Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
- E tam, ludzie zwykle jednak mi wszystko wybaczają.
Stwierdził z typową dla siebie w takich momentach pewnością siebie i wzruszył ramionami. To była prawda, prędzej czy później wszyscy puszczali jego wybryki w niepamięć zupełnie jakby nigdy nie miały miejsca, jakby jego dowcipy zawsze bawiły nawet ofiary. No dobra, były wypadki, które szczerze go nieznosiły, ale to zwykle osoby, które nielubiły go jeszcze przed rozpoczęciem psikusów.
Skinął głową, na pewno będzie czekał na wiadomość. Ta misja, a w każdym razie ten wieczór był całkiem zabawny, a młody Bott jako człowiek lubiący się socjalizować po prostu cieszył się z nowego dobrego znajomego.
Który do tego postanowił zaleczyć jego rany. No, poważne obrażenia to nie były, ale fajnie będzie jednak chodzić bez nich, szczególnie przy pracy w kuchni byłyby dość niewygodne. No i jako kelner chciał się oczywiście prezentować jak najlepiej!
- Dzięki.
Powiedział patrząc, jak jego rany powoli znikają i nie zostaje po nich nawet ślad. Podniósł się z miejsca patrząc, jak Alan leczy też swoje dłonie, zaczekał na niego, wyszli razem niedługo później. Spróbował jeszcze rzucić "accio but", jednak zaklęcie niestety nie podziałało. Odszedł więc od chaty na bezpieczną odległość i teleportował się do Rudery.
zt x 2
Stwierdził z typową dla siebie w takich momentach pewnością siebie i wzruszył ramionami. To była prawda, prędzej czy później wszyscy puszczali jego wybryki w niepamięć zupełnie jakby nigdy nie miały miejsca, jakby jego dowcipy zawsze bawiły nawet ofiary. No dobra, były wypadki, które szczerze go nieznosiły, ale to zwykle osoby, które nielubiły go jeszcze przed rozpoczęciem psikusów.
Skinął głową, na pewno będzie czekał na wiadomość. Ta misja, a w każdym razie ten wieczór był całkiem zabawny, a młody Bott jako człowiek lubiący się socjalizować po prostu cieszył się z nowego dobrego znajomego.
Który do tego postanowił zaleczyć jego rany. No, poważne obrażenia to nie były, ale fajnie będzie jednak chodzić bez nich, szczególnie przy pracy w kuchni byłyby dość niewygodne. No i jako kelner chciał się oczywiście prezentować jak najlepiej!
- Dzięki.
Powiedział patrząc, jak jego rany powoli znikają i nie zostaje po nich nawet ślad. Podniósł się z miejsca patrząc, jak Alan leczy też swoje dłonie, zaczekał na niego, wyszli razem niedługo później. Spróbował jeszcze rzucić "accio but", jednak zaklęcie niestety nie podziałało. Odszedł więc od chaty na bezpieczną odległość i teleportował się do Rudery.
zt x 2
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| kwiecień - przed odsieczą
Tym razem dostał wyjątkowo jasne polecenie; mocno zaciskał palce na pergaminie ze wskazówkami otrzymanym od Bathildy (profilaktycznie przepisał rady i ukrył je w trzech różnych miejscach w swoim mieszkaniu - na wypadek, jakby oryginał postanowił gdzieś przepaść, obrócić się w proch bądź zostać rozszarpany przez nadgorliwego kota), gdy z pewną niepowstrzymaną dozą rozpaczy spoglądał na spoczywające na blacie niskiego stolika, wykrzywione gęsie pióro.
Spędził zdecydowanie zbyt dużo czasu, zastanawiając się, jaki przedmiot mógłby być odpowiedni - gubił się w kryteriach, które wyznaczał sobie sam i po dwóch dniach odbijania się od ścian (podkreślonego desperackimi rozważaniami) zaczął być pewien, że nigdy nie znajdzie idealnego kandydata na świstoklik. Przyglądał się rzeczom codziennego użytku, na które przypadkiem trafiał we własnym mieszkaniu; przyjrzał się doniczce z kwiatkiem (nie, odpada - mimo wszystko zwraca na siebie uwagę), zerknął na wczorajszego Proroka (to też zły pomysł; gdyby - odpukać w niemalowane - przypadkiem go zgubili, ktoś mógłby z czystej ciekawości podnieść gazetę, by sprawdzić, co znowu wymyśliła sobie Wilhelmina, a potem - puf!, trafić do kwatery), zastanowił się nad odrapanym przez kota fotelem (jak miał zamiar przenieść ze sobą mebel - w kieszeni płaszcza?). Kubek z urwanym uchem mógłby zbyt łatwo się zbić, nie posiadał też starych, zdezelowanych butów, których przez wzgląd na obrzydliwość nikt nie zdecydowałby się tknąć. W końcu ze zrezygnowaniem przysiadł do kuchennego stołu, by spisać wszystkie ewentualne pomysły na to, jaki przedmiot mógłby zostać zaklęty - taki, który łatwo przenieść, który ciężko rozbić bądź rozkruszyć i który nie wyda się podejrzany nikomu: ani mugolom (których, prawdę mówiąc, i tak nie ma w Hogwarcie), ani czarodziejom. Przeklinał raz za razem i w końcu w wyrazie absurdalnie wielkiej złości przycisnął pióro do kartki tak mocno, że wygięło się paskudnie i wypluło z siebie sporej wielkości kleks. Ale chwila, chwila - wygięło, a nie przełamało wpół; na krótką chwilę Garrett zawiesił spojrzenie w przestrzeni, bo przez zmęczenie wyciąganie wniosków zajęło mu zdecydowanie dłużej, niż zająć powinno.
Pióro było lekkie, niewielkie, odporne na stłuczenia, a przy tym powykrzywiane, brzydkie, kompletnie niezdatne do dalszego użytku - kto zechciałby zwrócić na nie uwagę?
I w ten oto sposób Garrett tkwił tu teraz, nieprzerwanie wbijając spojrzenie w pióro (cóż za ironia; na szczęście należało do białej gęsi, nie do płonącego rubinem feniksa). W końcu westchnął i sięgnął po leżącą nieopodal różdżkę o drewnie barwy kości słoniowej. Po raz kolejny (tysięczny?) wczytał się w polecenia spisane dłonią mentorki; nigdy wcześniej nie zaklinał świstoklika ani nawet nie podejmował próby jego stworzenia. Kto wie, może i nie była to skomplikowana magia (oby, bo w innym przypadku jego aktualne batalie zwieńczyłoby widowiskowe fiasko; nie po to dumał nad piórem przez trzy dni, aby nic nie miało z tego wyniknąć), nie odczuwał jednak potrzeby, aby bliżej się z nią zapoznać.
Dlatego teraz, gdy miał się tego podjąć, władała nim szeroko pojęta niepewność.
Inkantacja zdawała się prosta - zbyt prosta - a proces powstawania tak potężnego narzędzia nie mógł być łatwy; raz jeszcze podążył spojrzeniem po nadzwyczaj krótkich instrukcjach i nawet nie zauważył momentu, w którym na jego czole rozkwitła spowodowana podejrzliwością zmarszczka. Uznając jednak Bathildę za wystarczający autorytet (i mając nadzieję, że nie powierzyła mu tego zadania tylko dlatego, aby w szybki sposób się go pozbyć - co jeśli to zaklęcie wywołuje jednak autodekapitację?), zdecydował się zaryzykować; wykonał niespieszny, staranny, odpowiedni ruch nadgarstkiem, by zaraz pewnym głosem (i z dbałością o akcent) wypowiedzieć jedno słowo: Portus.
Kątem oka zerknął w notatki, by dowiedzieć się, jaki efekt wskazywałby na powodzenie w zaklęciu pióra - wskazówki wspominały coś o jasnym promieniu zaklęcia i niebieskiej poświacie, jaka powinna od niego bić. Tuż po wypowiedzeniu inkantacji Garretta powitał intensywny błękit; uznał to więc za dobry znak, ale był zbyt przezorny, by za prędko zacząć świętować potencjalny sukces.
Uniósł różdżkę raz jeszcze, tym razem decydując się na cicho - choć wciąż starannie - wymruczaną inkantację, której nadzwyczaj często używał w pracy.
- Specialis Revelio - powiedział, bo wierzył, że efekt działania tego uroku zdoła wskazać mu, czy nie popełnił błędu; wszystko jednak zdawało się... zaskakująco w porządku. Mrugnął pierwszy raz, drugi, trzeci - mimo że nie chciał z góry zakładać zwycięstwa i nie spocznie, zanim nie upewni się jeszcze na trzy sposoby, że wszystko gra, to i tak czuł się, jakby ktoś odjął mu z barków przytłaczający ciężar. Wszystko przez to, że mentalnie przygotował się na katastrofę; wierzył, że moment wypowiedzenia inkantacji pokryje się z momentem tragicznej w skutkach eksplozji, która zamieni drewnianą chatę w piętrzące się ku niebu stosy nierównych desek. Pozostało mu cieszyć się z faktu, że tak się nie stało.
Powrócił spojrzeniem do porad spisanych przez Bathildę, chcąc ruszyć z pracami naprzód - wyglądało na to, że pozostało mu zabezpieczenie świstoklika w taki sposób, aby dotknięcie go nie powodowało jeszcze natychmiastowej teleportacji. Zwrócił uwagę na zapis inkantacji kolejnego z zaklęć (nigdy wcześniej się z nim nie spotkał, a wolał nie myśleć, jak mogłoby się skończyć popełnienie błędu w wymowie), aby zadbać o dobry akcent. Po raz kolejny przygotował różdżkę i skierował ją na pióro; wkrótce błysnęło kolejne światło, obwieszczając fakt rzuconego uroku - ale najgorsze było to, że Garrett nie potrafił w pełni określić, czy zrobił to poprawnie. Jasne, nic nie wybuchło; brak śmiertelnej eksplozji nie stanowił jednak najlepszego kryterium w tak delikatnym, tak subtelnym działaniu, gdzie każdy miniaturowy błąd mógł zaważyć i zdecydować o drastycznej klęsce.
Dla uspokojenia sumienia ponowił sprawdzające zaklęcie; szybkie Specialis Revelio znowu spłynęło mu z ust i, podobnie jak wcześniej, nie wskazało na żadne jawne, dramatyczne nieprawidłowości. Świstoklik powinien działać - a przy tym, co najważniejsze, zacznie być czynny dopiero po uaktywnieniu.
