kilka tygodni. Śladowe ilości srebra znajdowały się w podłożu, co nie czyniło im żadnej krzywdy, ale okazało się, że z czasem zaczęły przedostawać się też do wody w stawach – musimy więc zakładać, że zarówno je piły, jak i ich skóra miała z nimi bezpośredni kontakt. Niedawno zrzuciły pierwsze łuski – wyjaśnił, zbierając w całość wszystko, co udało im się ustalić razem z Benem, a co później potwierdzili inni pracownicy Peak District. – Alchemicy zbadali próbki wody, wyniki powinny znajdować się w tej teczce. Nie jestem w stanie ich zinterpretować – nie znał się kompletnie na alchemii – ale myślę, że tobie powiedzą więcej. – Zawahał się na moment. – Na pewno otrzymywały standardowy środek wzmacniający smoki, który działał jak należy, dopóki nie zaczęły dostawać też mikstury mającej im pomóc w pozbyciu się toksyn. – A przynajmniej tyle wywnioskował ze sprawozdania zdanego przez rezydującego w rezerwacie magiweterynarza. – Tak, oczywiście. Możesz zabrać je ze sobą, przestudiować na spokojnie. Nie oczekiwałem, że znajdziesz odpowiedź od razu, ale jeśli cokolwiek ci się nasuwa… – Spojrzał na nią pytająco. Problem był złożony i skomplikowany, uzależniony od wielu czynników, zdawał sobie z tego sprawę – ale wiedział też, że pierwsze pomysły bardzo często bywały tymi najtrafniejszymi.
Starał się jej nie przeszkadzać, kiedy przeglądała notatki; wiedział, jak irytujące było uczucie bycia obserwowanym, nie zerkał jej więc przez ramię ani jej nie ponaglał, zamiast tego biorąc się za segregowanie skrzyni z eliksirami; odłożył na bok te, które podał już smokom, dwukrotnie sprawdzając też, czy zgadzała się ich ilość. Nie chciał, by jakakolwiek dawka gdzieś się zapodziała, poprawienie stanu chorujących bestii było w tym momencie kluczowe.
Nie odzywał się, pozwalając Charlene pracować w ciszy, zerkając w jej kierunku jedynie od czasu do czasu; dopiero, kiedy zauważył, że uniosła głowę znad pergaminów, zdecydował się przerwać milczenie. – A tak w ogóle, to jak się trzymasz? Miałaś jakieś wieści o siostrze? – zapytał ostrożnie, mając nadzieję, że nie sprawi jej tym pytaniem przykrości – ale jednocześnie nie potrafiąc i nie chcąc udawać, że ich poprzednia rozmowa nie miała miejsca. Nie traktował jej zresztą jedynie jak alchemika, odwiedzającego go by wykonać powierzone zadanie, ani nawet nie jak członka Zakonu Feniksa; była dla niego człowiekiem z krwi i kości, kimś, kto fatygował się, by mu pomóc, mimo że wcale nie musiał tego robić – i kimś, kto kiedyś z jakiegoś powodu zdecydował się podzielić z nim cząstką swojego prywatnego życia.
– Chodź – zachęcił ją, gdy przytaknęła, samemu robiąc krok do przodu, w stronę jednego z trójogonów. Przykucnął tuż przy nim, gestem pokazując czarownicy, że mogła zrobić to samo. Smok spojrzał na nich czujnie, ale nie uciekł, ani nie zaatakował – młody i wychowany w rezerwacie, nie miał w sobie jeszcze charakterystycznej dla dorosłych osobników agresji, dopiero ucząc się funkcjonowania w otaczającym go świecie. – Tak, w grudniu, kiedy szalała jeszcze burza. Utrzymanie ich przy życiu przy wyładowaniach było wyzwaniem, w pierwszych tygodniach po wykluciu są praktycznie bezbronne – odpowiedział, przyglądając się, jak smok otwiera paszczę, ale zamiast ognia wydostał się z niej jedynie kolejny, przeciągły skrzek. Nie było go przy wykluciu się smocząt ani później, gdy zajmowali się nimi opiekunowie, ale odkąd zaangażował się w próbę rozwiązania wiszących nad nimi problemów, upewnił się, że zna każdą dotyczącą ich rozwoju informację, która mogłaby okazać się przydatna. – Wciąż są mniejsze niż powinny być smoki w ich wieku, ale myślę, że z czasem to nadgonią. – A przynajmniej taką miał nadzieję; trudno było jednoznacznie przewidzieć, jak rozwiną się stworzenia wyklute pod widmem anomalii, bo nie istniały źródła, do których można by się w tej kwestii zwrócić. – To coś, co nigdy się nie nudzi – przytaknął, uśmiechając się prawie bezwiednie, przekonany, że mógłby spokojnie spędzić w rezerwacie resztę swoich dni – tak samo jak chętnie spędziłby resztę dnia zajmując się razem z Charlene młodymi trójogonami. Gdyby, oczywiście, nie nagliły ich sprawy istotniejsze.
Wyprostował się powoli, wysłuchując najpierw wszystkich pytań alchemiczki, i dopiero później odpowiadając na nie po kolei, starając się nie pominąć istotnych szczegółów. – Trudno stwierdzić jednoznacznie, to był długotrwały proces, na pewno trwał co najmniej kilka tygodni. Śladowe ilości srebra znajdowały się w podłożu, co nie czyniło im żadnej krzywdy, ale okazało się, że z czasem zaczęły przedostawać się też do wody w stawach – musimy więc zakładać, że zarówno je piły, jak i ich skóra miała z nimi bezpośredni kontakt. Niedawno zrzuciły pierwsze łuski – wyjaśnił, zbierając w całość wszystko, co udało im się ustalić razem z Benem, a co później potwierdzili inni pracownicy Peak District. – Alchemicy zbadali próbki wody, wyniki powinny znajdować się w tej teczce. Nie jestem w stanie ich zinterpretować – nie znał się kompletnie na alchemii – ale myślę, że tobie powiedzą więcej. – Zawahał się na moment. – Na pewno otrzymywały standardowy środek wzmacniający smoki, który działał jak należy, dopóki nie zaczęły dostawać też mikstury mającej im pomóc w pozbyciu się toksyn. – A przynajmniej tyle wywnioskował ze sprawozdania zdanego przez rezydującego w rezerwacie magiweterynarza. – Tak, oczywiście. Możesz zabrać je ze sobą, przestudiować na spokojnie. Nie oczekiwałem, że znajdziesz odpowiedź od razu, ale jeśli cokolwiek ci się nasuwa… – Spojrzał na nią pytająco. Problem był złożony i skomplikowany, uzależniony od wielu czynników, zdawał sobie z tego sprawę – ale wiedział też, że pierwsze pomysły bardzo często bywały tymi najtrafniejszymi.
Starał się jej nie przeszkadzać, kiedy przeglądała notatki; wiedział, jak irytujące było uczucie bycia obserwowanym, nie zerkał jej więc przez ramię ani jej nie ponaglał, zamiast tego biorąc się za segregowanie skrzyni z eliksirami; odłożył na bok te, które podał już smokom, dwukrotnie sprawdzając też, czy zgadzała się ich ilość. Nie chciał, by jakakolwiek dawka gdzieś się zapodziała, poprawienie stanu chorujących bestii było w tym momencie kluczowe.
Nie odzywał się, pozwalając Charlene pracować w ciszy, zerkając w jej kierunku jedynie od czasu do czasu; dopiero, kiedy zauważył, że uniosła głowę znad pergaminów, zdecydował się przerwać milczenie. – A tak w ogóle, to jak się trzymasz? Miałaś jakieś wieści o siostrze? – zapytał ostrożnie, mając nadzieję, że nie sprawi jej tym pytaniem przykrości – ale jednocześnie nie potrafiąc i nie chcąc udawać, że ich poprzednia rozmowa nie miała miejsca. Nie traktował jej zresztą jedynie jak alchemika, odwiedzającego go by wykonać powierzone zadanie, ani nawet nie jak członka Zakonu Feniksa; była dla niego człowiekiem z krwi i kości, kimś, kto fatygował się, by mu pomóc, mimo że wcale nie musiał tego robić – i kimś, kto kiedyś z jakiegoś powodu zdecydował się podzielić z nim cząstką swojego prywatnego życia.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Od poprzedniego spotkania minęły dwa miesiące, i choć Charlie nadal nie umiała się pogodzić z zaginięciem siostry, wiedziała, że musi żyć dalej. Że musi oddawać się pracy, pomagać innym – nie tylko dla nich, ale i dla siebie samej, żeby nie zwariować ze zgryzot. Żeby nie wpaść w ciężką depresję jak jej matka, która potrafiła całymi dniami wpatrywać się w przestrzeń wzrokiem zasnutym mgiełką antydepresyjnych oparów. Dzieci były całym jej światem, a tymczasem dwójkę straciła, bo nadzieja na odnalezienie żywej Very malała z każdym dniem i każde z nich niechętnie, ale powoli godziło się z myślą, że wieści, jeśli kiedykolwiek nadejdą, mogą być niepomyślne.
Oddawanie się swojej pasji i pracy przynosiło Charlie ulgę i pomagało jej trzymać się rzeczywistości i nie skupiać tylko na poczuciu straty. Zaś przybycie tutaj, do smoczego rezerwatu i ujrzenie na własne oczy małych smoków poprawiło Charlie humor i sprawiło, że na jej jasnej twarzy zagościł uśmiech. To miejsce nie przypominało piwnicy zaginionych pełnej lampionów i zdjęć, a także unoszących się w przestrzeni wspomnień, żalu i tęsknoty. Atmosfera piwnicy udzieliła jej się tamtego dnia mocno, przygnębiając ją i doprowadzając do płaczu, ale tutaj nic nie działało na nią w taki sposób.
Podeszła bliżej trójogonów, po chwili znajdując się obok Percivala, a także smoczego pisklęcia. Była tak blisko, że mogła bardzo wyraźnie dostrzec każdą łuskę i każdą zmarszczkę na błoniastych skrzydłach. Smoczek przyglądał im się, ale nie uciekł, najwyraźniej przyzwyczajony do obecności ludzi.
- To wszystkie młode, jakie macie w rezerwacie? – spytała, uważnie i z ciekawością obserwując zwierzę. Zdumiewające, że kiedyś wyrośnie z niego wielka, skrzydlata bestia zionąca ogniem. Póki co mały smok wyglądał dość nieporadnie i bezbronnie, ale w kolejnych latach zapewne szybko zwiększy swe rozmiary.
- Są naprawdę niezwykłe. A prawdziwa pasja nigdy się nie nudzi – zauważyła. Jej też eliksiry nigdy się nie nudziły, choć dla większości czarodziejów wydawały się bardzo monotonne. Mieszać w kociołku trzeba było lubić, aby dostrzec, że tworzenie mikstur wcale nie jest nudne, a wymaga dużej ilości uwagi, skupienia i wnikliwości.
Percival odpowiedział na jej pytania, a Charlie zastanowiła się na moment.
- Czy woda, z której piją została w jakiś sposób oczyszczona, by srebro nie dostawało się już do ich ciał? – spytała. Od tego by zaczęła, od oczyszczenia wody lub zapewnienia smokom innego jej źródła.
Gdy Blake podał jej papiery, oddaliła się od smocząt i stanęła gdzieś na uboczu, po czym przeczytała zapiski, w tym badania próbek wody, a także inne notatki dotyczące podawanych eliksirów i ich składu. Eliksir wzmacniający smoki w jakiś sposób kolidował ze środkiem mającym odtruć organizmy smoków ze srebra.
- W Mungu, jeśli przy stosowaniu lekarstw okazuje się, że jakieś eliksiry ze sobą kolidują i negatywnie wpływają na swoje działanie, uzdrowiciele zazwyczaj decydują, by najpierw zająć się pilniejszym schorzeniem, a później wdrożyć leczenie tego mniej naglącego – wyjaśniła, jak czasem działało to w jej głównej pracy. To były rzadkie przypadki, bo uzdrowiciele starali się dobierać mikstury tak, by ich połączenie nie wywoływało skutków ubocznych, ale gdy już się to zdarzało, czasem należało wybrać, co leczyć najpierw, co jest najpilniejsze, a co może poczekać. – Jeśli jednak nie jest to możliwe, czasem pomaga nieznaczna korekta składników dodatkowych w eliksirze. Bo czasem bywa tak, że eliksiry zawierają w sobie składniki o różnej konotacji, która się wzajemnie znosi. Nie od dziś wiadomo, że złym pomysłem jest łączenie ze sobą składników o charakterze szlachetnym i tych o charakterze plugawym.
Podsuwała mu różne możliwości. Może powinien najpierw wyleczyć smoki z zatrucia srebrem, a dopiero potem zabrać się za ich wzmacnianie. A może wystarczyło usunąć z jednego z eliksirów jakiś składnik i zastąpić go innym, ale to wymagało prób i testów, o czym też wspomniała Percivalowi, po czym zaczęła się wczytywać w receptury obu eliksirów i listę zastosowanych składników.
- Widzę, że w środku wzmacniającym smoki zastosowano składniki o charakterze neutralnym lub szlachetnym, ale mikstura oczyszczająca z toksyn zawierała w sobie jeden składnik plugawy, konkretnie korzeń dyptamu. Może gdyby tak w następnym warzeniu spróbować zastąpić go neutralnymi liśćmi, owocami lub kwiatami tej samej rośliny? – zastanawiała się głośno. – Ten składnik nie należy do nienaruszalnego trzonu receptury tego eliksiru, więc wydaje mi się, że można by go zastąpić inną częścią dyptamu. Oczywiście to tylko rozważania, dopóki eliksir nie zostanie uwarzony i przetestowany nie będzie wiadomo, czy to właśnie ten czynnik miał wpływ na osłabienie działania środka wzmacniającego. Widzę jednak w zapiskach, że wasi alchemicy nie zastanowili się nad tym, więc może powinni spróbować uwarzyć tę mieszankę, zastępując plugawy składnik neutralnie działającą częścią tej samej rośliny, co nie powinno mieć wpływu na szlachetne ingrediencje znajdujące się w środku wzmacniającym smoki.
Podsunęła mu pewną możliwość, ale były to suche gdybania, które musiały zostać zweryfikowane w praktyce. Później zaś miał zapewne nastąpić okres obserwacji zwierząt, by upewnić się, czy drobna modyfikacja pomogła, czy nadal nie ma zmian. Wtedy należałoby szukać innego rozwiązania aż do skutku. W alchemii nie zawsze istniały proste odpowiedzi, czasem należało próbować różnych metod, żeby ulepszyć działanie jakiegoś specyfiku i wyeliminować efekty uboczne.
Była ciekawa, co Percival na to powie i co wybierze. Czy postanowi rozdzielić terapie i najpierw podawać jeden środek, a potem drugi, czy może postanowi spróbować z niewielką modyfikacją składników jednego z nich.
Po chwili jednak zadał jej bardziej osobiste pytanie, co sprawiło, że na chwilę uniosła wzrok znad studiowanych zapisków i przygryzła lekko wargę.
- Vera nadal się nie odnalazła – przyznała smutno; choć był to temat trudny, w głębi duszy było jej miło, że Percival pamiętał i zainteresował się. – Ale wiem, że nie chciałaby, żebym się załamywała, więc każdego dnia wstaję z łóżka, idę do pracy i robię swoje. Jej nie potrafię pomóc, ale nadal mogę pomagać innym, którzy tego potrzebują.
Uśmiechnęła się blado, na moment wpatrując się gdzieś w dal. Tęskniła za Verą każdego dnia i najbardziej na świecie pragnęła tego, by ujrzeć ją znowu całą i zdrową. Nie wiedziała jeszcze, że za kilka dni jej nadzieje zostaną strzaskane.
- Mam nadzieję, że u ciebie lepiej? – spytała po chwili; była ciekawa jak on sobie radził z tym wszystkim, jak odnajdywał się w tej rzeczywistości, którą sam musiał sobie mozolnie poskładać z potrzaskanych fragmentów.
