Bestialska Karuzela
Na karuzeli świetnie bawią się zarówno dzieci, jak i dorośli; niektóre z figur są dość wielkie, by mogły na niej usiąść nawet dwie osoby. Przy melodii przyjemnej muzyki stworzenia podrywają się do lotu i osiągają zawrotne prędkości.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 3 razy
Postać A: To działo się w nocy, z kwietnia na maj. Usłyszałaś krzyk, przypominało to starą, silną szyszymorę. Początkowo nie rozumiałaś, lecz chwilę potem rozumieć przestałeś - krzyk był tak głośny, że odebrał ci jasność umysłu. Przeszył twoje ciało na wskroś, zmusił do przysłonięcia uszu dłońmi, wygiął twoje ciało i rzucił na kolana. Z twojego nosa zaczęła sączyć się krew, czułaś, że twoja czaszka zaraz eksploduje. Nie mogłaś się poruszyć, ogarnął cię obezwładniający paraliż, aż w końcu straciłaś przytomność. Obudziłaś się zalany krwią, daleko od miejsca, w którym to wszystko się wydarzyło.
Obrażenia: psychiczne (100) od czarnej magii, osłabienie
Postać B: W nocy, z ostatniego dnia kwietnia na maj, niespodziewanie poczułeś przeraźliwy ból głowy; nagły, rwący, tak silny, że powalił cię na kolana. Nagle obraz przed twoimi oczyma zaszedł jasną, śnieżną bielą, która całkowicie cię oślepiła. Nic nie widzisz. Potrzebujesz eliksiru, który przywróci ci wzrok - i czasu, żeby przyzwyczaić się do otaczającej cię mgły. Zapachy wokół przestały być znajome, prawdopodobnie nie znajdowałeś się już w swoim domu. Nie miałeś jednak pojęcia, co się stało, ani gdzie mogłeś się znajdować.
Obrażenia: utrata wzroku
Nie było już zwyczajnych dni. Każdy wieczór i każdy poranek przynosił ze sobą nowe wyzwania. Kładąc się, nigdy nie był pewien czy przypadkiem nie przyjdzie do niego wizja, wstając, sprawdzał czy wciąż może oddychać. Mogłoby się zdawać, że jego życie będzie upstrzone nawykami — nawyki prowadzą do rutyny i zastoju — nic jednak podobnego. Niepokoje piętrzyły się, nie ograniczając się już tylko do problemów nawiedzających ich posiadłość w Silverdale. W napięciu obserwowali zmieniające się kartki w kalendarzu, które zbliżały się do końca miesiąca. Wiązał się on dla nich z przykrą datą śmierci najmłodszego członka rodziny, ale też trochę się obawiali nowego ze względu na wiadomości publikowane w Proroku Codziennym. Zazwyczaj neutralni Ollivanderowie musieli wybrać stronę, nawet jeżeli tylko Constantine angażował się w tę „wojnę” aktywnie. Przeczuwali, że coś dużego miało się wkrótce wydarzyć... Mimo to, nie można było powiedzieć, iż ktokolwiek z nich doceniał ogrom nadciągających niebezpieczeństw, nikt nie przewidział, co nastąpi ostatniego dnia kwietnia.
Ciężko było powiedzieć, że cokolwiek p a m i ę t a ł. Być może zasnął nad lekturą w ich bibliotece, może zdążył już przyłożyć głowę do poduszki. Jedno było pewne, warunki do myślenia nie były sprzyjające w tej sytuacji. Nie zaczęło się to stopniowo, nie obudziło go łagodnymi falami. Raczej rzuciło się na niego z pasją wygłodniałej bestii i nie zamierzało się poddać. W jednej chwili poczuł straszliwy ból głowy — coś bezlitośnie rozsadzało jego czaszkę od środka, a on nie mógł nic na to poradzić. Wydawało mu się jakby ktoś go uderzył z astronomiczną siłą prosto w potylicę, znienacka, bez ostrzeżenia, powalając do od razu na ziemię, gdzie na kolanach zwijał się w cierpieniu. Bez zastanowienia chwycił się za głowę i zacisnął mocno zęby. Nie był w stanie krzyczeć, wołać o pomoc. Jego umysł wypełniała pustka przemieszana ze świadomością, że zdarzyło się coś makabrycznego, coś z czego nie było już powrotu. Nie wypełniał go strach, na to nie było miejsca. Przemknęła mu myśl, iż to może tylko jakaś kolejna wizja albo nowy objaw klątwy Ondyny, nie miało to jednak wiele sensu. Skupił się na oddychaniu, musiał pozostać spokojny, inaczej skończyłoby się to tylko w jeden sposób. Już miał wrażenie, że może to odchodzi, oddala się, kiedy przed oczyma ujrzał oślepiającą białą ścianę, która wydawała się go otaczać. Przypominało to błysk naprawdę silnego patronusa, wystrzelonego nieco za blisko.
Coś się zmieniło.