Nie umiejąc stwierdzić nic więcej, Garry zdecydował się podjąć ryzyko; wziął głębszy oddech, po czym (blokując napływ myśli zmuszający go do rozważenia, czy to, co chce zrobić, jest rozsądne - rozsądne nie było na pewno, ale nie miał lepszych pomysłów) musnął palcem powierzchnię gęsiego pióra. I - chyba? - nic się nie stało; nie umarł, nie rozszczepił się, nie przeniósł wprost do Hogwartu i nie wylądował z klasą na zagraconym czarnomagicznymi manuskryptami (i skalpami buntujących się uczniów o mugolskich korzeniach?) biurku samego Grindelwalda. Było... w porządku. Było, prawda?
Jeżeli choć trochę sprzyjali im wielcy czarodzieje przeszłości (o Merlinie, spójrz odrobinę łaskawiej!), mieli nawet nikłe szanse, aby przeżyć hogwarcką odsiecz.
| zt
Tym razem dostał wyjątkowo jasne polecenie; mocno zaciskał palce na pergaminie ze wskazówkami otrzymanym od Bathildy (profilaktycznie przepisał rady i ukrył je w trzech różnych miejscach w swoim mieszkaniu - na wypadek, jakby oryginał postanowił gdzieś przepaść, obrócić się w proch bądź zostać rozszarpany przez nadgorliwego kota), gdy z pewną niepowstrzymaną dozą rozpaczy spoglądał na spoczywające na blacie niskiego stolika, wykrzywione gęsie pióro.
Spędził zdecydowanie zbyt dużo czasu, zastanawiając się, jaki przedmiot mógłby być odpowiedni - gubił się w kryteriach, które wyznaczał sobie sam i po dwóch dniach odbijania się od ścian (podkreślonego desperackimi rozważaniami) zaczął być pewien, że nigdy nie znajdzie idealnego kandydata na świstoklik. Przyglądał się rzeczom codziennego użytku, na które przypadkiem trafiał we własnym mieszkaniu; przyjrzał się doniczce z kwiatkiem (nie, odpada - mimo wszystko zwraca na siebie uwagę), zerknął na wczorajszego Proroka (to też zły pomysł; gdyby - odpukać w niemalowane - przypadkiem go zgubili, ktoś mógłby z czystej ciekawości podnieść gazetę, by sprawdzić, co znowu wymyśliła sobie Wilhelmina, a potem - puf!, trafić do kwatery), zastanowił się nad odrapanym przez kota fotelem (jak miał zamiar przenieść ze sobą mebel - w kieszeni płaszcza?). Kubek z urwanym uchem mógłby zbyt łatwo się zbić, nie posiadał też starych, zdezelowanych butów, których przez wzgląd na obrzydliwość nikt nie zdecydowałby się tknąć. W końcu ze zrezygnowaniem przysiadł do kuchennego stołu, by spisać wszystkie ewentualne pomysły na to, jaki przedmiot mógłby zostać zaklęty - taki, który łatwo przenieść, który ciężko rozbić bądź rozkruszyć i który nie wyda się podejrzany nikomu: ani mugolom (których, prawdę mówiąc, i tak nie ma w Hogwarcie), ani czarodziejom. Przeklinał raz za razem i w końcu w wyrazie absurdalnie wielkiej złości przycisnął pióro do kartki tak mocno, że wygięło się paskudnie i wypluło z siebie sporej wielkości kleks. Ale chwila, chwila - wygięło, a nie przełamało wpół; na krótką chwilę Garrett zawiesił spojrzenie w przestrzeni, bo przez zmęczenie wyciąganie wniosków zajęło mu zdecydowanie dłużej, niż zająć powinno.
Pióro było lekkie, niewielkie, odporne na stłuczenia, a przy tym powykrzywiane, brzydkie, kompletnie niezdatne do dalszego użytku - kto zechciałby zwrócić na nie uwagę?
I w ten oto sposób Garrett tkwił tu teraz, nieprzerwanie wbijając spojrzenie w pióro (cóż za ironia; na szczęście należało do białej gęsi, nie do płonącego rubinem feniksa). W końcu westchnął i sięgnął po leżącą nieopodal różdżkę o drewnie barwy kości słoniowej. Po raz kolejny (tysięczny?) wczytał się w polecenia spisane dłonią mentorki; nigdy wcześniej nie zaklinał świstoklika ani nawet nie podejmował próby jego stworzenia. Kto wie, może i nie była to skomplikowana magia (oby, bo w innym przypadku jego aktualne batalie zwieńczyłoby widowiskowe fiasko; nie po to dumał nad piórem przez trzy dni, aby nic nie miało z tego wyniknąć), nie odczuwał jednak potrzeby, aby bliżej się z nią zapoznać.
Dlatego teraz, gdy miał się tego podjąć, władała nim szeroko pojęta niepewność.
Inkantacja zdawała się prosta - zbyt prosta - a proces powstawania tak potężnego narzędzia nie mógł być łatwy; raz jeszcze podążył spojrzeniem po nadzwyczaj krótkich instrukcjach i nawet nie zauważył momentu, w którym na jego czole rozkwitła spowodowana podejrzliwością zmarszczka. Uznając jednak Bathildę za wystarczający autorytet (i mając nadzieję, że nie powierzyła mu tego zadania tylko dlatego, aby w szybki sposób się go pozbyć - co jeśli to zaklęcie wywołuje jednak autodekapitację?), zdecydował się zaryzykować; wykonał niespieszny, staranny, odpowiedni ruch nadgarstkiem, by zaraz pewnym głosem (i z dbałością o akcent) wypowiedzieć jedno słowo: Portus.
Kątem oka zerknął w notatki, by dowiedzieć się, jaki efekt wskazywałby na powodzenie w zaklęciu pióra - wskazówki wspominały coś o jasnym promieniu zaklęcia i niebieskiej poświacie, jaka powinna od niego bić. Tuż po wypowiedzeniu inkantacji Garretta powitał intensywny błękit; uznał to więc za dobry znak, ale był zbyt przezorny, by za prędko zacząć świętować potencjalny sukces.
Uniósł różdżkę raz jeszcze, tym razem decydując się na cicho - choć wciąż starannie - wymruczaną inkantację, której nadzwyczaj często używał w pracy.
- Specialis Revelio - powiedział, bo wierzył, że efekt działania tego uroku zdoła wskazać mu, czy nie popełnił błędu; wszystko jednak zdawało się... zaskakująco w porządku. Mrugnął pierwszy raz, drugi, trzeci - mimo że nie chciał z góry zakładać zwycięstwa i nie spocznie, zanim nie upewni się jeszcze na trzy sposoby, że wszystko gra, to i tak czuł się, jakby ktoś odjął mu z barków przytłaczający ciężar. Wszystko przez to, że mentalnie przygotował się na katastrofę; wierzył, że moment wypowiedzenia inkantacji pokryje się z momentem tragicznej w skutkach eksplozji, która zamieni drewnianą chatę w piętrzące się ku niebu stosy nierównych desek. Pozostało mu cieszyć się z faktu, że tak się nie stało.
Powrócił spojrzeniem do porad spisanych przez Bathildę, chcąc ruszyć z pracami naprzód - wyglądało na to, że pozostało mu zabezpieczenie świstoklika w taki sposób, aby dotknięcie go nie powodowało jeszcze natychmiastowej teleportacji. Zwrócił uwagę na zapis inkantacji kolejnego z zaklęć (nigdy wcześniej się z nim nie spotkał, a wolał nie myśleć, jak mogłoby się skończyć popełnienie błędu w wymowie), aby zadbać o dobry akcent. Po raz kolejny przygotował różdżkę i skierował ją na pióro; wkrótce błysnęło kolejne światło, obwieszczając fakt rzuconego uroku - ale najgorsze było to, że Garrett nie potrafił w pełni określić, czy zrobił to poprawnie. Jasne, nic nie wybuchło; brak śmiertelnej eksplozji nie stanowił jednak najlepszego kryterium w tak delikatnym, tak subtelnym działaniu, gdzie każdy miniaturowy błąd mógł zaważyć i zdecydować o drastycznej klęsce.
Dla uspokojenia sumienia ponowił sprawdzające zaklęcie; szybkie Specialis Revelio znowu spłynęło mu z ust i, podobnie jak wcześniej, nie wskazało na żadne jawne, dramatyczne nieprawidłowości. Świstoklik powinien działać - a przy tym, co najważniejsze, zacznie być czynny dopiero po uaktywnieniu.
Nie umiejąc stwierdzić nic więcej, Garry zdecydował się podjąć ryzyko; wziął głębszy oddech, po czym (blokując napływ myśli zmuszający go do rozważenia, czy to, co chce zrobić, jest rozsądne - rozsądne nie było na pewno, ale nie miał lepszych pomysłów) musnął palcem powierzchnię gęsiego pióra. I - chyba? - nic się nie stało; nie umarł, nie rozszczepił się, nie przeniósł wprost do Hogwartu i nie wylądował z klasą na zagraconym czarnomagicznymi manuskryptami (i skalpami buntujących się uczniów o mugolskich korzeniach?) biurku samego Grindelwalda. Było... w porządku. Było, prawda?
Jeżeli choć trochę sprzyjali im wielcy czarodzieje przeszłości (o Merlinie, spójrz odrobinę łaskawiej!), mieli nawet nikłe szanse, aby przeżyć hogwarcką odsiecz.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
| 19 kwietnia, bardzo wczesny ranek
Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd drzwi zatrzasnęły się za Brendanem i Garretem, zostawiając go samego z wątpliwie żywiołowym towarzystwem. Podskórnie i niezauważalnie cieszył się z wysuniętej propozycji: musiał zostać sam, sam ze swoimi myślami, sam z całym bagnem, sam przeżyć krótką, stłumioną żałobę: musiał też zająć czymś poranioną wyobraźnię, a pilnowanie więźniów - choć niezbyt wymagające fizycznie - pozwalało mu skupić się na tymczasowym celu. Pierwsze godziny spędził na niewygodnych schodkach, prowadzących do piwnicy. Obserwował związanych mężczyzn, z taką samą obojętnością przyjmując bełkotliwe prowokacje jak i późniejsze uparte milczenie. Ze strzępków urywanych słów nie dowiedział się niczego istotnego, z nierównych, szarpanych oddechów także: wkrótce obydwaj więźniowie ponownie odpłynęli w krainę nieprzytomności, pozostawiając Wrighta względnie samego. Nie odszedł od razu. Trzykrotnie upewnił się, że mężczyźni pozostają skuci, po czym ruszył po schodach na górę, by skupić się na mocnym rzuceniu zaklęcia uniemożliwiającego opuszczenie pomieszczenia. Udanego, błysk klątwy na ułamek sekundy rozniósł się po piwnicy, przy jej wejściu wprowadzając powietrze w delikatne drżenie. Przezorny zawsze ubezpieczony; nie zamierzał opuszczać swego posterunku na długo, ale przezornie zamknął z cichym trzaskiem klapę.