Oddawanie się swojej pasji i pracy przynosiło Charlie ulgę i pomagało jej trzymać się rzeczywistości i nie skupiać tylko na poczuciu straty. Zaś przybycie tutaj, do smoczego rezerwatu i ujrzenie na własne oczy małych smoków poprawiło Charlie humor i sprawiło, że na jej jasnej twarzy zagościł uśmiech. To miejsce nie przypominało piwnicy zaginionych pełnej lampionów i zdjęć, a także unoszących się w przestrzeni wspomnień, żalu i tęsknoty. Atmosfera piwnicy udzieliła jej się tamtego dnia mocno, przygnębiając ją i doprowadzając do płaczu, ale tutaj nic nie działało na nią w taki sposób.
Podeszła bliżej trójogonów, po chwili znajdując się obok Percivala, a także smoczego pisklęcia. Była tak blisko, że mogła bardzo wyraźnie dostrzec każdą łuskę i każdą zmarszczkę na błoniastych skrzydłach. Smoczek przyglądał im się, ale nie uciekł, najwyraźniej przyzwyczajony do obecności ludzi.
- To wszystkie młode, jakie macie w rezerwacie? – spytała, uważnie i z ciekawością obserwując zwierzę. Zdumiewające, że kiedyś wyrośnie z niego wielka, skrzydlata bestia zionąca ogniem. Póki co mały smok wyglądał dość nieporadnie i bezbronnie, ale w kolejnych latach zapewne szybko zwiększy swe rozmiary.
- Są naprawdę niezwykłe. A prawdziwa pasja nigdy się nie nudzi – zauważyła. Jej też eliksiry nigdy się nie nudziły, choć dla większości czarodziejów wydawały się bardzo monotonne. Mieszać w kociołku trzeba było lubić, aby dostrzec, że tworzenie mikstur wcale nie jest nudne, a wymaga dużej ilości uwagi, skupienia i wnikliwości.
Percival odpowiedział na jej pytania, a Charlie zastanowiła się na moment.
- Czy woda, z której piją została w jakiś sposób oczyszczona, by srebro nie dostawało się już do ich ciał? – spytała. Od tego by zaczęła, od oczyszczenia wody lub zapewnienia smokom innego jej źródła.
Gdy Blake podał jej papiery, oddaliła się od smocząt i stanęła gdzieś na uboczu, po czym przeczytała zapiski, w tym badania próbek wody, a także inne notatki dotyczące podawanych eliksirów i ich składu. Eliksir wzmacniający smoki w jakiś sposób kolidował ze środkiem mającym odtruć organizmy smoków ze srebra.
- W Mungu, jeśli przy stosowaniu lekarstw okazuje się, że jakieś eliksiry ze sobą kolidują i negatywnie wpływają na swoje działanie, uzdrowiciele zazwyczaj decydują, by najpierw zająć się pilniejszym schorzeniem, a później wdrożyć leczenie tego mniej naglącego – wyjaśniła, jak czasem działało to w jej głównej pracy. To były rzadkie przypadki, bo uzdrowiciele starali się dobierać mikstury tak, by ich połączenie nie wywoływało skutków ubocznych, ale gdy już się to zdarzało, czasem należało wybrać, co leczyć najpierw, co jest najpilniejsze, a co może poczekać. – Jeśli jednak nie jest to możliwe, czasem pomaga nieznaczna korekta składników dodatkowych w eliksirze. Bo czasem bywa tak, że eliksiry zawierają w sobie składniki o różnej konotacji, która się wzajemnie znosi. Nie od dziś wiadomo, że złym pomysłem jest łączenie ze sobą składników o charakterze szlachetnym i tych o charakterze plugawym.
Podsuwała mu różne możliwości. Może powinien najpierw wyleczyć smoki z zatrucia srebrem, a dopiero potem zabrać się za ich wzmacnianie. A może wystarczyło usunąć z jednego z eliksirów jakiś składnik i zastąpić go innym, ale to wymagało prób i testów, o czym też wspomniała Percivalowi, po czym zaczęła się wczytywać w receptury obu eliksirów i listę zastosowanych składników.
- Widzę, że w środku wzmacniającym smoki zastosowano składniki o charakterze neutralnym lub szlachetnym, ale mikstura oczyszczająca z toksyn zawierała w sobie jeden składnik plugawy, konkretnie korzeń dyptamu. Może gdyby tak w następnym warzeniu spróbować zastąpić go neutralnymi liśćmi, owocami lub kwiatami tej samej rośliny? – zastanawiała się głośno. – Ten składnik nie należy do nienaruszalnego trzonu receptury tego eliksiru, więc wydaje mi się, że można by go zastąpić inną częścią dyptamu. Oczywiście to tylko rozważania, dopóki eliksir nie zostanie uwarzony i przetestowany nie będzie wiadomo, czy to właśnie ten czynnik miał wpływ na osłabienie działania środka wzmacniającego. Widzę jednak w zapiskach, że wasi alchemicy nie zastanowili się nad tym, więc może powinni spróbować uwarzyć tę mieszankę, zastępując plugawy składnik neutralnie działającą częścią tej samej rośliny, co nie powinno mieć wpływu na szlachetne ingrediencje znajdujące się w środku wzmacniającym smoki.
Podsunęła mu pewną możliwość, ale były to suche gdybania, które musiały zostać zweryfikowane w praktyce. Później zaś miał zapewne nastąpić okres obserwacji zwierząt, by upewnić się, czy drobna modyfikacja pomogła, czy nadal nie ma zmian. Wtedy należałoby szukać innego rozwiązania aż do skutku. W alchemii nie zawsze istniały proste odpowiedzi, czasem należało próbować różnych metod, żeby ulepszyć działanie jakiegoś specyfiku i wyeliminować efekty uboczne.
Była ciekawa, co Percival na to powie i co wybierze. Czy postanowi rozdzielić terapie i najpierw podawać jeden środek, a potem drugi, czy może postanowi spróbować z niewielką modyfikacją składników jednego z nich.
Po chwili jednak zadał jej bardziej osobiste pytanie, co sprawiło, że na chwilę uniosła wzrok znad studiowanych zapisków i przygryzła lekko wargę.
- Vera nadal się nie odnalazła – przyznała smutno; choć był to temat trudny, w głębi duszy było jej miło, że Percival pamiętał i zainteresował się. – Ale wiem, że nie chciałaby, żebym się załamywała, więc każdego dnia wstaję z łóżka, idę do pracy i robię swoje. Jej nie potrafię pomóc, ale nadal mogę pomagać innym, którzy tego potrzebują.
Uśmiechnęła się blado, na moment wpatrując się gdzieś w dal. Tęskniła za Verą każdego dnia i najbardziej na świecie pragnęła tego, by ujrzeć ją znowu całą i zdrową. Nie wiedziała jeszcze, że za kilka dni jej nadzieje zostaną strzaskane.
- Mam nadzieję, że u ciebie lepiej? – spytała po chwili; była ciekawa jak on sobie radził z tym wszystkim, jak odnajdywał się w tej rzeczywistości, którą sam musiał sobie mozolnie poskładać z potrzaskanych fragmentów.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Czasem, głównie podczas tych gorszych dni, zastanawiał się, czy to w ogóle miało sens: próba zbudowania życia od nowa, wzniesienia czegoś stałego na potrzaskanych gruzach przeszłości, trącące naiwnością ignorowanie faktu, że cały otaczający go świat trząsł się w posadach. Miał przecież zginąć; jeśli nie jutro, to za miesiąc albo za pół roku, zostawiając za sobą całą stertę niedokończonych spraw, niezrealizowanych marzeń i niedoprowadzonych do końca projektów – irytujących i drażniących jak muzyczny utwór urwany w połowie, albo książka, z której ktoś wyrwał złośliwie kilka ostatnich kartek. Wiedział o tym, zdając sobie również sprawę, że to, co znał i kochał, prawdopodobnie również miała wreszcie pochłonąć ciemność – ale chociaż zdarzały się momenty, w których prawie tracił oddech, przygnieciony strachem i cierpieniem, związanymi z nieuchronnie nadchodzącą przyszłością, to z jakiegoś powodu po prostu nie potrafił się zatrzymać. Porzucenie życia wydawało mu się niewłaściwe, niosąc ze sobą niemą wiadomość, że już teraz się poddał, zanim na dobre dostał okazję, by walczyć; nie znosił się poddawać.
Być może Charlie też nie. – Mamy jeszcze parę rocznych trójogonów, ale są już za duże, żeby je tutaj trzymać – odpowiedział, instynktownie podążając spojrzeniem za wzrokiem czarownicy, i zawieszając je na jednym ze smocząt; smok, być może zachęcony nową widownią, postanowił wykonać nieporadny skok na główkę z płaskiego kamienia do głębokiej części stawu, ale nie przycisnął skrzydeł wystarczająco blisko do tułowia, przez co opór wody zatrzymał go na powierzchni; wydostał się z niej, parskając mieszaniną pary wodnej i wątłych strużek dymu. – Woda – jeszcze nie, bo wymaga to całkowitego przebudowania oranżerii, ale właśnie dlatego na ten czas przenieśliśmy je tutaj. Szkodliwa substancja już na pewno nie przedostaje się do ich organizmów, ale jak się okazuje, nie jest prosta do całkowitego usunięcia – odpowiedział, odrywając spojrzenie od trójogona i przenosząc je ponownie na Charlene.
Nie spodziewał się usłyszeć starannie poukładanych wniosków wcześniej niż za kilka dni, dlatego kiedy alchemiczka zaczęła skrupulatnie przedstawiać mu możliwe rozwiązania, początkowo posłał jej zaskoczone spojrzenie, podziwiając jej wiedzę i pomysłowość; zaraz potem jednak zmusił się do ponownego skupienia, zaplatając ramiona na klatce piersiowej i upewniając się, że nadążał. Zależności między ingrediencjami i ich naturą były dla niego zupełnie obce, chociaż wydawało mu się, że przypominał sobie podobny temat, rozkładany na czynniki pierwsze w trakcie śmiertelnie nudnych lekcji eliksirów; ponieważ jednak nigdy specjalnie nie przykładał się do nauki tej szlachetnej sztuki, w Hogwarcie korzystając często z dobrego serca pilniejszych koleżanek, nie był w stanie przywołać do siebie nawet skrawka zapomnianej wiedzy. – Wolałbym mimo wszystko nie robić tego oddzielnie. To znaczy, jeżeli istnieje w ogóle taka możliwość – powiedział po chwili namysłu, zastanawiając się intensywnie. – Oba procesy są długotrwałe, a każdy kolejny dzień osłabienia naraża młode na ryzyko złapania infekcji, której leczenie może się okazać jeszcze trudniejsze, niż wypłukanie toksyn – wyjaśnił po chwili, chcąc, żeby wiedziała, że nie odrzuca tej opcji ze względu na kaprys.
Przestąpił z nogi na nogę, mając wrażenie, że z każdym kolejnym słowem zaczynał się coraz bardziej gubić; nie wiedział też, czy w razie potrzeby byłby w stanie powtórzyć to, co właśnie usłyszał, z częściowym chociaż zrozumieniem. – Czy wprowadzając taką korektę da się w jakimś przybliżeniu przewidzieć, jak może wpłynąć na końcowe działanie eliksiru? Czy zawsze jest to działanie zupełnie w ciemno, które wymaga przetestowania? – pytał dalej, unosząc dłoń, żeby bezwiednie podrapać się po brodzie. Jego brwi zbiegły się w jedną linię tuż nad oczami. – Wolałbym nie eksperymentować bezpośrednio na smokach, żeby nie narazić ich na kolejne zatrucie – ale jeśli da się przynajmniej upewnić, że mikstura jest bezpieczna… – dodał, spoglądając na Charlene z nadzieją – a później lekkim zakłopotaniem. – Charlie, czy istniałaby możliwość, żebyśmy w drodze powrotnej wstąpili do naszych alchemików? To nie jest tak do końca po drodze, trzeba odbić trochę na wschód od głównej bramy, ale mogłabyś przekazać im to, co właśnie mi powiedziałaś. Obawiam się, że mógłbym coś pomieszać. – Był prawie pewien, że by coś pomieszał. – To znaczy, zrozumiem oczywiście, jeśli nie masz czasu, wtedy poradzimy sobie inaczej – powiedział szybko. Nie chciał wywierać na niej presji, już i tak wyświadczała mu przysługę.
Temat Very poruszył z wyraźnym zawahaniem w głosie, spodziewając się, jaką odpowiedź usłyszy – i, niestety, wcale się nie pomylił. Zrobił krok do przodu, zrównując się ze stojącą przy stoliku Charlie. – Przykro mi – odezwał się cicho. To była najgłupsza odpowiedź z możliwych, powtarzana wcześniej setki razy, standardowa formułka wymrukiwana na pogrzebach – ale z jego strony zupełnie szczera, niepodszyta wcale wyuczoną na salonach uprzejmością. Zerknął na nią, przez moment zastanawiając się, czy powinien dodać coś w stylu na pewno niedługo się odnajdzie, ale ostatecznie zdusił te słowa, nim zdążyłyby spłynąć z jego języka. Oboje wiedzieli, że szanse na odnalezienie zaginionej osoby żywej malały z każdym dniem – a od zniknięcia siostry Charlene minęły już długie miesiące. – Potrzebujesz czegoś? – zapytał zamiast tego, nie odnajdując lepszej reakcji na kolejne wypływające spomiędzy jej warg zdania. Wiedział, że pomagała komu mogła, ale nie miał pojęcia, czy w tym wszystkim ktoś pomagał jej; czy w ogóle pozwalała komuś sobie pomóc.
Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy odbiła pytanie, trochę w rozbawieniu, trochę ze smutkiem; czy było lepiej? W pewnych aspektach na pewno; w innych – zdecydowanie nie. – Można tak powiedzieć. Żyję, pracuję i mam gdzie mieszkać. Staram się ćwiczyć, kiedy tylko mam okazję. I wszystko wskazuje na to, że stanę się niedługo właścicielem małej hodowli – odpowiedział, orientując się z zaskoczeniem, że w jego słowach pobrzmiewała mglista nadzieja. Nie mówił jej wszystkiego, zaledwie zarysowując powierzchnię zdecydowanie bardziej złożonej prawdy, ale to nie był dobry czas ani miejsce na poruszanie kwestii poważniejszych. – Swoją drogą – zapomniałbym – odezwał się po chwili, mentalnie klepiąc się ręką w czoło. – Nie chciałem się spotkać tylko ze względu na problem ze eliksirem. Daj mi sekundę. – Raz jeszcze sięgnął do torby, żeby wyciągnąć z niej dwie rzeczy: niewielki, płócienny woreczek, ściągnięty zwyczajnym sznurkiem, oraz kanciasty, mieniący się na różowo kryształ. Położył to wszystko na stoliku. – Udało mi się zdobyć kilka ingrediencji i sądzę, że ty zrobisz z nich najlepszy użytek. Pod koniec grudnia, kiedy ustały anomalie, znalazłem też to. – Wskazał palcem na lodowy odłamek. – Nie wiem, jakie dokładnie jest jego działanie, ale podobno ma alchemiczne właściwości. – Dla niego samego był bezużyteczny; w rękach Charlene mógł przydać się znacznie bardziej. – I jest jeszcze jedna rzecz. Jeśli mógłbym mieć do ciebie prośbę – razem z ingrediencjami znajdziesz tam fiolkę z krwią. Moją. Czy mogłabyś spróbować uwarzyć dla mnie miksturę Wiecznego Płomienia? Natknąłem się ostatnio na wzmiankę o niej, wydała mi się niezwykle przydatna. – W walce na śmierć i życie – tego mówić nie musiał, ale niedokończone zdanie i tak zdawało się zawisnąć między nimi. Spojrzał na nią pytająco, w jego głosie dźwięczała prośba.
| przekazuję Charlie: łuskę smoka, krew jednorożca, popiół feniksa, kryształ i fiolkę swojej krwi
Być może Charlie też nie. – Mamy jeszcze parę rocznych trójogonów, ale są już za duże, żeby je tutaj trzymać – odpowiedział, instynktownie podążając spojrzeniem za wzrokiem czarownicy, i zawieszając je na jednym ze smocząt; smok, być może zachęcony nową widownią, postanowił wykonać nieporadny skok na główkę z płaskiego kamienia do głębokiej części stawu, ale nie przycisnął skrzydeł wystarczająco blisko do tułowia, przez co opór wody zatrzymał go na powierzchni; wydostał się z niej, parskając mieszaniną pary wodnej i wątłych strużek dymu. – Woda – jeszcze nie, bo wymaga to całkowitego przebudowania oranżerii, ale właśnie dlatego na ten czas przenieśliśmy je tutaj. Szkodliwa substancja już na pewno nie przedostaje się do ich organizmów, ale jak się okazuje, nie jest prosta do całkowitego usunięcia – odpowiedział, odrywając spojrzenie od trójogona i przenosząc je ponownie na Charlene.
