Liquid Paradise
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Liquid Paradise
Jako jeden z lepiej znanych lokali czarodziejskiego Londynu, "Liquid Paradise" cieszy się stosunkowo stałą klientelą i dobrą renomą. Pośród gości, będących w znakomitej większości przedstawicielami szeroko pojętej klasy średniej, nierzadko można dostrzec członków arystokracji czy też zwykłej klasy wyższej, dla których specjalnie wydzielono osobną część dużej sali, wybitnie pilnując, aby nie zawędrował do niej ktokolwiek niepowołany. Wysoko urodzonym często przypisuje się swoiste polowania na wschodzące gwiazdy, które można by wziąć pod swój patronat - "Paradise" słynie z występów na żywo, dawanych zwykle przez niemal całkowicie nieznanych (acz uprzednio dokładnie sprawdzonych!) artystów. Niejedna wielka osobistość współczesnego świata muzycznego przyznaje, że swoje pierwsze kroki do sławy stawiała właśnie w tym miejscu. Dla zwalczenia wrażenia nadmiernej podniosłości, przed wspomnianą sceną rozciąga się parkiet, na którym spragnione zabawy pary mogą do woli wywijać w tańcu. Z reguły jest on w większości zajęty przez młodych tancerzy, będących świeżo upieczonymi absolwentami Hogwartu. Rzadko kiedy, ba, właściwie nigdy nie widuje się tu w akcji jakichkolwiek arystokratów.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Z samą nazwą lokalu wiąże się też pewna legenda, która stale przyciąga coraz więcej osób. Otóż wielu zakłada, iż "Liquid Paradise" ma bezpośrednie powiązanie z Felix Felicis, którego kilka złotych kropel ma być rzekomo dodawane do co droższych z drinków, jakie się tu serwuje. Oczywiście jest to dalekie od prawdy, tym niemniej efekt placebo już niejednemu gościowi zawrócił w głowie na tyle, że rzeczywiście przez pewien czas jego życie nabrało trochę radości i powodzenia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:15, w całości zmieniany 1 raz
Oczywiście, że nie zapomniała. Nie mogła zapomnieć. Wiele osób lekceważąco podchodziło do filigranowej śpiewaczki, zakładając, że jej uwaga i pamięć skupiały się przede wszystkim wokół wykonywanego przez nią zawodu, że gdy czasem oddawała się kokieterii, robiła to zupełnie nieświadomie, po prostu utrzymując się na fali własnego uroku osobistego. Prawda była jednak inna. Valerie była świadoma wagi obietnic, wagi pamięci, a ponowne, nagłe pojawienie się w jej życiu Corneliusa sprawiło, że zaczęła przykładać się do tych kwestii z jeszcze większą dbałością. Poruszanie się wśród ludzi przypominało przecież stąpanie po cieniutkiej, srebrzystej pajęczynie. Ludzie, w tym ona, sami tkali sobie sieci powiązań, mogli z nimi zrobić, co chcieli, lecz tylko najwytrwalsi (w ocenie Valerie także najdelikatniejsi) byli w stanie pozwolić jej rozrosnąć się do imponujących rozmiarów.
Dzisiejszy wieczór był kolejnym, w którym cierpliwa tkaczka dodawała następne sploty do już stworzonej konstrukcji. Hunter był niezwykłym człowiekiem, a pozyskanie jego sympatii dla sprawy i Rycerzy Walpurgii mogło otworzyć nowy rozdział w artystyczne historii nie tylko samej stolicy Wielkiej Brytanii, ale także wpłynąć na sztukę dalej. W kraju, poza jego granicami, na kontynencie. Przez niemiecką dekadę swego życia nieszczególnie interesowała się polityką, pierwsze liźnięcia tegoż tematu zawdzięczając opiekuńczym braciom, a w następnej kolejności ambitnemu narzeczonemu (choć wciąż było jeszcze wiele kwestii, których zrozumieć po prostu nie mogła), ale jedna rzecz była dla niej jasna.
Potwory ambicji miały apetyty, których nie zaspokoi wyłącznie Anglia, czy też Wielka Brytania. Zwycięstwo w ojczyźnie było tylko jednym z kroków. Gdy czarodzieje będą prawdziwie bezpieczni w ojczyźnie większej części Rycerzy Walpurgii, wtedy będzie można przenieść swój wzrok dalej, wyzwolić cały świat. To piękna wizja, bardzo poetycka — Valerie nie miała oczywiście pojęcia, dokąd doprowadzi ich historia, ale czuła na języku smak wiktorii, a na świecie nie brakowało ludzi równie głodnych sukcesu. Schneider miał znajomości na kontynencie, mógł stać się jednym z pierwszych popychających domino zmian.
I jednocześnie opływać w luksusy; przecież lojalność popłacała, widziała to na własne oczy, dwa medale na dumnie wzniesionej piersi narzeczonego, list od samego lorda Shropshire, nadchodzący ślub w Pałacu Zimowym. Sukces Schneidera będzie poniekąd także jej własnym.
Gdy mężczyzna wychylił się w jej kierunku, nie cofnęła się. Wzrok zatrzymała na moment w jego jasnych oczach, aby powoli, bez zbędnego pośpiechu przesunąć go w dół, zahaczyć o nos i policzki, zatrzymując się na jego ustach.
— A ty zatrzymywałbyś prace utalentowanego artysty wyłącznie w jednym miejscu? — spytała, przechylając lekko główkę w bok. Im większa ekspozycja piosenkarzy, czy też śpiewaków, tym lepiej dla nich. Valerie z całych sił pragnęła uniknąć przypisania do tylko jednego miejsca, związania się z nim zbyt mocno. W rozstaniu z Liquid Paradise paradoksalnie pomogło jej nagłe zamążpójście, ale po powrocie do ojczyzny i nawiązaniu współpracy z wieloma miejscami, starała się nie przywiązywać wyłącznie do jednego. Może kiedyś zmieni zdanie, w obliczu intratnego kontraktu, wiążąc się z jakimś miejscem na wyłączność. W chwili obecnej brała pod uwagę wyłącznie Royal Opera House, jedyne miejsce — według niej — zdolne pomieścić gwiazdę tego formatu. — Doprawdy? — dopytała, unosząc lekko jasne brwi w górę, w wyrazie zdziwienia pomieszanego ze smutkiem. W tym samym czasie do stolika podszedł dyskretnie kelner. Valerie podarowała mu jeden ze swoich scenicznych, czarujących uśmiechów, po czym wskazała palcem na jedną z pozycji w menu lokalu, prosząc kelnera o podanie jej dwa razy. Dopiero gdy ten odszedł, uwaga pani Vanity ponownie skupiła się na jej dzisiejszym towarzyszu.
— To ja powinnam prosić o wybaczenie, ale sam wiesz, jak to jest z artystami. Nagłe natchnienie. Mam nadzieję, że mój wybór drinków przypadnie ci do gustu — pomimo ściszenia głosu do szeptu, dalej zachowywała swą intrygującą melodyjność, czystość w każdym z dźwięków. — Wracając jednak do twych odczuć... Nie sądzisz, że to właśnie wpływ niemagicznych odpowiedzialny jest za taką, a nie inną sytuację? — w głosie zadźwięczał smutek, prędko złagodzony ponownym nadejściem kelnera, który postawił przed nimi wysokie kieliszki z bursztynowym płynem z kostkami lodu, przyozdobione na górze jasnozielonym musem. — Kierunek, który obrali, jest niezwykle szkodliwy, musisz sam przyznać, że pragnąc przebić głową mur, robią krzywdę nie tylko sobie, ale i całej naszej społeczności — ułożywszy usta w dzióbek, chwyciła za nóżkę kieliszka. — Sztuka wysoka jest wysoką dlatego, że niesie za sobą wartość. A wszelkie działania dążące do wybicia nam z rąk tych wartości prowadzą nas wszystkich na śmietnik historii, czyż nie? — spytała, przenosząc wzrok na zawartość kieliszka. Zakręciła nim lekko, kostki lodu zadzwoniły cicho. Dla tych, którzy nie posiadali wielkiego obycia w świecie artystów, rozmowa ta mogła brzmieć wyłącznie jak zaniepokojenie obecnym stanem rzeczy. Hunter Schneider był jednak człowiekiem przenikliwym, wrażliwym na własne interesy. I musiał wyczuć w słowach Valerie ostrzeżenie. Jeżeli tak dalej pójdzie, sięgną i ciebie.
W tym samym czasie kurtyna uniosła się, a pierwsze dźwięki melodii sprawiły, że kąciki ust Valerie uniosły się w zadowolonym uśmiechu. Kuzynka miała swój urok, coś świeżego, ale wprawne ucho artystki podłapało już kilka błędów, które dało się poprawić. Adeline była jednak nieoszlifowanym diamentem i to właśnie w tym była jej siła. Niedociągnięcia nie zawsze były złe. W szczególności, że samym swym głosem i prezencją była w stanie prędko ściągnąć na siebie uwagę pożerającego dotychczas wzrokiem panią Vanity kuratora wystaw.
Idealnie.
— Adeline Day, jedno z wybitniejszych odkryć tego miejsca — odpowiedziała bez zastanowienia, właściwie mrucząc tę odpowiedź, w niskim, zachęcającym do dalszej obserwacji tonie. — Prywatnie moja śliczna kuzynka. To z myślą o jej występie wybrałam na nasze spotkanie akurat to miejsce — wyjawiła, a gdy Hunter przeniósł na nią na moment swój wzrok, puściła mu filuterne, porozumiewawcze oczko. Schneider miał swój typ, wydawało się, że Valerie trafiła w dziesiątkę. Wreszcie jednak uniosła kieliszek do góry, zachęcając mężczyznę do zrobienia tego samego. — Za twe angielskie sukcesy, Hunterze — zaproponowała toast, aby wreszcie upić łyk alkoholu. Zimna nalewka gruszkowa z puree z tegoż owocu na wierzchu. Może nie mogli zamówić do tego owoców morza, ale miała nadzieję, że Hunter doceni słodycz, którą podsuwała mu raz za razem pani Vanity.
Dzisiejszy wieczór był kolejnym, w którym cierpliwa tkaczka dodawała następne sploty do już stworzonej konstrukcji. Hunter był niezwykłym człowiekiem, a pozyskanie jego sympatii dla sprawy i Rycerzy Walpurgii mogło otworzyć nowy rozdział w artystyczne historii nie tylko samej stolicy Wielkiej Brytanii, ale także wpłynąć na sztukę dalej. W kraju, poza jego granicami, na kontynencie. Przez niemiecką dekadę swego życia nieszczególnie interesowała się polityką, pierwsze liźnięcia tegoż tematu zawdzięczając opiekuńczym braciom, a w następnej kolejności ambitnemu narzeczonemu (choć wciąż było jeszcze wiele kwestii, których zrozumieć po prostu nie mogła), ale jedna rzecz była dla niej jasna.
Potwory ambicji miały apetyty, których nie zaspokoi wyłącznie Anglia, czy też Wielka Brytania. Zwycięstwo w ojczyźnie było tylko jednym z kroków. Gdy czarodzieje będą prawdziwie bezpieczni w ojczyźnie większej części Rycerzy Walpurgii, wtedy będzie można przenieść swój wzrok dalej, wyzwolić cały świat. To piękna wizja, bardzo poetycka — Valerie nie miała oczywiście pojęcia, dokąd doprowadzi ich historia, ale czuła na języku smak wiktorii, a na świecie nie brakowało ludzi równie głodnych sukcesu. Schneider miał znajomości na kontynencie, mógł stać się jednym z pierwszych popychających domino zmian.
I jednocześnie opływać w luksusy; przecież lojalność popłacała, widziała to na własne oczy, dwa medale na dumnie wzniesionej piersi narzeczonego, list od samego lorda Shropshire, nadchodzący ślub w Pałacu Zimowym. Sukces Schneidera będzie poniekąd także jej własnym.
Gdy mężczyzna wychylił się w jej kierunku, nie cofnęła się. Wzrok zatrzymała na moment w jego jasnych oczach, aby powoli, bez zbędnego pośpiechu przesunąć go w dół, zahaczyć o nos i policzki, zatrzymując się na jego ustach.
— A ty zatrzymywałbyś prace utalentowanego artysty wyłącznie w jednym miejscu? — spytała, przechylając lekko główkę w bok. Im większa ekspozycja piosenkarzy, czy też śpiewaków, tym lepiej dla nich. Valerie z całych sił pragnęła uniknąć przypisania do tylko jednego miejsca, związania się z nim zbyt mocno. W rozstaniu z Liquid Paradise paradoksalnie pomogło jej nagłe zamążpójście, ale po powrocie do ojczyzny i nawiązaniu współpracy z wieloma miejscami, starała się nie przywiązywać wyłącznie do jednego. Może kiedyś zmieni zdanie, w obliczu intratnego kontraktu, wiążąc się z jakimś miejscem na wyłączność. W chwili obecnej brała pod uwagę wyłącznie Royal Opera House, jedyne miejsce — według niej — zdolne pomieścić gwiazdę tego formatu. — Doprawdy? — dopytała, unosząc lekko jasne brwi w górę, w wyrazie zdziwienia pomieszanego ze smutkiem. W tym samym czasie do stolika podszedł dyskretnie kelner. Valerie podarowała mu jeden ze swoich scenicznych, czarujących uśmiechów, po czym wskazała palcem na jedną z pozycji w menu lokalu, prosząc kelnera o podanie jej dwa razy. Dopiero gdy ten odszedł, uwaga pani Vanity ponownie skupiła się na jej dzisiejszym towarzyszu.
— To ja powinnam prosić o wybaczenie, ale sam wiesz, jak to jest z artystami. Nagłe natchnienie. Mam nadzieję, że mój wybór drinków przypadnie ci do gustu — pomimo ściszenia głosu do szeptu, dalej zachowywała swą intrygującą melodyjność, czystość w każdym z dźwięków. — Wracając jednak do twych odczuć... Nie sądzisz, że to właśnie wpływ niemagicznych odpowiedzialny jest za taką, a nie inną sytuację? — w głosie zadźwięczał smutek, prędko złagodzony ponownym nadejściem kelnera, który postawił przed nimi wysokie kieliszki z bursztynowym płynem z kostkami lodu, przyozdobione na górze jasnozielonym musem. — Kierunek, który obrali, jest niezwykle szkodliwy, musisz sam przyznać, że pragnąc przebić głową mur, robią krzywdę nie tylko sobie, ale i całej naszej społeczności — ułożywszy usta w dzióbek, chwyciła za nóżkę kieliszka. — Sztuka wysoka jest wysoką dlatego, że niesie za sobą wartość. A wszelkie działania dążące do wybicia nam z rąk tych wartości prowadzą nas wszystkich na śmietnik historii, czyż nie? — spytała, przenosząc wzrok na zawartość kieliszka. Zakręciła nim lekko, kostki lodu zadzwoniły cicho. Dla tych, którzy nie posiadali wielkiego obycia w świecie artystów, rozmowa ta mogła brzmieć wyłącznie jak zaniepokojenie obecnym stanem rzeczy. Hunter Schneider był jednak człowiekiem przenikliwym, wrażliwym na własne interesy. I musiał wyczuć w słowach Valerie ostrzeżenie. Jeżeli tak dalej pójdzie, sięgną i ciebie.
W tym samym czasie kurtyna uniosła się, a pierwsze dźwięki melodii sprawiły, że kąciki ust Valerie uniosły się w zadowolonym uśmiechu. Kuzynka miała swój urok, coś świeżego, ale wprawne ucho artystki podłapało już kilka błędów, które dało się poprawić. Adeline była jednak nieoszlifowanym diamentem i to właśnie w tym była jej siła. Niedociągnięcia nie zawsze były złe. W szczególności, że samym swym głosem i prezencją była w stanie prędko ściągnąć na siebie uwagę pożerającego dotychczas wzrokiem panią Vanity kuratora wystaw.
Idealnie.
— Adeline Day, jedno z wybitniejszych odkryć tego miejsca — odpowiedziała bez zastanowienia, właściwie mrucząc tę odpowiedź, w niskim, zachęcającym do dalszej obserwacji tonie. — Prywatnie moja śliczna kuzynka. To z myślą o jej występie wybrałam na nasze spotkanie akurat to miejsce — wyjawiła, a gdy Hunter przeniósł na nią na moment swój wzrok, puściła mu filuterne, porozumiewawcze oczko. Schneider miał swój typ, wydawało się, że Valerie trafiła w dziesiątkę. Wreszcie jednak uniosła kieliszek do góry, zachęcając mężczyznę do zrobienia tego samego. — Za twe angielskie sukcesy, Hunterze — zaproponowała toast, aby wreszcie upić łyk alkoholu. Zimna nalewka gruszkowa z puree z tegoż owocu na wierzchu. Może nie mogli zamówić do tego owoców morza, ale miała nadzieję, że Hunter doceni słodycz, którą podsuwała mu raz za razem pani Vanity.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Starał się dżentelmeńsko podtrzymać spojrzenie na jasnych oczach Valerie, ale doskonale widział, gdzie błądził jej wzrok. Pełne usta Huntera wygięły się w lekkim uśmiechu, przez chwilę było mu trudno skupić się na słowach Valerie, jakby w antycypacji dalszych atrakcji wieczoru.
Ach, coś o miejscach i śpiewakach.
-Zależy, jakiego artystę w jakim miejscu. Nie wyobrażam sobie lepszej okazji niż noworoczny bal we wiedeńskiej Statsooper, niezależne jakie inne okoliczności byłyby... kuszące. - cmoknął lekko ustami, marszcząc brwi w znanym Valerie grymasie nieświadomego zamyślenia. I irytacji - ale nie na nią, na wspomnienia. Valerie mogła pamiętać, że jeszcze zanim poznała Huntera Schneidera oficjalnie, widywano go w Berlinie ze śliczną czarownicą (filigranową blondynką, rzecz jasna). I że przestano jakoś po Nowym Roku, który Schneider tradycyjnie spędzał we Wiedniu.
Sam Schneider zamrugał, odpędził wspomnienia. Odkąd Inge wystawiła go w noworoczny bal i przyjęła propozycję pewnego francuskiego marszanda, nie znalazł równie odpowiedniej towarzyszki - do jego życia szybko wkroczyły potem Gerta, Lotte i Margarethe, a z żadną z mugole nie mógł się przecież pokazać publicznie w czarodziejskich kręgach. Gdyby udało mu się znaleźć ułożoną, utalentowaną, piękną i posłuszną czarodziejkę sprawy z pewnością miałyby się inaczej, ale takich było niestety jak na lekarstwo - a jedna z nielicznych zaręczyła się właśnie z cholernym politykiem. Nawet Valerie nie była zresztą ideałem, choć nigdy nie powiedziałby jej tego w twarz - uwielbiał jej towarzystwo, ale chyba nie oświadczyłby się wdowie z dzieckiem.
Pozwolił Valerie zamówić co chciała, oddawanie kobietom inicjatywy w niektórych sytuacjach było nawet zabawne, a potem zamyślił się na moment nad jej słowami.