Trzymał powieki zamknięte, przenosząc swoją uwagę na bicie swego serca. Ból, który wcześniej emanował w jego głowie, nieco zelżał, przez co i on się uspokoił. Wyplótł spocone palce z włosów i oparł dłonie na ziemi przed sobą. Wykonał kilka głębokich oddechów — zauważył, że są nieco chrapliwe — po czym otworzył oczy. Nic. Zamrugał kilkukrotnie, jednakże nie przyniosło to żadnego rezultatu. Odepchnął się zamaszystym ruchem, znajdując się teraz w pozycji siedzącej i powędrował dłońmi do swojej twarzy.
— Co...? — Jego głos nie był głośniejszy niż szept. Machinalnie zauważył, że jego policzki były mokre od łez, wszystko inne wydawało się w normie. Czuł, iż wszystko było na swoim miejscu, dlaczego więc nic nie dostrzegał oprócz tej irytującej mlecznej mgły?
Ostrożnie wymacał swoje nogi, koszulę, ramiona, nic szczególnie go nie bolało. Ciężko przełknął gulę, która formowała się w jego gardle, po czym policzył do dziesięciu. Może śnił, pewnie tak. Przygryzł wargę, zastanawiając się czy to jawa, czy może jakiś nowy rodzaj koszmaru. Już tyle lat żył ze swoimi wizjami, a one nadal pozostawały zagadkowe w takim samym stopniu. Nie był pewny jak mógłby interpretować te przerażającą kościaną biel. Odczekał chwilę, nic jednak nie ulegało zmianie. Wokół było przedziwnie cicho, otaczały go obce zapachy, zupełnie różne od woni drewna, kwiatów i książek, która rozlewała się po całej posiadłości Ollivanderów. Zamiast tego jego włosy rozwiewał delikatny wiatr, wydawało mu się, iż może w nim rozpoznać nutę rdzy. Przesunął wierzchem dłoni po powierzchni, na której siedział, ale odsunął ją natychmiast, napotykając przeraźliwie chłodny metal. Zmarszczył brwi, niepewny. Nie był już w domu, a jeśli nie był to sen, sytuacja była trudna. Nie mógł jednak wiecznie pozostawać bierny, wymacał, że ma ze sobą różdżkę, co dodało mu trochę otuchy. Spróbował się podnieść, wydawało mu się, iż nogi ma jak z waty, ale udało mu się o coś złapać. Przesuwał dłonie po tym czymś, i tylko dalej się strapił. Ta rzecz była jakąś osobliwą bestią, nie miał zbyt czułych palców, ale potrafił zidentyfikować łeb, uszy, a nawet przednią kończynę. Odsunął rękę jak sparzony, kiedy natrafił na zęby. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mu czarne scenariusze — a co jak to ożyje — więc bardzo ostrożnie zrobił krok do tyłu. Na szczęście na nic nie wpadł, ale od tej pory postanowił kierować się tylko przed siebie, wyczuwając co ma z przodu. Zaczął tak iść, powoli wysuwając różdżkę z kieszeni. Miał nadzieję, że nie narobił za dużo hałasu. Nie przyszedł tu sam, musiał w tym maczać palce ktoś obcy, a jeśli tak, na pewno nie miał dobrych zamiarów.
żywotność: 190, utrata wzroku
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
W nocy, w której wybucha magia. Najplugawsza.
Przemęczone ciało bezwiednie opada na sypialniane łóżko, kąpiąc się w kolejnych koszmarach. Budzi mnie przeraźliwy krzyk. Znam go, słyszałam go kiedyś.
- Eileen? - pytam z przerażeniem. Otwieram oczy, a wzrok napotyka jedynie ciemność. Wydaje mi się, że znów biegnę po hogwarckich schodach. Że znów widzę wijącą się na ziemi przyjaciółkę. Że znów bezskutecznie staram się jej pomóc. To sen czy ten horror zaczyna się na nowo, naprawdę? Krzyk. Może to krzyk sasabonsama? Otępiający, ogłuszający. Wieszczący śmierć.
- Zostaw ją - rzucam zachrypniętym głosem. Zostaw Just. Chcę rzucić zaklęcie, po omacku dobywam różdżki - ale co z dziećmi? Co z Angusem, Lewisem, Finnickiem? Co z Lily? Idę parę kroków w stronę ciemności, aż padam na kolana. Łapię się za głowę, czuję ciepłą stróżkę cieczy biegnącą od nosa do ust, a czaszka wręcz domaga się eksplozji. Aż ciemność zabiera mnie całą.
Budzę się osłabiona, na zimnej ziemi. Krajobraz dookoła nie przypomina pokoju dziewcząt naszego domku.