Nie spodziewał się usłyszeć starannie poukładanych wniosków wcześniej niż za kilka dni, dlatego kiedy alchemiczka zaczęła skrupulatnie przedstawiać mu możliwe rozwiązania, początkowo posłał jej zaskoczone spojrzenie, podziwiając jej wiedzę i pomysłowość; zaraz potem jednak zmusił się do ponownego skupienia, zaplatając ramiona na klatce piersiowej i upewniając się, że nadążał. Zależności między ingrediencjami i ich naturą były dla niego zupełnie obce, chociaż wydawało mu się, że przypominał sobie podobny temat, rozkładany na czynniki pierwsze w trakcie śmiertelnie nudnych lekcji eliksirów; ponieważ jednak nigdy specjalnie nie przykładał się do nauki tej szlachetnej sztuki, w Hogwarcie korzystając często z dobrego serca pilniejszych koleżanek, nie był w stanie przywołać do siebie nawet skrawka zapomnianej wiedzy. – Wolałbym mimo wszystko nie robić tego oddzielnie. To znaczy, jeżeli istnieje w ogóle taka możliwość – powiedział po chwili namysłu, zastanawiając się intensywnie. – Oba procesy są długotrwałe, a każdy kolejny dzień osłabienia naraża młode na ryzyko złapania infekcji, której leczenie może się okazać jeszcze trudniejsze, niż wypłukanie toksyn – wyjaśnił po chwili, chcąc, żeby wiedziała, że nie odrzuca tej opcji ze względu na kaprys.
Przestąpił z nogi na nogę, mając wrażenie, że z każdym kolejnym słowem zaczynał się coraz bardziej gubić; nie wiedział też, czy w razie potrzeby byłby w stanie powtórzyć to, co właśnie usłyszał, z częściowym chociaż zrozumieniem. – Czy wprowadzając taką korektę da się w jakimś przybliżeniu przewidzieć, jak może wpłynąć na końcowe działanie eliksiru? Czy zawsze jest to działanie zupełnie w ciemno, które wymaga przetestowania? – pytał dalej, unosząc dłoń, żeby bezwiednie podrapać się po brodzie. Jego brwi zbiegły się w jedną linię tuż nad oczami. – Wolałbym nie eksperymentować bezpośrednio na smokach, żeby nie narazić ich na kolejne zatrucie – ale jeśli da się przynajmniej upewnić, że mikstura jest bezpieczna… – dodał, spoglądając na Charlene z nadzieją – a później lekkim zakłopotaniem. – Charlie, czy istniałaby możliwość, żebyśmy w drodze powrotnej wstąpili do naszych alchemików? To nie jest tak do końca po drodze, trzeba odbić trochę na wschód od głównej bramy, ale mogłabyś przekazać im to, co właśnie mi powiedziałaś. Obawiam się, że mógłbym coś pomieszać. – Był prawie pewien, że by coś pomieszał. – To znaczy, zrozumiem oczywiście, jeśli nie masz czasu, wtedy poradzimy sobie inaczej – powiedział szybko. Nie chciał wywierać na niej presji, już i tak wyświadczała mu przysługę.
Temat Very poruszył z wyraźnym zawahaniem w głosie, spodziewając się, jaką odpowiedź usłyszy – i, niestety, wcale się nie pomylił. Zrobił krok do przodu, zrównując się ze stojącą przy stoliku Charlie. – Przykro mi – odezwał się cicho. To była najgłupsza odpowiedź z możliwych, powtarzana wcześniej setki razy, standardowa formułka wymrukiwana na pogrzebach – ale z jego strony zupełnie szczera, niepodszyta wcale wyuczoną na salonach uprzejmością. Zerknął na nią, przez moment zastanawiając się, czy powinien dodać coś w stylu na pewno niedługo się odnajdzie, ale ostatecznie zdusił te słowa, nim zdążyłyby spłynąć z jego języka. Oboje wiedzieli, że szanse na odnalezienie zaginionej osoby żywej malały z każdym dniem – a od zniknięcia siostry Charlene minęły już długie miesiące. – Potrzebujesz czegoś? – zapytał zamiast tego, nie odnajdując lepszej reakcji na kolejne wypływające spomiędzy jej warg zdania. Wiedział, że pomagała komu mogła, ale nie miał pojęcia, czy w tym wszystkim ktoś pomagał jej; czy w ogóle pozwalała komuś sobie pomóc.
Uśmiechnął się nieznacznie, kiedy odbiła pytanie, trochę w rozbawieniu, trochę ze smutkiem; czy było lepiej? W pewnych aspektach na pewno; w innych – zdecydowanie nie. – Można tak powiedzieć. Żyję, pracuję i mam gdzie mieszkać. Staram się ćwiczyć, kiedy tylko mam okazję. I wszystko wskazuje na to, że stanę się niedługo właścicielem małej hodowli – odpowiedział, orientując się z zaskoczeniem, że w jego słowach pobrzmiewała mglista nadzieja. Nie mówił jej wszystkiego, zaledwie zarysowując powierzchnię zdecydowanie bardziej złożonej prawdy, ale to nie był dobry czas ani miejsce na poruszanie kwestii poważniejszych. – Swoją drogą – zapomniałbym – odezwał się po chwili, mentalnie klepiąc się ręką w czoło. – Nie chciałem się spotkać tylko ze względu na problem ze eliksirem. Daj mi sekundę. – Raz jeszcze sięgnął do torby, żeby wyciągnąć z niej dwie rzeczy: niewielki, płócienny woreczek, ściągnięty zwyczajnym sznurkiem, oraz kanciasty, mieniący się na różowo kryształ. Położył to wszystko na stoliku. – Udało mi się zdobyć kilka ingrediencji i sądzę, że ty zrobisz z nich najlepszy użytek. Pod koniec grudnia, kiedy ustały anomalie, znalazłem też to. – Wskazał palcem na lodowy odłamek. – Nie wiem, jakie dokładnie jest jego działanie, ale podobno ma alchemiczne właściwości. – Dla niego samego był bezużyteczny; w rękach Charlene mógł przydać się znacznie bardziej. – I jest jeszcze jedna rzecz. Jeśli mógłbym mieć do ciebie prośbę – razem z ingrediencjami znajdziesz tam fiolkę z krwią. Moją. Czy mogłabyś spróbować uwarzyć dla mnie miksturę Wiecznego Płomienia? Natknąłem się ostatnio na wzmiankę o niej, wydała mi się niezwykle przydatna. – W walce na śmierć i życie – tego mówić nie musiał, ale niedokończone zdanie i tak zdawało się zawisnąć między nimi. Spojrzał na nią pytająco, w jego głosie dźwięczała prośba.
| przekazuję Charlie: łuskę smoka, krew jednorożca, popiół feniksa, kryształ i fiolkę swojej krwi
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gdyby Charlie wiedziała o jego rozterkach zapewne powiedziałaby mu, że warto być szczęśliwym nawet jeśli to szczęście miałoby być tylko na jakiś czas. Dziś byli, jutro mogło ich nie być, jak Very, która pewnego październikowego ranka wyszła do pracy i nigdy z niej nie wróciła. Czemu więc nie cieszyć się z tego czasu, który był im dany? Czemu nie wykorzystać go, by zrobić coś dobrego dla innych i przy okazji również siebie?
Niemniej jednak sama też się bała. Od dnia zaginięcia Very realnym stał się jej strach o to, że też może zniknąć lub umrzeć. To już nie dotykało bezimiennych obcych, zniknął ktoś jej najbliższy, a coś takiego wiele zmieniało, a także uzmysłowiało jak kruche i niepewne jest życie.
Póki mogła starała się więc go trzymać, rozwijać swoje umiejętności, a także pomagać innym, w nadziei że nawet jeśli coś jej się stanie, to coś po niej pozostanie, choć oczywiście wolałaby przeżyć, doczekać końca tego zamieszania i móc żyć długo i szczęśliwie w świecie bez wojny.
Uśmiechnęła się, widząc jak jedno ze smocząt wykonało nieporadny skok do wody i po chwili już unosiło się po powierzchni na skrzydłach.
- Więc to nie był czasowy problem, a coś, na co smoki byłyby wystawione stale i musicie przebudować oranżerię, żeby wyeliminować problem srebra w wodzie? – spytała.
Zapoznała się z podanymi jej materiałami, analizując to, co przeczytała, szczególnie receptury eliksirów. Bo skoro problem pojawił się gdy zaczęły być stosowane w jednym czasie, musiał on leżeć w składzie i wzajemnym znoszeniu się właściwości jakichś składników. Taki przynajmniej był jej pierwszy wniosek, bo wiedziała, że i w Mungu tak się zdarza, dlatego nad dobieraniem eliksirów i dawek zawsze czuwali uzdrowiciele, by uniknąć sytuacji wystąpienia skutków ubocznych połączenia jakichś preparatów.
Tym, co wywnioskowała podzieliła się z Percivalem, zaznaczając, że to tylko spekulacje, a nie stuprocentowo pewne rozwiązanie jego problemu.
- Cóż, można zatem spróbować zmienić ten składnik, a jeśli i to nie pomoże, to może warto z innymi smokologami rozważyć za i przeciw rozdzielenia terapii, skoro w obecnym kształcie nie pomaga im jak należy i i tak ich nie wzmacnia – rzekła. Nie znała się na smokach aż tak dobrze jak on, nie wiedziała, czy są bardzo podatne na inne choroby. Zawsze wydawało jej się że smoki są odporne i potężne, ale może nabywały tych cech dopiero z wiekiem, a młode nadal były podatne na czynniki środowiskowe.
- Nie do końca w ciemno, każdy alchemik powinien dobrze znać się na ingrediencjach i wiedzieć, jak działają poszczególne składniki, jak na siebie wpływają i co może mieć tożsame działanie. Poza tym, o ile w większości eliksirów niezmienne musi pozostać serce i kilka głównych składników, które stanowią pewien fundament mikstury, a także odpowiednia ilość składników roślinnych i zwierzęcych, tak niektóre składniki można zamieniać na inne, byle posiadały zbliżony charakter i komponowały się z pozostałymi. Ten eliksir, o którym mowa w zapiskach, musi zawierać trzy składniki roślinne i cztery zwierzęce, i to nie podlega zmianie, dlatego składnik roślinny może być zastąpiony tylko innym składnikiem roślinnym, żeby eliksir zachował działanie. Zamiast korzenia dyptamu zaproponowałabym inną część tej rośliny, liście, owoce lub kwiaty – powiedziała, starając się przystępnie mu to wyłożyć, miała świadomość że nie był alchemikiem, więc nie musiał rozumieć fachowej terminologii. – Oczywiście, chętnie przekażę im osobiście swoje wnioski, by mogli zrobić z nich użytek i sprawdzić, czy mikstura się uda. Po jej uwarzeniu będzie widać, czy jej wygląd, konsystencja i zapach odpowiada temu wzorcowemu, jakim powinien cechować się udany eliksir. Jestem pewna, że wasi alchemicy będą w stanie rozpoznać, czy jej wygląd będzie prawidłowy. To będzie bardzo niewielka zmiana, a może zrobić różnicę, biorąc pod uwagę skład środka wzmacniającego. Obie mikstury na pewno dobrze działały osobno i dopiero połączenie pokazało, że może jednak trzeba pod tym kątem coś zmienić – zapewniła go. Sama była na tyle doświadczona, by umieć rozpoznać dobrze uwarzony eliksir, a także wiedzieć, czy może jakiś składnik zastąpić innym tak, by pasował do reszty, zwłaszcza do serca. Bo to serce było najważniejszym trzonem eliksiru, którego zmieniać nie można, jeśli nie liczyć kilku eliksirów, gdzie można było stosować różne serca.
Była też świadoma, że Percival, nie będący alchemikiem, mógłby mieć problem powtórzyć jej instrukcje innym co do joty, dlatego powinna osobiście spotkać się z alchemikami i porozmawiać z nimi o tych eliksirach i możliwych sposobach poprawienia jednego z nich. W końcu to oni będą robić te mikstury i to oni ostatecznie ocenią przydatność tego, co uwarzą.
Mówiąc o eliksirach wchodziła w swego rodzaju trans. Jej pasja była niemal namacalna, a wypowiadane przez nią słowa świadczyły o tym, że mimo młodego wieku posiadła naprawdę rozległą wiedzę i dobrze znała się na rzeczy.
Ale nawet ona mimo swojej wiedzy była bezradna wobec tragedii, która ją dotknęła. Spojrzała na Percivala, gdy wyraził jej współczucie i mogła być pewna, że mówił szczerze, a nie tylko dlatego, że wypadało. Wiele razy słyszała podobne słowa, ale spora część ludzi mówiła je tylko dlatego, że należy, a w rzeczywistości każdy miał swoje problemy i nie każdego obchodziła Vera. I choć niczego nie pragnęła równie mocno jak jej powrotu, liczyła się z tym, że szanse z każdym dniem są coraz mniejsze.
- Odkąd jej nie ma... Wiele się zmieniło. Uświadomiłam sobie pewne rzeczy, to, jak kruche jest życie w czasach, w których żyjemy. I jak bardzo trzeba doceniać każdy dzień, każdą dobrą chwilę i każdą przyjazną nam osobę, bo jutro możemy to stracić – powiedziała cicho. – Czasem czuję się samotna. Tak bardzo samotna w tym wielkim, obcym mieście, daleko od prawdziwego domu. Po Verze pozostały tylko rzeczy i wspomnienia, i ta naiwna nadzieja, że może pewnego dnia ona znowu stanie w drzwiach cała i zdrowa. Ale wiem, że szanse na to spadają. Minęło pięć miesięcy, to okropnie długo. Cóż, połowa października dla nas obojga była pechowa...
Zdobyła się na szczerość. Oboje coś stracili. Ona siostrę, on rodzinę, która nie chciała go znać. Został wrzucony w nowe, obce środowisko i jego życie całkowicie się zmieniło. Oboje musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zmagać się z pewnym poczuciem osamotnienia. On musiał czuć się jeszcze bardziej samotny po tym, jak rodzina i dotychczasowi sojusznicy uznali go za zdrajcę, a Zakon nie do końca go akceptował. Ona straciła Verę, ale nadal miała inne bliskie osoby i nikt w rodzinie ani w Zakonie nie kwestionował jej poglądów, nie wątpił w to, czy jej serce znajdowało się po właściwej stronie.
- Myślę, że pomogłeś mi trochę już samym faktem, że mnie wysłuchałeś. Teraz i wtedy, w piwnicy zaginionych – dodała, a na jej ustach pojawił się lekki, choć nieco smutny uśmiech. – Czasem pomaga sama możliwość rozmowy z kimś, kto rozumie.
- Jesteś zdolnym czarodziejem. Nawet jeśli niektórzy jeszcze tego nie doceniają, to z czasem docenią – zapewniła go. Czy był świadomy tego, jak sprzeczne uczucia budził w niektórych Zakonnikach? Nie każdy był skory dać mu szansę tak, jak zrobiła to Charlie. Niektórzy nadal widzieli w nim wroga, ale Charlie nie potrafiła. – I co to za hodowla? – zaciekawiła się wzmianką, zastanawiając się, co planował hodować Percival. Świetnie znał się na smokach, no ale ich nie mógł hodować w domu, było to nielegalne.