-Przyznaję, że większość tendencji psujących poziom sceny muzycznej w Niemczech pochodzi z mogolskich trendów... - zmarszczył lekko brwi, bowiem do teraz nie skategoryzował tych wszystkich pojedynczych rzeczy w ten sposób. Dopiero Valerie podsunęła mu wniosek o mugolach, piękne podsumowanie, ale nie byłby mężczyzną, gdyby nie spróbował przekonać samego siebie, że wpadł na to pierwszy. -Jazz, nadmiernie wulgarne rewie, niedofinansowanie... - cóż, ono akurat wiązało się z wojną, ale właśnie wpadł na to, że to mugole ją wywołali - -no i oczywiście te okropne bombardowania i późniejsze priorytety magicznego świata... - przewrócił oczyma, bo do dzisiaj nie rozumiał, dlaczego przeznaczono tyle funduszy na odbudowę szkół i szpitali, a o teatrach zapomniano. -...i to, ile sztuki skonfiskowali mugolscy politycy. I wiesz, że teraz niektórzy mugole ubiegają się o zwrot tego, co z takim trudem chroniłem? Czarodzieje na szczęście ich ignorują, ale na jak długo? - westchnął ciężko, choć to zmarły mąż i wciąż żywy (ale roztrzepany) brat Valerie byli lepiej zorientowany w sprawach rynku obrazów, rzeźb i porcelany. Faktycznie, mugole byli problemem - i dekadę temu, gdy zaczęli niszczyć sztukę i miasta, i teraz, gdy mugole podający się za ofiary innych mugoli zaczęli nieśmiało upominać się o zwrot mienia, które Hunter z takim trudem chronił. Na razie nic mu jeszcze bezpośrednio nie groziło, ale potrafił patrzeć do przodu - promugolska i mugolska polityka były potencjalnym zagrożeniem dla jego biznesu.
-Oczywiście, że z takim podejściem skończymy na śmietniku historii. Dasz wiarę, że te ich ruchome obrazy na ekranie - miał na myśli kino -stają się popularniejsze od oper? - parsknął ze złością. -Jesteś w Anglii dłużej ode mnie, jak... cóż, wiem, że jest wojna, ale jaką politykę kulturową obrały obecne władze? Wiesz coś o ich długoterminowych planach, o tym, jak zamierzają je osiągnąć? - nachylił się do Valerie, tym razem spoglądając na nią trzeźwiej, już nie tylko jak zauroczony mężczyzna. Ziarno zasiane podczas ich spotkania w muzeum i zasiewane przez brytyjską propagandę zaczęło kiełkować, od kilku dni coraz poważniej rozważał wsparcie Rycerzy Walpurgii i angielskich władz. Nie zmienił zdania odnośnie niechęci do polityków, ale w świecie kultury się orientował - a w świecie politycznego wsparcia dla tejże nie, przynajmniej nie w Anglii. Valerie wydawała się dobrze poinformowana, szczególnie z tym swoim narzeczonym - może wie coś więcej. Nie był człowiekiem ideałów, cenił tylko piękno - inwestując w coś swój czas i pieniądze musiał mieć pewność, że jego dzieło wyda piękne owoce.
Może Anglia faktycznie wydawała piękne owoce. Śpiew Adeline Day był i śliczny i odświeżający, podobnie jak sama artystka. Zawiesił na niej zaciekawione spojrzenie, milcząc dłuższą chwilę.
-Adeline Day, twoja kuzynka. - odezwał się dopiero, gdy akty muzyki na chwilę ucichły, a Adeline brała wdech przed kolejną piosenką w repertuarze. Day, nie Vanity - ciekawe. -Śpiewa tutaj na stałe, czy to jej... wieczorowe zajęcie? - zapytał, nieco nieobecnie i nieudolnie próbując ubrać w słowa to, co naprawdę miał na myśli: kim była Adeline Day? Kto był jej marszandem, albo narzeczonym, albo kochankiem? Śpiewała hobbystycznie czy zawodowo? Tyle niewiadomych, tyle niespodzianek. Na moment, może dzięki tej nowości, wydała się nawet bardziej ekscytująca od samej Valerie, którą zdążył już przecież poznać. Jej kuzynka była zaś intrygującą niewiadomą.
Uśmiechnął się, wznosząc do ust nalewkę. -I za twe angielskie sukcesy, Valerie. Oby ta ziemia okazała się dla ciebie bardziej jeszcze sprzyjająca niż moja ojczyzna. - przyznał, po raz pierwszy komplementując Wielką Brytanię tak otwarcie. -Wyśmienita nalewka. - dodał z zaskoczeniem, gdy upił już łyk. Może ten kryzys ekonomiczny nie był aż tak dotkliwy, jak mu się zdawało - może mógłby w tym kraju żyć całkiem wygodnie.
Ach, coś o miejscach i śpiewakach.
-Zależy, jakiego artystę w jakim miejscu. Nie wyobrażam sobie lepszej okazji niż noworoczny bal we wiedeńskiej Statsooper, niezależne jakie inne okoliczności byłyby... kuszące. - cmoknął lekko ustami, marszcząc brwi w znanym Valerie grymasie nieświadomego zamyślenia. I irytacji - ale nie na nią, na wspomnienia. Valerie mogła pamiętać, że jeszcze zanim poznała Huntera Schneidera oficjalnie, widywano go w Berlinie ze śliczną czarownicą (filigranową blondynką, rzecz jasna). I że przestano jakoś po Nowym Roku, który Schneider tradycyjnie spędzał we Wiedniu.
Sam Schneider zamrugał, odpędził wspomnienia. Odkąd Inge wystawiła go w noworoczny bal i przyjęła propozycję pewnego francuskiego marszanda, nie znalazł równie odpowiedniej towarzyszki - do jego życia szybko wkroczyły potem Gerta, Lotte i Margarethe, a z żadną z mugole nie mógł się przecież pokazać publicznie w czarodziejskich kręgach. Gdyby udało mu się znaleźć ułożoną, utalentowaną, piękną i posłuszną czarodziejkę sprawy z pewnością miałyby się inaczej, ale takich było niestety jak na lekarstwo - a jedna z nielicznych zaręczyła się właśnie z cholernym politykiem. Nawet Valerie nie była zresztą ideałem, choć nigdy nie powiedziałby jej tego w twarz - uwielbiał jej towarzystwo, ale chyba nie oświadczyłby się wdowie z dzieckiem.
Pozwolił Valerie zamówić co chciała, oddawanie kobietom inicjatywy w niektórych sytuacjach było nawet zabawne, a potem zamyślił się na moment nad jej słowami.
-Przyznaję, że większość tendencji psujących poziom sceny muzycznej w Niemczech pochodzi z mogolskich trendów... - zmarszczył lekko brwi, bowiem do teraz nie skategoryzował tych wszystkich pojedynczych rzeczy w ten sposób. Dopiero Valerie podsunęła mu wniosek o mugolach, piękne podsumowanie, ale nie byłby mężczyzną, gdyby nie spróbował przekonać samego siebie, że wpadł na to pierwszy. -Jazz, nadmiernie wulgarne rewie, niedofinansowanie... - cóż, ono akurat wiązało się z wojną, ale właśnie wpadł na to, że to mugole ją wywołali - -no i oczywiście te okropne bombardowania i późniejsze priorytety magicznego świata... - przewrócił oczyma, bo do dzisiaj nie rozumiał, dlaczego przeznaczono tyle funduszy na odbudowę szkół i szpitali, a o teatrach zapomniano. -...i to, ile sztuki skonfiskowali mugolscy politycy. I wiesz, że teraz niektórzy mugole ubiegają się o zwrot tego, co z takim trudem chroniłem? Czarodzieje na szczęście ich ignorują, ale na jak długo? - westchnął ciężko, choć to zmarły mąż i wciąż żywy (ale roztrzepany) brat Valerie byli lepiej zorientowany w sprawach rynku obrazów, rzeźb i porcelany. Faktycznie, mugole byli problemem - i dekadę temu, gdy zaczęli niszczyć sztukę i miasta, i teraz, gdy mugole podający się za ofiary innych mugoli zaczęli nieśmiało upominać się o zwrot mienia, które Hunter z takim trudem chronił. Na razie nic mu jeszcze bezpośrednio nie groziło, ale potrafił patrzeć do przodu - promugolska i mugolska polityka były potencjalnym zagrożeniem dla jego biznesu.
-Oczywiście, że z takim podejściem skończymy na śmietniku historii. Dasz wiarę, że te ich ruchome obrazy na ekranie - miał na myśli kino -stają się popularniejsze od oper? - parsknął ze złością. -Jesteś w Anglii dłużej ode mnie, jak... cóż, wiem, że jest wojna, ale jaką politykę kulturową obrały obecne władze? Wiesz coś o ich długoterminowych planach, o tym, jak zamierzają je osiągnąć? - nachylił się do Valerie, tym razem spoglądając na nią trzeźwiej, już nie tylko jak zauroczony mężczyzna. Ziarno zasiane podczas ich spotkania w muzeum i zasiewane przez brytyjską propagandę zaczęło kiełkować, od kilku dni coraz poważniej rozważał wsparcie Rycerzy Walpurgii i angielskich władz. Nie zmienił zdania odnośnie niechęci do polityków, ale w świecie kultury się orientował - a w świecie politycznego wsparcia dla tejże nie, przynajmniej nie w Anglii. Valerie wydawała się dobrze poinformowana, szczególnie z tym swoim narzeczonym - może wie coś więcej. Nie był człowiekiem ideałów, cenił tylko piękno - inwestując w coś swój czas i pieniądze musiał mieć pewność, że jego dzieło wyda piękne owoce.
Może Anglia faktycznie wydawała piękne owoce. Śpiew Adeline Day był i śliczny i odświeżający, podobnie jak sama artystka. Zawiesił na niej zaciekawione spojrzenie, milcząc dłuższą chwilę.
-Adeline Day, twoja kuzynka. - odezwał się dopiero, gdy akty muzyki na chwilę ucichły, a Adeline brała wdech przed kolejną piosenką w repertuarze. Day, nie Vanity - ciekawe. -Śpiewa tutaj na stałe, czy to jej... wieczorowe zajęcie? - zapytał, nieco nieobecnie i nieudolnie próbując ubrać w słowa to, co naprawdę miał na myśli: kim była Adeline Day? Kto był jej marszandem, albo narzeczonym, albo kochankiem? Śpiewała hobbystycznie czy zawodowo? Tyle niewiadomych, tyle niespodzianek. Na moment, może dzięki tej nowości, wydała się nawet bardziej ekscytująca od samej Valerie, którą zdążył już przecież poznać. Jej kuzynka była zaś intrygującą niewiadomą.
Uśmiechnął się, wznosząc do ust nalewkę. -I za twe angielskie sukcesy, Valerie. Oby ta ziemia okazała się dla ciebie bardziej jeszcze sprzyjająca niż moja ojczyzna. - przyznał, po raz pierwszy komplementując Wielką Brytanię tak otwarcie. -Wyśmienita nalewka. - dodał z zaskoczeniem, gdy upił już łyk. Może ten kryzys ekonomiczny nie był aż tak dotkliwy, jak mu się zdawało - może mógłby w tym kraju żyć całkiem wygodnie.
I show not your face but your heart's desire
— Och, wiedeńskie bale noworoczne... — melodia głosu Valerie również zdradziła, że chwilowo odpłynęła myślami w zupełnie inne miejsce. Wejrzenie jasnych oczu wydało się nagle jakieś łagodniejsze, bardziej rozmarzone, a spomiędzy potraktowanych czerwoną szminką warg wydostało się krótkie, niemalże nostalgiczne westchnienie. — To tam tańczyliśmy nasz pierwszy wspólny taniec. Kto by pomyślał, że znajomość zaczęta w tańcu będzie trwać tak długo — w pamięci zapisały się wyraźnie kwiaty, którymi przystrojona została sala balowa, podobnie zresztą jak filharmonia, do której po stosownym odpoczynku, udawali się goście Staatsoper, wysłuchać Neujahrskonzert der Wiener Philharmoniker. Schneider mógł mieć z tym miejscem raczej słodko—gorzkie wspomnienia, naznaczone własnym złamanym sercem, lecz Valerie pamiętała, że tylko raz widziała go przybywającego z partnerką. Za każdym innym Nowym Rokiem potrafił odnaleźć sobie towarzyszkę wśród kobiet przebywających już na sali. Niesamowity człowiek. Oczami wyobraźni widziała już Huntera i Adeline za kilka miesięcy — jeżeli obowiązki nie zatrzymają ich w Anglii (i jeżeli Cornelius nie dostępi znów zaszczytu pojawienia się na noworocznym Sabacie), poprosi przyszłego męża, by wybrał się z nią do Wiednia. Z pewnością tamtejszy przepych przypadnie mu do gustu.
Skupione już zupełnie spojrzenie raz jeszcze skupiła na mężczyźnie, tym razem nie spoglądając wyłącznie na jego wargi, lecz tylko prosto w oczy. Zachęcała go nienachalnie do pociągnięcia myśli, dumna, że wreszcie — przy odrobinie jej skromnej pomocy — wpadł na korelację upadku sztuki z rosnącymi wpływami mugolskimi. Jeżeli chciał dla siebie wygodnej przyszłości po stronie zwycięzców, musiał spojrzeć prawdzie w oczy i skonfrontować się z faktami.
A fakty były takie, że mugole każdego wieku, zawodu, pochodzenia i płci stanowili zagrożenie nie tylko dla ich życia i zdrowia, ale także pamięci i kultury, o którą, jako synowie i córki ocalałych — musieli szczególnie dbać.
— Niesamowite... — szepnęła z udawanym z łatwością niedowierzaniem, przystawiając dłoń do lekko rozchylonych warg. Zaraz zmarszczyła brwi w niezadowoleniu, przysłuchując się kolejnym słowom Huntera, choć z drobnym rozbawieniem zaznaczając, że pomimo tego, jak mocno zapierał się, że różni się od polityków, łączyła go z Sallowem niechęć do jazzu; nie było to oczywiście nic zaskakującego, każdy ceniący sobie prawdziwą muzykę, nie zaś rozwiązłe brzdękanie, nie cofał się przed krytyką tego tworu. — Jakaż to pycha i zuchwalstwo potrafi przez nich przemawiać... Mam nadzieję, że nie braknie ci odwagi i stałości w zamiarach. Byłoby wielką szkodą, gdyby te wszystkie dzieła trafiły w niepowołane ręce — dodała po chwili. Mimika złagodniała, zajęła się troską i nadzieją na coś lepszego. Wszystko wskazywało na to, że Valerie pragnęła jak najbardziej sympatyzować z rozterkami swego rozmówcy, orientując się w stopniu niewielkim, bo niewielkim, ale zawsze, w jego interesach, przede wszystkim ze względu na działalność byłego męża i brata. Prawdziwe wzburzenie przyszło jednak na wieść o ruchomych obrazach zyskujących większą popularność niż opera.
Czułe miejsce? Jak najbardziej.
— Merlin i gwiazdy muszą nad nami prawdziwie czuwać, że te szkodniki — ciężko było w tym momencie stwierdzić, czy miała na myśli mugoli, czy też ruchome obrazy na ekranie — Nie zagrzały miejsca w Anglii — w mniejszym lub większym stopniu musiało zatem chodzić o oba. Nos śpiewaczki zmarszczył się nieco, paradoksalnie dodając jej jakiegoś młodzieńczego uroku. Atutem kobiet jej rodzaju było w końcu to, że potrafiły czarować niezależnie od akurat przybranej minki.
Hunter nachylał się jednak bliżej niej, przestał bujać w obłokach swej wyobraźni, wyobrażać sobie scenariusze, które nie zrealizują się dzisiejszego wieczoru. Choć kto wie — może zrealizują, lecz w zastępstwie za Valerie występować będzie Adeline. Niemniej jednak przejście do interesów, sedna, m i ę s a, ucieszyło panią Vanity. Zwłaszcza że Hunter nie tracił czasu na nieistotne detale.
— Przede wszystkim zachowanie oraz rozwój kultury czarodziejskiej, jeżeli interesuje cię wersja skrócona do minimum — a i to wystarczyło, by postawić Anglię w kontraście do obecnej sytuacji niemieckiej. — Namiestnikiem Londynu została niedawno madame Deirdre Mericourt, osoba niezwykle wpływowa w wielu artystycznych kręgach. Pod jej opieką słynny już na cały Londyn syreni balet, La Fantasmagorie, przeżywa swe chwile świetności. Swoją drogą, powinniśmy się tam kiedyś wybrać — Hunter posiadał z pewnością odpowiedni budżet. Może spotkanie państwa Sallow z państwem Schneider? — Niezwykle magnetyczna osobowość. Poza znajomością efektów pracy artystów, doskonale orientuje się w sytuacji od strony technicznej — Valerie mówiła z doświadczenia, madame Mericourt polecała jej przecież odnalezienie marszanda, artystycznego opiekuna, który pomógłby jej w kontynuacji artystycznej drogi, prawdopodobnie korzystając z własnego doświadczenia lub obserwacji. — Londyn jest zresztą dogodnym miejscem do snucia planów, przede wszystkim dlatego, że jest czysty. Ale zdradzę ci, ze względu na naszą długoletnią przyjaźń mam nadzieję, że pozostanie to wyłącznie między nami — zniżyła głos do nęcącego zmysły szeptu, ponownie pokonując wzrokiem drogę między oczami mężczyzny, a jego wargami, zatrzymując się na nich na chwilę, pozwalając sobie też na rozmarzony uśmiech. Potrzymała go chwilę w niepewności, przechyliła głowę na drugą stronę, w klimatycznym świetle lokalu jasne loki zalśniły momentalnie. — Już niedługo będę miała okazję wziąć udział w niezwykle interesującym, nazwijmy to, wydarzeniu. Albo projekcie. Cudownie byłoby, gdybyś mógł mi towarzyszyć w tym przedsięwzięciu. — to otwarte zaproszenie, okazja, którą należało przecież tylko chwycić. Kuć żelazo, póki gorące. Jak znała Huntera wiedziała, że był równie ambitny, co wygodny. I jeżeli gdzieś mógł liczyć na jakikolwiek zysk dla siebie — przede wszystkim monetarny, ale także ten bazujący na rozpoznawalności, budowaniu własnej pozycji — zazwyczaj nie przepuszczał takich okazji.
— Od strony matki — uprzedziła pytania o powiązanie z Adeline, wszak nie nosiły tego samego nazwiska. Uśmiechała się jednak, wybitnie zadowolona z tego, że Hunter jednak chwycił przynętę, a przynajmniej zwrócił na nią uwagę. O to przecież chodziło. — Dlaczego nie spytasz się jej osobiście? — spytała, uśmiechając się ze swego rodzaju rozczuleniem i rozbawieniem. Podążyła swym wzrokiem za tym Huntera, krzyżując na moment spojrzenia ze znajdującą się na scenie Adeline. Jej występ dobiegał już chyba powoli końca, a skinieniem głowy Valerie dała kuzynce znać, by po zejściu ze sceny nie dawała im zbyt długo czekać. Ktoś chciałby cię poznać, ptaszyno.
— Pomimo zmiany klimatu dalej masz w sobie ten niemiecki urok — uśmiechnęła się do niego znad kieliszka, gdy alkohol rozlewał się ciepłą falą po jej języku, a następnie spływał w dół gardła. Alkohol, choć mocny, dzięki dodatkowi gruszek miał raczej słodki posmak. — Mamy ze sobą pewną cechę wspólną, wiesz? — spytała, płynnym ruchem nadgarstka wprawiając wypełniający naczynie płyn w ruch. — Nie zadowalamy się niczym, co nie jest pierwszej jakości — mówiąc to, zerknęła raz jeszcze w stronę sceny, z której powinna już do nich nadchodzić Adeline, po czym przeniosła wzrok na swego towarzysza, puszczając mu porozumiewawcze oczko.
Skupione już zupełnie spojrzenie raz jeszcze skupiła na mężczyźnie, tym razem nie spoglądając wyłącznie na jego wargi, lecz tylko prosto w oczy. Zachęcała go nienachalnie do pociągnięcia myśli, dumna, że wreszcie — przy odrobinie jej skromnej pomocy — wpadł na korelację upadku sztuki z rosnącymi wpływami mugolskimi. Jeżeli chciał dla siebie wygodnej przyszłości po stronie zwycięzców, musiał spojrzeć prawdzie w oczy i skonfrontować się z faktami.