- Mamo? Tato? - dopytuję w pustą przestrzeń. Ciemne niebo wiruje w głowie, oddycham ciężko. Wyszłam na zewnątrz? Nie widzę naszego płotu. Nie słyszę rżenia hipogryfów. Jest tu tak obco. Ponuro i przerażająco. Resztkami silnej woli podnoszę się do pozycji siedzącej, jedną ręką przytrzymuję obolałą głowę. Zaciskam mocno powieki, żeby zaraz otworzyć je szeroko. Widzę skrzydlate konie lewitujące w powietrzu, widzę mężczyznę, którego nie potrafię poznać, a który ostrożnie przesuwa się na bok. Czołgam się w stronę jednego z pegazów, jakby to on miał mi zapewnić bezpieczeństwo. Gdzie ja jestem, co tu robię? Czy to… Grindelwald? Podciągam kolana pod brodę, trzymam wyciągniętą przed siebie różdżkę, rozglądam się przerażonym wzrokiem dookoła. Atak może nastąpić zewsząd. A najbardziej od tej męskiej sylwetki, która stoi do mnie tyłem i której usilnie nie mogę rozpoznać.
- Nic ci nie powiem - mówię głośno, ale drżącym głosem. - Będziesz musiał mnie zabić - dodaję dużo pewniej. Tak jak zabiłeś ich. Jestem przerażona, zagubiona, otępiała. Wiem jednak, że się nie poddam. Będę walczyć do końca. Nie zdradzę.
107/207, -20
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Podtrzymywał łzy, które przyczajone wcześniej odkryły jego słabość i szykowały się aby dać upust jego emocjom.
— Ulysses? Mamo? — wyszeptał cichutko, głos ochrypły, napięty przepełniony żałością. Wraz z tymi dwoma słowami, swoich wołaniem, poczuł jak opuszcza go część zgrozy i histerii, która kłębiła się u stóp jego świadomości. Chciał osunąć się na ziemię, ale jego plecy napotkały opór i został tak, podparty o metalową ścianę czy czymkolwiek był ten mur za nim.
Oddychaj, nie zapomnij oddychać.
Tyle lat spędził próbując osiągnąć wewnętrzny spokój, nie mógł tak łatwo się poddać. Wciąż żył, chyba był w miarę cały, musiał ustać na nogach, które trzęsły się pod nim, musiał dostać się z powrotem do Silverdale. Nie wiedział jeszcze jak to zrobi, ale to nie mogło go powstrzymać. Był osobą bardzo zdeterminowaną, pewną, z wielką wolą przetrwania. Gdyby tak nie było odszedłby z szaleństwem wizji albo oddał ostatni oddech dla chciwej i wiecznie łaknącej klątwy, z którą się urodził. Zaciskał palce jednej dłoni na różdżce, drugą zaś wyciągnął by objąć stalowe ucho bestii i podciągnąć się do pozycji stojącej. Był nieco przygarbiony; zdawał sobie sprawę ze swojego wzrostu, czasami powodującego problemy. Musiał zaufać swojej intuicji, że go do doprowadzi do bezpiecznego miejsca.
W momencie, kiedy zbierał swoje myśli, próbując opracować jakiś plan, usłyszał coś. Najpierw uznał, iż coś mu się zdaje, to tylko świszcze wiatr, a jego wyobraźnia dopowiada resztę. Jednakże raz za razem padały kolejne słowa, wypowiedziane ludzkim głosem. Czyżby to ożyły bestie? Spróbował usłyszeć, gdzie jest źródło. Nie było bardzo blisko, na pewno nie pochodziło od mitycznego stworzenia, które teraz obejmował jedną ręką, bo głos był donośny, ale jednak nie aż tak niedaleki. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa, na ślepo wycelował różdżką, nie wypowiadając jednak żadnego zaklęcia.
— Dlaczego? — krzyknął z pewną frustracją. — Dlaczego nic mi nie powiesz? Dlaczego mnie tu sprowadziłaś? Gdzie jestem? — nie wiedział, gdzie dokładnie jest ta obca osoba ani czy jest czarodziejem. Próbował się skryć za bestią, ale przecież nic nie widział. W ostatniej chwili uchronił się przed uderzeniem w łapę tego stwora, poczuł tylko jak chłodny, twardy metal muska jego włosy. Wciąż trzymał swą różdżkę, lecz bał się tego, że zaklęcie się nie uda, poza tym jak w takim stanie mógłby w kogoś trafić. Dręczyła go świadomość jeszcze gorsza, iż ktokolwiek zdecydował się odezwać, widział go i nie planował nic dobrego.
— Dlaczego mi to robisz? — dodał jeszcze, starając się utrzymać fałszywą nutę pewności siebie, ale nie mógł powstrzymać drżenia. Jego myśli krążyły w zawrotnym tempie. Skoro on nie widział był na gorszej pozycji niż ta obca osoba. Wyszeptał zaklęcie, chcąc wyrównać szanse:
— Nebula Omnia.
żywotność: 190/190, utrata wzroku
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Przenoszę wzrok z sylwetki nieznajomego na tereny oraz kształty dookoła. Wydaje mi się, że jego głos nie jest już tak bardzo mi nieznany. Nagle myślę sobie, że to nie Grindelwald, ten potwór zabiłby mnie w mgnieniu oka. Ten jeszcze stoi, jeszcze mnie nie atakuje, wręcz błądzi jak we mgle, co nawet okaże się proroczym porównaniem. Co jeśli on nie jest oprawcą, a ofiarą tak jak ja? Więźniem tego paskudnego czarnoksiężnika? Może powinnam mu pomóc? Boję się. Boję się, że jest jak wystraszone zwierzę, które zrobi mi krzywdę kiedy tylko się poruszę. Czuję się taka bezbronna.