Zgięte przez kilka godzin nogi trzasnęły cicho, gdy w końcu się wyprostował, oddychając ciężko. W ustach ciągle czuł gorzki posmak wymiocin, nadwyrężona skóra na przedramionach napięła się i miał wrażenie, że jedna z ran zaczyna się sączyć, a ze złożonego barku promieniował ból, utrudniający wyprostowanie ręki, lecz był wdzięczny za każdy drobny cios dyskomfortu. Pomagał zachować przytomność, odciągał myśli od obrazów, które pojawiły się w jego głowie wraz z opowieścią Garretta. Przerażający przywódca trzeciej siły, katusze, cierpienia, okrucieństwo czarnej magii, Percival i Tristan zasiadający przy zalewanym posoką stole: wszystko to migało przed oczami w wywołującym dodatkowe mdłości kalejdoskopie, szatkującym przy każdym obrocie wewnętrzny spokój.
Potrząsnął gwałtownie głową, kierując się do kuchni, gdzie lodowatą wodą obmył twarz, przez chwilę walcząc z samym sobą nad zlewem. Dłonie, zaciśnięte na krawędzi blatu, zbielały a Benjamin oddychał płytko. Chciałby nie wierzyć w to, co usłyszał, chciałby poczuć gorący gniew, wściekłość, chciałby, by wypełniała go nienawiść. Oddałby wiele za tą motywującą moc, pozwalającą mu wypalić do cna dawne uczucia, ale zamiast płomieni wypełniał go jedynie lepki popiół. Mętny, już zawilgły od niedawnej burzy, zalewającej wszystko, co znał, gradem bolesnych faktów. Zbierał więc w sobie resztki nadwyrężonych sił: nie mógł zrobić nic więcej, by uratować siebie, ale czyż nie wiedział tego już od dawna, uznając za cenniejszą ideę, której poświęcił życie? Przynosiło mu to ulgę. Im bardziej rany, odniesione na Próbie, piekły, tym większy czuł spokój, przemieniający się w chęć do działania. Najchętniej od razu wyrwałby się do akcji, szukając dodatkowych informacji, wyciągając je z więźniów, nasłuchując o nich wśród nokturnowych mętów, przywlekając do chaty Mulcibera - wiedział jednak, że są to pochopne pragnienia. Nieprzydatne, wręcz krzywdzące. Pozostawało mu jedynie czekać na to, co wydarzy się dalej i czego dowiedzą się - wspólnie - od nierozmownego dyskutanta i testralowatego zdrajcy.
Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną, ale ćwiczył ją z poświęceniem. Zrobił kilka kroków przez kuchnię, dookoła stołu, starając się nie zerkać na miejsce, na którym przed kilkoma miesiącami siedziała Cressida. Zagotował wodę w starym czajniku, wybrał na oślep obtłuczony kubek, zerknął przez okno - świt powoli budził się za horyzontem a gwiazdy zaczynały blaknąć - przygotował miętową herbatę; wszystko mechanicznie, nasłuchując odgłosów z piwnicy. Czujny i uważny, pomimo zmęczenia, osiadającego dodatkowym ciężarem na ramionach. Pozwolił sobie na zaledwie pięć minut przerwy, zanim powróci na wąskie schodki - nie musiał tam siedzieć, taką samą kontrolę nad sytuacją posiadał tutaj, na miękkiej sofie, lecz coś nie pozwalało mu na skorzystanie z takich wygód. Przeszedł do salonu, skąd miał lepszy widok na przedpokój, i usiadł ciężko na jednej z kanap, prawie rozlewając przy tym trzymaną w ręku herbatę. Upił łyk i miętowy wrzątek na sekundę przywrócił mu pełnię koncentracji, wypalając nieprzyjemny nalot na języku, drażniąc przełyk, przeganiając zmęczenie. Nie wyczekiwał z nadzieją pojawienia się zmiennika; właściwie całkowicie stracił poczucie czasu.
Nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd drzwi zatrzasnęły się za Brendanem i Garretem, zostawiając go samego z wątpliwie żywiołowym towarzystwem. Podskórnie i niezauważalnie cieszył się z wysuniętej propozycji: musiał zostać sam, sam ze swoimi myślami, sam z całym bagnem, sam przeżyć krótką, stłumioną żałobę: musiał też zająć czymś poranioną wyobraźnię, a pilnowanie więźniów - choć niezbyt wymagające fizycznie - pozwalało mu skupić się na tymczasowym celu. Pierwsze godziny spędził na niewygodnych schodkach, prowadzących do piwnicy. Obserwował związanych mężczyzn, z taką samą obojętnością przyjmując bełkotliwe prowokacje jak i późniejsze uparte milczenie. Ze strzępków urywanych słów nie dowiedział się niczego istotnego, z nierównych, szarpanych oddechów także: wkrótce obydwaj więźniowie ponownie odpłynęli w krainę nieprzytomności, pozostawiając Wrighta względnie samego. Nie odszedł od razu. Trzykrotnie upewnił się, że mężczyźni pozostają skuci, po czym ruszył po schodach na górę, by skupić się na mocnym rzuceniu zaklęcia uniemożliwiającego opuszczenie pomieszczenia. Udanego, błysk klątwy na ułamek sekundy rozniósł się po piwnicy, przy jej wejściu wprowadzając powietrze w delikatne drżenie. Przezorny zawsze ubezpieczony; nie zamierzał opuszczać swego posterunku na długo, ale przezornie zamknął z cichym trzaskiem klapę.
Zgięte przez kilka godzin nogi trzasnęły cicho, gdy w końcu się wyprostował, oddychając ciężko. W ustach ciągle czuł gorzki posmak wymiocin, nadwyrężona skóra na przedramionach napięła się i miał wrażenie, że jedna z ran zaczyna się sączyć, a ze złożonego barku promieniował ból, utrudniający wyprostowanie ręki, lecz był wdzięczny za każdy drobny cios dyskomfortu. Pomagał zachować przytomność, odciągał myśli od obrazów, które pojawiły się w jego głowie wraz z opowieścią Garretta. Przerażający przywódca trzeciej siły, katusze, cierpienia, okrucieństwo czarnej magii, Percival i Tristan zasiadający przy zalewanym posoką stole: wszystko to migało przed oczami w wywołującym dodatkowe mdłości kalejdoskopie, szatkującym przy każdym obrocie wewnętrzny spokój.
Potrząsnął gwałtownie głową, kierując się do kuchni, gdzie lodowatą wodą obmył twarz, przez chwilę walcząc z samym sobą nad zlewem. Dłonie, zaciśnięte na krawędzi blatu, zbielały a Benjamin oddychał płytko. Chciałby nie wierzyć w to, co usłyszał, chciałby poczuć gorący gniew, wściekłość, chciałby, by wypełniała go nienawiść. Oddałby wiele za tą motywującą moc, pozwalającą mu wypalić do cna dawne uczucia, ale zamiast płomieni wypełniał go jedynie lepki popiół. Mętny, już zawilgły od niedawnej burzy, zalewającej wszystko, co znał, gradem bolesnych faktów. Zbierał więc w sobie resztki nadwyrężonych sił: nie mógł zrobić nic więcej, by uratować siebie, ale czyż nie wiedział tego już od dawna, uznając za cenniejszą ideę, której poświęcił życie? Przynosiło mu to ulgę. Im bardziej rany, odniesione na Próbie, piekły, tym większy czuł spokój, przemieniający się w chęć do działania. Najchętniej od razu wyrwałby się do akcji, szukając dodatkowych informacji, wyciągając je z więźniów, nasłuchując o nich wśród nokturnowych mętów, przywlekając do chaty Mulcibera - wiedział jednak, że są to pochopne pragnienia. Nieprzydatne, wręcz krzywdzące. Pozostawało mu jedynie czekać na to, co wydarzy się dalej i czego dowiedzą się - wspólnie - od nierozmownego dyskutanta i testralowatego zdrajcy.
Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną, ale ćwiczył ją z poświęceniem. Zrobił kilka kroków przez kuchnię, dookoła stołu, starając się nie zerkać na miejsce, na którym przed kilkoma miesiącami siedziała Cressida. Zagotował wodę w starym czajniku, wybrał na oślep obtłuczony kubek, zerknął przez okno - świt powoli budził się za horyzontem a gwiazdy zaczynały blaknąć - przygotował miętową herbatę; wszystko mechanicznie, nasłuchując odgłosów z piwnicy. Czujny i uważny, pomimo zmęczenia, osiadającego dodatkowym ciężarem na ramionach. Pozwolił sobie na zaledwie pięć minut przerwy, zanim powróci na wąskie schodki - nie musiał tam siedzieć, taką samą kontrolę nad sytuacją posiadał tutaj, na miękkiej sofie, lecz coś nie pozwalało mu na skorzystanie z takich wygód. Przeszedł do salonu, skąd miał lepszy widok na przedpokój, i usiadł ciężko na jednej z kanap, prawie rozlewając przy tym trzymaną w ręku herbatę. Upił łyk i miętowy wrzątek na sekundę przywrócił mu pełnię koncentracji, wypalając nieprzyjemny nalot na języku, drażniąc przełyk, przeganiając zmęczenie. Nie wyczekiwał z nadzieją pojawienia się zmiennika; właściwie całkowicie stracił poczucie czasu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tej nocy sen i tak nie był błogosławieństwem. Nie mógł zmrużyć oka - pościel zdawała się jeszcze chłodniejsza niż zawsze, łóżko bardziej niż puste, swąd rozlewanej krwi drażnił nozdrza, a wrzask bólu oślepionego arystokraty zdawał się wypalać przy skroniach ogniste rany. Przed oczami przemykały obrazy z jednej z ulic doków; na zakrwawionej twarzy Luno jedynie oczy pozostawały bez zmian; krzyk Dorei i Charlusa, którego nie miał prawa usłyszeć, rozrywał mu umysł, a z tyłu głowy odzywały się podszepty osób, które już nigdy nie miały się odezwać. Uciekał z objęć morfeusza, bo dziś jego ramiona przynosiły więcej szkód niż pożytku. Tępo spoglądał na własne odbicie w łazienkowym lustrze - a raczej na cienie wędrujące po twarzy, bo nie dostrzegał wiele ponad nie. Podążał palcem po cienkiej rysie na zwierciadlanej tafli - siedem lat nieszczęścia, jak mówili, zbierało swoje żniwo. Przemył twarz lodowatą wodą.