A fakty były takie, że mugole każdego wieku, zawodu, pochodzenia i płci stanowili zagrożenie nie tylko dla ich życia i zdrowia, ale także pamięci i kultury, o którą, jako synowie i córki ocalałych — musieli szczególnie dbać.
— Niesamowite... — szepnęła z udawanym z łatwością niedowierzaniem, przystawiając dłoń do lekko rozchylonych warg. Zaraz zmarszczyła brwi w niezadowoleniu, przysłuchując się kolejnym słowom Huntera, choć z drobnym rozbawieniem zaznaczając, że pomimo tego, jak mocno zapierał się, że różni się od polityków, łączyła go z Sallowem niechęć do jazzu; nie było to oczywiście nic zaskakującego, każdy ceniący sobie prawdziwą muzykę, nie zaś rozwiązłe brzdękanie, nie cofał się przed krytyką tego tworu. — Jakaż to pycha i zuchwalstwo potrafi przez nich przemawiać... Mam nadzieję, że nie braknie ci odwagi i stałości w zamiarach. Byłoby wielką szkodą, gdyby te wszystkie dzieła trafiły w niepowołane ręce — dodała po chwili. Mimika złagodniała, zajęła się troską i nadzieją na coś lepszego. Wszystko wskazywało na to, że Valerie pragnęła jak najbardziej sympatyzować z rozterkami swego rozmówcy, orientując się w stopniu niewielkim, bo niewielkim, ale zawsze, w jego interesach, przede wszystkim ze względu na działalność byłego męża i brata. Prawdziwe wzburzenie przyszło jednak na wieść o ruchomych obrazach zyskujących większą popularność niż opera.
Czułe miejsce? Jak najbardziej.
— Merlin i gwiazdy muszą nad nami prawdziwie czuwać, że te szkodniki — ciężko było w tym momencie stwierdzić, czy miała na myśli mugoli, czy też ruchome obrazy na ekranie — Nie zagrzały miejsca w Anglii — w mniejszym lub większym stopniu musiało zatem chodzić o oba. Nos śpiewaczki zmarszczył się nieco, paradoksalnie dodając jej jakiegoś młodzieńczego uroku. Atutem kobiet jej rodzaju było w końcu to, że potrafiły czarować niezależnie od akurat przybranej minki.
Hunter nachylał się jednak bliżej niej, przestał bujać w obłokach swej wyobraźni, wyobrażać sobie scenariusze, które nie zrealizują się dzisiejszego wieczoru. Choć kto wie — może zrealizują, lecz w zastępstwie za Valerie występować będzie Adeline. Niemniej jednak przejście do interesów, sedna, m i ę s a, ucieszyło panią Vanity. Zwłaszcza że Hunter nie tracił czasu na nieistotne detale.
— Przede wszystkim zachowanie oraz rozwój kultury czarodziejskiej, jeżeli interesuje cię wersja skrócona do minimum — a i to wystarczyło, by postawić Anglię w kontraście do obecnej sytuacji niemieckiej. — Namiestnikiem Londynu została niedawno madame Deirdre Mericourt, osoba niezwykle wpływowa w wielu artystycznych kręgach. Pod jej opieką słynny już na cały Londyn syreni balet, La Fantasmagorie, przeżywa swe chwile świetności. Swoją drogą, powinniśmy się tam kiedyś wybrać — Hunter posiadał z pewnością odpowiedni budżet. Może spotkanie państwa Sallow z państwem Schneider? — Niezwykle magnetyczna osobowość. Poza znajomością efektów pracy artystów, doskonale orientuje się w sytuacji od strony technicznej — Valerie mówiła z doświadczenia, madame Mericourt polecała jej przecież odnalezienie marszanda, artystycznego opiekuna, który pomógłby jej w kontynuacji artystycznej drogi, prawdopodobnie korzystając z własnego doświadczenia lub obserwacji. — Londyn jest zresztą dogodnym miejscem do snucia planów, przede wszystkim dlatego, że jest czysty. Ale zdradzę ci, ze względu na naszą długoletnią przyjaźń mam nadzieję, że pozostanie to wyłącznie między nami — zniżyła głos do nęcącego zmysły szeptu, ponownie pokonując wzrokiem drogę między oczami mężczyzny, a jego wargami, zatrzymując się na nich na chwilę, pozwalając sobie też na rozmarzony uśmiech. Potrzymała go chwilę w niepewności, przechyliła głowę na drugą stronę, w klimatycznym świetle lokalu jasne loki zalśniły momentalnie. — Już niedługo będę miała okazję wziąć udział w niezwykle interesującym, nazwijmy to, wydarzeniu. Albo projekcie. Cudownie byłoby, gdybyś mógł mi towarzyszyć w tym przedsięwzięciu. — to otwarte zaproszenie, okazja, którą należało przecież tylko chwycić. Kuć żelazo, póki gorące. Jak znała Huntera wiedziała, że był równie ambitny, co wygodny. I jeżeli gdzieś mógł liczyć na jakikolwiek zysk dla siebie — przede wszystkim monetarny, ale także ten bazujący na rozpoznawalności, budowaniu własnej pozycji — zazwyczaj nie przepuszczał takich okazji.
— Od strony matki — uprzedziła pytania o powiązanie z Adeline, wszak nie nosiły tego samego nazwiska. Uśmiechała się jednak, wybitnie zadowolona z tego, że Hunter jednak chwycił przynętę, a przynajmniej zwrócił na nią uwagę. O to przecież chodziło. — Dlaczego nie spytasz się jej osobiście? — spytała, uśmiechając się ze swego rodzaju rozczuleniem i rozbawieniem. Podążyła swym wzrokiem za tym Huntera, krzyżując na moment spojrzenia ze znajdującą się na scenie Adeline. Jej występ dobiegał już chyba powoli końca, a skinieniem głowy Valerie dała kuzynce znać, by po zejściu ze sceny nie dawała im zbyt długo czekać. Ktoś chciałby cię poznać, ptaszyno.
— Pomimo zmiany klimatu dalej masz w sobie ten niemiecki urok — uśmiechnęła się do niego znad kieliszka, gdy alkohol rozlewał się ciepłą falą po jej języku, a następnie spływał w dół gardła. Alkohol, choć mocny, dzięki dodatkowi gruszek miał raczej słodki posmak. — Mamy ze sobą pewną cechę wspólną, wiesz? — spytała, płynnym ruchem nadgarstka wprawiając wypełniający naczynie płyn w ruch. — Nie zadowalamy się niczym, co nie jest pierwszej jakości — mówiąc to, zerknęła raz jeszcze w stronę sceny, z której powinna już do nich nadchodzić Adeline, po czym przeniosła wzrok na swego towarzysza, puszczając mu porozumiewawcze oczko.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
-Tyle lat... - przytaknął Hunter, na moment odrywając wzrok od Valerie. Spojrzał na scenę, nie chcąc stać się zbyt sentymentalnym - bowiem dopiero teraz dotarło do niego, że faktycznie, wieloletnie znajomości są w jego fachu rzadkie. O ile zależało mu powiem na stałej współpracy z protegowanymi, o tyle artyści byli skorzy do uraz, dramatów, kłótni. Valerie była na tle większości oazą spokoju, choć wciąż potrafiła go zaskakiwać - na przykład tym, że dziś nie był pewien jej intencji; te miały rozjaśnić się dopiero, gdy przedstawi mu Adeline.
Właściwie, nie wiedział, dlaczego wzmianka o kilku latach znajomości go... wzruszyła. Czy ta nalewka była taka mocna? A może zaczynał się starzeć, tęsknić za stabilizacją?
Uśmiechnął się z satysfakcją, słysząc podziw w głosie Valerie. Lubił być doceniany, szczególnie za swoje błyskotliwe poglądy i teorie - które, zdawało mu się, sformułował całkiem samodzielnie (ignorował już fakt, że to Valerie była impulsem do jego rozmyślań o mugolach).
-Dziękuję za wiarę w moją... misję, Valerie. Jak nikt rozumiesz, że handel sztuką to poważna sprawa, coś więcej niż pieniądze - a sprawa ideałów, nawet swego rodzaju patriotyzmu. - mruknął rozpierając się wygodniej na krześle. Valerie znała się na mężczyznach na tyle, by doskonale wiedzieć, że Hunter brzmi teraz podobnie do jej narzeczonego - patriotyzm ewidentnie się dla niego nie liczył. Za to pieniądze - owszem.
Był jednak zbyt inteligentny by handlować z mugolami, w takich czasach. Poza tym, piękno cenił szczerze. Nie zamierzał pozwolić dziełom sztuki marnować się w miejscach, w których nie ujrzą światła dziennego (tak samo, jak nie pozwoli talentowi Adeline zmarnować się wśród domowego ogniska).
-Jeśli chodzi o niepowołane ręce... dopiero orientuję się w scenie kulturowej Wielkiej Brytanii. Jeśli chciałbym znaleźć sprawdzone kontakty i nie zostać oszukany - zawiesił lekko głos, ewidentnie mając na myśli nie tylko interesy, ale i status czystości krwi swoich klientów. -z kim powinienem się kontaktować? Podobnie, jeśli dowiem się o czymś... podejrzanym? Orientujesz się? - przechylił lekko głowę, w jasnych oczach błysnęły chciwe iskierki. Doskonale wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo - jeśli chciał mieć odpowiednie kontakty, musiał zaoferować w zamian coś więcej niż dzieła sztuki. Pewnie gotowość donosu i tym podobne. Nie przywiązał się jeszcze do żadnej angielskiej mugolki, zatem sumienie będzie mieć czyste.
-Merlin, gwiazdy i... jak ich zwiecie? Ci od Wagnera. Rycerze? - spojrzał na Valerie spod zmrużonych powiek, poprawiając jej idealistyczną uwagę z wyraźną satysfakcją - choć obydwoje wiedzieli, że ona nie była na tyle głupiutka by wierzyć w gwiazdy (a nie polityków), a on na tyle ślepy, by nie zauważyć, że jest wdzięk jest swego rodzaju fasadą. Gra aktorska mu nie przeszkadzała, lubił piękne fasady.
Minęli jednak fasadę i przeszli do sedna, a on odstawił na moment kieliszek, chłonąc słowa o Madame Mericourt.
-Z przyjemnością odwiedzę ten balet, dziękuję za rekomendację... - obrócił kieliszek w palcach, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. -Madame Mericourt musi być niezwykle zajętą kobietą, ale... byłaby otwarta na spotkania? Choćby w sprawie pozyskania obrazów do londyńskich kolekcji i artystek do baletu? - utkwił w Valerie przenikliwe spojrzenie. Nowa namiestnik, nowy Londyn. Okazja biznesowa zdawała się jeszcze lepsza niż myślał. -Znasz kogoś, kto ją zna? - spytał niewinnie, choć zdawał się już podejrzewać, że Valerie nie wspomniała o tej kobiecie bez powodu. -Albo wiesz, co ceni w... rozmówcach? - uśmiechnął się blado, zastanawiając sieć czy nie przeciąga struny. Valerie zdawała się jednak orientować w realiach politycznych Londynu naprawdę dobrze, a on wiedział już, że nic w życiu nie ma za darmo - że będzie musiał tym ludziom coś zaoferować. Wystarczą dzieła sztuki i pieniądze, czy powinien zagwarantować swoją lojalność? Pomimo początkowych wątpliwości, ta perspektywa brzmiała coraz bardziej sensownie - mógł więcej zyskać, niż stracić.
A gdy zobaczył na scenie Adeline, przemknęło mu przez myśl, że być może nic nie straci.
-Z przyjemnością będę ci towarzyszył, Valerie. Wdzięczny jestem za to, że dowiaduję się jako pierwszy. - odpowiedział z uśmiechem, kując żelazo póki gorące, choć jego uwagę pochłonął już śpiew młodziutkiej panny Day.
-Przedstawisz nas sobie? - mruknął, nagle rozumiejąc.
Dzisiejsze rendez-vous nie było z Valerie, pomimo początkowych podejrzeń.
O ile godzinę temu byłby rozczarowany, o tyle teraz jego uśmiech zdał się nieco rozbawiony, ale przede wszystkim szczery. Dobrze to sobie zaplanowała, szczególnie, że nie zadowalał się byle czym - ani byle kim.
-Masz rację, tyle nas łączy. - może nie tylko to, dopowiedział sobie w myślach. W trakcie ostatnich spotkań zaczął się orientować, gdzie leżą polityczne sympatie Valerie - i przekonać, że podzielanie ich będzie opłacalne.
Może połączy ich też osoba Adeline.
-Nie obrazisz się, jeśli poproszę twoją kuzynkę do tańca? - zaproponował, choć odpowiedź znał chyba z góry. Nagroda za jego czas zmierzała już do stolika, urocza i promienna. A znajomość rozpoczęta w tańcu może trwać naprawdę długo.
Właściwie, nie wiedział, dlaczego wzmianka o kilku latach znajomości go... wzruszyła. Czy ta nalewka była taka mocna? A może zaczynał się starzeć, tęsknić za stabilizacją?
Uśmiechnął się z satysfakcją, słysząc podziw w głosie Valerie. Lubił być doceniany, szczególnie za swoje błyskotliwe poglądy i teorie - które, zdawało mu się, sformułował całkiem samodzielnie (ignorował już fakt, że to Valerie była impulsem do jego rozmyślań o mugolach).
-Dziękuję za wiarę w moją... misję, Valerie. Jak nikt rozumiesz, że handel sztuką to poważna sprawa, coś więcej niż pieniądze - a sprawa ideałów, nawet swego rodzaju patriotyzmu. - mruknął rozpierając się wygodniej na krześle. Valerie znała się na mężczyznach na tyle, by doskonale wiedzieć, że Hunter brzmi teraz podobnie do jej narzeczonego - patriotyzm ewidentnie się dla niego nie liczył. Za to pieniądze - owszem.
Był jednak zbyt inteligentny by handlować z mugolami, w takich czasach. Poza tym, piękno cenił szczerze. Nie zamierzał pozwolić dziełom sztuki marnować się w miejscach, w których nie ujrzą światła dziennego (tak samo, jak nie pozwoli talentowi Adeline zmarnować się wśród domowego ogniska).
-Jeśli chodzi o niepowołane ręce... dopiero orientuję się w scenie kulturowej Wielkiej Brytanii. Jeśli chciałbym znaleźć sprawdzone kontakty i nie zostać oszukany - zawiesił lekko głos, ewidentnie mając na myśli nie tylko interesy, ale i status czystości krwi swoich klientów. -z kim powinienem się kontaktować? Podobnie, jeśli dowiem się o czymś... podejrzanym? Orientujesz się? - przechylił lekko głowę, w jasnych oczach błysnęły chciwe iskierki. Doskonale wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo - jeśli chciał mieć odpowiednie kontakty, musiał zaoferować w zamian coś więcej niż dzieła sztuki. Pewnie gotowość donosu i tym podobne. Nie przywiązał się jeszcze do żadnej angielskiej mugolki, zatem sumienie będzie mieć czyste.
-Merlin, gwiazdy i... jak ich zwiecie? Ci od Wagnera. Rycerze? - spojrzał na Valerie spod zmrużonych powiek, poprawiając jej idealistyczną uwagę z wyraźną satysfakcją - choć obydwoje wiedzieli, że ona nie była na tyle głupiutka by wierzyć w gwiazdy (a nie polityków), a on na tyle ślepy, by nie zauważyć, że jest wdzięk jest swego rodzaju fasadą. Gra aktorska mu nie przeszkadzała, lubił piękne fasady.
Minęli jednak fasadę i przeszli do sedna, a on odstawił na moment kieliszek, chłonąc słowa o Madame Mericourt.
-Z przyjemnością odwiedzę ten balet, dziękuję za rekomendację... - obrócił kieliszek w palcach, wyraźnie się nad czymś zastanawiając. -Madame Mericourt musi być niezwykle zajętą kobietą, ale... byłaby otwarta na spotkania? Choćby w sprawie pozyskania obrazów do londyńskich kolekcji i artystek do baletu? - utkwił w Valerie przenikliwe spojrzenie. Nowa namiestnik, nowy Londyn. Okazja biznesowa zdawała się jeszcze lepsza niż myślał. -Znasz kogoś, kto ją zna? - spytał niewinnie, choć zdawał się już podejrzewać, że Valerie nie wspomniała o tej kobiecie bez powodu. -Albo wiesz, co ceni w... rozmówcach? - uśmiechnął się blado, zastanawiając sieć czy nie przeciąga struny. Valerie zdawała się jednak orientować w realiach politycznych Londynu naprawdę dobrze, a on wiedział już, że nic w życiu nie ma za darmo - że będzie musiał tym ludziom coś zaoferować. Wystarczą dzieła sztuki i pieniądze, czy powinien zagwarantować swoją lojalność? Pomimo początkowych wątpliwości, ta perspektywa brzmiała coraz bardziej sensownie - mógł więcej zyskać, niż stracić.
A gdy zobaczył na scenie Adeline, przemknęło mu przez myśl, że być może nic nie straci.
-Z przyjemnością będę ci towarzyszył, Valerie. Wdzięczny jestem za to, że dowiaduję się jako pierwszy. - odpowiedział z uśmiechem, kując żelazo póki gorące, choć jego uwagę pochłonął już śpiew młodziutkiej panny Day.
-Przedstawisz nas sobie? - mruknął, nagle rozumiejąc.
Dzisiejsze rendez-vous nie było z Valerie, pomimo początkowych podejrzeń.
O ile godzinę temu byłby rozczarowany, o tyle teraz jego uśmiech zdał się nieco rozbawiony, ale przede wszystkim szczery. Dobrze to sobie zaplanowała, szczególnie, że nie zadowalał się byle czym - ani byle kim.
-Masz rację, tyle nas łączy. - może nie tylko to, dopowiedział sobie w myślach. W trakcie ostatnich spotkań zaczął się orientować, gdzie leżą polityczne sympatie Valerie - i przekonać, że podzielanie ich będzie opłacalne.
Może połączy ich też osoba Adeline.
-Nie obrazisz się, jeśli poproszę twoją kuzynkę do tańca? - zaproponował, choć odpowiedź znał chyba z góry. Nagroda za jego czas zmierzała już do stolika, urocza i promienna. A znajomość rozpoczęta w tańcu może trwać naprawdę długo.
I show not your face but your heart's desire
Rzeczywiście, w ich środowisku podobnie długie znajomości nie zdarzały się często. Artyści byli grupą osób szczególnie kapryśnych, nieczęsto o wybujałym ego, które nie pozwalało im przyjąć nawet jednego słowa krytyki. Gdy tylko się chciało, można było bardzo prędko zamknąć sobie wiele drzwi, zablokować wejście na jakże intratne ścieżki. Dlatego właśnie wiele młodych gwiazdek optowało za posiadaniem opiekunów, marszandów, kogoś, kto potrafił poskromić ognisty temperament, kto służył też trochę jako bufor, nie pozwalając temu czy owemu na zrobienie krzywdy przecież sobie samemu. Valerie oddała się ufnie w dłonie przyszłego męża, choć nie było to z pewnością podejściem ortodoksyjnym. Sama dałaby sobie radę pewnie nie najgorzej — potrafiła przecież dopiąć swego tak jak dziś z Hunterem, przy włożeniu w to odpowiedniego wysiłku. Ale prawda była taka, że śpiewaczka nie lubiła marnować swojej energii na to, co działo się za kulisami, gdy mogła błyszczeć w świetle uwagi.
Na przykład uwagi Huntera Schneidera.