Blake po chwili sięgnął do torby, wyciągając z niej ingrediencje.
- Dziękuję, Percivalu – powiedziała, przyjmując to, co jej podał, z zaciekawieniem obejrzała też kryształ, wyglądający podobnie do tych, które znalazła po tym, jak Zakon ujarzmił anomalię w Azkabanie. – Widziałam podobne kryształy, też kilka znalazłam. Podejrzewam że wiesz już, w jakich okolicznościach spadły? – spytała, pewna jednak, że ktoś z gwardii mógł mu o tym opowiedzieć. – Czy potrzebujesz jakiegoś eliksiru? Jest coś, co mogłabym dla ciebie uwarzyć? – Ale mężczyzna zaraz nakreślił swoje pragnienie. – Oczywiście, warzyłam już kiedyś ten eliksir. Mogę go dla ciebie stworzyć – pokiwała głową, świadoma tego, jak duże okazał jej zaufanie, podając fiolkę z własną krwią. Oboje na pewno mieli świadomość, że krew czarodzieja można było wykorzystać również w bardzo złych celach. Na pewno niejeden jego wróg chciałby posiąść tę fiolkę i zrobić użytek z cennej posoki, więc Charlie wiedziała, że musi na nią uważać i później zniszczyć resztę, której nie zużyje. Miała też świadomość tego, jak działała ta mikstura, do czego mogła być potrzebna Percivalowi. Jeśli jednak to miało uratować życie jego i innych dobrych ludzi, warto było uwarzyć ten eliksir.
- Robiłeś ostatnio coś dla... naszych przyjaciół? – zapytała cichutko; była ciekawa tego, czy Percival miał styczność ze sprawami Zakonu. Na pewno posiadał wiele atutów, które były użyteczne dla organizacji. Był bardzo utalentowanym czarodziejem o rozległej wiedzy o magicznych stworzeniach, a na tym na pewno nie kończyło się to, co potrafił.
Niemniej jednak sama też się bała. Od dnia zaginięcia Very realnym stał się jej strach o to, że też może zniknąć lub umrzeć. To już nie dotykało bezimiennych obcych, zniknął ktoś jej najbliższy, a coś takiego wiele zmieniało, a także uzmysłowiało jak kruche i niepewne jest życie.
Póki mogła starała się więc go trzymać, rozwijać swoje umiejętności, a także pomagać innym, w nadziei że nawet jeśli coś jej się stanie, to coś po niej pozostanie, choć oczywiście wolałaby przeżyć, doczekać końca tego zamieszania i móc żyć długo i szczęśliwie w świecie bez wojny.
Uśmiechnęła się, widząc jak jedno ze smocząt wykonało nieporadny skok do wody i po chwili już unosiło się po powierzchni na skrzydłach.
- Więc to nie był czasowy problem, a coś, na co smoki byłyby wystawione stale i musicie przebudować oranżerię, żeby wyeliminować problem srebra w wodzie? – spytała.
Zapoznała się z podanymi jej materiałami, analizując to, co przeczytała, szczególnie receptury eliksirów. Bo skoro problem pojawił się gdy zaczęły być stosowane w jednym czasie, musiał on leżeć w składzie i wzajemnym znoszeniu się właściwości jakichś składników. Taki przynajmniej był jej pierwszy wniosek, bo wiedziała, że i w Mungu tak się zdarza, dlatego nad dobieraniem eliksirów i dawek zawsze czuwali uzdrowiciele, by uniknąć sytuacji wystąpienia skutków ubocznych połączenia jakichś preparatów.
Tym, co wywnioskowała podzieliła się z Percivalem, zaznaczając, że to tylko spekulacje, a nie stuprocentowo pewne rozwiązanie jego problemu.
- Cóż, można zatem spróbować zmienić ten składnik, a jeśli i to nie pomoże, to może warto z innymi smokologami rozważyć za i przeciw rozdzielenia terapii, skoro w obecnym kształcie nie pomaga im jak należy i i tak ich nie wzmacnia – rzekła. Nie znała się na smokach aż tak dobrze jak on, nie wiedziała, czy są bardzo podatne na inne choroby. Zawsze wydawało jej się że smoki są odporne i potężne, ale może nabywały tych cech dopiero z wiekiem, a młode nadal były podatne na czynniki środowiskowe.
- Nie do końca w ciemno, każdy alchemik powinien dobrze znać się na ingrediencjach i wiedzieć, jak działają poszczególne składniki, jak na siebie wpływają i co może mieć tożsame działanie. Poza tym, o ile w większości eliksirów niezmienne musi pozostać serce i kilka głównych składników, które stanowią pewien fundament mikstury, a także odpowiednia ilość składników roślinnych i zwierzęcych, tak niektóre składniki można zamieniać na inne, byle posiadały zbliżony charakter i komponowały się z pozostałymi. Ten eliksir, o którym mowa w zapiskach, musi zawierać trzy składniki roślinne i cztery zwierzęce, i to nie podlega zmianie, dlatego składnik roślinny może być zastąpiony tylko innym składnikiem roślinnym, żeby eliksir zachował działanie. Zamiast korzenia dyptamu zaproponowałabym inną część tej rośliny, liście, owoce lub kwiaty – powiedziała, starając się przystępnie mu to wyłożyć, miała świadomość że nie był alchemikiem, więc nie musiał rozumieć fachowej terminologii. – Oczywiście, chętnie przekażę im osobiście swoje wnioski, by mogli zrobić z nich użytek i sprawdzić, czy mikstura się uda. Po jej uwarzeniu będzie widać, czy jej wygląd, konsystencja i zapach odpowiada temu wzorcowemu, jakim powinien cechować się udany eliksir. Jestem pewna, że wasi alchemicy będą w stanie rozpoznać, czy jej wygląd będzie prawidłowy. To będzie bardzo niewielka zmiana, a może zrobić różnicę, biorąc pod uwagę skład środka wzmacniającego. Obie mikstury na pewno dobrze działały osobno i dopiero połączenie pokazało, że może jednak trzeba pod tym kątem coś zmienić – zapewniła go. Sama była na tyle doświadczona, by umieć rozpoznać dobrze uwarzony eliksir, a także wiedzieć, czy może jakiś składnik zastąpić innym tak, by pasował do reszty, zwłaszcza do serca. Bo to serce było najważniejszym trzonem eliksiru, którego zmieniać nie można, jeśli nie liczyć kilku eliksirów, gdzie można było stosować różne serca.
Była też świadoma, że Percival, nie będący alchemikiem, mógłby mieć problem powtórzyć jej instrukcje innym co do joty, dlatego powinna osobiście spotkać się z alchemikami i porozmawiać z nimi o tych eliksirach i możliwych sposobach poprawienia jednego z nich. W końcu to oni będą robić te mikstury i to oni ostatecznie ocenią przydatność tego, co uwarzą.
Mówiąc o eliksirach wchodziła w swego rodzaju trans. Jej pasja była niemal namacalna, a wypowiadane przez nią słowa świadczyły o tym, że mimo młodego wieku posiadła naprawdę rozległą wiedzę i dobrze znała się na rzeczy.
Ale nawet ona mimo swojej wiedzy była bezradna wobec tragedii, która ją dotknęła. Spojrzała na Percivala, gdy wyraził jej współczucie i mogła być pewna, że mówił szczerze, a nie tylko dlatego, że wypadało. Wiele razy słyszała podobne słowa, ale spora część ludzi mówiła je tylko dlatego, że należy, a w rzeczywistości każdy miał swoje problemy i nie każdego obchodziła Vera. I choć niczego nie pragnęła równie mocno jak jej powrotu, liczyła się z tym, że szanse z każdym dniem są coraz mniejsze.
- Odkąd jej nie ma... Wiele się zmieniło. Uświadomiłam sobie pewne rzeczy, to, jak kruche jest życie w czasach, w których żyjemy. I jak bardzo trzeba doceniać każdy dzień, każdą dobrą chwilę i każdą przyjazną nam osobę, bo jutro możemy to stracić – powiedziała cicho. – Czasem czuję się samotna. Tak bardzo samotna w tym wielkim, obcym mieście, daleko od prawdziwego domu. Po Verze pozostały tylko rzeczy i wspomnienia, i ta naiwna nadzieja, że może pewnego dnia ona znowu stanie w drzwiach cała i zdrowa. Ale wiem, że szanse na to spadają. Minęło pięć miesięcy, to okropnie długo. Cóż, połowa października dla nas obojga była pechowa...
Zdobyła się na szczerość. Oboje coś stracili. Ona siostrę, on rodzinę, która nie chciała go znać. Został wrzucony w nowe, obce środowisko i jego życie całkowicie się zmieniło. Oboje musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zmagać się z pewnym poczuciem osamotnienia. On musiał czuć się jeszcze bardziej samotny po tym, jak rodzina i dotychczasowi sojusznicy uznali go za zdrajcę, a Zakon nie do końca go akceptował. Ona straciła Verę, ale nadal miała inne bliskie osoby i nikt w rodzinie ani w Zakonie nie kwestionował jej poglądów, nie wątpił w to, czy jej serce znajdowało się po właściwej stronie.
- Myślę, że pomogłeś mi trochę już samym faktem, że mnie wysłuchałeś. Teraz i wtedy, w piwnicy zaginionych – dodała, a na jej ustach pojawił się lekki, choć nieco smutny uśmiech. – Czasem pomaga sama możliwość rozmowy z kimś, kto rozumie.
- Jesteś zdolnym czarodziejem. Nawet jeśli niektórzy jeszcze tego nie doceniają, to z czasem docenią – zapewniła go. Czy był świadomy tego, jak sprzeczne uczucia budził w niektórych Zakonnikach? Nie każdy był skory dać mu szansę tak, jak zrobiła to Charlie. Niektórzy nadal widzieli w nim wroga, ale Charlie nie potrafiła. – I co to za hodowla? – zaciekawiła się wzmianką, zastanawiając się, co planował hodować Percival. Świetnie znał się na smokach, no ale ich nie mógł hodować w domu, było to nielegalne.
Blake po chwili sięgnął do torby, wyciągając z niej ingrediencje.
- Dziękuję, Percivalu – powiedziała, przyjmując to, co jej podał, z zaciekawieniem obejrzała też kryształ, wyglądający podobnie do tych, które znalazła po tym, jak Zakon ujarzmił anomalię w Azkabanie. – Widziałam podobne kryształy, też kilka znalazłam. Podejrzewam że wiesz już, w jakich okolicznościach spadły? – spytała, pewna jednak, że ktoś z gwardii mógł mu o tym opowiedzieć. – Czy potrzebujesz jakiegoś eliksiru? Jest coś, co mogłabym dla ciebie uwarzyć? – Ale mężczyzna zaraz nakreślił swoje pragnienie. – Oczywiście, warzyłam już kiedyś ten eliksir. Mogę go dla ciebie stworzyć – pokiwała głową, świadoma tego, jak duże okazał jej zaufanie, podając fiolkę z własną krwią. Oboje na pewno mieli świadomość, że krew czarodzieja można było wykorzystać również w bardzo złych celach. Na pewno niejeden jego wróg chciałby posiąść tę fiolkę i zrobić użytek z cennej posoki, więc Charlie wiedziała, że musi na nią uważać i później zniszczyć resztę, której nie zużyje. Miała też świadomość tego, jak działała ta mikstura, do czego mogła być potrzebna Percivalowi. Jeśli jednak to miało uratować życie jego i innych dobrych ludzi, warto było uwarzyć ten eliksir.
- Robiłeś ostatnio coś dla... naszych przyjaciół? – zapytała cichutko; była ciekawa tego, czy Percival miał styczność ze sprawami Zakonu. Na pewno posiadał wiele atutów, które były użyteczne dla organizacji. Był bardzo utalentowanym czarodziejem o rozległej wiedzy o magicznych stworzeniach, a na tym na pewno nie kończyło się to, co potrafił.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Był jej wdzięczny za uwagę i zaangażowanie, z jakimi zdawała się podchodzić do złożonej na jej barki prośby; chociaż smoki nie leżały nawet w pobliżu obszaru jej ekspertyzy, a praca w Świętym Mungu z pewnością już i tak wystarczająco obciążała ją obowiązkami, nie wyłapywał w jej głosie i spojrzeniu zniecierpliwienia czy też znużenia. Wprost przeciwnie, miał wrażenie, że w jej śledzącym zachowanie smocząt spojrzeniu migała szczera fascynacja, a kiedy podał jej zebrane przez ostatnie dni notatki i dokumenty, pochyliła się nad nimi ze skupieniem, spędzając kilka dobrych chwil na przestudiowaniu zapisków. Co, prawdopodobnie, dobrze o niej świadczyło; niemal od zawsze uważał, że bardzo wiele można było stwierdzić na temat charakteru czarodzieja na podstawie tego, jak traktował magiczne (i niemagiczne) stworzenia – a przynajmniej była to miara, którą sam stosował, odczuwając instynktowną i trudną do wytłumaczenia sympatię do tych, którzy do zwierząt podchodzili z szacunkiem. Gardził z całego serca kłusownikami i łowcami, polującymi na smoki i inne niebezpieczne istoty po to, żeby zabić, wzbogacić się, zebrać trofea – a chociaż w młodości zdarzało mu się brać udział w tradycyjnych wprawach po lisy i zające, to na tym kończyła się jego tolerancja, jeśli chodziło o stosowanie bezmyślnej przemocy wobec zwierząt.
Jeżeli chodziło o Charlene, to być może właściwie nie powinno go dziwić jej podejście, bo do tej pory ani razu nie dała mu powodów, żeby wątpić w czystość intencji; wydawała się naturalnie dobra, w ten prosty, rzadki sposób, który pozwolił jej na wyciągnięcie przyjaznej dłoni nawet do byłego Rycerza Walpurgii. Odrobinę go to przerażało – ludzie tacy, jak ona, na pewno nie mieli łatwego życia w czasach przesiąkniętych wojną – ale głównie ją za to podziwiał, zastanawiając się milcząco, czy okrutna rzeczywistość kiedyś wreszcie pozbawi ją złudzeń, czy może wprost przeciwnie, zahartuje te pokłady empatii żalem i goryczą, czyniąc je mniej słodkimi i niewinnymi, ale zdecydowanie silniejszymi i trudniejszymi do zniszczenia. – Zgadza się – odpowiedział jej, kiwając krótko głową. – W grę wchodzi założenie specjalnych filtrów, Ben mówił też o wymianie podłoża – ostatecznie to jego decyzja, on nadzoruje tę część rezerwatu – dodał po chwili, zerkając w stronę Charlie. Wciąż zapominał, że ona i Jaimie byli rodziną; wydawali się różni jak ogień i woda – choć łączyło ich posiadanie dobrego serca. Oraz pasji do tego, czym się zajmowali. – Na pewno to rozważymy – odpowiedział, zgadzając się z jej sugestią; chociaż wciąż podchodził niechętnie do perspektywy odstawienia któregokolwiek z eliksirów, to wiedział, że miał przed sobą alchemiczkę wyjątkowo biegłą w swojej dziedzinie, każde wypływające spomiędzy jej warg zdanie brał więc zupełnie na poważnie, gotów przychylić się ostatecznie do jej rad. Po to ją zresztą tutaj zaprosił, sprawdziła się jako specjalistka w eliksirach już niejednokrotnie – trudno było też nie zauważyć bijącej od niej pasji, gdy wykładała przed nim możliwe rozwiązania palącego problemu, zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w kwestie, które w oczywisty sposób były jej sercu bliskie.