Jego ciemny płaszcz zdawał się bardziej czarny niż zwykle, a krzykliwe światło zapalonych w przedpokoju świec boleśnie kąsało go w oczy. Wrażliwy na nadmiar bodźców, wypił kawę, chcąc odwlec w czasie coś, co i tak musiało nadejść - zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł uciec od rzeczywistości. Zakotwiczał się w niej, śledząc palcami tor wciąż wrażliwych ran wyoranych w przedramieniu; krzywił się na własny dotyk, jednak nie zaprzestawał wędrówki. Czuł zbyt wiele, by definiować swoje emocje - a jednocześnie zbyt mało, my mogły przebić się one przez maskę niewzruszonej obojętności. Bandażowanie ran po Próbie stało się dla niego rytuałem: czynił to powoli, ostrożnie, choć wcale nie dlatego, że chciał oszczędzić sobie bólu. Wsłuchiwał się w melodię ciszy; zza zatrzaśniętych okiennic nie dobiegał go żaden dźwięk. Zza ściany nie przedzierał się spokojny, ludzki oddech. Kot miauknął - bezszelestnie wskoczył na kuchenny stół, przy którym Garrett na wpół przytomnie przysiadł. Spoglądał beznamiętnie na burą, nadzwyczajnie zwyczajną sierść.
Deportował się przed kwaterę; kwietniowa noc była chłodna, kąsała go w twarz i nieokryte skórzanymi rękawicami palce. Surrealizm targał nim mocniej niż wiatr - jeszcze niedawno leżał tu śnieg i wszyscy Zakonnicy, pijani od trunków i radości, z rozkoszą tonęli w białym puchu, na chwilę grzebiąc ciężary codzienności. Charlus upuszczał indyki, Robert owijał się żółtym szalem, Magrit trzymała go za rękę, a Cornelia upierała się, że pokona wszystkich w pijackim pojedynku. Chłodne wargi muskały kącik jego ust pod kwitnącą jemiołą - dziś, w porównaniu, czuł się tu obco, jakby chwile beztroski należały do innego życia.
Wszedł do chaty cicho, ostrożnie, pozostawiając różdżkę ukrytą w kieszeni, choć w zasięgu ręki. Mimowolnie stawiając niemalże bezszelestne kroki, udał się do kuchni, gdzie przywitał go wyłącznie zapach mięty rozrywający powietrze. Zerknął na miejsce, gdzie stał przed paroma godzinami, mówiąc o paskudnej wizji, której był świadkiem - i która teraz odznaczała się przed jego oczami niemalże za każdym razem, gdy decydował się je zamknąć. Każda rana kiedyś się zagoi. Na daną chwilę ta pozostała rozogniona.
Rezygnując z konspiracji - nie dostrzegał wszak większych zagrożeń - porzucił ostrożność, którą podpowiadało mu doświadczenie w aurorskim fachu. Idąc już pewniej, zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku w przedsionku; pamiętał, jak jeszcze niedawno wisiał na nim ciężki płaszcz pani Bagshot, z którą sojusz dopiero został zawarty. Oparł się o framugę drzwi prowadzących do salonu, krzyżując na piersi ręce i mocno gniotąc przy tym materiał lnianej koszuli. Jej rękawy z przyzwyczajenia podwinął za łokcie, nie do końca świadomie eksponując owijające przedramiona bandaże.
- Wyglądasz, jakbyś już był martwy - rzucił w formie niewybrednego powitania, wbijając w Wrighta spojrzenie - sam nie prezentował się dużo lepiej, kolejna nieprzespana noc odbijała się na jego twarzy bladością i mocnymi cieniami. - Moja kolej, wracaj do domu - dodał po chwili, nie opuszczając jeszcze rąk - i nie ruszając się z miejsca, za to nieprzerwanie patrząc na drugiego Gwardzistę.
Jego ciemny płaszcz zdawał się bardziej czarny niż zwykle, a krzykliwe światło zapalonych w przedpokoju świec boleśnie kąsało go w oczy. Wrażliwy na nadmiar bodźców, wypił kawę, chcąc odwlec w czasie coś, co i tak musiało nadejść - zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł uciec od rzeczywistości. Zakotwiczał się w niej, śledząc palcami tor wciąż wrażliwych ran wyoranych w przedramieniu; krzywił się na własny dotyk, jednak nie zaprzestawał wędrówki. Czuł zbyt wiele, by definiować swoje emocje - a jednocześnie zbyt mało, my mogły przebić się one przez maskę niewzruszonej obojętności. Bandażowanie ran po Próbie stało się dla niego rytuałem: czynił to powoli, ostrożnie, choć wcale nie dlatego, że chciał oszczędzić sobie bólu. Wsłuchiwał się w melodię ciszy; zza zatrzaśniętych okiennic nie dobiegał go żaden dźwięk. Zza ściany nie przedzierał się spokojny, ludzki oddech. Kot miauknął - bezszelestnie wskoczył na kuchenny stół, przy którym Garrett na wpół przytomnie przysiadł. Spoglądał beznamiętnie na burą, nadzwyczajnie zwyczajną sierść.
Deportował się przed kwaterę; kwietniowa noc była chłodna, kąsała go w twarz i nieokryte skórzanymi rękawicami palce. Surrealizm targał nim mocniej niż wiatr - jeszcze niedawno leżał tu śnieg i wszyscy Zakonnicy, pijani od trunków i radości, z rozkoszą tonęli w białym puchu, na chwilę grzebiąc ciężary codzienności. Charlus upuszczał indyki, Robert owijał się żółtym szalem, Magrit trzymała go za rękę, a Cornelia upierała się, że pokona wszystkich w pijackim pojedynku. Chłodne wargi muskały kącik jego ust pod kwitnącą jemiołą - dziś, w porównaniu, czuł się tu obco, jakby chwile beztroski należały do innego życia.
Wszedł do chaty cicho, ostrożnie, pozostawiając różdżkę ukrytą w kieszeni, choć w zasięgu ręki. Mimowolnie stawiając niemalże bezszelestne kroki, udał się do kuchni, gdzie przywitał go wyłącznie zapach mięty rozrywający powietrze. Zerknął na miejsce, gdzie stał przed paroma godzinami, mówiąc o paskudnej wizji, której był świadkiem - i która teraz odznaczała się przed jego oczami niemalże za każdym razem, gdy decydował się je zamknąć. Każda rana kiedyś się zagoi. Na daną chwilę ta pozostała rozogniona.
Rezygnując z konspiracji - nie dostrzegał wszak większych zagrożeń - porzucił ostrożność, którą podpowiadało mu doświadczenie w aurorskim fachu. Idąc już pewniej, zdjął płaszcz i zawiesił go na kołku w przedsionku; pamiętał, jak jeszcze niedawno wisiał na nim ciężki płaszcz pani Bagshot, z którą sojusz dopiero został zawarty. Oparł się o framugę drzwi prowadzących do salonu, krzyżując na piersi ręce i mocno gniotąc przy tym materiał lnianej koszuli. Jej rękawy z przyzwyczajenia podwinął za łokcie, nie do końca świadomie eksponując owijające przedramiona bandaże.
- Wyglądasz, jakbyś już był martwy - rzucił w formie niewybrednego powitania, wbijając w Wrighta spojrzenie - sam nie prezentował się dużo lepiej, kolejna nieprzespana noc odbijała się na jego twarzy bladością i mocnymi cieniami. - Moja kolej, wracaj do domu - dodał po chwili, nie opuszczając jeszcze rąk - i nie ruszając się z miejsca, za to nieprzerwanie patrząc na drugiego Gwardzistę.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ze swojego wygodnego stanowiska na nieco wysiedzianej kanapie, Benjamin nie mógł do końca zobaczyć drzwi wejściowych, nie słyszał także cichych kroków przez parkiet - dopiero stukot butów o kuchenne płytki pozwolił mu wyrwać się spod lawiny niewesołych myśli, przywracających go do bolesnego tu i teraz, smakującego niezbyt przyjemną mieszanką mięty i żółci. Pozorna świeżość przykrywająca brud, pozorna żywiołowość zasłaniająca wewnętrzną agonię, pozorny spokój stanowiący przeciwwagę dla emocjonalnego zamętu, rozsypującego się bezładnie na zgliszczach poukładanego niegdyś świata. Sądził, że spotka się z Garrettem w bardziej sprzyjających okolicznościach, poukładany, w pełni sił, z zaleczonymi ranami, zadanymi mu przez sprawiedliwie przez Próbę. Chciał pokazać, że nadaje się do walki i że pomimo osunięcia się w brudne bagno, otrzepał się, oczyścił i mógł iść dalej, ramię w ramię z nim i wszystkimi, których łączyło to samo poczucie niezgody na okrucieństwo czarodziejskiego świata.
Czcze, trochę chłopięce przekonanie o tym, że fizyczna siła przełoży się na szybsze odzyskanie zaufania, zderzyło się jednak brutalnie z rzeczywistością, stawiając go przed obliczem Weasleya pokiereszowanego i skrajnie zmęczonego. Słowa, które padły przed kilkoma godzinami w kuchni, na stałe przeobraziły się w jasne wizje, skąpane krwią, bólem i obojętnością - a nawet zachwytem - ściekającym po twarzach niedoszłych przyjaciół razem z odbryzgami czerwonej mazi. Trudno było pozbyć się ich sprzed oczu, lecz kłębiące się wyrzuty sumienia wyjątkowo wygrywały z pogardą i obrzydzeniem. Odkąd pamiętał specjalizował się przecież w kierowaniu tych uczuć przeciwko samemu sobie, rzecz jasna w skrytości niespokojnego serca, bijącego zbyt mocno przy nieodpowiedniej osobie. Wraz z dorastaniem niechęć do samego siebie tylko ulegała wzmocnieniu - do czasu, gdy w końcu pojął, że świat pozostaje obojętny na desperackie próby poradzenia sobie z nieuniknionym. Miał inne zadanie, inny cel, który wraz z absolutnym poświęceniem pozwolił mu odzyskać pewien spokój.