Gdy mówił o patriotyzmie, uderzył w czułe struny nie tylko pamięci swej rozmówczyni, ale także uczuć. Cornelius mówił przecież to samo, choć musiała oddać narzeczonemu to, że słowa sączył z większym zapałem i zaangażowaniem, te Huntera — może ze względu na wieloletnią znajomość — brzmiały bardziej jak improwizacja niż prawdziwa misja, ale dalej zasługiwały na skinienie głową w zgodzie i wyraz niemej wdzięczności, która odbijała się na twarzy śpiewaczki w jaskrawych, niezdolnych do pomylenia barwach.
— Z przyjemnością przedstawię cię odpowiednim osobom — sama nie chciała brać na siebie — póki co — aż takiej odpowiedzialności. Zdecydowanie większe rozeznanie mieli Rycerze Walpurgii, ci znajdujący się w bezpośrednim kontakcie ze Śmierciożercami, docenieni za swe wojenne zasługi. Cornelius nie przegapi żadnej okazji, by wykazać się przed przełożonymi, Deirdre zapewne również będzie zadowolona, mogąc dostać informacje z pierwszej ręki, ze sprawdzonego źródła. — Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze będę wyczekiwać jakichkolwiek wieści od ciebie — wzniosła kieliszek z nalewką do ust, chichocząc przy tym cicho, przy czym perliście. — Nie wybaczyłabym sobie, gdybyś o mnie zupełnie zapomniał.
A to już chyba nie tylko sam kobiecy strach przed popadnięciem w niepamięć. Apetyt Valerie rósł z każdym dniem, który minął od ceremonii odznaczenia przed pałacem Buckingham. Gdzieś w środku chciała wreszcie zostać tą odpowiednią osobą, choć też pokornie przyjmowała wszystkie role, które musiała grać, nie tylko w życiu prywatnym, jako matka i niedługo żona, ale także kobieta zaangażowana w konflikt pożerający jej ojczyznę.
— Traue dem Schwert, und schwing' es getrost: treu hält dir die Wehr — zaufaj mieczowi i uderz bez trwogi: ostrze uderza bowiem tak pewnie. Hunter miał chyba okazję zjawić się na jednym z premierowych występów Valerie w Staatsoper Berlin; Brünnhilde była rolą, która najszybciej nauczyła ją języka niemieckiego. — Wie die Walküre treu dich schützt! — jak pewna jest tarcza Walkirii.
To drobne przedstawienie, nagła zaciętość mimiki walczącej kobiety, było prezentem, wyrazem dobrej woli i niegasnącej przyjaźni, która miała stać się dla nich istotnym zasobem na przyszłość. Zaraz jednak twarz Valerie pojaśniała raz jeszcze w wyłącznie kobiecym, delikatnym uroku, wachlarze długich rzęs poruszyły się kilkukrotnie, jakby strzepywała z nich wojenny kurz, który przylegał do Walkirii. Ale musiała przecież dokończyć tłumaczenie.
— Rycerze Walpurgii. Nie pomyl się tylko, Wagner czerpał z innego źródła — kolejne puszczone oczko, poufała rada. Ale biorąc pod uwagę, że Hunter był mimo wszystko obcokrajowcem, Valerie mogła ostrożnie założyć, że względem podobnych pomyłek jego potencjalni rozmówcy będą nieco przychylniejsi, niż gdyby miały pochodzić od któregoś z anglików. Liczyły się przecież dobre chęci, czyż nie?
— Myślę, że znalazłaby dla ciebie czas — uśmiechnęła się radośnie, pomijając fakt, że to sama Deirdre prosiła ją o zdobycie zaangażowania Schneidera. Nie zaszkodzi mu przecież myślenie, że dostąpił pewnego rodzaju zaszczytu — bo spotkanie z madame Mericourt jeszcze wcześniej, a od czasu zdobycia nowego tytułu szczególnie, właśnie tym było. — Ale nie marnuj go na półsłówka i nieszczere komplementy, mój drogi. Ceni sobie konkrety, ludzi z wizją i umiejętnościami. To kobieta zupełnie różna od tych, które zdążyłeś już poznać — krócej i lepiej przygotować do rozmowy z madame Mericourt chyba się nie dało. Zresztą, Hunter rwał się już do ponownej współpracy, Valerie miała wrażenie, że w jego jasnych oczach błysnęło szczere zainteresowanie tematem, a o to przecież jej chodziło. Widzieć jak najwięcej zainteresowania w oczach kuratora sztuki, czy to sobą samą, czy poruszanymi tematami, zarówno z dziedziny sztuki wysokiej, jak i polityki, czy też zainteresowanie młodziutką kuzynką... Ciepło rozlało się po jej klatce piersiowej z przyjemnym mrowieniem.
Jakie to cudownie słodkie uczucie, gdy człowiek je ci z ręki.
— Nie mogę obrazić się na was za to, że będziecie miło spędzać wieczór — pokręciła głową na boki w rozbawieniu, ale jednocześnie kątem oka wyłapała surową, prawie nigdy nienoszącą śladu jakiejkolwiek innej emocji niż skupienie twarz ochroniarza swego męża. Cornelius wziął sobie do serca jej prośby o zapewnienie bezpieczeństwa, Dirk Doge miał ją dziś eskortować do domu. Zjawił się w samą porę. — Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć ci właśnie tego, Hunterze — uśmiechnęła się promiennie, gdy na ramiona ponownie trafiło zakupione przez narzeczonego w Shropshire futro ze srebrnego lisa.
— Schönen Abend und dann eine erholsame Nacht — szepnęła jeszcze Hunterowi, gdy minęli się ostatnim razem. On podążał na spotkanie Adeline, Valerie — w kierunku wyjścia. Oboje spędzą tę noc przepełnieni satysfakcją; wiedzą, że to przecież tylko początek.
Ekscytujący początek.
| z/t x2
Na przykład uwagi Huntera Schneidera.
Gdy mówił o patriotyzmie, uderzył w czułe struny nie tylko pamięci swej rozmówczyni, ale także uczuć. Cornelius mówił przecież to samo, choć musiała oddać narzeczonemu to, że słowa sączył z większym zapałem i zaangażowaniem, te Huntera — może ze względu na wieloletnią znajomość — brzmiały bardziej jak improwizacja niż prawdziwa misja, ale dalej zasługiwały na skinienie głową w zgodzie i wyraz niemej wdzięczności, która odbijała się na twarzy śpiewaczki w jaskrawych, niezdolnych do pomylenia barwach.
— Z przyjemnością przedstawię cię odpowiednim osobom — sama nie chciała brać na siebie — póki co — aż takiej odpowiedzialności. Zdecydowanie większe rozeznanie mieli Rycerze Walpurgii, ci znajdujący się w bezpośrednim kontakcie ze Śmierciożercami, docenieni za swe wojenne zasługi. Cornelius nie przegapi żadnej okazji, by wykazać się przed przełożonymi, Deirdre zapewne również będzie zadowolona, mogąc dostać informacje z pierwszej ręki, ze sprawdzonego źródła. — Nie zmienia to jednak faktu, że zawsze będę wyczekiwać jakichkolwiek wieści od ciebie — wzniosła kieliszek z nalewką do ust, chichocząc przy tym cicho, przy czym perliście. — Nie wybaczyłabym sobie, gdybyś o mnie zupełnie zapomniał.
A to już chyba nie tylko sam kobiecy strach przed popadnięciem w niepamięć. Apetyt Valerie rósł z każdym dniem, który minął od ceremonii odznaczenia przed pałacem Buckingham. Gdzieś w środku chciała wreszcie zostać tą odpowiednią osobą, choć też pokornie przyjmowała wszystkie role, które musiała grać, nie tylko w życiu prywatnym, jako matka i niedługo żona, ale także kobieta zaangażowana w konflikt pożerający jej ojczyznę.
— Traue dem Schwert, und schwing' es getrost: treu hält dir die Wehr — zaufaj mieczowi i uderz bez trwogi: ostrze uderza bowiem tak pewnie. Hunter miał chyba okazję zjawić się na jednym z premierowych występów Valerie w Staatsoper Berlin; Brünnhilde była rolą, która najszybciej nauczyła ją języka niemieckiego. — Wie die Walküre treu dich schützt! — jak pewna jest tarcza Walkirii.
To drobne przedstawienie, nagła zaciętość mimiki walczącej kobiety, było prezentem, wyrazem dobrej woli i niegasnącej przyjaźni, która miała stać się dla nich istotnym zasobem na przyszłość. Zaraz jednak twarz Valerie pojaśniała raz jeszcze w wyłącznie kobiecym, delikatnym uroku, wachlarze długich rzęs poruszyły się kilkukrotnie, jakby strzepywała z nich wojenny kurz, który przylegał do Walkirii. Ale musiała przecież dokończyć tłumaczenie.
— Rycerze Walpurgii. Nie pomyl się tylko, Wagner czerpał z innego źródła — kolejne puszczone oczko, poufała rada. Ale biorąc pod uwagę, że Hunter był mimo wszystko obcokrajowcem, Valerie mogła ostrożnie założyć, że względem podobnych pomyłek jego potencjalni rozmówcy będą nieco przychylniejsi, niż gdyby miały pochodzić od któregoś z anglików. Liczyły się przecież dobre chęci, czyż nie?
— Myślę, że znalazłaby dla ciebie czas — uśmiechnęła się radośnie, pomijając fakt, że to sama Deirdre prosiła ją o zdobycie zaangażowania Schneidera. Nie zaszkodzi mu przecież myślenie, że dostąpił pewnego rodzaju zaszczytu — bo spotkanie z madame Mericourt jeszcze wcześniej, a od czasu zdobycia nowego tytułu szczególnie, właśnie tym było. — Ale nie marnuj go na półsłówka i nieszczere komplementy, mój drogi. Ceni sobie konkrety, ludzi z wizją i umiejętnościami. To kobieta zupełnie różna od tych, które zdążyłeś już poznać — krócej i lepiej przygotować do rozmowy z madame Mericourt chyba się nie dało. Zresztą, Hunter rwał się już do ponownej współpracy, Valerie miała wrażenie, że w jego jasnych oczach błysnęło szczere zainteresowanie tematem, a o to przecież jej chodziło. Widzieć jak najwięcej zainteresowania w oczach kuratora sztuki, czy to sobą samą, czy poruszanymi tematami, zarówno z dziedziny sztuki wysokiej, jak i polityki, czy też zainteresowanie młodziutką kuzynką... Ciepło rozlało się po jej klatce piersiowej z przyjemnym mrowieniem.
Jakie to cudownie słodkie uczucie, gdy człowiek je ci z ręki.
— Nie mogę obrazić się na was za to, że będziecie miło spędzać wieczór — pokręciła głową na boki w rozbawieniu, ale jednocześnie kątem oka wyłapała surową, prawie nigdy nienoszącą śladu jakiejkolwiek innej emocji niż skupienie twarz ochroniarza swego męża. Cornelius wziął sobie do serca jej prośby o zapewnienie bezpieczeństwa, Dirk Doge miał ją dziś eskortować do domu. Zjawił się w samą porę. — Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak życzyć ci właśnie tego, Hunterze — uśmiechnęła się promiennie, gdy na ramiona ponownie trafiło zakupione przez narzeczonego w Shropshire futro ze srebrnego lisa.
— Schönen Abend und dann eine erholsame Nacht — szepnęła jeszcze Hunterowi, gdy minęli się ostatnim razem. On podążał na spotkanie Adeline, Valerie — w kierunku wyjścia. Oboje spędzą tę noc przepełnieni satysfakcją; wiedzą, że to przecież tylko początek.
Ekscytujący początek.
| z/t x2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trudno było nie dostrzec, że surowe wychowanie wykształciło w Varyi powściągliwość, zwłaszcza w kwestii komunikacji. Wychodzimy dziś. Na rosyjski balet. Zaproszenie przyszło z wyższych sfer.. Okazjom do nawiązywania potencjalnie znaczących znajomości nie należało odmawiać - wyciągnąłem więc z kufra elegancką szatę, a szyję skropiłem perfumami o ciężkim, drażniącym nozdrza zapachu, przywodzącym na myśl wyprawioną skórę, palone drewno, pieprz i duszący kurz. Na krótko przed tym, nim dołączyła do nas Lady Travers, zdążyłem posłuchać, że była córą jednej z najbardziej wpływowych rodzin na brytyjskim dworze. Nieskalany rodowód naszej towarzyszki zapewnił nam miejsca w prywatnej loży, gdzie poza naszą trójką zsiadła jeszcze przyzwoitka. Strój młodej arystokratki zdradzał różnicę klasową, dzielącą nas niczym szczelina zionąca w ziemi. Choć na scenie odgrywano sztukę rosyjską, nie znałem jej treści, dość apatycznie śledząc losy bohaterów, za to z większą ciekawością przyglądając się pogłębiającej zmarszce na czole Varyi oraz rumieńcu zalewającym blade lico arystokratki, gdy tancerze śmiało prężyli swoje ciała. Noc była jeszcze ciepła i młoda, gdy opuszczaliśmy gmach opery baletowej, a o Lady Travers zdążyłem dowiedzieć się jedynie tyle, że mówiła po naszemu jakby swoja. Nie byłbym sobą nie rozsmakowując się w wolności, którą oferował Londyn, nie chciałem, by nasze ścieżki rozeszły się zbyt szybko. Byłem ciekawy nie tylko różnic obyczajowych, ale też Varyi wrzuconej w paszczę wielkomiejskiego zgiełku - jeszcze nigdy tak kojącego, wolnego od warkotu mugolskich maszyn, od ich plugawego oddechu, od niewidzialnych łańcuchów, krępujących niegdyś skrzydła mieszkańców.
Miejsce wskazała arystokratka, a gdy sięgnęliśmy po wytłoczone zdobionym pismem karty, oddałem jej przywilej wybrania dla nas alkoholu. - Jestem ciekawy w czym zatracają zmysły angielskie sfery wyższe. - Rzuciłem niby niepozornie, niby nieprowokująco, nie dając poznać po sobie, że ceny mocno przekraczały budżet na jaki mogłem sobie pozwolić, zapraszając kobiety na drinka. Gdy zajęliśmy stolik, Varya na chwilę nas opuściła, wyraźnie czymś zaintrygowana, a ja w końcu ze śmiałością miałem okazję przyjrzeć się zjawiskowej towarzyszce. W jej fizjonomii było coś smutnie pięknego, a ona sama wydawała się dziwnie krucha i silna jednocześnie, nie przypominając w ogóle prowokujących Rosjanek, które najmocniej rozkochiwały się w rozpalaniu pożądania w oczach mężczyzn. Czy za tą palisadą był tylko chłód i wyuczona kurtuazja, a może poliglotyzm nauczył ją przemawiać we wszystkich językach z wyjątkiem własnego?
- Czy rozumie pani rosyjski? - Zwróciłem się bezpośrednio do towarzyszącej nam przyzwoitki w mowie moich praojców, chytrze wyprzedzając ją o krok. - Chciałem skomplementować pani zjawiskową urodę w nadziei, że moje słowa nie odbiją się echem. - Spojrzałem jej prosto w oczy, szukając śladów rumieńca; w słowach mogła blefować, jednak żadna kobieta nie pozostawała obojętna na tak śmiałe komplementy, a jednak w pustym spojrzeniu nie dostrzegłem najmniejszej iskry. Niczego nie rozumiała. - Szkoda. - Skwitowałem bez żalu, przenosząc uwagę na arystokratkę, a w moim uśmiechu dało się wyczuć coś wilczego, chytrego, coś jakby pewność i gotowość do zapolowania na ofiarę w każdej chwili. - Nie może się jednak równać z urodą lady Travers. - Dodałem nieco nonszalancko, oczekując pąsu na alabastrowych policzkach. Ślina z łatwością przynosiła na język pochlebstwa, a te potrafiły być walutą cenniejszą od galeonów. - Dlaczego wybrałaś... - zacząłem, w porę przypominając sobie zasady, jakie panowały w tym obcym kraju - lady tę sztukę? - Uniosłem brwi, a kiedy do stolika podano alkohol, uniosłem i szkło wypełnione obietnicą zapomnienia. Wiedziałem, że balet opierał się na słynnej rosyjskiej powieści, nigdy jednak nie czytałem Tołstoja, co skrzętne przemilczałem. Odkąd mieszkałem w Moskwie odwiedzałem operę, ale tym razem historia nie była dla mnie do końca klarowna, być może dlatego, że skupiała się wokół kobiecej bohaterki. Gdybyśmy poszli do teatru, zrozumiałbym pewnie jeszcze mniej. Ale to nie sztukę chciałem interpretować dzisiejszego wieczoru.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy tego się spodziewała? Prawdopodobnie nie, choć spotkanie brata niedawno poznanej Rosjanki owiało ją cichą ulgą za jej własną nierozsądność. Nie czuła niebezpieczeństwa, jak przez ostatnie lata życia - obecność przyzwoitki nie była bowiem ochroną przed czynami, co uosobieniem poczucia bezpieczeństwa, którego potrzebowała na co dzień.
Czarna suknia ze skromnym dekoltem i lekko uchylonymi na światło obojczykami krzyczała typową dla niej skromnością, która zmniejszała dystans pomiędzy nią a jej towarzyszami. Mimo uroku, wydawało jej się, że przyciąga zdecydowanie mniej spojrzeń.
Ale te jedno przyciągała wyjątkowo usilnie.
Naturalne obawy włączyły jej najgłębsze pragnienie ucieczki. Gdy światła skierowały się na scenę, zaś loże pozostawały w półcieniu, zdawała się odczuwać spojrzenie i choć normalizowała je - zwykłą ciekawością, znudzeniem, absolutnie wytłumaczalnym zainteresowaniem - to policzki i klatka piersiowa pokryły się lekkimi rumieńcami obaw, by dopiero ucieczka myślami od aktualnej scenerii sprowadziła chwilę oddechu. Czy wyglądała na wyjątkowo zafascynowaną sztuką?
Nie bała się świadomie, to kryło się gdzieś pod skórą w wiecznym, egzystencjonalnym bólu, który próbowała koić tłumaczeniami i - niegdyś - używkami, podkradanymi z salonu wspólnego.
Jednak.
Sam fakt pojawienia się Varyii - a do tego zaproszenia przez nią brata - wyjątkowo jej zaimponował. Rzucona w eter propozycja mogłaby się spotkać z odrzuceniem, co więcej - wykpieniem. Brunetka natomiast pojawiła się, skrywając dumę pod pazuchą. Korzyści? Ponownie ciekawość? Travers nie byłaby w stanie tego rozstrzygnąć ani teraz, ani w przyszłości. Nawet analizując ich poprzednie spotkanie, jedynym wysnutym wnioskiem był fakt, że były do siebie stosunkowo podobne - a przede wszystkim, kierowały się podobnymi celami, nawet jeśli wykonanie tkwiło w absolutnie skrajnych materiach.
- W zaciszu domu, czy w towarzystwie? - Zagaiła w odpowiedzi, przetrzymując rozmowę, przymykając kartę po jednym rzucie okiem. Drinki, mieszaniny alkoholi kryjące pod słodkawym smakiem procentowość zabierającą zmysł rozwagi, nie były jej dzisiejszym wyborem.
- Celujemy w klasyki. Whisky i gin. Chociaż. Damy, oczywiście, piją owocowe wina, lecz myślę, że nie spodziewał się Pan innej odpowiedzi w tej kwestii. - Delikatny uśmiech zagościł w prawym kąciku ust na końcu głoski, jednocześnie ciała odnalazły docelowe miejsce, w którym mieli zasiąść. Przecież, nie wypadało być wystawianym na piedestał. Chwilę później przeszła spojrzeniem z materiału karty na pojawiającego się obok kelnera.