- Spokojnie - mówię w końcu drżącym głosem. - To nie ja cię tu sprowadziłam. To o n. jesteśmy jego więźniami. Musimy go pokonać, to jedyne wyjście - bredzę bez składu i ładu, nadal otępiała. Mętnym, nieprzytomnym wzrokiem próbuję odnaleźć drogę wyjścia. Ogrom atrakcji jak w wesołym miasteczku mnie dekoncentruje, gdyż nie scala się w logiczną całość. Przełykam głośno ślinę, postanawiam wstać. Nadal ciężko opierając się o skrzydlatego rumaka, drżącymi nogami staram się nadać ciału pion. Jestem trochę poobijana, ale to nic. Najgorsza jest panika namnażająca się w komórkach w zajęczym tempie.
- Widziałeś może Eileen, Just? Może Sama albo Herewarda? Garretta? - dopytuję, być może i oni są tutaj więźniami. Powinniśmy ich odszukać. - Wiesz w ogóle o kim mówię? - Nie daję mu odpoczynku od setki pytań. Może się właśnie nieświadomie zdradzam? Nie, jego głos na pewno jest znajomy, jego postura… jakby to był…
I wtedy słyszę inkantację. Przerażona unoszę różdżkę, a protego zastyga na moich ustach. Dopiero wtedy widzę mgłę oblepiającą nas swoimi mackami. Nic nie widzę. A byłam już tak blisko rozpoznania!
- Finite incantantem - wypowiadam głośno. Chcę wierzyć, że to coś da. – Nie ukrywaj się, tchórzu. Musimy walczyć, nie rozumiesz? - syczę zdenerwowana. Nie wiem już co robię ani o co w tym wszystkim chodzi. Gubię się w labiryncie własnych myśli oraz emocji. Myślałam, że jest sojusznikiem. A okazuje się być zwykłym uciekinierem bez honoru. Bosymi stopami przesuwam się po kłującym pasku, w drugą stronę. Muszę znaleźć resztę. Musimy stąd uciec. Musimy pokonać Grindelwalda.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 04.09.17 14:34, w całości zmieniany 1 raz
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Szum był coraz głośniejszy. Spomiędzy niego wydobywały się dziwne dźwięki — zgrzytnięcia metalu, ludzkie głosy, może jakaś obłudna imitacja burzowych grzmotów. Stał jednak stabilnie, choć podłoże wydawało się pod nim poruszać. Miał sztywną twarz, nie pozwolił sobie na skrzywienie ani na okazanie słabości.
Jestem i mnie nie ma. Czy to samo odczuwa ta kobieta? Czy chroni się tu przed czymś, czy wpadł do jej kryjówki, by ją zaniepokoić? Myśli tak bardzo pragnęły wrócić na logiczne, proste tory, ale one również pozostawały ślepe, zagubione w bezdennej nicości.
— Nie wiem co tu robię… Przeszkadzam ci? — odezwał się już słabiej, zbity z tropu jej słowami. Możliwe, że próbowała go zwieść, wszystko, co wydobywało się z jej ust mogło być sprytnym kłamstwem, a jednak wydało mu się zbyt pogmatwane, by zostało wymyślone tylko na pokaz. Poza tym nie mógł się oprzeć wrażeniu, że gdzieś już słyszał ten głos. — Jak się stąd wydostać? Powiedz mi gdzie jestem i pójdę, naprawdę! — spróbował ją przekonać. Jeśli, gdyby, to ona odebrała mu wzrok i go tu przyprowadziła, mogła z nim zrobić, co zechciała. Nie widział, nie miał pojęcia z kim miał do czynienia, był bezbronny. Wysoka sylwetka musiała się wyróżniać na tle, cóż, gdziekolwiek by się nie znajdowali. Nieudolnie próbował się kryć za tym fantazyjnym stworzeniem, prowadził go jednak tylko dotyk.
W miarę upływu czasu — godziny, minuty? — robiło mu się coraz zimniej. Być może pierwszy szok mijał i dopiero ogarniały go te doznania. I zaraz dotyka go inny rodzaj chłodu. To świadomość wypełza, trąca go nieznośnie. Trudno mu w to uwierzyć, ale nie tylko jej ton głosu jest znajomy, także każde imię, po kolei, rozbudzają jego wspomnienia związane z Zakonem. Może to być sztuczka, może to jego umysł płata mu figle, przekręcając wszystko, co mówi ta osoba.
Nie wykluczał jednak tego, że po prostu śnił. A w snach coś takiego mogło być znakiem. Mogło prowadzić do rozwiązania, do momentu obudzenia się i stwierdzenia, że nic mu nie grozi pośród warstw swej puszystej pościeli. To pewnie jej biel daje wrażenie tego oślepienia, tak, już prawie był przekonany, iż wszystko będzie dobrze…
Podniósł się ciężko z pozycji siedzącej, opierając się o stalową bestię powstał na nogi. Zachwiał się, lecz w porę uchwycił się ucha. Nie zdobył się na uśmiech, nie miał na to siły, opuścił za to różdżkę, oznajmiając swą kapitulację.