To pewnie dlatego nie kręcił się na kanapie niczym nerwowy uczniak, mający skonfrontować się z wymagającym, surowym i - co najważniejsze - darzonym sympatią profesorem, niezadowolonym z osiągniętych wyników. Bardziej obawiał się jednak zawodu niż niezadowolenia, gorzkiej obojętności, przebłyskującej z błękitnych oczu, niegdyś rozpalonych wiarą we wspólne ideały. Mimo to siedział spokojnie, podnosząc wzrok na pojawiającego się w drzwiach Garretta. Naznaczonego ofiarą tak samo jak on.
- A ty wcale nie wyglądasz lepiej - odparł odruchowo, lecz w jego głosie nie było słychać dawnej wesołości, gdy potrafił przekomarzać się w znacznie ostrzejszy i zarazem głupszy sposób. Gdzieś stracił rubaszną beztroskę i bezkompromisową swobodę, tak samo jak możliwość powstania z miejsca, klepnięcia Weasleya po plecach i żartowania o wielkości blizn, mających uczynić z nich prawdziwych mężczyzn. Nie uśmiechał się, ale z twarzy z zaledwie dwudniowym zarostem nie emanowała niechęć, jedynie smutek. - Mogę jeszcze zostać. Nie chcę budzić Margaux - mruknął, zerkając na sekundę w stronę wiszącego nad półkami zegara. Wiedział, o której bosa Vance pojawiała się w kuchni razem z puchatą Śnieżką, łaszącą się do nóg; do tego czasu miał jeszcze kilkanaście minut, lecz perspektywa przeszkodzenia blondynce w słodkim śnie nie była prawdziwą wymówką. - Mieszkam teraz u niej i u Tonks - wyjaśnił zapewne już oczywistą kwestie, wykonując dziwny ruch ramionami, co wywołało ukłucie bólu w urażonym barku. Grał na czas, spoglądając na twarz Garretta w lekkim zamyśleniu. Jeśli przed kilkunastoma dniami posiadał jakikolwiek plan na przeprowadzenie tej rozmowy, gotów uwiecznienia na pergaminie, to już dawno wyrzucił go do płonącego kominka. Dużo zmieniło się od momentu, w którym koszmarny sen przywrócił go światu, wywołując nagłą chęć padnięcia na kolana i żałosnego błagania o drugą szansę: co nie oznaczało, że nie czuł potrzeby wytłumaczenia. Wyjaśnienia tego, co brudne i uwłaczające. Westchnął ciężko, zaciskając mocniej dłonie na naczyniu. Fajansowy kubek o nieco poobtłukiwanych brzegach przyjemnie grzał - i stabilizował - drżące ręce a zielarski aromat kojarzył mu się z domem. Z Margaux pojącą go ohydnymi miksturami i ziołowymi herbatkami, z Tonks zaglądającą do pokoju, by posłać mu krótki, pokrzepiający uśmiech. Z białą Śnieżką, prychającą na niego przy każdym minięciu się w wąskim korytarzyku, by finalnie zasnąć tuż obok jego głowy. Myśli o domu łagodziły nieco dyskomfort, pozwalały zebrać myśli w miarę racjonalną całość. - Spieprzyłem - zaczął nagle, nieco zaskoczony, że brzmi tak spokojnie, bez piskliwego rozgoryczenia. - Pogubiłem się. Podejrzewam, że nie chcesz o tym słuchać, ale... - kontynuował trochę bezsilnie, opierając się wygodniej o miękki bok kanapy, by nieco złagodzić nieprzyjemne pulsowanie, promieniujące z wybitego barku, przeciążonego fizycznymi akrobacjami poprzedniego wieczora - jestem tutaj. Przeszedłem Próbę. Nie wiem, czy to wystarczy, żebyś znowu obdarzył mnie zaufaniem, ale mam zamiar zrobić wszystko, żeby je odbudować- mówił prosto i mówił szczerze, daleki od wielkich ckliwych wyznań, do jakich nie przywykł. Nie oczekiwał wybaczenia, przyjacielskiego uścisku ani udanego fae feli , wieńczącego krótką przemowę. Chciał tylko - aż? - drugiej szansy. Może cienia zrozumienia, może także wiary w to, że tym razem nie popełni już żadnego błędu.
Czcze, trochę chłopięce przekonanie o tym, że fizyczna siła przełoży się na szybsze odzyskanie zaufania, zderzyło się jednak brutalnie z rzeczywistością, stawiając go przed obliczem Weasleya pokiereszowanego i skrajnie zmęczonego. Słowa, które padły przed kilkoma godzinami w kuchni, na stałe przeobraziły się w jasne wizje, skąpane krwią, bólem i obojętnością - a nawet zachwytem - ściekającym po twarzach niedoszłych przyjaciół razem z odbryzgami czerwonej mazi. Trudno było pozbyć się ich sprzed oczu, lecz kłębiące się wyrzuty sumienia wyjątkowo wygrywały z pogardą i obrzydzeniem. Odkąd pamiętał specjalizował się przecież w kierowaniu tych uczuć przeciwko samemu sobie, rzecz jasna w skrytości niespokojnego serca, bijącego zbyt mocno przy nieodpowiedniej osobie. Wraz z dorastaniem niechęć do samego siebie tylko ulegała wzmocnieniu - do czasu, gdy w końcu pojął, że świat pozostaje obojętny na desperackie próby poradzenia sobie z nieuniknionym. Miał inne zadanie, inny cel, który wraz z absolutnym poświęceniem pozwolił mu odzyskać pewien spokój.
To pewnie dlatego nie kręcił się na kanapie niczym nerwowy uczniak, mający skonfrontować się z wymagającym, surowym i - co najważniejsze - darzonym sympatią profesorem, niezadowolonym z osiągniętych wyników. Bardziej obawiał się jednak zawodu niż niezadowolenia, gorzkiej obojętności, przebłyskującej z błękitnych oczu, niegdyś rozpalonych wiarą we wspólne ideały. Mimo to siedział spokojnie, podnosząc wzrok na pojawiającego się w drzwiach Garretta. Naznaczonego ofiarą tak samo jak on.
- A ty wcale nie wyglądasz lepiej - odparł odruchowo, lecz w jego głosie nie było słychać dawnej wesołości, gdy potrafił przekomarzać się w znacznie ostrzejszy i zarazem głupszy sposób. Gdzieś stracił rubaszną beztroskę i bezkompromisową swobodę, tak samo jak możliwość powstania z miejsca, klepnięcia Weasleya po plecach i żartowania o wielkości blizn, mających uczynić z nich prawdziwych mężczyzn. Nie uśmiechał się, ale z twarzy z zaledwie dwudniowym zarostem nie emanowała niechęć, jedynie smutek. - Mogę jeszcze zostać. Nie chcę budzić Margaux - mruknął, zerkając na sekundę w stronę wiszącego nad półkami zegara. Wiedział, o której bosa Vance pojawiała się w kuchni razem z puchatą Śnieżką, łaszącą się do nóg; do tego czasu miał jeszcze kilkanaście minut, lecz perspektywa przeszkodzenia blondynce w słodkim śnie nie była prawdziwą wymówką. - Mieszkam teraz u niej i u Tonks - wyjaśnił zapewne już oczywistą kwestie, wykonując dziwny ruch ramionami, co wywołało ukłucie bólu w urażonym barku. Grał na czas, spoglądając na twarz Garretta w lekkim zamyśleniu. Jeśli przed kilkunastoma dniami posiadał jakikolwiek plan na przeprowadzenie tej rozmowy, gotów uwiecznienia na pergaminie, to już dawno wyrzucił go do płonącego kominka. Dużo zmieniło się od momentu, w którym koszmarny sen przywrócił go światu, wywołując nagłą chęć padnięcia na kolana i żałosnego błagania o drugą szansę: co nie oznaczało, że nie czuł potrzeby wytłumaczenia. Wyjaśnienia tego, co brudne i uwłaczające. Westchnął ciężko, zaciskając mocniej dłonie na naczyniu. Fajansowy kubek o nieco poobtłukiwanych brzegach przyjemnie grzał - i stabilizował - drżące ręce a zielarski aromat kojarzył mu się z domem. Z Margaux pojącą go ohydnymi miksturami i ziołowymi herbatkami, z Tonks zaglądającą do pokoju, by posłać mu krótki, pokrzepiający uśmiech. Z białą Śnieżką, prychającą na niego przy każdym minięciu się w wąskim korytarzyku, by finalnie zasnąć tuż obok jego głowy. Myśli o domu łagodziły nieco dyskomfort, pozwalały zebrać myśli w miarę racjonalną całość. - Spieprzyłem - zaczął nagle, nieco zaskoczony, że brzmi tak spokojnie, bez piskliwego rozgoryczenia. - Pogubiłem się. Podejrzewam, że nie chcesz o tym słuchać, ale... - kontynuował trochę bezsilnie, opierając się wygodniej o miękki bok kanapy, by nieco złagodzić nieprzyjemne pulsowanie, promieniujące z wybitego barku, przeciążonego fizycznymi akrobacjami poprzedniego wieczora - jestem tutaj. Przeszedłem Próbę. Nie wiem, czy to wystarczy, żebyś znowu obdarzył mnie zaufaniem, ale mam zamiar zrobić wszystko, żeby je odbudować- mówił prosto i mówił szczerze, daleki od wielkich ckliwych wyznań, do jakich nie przywykł. Nie oczekiwał wybaczenia, przyjacielskiego uścisku ani udanego fae feli , wieńczącego krótką przemowę. Chciał tylko - aż? - drugiej szansy. Może cienia zrozumienia, może także wiary w to, że tym razem nie popełni już żadnego błędu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stojąc w progu z ramionami skrzyżowanymi na piersi, opierając się - na wpół bezwładnie - przemęczonym ciałem o ciemną framugę, czuł się dziwnie obco; kwatera, pozostając niemalże pustą, w niczym nie przypominała miejsca ciepłego, przepełnionego wzniosłymi ideami i gotowością do zażartej walki. Pamiętał, jak leżał tu, konając; wyzbył się krwi, przelał ją, by zapłacić wielką cenę za samobójczą misję ratunku świata - i, jeżeli w naznaczonych tragedią okolicznościach wciąż mogło coś to znaczyć (wątpił, by cokolwiek było w stanie rozbudzić gasnącą nadzieję), Benjamin dokonał tego samego brutalnego i bezwzględnego aktu poświęcenia. W jego mniemaniu - niezbędnego.