- Gin z odrobiną soku z pomarańczy. Trzy razy. I wodę. - Czyżby, po jej wywodzie miało to stanowić zaskoczenie? Ochładzający spierzchnięte ciepłotą lata usta, cierpki, gorzki, tańszy i łatwiejszy, jak na takie spotkanie przystało. Anglia słynęła z whisky, ta jednak smakowała najlepiej z cygarem, a to spotkanie powinno być wyjątkowo prawidłowe, nawet, jeśli padające za moment słowa mężczyzny wprawiły ją w skrywane głęboko rozbawienie.
Zieleń spojrzenia wędrowała pomiędzy niewzruszoną, ostudzoną chłodnym łykiem wody przyzwoitką, a ewidentnie dumnym z siebie Arsenitym, na którym skupiła na sekundę dłużej wzrok. Zwykła gardzić tego typu mężczyznami, którzy za fasadą nadmiernych komplementów skrywali podbudowywanie przerośniętego i tak, ego. Była jednak tutaj, stosunkowo sama, dając się wciągnąć w grę pozorów i niedopowiedzeń skrytych za monologami epitetów i porównań. Dla treningu, dla zabawy, dla próby - czy potrafi.
- Szanowny Pan zasugerował, że nie musisz się krępować. Absolutnie rozumiemy Twoją obecność tutaj i jeśli byś chciała, możesz dołączyć do rozmowy. - Stosunkowo niski, aksamitny głos podsycony igrającą na końcu języka uszczypliwością wydał wyrok po angielsku, wprawiając towarzyszącą im kobietę w krótkie podziękowania i uśmiech w stronę mężczyzny, choć zrozumiałym było, że po angielsku to raczej nie będzie w stanie dołączyć. Zamiast tego oddaliła się kawałek, oddając usilnemu kontemplowaniu przestrzeni lokalu, popijając swoją wodę w wymuszonej ewidentnie zagryzionymi policzkami ciszy.
Spięte w luźnym koku włosy lśniły przyciemnionym oświetleniem, nadając śladów półcienia jasnej skórze. Nim zdołała odpowiedzieć, zebrała się w odwadze przesuwając powoli po jego twarzy. Niewinne, zza kosmyków okrywających delikatny rysy twarzy. Mogłoby się wydawać, że do zagryzienia wargi, lekkiego westchnięcia czy rumieńców brakowało sekund. Nim jednak przetrzymałaby swoje aktorskie próby zbyt długo na jego ustach, powróciła do zjednania spojrzeń.
- O tym wiemy tutaj wszyscy... doskonale. - Lekkie napięcie ramion i cień uśmiechu kwitował całą scenę lepiej, niż mogłyby to zrobić próby kokieterii. Nawet, jeśli gdzieś w zwodniczej naturze posiadała te naturalne umiejętności, zwykle okrywały się one lękiem. Teraz, teraz pozostawało jej je szlifować. Bawić się, by w odpowiednim momencie, potrafić przygotować pułapkę.
- Jest stosunkowo prosta dla kogoś nieobytego z językiem angielskim. Emocje i przeżycia są nie tylko wypowiedziane, co również ukazane. W taki sposób, chociażby, uczyłam się waszego języka - opisując rzeczywistość. - Poprawiła się, prostując plecy i sięgając po dostarczone im w międzyczasie drinki. Mały łyk, utrzymujący na jej twarzy kamienną mimikę chłodu przemieszanego z lekkim zainteresowaniem, pozwolił na słowa, które nie miały paść.
- Nie sądziłam, że Varya zaprosi mężczyznę. Wtedy wybór byłby inny... acz, myślę, że Pan nie żałuje. - Rosyjskie głoski raz po raz pozwalały jej na swobodę, której nie mogła doświadczyć w żaden inny sposób. Taki wieczór miał się nie powtórzyć, ona miała powrócić w cienie komnaty, a on cieszyć się chwilowym zapachem otrzeźwiających perfum. Przecież, oboje nie wymagali od tego więcej, niż chwili. Nawet, jeśli chwila w jego wyobrażeniu miała być dłuższa.
Czarna suknia ze skromnym dekoltem i lekko uchylonymi na światło obojczykami krzyczała typową dla niej skromnością, która zmniejszała dystans pomiędzy nią a jej towarzyszami. Mimo uroku, wydawało jej się, że przyciąga zdecydowanie mniej spojrzeń.
Ale te jedno przyciągała wyjątkowo usilnie.
Naturalne obawy włączyły jej najgłębsze pragnienie ucieczki. Gdy światła skierowały się na scenę, zaś loże pozostawały w półcieniu, zdawała się odczuwać spojrzenie i choć normalizowała je - zwykłą ciekawością, znudzeniem, absolutnie wytłumaczalnym zainteresowaniem - to policzki i klatka piersiowa pokryły się lekkimi rumieńcami obaw, by dopiero ucieczka myślami od aktualnej scenerii sprowadziła chwilę oddechu. Czy wyglądała na wyjątkowo zafascynowaną sztuką?
Nie bała się świadomie, to kryło się gdzieś pod skórą w wiecznym, egzystencjonalnym bólu, który próbowała koić tłumaczeniami i - niegdyś - używkami, podkradanymi z salonu wspólnego.
Jednak.
Sam fakt pojawienia się Varyii - a do tego zaproszenia przez nią brata - wyjątkowo jej zaimponował. Rzucona w eter propozycja mogłaby się spotkać z odrzuceniem, co więcej - wykpieniem. Brunetka natomiast pojawiła się, skrywając dumę pod pazuchą. Korzyści? Ponownie ciekawość? Travers nie byłaby w stanie tego rozstrzygnąć ani teraz, ani w przyszłości. Nawet analizując ich poprzednie spotkanie, jedynym wysnutym wnioskiem był fakt, że były do siebie stosunkowo podobne - a przede wszystkim, kierowały się podobnymi celami, nawet jeśli wykonanie tkwiło w absolutnie skrajnych materiach.
- W zaciszu domu, czy w towarzystwie? - Zagaiła w odpowiedzi, przetrzymując rozmowę, przymykając kartę po jednym rzucie okiem. Drinki, mieszaniny alkoholi kryjące pod słodkawym smakiem procentowość zabierającą zmysł rozwagi, nie były jej dzisiejszym wyborem.
- Celujemy w klasyki. Whisky i gin. Chociaż. Damy, oczywiście, piją owocowe wina, lecz myślę, że nie spodziewał się Pan innej odpowiedzi w tej kwestii. - Delikatny uśmiech zagościł w prawym kąciku ust na końcu głoski, jednocześnie ciała odnalazły docelowe miejsce, w którym mieli zasiąść. Przecież, nie wypadało być wystawianym na piedestał. Chwilę później przeszła spojrzeniem z materiału karty na pojawiającego się obok kelnera.
- Gin z odrobiną soku z pomarańczy. Trzy razy. I wodę. - Czyżby, po jej wywodzie miało to stanowić zaskoczenie? Ochładzający spierzchnięte ciepłotą lata usta, cierpki, gorzki, tańszy i łatwiejszy, jak na takie spotkanie przystało. Anglia słynęła z whisky, ta jednak smakowała najlepiej z cygarem, a to spotkanie powinno być wyjątkowo prawidłowe, nawet, jeśli padające za moment słowa mężczyzny wprawiły ją w skrywane głęboko rozbawienie.
Zieleń spojrzenia wędrowała pomiędzy niewzruszoną, ostudzoną chłodnym łykiem wody przyzwoitką, a ewidentnie dumnym z siebie Arsenitym, na którym skupiła na sekundę dłużej wzrok. Zwykła gardzić tego typu mężczyznami, którzy za fasadą nadmiernych komplementów skrywali podbudowywanie przerośniętego i tak, ego. Była jednak tutaj, stosunkowo sama, dając się wciągnąć w grę pozorów i niedopowiedzeń skrytych za monologami epitetów i porównań. Dla treningu, dla zabawy, dla próby - czy potrafi.
- Szanowny Pan zasugerował, że nie musisz się krępować. Absolutnie rozumiemy Twoją obecność tutaj i jeśli byś chciała, możesz dołączyć do rozmowy. - Stosunkowo niski, aksamitny głos podsycony igrającą na końcu języka uszczypliwością wydał wyrok po angielsku, wprawiając towarzyszącą im kobietę w krótkie podziękowania i uśmiech w stronę mężczyzny, choć zrozumiałym było, że po angielsku to raczej nie będzie w stanie dołączyć. Zamiast tego oddaliła się kawałek, oddając usilnemu kontemplowaniu przestrzeni lokalu, popijając swoją wodę w wymuszonej ewidentnie zagryzionymi policzkami ciszy.
Spięte w luźnym koku włosy lśniły przyciemnionym oświetleniem, nadając śladów półcienia jasnej skórze. Nim zdołała odpowiedzieć, zebrała się w odwadze przesuwając powoli po jego twarzy. Niewinne, zza kosmyków okrywających delikatny rysy twarzy. Mogłoby się wydawać, że do zagryzienia wargi, lekkiego westchnięcia czy rumieńców brakowało sekund. Nim jednak przetrzymałaby swoje aktorskie próby zbyt długo na jego ustach, powróciła do zjednania spojrzeń.
- O tym wiemy tutaj wszyscy... doskonale. - Lekkie napięcie ramion i cień uśmiechu kwitował całą scenę lepiej, niż mogłyby to zrobić próby kokieterii. Nawet, jeśli gdzieś w zwodniczej naturze posiadała te naturalne umiejętności, zwykle okrywały się one lękiem. Teraz, teraz pozostawało jej je szlifować. Bawić się, by w odpowiednim momencie, potrafić przygotować pułapkę.
- Jest stosunkowo prosta dla kogoś nieobytego z językiem angielskim. Emocje i przeżycia są nie tylko wypowiedziane, co również ukazane. W taki sposób, chociażby, uczyłam się waszego języka - opisując rzeczywistość. - Poprawiła się, prostując plecy i sięgając po dostarczone im w międzyczasie drinki. Mały łyk, utrzymujący na jej twarzy kamienną mimikę chłodu przemieszanego z lekkim zainteresowaniem, pozwolił na słowa, które nie miały paść.
- Nie sądziłam, że Varya zaprosi mężczyznę. Wtedy wybór byłby inny... acz, myślę, że Pan nie żałuje. - Rosyjskie głoski raz po raz pozwalały jej na swobodę, której nie mogła doświadczyć w żaden inny sposób. Taki wieczór miał się nie powtórzyć, ona miała powrócić w cienie komnaty, a on cieszyć się chwilowym zapachem otrzeźwiających perfum. Przecież, oboje nie wymagali od tego więcej, niż chwili. Nawet, jeśli chwila w jego wyobrażeniu miała być dłuższa.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Należała do świata, którego chciałem być częścią - a jednak była w tym świecie tylko kobietą i nie przypuszczałem, by w tej materii Anglia mocno różniła się od Rosji. Nazwisko i krew nie były jedyną przepustką do wyższych sfer. Były nimi także wpływy, co oznaczało, że chciałem przebywać więcej w towarzystwie osób pokroju Lady Travers - nawet jeśli wiązało się to z poklaskiwaniem i przyklejaniem wilczych uśmiechów. Nie przeszkadzało mi to - tak długo jak oklaskiwany miał na koncie zasługi, które mi imponowały - a jednocześnie szczery podziw przychodził mi z trudem, przyćmiewany przez zazdrość, która wlewała mi do ucha truciznę, pchając w kierunku przeciwnym do wielkości. Dzisiaj jednak milczała - wrzał za to gwar śmiechów i jazzowej muzyki, z którą oswajałem się powoli i niechętnie. Dzisiaj miało być lekkie i ulotne, okraszone towarzystwem pięknych kobiet, sztuką, niewinnym flirtem.
- Sugeruje lady, że socjeta ma dwie twarze? - podchwyciłem temat do rozmowy, znacznie bardziej intrygujący niż sztuka baletowa. Wszyscy nosiliśmy maski, to nie stanowiło odkrycia - ale odkryciem miało być to, co zamierzała odpowiedzieć. Czy potrafiła grac śmiało, czy może płoszyła się jak łania, jak wtedy, gdy od czasu do czasu, jakby od niechcenia, badałem ją głodnym okiem w prywatnej loży? - Spodziewał? Nie, nie robiłem żadnych założeń. Nie znam za dobrze tutejszych zwyczajów. Ale chętnie dowiem się o nich więcej. - Nie lubiłem opowiadać o sobie. Wolałem, kiedy to rozmówca rozpływał się w słowach, a większość ludzi przepadała za używaniem pierwszej osoby liczby pojedynczej. Kochali się we własnych odbiciach, ukrywając za fałszywą skromnością - nie wszyscy, ale znaczna większość. Bycie słuchaczem przynosiło mi wielu sojuszników, a także spokój. Zyskiwałem sympatię ludzi, choć mało kto tak naprawdę mnie znał.
Cierpki alkohol przełamany cytrusem nie do końca podszedł mi do gustu, ale nie dałem tego po sobie poznać. Byłby znacznie smaczniejszy bez dodatków - gorzki i surowy, zupełnie jak moje odległe wspomnienia z Syberii. Nie mówiłem po angielsku wybitnie, kiedy jednak arystokratka zwróciła się do swojej służki, pojąłem sens jej wypowiedzi, spoglądając na lady Travers wzrokiem, w którym przeplatało się zaciekawienie i duma. Zagrała w moja grę, nie wychodząc ze swojej roli.
- A więc i nie brakuje pani pewności siebie - zapominając o właściwej etykiecie, skwitowałem nie tylko jej zachowanie, ale i słowa, choć czujnemu oku nie umknęła zmiana postawy, która mogła sugerować, że były to wyłącznie pozory. - Nie do końca rozumiem, co wspólnego ma taniec ze znajomością języka. - Czy język jednak stanowił dla nas barierę? Wypowiadała się płynnie, jednak rosyjski nie był jej ojczystą mową - a ja pytałem z grzeczności, podtrzymując rozmowę, choć znacznie bardziej pociągało mnie to, o czym nie mówiła na głos. - Brzmi prozaicznie, niemniej odnoszę wrażenie ze kryje się za tym jakaś historia. - Uniosłem szklankę z zimnym alkoholem do ust, a w ślad za ruchem ręki uniosłem i brwi. Ile chciała mi dziś o sobie opowiedzieć w słowach, a ile w ukradkowych spojrzeniach?
- A jednak mogła się lady tego spodziewać, dając jej wolną rękę - Zauważyłem zuchwale, drażniąc się z nią. Rzuciłem jej śmiałe spojrzenie, niemal bezczelnie zapraszając do zabawy. Lubiłem pozory grzeczności, ale jeszcze bardziej lubiłem naginać zasady, rzucać rękawice i spoglądać, do jakich posunięć zdolni byli inni. - Nie żałuję. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że w tej sztuce nie ma lepszych od moich rodaków. - Nie byłem arogancki - tylko ten, kto nigdy nie widział prawdziwego rosyjskiego baletu, mógł uznać to za impertynencję.
- Sugeruje lady, że socjeta ma dwie twarze? - podchwyciłem temat do rozmowy, znacznie bardziej intrygujący niż sztuka baletowa. Wszyscy nosiliśmy maski, to nie stanowiło odkrycia - ale odkryciem miało być to, co zamierzała odpowiedzieć. Czy potrafiła grac śmiało, czy może płoszyła się jak łania, jak wtedy, gdy od czasu do czasu, jakby od niechcenia, badałem ją głodnym okiem w prywatnej loży? - Spodziewał? Nie, nie robiłem żadnych założeń. Nie znam za dobrze tutejszych zwyczajów. Ale chętnie dowiem się o nich więcej. - Nie lubiłem opowiadać o sobie. Wolałem, kiedy to rozmówca rozpływał się w słowach, a większość ludzi przepadała za używaniem pierwszej osoby liczby pojedynczej. Kochali się we własnych odbiciach, ukrywając za fałszywą skromnością - nie wszyscy, ale znaczna większość. Bycie słuchaczem przynosiło mi wielu sojuszników, a także spokój. Zyskiwałem sympatię ludzi, choć mało kto tak naprawdę mnie znał.
Cierpki alkohol przełamany cytrusem nie do końca podszedł mi do gustu, ale nie dałem tego po sobie poznać. Byłby znacznie smaczniejszy bez dodatków - gorzki i surowy, zupełnie jak moje odległe wspomnienia z Syberii. Nie mówiłem po angielsku wybitnie, kiedy jednak arystokratka zwróciła się do swojej służki, pojąłem sens jej wypowiedzi, spoglądając na lady Travers wzrokiem, w którym przeplatało się zaciekawienie i duma. Zagrała w moja grę, nie wychodząc ze swojej roli.
- A więc i nie brakuje pani pewności siebie - zapominając o właściwej etykiecie, skwitowałem nie tylko jej zachowanie, ale i słowa, choć czujnemu oku nie umknęła zmiana postawy, która mogła sugerować, że były to wyłącznie pozory. - Nie do końca rozumiem, co wspólnego ma taniec ze znajomością języka. - Czy język jednak stanowił dla nas barierę? Wypowiadała się płynnie, jednak rosyjski nie był jej ojczystą mową - a ja pytałem z grzeczności, podtrzymując rozmowę, choć znacznie bardziej pociągało mnie to, o czym nie mówiła na głos. - Brzmi prozaicznie, niemniej odnoszę wrażenie ze kryje się za tym jakaś historia. - Uniosłem szklankę z zimnym alkoholem do ust, a w ślad za ruchem ręki uniosłem i brwi. Ile chciała mi dziś o sobie opowiedzieć w słowach, a ile w ukradkowych spojrzeniach?
- A jednak mogła się lady tego spodziewać, dając jej wolną rękę - Zauważyłem zuchwale, drażniąc się z nią. Rzuciłem jej śmiałe spojrzenie, niemal bezczelnie zapraszając do zabawy. Lubiłem pozory grzeczności, ale jeszcze bardziej lubiłem naginać zasady, rzucać rękawice i spoglądać, do jakich posunięć zdolni byli inni. - Nie żałuję. Dzięki temu utwierdziłem się w przekonaniu, że w tej sztuce nie ma lepszych od moich rodaków. - Nie byłem arogancki - tylko ten, kto nigdy nie widział prawdziwego rosyjskiego baletu, mógł uznać to za impertynencję.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W zdobywaniu świata; tym pokracznym postępowaniu po stopniach istotności, była wyjątkowo nieobeznana. Momentami to szerokie połacie sukni blokowały ruchy, kiedy indziej był to wzrost - a czasami, w momentach ciszy i ucieczki spojrzenia, wydała się mieć lęk wysokości. Na każdy przystanek, regres, nieudolność zwykła mieć wymówkę, niżli strategię, choć samo kreowanie tłumaczeń zdawało się być, swojego rodzaju, metodą rozgrywki.
W tej grze, którą rozgrywali wedle wyższych życzeń, można było wybrać jedną z dwóch możliwości. Imogen - niewinna, czysta, jak wskazywało samo jej imię, zdecydowanie odchodziła od archetypu gracza. Za podaniem dłoni, krótkimi negocjacjami zapijanymi gorzką whisky; za niewypowiedzianą zgodą i przemilczaną odmową krył się przecież pionek.
Ale. Nie potrzebowała być Bulstrodem, aby w szybkiej rozgrywce szachów zrozumieć różną wagowość stawianych figur. Nie mogła - nie w tym czasie, nie za jej życia - przejąć kontroli nad grą, mogła jedynie podbudować swoją wartość, aby z czasem kłamstwem i szczerością, urodą i chłodem obalać wybranych jej do walki przeciwników.
Czy Arsentiy aspirował na gracza? Czy tak wyobrażał sobie zdobywanie pionków, a może w pełni świadomie stał na czarnym polu, samym faktem biologii będąc o rząd nad nią?