Przysłuchiwał się dalszej części wyjaśnienia z niesłabnącym skupieniem, starając się zrozumieć jak najwięcej – i pod koniec wydawało mu się, że częściowo nawet zdołał to zrobić; Charlene mówiła do niego językiem stosunkowo prostym i przystępnym, posługując się analogiami i porównaniami, które – przy odrobinie wysiłku – pozwoliły mu na powiązanie chaotycznych do tej pory informacji w całość. Nadal nie byłby w stanie samodzielnie udzielić podpowiedzi stacjonującym w rezerwacie alchemikom, ale przynajmniej czuł się już w temacie nieco pewniej. – Dobrze, w takim razie spróbujemy zacząć od tego. Użycia innej części dyptamu, znaczy się. Myślę, że zdobycie ingrediencji nie powinno stanowić problemu – odparł, myśląc na głos. – Możemy pójść tam od razu? Powinniśmy zdążyć przed zmrokiem. – Posłał jej pytające spojrzenie, ponad jej ramieniem zerkając też na rysujący się za przeszkloną ścianą horyzont; słońce wisiało już nad nim nisko, niedługo miało schować się za zachodnimi wzgórzami, a oni mieli do przejścia spory kawałek drogi.
Na razie nie ruszył się jednak z miejsca, zatrzymany tam raczej niespodziewaną falą szczerości, sprawiającą, że poczuł się odrobinę niezręcznie; jej głos stał się cichszy, ale z jakiegoś powodu docierał do niego wyjątkowo wyraźnie, trafiając we wrażliwy i pozbawiony ochronnej warstwy punkt w jego umyśle. Wiedział, jak się czuła – a przynajmniej wydawało mu się, że rozumiał, znając doskonale poczucie utraty i towarzyszącej jej bezradności, i niejednokrotnie dławiąc się samotnością; chociaż rzadko się do tego przyznawał, to kiedy umarł Julius, przeszedł przez wszystkie pięć faz żałoby – a teraz przemierzał je ponownie, stojąc jednak nad grobem nie tyle bliskiego członka rodziny, co własnej przeszłości. – Nie zamykaj się w tym mieszkaniu, Charlie. Nie jesteś z tym sama – odpowiedział spokojnie i odrobinę ostrożnie, jakby nie wiedział, na ile poufałości może sobie pozwolić. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć lekko jej łokcia, zwrócić uwagę. – Jeśli chciałabyś zająć się czymś po pracy, przydałaby mi się pomoc kogoś, kto ma rękę do roślin – dodał tonem nieco lżejszym, pozbawionym presji; tym razem nie prosił, nie nalegał, a jedynie składał propozycję, którą mogła przyjąć lub odrzucić, wymawiając się brakiem czasu; nie było tutaj złych odpowiedzi. Kiwnął powoli głową. – Wiem – powiedział, odwzajemniając uśmiech. – To znaczy, wiem, że to pomaga. Mi też pomogła. Tamta rozmowa – wyjaśnił, po raz pierwszy na głos werbalizując, że ich niedawne spotkanie w piwnicy zaginionych rzeczywiście miało miejsce – do tej pory nie wiedząc, czy sama Charlene chciała o tym wspominać.
Jej następne słowa, niespodziewany komplement i jeszcze bardziej niespodziewane zapewnienie, zawisły w przestrzeni między nimi na dłuższy moment, podczas którego Percival po raz pierwszy w historii ich znajomości nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Tym bardziej, że zdania zabrzmiały szczerze; odchrząknął nieznacznie, sięgając ręką karku i drapiąc się nieco nerwowo, zanim zdołał złożyć w całość jakąś odpowiedź. – Ja… Dziękuję, Charlie – odezwał się, odwracając na chwilę spojrzenie. – Ale nie oczekuję tego od nikogo. Większość z nich ma więcej powodów, żeby mnie nienawidzić, niż żeby postarać się zaakceptować moją obecność. Jestem w stanie to zrozumieć. – Nie oznaczało to, że mu to nie przeszkadzało. Do tej pory miał w pamięci sztyletujący go wzrok wzburzonej Hannah, nieufność bijącą od rzucanych mu spojrzeń; nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Ale być może nie musiało, mógł walczyć i bez tego.
Poruszanie drażliwych tematów w obecności Charlene z jakiegoś powodu mu nie przeszkadzało, ale i tak z cichą ulgą przerzucił się na bardziej neutralny grunt; odetchnął swobodniej, ożywiając się nieco. – No – to jeszcze świeży projekt. Przygotowuję dom dla kilku smoczogników. Trafiły do rezerwatu w grudniu na skutek pomyłki, ale nie mogą tu dłużej zostać, to nie miejsce dla nich. Ogród magizoologiczny z kolei wciąż boryka się z odbudową po anomaliach. Jeśli nie znajdzie się dla nich lokum, władze Peak District będą musiały odesłać je za granicę. – Odsunął się od stolika, żeby zgarnąć do torby luźne pergaminy, nad którymi pracował wcześniej. – To dlatego potrzebuję pomocy przy roślinach, staram się odtworzyć im warunki, w których żyją na wolności – dodał, powstrzymując się, żeby nie rozwinąć tematu bardziej; mógłby przez następną godzinę opowiadać o postępach w budowie i udogodnieniach, które już udało mu się wprowadzić, ale nie chciał całkowicie zanudzić Charlie – no i wciąż mieli przed sobą jedno zadanie do wykonania.
Kiwnął głową w odpowiedzi na jej podziękowania. – Tak – wiem. Od Bena – odparł krótko, przelotnie przypominając sobie ranek po powrocie Jaimiego z Azkabanu – i lodowe odłamki spadające z jaśniejącego nieba, gdy opuszczał Tower po spędzeniu tam jednej z najgorszych nocy swojego życia. – Dziękuję. Zgłoszę się po niego, kiedy będzie gotowy, daj mi tylko znać. – Uśmiechnął się, czekając, aż schowa przekazane jej ingrediencje. Nie czuł niepokoju w związku z fiolką krwi, spoczywającą bezpiecznie w płóciennym woreczku; nie miał powodów, żeby nie ufać Charlie – a jeśli Zakon Feniksa chciałby się go pozbyć, mógłby to zrobić w znacznie skuteczniejszy i prostszy sposób. Spojrzał na nią, przewieszając ciężką torbę przez ramię. – Tak. Chodź, opowiem ci po drodze – odpowiedział, na myśli mając dwie wyprawy do Szkocji – i tę, która niedługo dopiero miała mieć miejsce, na razie migając niewyraźnie na horyzoncie, odległa, ale obecna i niepokojąca. – Zbliża się koniec zmiany, ale powinniśmy jeszcze złapać któregoś z alchemików – dodał, upewniając się, że żadne ze smocząt nie plątało się pod ich nogami, a później uchylając drzwi i odsuwając się, żeby przepuścić w nich Charlie.
Jeżeli chodziło o Charlene, to być może właściwie nie powinno go dziwić jej podejście, bo do tej pory ani razu nie dała mu powodów, żeby wątpić w czystość intencji; wydawała się naturalnie dobra, w ten prosty, rzadki sposób, który pozwolił jej na wyciągnięcie przyjaznej dłoni nawet do byłego Rycerza Walpurgii. Odrobinę go to przerażało – ludzie tacy, jak ona, na pewno nie mieli łatwego życia w czasach przesiąkniętych wojną – ale głównie ją za to podziwiał, zastanawiając się milcząco, czy okrutna rzeczywistość kiedyś wreszcie pozbawi ją złudzeń, czy może wprost przeciwnie, zahartuje te pokłady empatii żalem i goryczą, czyniąc je mniej słodkimi i niewinnymi, ale zdecydowanie silniejszymi i trudniejszymi do zniszczenia. – Zgadza się – odpowiedział jej, kiwając krótko głową. – W grę wchodzi założenie specjalnych filtrów, Ben mówił też o wymianie podłoża – ostatecznie to jego decyzja, on nadzoruje tę część rezerwatu – dodał po chwili, zerkając w stronę Charlie. Wciąż zapominał, że ona i Jaimie byli rodziną; wydawali się różni jak ogień i woda – choć łączyło ich posiadanie dobrego serca. Oraz pasji do tego, czym się zajmowali. – Na pewno to rozważymy – odpowiedział, zgadzając się z jej sugestią; chociaż wciąż podchodził niechętnie do perspektywy odstawienia któregokolwiek z eliksirów, to wiedział, że miał przed sobą alchemiczkę wyjątkowo biegłą w swojej dziedzinie, każde wypływające spomiędzy jej warg zdanie brał więc zupełnie na poważnie, gotów przychylić się ostatecznie do jej rad. Po to ją zresztą tutaj zaprosił, sprawdziła się jako specjalistka w eliksirach już niejednokrotnie – trudno było też nie zauważyć bijącej od niej pasji, gdy wykładała przed nim możliwe rozwiązania palącego problemu, zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w kwestie, które w oczywisty sposób były jej sercu bliskie.
Przysłuchiwał się dalszej części wyjaśnienia z niesłabnącym skupieniem, starając się zrozumieć jak najwięcej – i pod koniec wydawało mu się, że częściowo nawet zdołał to zrobić; Charlene mówiła do niego językiem stosunkowo prostym i przystępnym, posługując się analogiami i porównaniami, które – przy odrobinie wysiłku – pozwoliły mu na powiązanie chaotycznych do tej pory informacji w całość. Nadal nie byłby w stanie samodzielnie udzielić podpowiedzi stacjonującym w rezerwacie alchemikom, ale przynajmniej czuł się już w temacie nieco pewniej. – Dobrze, w takim razie spróbujemy zacząć od tego. Użycia innej części dyptamu, znaczy się. Myślę, że zdobycie ingrediencji nie powinno stanowić problemu – odparł, myśląc na głos. – Możemy pójść tam od razu? Powinniśmy zdążyć przed zmrokiem. – Posłał jej pytające spojrzenie, ponad jej ramieniem zerkając też na rysujący się za przeszkloną ścianą horyzont; słońce wisiało już nad nim nisko, niedługo miało schować się za zachodnimi wzgórzami, a oni mieli do przejścia spory kawałek drogi.
Na razie nie ruszył się jednak z miejsca, zatrzymany tam raczej niespodziewaną falą szczerości, sprawiającą, że poczuł się odrobinę niezręcznie; jej głos stał się cichszy, ale z jakiegoś powodu docierał do niego wyjątkowo wyraźnie, trafiając we wrażliwy i pozbawiony ochronnej warstwy punkt w jego umyśle. Wiedział, jak się czuła – a przynajmniej wydawało mu się, że rozumiał, znając doskonale poczucie utraty i towarzyszącej jej bezradności, i niejednokrotnie dławiąc się samotnością; chociaż rzadko się do tego przyznawał, to kiedy umarł Julius, przeszedł przez wszystkie pięć faz żałoby – a teraz przemierzał je ponownie, stojąc jednak nad grobem nie tyle bliskiego członka rodziny, co własnej przeszłości. – Nie zamykaj się w tym mieszkaniu, Charlie. Nie jesteś z tym sama – odpowiedział spokojnie i odrobinę ostrożnie, jakby nie wiedział, na ile poufałości może sobie pozwolić. Wyciągnął dłoń, żeby dotknąć lekko jej łokcia, zwrócić uwagę. – Jeśli chciałabyś zająć się czymś po pracy, przydałaby mi się pomoc kogoś, kto ma rękę do roślin – dodał tonem nieco lżejszym, pozbawionym presji; tym razem nie prosił, nie nalegał, a jedynie składał propozycję, którą mogła przyjąć lub odrzucić, wymawiając się brakiem czasu; nie było tutaj złych odpowiedzi. Kiwnął powoli głową. – Wiem – powiedział, odwzajemniając uśmiech. – To znaczy, wiem, że to pomaga. Mi też pomogła. Tamta rozmowa – wyjaśnił, po raz pierwszy na głos werbalizując, że ich niedawne spotkanie w piwnicy zaginionych rzeczywiście miało miejsce – do tej pory nie wiedząc, czy sama Charlene chciała o tym wspominać.
Jej następne słowa, niespodziewany komplement i jeszcze bardziej niespodziewane zapewnienie, zawisły w przestrzeni między nimi na dłuższy moment, podczas którego Percival po raz pierwszy w historii ich znajomości nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Tym bardziej, że zdania zabrzmiały szczerze; odchrząknął nieznacznie, sięgając ręką karku i drapiąc się nieco nerwowo, zanim zdołał złożyć w całość jakąś odpowiedź. – Ja… Dziękuję, Charlie – odezwał się, odwracając na chwilę spojrzenie. – Ale nie oczekuję tego od nikogo. Większość z nich ma więcej powodów, żeby mnie nienawidzić, niż żeby postarać się zaakceptować moją obecność. Jestem w stanie to zrozumieć. – Nie oznaczało to, że mu to nie przeszkadzało. Do tej pory miał w pamięci sztyletujący go wzrok wzburzonej Hannah, nieufność bijącą od rzucanych mu spojrzeń; nie wyobrażał sobie, by kiedykolwiek miało się to zmienić. Ale być może nie musiało, mógł walczyć i bez tego.
Poruszanie drażliwych tematów w obecności Charlene z jakiegoś powodu mu nie przeszkadzało, ale i tak z cichą ulgą przerzucił się na bardziej neutralny grunt; odetchnął swobodniej, ożywiając się nieco. – No – to jeszcze świeży projekt. Przygotowuję dom dla kilku smoczogników. Trafiły do rezerwatu w grudniu na skutek pomyłki, ale nie mogą tu dłużej zostać, to nie miejsce dla nich. Ogród magizoologiczny z kolei wciąż boryka się z odbudową po anomaliach. Jeśli nie znajdzie się dla nich lokum, władze Peak District będą musiały odesłać je za granicę. – Odsunął się od stolika, żeby zgarnąć do torby luźne pergaminy, nad którymi pracował wcześniej. – To dlatego potrzebuję pomocy przy roślinach, staram się odtworzyć im warunki, w których żyją na wolności – dodał, powstrzymując się, żeby nie rozwinąć tematu bardziej; mógłby przez następną godzinę opowiadać o postępach w budowie i udogodnieniach, które już udało mu się wprowadzić, ale nie chciał całkowicie zanudzić Charlie – no i wciąż mieli przed sobą jedno zadanie do wykonania.
Kiwnął głową w odpowiedzi na jej podziękowania. – Tak – wiem. Od Bena – odparł krótko, przelotnie przypominając sobie ranek po powrocie Jaimiego z Azkabanu – i lodowe odłamki spadające z jaśniejącego nieba, gdy opuszczał Tower po spędzeniu tam jednej z najgorszych nocy swojego życia. – Dziękuję. Zgłoszę się po niego, kiedy będzie gotowy, daj mi tylko znać. – Uśmiechnął się, czekając, aż schowa przekazane jej ingrediencje. Nie czuł niepokoju w związku z fiolką krwi, spoczywającą bezpiecznie w płóciennym woreczku; nie miał powodów, żeby nie ufać Charlie – a jeśli Zakon Feniksa chciałby się go pozbyć, mógłby to zrobić w znacznie skuteczniejszy i prostszy sposób. Spojrzał na nią, przewieszając ciężką torbę przez ramię. – Tak. Chodź, opowiem ci po drodze – odpowiedział, na myśli mając dwie wyprawy do Szkocji – i tę, która niedługo dopiero miała mieć miejsce, na razie migając niewyraźnie na horyzoncie, odległa, ale obecna i niepokojąca. – Zbliża się koniec zmiany, ale powinniśmy jeszcze złapać któregoś z alchemików – dodał, upewniając się, że żadne ze smocząt nie plątało się pod ich nogami, a później uchylając drzwi i odsuwając się, żeby przepuścić w nich Charlie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Charlie nie czuła się znudzona. Wręcz przeciwnie, cieszyła się, że Percival dał jej ciekawe zajęcie, coś odbiegającego od codziennej rutyny, zmuszającego umysł do większego wysiłku, do zmierzenia się z niestandardowym problemem. Bo o ile dzień w dzień warzyła eliksiry lecznicze dla ludzi, rzadko miała okazję stykać się bezpośrednio z magicznymi stworzeniami, a te też leżały przecież w obszarze jej zainteresowań. Tak więc jak najbardziej była zainteresowana, poza tym chciała pomóc podopiecznym rezerwatu. Smoki były niezwykłymi magicznymi stworzeniami, a nie pozostało ich na świecie aż tak znowu wiele. W pewnym sensie był to zaszczyt móc tu być i doradzać w sprawie ich eliksiralnej terapii. Miała tylko nadzieję, że jej rady okażą się dobre i nie zaszkodzą, a pomogą. Choć była naprawdę dobrą alchemiczką, nie specjalizowała się w leczeniu smoków, ale wiedziała, jak postępowało się w analogicznych przypadkach u ludzi. Słuszność jej stwierdzeń na pewno zweryfikują smokolodzy oraz alchemicy z rezerwatu.