Gdy dobiegły go pierwsze słowa mężczyzny, pochylił i obrócił lekko głowę w bok, zupełnie, jakby chciał się zaśmiać - lewy kącik jego ust nieznacznie powędrował w górę i być może nawet cień jakiegoś blasku rozżarzył mu się w jasnych oczach. Choć mogłoby zdawać się to niemożliwe, ten drobny, ledwo zauważalny wyraz sprawił, że Garrett wyglądał jeszcze bardziej trupio; w parze z nie do końca naturalną bladością (i fioletem kręgów podkreślających oczodoły), grymas wyglądał na sztuczny, wymuszony tylko po to, by zachować pozory człowieczeństwa - nawet jeśli nie było to prawdą.
- Szczęśliwi ci, którzy zaznają w nocy spokojnego snu - odparł po części wymijająco, a w jego głos wdarła się ochrypła nuta musząca być oznaką zmęczenia; nie pamiętał, kiedy ostatnio nawiedziły go błogie (o ironio?) nocne mary i z pewnością nie myliłby się bardzo, gdyby założył, że Wright czuł się podobnie.
Słysząc padające w tym kontekście imię Margaux, mimowolnie i nieracjonalnie przycisnął mocniej do klatki piersiowej założone na niej dłonie; palce prawej dłoni zacisnęły się znacznie na materiale jasnej koszuli okrywającej mu ramię - nie zwrócił uwagi, że pozostawił na niej ślad, blizny chaotycznych gnieceń. Choć przecież wiedział - zdążyła wspomnieć mu o tym nawet Margie, tuż po tym, jak brutalnie rozerwali ciszę, która zapadła na zbyt długo - ta myśl i tak sprawiała, że czuł się dziwnie; i gubił się w meandrach swoich wątpliwości. Mógłby coś odpowiedzieć, ale słowa dziwnie kleiły mu się na wargach; nie chciał brzmieć źle, nie chciał brzmieć zaborczo, nie teraz, nie po tym wszystkim - nie po tym, co skalało mu myśli i gorzko spłynęło z ust.
Nie spodziewał się, że przyjdzie im rozmawiać; zamarł, na ulotne sekundy rezygnując z oddechów i najdrobniejszych gestów - zaskoczenie zmroziło go na kształt marmurowej rzeźby wykutej niecierpliwą ręką. Nieruchome spojrzenie przepełnione pustką (i znów - lubił ironię, kochał się w sprzecznościach; smakowały jak zbyt długo parzona herbata) zatrzymało się na twarzy Wrighta - lecz nie badając, nie analizując.
- W porządku - powiedział w końcu, gdy narastająca cisza, która nastąpiła po monologu Bena, zaczęła już przytłaczać - i odkrył, że wypowiedzenie tych słów przyszło mu z niecodzienną trudnością. Nie zwykł (nie znosił) przebaczać, lecz tym razem nie leżało to w jego gestii - i nie było decyzją, którą to on powinien podjąć. Nie tym razem. Na szczęście. Nawet bez tego cierpiał na przesyt odpowiedzialności. - Dobrze mieć cię z powrotem. - I tyle: nie mniej, nie więcej, bez wzruszeń, zbędnych ckliwości, uśmiechów, natarczywych wylewności; tak, jakby wyzbywanie się urazy i zakopywanie wojennych toporów przychodziło mu z łatwością. Na wszystkie krucjaty wolał wybierać się w samotni - a gdy czynił na nich pierwszy krok, chciał ciągnąć je do końca; gardził strachem (w tym, może hipokrytycznie, swoim własnym), gardził kapitulacją i rezygnacją w ostatniej chwili - właśnie w tej, w której ktoś zdaje sobie sprawę z powagi lekkomyślnie podjętych decyzji. Spoglądając na Bena, nie widział w nim już człowieka, którego przed wieloma miesiącami wcielał w szeregi Zakonu; nie widział też tego, kogo uznał za zdrajcę. Płacili krwią za zrodzenie się na nowo, za stanie się kimś, kim nigdy nie myśleli, że będą - wiedział, że Ben, przeżywszy Próbę, także zdawał sobie z tego sprawę.
Ten jeden raz popioły nie symbolizowały zniszczenia - a nowy początek.
Gdy dobiegły go pierwsze słowa mężczyzny, pochylił i obrócił lekko głowę w bok, zupełnie, jakby chciał się zaśmiać - lewy kącik jego ust nieznacznie powędrował w górę i być może nawet cień jakiegoś blasku rozżarzył mu się w jasnych oczach. Choć mogłoby zdawać się to niemożliwe, ten drobny, ledwo zauważalny wyraz sprawił, że Garrett wyglądał jeszcze bardziej trupio; w parze z nie do końca naturalną bladością (i fioletem kręgów podkreślających oczodoły), grymas wyglądał na sztuczny, wymuszony tylko po to, by zachować pozory człowieczeństwa - nawet jeśli nie było to prawdą.
- Szczęśliwi ci, którzy zaznają w nocy spokojnego snu - odparł po części wymijająco, a w jego głos wdarła się ochrypła nuta musząca być oznaką zmęczenia; nie pamiętał, kiedy ostatnio nawiedziły go błogie (o ironio?) nocne mary i z pewnością nie myliłby się bardzo, gdyby założył, że Wright czuł się podobnie.
Słysząc padające w tym kontekście imię Margaux, mimowolnie i nieracjonalnie przycisnął mocniej do klatki piersiowej założone na niej dłonie; palce prawej dłoni zacisnęły się znacznie na materiale jasnej koszuli okrywającej mu ramię - nie zwrócił uwagi, że pozostawił na niej ślad, blizny chaotycznych gnieceń. Choć przecież wiedział - zdążyła wspomnieć mu o tym nawet Margie, tuż po tym, jak brutalnie rozerwali ciszę, która zapadła na zbyt długo - ta myśl i tak sprawiała, że czuł się dziwnie; i gubił się w meandrach swoich wątpliwości. Mógłby coś odpowiedzieć, ale słowa dziwnie kleiły mu się na wargach; nie chciał brzmieć źle, nie chciał brzmieć zaborczo, nie teraz, nie po tym wszystkim - nie po tym, co skalało mu myśli i gorzko spłynęło z ust.
Nie spodziewał się, że przyjdzie im rozmawiać; zamarł, na ulotne sekundy rezygnując z oddechów i najdrobniejszych gestów - zaskoczenie zmroziło go na kształt marmurowej rzeźby wykutej niecierpliwą ręką. Nieruchome spojrzenie przepełnione pustką (i znów - lubił ironię, kochał się w sprzecznościach; smakowały jak zbyt długo parzona herbata) zatrzymało się na twarzy Wrighta - lecz nie badając, nie analizując.
- W porządku - powiedział w końcu, gdy narastająca cisza, która nastąpiła po monologu Bena, zaczęła już przytłaczać - i odkrył, że wypowiedzenie tych słów przyszło mu z niecodzienną trudnością. Nie zwykł (nie znosił) przebaczać, lecz tym razem nie leżało to w jego gestii - i nie było decyzją, którą to on powinien podjąć. Nie tym razem. Na szczęście. Nawet bez tego cierpiał na przesyt odpowiedzialności. - Dobrze mieć cię z powrotem. - I tyle: nie mniej, nie więcej, bez wzruszeń, zbędnych ckliwości, uśmiechów, natarczywych wylewności; tak, jakby wyzbywanie się urazy i zakopywanie wojennych toporów przychodziło mu z łatwością. Na wszystkie krucjaty wolał wybierać się w samotni - a gdy czynił na nich pierwszy krok, chciał ciągnąć je do końca; gardził strachem (w tym, może hipokrytycznie, swoim własnym), gardził kapitulacją i rezygnacją w ostatniej chwili - właśnie w tej, w której ktoś zdaje sobie sprawę z powagi lekkomyślnie podjętych decyzji. Spoglądając na Bena, nie widział w nim już człowieka, którego przed wieloma miesiącami wcielał w szeregi Zakonu; nie widział też tego, kogo uznał za zdrajcę. Płacili krwią za zrodzenie się na nowo, za stanie się kimś, kim nigdy nie myśleli, że będą - wiedział, że Ben, przeżywszy Próbę, także zdawał sobie z tego sprawę.
Ten jeden raz popioły nie symbolizowały zniszczenia - a nowy początek.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wybaczanie przychodziło mu do tej pory - do ostatnich, ciężkich tygodni - niezmiernie łatwo. Nie chował urazy, zapominał o wyrządzonych krzywdach, przymykał oko na potknięcia, być może wiedząc z własnego doświadczenia, jak łatwo w życiu popełnić błąd, a być może po prostu wykazując się olbrzymią wielkodusznością. Nic nie robił sobie z docinek, spychał w niepamięć bójki, nawet z potencjalnie największym wrogiem mogąc wypić kieliszek ognistej i paść sobie w ramiona, nie pielęgnując urazy. Lubił ludzi i miał wobec nich sporo wyrozumiałości - tej samej, której tak potwornie brakowało w stosunku do samego siebie, katowanego wyrzutami sumienia i skrywaną pogardą. Wierzył w dobre intencje, potrafiąc mimo bólu i urażonego ego wyciągnąć dłoń do zgody, zbudowania mostu ponad piętrzącymi się różnicami, ignorując przy tym przepaść obyczajów. Przyjaźnił się ze szlachcicami, którzy uważali go za brudnego i prymitywnego, ba, był gotów oddać życie za kogoś, kto mamił go przez lata, wykorzystując do swej uciechy zerwania z arystokratyczną nudą. Wolał nie wspominać kolejnych szans, jakimi obdarowywał Percivala, wolał też nie zapędzać się w rejon rozmów z Harriett. Wiele nauczył się w ostatnich miesiącach: nie wyzbył się tylko rubasznej lekkomyślności i głupkowatego zacięcia, ale także naiwności. Łatwowierności. Obdarzania zaufaniem tych, których nie powinien. Mógł stracić nie tylko siebie, swój spokój, swoje uczucia - niósł w sobie dużo więcej, niósł na barkach ciężar Zakonu, odpowiedzialności za innych, za sprawę, która wypalała w nim swoje piętno, boleśnie, ale jednocześnie dając nadzieję. Dlatego doskonale wręcz rozumiał Weasleya i nawet żałosna, chłopięca chęć zamknięcia oczu i udawania, że zdrada nigdy się nie dokonała, nie była w stanie wpłynąć na jego spokój. Wiedział, że nie zasługiwał na ckliwą wyrozumiałość. Za każdy błąd trzeba było zapłacić - dobrze, że tym razem konsekwencje ponosił jedynie on sam, nie ciągnąc za sobą na dno nikogo więcej.