— Nie będę walczyć, nie chcę walczyć. To nie ma sensu. — Nic się nie stało. Nie był w stanie stwierdzić czy ogarnęła ich mgła, dla niego było to obojętne. Stał nieco pochylony, z rozchylonymi wargami, z których wylatywało ze świstem powietrze. Czuł jak jego kark wilgotnieje, koszula przyczepia się do skóry. — Nie jestem tchórzem… — dodał sam do siebie, trzy słowa, znaczące dla niego tak wiele.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Otula nas gruba warstwa mgły, tak jak mroźna warstwa świszczącego wiatru. Panika pogłębia się, chociaż moja wewnętrzna wola walki, determinacja każą mi odnaleźć innych. Uwolnić nas z tego koszmaru nim ponownie ryknie sasabonsam. Nim Grindelwald osobiście do nas przyjdzie jednym machnięciem różdżki obracając nas w pył. Zaciskam więc palce na ciepłym od dotyku drewnie i myślę gorączkowo nad planem odbicia szkoły ze szponów tego potwora.
- Nie - odpowiadam sucho. - Ale nie możesz tu zostać. My nie możemy tu zostać. Musimy iść po resztę i stanąć z n i m oko w oko. Czas jego tyranii dobiegł końca - dodaję z większą mocą, pewnością siebie, jakiej nie powstydziłby się nawet auror. Szkoda, że to wszystko jest jedynie projekcją zarażonego czarną magią umysłu. Strachu wypełzającego prosto z duszy. Muszę go w sobie zniszczyć i sięgnąć po nieosiągalne - taka niewątpliwie jest walka z dyrektorem Hogwartu.
- Jesteśmy… - zaczynam, tym razem dziwnie niepewna, wręcz zagubiona. Jakby za pstryknięciem palców skończyły się wszystkie pokłady pewności siebie. - Nie wiem, do diaska, rzuciłeś na nas mgłę! - Ton głosu przeradza się w rozpaczliwy pisk, jakbym traciła kontrolę nad własnymi emocjami. Być może to wesołe miasteczko - podpowiada luka w zagubionym umyśle, ale czy mogę mieć pewność kiedy wszystko szaleje?
- Nie mogę jej przerwać. Co się stało z magią? - dopytuję podczas potrząsania różdżką. Nie dzieje się nic. Gęsty obłok nadal otacza nas swoimi mackami. A ty jednak nie jesteś tym, kogo znam, skoro nie reagujesz na imiona, które powinieneś znać. Kim zatem jesteś? Duchem przeszłości, echem nadchodzącego jutra? Ułudą, z którą obłąkańczo rozmawiam?
- Zawsze jest sens - Zadziwiające jak prędko strach oraz panika przeradzają się w gniewne warknięcie. - Wiesz, kiedy nie ma sensu walczyć? Po śmierci - rzucam z cichym prychnięciem. - Weź się w garść, musimy się stąd wydostać. Nie jesteśmy sami. Musimy chronić też innych. To nasze zadanie, nasza misja. Nie traćmy więcej czasu - chodźmy - dodaję stanowczo. Opieram drugą stopę na ziemi, po czym zmierzam w zupełnie losowym kierunku. Wydaje mi się, że to stąd słyszałam głos. Jesteś tu jeszcze? Czy zginąłeś wraz z moją poczytalnością?
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Constantine zdawał się powracać do rzeczywistości, wczuwać w całą tę realność, łowić każdy omen i dostrzegać w nim możliwość. Nie potrafił oceniać ludzkich intencji, acz coś mu sugerowało, że to o n a nie była przeciwko niemu. Uważając, by nie upaść, zaczął się zbliżać w jej stronę, a przynajmniej jak mu się wydawało skąd pochodził głos. Dookoła nawiedzało go wiele rozpraszających dźwięków, nie miał pewności, że nie kieruje się we wręcz odwrotnym kierunku.
— O kim... o kim mówisz? — wykrzyknął, zastanawiając się czy to ten wiatr przekręca jej słowa, czy istnieje inny powód, dla którego zupełnie nie potrafi się doszukać sensu w jej wypowiedziach. — Czy to on nas tu sprowadził? — Nie był pewien o jakim nim właściwie mówił, chciał jednak odwołać się do wypowiedzi tej kobiety, może dzięki niemu przekona ją jakoś do współpracy. Przystanął, uważnie nasłuchując, a kiedy ponownie się odezwała, ruszył za jej zmiennym tonem, który w pewnym momencie kojarzył mu się bardziej z piskiem. Och, zapewne dla niej wydarzenia również były niejasne, co wprowadzało ją w dalszą panikę. To, co on pamiętał jako ostatnie to jego rodzinna posiadłość, nie miał najmniejszego pojęcia, co mogło ją spotkać.