- Tylko głupcy wykładają wszystkie karty na stół przy pierwszym zagraniu. Kładziesz karo, by zmylić przed treflem. - Delikatny ruch ramion wzorował się na wzruszeniu, był jednak zbyt subtelny, by pokazać typową obojętność. Nie zagłębiała się specjalnie w wypowiedź, odnosząc słowa do pierwszej, szczerej myśli. Nawet ona - nacechowana z samego nazwiska pragmatyzmem, bolesną prawdomównością i obojętnością na salonowe kurtuazje - skrywała pod pazuchą drugie oblicze - odległe powabności, skromności i delikatności, którą nadawali jej przy pierwszym spotkaniu. To, które ukazywała w momentach tkliwego pękania kamiennej maski obojętności i chłodu morskich głębin. Skrajność w skrajność, cisza przed burzą, porcelana w szkło.
To, które było określane niewieścim zawstydzeniem, a sięgało zdecydowanie głębiej niż przyzwoite wychowanie. To, które ponad władzę pragnęło zemsty.
- Pozostała więc tylko praktyka. Lekcja pierwsza trwa - jak przetrwać z damą. - W edukacji obyczajów nie była najlepsza, odstając niekwestionowanie luźniejszym wychowaniem i wyssanym z mlekiem mamki introwertyzmem. Język ostrzejszy niż to stosowne, niekwestionowany osąd bez możliwości negocjacji - daleko było jej od tego, co mógł spotkać zagłębiając się w arystokratyczną socjetę, nie była nawet bliżej środka. Stanowiła - personalnie, patrząc na to bez kontekstu rodowego - samiutki brzeg, bez predyspozycji do stania się głębią. Przynajmniej, na pozór.
- A Panu bezpośredniości. - Skwitowała, licząc, że powolnie sączony alkohol nie rozwiąże jej węzłów wychowania. Dopiero jego kolejna wypowiedź, stanowiąca lekki przytyk, ale absolutnie zrozumiały, przywróciła jej zdrowy rozsądek i trzeźwość umysłu nade szybko. Uśmiechnęła się - subtelnie, krótko, ledwie pod nosem i z dozą kąśliwości, aby po chwili przytaknąć.
- W istocie, ma to więcej sensu jeśli bym powiedziała, że polecałam Pańskiej siostrze tę książkę w przełożeniu. Emocje i anamalie danego języka, przelane na mimikę i muzykę. - Nie musiała dopowiadać, nie musiał rokować - oboje wiedzieli, jak Varya mogła na to zareagować. Podczas, gdy dla niej obce kultury i języki były przywilejem - dla nich wydawały się ciemiężonym wymogiem spełnienia upatrzonej roli w wojennym spektaklu. Roli, którą sami wybrali spośród charakterów, a może roli, którą im narzucono. Nie zagłębiała się w powódki Mulciberów - istotny dla niej, jako Traversówny, był efekt i kolejne osoby do walki o coś, co budowało jej przyszłość.
- Patrząc na porywającą historię naszej znajomości, ciężko się czegokolwiek spodziewać. - Krótkie prychnięcie na kształt śmiechu skwitowało ironię i bezsensowność zaistniałej sytuacji, wszyscy zdawali się jednak nie zwracać na to uwagi. Czy przyćmiewały to korzyści, alkohol, czy bezogródkowa odpowiedź skrytych pod wachlarzem rzęs zielonych oczu, mogli odpowiedzieć sobie w duchu - pewnym było, że rękawica rzucona niegdyś jego siostrze, powróciła do niej daleka licowanej, miękiej skórce. U stóp leżał popękany materiał, spierzchnięty solą, wodzą i chłodem.
- Może czas wyjść spoza pryzmatu rodaków, zaś skupić się na sobie. W czym Pan jest dobry? Najlepszy? - Spojrzenie odrywała na moment krótkich mrugnięć powiek, aż do momentu lekkiego zadrżenia prawego kącika ust. Myśl przemknęła krótko, nie pozostawiła po sobie śladu a palec obrysowujący wierzch szklanki pomógł unieść trunek do ust.
Był tu sam, nie było rodaków. Co miał do zaoferowania znudzonej, rozkapryszonej, pewnie głupiutkiej arystokratce? Czym mógł ją karmić, skoro nie znał specyfiku gatunku?
Czy będzie próbował oswoić, czy upolować?
W tej grze, którą rozgrywali wedle wyższych życzeń, można było wybrać jedną z dwóch możliwości. Imogen - niewinna, czysta, jak wskazywało samo jej imię, zdecydowanie odchodziła od archetypu gracza. Za podaniem dłoni, krótkimi negocjacjami zapijanymi gorzką whisky; za niewypowiedzianą zgodą i przemilczaną odmową krył się przecież pionek.
Ale. Nie potrzebowała być Bulstrodem, aby w szybkiej rozgrywce szachów zrozumieć różną wagowość stawianych figur. Nie mogła - nie w tym czasie, nie za jej życia - przejąć kontroli nad grą, mogła jedynie podbudować swoją wartość, aby z czasem kłamstwem i szczerością, urodą i chłodem obalać wybranych jej do walki przeciwników.
Czy Arsentiy aspirował na gracza? Czy tak wyobrażał sobie zdobywanie pionków, a może w pełni świadomie stał na czarnym polu, samym faktem biologii będąc o rząd nad nią?
- Tylko głupcy wykładają wszystkie karty na stół przy pierwszym zagraniu. Kładziesz karo, by zmylić przed treflem. - Delikatny ruch ramion wzorował się na wzruszeniu, był jednak zbyt subtelny, by pokazać typową obojętność. Nie zagłębiała się specjalnie w wypowiedź, odnosząc słowa do pierwszej, szczerej myśli. Nawet ona - nacechowana z samego nazwiska pragmatyzmem, bolesną prawdomównością i obojętnością na salonowe kurtuazje - skrywała pod pazuchą drugie oblicze - odległe powabności, skromności i delikatności, którą nadawali jej przy pierwszym spotkaniu. To, które ukazywała w momentach tkliwego pękania kamiennej maski obojętności i chłodu morskich głębin. Skrajność w skrajność, cisza przed burzą, porcelana w szkło.
To, które było określane niewieścim zawstydzeniem, a sięgało zdecydowanie głębiej niż przyzwoite wychowanie. To, które ponad władzę pragnęło zemsty.
- Pozostała więc tylko praktyka. Lekcja pierwsza trwa - jak przetrwać z damą. - W edukacji obyczajów nie była najlepsza, odstając niekwestionowanie luźniejszym wychowaniem i wyssanym z mlekiem mamki introwertyzmem. Język ostrzejszy niż to stosowne, niekwestionowany osąd bez możliwości negocjacji - daleko było jej od tego, co mógł spotkać zagłębiając się w arystokratyczną socjetę, nie była nawet bliżej środka. Stanowiła - personalnie, patrząc na to bez kontekstu rodowego - samiutki brzeg, bez predyspozycji do stania się głębią. Przynajmniej, na pozór.
- A Panu bezpośredniości. - Skwitowała, licząc, że powolnie sączony alkohol nie rozwiąże jej węzłów wychowania. Dopiero jego kolejna wypowiedź, stanowiąca lekki przytyk, ale absolutnie zrozumiały, przywróciła jej zdrowy rozsądek i trzeźwość umysłu nade szybko. Uśmiechnęła się - subtelnie, krótko, ledwie pod nosem i z dozą kąśliwości, aby po chwili przytaknąć.
- W istocie, ma to więcej sensu jeśli bym powiedziała, że polecałam Pańskiej siostrze tę książkę w przełożeniu. Emocje i anamalie danego języka, przelane na mimikę i muzykę. - Nie musiała dopowiadać, nie musiał rokować - oboje wiedzieli, jak Varya mogła na to zareagować. Podczas, gdy dla niej obce kultury i języki były przywilejem - dla nich wydawały się ciemiężonym wymogiem spełnienia upatrzonej roli w wojennym spektaklu. Roli, którą sami wybrali spośród charakterów, a może roli, którą im narzucono. Nie zagłębiała się w powódki Mulciberów - istotny dla niej, jako Traversówny, był efekt i kolejne osoby do walki o coś, co budowało jej przyszłość.
- Patrząc na porywającą historię naszej znajomości, ciężko się czegokolwiek spodziewać. - Krótkie prychnięcie na kształt śmiechu skwitowało ironię i bezsensowność zaistniałej sytuacji, wszyscy zdawali się jednak nie zwracać na to uwagi. Czy przyćmiewały to korzyści, alkohol, czy bezogródkowa odpowiedź skrytych pod wachlarzem rzęs zielonych oczu, mogli odpowiedzieć sobie w duchu - pewnym było, że rękawica rzucona niegdyś jego siostrze, powróciła do niej daleka licowanej, miękiej skórce. U stóp leżał popękany materiał, spierzchnięty solą, wodzą i chłodem.
- Może czas wyjść spoza pryzmatu rodaków, zaś skupić się na sobie. W czym Pan jest dobry? Najlepszy? - Spojrzenie odrywała na moment krótkich mrugnięć powiek, aż do momentu lekkiego zadrżenia prawego kącika ust. Myśl przemknęła krótko, nie pozostawiła po sobie śladu a palec obrysowujący wierzch szklanki pomógł unieść trunek do ust.
Był tu sam, nie było rodaków. Co miał do zaoferowania znudzonej, rozkapryszonej, pewnie głupiutkiej arystokratce? Czym mógł ją karmić, skoro nie znał specyfiku gatunku?
Czy będzie próbował oswoić, czy upolować?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Wodząc spojrzeniem po sali, zdominowanej przez szlachetne, lakierowane drewno, co jakiś czas wracałem wzrokiem do swojej towarzyszki, zupełnie jakbym traktował jej obecność jako dodatek, nie główne danie do dzisiejszego wieczoru. Były to jednak pozory; za każdym razem, gdy lokowałem spojrzenie w Lady Travers, wydzierałem z niej kawałek duszy, uśmiercając ją na te krótkie sekundy. Częstowałem ją okruchami uwagi z wyrachowaniem, które trudno było dostrzec. W udawanej nieuwadze miałem swoje cele, rozstawiałem pionki, szykowałem strategię. Ona jednak nie wydawała się graczem, lub czyniła to z dużą ostrożnością - a może była zwyczajnie zbyt młoda i zbyt naiwna? Krucha nie tyko w posturze, ale i duchu? Wnioski zachowywałem dla siebie.
- Grywa lady? W karty? - Ciekawość mieszała się z zaskoczeniem, gdy spojrzałem na swoją towarzyszkę z ukosa, chytrze, ale krótko, po chwili lokując wzrok na muzykach, leniwie pieszczących swoje instrumenty. Nie potrafiłem przywyknąć do jazzu, był zwodniczy dla uszu, oferując słodycz, by po chwili drażnić dysharmonią i zbytnim wydumaniem, jakby zjadał jednocześnie wszystkie nuty z pięciolinii. - Przetrwać. - Powtórzyłem za nią powoli, smakując frazesu, którym się posłużyła. Nie pasował. A ja lubiłem rzeczy, które pasowały. - Przetrwanie kojarzy mi się z zagrożeniem. Jakie zagrożenie stanowią damy? - Zawiesiłem głos, dla odmiany na dłużej wymieniając spojrzenie z lady Imogen. Bardziej drapieżnie, z niemą natarczywością. - Poza wybieraniem lokali, w których przygrywa się okrutnie kiepską muzykę? - W głosie pozostawałem łagodny, balansując między grymasem a zaczepką, w opozycji do ognia, który czaił się w niebieskich oczach. Pasowała do tego miejsca, gdzie wyrafinowanie zderzało się z bohemą artystyczną, sprawiając, że przepych odchodził na drugi plan, nie tracąc przy tym klasy, obiecując odrobinę ducha przyszłości. Wydawała się smutna jak ta muzyka i powściągliwa. Czy tego uczono angielskie damy? Czy dzięki takiemu wychowaniu miały później stawać się posłusznymi żonami?
- Nie jest mile widziana w Anglii? - W Rosji z pewnością nie była, ale nie dbałem o to. Stwierdzenie lady Travers sprawiło, że moje usta wygięły się w lekki, zabarwiony sarkazmem uśmiech. Nie obawiałem się odważnych słów, choć słowa zawsze ważyłem - tego nauczyło mnie zimne wychowanie ojca, tego nauczył mnie Durmstrang, a później utrwaliła Rosja. Lubiłem jednak naginać zasady. Sprawdzać, gdzie leżały granice. Zawsze tam, gdzie nie dostrzegałem zagrożenia, odpuszczałem wodze, pozwalając bestii żerować.
- Myślałem, że emocji nie trzeba przekładać na języki - zauważyłem pragmatycznie, bez zbędnej złośliwości, zwilżając usta alkoholem. Wychowanie pozbawiło mnie wrażliwości na sztukę, a być może pozbawiło mnie wrażliwości w ogóle. Nie znajdowałem też przyjemności w naświetlaniu cudzych potknięć, ale i nie miałem w zwyczaju milczeć, gdy nie zgadzałem się z czyimś zdaniem. Ważyłem swój ton, dbałem o to, by brzmieć lekceważąco wtedy, gdy chciałem, racjonalnie - w każdym innym momencie, tak jak teraz. Nie tylko z resztą słowa o mnie świadczyły, ale i dumna postawa, gesty namaszczone pewnością siebie, lód w wypowiadanych zgłoskach. Byłem drapieżnikiem, który z chęcią uczył się sztuki kamuflażu, coraz śmielej zapuszczając się nie tylko między owce, ale i między inne gatunki, z którymi o owce mogliśmy rywalizować.
Nie wiedziałem nic na temat relacji lady Travers z moją siostra, spuszczając na słowa damy zasłonę milczenia. Varya nigdy z resztą nie była zbyt wylewna - zwłaszcza w sferze opowiadania o innych - do czasu, gdy zaczynali stanowić o swojej cenie. Ostatecznie wszyscy byliśmy towarem, a jeszcze cenniejsze były informacje, które zdradzaliśmy, nawet od niechcenia, przypadkiem, kuszeni tanią podnietą zaufania. Nie lubiłem mówić o sobie, w tym zawsze byłem ostrożny, ale kiedy lustro zwracało się w moja stronę, nie mogłem również milczeć. Była to najlepsza okazja do budowania własnego obrazu.
- Posiadam wiele talentów. - Wybrzmiałem pewnie, odpowiadając damie lekkim uśmiechem. - Ale - jak sama lady zauważyła - pewnych kart nie należy odkrywać. - Zagrałem dżokerem którego sama mi podsunęła, uśmiechając się tajemniczo. - Mogę więc zdradzić tylko tyle, że moim konikiem jest ekonomia. - Domyślała się, że najlepsze figury pozostawiałem przed nią ukryte? Chciała mnie przejrzeć - i czy potrafiła?
- Grywa lady? W karty? - Ciekawość mieszała się z zaskoczeniem, gdy spojrzałem na swoją towarzyszkę z ukosa, chytrze, ale krótko, po chwili lokując wzrok na muzykach, leniwie pieszczących swoje instrumenty. Nie potrafiłem przywyknąć do jazzu, był zwodniczy dla uszu, oferując słodycz, by po chwili drażnić dysharmonią i zbytnim wydumaniem, jakby zjadał jednocześnie wszystkie nuty z pięciolinii. - Przetrwać. - Powtórzyłem za nią powoli, smakując frazesu, którym się posłużyła. Nie pasował. A ja lubiłem rzeczy, które pasowały. - Przetrwanie kojarzy mi się z zagrożeniem. Jakie zagrożenie stanowią damy? - Zawiesiłem głos, dla odmiany na dłużej wymieniając spojrzenie z lady Imogen. Bardziej drapieżnie, z niemą natarczywością. - Poza wybieraniem lokali, w których przygrywa się okrutnie kiepską muzykę? - W głosie pozostawałem łagodny, balansując między grymasem a zaczepką, w opozycji do ognia, który czaił się w niebieskich oczach. Pasowała do tego miejsca, gdzie wyrafinowanie zderzało się z bohemą artystyczną, sprawiając, że przepych odchodził na drugi plan, nie tracąc przy tym klasy, obiecując odrobinę ducha przyszłości. Wydawała się smutna jak ta muzyka i powściągliwa. Czy tego uczono angielskie damy? Czy dzięki takiemu wychowaniu miały później stawać się posłusznymi żonami?
- Nie jest mile widziana w Anglii? - W Rosji z pewnością nie była, ale nie dbałem o to. Stwierdzenie lady Travers sprawiło, że moje usta wygięły się w lekki, zabarwiony sarkazmem uśmiech. Nie obawiałem się odważnych słów, choć słowa zawsze ważyłem - tego nauczyło mnie zimne wychowanie ojca, tego nauczył mnie Durmstrang, a później utrwaliła Rosja. Lubiłem jednak naginać zasady. Sprawdzać, gdzie leżały granice. Zawsze tam, gdzie nie dostrzegałem zagrożenia, odpuszczałem wodze, pozwalając bestii żerować.
- Myślałem, że emocji nie trzeba przekładać na języki - zauważyłem pragmatycznie, bez zbędnej złośliwości, zwilżając usta alkoholem. Wychowanie pozbawiło mnie wrażliwości na sztukę, a być może pozbawiło mnie wrażliwości w ogóle. Nie znajdowałem też przyjemności w naświetlaniu cudzych potknięć, ale i nie miałem w zwyczaju milczeć, gdy nie zgadzałem się z czyimś zdaniem. Ważyłem swój ton, dbałem o to, by brzmieć lekceważąco wtedy, gdy chciałem, racjonalnie - w każdym innym momencie, tak jak teraz. Nie tylko z resztą słowa o mnie świadczyły, ale i dumna postawa, gesty namaszczone pewnością siebie, lód w wypowiadanych zgłoskach. Byłem drapieżnikiem, który z chęcią uczył się sztuki kamuflażu, coraz śmielej zapuszczając się nie tylko między owce, ale i między inne gatunki, z którymi o owce mogliśmy rywalizować.
Nie wiedziałem nic na temat relacji lady Travers z moją siostra, spuszczając na słowa damy zasłonę milczenia. Varya nigdy z resztą nie była zbyt wylewna - zwłaszcza w sferze opowiadania o innych - do czasu, gdy zaczynali stanowić o swojej cenie. Ostatecznie wszyscy byliśmy towarem, a jeszcze cenniejsze były informacje, które zdradzaliśmy, nawet od niechcenia, przypadkiem, kuszeni tanią podnietą zaufania. Nie lubiłem mówić o sobie, w tym zawsze byłem ostrożny, ale kiedy lustro zwracało się w moja stronę, nie mogłem również milczeć. Była to najlepsza okazja do budowania własnego obrazu.
- Posiadam wiele talentów. - Wybrzmiałem pewnie, odpowiadając damie lekkim uśmiechem. - Ale - jak sama lady zauważyła - pewnych kart nie należy odkrywać. - Zagrałem dżokerem którego sama mi podsunęła, uśmiechając się tajemniczo. - Mogę więc zdradzić tylko tyle, że moim konikiem jest ekonomia. - Domyślała się, że najlepsze figury pozostawiałem przed nią ukryte? Chciała mnie przejrzeć - i czy potrafiła?
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jej świecie każdy był graczem. Tanie damy sprzedające zakazane spojrzenia za odrobinę uwagi; lordowie sądzący, że samym nazwiskiem i przyrodzeniem będą cokolwiek znaczyć - czy miał w tej rozgrywce być kolejnym? Kiedy wreszcie wszyscy otrzeźwieją, przeliczą ilość plansz na graczy; ilość pionków noszących w sobie mniemanie ważnych.