Nie zmieniało to jednak drżącej niewygody, szemrzących wyrzutów sumienia, przelewających się przez otępiały ostatnimi wrażeniami umysł. Stawiał im jednak czoła, odkrywając w tym pokonaniu, przyznaniu się do porażki, pewien spokój. Zrobił to, co mógł, przeszedł Próbę, znajdował się tutaj, pewny swojego oddania Zakonowi i chociaż chciał, by inni także mogli mu zaufać, to wpłynięcie na ich decyzję pozostawało poza jego zasięgiem. Mimo wszystko milczenie, wypełniające salon, nieco go poddenerwowało - cisza, wibrująca tuż przed werdyktem, którego treść pozornie znał, lecz mimo wszystko liczył na łagodny wymiar kary. Dziwne skrzywienie twarzy Garretta nie uszło jego uwadze - gwóźdź do trumny jego nie do końca uświadomionych nadziei. Weasley wyglądał paskudnie; już wcześniej był wiecznie zabieganym aurorem, zapominającym o własnym zdrowiu, ale teraz prezentował się jeszcze gorzej. Zapewne odzwierciedlając niewyjściowość prezencji samego Benjamina, siorbiącego parzącą język herbatę.
- W porządku - powiedział, a właściwie powtórzył, unosząc wzrok na obramowanego drzwiami Garretta; chciał upewnić się, że się nie przesłyszał, chciał przywołać w tym całym chaosie jakąś namiastkę ładu, chciał uspokoić samego siebie. Wcale nie czuł jednak ulgi ani spadającego z barków ciężaru - zapewne nie pozbędzie się go jeszcze długo, kto wie, czy kiedykolwiek. Sam fakt, że Weasley nie wykopał go kwatery od razu, żegnając jakimś paskudnym, znanym tylko aurorom, zaklęciem, znaczył dla Benjamina wiele, dlatego nie wypatrywał łez wzruszenia, spowodowanych konkretnym wyznaniem. Pogrzebali przeszłość, nie byli już tymi samymi ludźmi a Wright nie ryzykowałby nazwania ich przyjaciółmi, ale wierzył, merlińsko wierzył, że kiedyś będzie w stanie powrócić do tego miana. Zasłużyć na nie. Już nie beztroską wesołością, kulinarnymi umiejętnościami i urokiem osobistym, a czymś więcej, prawdziwym poświęceniem. - Mam nadzieję, że się przydam. Nawet bez aurorskiego przeszkolenia - dodał jeszcze odrobinę chłopięco, przemycając jednak jakąś część aury żenującej potrzeby zapracowania na otrzymaną szansę. -Bo, no - ciągnął elokwentnie - Będziemy w tym razem. Aż do końca - kontynuował już normalniej, ze stoickim spokojem przyjmując nieprzewidywalną przyszłość, mityczny koniec, mający znaleźć ich na drodze do obranego celu. - Nie chciałbym, żeby był to czas dla ciebie przykry, dlatego jeśli chcesz wywrócić na mnie oczami albo zamienić mnie w durną gęś, to teraz jest dobry moment - mruknął mało zrozumiale, ponownie upijając zawartość kubka, tym razem do końca, jednym haustem. Nie wyobrażał sobie, by Garrett nerwowo oglądał się za siebie za każdym razem, gdy ruszą razem w wojnę, do której nieuchronnie zmierzano, ale choć ta wizja wydawała się niedorzeczna...to może jednak przeceniał pokładane w nim zaufanie? Odstawił kubek na chwiejący się stoliczek i powrócił wzrokiem do śmiertelnie bladej twarzy Weasleya. - Myślisz, że ten cały Crispin naprawdę się nawrócił? Czy to jakiś sprytny fotel? - spytał ze śmiertelną powagą, mimowolnie zerkając w dół, na podłogę skrywającą dwóch niespodziewanych gości.
Nie zmieniało to jednak drżącej niewygody, szemrzących wyrzutów sumienia, przelewających się przez otępiały ostatnimi wrażeniami umysł. Stawiał im jednak czoła, odkrywając w tym pokonaniu, przyznaniu się do porażki, pewien spokój. Zrobił to, co mógł, przeszedł Próbę, znajdował się tutaj, pewny swojego oddania Zakonowi i chociaż chciał, by inni także mogli mu zaufać, to wpłynięcie na ich decyzję pozostawało poza jego zasięgiem. Mimo wszystko milczenie, wypełniające salon, nieco go poddenerwowało - cisza, wibrująca tuż przed werdyktem, którego treść pozornie znał, lecz mimo wszystko liczył na łagodny wymiar kary. Dziwne skrzywienie twarzy Garretta nie uszło jego uwadze - gwóźdź do trumny jego nie do końca uświadomionych nadziei. Weasley wyglądał paskudnie; już wcześniej był wiecznie zabieganym aurorem, zapominającym o własnym zdrowiu, ale teraz prezentował się jeszcze gorzej. Zapewne odzwierciedlając niewyjściowość prezencji samego Benjamina, siorbiącego parzącą język herbatę.
- W porządku - powiedział, a właściwie powtórzył, unosząc wzrok na obramowanego drzwiami Garretta; chciał upewnić się, że się nie przesłyszał, chciał przywołać w tym całym chaosie jakąś namiastkę ładu, chciał uspokoić samego siebie. Wcale nie czuł jednak ulgi ani spadającego z barków ciężaru - zapewne nie pozbędzie się go jeszcze długo, kto wie, czy kiedykolwiek. Sam fakt, że Weasley nie wykopał go kwatery od razu, żegnając jakimś paskudnym, znanym tylko aurorom, zaklęciem, znaczył dla Benjamina wiele, dlatego nie wypatrywał łez wzruszenia, spowodowanych konkretnym wyznaniem. Pogrzebali przeszłość, nie byli już tymi samymi ludźmi a Wright nie ryzykowałby nazwania ich przyjaciółmi, ale wierzył, merlińsko wierzył, że kiedyś będzie w stanie powrócić do tego miana. Zasłużyć na nie. Już nie beztroską wesołością, kulinarnymi umiejętnościami i urokiem osobistym, a czymś więcej, prawdziwym poświęceniem. - Mam nadzieję, że się przydam. Nawet bez aurorskiego przeszkolenia - dodał jeszcze odrobinę chłopięco, przemycając jednak jakąś część aury żenującej potrzeby zapracowania na otrzymaną szansę. -Bo, no - ciągnął elokwentnie - Będziemy w tym razem. Aż do końca - kontynuował już normalniej, ze stoickim spokojem przyjmując nieprzewidywalną przyszłość, mityczny koniec, mający znaleźć ich na drodze do obranego celu. - Nie chciałbym, żeby był to czas dla ciebie przykry, dlatego jeśli chcesz wywrócić na mnie oczami albo zamienić mnie w durną gęś, to teraz jest dobry moment - mruknął mało zrozumiale, ponownie upijając zawartość kubka, tym razem do końca, jednym haustem. Nie wyobrażał sobie, by Garrett nerwowo oglądał się za siebie za każdym razem, gdy ruszą razem w wojnę, do której nieuchronnie zmierzano, ale choć ta wizja wydawała się niedorzeczna...to może jednak przeceniał pokładane w nim zaufanie? Odstawił kubek na chwiejący się stoliczek i powrócił wzrokiem do śmiertelnie bladej twarzy Weasleya. - Myślisz, że ten cały Crispin naprawdę się nawrócił? Czy to jakiś sprytny fotel? - spytał ze śmiertelną powagą, mimowolnie zerkając w dół, na podłogę skrywającą dwóch niespodziewanych gości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To wszystko zdawało się dość irracjonalne, nierealistyczne, przypominało sen, który wpływał mu pod powieki i mamił stwierdzeniem, że wszystko będzie dobrze - nawet jeżeli świat walił się, a wszystko, co znali, ukradkiem kruszało im pod stopami. Nie przywykł jednak do przyjemnych nocnych podróży; ostatnio truł umysł wyłącznie szkaradnymi parodiami mar, które przekształcały rzeczywistość, czyniąc ją jeszcze straszniejszą. Kiedy już śnił (zamiast zaplatać na palce bezsenność wśród chłodnej pościeli - zbyt często wsłuchiwał się w melodię nocnej ciszy i rozpaczliwie poszukiwał w milczeniu taktów, które ukołyszą go do snu), wspominał Próbę - tułał się po cmentarzu, tonął w decyzjach, których nigdy nie chciał podjąć, a lód kąsał mu policzki i odmrażał palce. Jeden nawet skutecznie - dopiero niedawno przyzwyczaił się do braku opuszki.
W porządku - wielokrotnie powtarzane kłamstwo miało stać się prawdą; choć nic nie było w porządku, próbowali zaklinać rzeczywistość i udawać, że jeden zakopany wojenny topór zdoła to zmienić: naprawić wszystko to, co zdążyło runąć w trakcie ostatnich miesięcy. Ale byli marni w tworzeniu iluzji normalności; nawet picie herbaty wychodziło Benowi tragicznie - mimowolnie wkładał w najmniejsze gesty lęk, który skradał się po wnętrzu jego ciała. Szarość ich skóry opowiadała historię żalu, bezsennych nocy i ciężaru wyrzutów sumienia; jeszcze trochę i zacznie przypomnieć stal, stanie się ich siłą, powłoką, przez którą nic nie zdoła się przebić - nawet uczucia, które teraz trawiły ich od środka. Może rzeczywiście wszystko to, co widzieli podczas Prób, miało być prawdą, a nie metaforycznym olbrzymieniem widma poświęcenia; może rzeczywiście musieli wyzbyć się każdej troski, każdej emocji, każdej tęsknoty i każdej słabości - co jeśli dopiero wtedy będą w stanie osiągnąć zwyciężyć wojnę?