— Finite Incantatem — wypowiedział, usilnie dusząc w sobie nutę niepewności, wszak jeśli jej zaklęcie nie przyniosło skutku, to czy mógł ufać swojemu? — Przepraszam, chciałem tylko wyrównać szanse — zaczął wyjaśniać, za późno zauważając, że się zdradził. Pokręcił głową, kilka luźnych kosmyków musnęło jego nos, ale nie zmieniło to wiele, jego oczy pozostawały tak samo niewidzące. Pozostawał spokojny, nie obawiał się już tak bardzo, za to chyba wyczuwał strach, który napędzał osobę, która tu z nim przebywała. Jakby automatycznie przestawił się na inny tryb. Zaczął przeszukiwać myśli w poszukiwaniu słów, mających siłą ją uspokoić. — Ja nic nie widzę. — Nie najlepszy początek, acz mógł jej wyjaśnić dlaczego zachowywał się w dość osobliwy sposób. Zawsze wierzył, że szczerością można wiele wywalczyć. To prawda, odsłaniał się w ten sposób, zdradził jej swoją słabość. — Nie umiem ci na to odpowiedzieć. Może w Mungu ktoś coś będzie wiedział, chyba powinniśmy tam spróbować dotrzeć? — zaproponował, unosząc kąciki ust w imitacji przyjaznego grymasu. Nie wiedział czy mu się udało, nie wiedział, gdzie kobieta się znajdowała. Może chociaż zdoła zakończyć zaklęcie, tym samym pokazując jej, że chciał uczynić niczego złego.
Wyciągał przed siebie rękę, czyniąc krok za krokiem. Zanim gdzieś dotarł, do jego uszu dotarła zmiana nastawienia właścicielki głosu. Jakby zaczęła odbijać jego własne, nowo odnalezione, cele i pokonała lęk na rzecz zmobilizowania się. Był już blisko, wyraźnie ją słyszał, a brzmiała rzeczywiście coraz bardziej jak ktoś, z kim wcześniej zamienił chociaż kilka słów.
— Czy my się znamy? — Tylko to z siebie wydobył, bojąc się nieco odpowiedzi. Imiona, które wcześniej wymieniła należały do starszych stopniem członków organizacji. Czyżby popełnił błąd, oceniając ją jako kogoś obcego? Przygryzł wargę, opuszczając różdżkę w dół i nerwowo kierując twarz w stronę każdego dźwięku. Nie potrafił odróżnić jej kroków od skrzypnięć tych metalowych bestii, stał w tym samym miejscu. Czekając.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
- Jak to o kim - odpowiadam jakbyś pytał o rzecz najoczywistszą na świecie. - O tym draniu, Grindelwaldzie - dodaję ponuro, obniżonym głosem. Mogę przysiąc, że po wymówieniu tego nazwiska słyszę piorun uderzający gdzieś daleko, widzę błyskawicę przecinającą ciemne niebo. Czyli… nie jesteśmy w Hogwarcie? W budynku? W lochach? Mrugam intensywnie nie rozumiejąc własnego położenia. Misterny, bezsensowny plan utkany chwilę temu nie ma teraz racji bytu. Czuję się jeszcze mocniej zagubiona. - T-tak - jąkam się, mówiąc z wyraźnym wahaniem w głosie. Czyżby moja teoria się nie sprawdzała? Dlaczego?
Po ustaniu obłoku zasnuwającego całe otoczenie, po pokonaniu przeze mnie kilku bolesnych kroków, następuje jakby olśnienie. Widzę dokładnie karuzelę, las dookoła, widzę mężczyznę, niecodziennie znajomego. Nie widzi. Ale jak? Tak normalnie, czy tylko dzisiaj? Absurdalne pytania nawiedzają moją głowę. Podchodzę do niego bliżej, a jasność wdziera się brutalnie w każdy zakamarek świadomości.