Nawet, jeśli jej pogłębiona motywacja po poznaniu ich nazwiska, była prowokatorem tego, że w ogóle została na spotkaniu-bo przecież nie robiła tego z krzty sympatii czy zainteresowania - to jej czyny - samodzielne i na pozór samolubne, były także czyimś, wyższym planem. Czyjąś metodą wychowania, czyimiś słówkami na ucho, rozmowami przy stole. Nie musiała zgrywać gracza, nie miała aspiracji, wiedzy i sieci rozciągniętych nici, aby w ogóle na to czaić. Nie czuła w tym jednak głębokiej słabości - oznaczałoby to, że połowa znamienitych nazwisk, które na przestrzeni lat podziwiano, byłaby równie słaba i nieznacząca.
Czy mógł rozgrywać karty brytyjskiej gry, znając jedynie rosyjskie zasady? Przekona się o tym sam, popadając w sinusoidę wzlotów i upadków. Niekiedy, wręcz często, ludzie wybierają stałą przeciętność. Obserwację zza bezpiecznej granicy, sącząc słodkie wino. Czekała na seans i z jego pewnością siebie - szczerze mu go życzyła.
- Zdarza mi się. - Odpowiedziała podobnie zdawkowo, nie tyle próbując uniknąć, co obchodząc po najmniejszej linii oporu gierkę, w którą próbował ją wciągnąć. To, że nie potrafiła się w nich pełni odnaleźć grało jednie tylne nuty - z natury potrafiła sobie radzić w takich sytuacjach wrodzonym sprytem i zgryźliwym językiem. Obawy sięgały tam, gdzie nie potrafiła dotrzeć jeszcze racjonalność i ambicje, które kazały przełamać jej lód lęków. Starała się tego nie pokazywać, zamiast tego znów zakopując się w skorupę chłodu i niedostępności, niemalże zmarzniętej wstrzemięźliwości. Wypośrodkowanie wymagało praktyki, praktyka odwagi, a to dawał alkohol, który z naturalnych względów dobrała pod siebie.
- Mogą też wybierać lokale, w których każde słowo byłoby skrzętnie zapisywane. Mogą też sięgać po bolesne środki, by zdobyć uwagę, rujnując tym reputację tych, którzy nie mieli pleców. Podobno. - Krótki uśmiech zgryźliwości, przerwała na powolny łyk alkoholu, dopiero po spokojnej chwili wracając spojrzeniem do swojego rozmówcy. - A to szczególnie niebezpieczne, jeśli nie zna się gruntu i tego, na co można sobie na nim pozwolić. - Czy mogło mu to grozić? Zdawał się przepełniony świadomością o swojej wyższości i nieomylności; nie tyle męskiej, co wręcz samczej. Ponoć każda ofiara, która kiedyś ucieknie na drzewo, musi z niego zejść - lecz kot może ochłonąć, pies zagania się na śmierć. Nie znał nazwisk, symboli, półgłosek powtarzanych z ucha do ucha. Domena pań, czasami znudzonych panien, mogła być nieodwracalna w skutkach, jeśli posunąłby się kiedykolwiek o jakikolwiek krok za daleko. Przy nieodpowiedniej osobie, rzecz jasna, i nie wiedział - bo skąd - czy i ona jest odpowiednią.
- Czy gdziekolwiek jest? - Władza nie lubi prawdy, propaganda szczerości; nawet ona - laik, a może po prostu zbite w milczeniu usta - miała tego świadomość. - Przecież, nie ma lepszego kompana niż umiejętnie prowadzona ułuda. - Bardziej poddanego, idącego własnym, czasami nieprzemyślanym krokiem. Obserwujesz jak się rozwija, stawia pierwsze kroki, kibicujesz, gdy przeprowadza ekspansję kolejnych terenów. Wreszcie, gdy dorasta, efekt domina sięga dalej i głębiej, niż zwykło się spodziewać. Staje się prawdą, gratuluję, stajesz się jak reszta.
Ceniła bezpośredniość, szczerość, nieograniczony wychowaniem język. Coraz częściej jednak, na przód buty i zgryźliwości ojca, wychodziły jej podrygi intrygi, bliższej analityki i strategii, niż losowości działań podyktowanych szczerymi intencjami. Czy właśnie to musiała przełknąć, chcąc funkcjonować pełnią życia i wnosząc coś, do środowiska, które miało już wszystko?
- Język kształtują emocje jego odbiorców. Niekiedy brakuje słów na przełożenie emocji, z którymi inny naród, toteż inny język, nie miał styczności. - Rosyjski w jej wykonaniu był o wiele mniej emocjonalny, niż brzmiał w doborze słów, choć poprawnie stawiane akcenty wydawały się korelować z obrazkiem na kanapie. Spoglądała chłodno, jak trafnie stwierdzono - powściągliwie. Niekiedy pozwalała iskierkom zainteresowania roztańczyć się pośród zielonkawych tęczówek, owładając mężczyznę ciepłem przemieszanym z piekącymi iskierkami prowokacji. Gdzieś w tle, gdzie skrywało się zainteresowanie, którego sama sobie nie chciała przyznać, jakby każdy kontakt z innym człowiekiem stanowił jej prywatny regres.
- Skupisz się więc na przeliczaniu zysków w przybyciu do Anglii, czy strat dzisiejszego wieczoru? Chociaż... do jednego i drugiego musisz znać przelicznik. - Zgrabne przejście z Wy na Ty, prostsze w rosyjskim, bo brzmiące jedynie w końcówkach słów. Nie wzbudziło uwagi, nie prowokowało tak, jak odejście od tytulatury w języku angielskim. Oparła brodę na wspartej łokciem na blacie dłoni, spoglądając na niego z lekkim, na pierwszy rzut oka niewinnym uśmiechem. W kąciku ust kołysała się słodka niewinność, jednak schowane pod wachlarzem rzęs spojrzenie, zdradzało odbicie tury. Odpowiedz dobrze, zabaw szczeniaka.
Nawet, jeśli jej pogłębiona motywacja po poznaniu ich nazwiska, była prowokatorem tego, że w ogóle została na spotkaniu-
Czy mógł rozgrywać karty brytyjskiej gry, znając jedynie rosyjskie zasady? Przekona się o tym sam, popadając w sinusoidę wzlotów i upadków. Niekiedy, wręcz często, ludzie wybierają stałą przeciętność. Obserwację zza bezpiecznej granicy, sącząc słodkie wino. Czekała na seans i z jego pewnością siebie - szczerze mu go życzyła.
- Zdarza mi się. - Odpowiedziała podobnie zdawkowo, nie tyle próbując uniknąć, co obchodząc po najmniejszej linii oporu gierkę, w którą próbował ją wciągnąć. To, że nie potrafiła się w nich pełni odnaleźć grało jednie tylne nuty - z natury potrafiła sobie radzić w takich sytuacjach wrodzonym sprytem i zgryźliwym językiem. Obawy sięgały tam, gdzie nie potrafiła dotrzeć jeszcze racjonalność i ambicje, które kazały przełamać jej lód lęków. Starała się tego nie pokazywać, zamiast tego znów zakopując się w skorupę chłodu i niedostępności, niemalże zmarzniętej wstrzemięźliwości. Wypośrodkowanie wymagało praktyki, praktyka odwagi, a to dawał alkohol, który z naturalnych względów dobrała pod siebie.
- Mogą też wybierać lokale, w których każde słowo byłoby skrzętnie zapisywane. Mogą też sięgać po bolesne środki, by zdobyć uwagę, rujnując tym reputację tych, którzy nie mieli pleców. Podobno. - Krótki uśmiech zgryźliwości, przerwała na powolny łyk alkoholu, dopiero po spokojnej chwili wracając spojrzeniem do swojego rozmówcy. - A to szczególnie niebezpieczne, jeśli nie zna się gruntu i tego, na co można sobie na nim pozwolić. - Czy mogło mu to grozić? Zdawał się przepełniony świadomością o swojej wyższości i nieomylności; nie tyle męskiej, co wręcz samczej. Ponoć każda ofiara, która kiedyś ucieknie na drzewo, musi z niego zejść - lecz kot może ochłonąć, pies zagania się na śmierć. Nie znał nazwisk, symboli, półgłosek powtarzanych z ucha do ucha. Domena pań, czasami znudzonych panien, mogła być nieodwracalna w skutkach, jeśli posunąłby się kiedykolwiek o jakikolwiek krok za daleko. Przy nieodpowiedniej osobie, rzecz jasna, i nie wiedział - bo skąd - czy i ona jest odpowiednią.
- Czy gdziekolwiek jest? - Władza nie lubi prawdy, propaganda szczerości; nawet ona - laik, a może po prostu zbite w milczeniu usta - miała tego świadomość. - Przecież, nie ma lepszego kompana niż umiejętnie prowadzona ułuda. - Bardziej poddanego, idącego własnym, czasami nieprzemyślanym krokiem. Obserwujesz jak się rozwija, stawia pierwsze kroki, kibicujesz, gdy przeprowadza ekspansję kolejnych terenów. Wreszcie, gdy dorasta, efekt domina sięga dalej i głębiej, niż zwykło się spodziewać. Staje się prawdą, gratuluję, stajesz się jak reszta.
Ceniła bezpośredniość, szczerość, nieograniczony wychowaniem język. Coraz częściej jednak, na przód buty i zgryźliwości ojca, wychodziły jej podrygi intrygi, bliższej analityki i strategii, niż losowości działań podyktowanych szczerymi intencjami. Czy właśnie to musiała przełknąć, chcąc funkcjonować pełnią życia i wnosząc coś, do środowiska, które miało już wszystko?
- Język kształtują emocje jego odbiorców. Niekiedy brakuje słów na przełożenie emocji, z którymi inny naród, toteż inny język, nie miał styczności. - Rosyjski w jej wykonaniu był o wiele mniej emocjonalny, niż brzmiał w doborze słów, choć poprawnie stawiane akcenty wydawały się korelować z obrazkiem na kanapie. Spoglądała chłodno, jak trafnie stwierdzono - powściągliwie. Niekiedy pozwalała iskierkom zainteresowania roztańczyć się pośród zielonkawych tęczówek, owładając mężczyznę ciepłem przemieszanym z piekącymi iskierkami prowokacji. Gdzieś w tle, gdzie skrywało się zainteresowanie, którego sama sobie nie chciała przyznać, jakby każdy kontakt z innym człowiekiem stanowił jej prywatny regres.
- Skupisz się więc na przeliczaniu zysków w przybyciu do Anglii, czy strat dzisiejszego wieczoru? Chociaż... do jednego i drugiego musisz znać przelicznik. - Zgrabne przejście z Wy na Ty, prostsze w rosyjskim, bo brzmiące jedynie w końcówkach słów. Nie wzbudziło uwagi, nie prowokowało tak, jak odejście od tytulatury w języku angielskim. Oparła brodę na wspartej łokciem na blacie dłoni, spoglądając na niego z lekkim, na pierwszy rzut oka niewinnym uśmiechem. W kąciku ust kołysała się słodka niewinność, jednak schowane pod wachlarzem rzęs spojrzenie, zdradzało odbicie tury. Odpowiedz dobrze, zabaw szczeniaka.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Potrafiłem dostrzegać subtelne oznaki dezercji, lubiłem odczytywać ludzi między wierszami. Dużo było w tym intuicji, ale ta często okazywała się słuszną przewodniczką, do której nabierałem coraz większego zaufania. Porzuciłem temat gier, nie chcąc wpędzać lady Travers w ślepy zaułek towarzyskiego labiryntu; ten wieczór miał zapaść jej w pamięci jako lekki i przyjemny, okraszony zaczepnie prowadzoną konwersacją i ulotnymi spojrzeniami. Alkohol, choć cierpki, wprawiał w dobry nastrój, rozluźniał ciało i język, jednak Imogen nie wydawała mu się poddawać, trzymając ciało wyprostowane, może nawet nieco spięte, a ja nie potrafiłem odgadnąć, czy był to spadek po dumnych przodkach, utrzymany we krwi wychowaniem, czy zwyczajnie nie zdążyła przywyknąć do towarzystwa mężczyzn. Byłem przekonany, że zwracała ich uwagę, ale jak często udawało jej się wywieść w pole przyzwoitkę, by pozwalać sobie na śmiały dobór słów?
- Okrutne istoty. - W uszczypliwej ripoście podliczyłem jej słowa, odpłacając się lustrzanym uśmiechem. - Zbrodnia w białych rękawiczkach bywa straszniejsza od klątwy, która pozostawia widoczną ranę. - Czy mówiła o sobie, czy ostrzegała, a może bawiła się słowem - tego nie wiedziałem. Istniało wiele sposobów na usidlenie człowieka, a Imogen zdradzała wyjawiać się oręże, które było najbliższe jej samej. Wnioski wyciągałem sam, być może niewłaściwe - myliłem się, to prawda, jednak myliłem się rzadko. Lubiłem obserwować, lubiłem analizować; jeszcze bardziej lubiłem dobrze się przy tym bawić, a choć pewne motywy były nietrafione - jak sztuka, alkohol czy irytujący jazz - rozmowa w ojczystym języku z wysoko urodzoną Angielką zdawała się drobne niepowodzenia skrywać pod ciężką mgłą, z łatwością odchodzącą w zapomnienie. - Preferuje lady zachowawczość? - Bezpieczną przystań? Brak wyzwań? Pytania, które nie wybrzmiały, wisiały w powietrzu. Czy myśliwy odpuszczał jeleniowi, kiedy ten umykał w nieznaną część lasu? Czy ludzie nie osiągali największego postępu wtedy, gdy bez trwogi w sercu ruszali w nieznane? Całe życie dało się sprowadzić do sześćdziesięciu czterech pól na szachownicy, do nieustannych manewrów i rozstawiania pionków. Zachowawczość tez była taktyką, ale obrona nie była moim stylem gry.
Oparłem łokcie o aksamitne boki fotela, łącząc ze sobą opuszki palców. Głowa podsuwała szereg ripost dla jej słusznego spostrzeżenia, które nie było jednak prawdą absolutną i ostateczną. Przez chwilę obserwowałem swoją towarzyszkę, by ostatecznie wybrać zgodę, która budowała mosty. - Wypijmy za to. - Uniosłem kieliszek, przechylając głowę w bok i pod uniesieniem warg maskując własne dywagacje. Czy była gotowa wznieść ze mną toast? Oddać chwałę grze, w której znajdowaliśmy się już oboje? - Intrygująca teoria. - Przyznałem, odkładając na bok własne przekonania. Lubiłem smakować różnych perspektyw, a lady Imogen stanowiła ciekawą rozmówczynię - niczego innego nie spodziewałbym się po czarownicy z nieskazitelnym rodowodem krwi. - Co w takim razie różni Rosjan od Anglików? - Znała dobrze oba języki, wydawała się również zaznajomiona z moją kulturą - a z jej literacką spuścizną może nawet bardziej niż ja.
- Ekonomia nie istnieje bez strat. - Nie umknęło mojej uwadze swobodne przejście do spoufałej formy, zaskakiwała szybkość z jaką zdecydowała się ją wybrać - ale miałem jeszcze sporo lekcji do odrobienia w kwestii angielskich zwyczajów, zarówno pospolitych, jak i panujących wśród wyższej klasy. - Preferuję jednak mówić o nich jak o inwestycjach. - Uniosłem usta w powściągliwym uśmiechu, zastanawiając się, czy zrozumie przesłankę ukrytą w moich słowach. Odważnie podjąłem jej spojrzenie, dostrzegając kolejne oznaki opuszczania gardy, jakby Imogen, która usiadła ze mną przy tym stoliku kilka momentów wcześniej, była już zupełnie inną osobą.
- Okrutne istoty. - W uszczypliwej ripoście podliczyłem jej słowa, odpłacając się lustrzanym uśmiechem. - Zbrodnia w białych rękawiczkach bywa straszniejsza od klątwy, która pozostawia widoczną ranę. - Czy mówiła o sobie, czy ostrzegała, a może bawiła się słowem - tego nie wiedziałem. Istniało wiele sposobów na usidlenie człowieka, a Imogen zdradzała wyjawiać się oręże, które było najbliższe jej samej. Wnioski wyciągałem sam, być może niewłaściwe - myliłem się, to prawda, jednak myliłem się rzadko. Lubiłem obserwować, lubiłem analizować; jeszcze bardziej lubiłem dobrze się przy tym bawić, a choć pewne motywy były nietrafione - jak sztuka, alkohol czy irytujący jazz - rozmowa w ojczystym języku z wysoko urodzoną Angielką zdawała się drobne niepowodzenia skrywać pod ciężką mgłą, z łatwością odchodzącą w zapomnienie. - Preferuje lady zachowawczość? - Bezpieczną przystań? Brak wyzwań? Pytania, które nie wybrzmiały, wisiały w powietrzu. Czy myśliwy odpuszczał jeleniowi, kiedy ten umykał w nieznaną część lasu? Czy ludzie nie osiągali największego postępu wtedy, gdy bez trwogi w sercu ruszali w nieznane? Całe życie dało się sprowadzić do sześćdziesięciu czterech pól na szachownicy, do nieustannych manewrów i rozstawiania pionków. Zachowawczość tez była taktyką, ale obrona nie była moim stylem gry.
Oparłem łokcie o aksamitne boki fotela, łącząc ze sobą opuszki palców. Głowa podsuwała szereg ripost dla jej słusznego spostrzeżenia, które nie było jednak prawdą absolutną i ostateczną. Przez chwilę obserwowałem swoją towarzyszkę, by ostatecznie wybrać zgodę, która budowała mosty. - Wypijmy za to. - Uniosłem kieliszek, przechylając głowę w bok i pod uniesieniem warg maskując własne dywagacje. Czy była gotowa wznieść ze mną toast? Oddać chwałę grze, w której znajdowaliśmy się już oboje? - Intrygująca teoria. - Przyznałem, odkładając na bok własne przekonania. Lubiłem smakować różnych perspektyw, a lady Imogen stanowiła ciekawą rozmówczynię - niczego innego nie spodziewałbym się po czarownicy z nieskazitelnym rodowodem krwi. - Co w takim razie różni Rosjan od Anglików? - Znała dobrze oba języki, wydawała się również zaznajomiona z moją kulturą - a z jej literacką spuścizną może nawet bardziej niż ja.
- Ekonomia nie istnieje bez strat. - Nie umknęło mojej uwadze swobodne przejście do spoufałej formy, zaskakiwała szybkość z jaką zdecydowała się ją wybrać - ale miałem jeszcze sporo lekcji do odrobienia w kwestii angielskich zwyczajów, zarówno pospolitych, jak i panujących wśród wyższej klasy. - Preferuję jednak mówić o nich jak o inwestycjach. - Uniosłem usta w powściągliwym uśmiechu, zastanawiając się, czy zrozumie przesłankę ukrytą w moich słowach. Odważnie podjąłem jej spojrzenie, dostrzegając kolejne oznaki opuszczania gardy, jakby Imogen, która usiadła ze mną przy tym stoliku kilka momentów wcześniej, była już zupełnie inną osobą.
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiałaby tego chcieć - zniszczenia, zagłady, udręki - zwał jak zwał, nieistotne. Przez lata jednak starała się odwodzić swoją osobę od określenia impulsywnej, odnoszącej jakiekolwiek sukcesy przez słówka szepnięte nad męskim uchem - mimo skrywanej w krwi kapryśności. Na piedestał celów stawiała samokontrolę, którą na przestrzeni lat utraciła w imię niezrozumiałych dla niej samej ataków - proste plecy, cięty język, buta niegodna damy - wolała być niewychowaną, chamską czy wulgarną, władczą - niż ukazywać po sobie zagubienie wobec tego dziwnego świata, w jakim przyszło jej funkcjonować. Świata, w którym nawet wśród swoich była ofiarą, niżli drapieżnikiem.