Charlie również wychodziła z założenia, że o czarodziejach najwięcej mówi nie to, jak traktują równych sobie, a jak traktują zwierzęta i magiczne istoty. Nigdy nie lubiła ludzi którzy znęcają się nad zwierzętami, pogardzała procederem nielegalnego pozyskiwania składników, który często wiązał się z okrucieństwem wobec stworzeń.
Była wrażliwa właściwie od dziecka. Jej rodzinny dom był pełen zwierząt, zwłaszcza kotów, więc od maleńkości odbierała cenną lekcję empatii i wrażliwości wobec mniejszych braci. Jej rodzice oboje byli bardzo dobrymi ludźmi, wrażliwymi na los zwierząt. Dobroć Charlie przekładała się też na stosunek do ludzi, na jej ogromną empatię i altruizm, a także prostolinijność. Sama czasem zastanawiała się, jak wpłynie na nią to, co się działo. Czy przetrwa? Czy może jej delikatny charakter załamie się i będzie musiała szukać ukojenia w oparach antydepresyjnych mieszanek jak jej matka? Leonia Leighton zawsze była od niej silniejsza, bo Charlie prawdopodobnie odziedziczyła więcej cech charakteru po Leightonach niż po Wrightach, ale utrata dwójki dzieci potrafiła przygiąć do ziemi każdego. Zwłaszcza kogoś, dla kogo rodzina i dzieci były całym życiem, a tymczasem najmłodsza pociecha umarła, a Vera zaginęła i szanse jej odnalezienia były coraz bardziej znikome. Niemniej jednak rzeczywiście trudno było uwierzyć, że Charlie była spokrewniona z rodzeństwem Wrightów. Drastycznie odbiegała od nich nie tylko wyglądem, ale i wieloma cechami charakteru i zainteresowaniami, które w jej przypadku były zdecydowanie leightonowskie. Niewątpliwie jednak odziedziczyła po rodzinie matki tę prostolinijność, dobre serce i oddanie wartościom rodzinnym. Vera miała w sobie znacznie więcej niepokoju, dystansu i paranoi, podczas gdy Charlie była życzliwa, wręcz nieco naiwna i bardzo wrażliwa.
Pokiwała głową na słowa Percivala.
- Mam nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzicie – powiedziała. – Dawno nie widziałam Bena, mam nadzieję, że wszystko u niego w porządku.
Z racji dużej różnicy wieku zawsze się mijali, teraz nie było inaczej. Ben na pewno miał ważniejsze sprawy na głowie niż interesowanie się dużo młodszą kuzynką. Walczył o lepsze jutro, podczas gdy ona kuliła się za kociołkiem. Nie było im ze sobą po drodze, a ona dawno już przestała narzucać się komuś, kto najwyraźniej nie miał dla niej czasu i nie zainteresował się nią nawet po tym, gdy zaginęła Vera.
- Dyptam to powszechna ingrediencja, bardzo łatwo ją dostać – rzekła. – I jasne, chodźmy od razu. Im szybciej porozmawiam z alchemikami, tym szybciej będą mogli zacząć pracować nad eliksirem.
Poczucie straty było czymś, co towarzyszyło jej od miesięcy. Vera była jej najbliższa, więc dotkliwie przeżyła jej zaginięcie i nieobecność, spowodowaną nie wyjazdem z własnej woli, a niefortunnym przypadkiem losowym, który mógł skończyć się naprawdę różnie i Vera mogła tak naprawdę od dawna nie żyć.
- Przez większość czasu jestem – odrzekła cicho. Samotnie musiała dźwigać swoją rozpacz, bo choć była osobą raczej lubianą i zawsze chętnie pomagała innym i to często bezinteresownie, nie zawsze otrzymywała w zamian to samo i gdy sama była w potrzebie brakowało jej obok choćby zwykłego ramienia do wypłakania. Ludzie byli zajęci swoimi problemami, zwłaszcza ci spośród jej krewnych i znajomych, którzy byli w Zakonie. Zbawianie świata pochłaniało ich tak bardzo, że nie mieli czasu zadbać o siebie ani o bliskich. Ona też ostatnimi czasy wycofała się towarzysko, skupiając się na pracy, czy to dla Munga, czy dla Zakonu, bo też chciała zbawiać świat, może nie walką, na której się nie znała, a eliksirami. Chciała czuć się potrzebna, ale nadal pozostawała także przede wszystkim zwykłym człowiekiem, który miał swoje ludzkie potrzeby i słabości.
- Ale chętnie ci pomogę, Percivalu. Tak się składa, że w ostatnich miesiącach odkrywam na nowo pasję do zielarstwa i świat roślin, więc przyda mi się okazja do przetestowania nowo nabytej wiedzy w praktyce – dodała. Zielarstwo okazało się nie mniej interesujące niż magiczne stworzenia, więc chętnie uczyła się o roślinach i coraz lepiej radziła sobie z zielarskimi ingrediencjami, a także z pielęgnacją ziół w swojej przydomowej szklarence. Myśl o tym poprawiła jej humor zdołowany nieco myślami o Verze i o samotności, która towarzyszyła jej odkąd zabrakło siostry.
- Cieszę się. – Uśmiechnęła się do niego blado. – A oni... potrzebują czasu. – Niektórzy potrzebowali go więcej niż Charlie, zwłaszcza ci, którzy zostali mocniej doświadczeni przez wojnę lub dotychczasowe życie ukształtowało ich na mniej naiwnych i ufnych niż ją. Może gdyby miała inne życie i doświadczenie dziś też byłaby w gronie tych, którzy skreślali Percivala za jego przeszłość? Niemniej jednak czasem na spotkaniach sama coraz mocniej uświadamiała sobie, że jej podejście różniło się od podejścia niektórych, i że nie do końca pasowała do obecnego ducha radykalizującego się Zakonu, który coraz bardziej tracił swój pierwotny charakter grupy przyjaciół marzących o świecie bez nietolerancji i czarnej magii.
Z ciekawością wysłuchała jego słów o smoczognikach. Jej oczy znowu rozbłysły, nigdy nie widziała tych stworzeń na żywo, a jedynie o nich czytała. Ten gatunek nie występował w Anglii, nie mieli go też w ogrodzie magizoologicznym.
- Poczytam o nich oraz warunkach, w jakich żyją w naturze i spróbuję pomóc – zapewniła. – Gdzie będziesz je trzymał? – dopytywała, ciekawa gdzie zamierzał urządzić hodowlę.
Schowała do torby otrzymane ingrediencje i ruszyła za nim, uprzednio jeszcze raz spoglądając na małe smoki. Potem wyszli z oranżerii, a Charlie słuchała opowieści Percivala. Udali się w stronę miejsca, gdzie rezydowali alchemicy; tam panna Leighton podzieliła się z nimi wnioskami, które wysnuła po przeczytaniu dokumentacji. Potem, gdy już opuścili pomieszczenie dla alchemików, Charlie ciepło pożegnała się z Percivalem i została odprowadzona do bramy wyjściowej z rezerwatu. Dopiero poza granicą jego terenów mogła teleportować się w okolice swojego domu.
| zt. x 2
Charlie również wychodziła z założenia, że o czarodziejach najwięcej mówi nie to, jak traktują równych sobie, a jak traktują zwierzęta i magiczne istoty. Nigdy nie lubiła ludzi którzy znęcają się nad zwierzętami, pogardzała procederem nielegalnego pozyskiwania składników, który często wiązał się z okrucieństwem wobec stworzeń.
Była wrażliwa właściwie od dziecka. Jej rodzinny dom był pełen zwierząt, zwłaszcza kotów, więc od maleńkości odbierała cenną lekcję empatii i wrażliwości wobec mniejszych braci. Jej rodzice oboje byli bardzo dobrymi ludźmi, wrażliwymi na los zwierząt. Dobroć Charlie przekładała się też na stosunek do ludzi, na jej ogromną empatię i altruizm, a także prostolinijność. Sama czasem zastanawiała się, jak wpłynie na nią to, co się działo. Czy przetrwa? Czy może jej delikatny charakter załamie się i będzie musiała szukać ukojenia w oparach antydepresyjnych mieszanek jak jej matka? Leonia Leighton zawsze była od niej silniejsza, bo Charlie prawdopodobnie odziedziczyła więcej cech charakteru po Leightonach niż po Wrightach, ale utrata dwójki dzieci potrafiła przygiąć do ziemi każdego. Zwłaszcza kogoś, dla kogo rodzina i dzieci były całym życiem, a tymczasem najmłodsza pociecha umarła, a Vera zaginęła i szanse jej odnalezienia były coraz bardziej znikome. Niemniej jednak rzeczywiście trudno było uwierzyć, że Charlie była spokrewniona z rodzeństwem Wrightów. Drastycznie odbiegała od nich nie tylko wyglądem, ale i wieloma cechami charakteru i zainteresowaniami, które w jej przypadku były zdecydowanie leightonowskie. Niewątpliwie jednak odziedziczyła po rodzinie matki tę prostolinijność, dobre serce i oddanie wartościom rodzinnym. Vera miała w sobie znacznie więcej niepokoju, dystansu i paranoi, podczas gdy Charlie była życzliwa, wręcz nieco naiwna i bardzo wrażliwa.
Pokiwała głową na słowa Percivala.
- Mam nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzicie – powiedziała. – Dawno nie widziałam Bena, mam nadzieję, że wszystko u niego w porządku.
Z racji dużej różnicy wieku zawsze się mijali, teraz nie było inaczej. Ben na pewno miał ważniejsze sprawy na głowie niż interesowanie się dużo młodszą kuzynką. Walczył o lepsze jutro, podczas gdy ona kuliła się za kociołkiem. Nie było im ze sobą po drodze, a ona dawno już przestała narzucać się komuś, kto najwyraźniej nie miał dla niej czasu i nie zainteresował się nią nawet po tym, gdy zaginęła Vera.
- Dyptam to powszechna ingrediencja, bardzo łatwo ją dostać – rzekła. – I jasne, chodźmy od razu. Im szybciej porozmawiam z alchemikami, tym szybciej będą mogli zacząć pracować nad eliksirem.
Poczucie straty było czymś, co towarzyszyło jej od miesięcy. Vera była jej najbliższa, więc dotkliwie przeżyła jej zaginięcie i nieobecność, spowodowaną nie wyjazdem z własnej woli, a niefortunnym przypadkiem losowym, który mógł skończyć się naprawdę różnie i Vera mogła tak naprawdę od dawna nie żyć.
- Przez większość czasu jestem – odrzekła cicho. Samotnie musiała dźwigać swoją rozpacz, bo choć była osobą raczej lubianą i zawsze chętnie pomagała innym i to często bezinteresownie, nie zawsze otrzymywała w zamian to samo i gdy sama była w potrzebie brakowało jej obok choćby zwykłego ramienia do wypłakania. Ludzie byli zajęci swoimi problemami, zwłaszcza ci spośród jej krewnych i znajomych, którzy byli w Zakonie. Zbawianie świata pochłaniało ich tak bardzo, że nie mieli czasu zadbać o siebie ani o bliskich. Ona też ostatnimi czasy wycofała się towarzysko, skupiając się na pracy, czy to dla Munga, czy dla Zakonu, bo też chciała zbawiać świat, może nie walką, na której się nie znała, a eliksirami. Chciała czuć się potrzebna, ale nadal pozostawała także przede wszystkim zwykłym człowiekiem, który miał swoje ludzkie potrzeby i słabości.
- Ale chętnie ci pomogę, Percivalu. Tak się składa, że w ostatnich miesiącach odkrywam na nowo pasję do zielarstwa i świat roślin, więc przyda mi się okazja do przetestowania nowo nabytej wiedzy w praktyce – dodała. Zielarstwo okazało się nie mniej interesujące niż magiczne stworzenia, więc chętnie uczyła się o roślinach i coraz lepiej radziła sobie z zielarskimi ingrediencjami, a także z pielęgnacją ziół w swojej przydomowej szklarence. Myśl o tym poprawiła jej humor zdołowany nieco myślami o Verze i o samotności, która towarzyszyła jej odkąd zabrakło siostry.
- Cieszę się. – Uśmiechnęła się do niego blado. – A oni... potrzebują czasu. – Niektórzy potrzebowali go więcej niż Charlie, zwłaszcza ci, którzy zostali mocniej doświadczeni przez wojnę lub dotychczasowe życie ukształtowało ich na mniej naiwnych i ufnych niż ją. Może gdyby miała inne życie i doświadczenie dziś też byłaby w gronie tych, którzy skreślali Percivala za jego przeszłość? Niemniej jednak czasem na spotkaniach sama coraz mocniej uświadamiała sobie, że jej podejście różniło się od podejścia niektórych, i że nie do końca pasowała do obecnego ducha radykalizującego się Zakonu, który coraz bardziej tracił swój pierwotny charakter grupy przyjaciół marzących o świecie bez nietolerancji i czarnej magii.
Z ciekawością wysłuchała jego słów o smoczognikach. Jej oczy znowu rozbłysły, nigdy nie widziała tych stworzeń na żywo, a jedynie o nich czytała. Ten gatunek nie występował w Anglii, nie mieli go też w ogrodzie magizoologicznym.
- Poczytam o nich oraz warunkach, w jakich żyją w naturze i spróbuję pomóc – zapewniła. – Gdzie będziesz je trzymał? – dopytywała, ciekawa gdzie zamierzał urządzić hodowlę.
Schowała do torby otrzymane ingrediencje i ruszyła za nim, uprzednio jeszcze raz spoglądając na małe smoki. Potem wyszli z oranżerii, a Charlie słuchała opowieści Percivala. Udali się w stronę miejsca, gdzie rezydowali alchemicy; tam panna Leighton podzieliła się z nimi wnioskami, które wysnuła po przeczytaniu dokumentacji. Potem, gdy już opuścili pomieszczenie dla alchemików, Charlie ciepło pożegnała się z Percivalem i została odprowadzona do bramy wyjściowej z rezerwatu. Dopiero poza granicą jego terenów mogła teleportować się w okolice swojego domu.
| zt. x 2
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
11.10.1957
Prudence była w rezerwacie stosunkowo niedawno, bo zaledwie kilka dni temu. Tak się jej spodobała poprzednia wyprawa, że po raz kolejny postanowiła pojawić się w tym miejscu. Zawsze miło było porozmawiać z kimś na temat magicznych stworzeń, dowiedzieć się czegoś nowego. Może smoki to nie była jej specjalizacja, jednak chętnie poszerzała swoją wiedzę o tych stworzeniach. Nie miała zbytnio jak zajmować się ostatnio swoją dziedziną, więc łapała się czego mogła. Może znowu dowie się czegoś ciekawego, co rozbudzi w niej chęć poszukiwania informacji. Brakowało jej tego ostatnio. Miała świadomość, że czasy w których przyszło im żyć nie należały do najprzyjemniejszych, jednak ogromnie brakowało jej odkrywania nieznanego. Czuła, że przez te ograniczone możliwości zaczyna gasnąć, postanowiła więc korzystać z tego, co było na wyciągnięcie ręki.