- Kostek! Co ty tu robisz? - pytam rozbawiona. Jestem jak szaleniec. Niepoczytalna, niezrozumiała, taka całkowicie bez sensu. - Jak to nic nie widzisz? Co się stało? - dopytuję, tym razem zatroskana. Mung, tak, Mung. Zaczynam kojarzyć, że to magiczny szpital, tak, chodźmy tam. - Tak, tak, musimy stąd iść. Teleportacja to chyba słaby pomysł, co? - rzucam w przestrzeń. Jednocześnie rozglądam się w poszukiwaniu planu. - A, tak w ogóle to ja, Pom. Kojarzysz chyba? - zadaję kolejne pytanie, znów się cicho śmiejąc. Nie potrafię nad tym zapanować. - Wiesz, to dziwne. Byłam w swoim domu i nagle… jestem tutaj, z tobą - stwierdzam, tym razem zmartwiona. Wszystko się zmienia jak w kalejdoskopie.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Nie mógł się pogrążyć w wątpliwościach. Już postanowił, że musi wrócić. Do domu, do rodziny, do Zakonu. Ktoś musi ich obronić, upewnić się, iż są bezpieczni, pozostają razem. Trzymał się więc w ryzach; zapraszał do siebie nadzieję, nic innego już nie pozostało. To wszystko było tak dziwne, surrealistyczne, nawet dźwięki, które docierały do niego zdawały się dwuznaczne. Czy ona naprawdę wypowiedziała to imię? Grindelwald. Zrobiło się jakby jeszcze chłodniej, aż potarł swe ramię, chcąc je rozgrzać, przywrócić mięśnie do przytomności. — Dlaczego? — Pytanie wyrwało się z jego ust, zanim zdążył mu zapobiec. — Nie rozumiem dlaczego o n miałby się zainteresować właśnie mną. I co sprowadzenie nas tutaj ma na celu? — wymówił dość cicho, usilnie zastanawiając się cóż to za plan, a może kara. Nie dopuszczał do siebie możliwości, że ktoś dowiedział się o istnieniu jego organizacji i teraz usiłował go wyeliminować. Nie, to tylko jakaś sztuczka, nic więcej…
Mimo to, dalej przysłuchiwał się, nie uciekał, jakby liczył na to, iż wszystko się ułoży zupełnie samo. Nie był w stanie jednoznacznie określić, co działo się wokół niego. Wypowiedział inkantację, mającą zakończyć działanie mgły, ale dla jego niewidzących oczu nie robiło to żadnej różnicy. Otaczały go nadal mlecznobiałe obłoki, tak samo wrogie i napawające lękiem jak na początku. Coś się jednak zmieniło. Potwierdzenie tego przeczucia objawiło się w kolejnych słowach, przecież ona znała jego imię! Najpierw nie wiedział jak zareagować na tak nieoczekiwany obrót wypadków. Cofnął się może o metr, zachwiał się, acz jego plecy oparły się o coś blaszanego i utrzymały go w pionie. Przy tym wypuścił z siebie ze świstem powietrze, a wraz z nim uleciało z niego trochę napięcia, co pozwoliło mu skupić się na rozpoznaniu głosu jego towarzyszki. Brzmiał znajomo, znajdował się coraz bliżej, czy to nie przemiła, właściwie niewiele od niego starsza, nauczycielka zielarstwa?
— Panna Sprout? — wybąkał, zdziwiony. — To znaczy, erm, Pomona, prawda? — dodał pośpiesznie, wspominając jak wszyscy strofują go za jego formalne zwroty. Nawał informacji, jakim go zarzuciła, przytłoczył go do pewnego stopnia, dlatego milczał przed jakąś minutę zanim zdołał coś z siebie wykrzesać. Niespokojnie przestąpił z nogi na nogę, zwracając podbródek tam, gdzie przyjął, że znajdowała się rozmówczyni. — Ze mną było podobnie. Nie wiem jak się tu znalazłem. Może spałem, właściwie nawet nie wiem, co mam na sobie, czyżby pidżamę? — Próbował uśmiechnąć się, ale efekt był dość marny. — W każdym razie, gdy się tu ocknąłem to już nic nie widziałem. Tylko nieskończoną, trupiobladą mgłę…
Urwał, bo gdzieś z daleka dobiegły go inne głosy. Wyciągnął rękę do przodu w celu złapania nadgarstka kobiety. — Gdzie jesteśmy? Czy ktoś tu jest poza nami?
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Kręcę głową niepomna, że przecież tego nie widzisz. Temat czarnoksiężnika jest całkowicie zbędny. Teraz, w tym momencie. Musimy całkowicie skoncentrować się na powrocie do domu. Najlepiej do szpitala - tam podadzą ci odpowiedni eliksir. Mi pewnie ukoją rozedrgane emocje. Śmieję się jakoś nienaturalnie, nerwowo, słysząc swoje nazwisko. Panna. Tak, Kostku, tak. Wciąż i wciąż i do końca świata.
- To ja - odpowiadam wreszcie, nie pozbywając się z głosu niecodziennej radości. Przestępuję kilka kroków w przód, gdzie dostrzegam niewielką dróżkę. To na pewno ta do dalszych atrakcji lunaparku, a stamtąd na pewno bez trudu odnajdziemy wyjście. - Nie, piżamy nie. Za to ja owszem - rzucam, a kiedy dociera do mnie sens tych słów, moje policzki zaczynają płonąć szkarłatnym rumieńcem. To okropne, ale w tej chwili akurat cieszę się, że niczego nie widzisz. I tak będę musiała się tak pokazać osobom postronnym, a potem w Mungu. Jeszcze nie wiem, że nie tylko nas spotkało dziwne spotkanie z niekontrolowaną teleportacją. Tak to chyba mogę nazwać, skoro wywiało nas na tak ogromne odległości. Nagle i niespodziewanie.
- To wesołe miasteczko, karuzele konkretniej. Jesteśmy sami - stwierdzam cierpliwie. Chwytam cię za ramię. - Będę cię prowadzić. Tam jest wyjście. Odnajdziemy kogoś i zatrzymamy się w szpitalu - dodaję pewna siebie. Nie przyjmuję sprzeciwów. I reklamacji. Musimy iść. Uważnie stawiam kroki, żeby jak najmniej poranić sobie stopy. Idziemy wąską ścieżynką, następnie docieramy do bramy wyjściowej i ulicy. Na szczęście spotykamy kogoś, kto pomaga nam dotrzeć do najbliższego miejsca z kominkiem. I docieramy do magicznej kliniki, gdzie czarodziejów jest co nie miara.