Krótki śmiech, bardziej chichot, choć daleki temu kojarzonemu z kobietami jej pokroju - skwitowała ripostę w niesłowny sposób przyznając mu rację. Czy mówiła o sobie? Mógł tak sądzić, właściwie byłaby to pierwsza skromna, niewiele wnosząca lekcja w poznaniu arystokratycznej Anglii. Mimo to, dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę z istoty własnych słów - z tego, że wszakże przez takie kobiety o jakich ona mówiła, ona sama musiała kryć się w cieniu własnej traumy. Cierpienie, niepowodzenia, niezadowolenie - były passe.
- Nie zbrodnia a opinia są największą bronią. To, ile i komu ufa. - Społeczna. Mógł być wobec tego obojętny - wydawał się być na tyle przeświadczonym o własnej nieomylności, że opinia publiczna nie robiłaby na nim wrażenia - do momentu, gdy skradane półsłówka owładnęłyby nieświadomie czyny - te podyktowane chęciami, ale i koniecznością. Jako Mulciber lawirował gdzieś pośrodku - nigdy nie będzie jednym z nich, z pewnością nawet na to nie aspirował; ale nigdy też nie będzie też w bezpiecznym przedsionku.
Miał ciężką rolę, szczególnie, jeśli chciał być graczem - bo za takowego, nie potrafiła go jeszcze wziąć. Nie w Anglii.
- Nie lubię brudzić rąk. - Mogłaby zabrzmieć, jakby absolutnie zgodziła się z jego spostrzeżeniem. Na moment. - Określiłabym to raczej umiejętną, niekiedy kosztującą czas analizą. Nie unikając, lecz wyprzedzając o krok. - Kalkulacja nad intuicją. Wiedza nad przeświadczenia. Wolała zainwestować moment zastanowienia, licząc się ze stratami, by posunąć się w pełni świadoma zysków i strat, niż o nierozsądny krok i wracać do punktu wyjściowego latami. Zachowawczość była kojarzona z tchórzostwem, bezpieczną odległością - ona nie bała się ryzykownych kroków w sytuacyjny głąb, chciała jednak rozpoznać każdą drogę wejścia, wyjścia i czyhające zza sufitu niebezpieczeństwa. Nie tyle myśląc o sobie, co o tyłach - była tylko czyjąś siostrą, córką, kiedyś być może żoną - jej czyny, to przede wszystkim czyny nazwiska, niż człowieka.
Jej toast - na który się zdecydowała - był tego elementem. I trwało milisekundę zastanowienie, w jaki sposób to odebrać.
Chłód szklanki trafił jednak w opuszki palców, następnie delikatnie unosząc szkło, z którego łyk ochłodził gardło. Lodowate igiełki, choć mniej bolesne niż na początku, były topową kwintesencją odpowiedzi na jego pytanie.
- Mimo trwającego aktualnie konfliktu, nadal jesteśmy bardziej ujednoliceni, co może niesie za sobą stonowanie, ale ułatwia też prowadzenie gospodarki. Łatwiej dać zachętę, niż zdzielić batem. - Podsumowała lata poznawania ludzi z najróżniejszych sfer - nie głosiła prawdy, co spostrzeżenia. De facto - ciężko było to nazwać nawet powtarzalnym elementem, gdy osobników w próbie było ledwie kilkadziesiąt, a cała populacja była niemalże niepoliczalna. - Każdy Rosjanin jakiego poznałam czuł się niezrozumiany, z jednej stronie każdy jest bratem, z drugiej każdy jest obcy. - A to rodziło cierpienie, które wydawało się z nich wręcz wylewać - z każdej sztuki, melodii, słowa. Bytowania.
- Powodzenie inwestycji zależy od wkładu własnego, życzę więc, by inni mogli Ci poświęcić tyle czasu, co ty im. - Delikatny, dąsający się na początek rozmowy uśmiech podsumował absolutnie zrozumienie - nie chciała jednak mówić nic więcej. Nic, co zgłębiałoby dyskusję o niej samej - w tym, w istocie, byli dość podobni.
Krótki śmiech, bardziej chichot, choć daleki temu kojarzonemu z kobietami jej pokroju - skwitowała ripostę w niesłowny sposób przyznając mu rację. Czy mówiła o sobie? Mógł tak sądzić, właściwie byłaby to pierwsza skromna, niewiele wnosząca lekcja w poznaniu arystokratycznej Anglii. Mimo to, dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę z istoty własnych słów - z tego, że wszakże przez takie kobiety o jakich ona mówiła, ona sama musiała kryć się w cieniu własnej traumy. Cierpienie, niepowodzenia, niezadowolenie - były passe.
- Nie zbrodnia a opinia są największą bronią. To, ile i komu ufa. - Społeczna. Mógł być wobec tego obojętny - wydawał się być na tyle przeświadczonym o własnej nieomylności, że opinia publiczna nie robiłaby na nim wrażenia - do momentu, gdy skradane półsłówka owładnęłyby nieświadomie czyny - te podyktowane chęciami, ale i koniecznością. Jako Mulciber lawirował gdzieś pośrodku - nigdy nie będzie jednym z nich, z pewnością nawet na to nie aspirował; ale nigdy też nie będzie też w bezpiecznym przedsionku.
Miał ciężką rolę, szczególnie, jeśli chciał być graczem - bo za takowego, nie potrafiła go jeszcze wziąć. Nie w Anglii.
- Nie lubię brudzić rąk. - Mogłaby zabrzmieć, jakby absolutnie zgodziła się z jego spostrzeżeniem. Na moment. - Określiłabym to raczej umiejętną, niekiedy kosztującą czas analizą. Nie unikając, lecz wyprzedzając o krok. - Kalkulacja nad intuicją. Wiedza nad przeświadczenia. Wolała zainwestować moment zastanowienia, licząc się ze stratami, by posunąć się w pełni świadoma zysków i strat, niż o nierozsądny krok i wracać do punktu wyjściowego latami. Zachowawczość była kojarzona z tchórzostwem, bezpieczną odległością - ona nie bała się ryzykownych kroków w sytuacyjny głąb, chciała jednak rozpoznać każdą drogę wejścia, wyjścia i czyhające zza sufitu niebezpieczeństwa. Nie tyle myśląc o sobie, co o tyłach - była tylko czyjąś siostrą, córką, kiedyś być może żoną - jej czyny, to przede wszystkim czyny nazwiska, niż człowieka.
Jej toast - na który się zdecydowała - był tego elementem. I trwało milisekundę zastanowienie, w jaki sposób to odebrać.
Chłód szklanki trafił jednak w opuszki palców, następnie delikatnie unosząc szkło, z którego łyk ochłodził gardło. Lodowate igiełki, choć mniej bolesne niż na początku, były topową kwintesencją odpowiedzi na jego pytanie.
- Mimo trwającego aktualnie konfliktu, nadal jesteśmy bardziej ujednoliceni, co może niesie za sobą stonowanie, ale ułatwia też prowadzenie gospodarki. Łatwiej dać zachętę, niż zdzielić batem. - Podsumowała lata poznawania ludzi z najróżniejszych sfer - nie głosiła prawdy, co spostrzeżenia. De facto - ciężko było to nazwać nawet powtarzalnym elementem, gdy osobników w próbie było ledwie kilkadziesiąt, a cała populacja była niemalże niepoliczalna. - Każdy Rosjanin jakiego poznałam czuł się niezrozumiany, z jednej stronie każdy jest bratem, z drugiej każdy jest obcy. - A to rodziło cierpienie, które wydawało się z nich wręcz wylewać - z każdej sztuki, melodii, słowa. Bytowania.
- Powodzenie inwestycji zależy od wkładu własnego, życzę więc, by inni mogli Ci poświęcić tyle czasu, co ty im. - Delikatny, dąsający się na początek rozmowy uśmiech podsumował absolutnie zrozumienie - nie chciała jednak mówić nic więcej. Nic, co zgłębiałoby dyskusję o niej samej - w tym, w istocie, byli dość podobni.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nie rozumiałem zaprzeczenia, podczas gdy z kontekstu słów lady Travers wynikało, że zgadzała się z moją wypowiedzią, nieporozumienie zrzucając na karb języka, którego umiejętność nabyła. Choć wypowiadała się z płynnością, być może niektóre frazeologizmy pozostawały dla niej obce, czego jednak nie zamierzałem podkreślać. To, co działo się w mojej głowie rzadko znajdywało odzwierciedlenie na zewnątrz. Tam malowałem obraz pokornego słuchacza, inteligentnego młodzieńca z dobrego domu, kimś, na kogo aspirowałem w towarzystwie wysoko urodzonej kobiety - kimś, kim chciałem być w jej świecie. Zdążyłem już zrozumieć, że choć Wielka Brytania miała swoje ministerstwo, władza faktyczna w dużej mierze leżała w rękach arystokracji, między innymi z prozaicznej przyczyny jaką było posiadanie najpilniej strzeżonych skarbców. Akceptowanie związków małżeńskich między sobą było już tylko czystą farsą, by nie dopuścić do koryta kolejnych świń, które mogłyby okazać się zbyt żarłoczne. Nie trzeba było wychowywać się na Angielskiej ziemii, by dostrzec te koligacje, które utwierdzały mnie w przekonaniu, że bez odpowiedniej ilości galeonów na koncie można było jedynie marzyć o wielkości.
- Nikt nie lubi. - Skłamałem, tylko po to, by przyznać jej rację, ukrywając swoją prawdziwą naturę. Nie mogła jednak tego dostrzec; w moich słowach płynęła bezsprzeczna zgoda. - Ręce brudzą tylko ci, którym los nie pozostawił wyboru. - Podkreśliłem jej przynależność do elit, milcząc na temat własnych upodobań. Gdyby Varya siedziała obok, wiedziałaby, że manipuluję prawdą. Nie obawiałem się brudzić rąk, zanurzyć ich w głębokim szkarłacie krwi, czy to zwierzęcym, czy ludzkim. Byłem mistrzem swojego narzędzia, i sam byłem tym narzędziem - ostrym, bezlitosnym - jednak były to upodobania, o których nie mówiło się głośno. Szczególnie w towarzystwie damy. Dla lady Travers pozostawiałem wyuczone uśmiechy, podobne do tych, które sama mi ofiarowywała, nic nie znaczące toasty i rozmowy prowadzone nie w prost.
- W Rosji powszechna jest odwrócona psychologia - Skomentowałem, a choć słowa miały gorzki smak, na moim obliczu trudno było szukać grymasu. Dorastając w surowym kraju, gdzie człowiek był tylko liczbą i narzędziem w osiągnięciu większego celu, miało się dwa wyjścia - nauczyć się odnajdywać słodycz w zadawanym bólu lub samemu zostać katem. - Dobrze zdaje się nas lady rozumieć. - Zgodziłem się z nią, w imię gry pozorów, nieznacznie unosząc kącik ust. - Była kiedyś pani w Rosji? - Byłem niemal pewien, że odpowie twierdząco. - Moja rola w tym, by zadbać o prawdziwość tego życzenia. - Nie wierzyłem w powodzenie, w uśmiech losu, w pobożne życzenia. Nic, co przychodziło, nie przychodziło samo, a tego schematu myślenia nauczyły mnie polowania. Nigdy żadna sarna nie przyszła pod bełt mojej kuszy, by zostać upolowaną. Każdy sukces wymagał ciężkiej pracy, wysiłku i umiejętności - a te zależały wyłącznie ode mnie. Dlatego nigdy nie wątpiłem w siostrę; choć pozbawiona była obycia z ludźmi, życie toczące się poza murami lasów nie różniło się tak bardzo od hierarchii, która panowała w dziczy.
Mogło się zdawać, że moje intensywnie krążące wokół niedźwiedziej siostry myśli w końcu ją przyciągnęły; kiedy Varya wróciła do naszego stolika, rozmowy zmieniły swój charakter, ja jednak nie poprzestałem na rzucaniu odważnych spojrzeń w kierunku lady Travers, nieco zbyt wilczych, nieco zbyt nachalnych.
zt x2
- Nikt nie lubi. - Skłamałem, tylko po to, by przyznać jej rację, ukrywając swoją prawdziwą naturę. Nie mogła jednak tego dostrzec; w moich słowach płynęła bezsprzeczna zgoda. - Ręce brudzą tylko ci, którym los nie pozostawił wyboru. - Podkreśliłem jej przynależność do elit, milcząc na temat własnych upodobań. Gdyby Varya siedziała obok, wiedziałaby, że manipuluję prawdą. Nie obawiałem się brudzić rąk, zanurzyć ich w głębokim szkarłacie krwi, czy to zwierzęcym, czy ludzkim. Byłem mistrzem swojego narzędzia, i sam byłem tym narzędziem - ostrym, bezlitosnym - jednak były to upodobania, o których nie mówiło się głośno. Szczególnie w towarzystwie damy. Dla lady Travers pozostawiałem wyuczone uśmiechy, podobne do tych, które sama mi ofiarowywała, nic nie znaczące toasty i rozmowy prowadzone nie w prost.
- W Rosji powszechna jest odwrócona psychologia - Skomentowałem, a choć słowa miały gorzki smak, na moim obliczu trudno było szukać grymasu. Dorastając w surowym kraju, gdzie człowiek był tylko liczbą i narzędziem w osiągnięciu większego celu, miało się dwa wyjścia - nauczyć się odnajdywać słodycz w zadawanym bólu lub samemu zostać katem. - Dobrze zdaje się nas lady rozumieć. - Zgodziłem się z nią, w imię gry pozorów, nieznacznie unosząc kącik ust. - Była kiedyś pani w Rosji? - Byłem niemal pewien, że odpowie twierdząco. - Moja rola w tym, by zadbać o prawdziwość tego życzenia. - Nie wierzyłem w powodzenie, w uśmiech losu, w pobożne życzenia. Nic, co przychodziło, nie przychodziło samo, a tego schematu myślenia nauczyły mnie polowania. Nigdy żadna sarna nie przyszła pod bełt mojej kuszy, by zostać upolowaną. Każdy sukces wymagał ciężkiej pracy, wysiłku i umiejętności - a te zależały wyłącznie ode mnie. Dlatego nigdy nie wątpiłem w siostrę; choć pozbawiona była obycia z ludźmi, życie toczące się poza murami lasów nie różniło się tak bardzo od hierarchii, która panowała w dziczy.
Mogło się zdawać, że moje intensywnie krążące wokół niedźwiedziej siostry myśli w końcu ją przyciągnęły; kiedy Varya wróciła do naszego stolika, rozmowy zmieniły swój charakter, ja jednak nie poprzestałem na rzucaniu odważnych spojrzeń w kierunku lady Travers, nieco zbyt wilczych, nieco zbyt nachalnych.
zt x2
Arsentiy Mulciber
Zawód : księgowy, ekonomista
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
watch them fall
blood on a marble wall
I like the way they all
scream
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
De facto czekała na powrót Varyi, ewidentnie czując, że prowadzona przezeń rozmowa nie prowadziła do niczego poza czczym gadaniem i grą kłamstw. Obecność mężczyzny, która niegdyś niepokoiła, teraz przynosiła coś na kształt znudzenia - być może, choć żadne nie chciało tego przyznać, byli do siebie nazbyt podobni, aby dało się upatrzyć w tym gram niesionej przyjemności. Być może byli właśnie różni, a on nie znał jej życia tak, jak i ona nie znała jego.
Poddawała się więc tej grze, przytakiwała i zgrywała głupiutką, obserwując na twarzy przyzwoitki to samo uczucie, które towarzyszyło jej pośród każdej kolejnej sekundy tegoż spotkania. Mogli tkwić w tym razem, mogli nosić barwy przekonania i przekomarzania, gra toczyła się jednak daleko poza wybranym stolikiem i gorzkawymi drinkami i - w istocie - oboje mieli się o tym przekonać już niedługo, za ledwie kilka spojrzeć w przyszłość. Być może odkryją wtedy wypowiedziane słowa na nowa; docenią konkurencję lądu w odmętach wody i wody w odmętach lądu - teraz jednak pozostawali ledwie pustym tłem gry, gry w której miała być pionkiem a on aspirował na gracza. Czy tak potoczą się losy, być może. Czy tego właśnie chciała?
Teraz, w szeregu wypowiadanych słów nie odnalazła odpowiedzi, ucząc się na nowo odwagi własnych słów i gestów, czynów i pomówień niesionych z ust do uszu, ale i z ust do ust, tak jak w momencie, gdy spojrzenie lądowało na pokryte czerwienią wargi. Arsentyi był niedźwiedziem, wiódł prym pośród zwierząt Syberii. Kraken skryty pod powierzchnią był zaś nieoczekiwanym gościem, rzadkim i niezauważalnym do momentu, do którego sam nie zapragnął nieść swoją obecność. Gdy wilki i niedźwiedzie warczą i niosą dźwięk łap w leśnej gęstwinie, kraken działa w ciszy, ledwie raz na wiele miesięcy niosąc szum uderzenia macką o wodę, ale tenże właśnie szum rozbrajał na kawałki każdego, nawet najbardziej odważnego czarodzieja. Lubiła ten status milczenia, skrycia pod taflą wody; nie potrzebowała emanować nadto siłą i ukazywać niewypowiedzianej siły, niosąc zgubę w ostateczności, w momencie prowokacji. Czy miała tą siłę? Także nie, jeszcze nie.
Wieczór dobiegał ku końcowi, błękitna krew niosła za sobą nie tylko przyjemności, ale i kajdany obowiązków - gdy więc opuściła Liquid Paradise nie zostało jej nic poza zapomnieniem w arkanach własnych myśli, dalekich obecnemu na spotkaniu mężczyźnie.
zt x2 Poddawała się więc tej grze, przytakiwała i zgrywała głupiutką, obserwując na twarzy przyzwoitki to samo uczucie, które towarzyszyło jej pośród każdej kolejnej sekundy tegoż spotkania. Mogli tkwić w tym razem, mogli nosić barwy przekonania i przekomarzania, gra toczyła się jednak daleko poza wybranym stolikiem i gorzkawymi drinkami i - w istocie - oboje mieli się o tym przekonać już niedługo, za ledwie kilka spojrzeć w przyszłość. Być może odkryją wtedy wypowiedziane słowa na nowa; docenią konkurencję lądu w odmętach wody i wody w odmętach lądu - teraz jednak pozostawali ledwie pustym tłem gry, gry w której miała być pionkiem a on aspirował na gracza. Czy tak potoczą się losy, być może. Czy tego właśnie chciała?
Teraz, w szeregu wypowiadanych słów nie odnalazła odpowiedzi, ucząc się na nowo odwagi własnych słów i gestów, czynów i pomówień niesionych z ust do uszu, ale i z ust do ust, tak jak w momencie, gdy spojrzenie lądowało na pokryte czerwienią wargi. Arsentyi był niedźwiedziem, wiódł prym pośród zwierząt Syberii. Kraken skryty pod powierzchnią był zaś nieoczekiwanym gościem, rzadkim i niezauważalnym do momentu, do którego sam nie zapragnął nieść swoją obecność. Gdy wilki i niedźwiedzie warczą i niosą dźwięk łap w leśnej gęstwinie, kraken działa w ciszy, ledwie raz na wiele miesięcy niosąc szum uderzenia macką o wodę, ale tenże właśnie szum rozbrajał na kawałki każdego, nawet najbardziej odważnego czarodzieja. Lubiła ten status milczenia, skrycia pod taflą wody; nie potrzebowała emanować nadto siłą i ukazywać niewypowiedzianej siły, niosąc zgubę w ostateczności, w momencie prowokacji. Czy miała tą siłę? Także nie, jeszcze nie.
Wieczór dobiegał ku końcowi, błękitna krew niosła za sobą nie tylko przyjemności, ale i kajdany obowiązków - gdy więc opuściła Liquid Paradise nie zostało jej nic poza zapomnieniem w arkanach własnych myśli, dalekich obecnemu na spotkaniu mężczyźnie.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Liquid Paradise
Szybka odpowiedź