Wstała wczesnym rankiem, jak miała to w zwyczaju. Tuż przed wschodem słońca. Szybko przygotowała się do wyjścia. Założyła czarną suknię, do ziemi, wolała nie zwracać na siebie uwagi ciotek spodniami, które schowała głęboko w szafie. Włosy zaplotła w warkocz, aby nie przeszkadzały jej fruwając na wietrze. Narzuciła na siebie czarny płaszcz z kapturem i opuściła rodzinną posiadłość. Słońce pojawiło się zza chmur, a jego promienie przyjemnie padały na jej twarz. Nie ufała im jednak zbytnio, wiatr bowiem przypominał o tym, jaka pora roku rozgościła się już na dobre.
Udało jej się przekroczyć bramy rezerwatu bez mniejszego problemu. Po ostatniej wizycie, wiedziała już bowiem, gdzie powinna się kierować. Nie chciała nikomu przeszkadzać w pracy. Poinformowała więc stosowne osoby o swojej obecności i wyruszyła dalej. Nie potrzebowała przyzwoitki, ani opiekuna, nie była w końcu laikiem, jeśli chodziło o magiczne stworzenia. Zresztą nie zamierzała niepokoić smoków, a jedynie nieco przyjrzeć się im z bliska.
Spacerowała już dłuższą chwilę, gdy znalazła się na wzgórzach rezerwatu. Postanowiła zrobić sobie krótką przerwę i napawać się widokiem, który się przed nią rozciągał. Choć w ten sposób mogła poczuć się przez moment wolną. Wojna odebrała jej wszystko, co kochała. Może nikt z jej bliskich, jak na razie nie ucierpiał, jednak musiała zaprzestać wypraw tak bliskich jej sercu. Podczas ostatniej wyprawy do Londynu dostrzegła również, że zwyczajni zjadacze chleba na tym ucierpieli. Chciałaby, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło, nic jednak nie wróżyło takiego obrotu sytuacji. Wzięła głęboki oddech i przymknęła oczy, wiele by dała, żeby znów było normalnie.
Prudence była w rezerwacie stosunkowo niedawno, bo zaledwie kilka dni temu. Tak się jej spodobała poprzednia wyprawa, że po raz kolejny postanowiła pojawić się w tym miejscu. Zawsze miło było porozmawiać z kimś na temat magicznych stworzeń, dowiedzieć się czegoś nowego. Może smoki to nie była jej specjalizacja, jednak chętnie poszerzała swoją wiedzę o tych stworzeniach. Nie miała zbytnio jak zajmować się ostatnio swoją dziedziną, więc łapała się czego mogła. Może znowu dowie się czegoś ciekawego, co rozbudzi w niej chęć poszukiwania informacji. Brakowało jej tego ostatnio. Miała świadomość, że czasy w których przyszło im żyć nie należały do najprzyjemniejszych, jednak ogromnie brakowało jej odkrywania nieznanego. Czuła, że przez te ograniczone możliwości zaczyna gasnąć, postanowiła więc korzystać z tego, co było na wyciągnięcie ręki.
Wstała wczesnym rankiem, jak miała to w zwyczaju. Tuż przed wschodem słońca. Szybko przygotowała się do wyjścia. Założyła czarną suknię, do ziemi, wolała nie zwracać na siebie uwagi ciotek spodniami, które schowała głęboko w szafie. Włosy zaplotła w warkocz, aby nie przeszkadzały jej fruwając na wietrze. Narzuciła na siebie czarny płaszcz z kapturem i opuściła rodzinną posiadłość. Słońce pojawiło się zza chmur, a jego promienie przyjemnie padały na jej twarz. Nie ufała im jednak zbytnio, wiatr bowiem przypominał o tym, jaka pora roku rozgościła się już na dobre.
Udało jej się przekroczyć bramy rezerwatu bez mniejszego problemu. Po ostatniej wizycie, wiedziała już bowiem, gdzie powinna się kierować. Nie chciała nikomu przeszkadzać w pracy. Poinformowała więc stosowne osoby o swojej obecności i wyruszyła dalej. Nie potrzebowała przyzwoitki, ani opiekuna, nie była w końcu laikiem, jeśli chodziło o magiczne stworzenia. Zresztą nie zamierzała niepokoić smoków, a jedynie nieco przyjrzeć się im z bliska.
Spacerowała już dłuższą chwilę, gdy znalazła się na wzgórzach rezerwatu. Postanowiła zrobić sobie krótką przerwę i napawać się widokiem, który się przed nią rozciągał. Choć w ten sposób mogła poczuć się przez moment wolną. Wojna odebrała jej wszystko, co kochała. Może nikt z jej bliskich, jak na razie nie ucierpiał, jednak musiała zaprzestać wypraw tak bliskich jej sercu. Podczas ostatniej wyprawy do Londynu dostrzegła również, że zwyczajni zjadacze chleba na tym ucierpieli. Chciałaby, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło, nic jednak nie wróżyło takiego obrotu sytuacji. Wzięła głęboki oddech i przymknęła oczy, wiele by dała, żeby znów było normalnie.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł i nie zamierzał zostawać z Elriciem przez cały poprzedni dzień w rezerwacie. Owszem, pojawił się wcześnie rano, aby móc przedyskutować z mężczyzną, o jakie konkretnie zadanie mogło chodzić, a gdy dostał wytyczne, odłożył wszystko na dzień następny. Lub właściwie na noc, jednak nie pozostając w Derbyshire więcej niż to było potrzebne. Jayden nie mógł pozostawiać chłopców tak długo bez swojej obecności i nawet jeśli byli pod czyjąś opieką, czarodziej nie zamierzał pozwalać sobie na tyle godzin poza domem. Odkąd okazało się, że Pomona była w ciąży, doceniał czas o wiele bardziej niż wcześniej. Jego marnowanie w oczach profesora stawało się grzechem głównym, a po narodzinach trojaczków przestrzegał owej zasady z jeszcze większą naleciałością. Samotne rodzicielstwo nie było łatwe - szczególnie że życie pobłogosławiło mężczyznę trójką chłopców, ale nie znał niczego innego. Robił wszystko, co mógł w miejscu, w którym był. Miał cel, miał zadanie i zamierzał ich dopełnić. Dlatego też praca była niesamowicie ważna, bo nie miała dawać już jedynie satysfakcji i spełnienia, lecz również przyszłość dla jego dzieci. Coś, co wcześniej przez całe trzydzieści lat istnienia nie przeszło profesorowi przez myśl. Aktualnie jednak nie widział siebie w innym miejscu, zajmującego się innymi rzeczami. To, co się działo było mu przeznaczone i chociaż ból po stracie ukochanej osoby wciąż mocno żył w męskim ciele oraz umyśle, bycie ojcem sprawiało, że jeszcze funkcjonował. I chciał funkcjonować.
Wybierając się koło pierwszej w nocy do rezerwatu, wiedział, że nie miał wrócić do Upper Cottage jeszcze przez długie godziny. Być może dawno miało świtać, a jego nie miało być na miejscu. Wziął więc ciepły płaszcz, na szyi zawiesił świetlny bursztyn, który podobno miał ogrzewać i swoją torbę z przyrządami oraz pomocami astronomicznymi. Mapy nieba, które pożyczył mu dzień wcześniej Elric, trwały u boku nauczyciela, mając być niezwykle wartościowym wyznacznikiem prac. To na nich opierać miał swoje obliczenia, nakładając plan ziemskich terenów na te związane z niebem. Robił to już, gdy zajmował się naprawą sieci kominkowej Fiuu, jednak te badania były niewypałem. A przynajmniej nie w aktualnym momencie, gdy trwała wojna a magia wybuchała dosłownie wszędzie. Urządzenie stabilnego szkieletu, kręgu i węzłów było niemożliwe i ryzykowało życiem nie tylko badaczy, ale również domniemanych użytkowników. Przypomnienie sobie jednak owej czynności niosło w sobie pewnego rodzaju miłe wspomnienie. Wspomnienie rzeczywistości, w której Pomona wciąż żyła. Żona była nieprzerwanie obecna w myślach profesora, podobnie zresztą jak łaknienie ponownego jej zobaczenia, pomimo świadomości braku takowej możliwości. Nie był w stanie nic na to poradzić, podobnie jak nie był w stanie w żaden sposób przełamać swojej tęsknoty. Poświęcał się więc pracy, by chociaż przez chwilę móc uwolnić swój umysł z niewolniczej nostalgii, która jednak wracała szybciej i silniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Teraz i tutaj jednak oderwał się na krótki moment, gdy pochłonęła go naprawa błędu. Lub właściwie znalezienie go. Siedział na kamieniach niedaleko punktu widokowego rezerwatu, obracając w palcach różdżkę i wpatrując się w obliczenia oraz mapy, które rozłożył na kolanach. Już pracował wcześniej z teorią przepuszczalności, słupów magicznych, dzięki którym zawiązywanie energii zaklęć było silniejsze, ale aktualnie... Aktualnie miał zagwozdkę, bo wszystko się zgadzało, ale odkąd pojawił się na miejscu... W liczbach było dobrze. W scenerii już nie, a tak być nie powinno. Odetchnął głęboko, gdy ponownie nie znalazł anomalii. Nie mógł w kółko wałkować jednej kwestii - musiał chociaż na chwilę od tego odpocząć i spojrzeć na to świeżym okiem. Dlatego podniósł spojrzenie na tereny przed sobą, dostrzegając nieśmiało wyglądające zza horyzontu słońce. Ogniki wyczarowane wokół profesora wciąż się utrzymywał, lecz w świetle świtu zaczynały blednąć i zanikać. Wszystko wyglądało jak po prostu witanie nowego dnia, jednak gdy Vane zerknął przez ramię, dostrzegł stojącą niedaleko sylwetkę. Chyba jeszcze nie dostrzegła jego obecności, napawając się widokiem. Dał jej jeszcze chwilę, nim przerwał panującą ciszę. - Dzień dobry - powiedział, chcąc zwrócić uwagę nieznajomej kobiety. Początkowo mógłby podejrzewać, że była to pracownica, lecz szybkie spojrzenie na materiał jej płaszcza odepchnął od niego wątpliwości. Miał do czynienia z kimś ze szlacheckich rodów i z uwagi na miejsce podejrzewałby, iż chodziło o kogoś z Greengrassów, jednak nie mógł być pewien. Może była to też przedstawicielka jednej z konserwatywnych rodzin czystej krwi. Ale skoro tak, co tu robiła? Z tej odległości widział jej twarzy. - Mogę w czymś pomóc? - spytał, mając więcej pytań niż odpowiedzi.
Wybierając się koło pierwszej w nocy do rezerwatu, wiedział, że nie miał wrócić do Upper Cottage jeszcze przez długie godziny. Być może dawno miało świtać, a jego nie miało być na miejscu. Wziął więc ciepły płaszcz, na szyi zawiesił świetlny bursztyn, który podobno miał ogrzewać i swoją torbę z przyrządami oraz pomocami astronomicznymi. Mapy nieba, które pożyczył mu dzień wcześniej Elric, trwały u boku nauczyciela, mając być niezwykle wartościowym wyznacznikiem prac. To na nich opierać miał swoje obliczenia, nakładając plan ziemskich terenów na te związane z niebem. Robił to już, gdy zajmował się naprawą sieci kominkowej Fiuu, jednak te badania były niewypałem. A przynajmniej nie w aktualnym momencie, gdy trwała wojna a magia wybuchała dosłownie wszędzie. Urządzenie stabilnego szkieletu, kręgu i węzłów było niemożliwe i ryzykowało życiem nie tylko badaczy, ale również domniemanych użytkowników. Przypomnienie sobie jednak owej czynności niosło w sobie pewnego rodzaju miłe wspomnienie. Wspomnienie rzeczywistości, w której Pomona wciąż żyła. Żona była nieprzerwanie obecna w myślach profesora, podobnie zresztą jak łaknienie ponownego jej zobaczenia, pomimo świadomości braku takowej możliwości. Nie był w stanie nic na to poradzić, podobnie jak nie był w stanie w żaden sposób przełamać swojej tęsknoty. Poświęcał się więc pracy, by chociaż przez chwilę móc uwolnić swój umysł z niewolniczej nostalgii, która jednak wracała szybciej i silniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Teraz i tutaj jednak oderwał się na krótki moment, gdy pochłonęła go naprawa błędu. Lub właściwie znalezienie go. Siedział na kamieniach niedaleko punktu widokowego rezerwatu, obracając w palcach różdżkę i wpatrując się w obliczenia oraz mapy, które rozłożył na kolanach. Już pracował wcześniej z teorią przepuszczalności, słupów magicznych, dzięki którym zawiązywanie energii zaklęć było silniejsze, ale aktualnie... Aktualnie miał zagwozdkę, bo wszystko się zgadzało, ale odkąd pojawił się na miejscu... W liczbach było dobrze. W scenerii już nie, a tak być nie powinno. Odetchnął głęboko, gdy ponownie nie znalazł anomalii. Nie mógł w kółko wałkować jednej kwestii - musiał chociaż na chwilę od tego odpocząć i spojrzeć na to świeżym okiem. Dlatego podniósł spojrzenie na tereny przed sobą, dostrzegając nieśmiało wyglądające zza horyzontu słońce. Ogniki wyczarowane wokół profesora wciąż się utrzymywał, lecz w świetle świtu zaczynały blednąć i zanikać. Wszystko wyglądało jak po prostu witanie nowego dnia, jednak gdy Vane zerknął przez ramię, dostrzegł stojącą niedaleko sylwetkę. Chyba jeszcze nie dostrzegła jego obecności, napawając się widokiem. Dał jej jeszcze chwilę, nim przerwał panującą ciszę. - Dzień dobry - powiedział, chcąc zwrócić uwagę nieznajomej kobiety. Początkowo mógłby podejrzewać, że była to pracownica, lecz szybkie spojrzenie na materiał jej płaszcza odepchnął od niego wątpliwości. Miał do czynienia z kimś ze szlacheckich rodów i z uwagi na miejsce podejrzewałby, iż chodziło o kogoś z Greengrassów, jednak nie mógł być pewien. Może była to też przedstawicielka jednej z konserwatywnych rodzin czystej krwi. Ale skoro tak, co tu robiła? Z tej odległości widział jej twarzy. - Mogę w czymś pomóc? - spytał, mając więcej pytań niż odpowiedzi.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence nic nie trzymało w domu. Mogła sobie pozwolić na wyjścia, kiedy tyko miała ochotę i powroty również w dowolnym momencie. No, może musiała nieco koloryzować to, gdzie i z kim się wybiera, bo rodzina zapewne nie do końca akceptowałaby jej pomysły. Szczególnie, że ostatnio gdy była w Londynie było blisko spotkania ze stróżami, którzy na całe szczęście zajmowali się kimś ławkę obok. Dzięki temu mogła niepostrzeżenie uciec. Chciała pomóc obcym mężczyznom, jednak nie mogła sobie pozwolić na takie akty odwagi. Szczególnie w momencie, w którym jej rodzina nie była najmilej widziana wśród innych czystokrwistych i niektórzy członkowie byli poszukiwani listami gończymi. Wtedy tak naprawdę dopiero dotarło do niej, że to nie są żarty, że wielu by chciało ich śmierci. Nieco zamknęli ją w Puddlemere w złotej klatce, nie do końca zdawała sobie sprawę, że niebezpieczeństwo faktycznie czaiło się na każdym kroku. Od tego pamiętnego dnia obiecała sobie, że nie będzie niepotrzebnie ryzykować i będzie się trzymać tych przyjaznych dla Macmillanów ziem, jak jej wyjdzie to postanowienie - to się dopiero okaże. Kto tam wie, co będzie w przyszłości. Szczególnie, że bardzo szybko realizowała wszystkie pomysły, które pojawiały się w jej głowie. Działała równie szybko, co myślała, co nie do końca było dobrym połączeniem, bo często później dostrzegała, że niektóre z tych poczynań były nie do końca przemyślane, no ale nie umiała z tym walczyć.