Co się właściwie stało?
zt.x2
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Tu także w wyniku rozładowania magii zapanował istny chaos - moc magiczna była niestabilna, niebezpieczna. Choć za dnia Ministerstwo nie dopuszczało nikogo w pobliże okolic, w których magia szalała najbardziej, ministerialne próby zaprowadzania porządku kończyły się klęską. Nie minęło parę dni, gdy czarodzieje zaczęli zastanawiać się, czy aby na pewno Ministerstwo chce, aby magia została doprowadzona do porządku - postanowili więc wziąć to w swoje ręce.
Odkąd Ministerstwo Magii oznaczyło to miejsce jako niebezpieczne, pojawienie się w nim mogło grozić aresztowaniem przez Oddział Kontroli Magicznej. Do czasu uspokojenia się magii nie można rozgrywać tu wątków innych niż te polegające na jej naprawie.
Zaklęcia, które ożywiały fantastyczne zwierzęta tworzące karuzelę były nie tylko niezwykle skomplikowane, ale również i niezwykle czułe na zawirowania magii. Dla pracowników zaczarowanego wesołego miasteczka należały się mimo wszystko wyrazy uznania, ponieważ zdołali przez tak długi czas uchronić karuzelę przed działaniem anomalii. Pewnego dnia jednak powzięte przez nich środki ostrożności okazały się nieskuteczne: kiedy pracownik lunaparku przyszedł z rana aby otworzyć magiczną atrakcję, przywitał go wściekły ryk rozjuszonych "zwierząt", które przez noc w wyniku anomalii zdziczały, czyniąc Bestialską Karuzelę prawdziwie wartą swojej nazwy.
Szybko rozeszła się plotka, jakoby tę anomalię wybuchłą w wesołym miasteczku dało się okiełznać wyciągając czubek karuzeli, bez którego ta nie była w stanie działać. Dotarcie na sam szczyt wymagało jednak niemałej sprawności - zwierzęta dookoła głównego słupa wierzgały i próbowały gryźć każdego, kto wchodził na konstrukcję.
Wymaganie: Utrzymanie się na karuzeli przez przynajmniej jednego z czarodziejów. ST wspinaczki na czubek karuzeli wynosi 60. Do rzutu doliczany jest bonus wynikający ze statystyki sprawności (podwojony).
Jeżeli żadnemu z naprawiających anomalię nie uda się osiągnąć ST zostajecie stratowani przez rozjuszone zwierzęta. Otrzymujecie 80 PŻ obrażeń (tłuczone), nie będąc w stanie ustabilizować magii w tym miejscu.
Przed rozpoczęciem kolejnego etapu należy odczekać co najmniej 24h. W tym czasie do lokacji może przybyć kolejna (wyłącznie jedna) grupa chcąca ją przejąć, by naprawić magię na sposób inny, niż miała być naprawiona dotychczas.
Walka odbywa się zgodnie z forumową mechaniką oraz z arbitrażem mistrza gry do momentu, w którym któraś z grup zdecyduje się na ucieczkę bądź nie będzie w stanie prowadzić dalszej walki.
Wymaganie: ST ujarzmienia magii jest równe 120, a sposób obliczania otrzymanego wyniku zależny jest od wybranej metody naprawiania magii.
Uwaga - jeżeli postać posiada zerowy poziom biegłości organizacji, mnoży statystykę nie razy ½, a razy 1. Postać posiadająca pierwszy poziom biegłości mnoży razy 1½.
W metodzie neutralnej każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+Z; wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Rycerzy Walpurgii każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(CM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
W metodzie Zakonu Feniksa każdy gracz uzyskuje wynik o wartości k100+(OPCM * poziom biegłości organizacji); wyniki obu graczy sumuje się i tę sumę należy przyrównać do wymaganego ST.
Wszystko wydaje się być w porządku, dopóki nie odwracacie się za siebie. W furtce znajdującej się w ogradzającym teren karuzeli płocie stoi klaun, wyglądający jakby po kilkutygodniowym pobycie w grobie postanowił udać się na spacer. Gdy tylko kładziecie na nim oczy zaczyna szybko iść w waszym kierunku, zamierzając wam odebrać czubek karuzeli.
Wymaganie: Klaun zamierzał odebrać wam czubek karuzeli i umieścić go z powrotem na szczycie. Musieliście wymyślić dobry powód, dla którego trzeba było go wynieść jak najdalej od wesołego miasteczka. ST oszukania/zastraszenia klauna wynosi 60 (wystarczy, jak jednej osobie się powiedzie w dowolny sposób).
Niepowodzenie zakończy się awanturą, w której klaun zawiadomi innych, a osobie z mniejszą zwinnością przyfastryguje w twarz, łamiąc nos. Będziecie zmuszeni do szybkiej ewakuacji.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4