Lady Macmillan nie musiała pracować. Od zawsze w końcu wszystko miała podane na tacy. Była córką, to powinien być jej jedyny obowiązek, by później stać się żoną bogatego lorda. Nie do końca jednak wszystko poszło tak, jak powinno. Nie chciała bowiem takiego życia. Bardzo szybko odnalazła swoją pasję, którą były morskie stworzenia i doskonaliła się w tej dziedzinie jak tylko mogła, aby stać się prawdziwym specjalistą. Przymykali oko na te zainteresowanie, myśleli, że prędzej, czy później jej się znudzi, jak widać jednak do tej pory jej nie przeszło. Nie potrafiłaby przestać rozwijać się naukowo, może przez to nieco nie wyszło jej w innych sferach życia? Miała teraz na głowie sporo problemów, wiedziała bowiem, że już może mieć problem przed ciągłym uciekaniem przed małżeństwem. Zaczęli na nią naciskać, bała się, że niedługo wszystko się urwie. Nie miała zamiaru wychodzić za pierwszego, lepszego, bogatego lorda, chciała od życia czegoś więcej. Może miała zbyt wygórowane oczekiwania? Westchnęła ciężko, te myśli zaczynały ją przytłaczać.
Widok zapierał dech w piersiach. Zrobił na niej ogromne wrażenie, szczególnie, że ostatnio nie miała zbyt wiele sposobności, by bywać w równie atrakcyjnych miejscach. Trzymała się głównie domu, także doceniała wszystkie dzieła natury, które co jakiś czas było jej dane odkrywać. Może nie było to morze, ani ocean, jednak wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Nie zauważyła, że nie jest tutaj sama. Zapewne nie pozwoliłaby sobie wtedy na te chwile w samotności, których ostatnio bardzo potrzebowała. Kiedy więc usłyszała głos, odwróciła się może nawet zbyt gwałtownie, dopiero teraz dostrzegła mężczyznę. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce, jakby przyłapał ją na czymś wstydliwym, chociaż faktycznie tak nie było. - Dzień dobry. - odparła z uśmiechem na twarzy. Zapomniała, że po rezerwacie kręci się wiele osób. Powinna być bardziej czujna. Skoro już została zauważona postanowiła podejść bliżej mężczyzny. - Tak naprawdę, to chyba nie. Chciałam trochę pooglądać smoki, ponoć jest okres lęgowy, byłam ciekawa jak to wygląda, a że na smokach nie znam się szczególnie, tym bardziej atrakcyjne to mi się wydawało. - Rzekła zgodnie z prawdą. Podczas ostatniej wizyty w rezerwacie Elric coś o tym wspominał, kiedy słychać było specyficzne dźwięki, które z początku ją nieco przestraszyły. - Pan jest smokologiem? - wydawało jej się, że pewnie tak, skoro byli już w smoczym rezerwacie.
Lady Macmillan nie musiała pracować. Od zawsze w końcu wszystko miała podane na tacy. Była córką, to powinien być jej jedyny obowiązek, by później stać się żoną bogatego lorda. Nie do końca jednak wszystko poszło tak, jak powinno. Nie chciała bowiem takiego życia. Bardzo szybko odnalazła swoją pasję, którą były morskie stworzenia i doskonaliła się w tej dziedzinie jak tylko mogła, aby stać się prawdziwym specjalistą. Przymykali oko na te zainteresowanie, myśleli, że prędzej, czy później jej się znudzi, jak widać jednak do tej pory jej nie przeszło. Nie potrafiłaby przestać rozwijać się naukowo, może przez to nieco nie wyszło jej w innych sferach życia? Miała teraz na głowie sporo problemów, wiedziała bowiem, że już może mieć problem przed ciągłym uciekaniem przed małżeństwem. Zaczęli na nią naciskać, bała się, że niedługo wszystko się urwie. Nie miała zamiaru wychodzić za pierwszego, lepszego, bogatego lorda, chciała od życia czegoś więcej. Może miała zbyt wygórowane oczekiwania? Westchnęła ciężko, te myśli zaczynały ją przytłaczać.
Widok zapierał dech w piersiach. Zrobił na niej ogromne wrażenie, szczególnie, że ostatnio nie miała zbyt wiele sposobności, by bywać w równie atrakcyjnych miejscach. Trzymała się głównie domu, także doceniała wszystkie dzieła natury, które co jakiś czas było jej dane odkrywać. Może nie było to morze, ani ocean, jednak wyjątkowo jej to nie przeszkadzało. Nie zauważyła, że nie jest tutaj sama. Zapewne nie pozwoliłaby sobie wtedy na te chwile w samotności, których ostatnio bardzo potrzebowała. Kiedy więc usłyszała głos, odwróciła się może nawet zbyt gwałtownie, dopiero teraz dostrzegła mężczyznę. Na jej policzkach pojawiły się rumieńce, jakby przyłapał ją na czymś wstydliwym, chociaż faktycznie tak nie było. - Dzień dobry. - odparła z uśmiechem na twarzy. Zapomniała, że po rezerwacie kręci się wiele osób. Powinna być bardziej czujna. Skoro już została zauważona postanowiła podejść bliżej mężczyzny. - Tak naprawdę, to chyba nie. Chciałam trochę pooglądać smoki, ponoć jest okres lęgowy, byłam ciekawa jak to wygląda, a że na smokach nie znam się szczególnie, tym bardziej atrakcyjne to mi się wydawało. - Rzekła zgodnie z prawdą. Podczas ostatniej wizyty w rezerwacie Elric coś o tym wspominał, kiedy słychać było specyficzne dźwięki, które z początku ją nieco przestraszyły. - Pan jest smokologiem? - wydawało jej się, że pewnie tak, skoro byli już w smoczym rezerwacie.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zaznał zamknięcia czy ograniczenia, jakie charakteryzowało rodziny szlacheckie. Niektóre czystej krwi rody z tradycjami również szły ku takowemu wychowaniu, lecz Vane'owie zawsze stawiali na swobodę - nie tylko umysłu, ale także samego życia. Oczywiście nie byli wyzbyci z przywiązania do zwyczajów czy ogłady - wciąż stawiali na edukację w duchu ogólnego savoir-vivre'u oraz szacunku wobec innych. W większości czystokrwiści nie mieli obsesji na punkcie utrzymania tego stanu za wszelką cenę i zapewne z tego powodu nie znaleźli uznania wśród twórcy skorowidzu. Nie przypominali dzikich Traversów czy pozbawionych granic, całkowicie wolnych Weasleyów. Przywiązani do rodzinnej historii, legendy oraz motta sięgali jednak dalej po horyzont wiedzy, chcąc poznać świat w nauce tak, jak inni tego nie potrafili. Walczyć ze stereotypami i ograniczającymi barierami wyznaczonymi przez wcześniejszych badaczy. Nie bali się iść naprzód, iść tam, gdzie nikt nie chciał, bo właśnie to ich charakteryzowało - miłość do prawdy przedstawionej w formie wiedzy. Nie byli jednak lubiani w każdym momencie. Sam Jayden był aktualnie znanym i poważanym astronomem, profesorem w renomowanej szkole, lecz nie zawsze było tak prosto. Musiał walczyć z krytyką swojego młodego wieku, niższego doświadczenia i poziomu zaawansowania, gdy jeszcze jako dwudziestotrzyletni czarodziej został obsadzony w roli nauczyciela Hogwartu. Zarzucano mu brak kompetencji, a sukces wiązano ze sławnym nazwiskiem. Nawet teraz poprzez śmiałe i odważne działania na polu zawodowym ścierał się ze sprzeciwem niezadowolonych kolegów po fachu. Być może było to pokierowane zazdrością, strachem przed nowoczesnymi metodami stosowanymi przez mężczyznę, a może chodziło po prostu o wypowiedzenie się na dany temat bez konstruktywnej krytyki. Nie. Jego życie zawodowe nie było usiane różami, a nazwisko nie pomagało zwalczać przeciwności, ale Vane nie zatrzymywał się jednak. Podążał dalej i to też doprowadziło go do miejsca, w którym się znajdował.
Kto by się spodziewał, znaleźć profesora Hogwartu zajmującego się zadaniem, które najczęściej zrzucano na ramiona stażystów. A mimo to robił to, by pomóc przyjacielowi i by zapełnić czas, czując się przydatnym. Siedział więc od pierwszej w nocy, obserwując niebo oraz spisując odpowiednie adnotacje, przy okazji zaznaczając właściwe frakcje nieba na swoich mapach. Musiał dobrze obliczyć paralaksę i zniwelować błąd patrzenia z ziemi, by równania się udały. Zgodnie z podanymi przez Elrica informacjami szukał słupów podchodzących pod teorię przepuszczalności na dozwolonych terenach, nie marnując czasu na wyznaczenie ich gdziekolwiek indziej. Jaki wszak sens miało znalezienie odpowiednika poza strefą dostępną dla smoków? Pierwsze dwie lokacje udało mu się ustalić bez większego problemu, chociaż sprawdzał każdą z cztery razy, wiedząc, że od jego obliczeń zależało dalsze powodzenie pracy smoczych opiekunów. Ostatnie czego chciał, to pomyłki promieniującej w konsekwencjach na kogoś więcej poza nim samym. Dlatego przykładał się, ufając własnym liczbom, numerologicznym oraz astronomicznym zapiskom. To ta ostatnia lokalizacja zajmowała mu najwięcej czasu. A gdy próbował sobie z nią poradzić, zauważył właśnie znajdującą się niedaleko sylwetkę, która graniczyła jeszcze z ciemnościami rozjaśnianym przez pierwsze promienie wydobywające się zza horyzontu. Gdy po powitaniu, skierowała się w jego stronę, odłożył na bok wszelkie pomoce, które miał na kolanach i podniósł się, nie chcąc okazywać jej braku szacunku i wychowania.
Wyprostował się jeszcze, otrzepując ubranie, zanim spojrzał ku kobiecie. Ktoś, przechodzący obok mógłby z łatwością dostrzec, iż mężczyzna znacznie górował nad drobną czarownicą wzrostem. Sam Jayden nie zwracał na to wielkiej uwagi, mając na co dzień do czynienia z dziećmi. À propos dzieci i uczniów - gdy wreszcie zobaczył twarz nieznajomej, nie rozpoznał w niej nikogo z przeszłości. Nie wyglądała na tak młodą, aby mógł ją uczyć, ale też nie wszyscy uczniowie uczęszczali na jego zajęcia. Nie mógł też pamiętać wszystkich, którzy przewinęli się przez Hogwart w trakcie jego kadencji. Wysłuchał jej słów, po czym zaprzeczył, gdy padło pytanie. - Nie. Jestem astronomem, ale aktualnie pomagam w wytyczeniu nowych miejsc, mających mieć znaczenie dla rezerwatu. - Nie wyznaczał wszak legowisk. Jego obliczenia mogły jedynie sugerować przystosowanie odpowiednich punktów pod obróbkę, lecz czy smoki miały się tam czuć w pełni swobodnie, nie zależało od niego. On jedynie liczył, czytał mapy i działał. Cóż. Przynajmniej w teorii. - Jak okazało się, to nie zawsze takie proste - dodał, uśmiechając się z nieco zawstydzonym akcentem, bo przecież nie wiedział wciąż, gdzie leżał błąd. Nie potrafił go naprawić, chociaż bardzo się starał. Sądził, że problem mógł wynikać z błędnych map, ale nic z tych rzeczy - sprawdził ich aktualność chyba z kilka razy. To samo poczynił z resztą notatek, obliczeń. A może chodziło o paralaksę? Tranzyt Wenus? Musiał na to zerknąć ponownie za jakąś krótką chwilę. - Nie spodziewałem się obecności kogoś spoza grona pracowniczego, ale nie musi się pani martwić. Nie będę przeszkadzał. Mam nadzieję, że odnajdzie pani cel swoich obserwacji. - Nie wiedział, czy rozmawiał z mężatką, czy panną - wolał jednak mimo wszystko zbędnie się nie naprzykrzać. Skoro znalazła się wszak o tej porze, szukała raczej samotności aniżeli towarzystwa.
Kto by się spodziewał, znaleźć profesora Hogwartu zajmującego się zadaniem, które najczęściej zrzucano na ramiona stażystów. A mimo to robił to, by pomóc przyjacielowi i by zapełnić czas, czując się przydatnym. Siedział więc od pierwszej w nocy, obserwując niebo oraz spisując odpowiednie adnotacje, przy okazji zaznaczając właściwe frakcje nieba na swoich mapach. Musiał dobrze obliczyć paralaksę i zniwelować błąd patrzenia z ziemi, by równania się udały. Zgodnie z podanymi przez Elrica informacjami szukał słupów podchodzących pod teorię przepuszczalności na dozwolonych terenach, nie marnując czasu na wyznaczenie ich gdziekolwiek indziej. Jaki wszak sens miało znalezienie odpowiednika poza strefą dostępną dla smoków? Pierwsze dwie lokacje udało mu się ustalić bez większego problemu, chociaż sprawdzał każdą z cztery razy, wiedząc, że od jego obliczeń zależało dalsze powodzenie pracy smoczych opiekunów. Ostatnie czego chciał, to pomyłki promieniującej w konsekwencjach na kogoś więcej poza nim samym. Dlatego przykładał się, ufając własnym liczbom, numerologicznym oraz astronomicznym zapiskom. To ta ostatnia lokalizacja zajmowała mu najwięcej czasu. A gdy próbował sobie z nią poradzić, zauważył właśnie znajdującą się niedaleko sylwetkę, która graniczyła jeszcze z ciemnościami rozjaśnianym przez pierwsze promienie wydobywające się zza horyzontu. Gdy po powitaniu, skierowała się w jego stronę, odłożył na bok wszelkie pomoce, które miał na kolanach i podniósł się, nie chcąc okazywać jej braku szacunku i wychowania.
Wyprostował się jeszcze, otrzepując ubranie, zanim spojrzał ku kobiecie. Ktoś, przechodzący obok mógłby z łatwością dostrzec, iż mężczyzna znacznie górował nad drobną czarownicą wzrostem. Sam Jayden nie zwracał na to wielkiej uwagi, mając na co dzień do czynienia z dziećmi. À propos dzieci i uczniów - gdy wreszcie zobaczył twarz nieznajomej, nie rozpoznał w niej nikogo z przeszłości. Nie wyglądała na tak młodą, aby mógł ją uczyć, ale też nie wszyscy uczniowie uczęszczali na jego zajęcia. Nie mógł też pamiętać wszystkich, którzy przewinęli się przez Hogwart w trakcie jego kadencji. Wysłuchał jej słów, po czym zaprzeczył, gdy padło pytanie. - Nie. Jestem astronomem, ale aktualnie pomagam w wytyczeniu nowych miejsc, mających mieć znaczenie dla rezerwatu. - Nie wyznaczał wszak legowisk. Jego obliczenia mogły jedynie sugerować przystosowanie odpowiednich punktów pod obróbkę, lecz czy smoki miały się tam czuć w pełni swobodnie, nie zależało od niego. On jedynie liczył, czytał mapy i działał. Cóż. Przynajmniej w teorii. - Jak okazało się, to nie zawsze takie proste - dodał, uśmiechając się z nieco zawstydzonym akcentem, bo przecież nie wiedział wciąż, gdzie leżał błąd. Nie potrafił go naprawić, chociaż bardzo się starał. Sądził, że problem mógł wynikać z błędnych map, ale nic z tych rzeczy - sprawdził ich aktualność chyba z kilka razy. To samo poczynił z resztą notatek, obliczeń. A może chodziło o paralaksę? Tranzyt Wenus? Musiał na to zerknąć ponownie za jakąś krótką chwilę. - Nie spodziewałem się obecności kogoś spoza grona pracowniczego, ale nie musi się pani martwić. Nie będę przeszkadzał. Mam nadzieję, że odnajdzie pani cel swoich obserwacji. - Nie wiedział, czy rozmawiał z mężatką, czy panną - wolał jednak mimo wszystko zbędnie się nie naprzykrzać. Skoro znalazła się wszak o tej porze, szukała raczej samotności aniżeli towarzystwa.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzgórza rezerwatu
Szybka odpowiedź