- Znajdziemy ci coś do roboty - powiedział poważnie, choć rozluźnił nieco dotychczas mocno spięte barki i ręce - wciąż jednak trzymał je założone na piersi. Mocniej oparł się o framugę, czyniąc to w trochę lżejszym, swobodniejszym geście. Tak jakby słowa, które dotychczas padły, magicznie przekształciły ich rozmowę z formalnej na nieskrępowaną. Naturalną. Przyjacielską? - Ktoś musi parzyć nam herbatę po ciężkich misjach. I wyganiać szczury z piwnicy. - Na chwilę przerwał, spoglądając w bok - w kierunku klapy w podłodze wiodącej na dół. - À propos szczurów, zaglądałeś do naszych nowych przyjaciół? - rzucił lekceważąco, ale w rzeczywistości wcale nie lekceważył wrogów - nonszalancję ograniczał do niewymuszonych kontaktów międzyludzkich, nigdy nie pozwalał sobie na nią w sprawach życia i śmierci. Kiedyś - jeszcze na początku kursu - myślał, że może przejść przez życie z uśmiechem na twarzy i wyzbytą zwątpień pewnością siebie; szybko skruszono jego pączkującą dopiero skłonność do megalomanii. Był utalentowany, lubił sądzić o sobie, że jest potężnym czarodziejem, niebezpiecznym przeciwnikiem - ale czasem to za mało. Życie niejednokrotnie zdążyło bardzo brutalnie nauczyć go pokory.
- Doceniam twoją troskę o moje samopoczucie na ostatniej życiowej prostej - wtrącił dość szyderczo, z cieniem półuśmiechu i lekką kpiną w spojrzeniu: ale to wszystko, całe te starania o zachowanie normalności, i tak blakły przytłaczane przez paraliżujące go zmęczenie. Nie tylko fizyczne - bo choć to dopadało go na niezliczonych płaszczyznach, nic nie niszczyło człowieka tak mocno jak psychiczne wyczerpanie. Szczególnie wtedy, gdy towarzyszyła mu świadomość, że nie może się poddać - nie może tego przerwać, nie może wypocząć.
Jeszcze nie, nie teraz. A może nie zasłużą na to nigdy?
- Ale mam nadzieję, że ten koniec nastąpi później niż szybciej - dodał po chwili (najprawdopodobniej nie do końca poważnie - ale trudno było stwierdzić to na pierwszy rzut oka, bo twarz miał obojętną, a głos również nie drżał już od emocji), wskrzeszając wątek, który być może powinien był zginąć śmiercią naturalną. Śmiercią, która im przysługiwać nie będzie. - Nawet jeżeli oznacza to, że będziemy musieli dłużej się ze sobą pomęczyć. Ale mamy jeszcze dużo do zrobienia. - Wiele dusz do uratowania. Świat do ocalenia. System, który dobrze byłoby obalić. Szlachecki światopogląd, który należałoby obrócić w proch.
Ale żadnej presji - w ich dłoniach wcale nie leżała przyszłość magicznego świata.
- Myślałem, że ty mi to powiesz - odbił piłeczkę, spoglądając na Bena z niemym pytaniem - czy zdążył się czegoś dowiedzieć? - Pracowałem z nim. Długo. Nigdy do końca nie potrafiłem mu zaufać, był Ślizgonem, a ja nie wyzbywam się łatwo uprzedzeń, ale... nie podejrzewałem go o bycie aż tak obrzydliwą szują. Przecież jeszcze przed paroma miesiącami na pogrzebie... - Cholera, to był pogrzeb Zaima; urwał, decydując się na zrezygnowanie z przywołania anegdoty dotyczącej Russella i pijanej Eilis. Która, notabene, niedługo po tym także pożegnała się z życiem. Cóż; kiedy to przemyślał, ta historia okazała się o wiele mniej zabawna, niż wydawało mu się na początku. - Zresztą - nieważne - niezręcznie wycofał się z potencjalnej kompromitacji, mając nadzieję, że Ben nie będzie naciskać, by dowiedzieć się więcej - ale nie mógł wyzbyć się wrażenia, że nadzieja ta była złudna. A sam Garrett wolał w to nie brnąć; szczerze mówiąc nie miał aktualnie pojęcia, jak wiele ryzykowałby, wspominając przy Benie męża Harriett. - To najprawdopodobniej tylko bardzo sprytny fotel - powtórzył po rozmówcy równie poważnie, choć pewnie jego ton był właśnie taki, bo nie miał siły na to, by włożyć w niego więcej emocji. Ani (tym bardziej) na to, by w błyskotliwy i żartobliwy sposób skomentować lingwistyczne arcydzieło w wykonaniu Wrighta. - Grunt że nie daliśmy się na to nabrać. - Cóż, dali - ale nie tak beznadziejnie, jak mogliby to zrobić.
W porządku - wielokrotnie powtarzane kłamstwo miało stać się prawdą; choć nic nie było w porządku, próbowali zaklinać rzeczywistość i udawać, że jeden zakopany wojenny topór zdoła to zmienić: naprawić wszystko to, co zdążyło runąć w trakcie ostatnich miesięcy. Ale byli marni w tworzeniu iluzji normalności; nawet picie herbaty wychodziło Benowi tragicznie - mimowolnie wkładał w najmniejsze gesty lęk, który skradał się po wnętrzu jego ciała. Szarość ich skóry opowiadała historię żalu, bezsennych nocy i ciężaru wyrzutów sumienia; jeszcze trochę i zacznie przypomnieć stal, stanie się ich siłą, powłoką, przez którą nic nie zdoła się przebić - nawet uczucia, które teraz trawiły ich od środka. Może rzeczywiście wszystko to, co widzieli podczas Prób, miało być prawdą, a nie metaforycznym olbrzymieniem widma poświęcenia; może rzeczywiście musieli wyzbyć się każdej troski, każdej emocji, każdej tęsknoty i każdej słabości - co jeśli dopiero wtedy będą w stanie osiągnąć zwyciężyć wojnę?
- Znajdziemy ci coś do roboty - powiedział poważnie, choć rozluźnił nieco dotychczas mocno spięte barki i ręce - wciąż jednak trzymał je założone na piersi. Mocniej oparł się o framugę, czyniąc to w trochę lżejszym, swobodniejszym geście. Tak jakby słowa, które dotychczas padły, magicznie przekształciły ich rozmowę z formalnej na nieskrępowaną. Naturalną. Przyjacielską? - Ktoś musi parzyć nam herbatę po ciężkich misjach. I wyganiać szczury z piwnicy. - Na chwilę przerwał, spoglądając w bok - w kierunku klapy w podłodze wiodącej na dół. - À propos szczurów, zaglądałeś do naszych nowych przyjaciół? - rzucił lekceważąco, ale w rzeczywistości wcale nie lekceważył wrogów - nonszalancję ograniczał do niewymuszonych kontaktów międzyludzkich, nigdy nie pozwalał sobie na nią w sprawach życia i śmierci. Kiedyś - jeszcze na początku kursu - myślał, że może przejść przez życie z uśmiechem na twarzy i wyzbytą zwątpień pewnością siebie; szybko skruszono jego pączkującą dopiero skłonność do megalomanii. Był utalentowany, lubił sądzić o sobie, że jest potężnym czarodziejem, niebezpiecznym przeciwnikiem - ale czasem to za mało. Życie niejednokrotnie zdążyło bardzo brutalnie nauczyć go pokory.
- Doceniam twoją troskę o moje samopoczucie na ostatniej życiowej prostej - wtrącił dość szyderczo, z cieniem półuśmiechu i lekką kpiną w spojrzeniu: ale to wszystko, całe te starania o zachowanie normalności, i tak blakły przytłaczane przez paraliżujące go zmęczenie. Nie tylko fizyczne - bo choć to dopadało go na niezliczonych płaszczyznach, nic nie niszczyło człowieka tak mocno jak psychiczne wyczerpanie. Szczególnie wtedy, gdy towarzyszyła mu świadomość, że nie może się poddać - nie może tego przerwać, nie może wypocząć.
Jeszcze nie, nie teraz. A może nie zasłużą na to nigdy?
- Ale mam nadzieję, że ten koniec nastąpi później niż szybciej - dodał po chwili (najprawdopodobniej nie do końca poważnie - ale trudno było stwierdzić to na pierwszy rzut oka, bo twarz miał obojętną, a głos również nie drżał już od emocji), wskrzeszając wątek, który być może powinien był zginąć śmiercią naturalną. Śmiercią, która im przysługiwać nie będzie. - Nawet jeżeli oznacza to, że będziemy musieli dłużej się ze sobą pomęczyć. Ale mamy jeszcze dużo do zrobienia. - Wiele dusz do uratowania. Świat do ocalenia. System, który dobrze byłoby obalić. Szlachecki światopogląd, który należałoby obrócić w proch.
Ale żadnej presji - w ich dłoniach wcale nie leżała przyszłość magicznego świata.
- Myślałem, że ty mi to powiesz - odbił piłeczkę, spoglądając na Bena z niemym pytaniem - czy zdążył się czegoś dowiedzieć? - Pracowałem z nim. Długo. Nigdy do końca nie potrafiłem mu zaufać, był Ślizgonem, a ja nie wyzbywam się łatwo uprzedzeń, ale... nie podejrzewałem go o bycie aż tak obrzydliwą szują. Przecież jeszcze przed paroma miesiącami na pogrzebie... - Cholera, to był pogrzeb Zaima; urwał, decydując się na zrezygnowanie z przywołania anegdoty dotyczącej Russella i pijanej Eilis. Która, notabene, niedługo po tym także pożegnała się z życiem. Cóż; kiedy to przemyślał, ta historia okazała się o wiele mniej zabawna, niż wydawało mu się na początku. - Zresztą - nieważne - niezręcznie wycofał się z potencjalnej kompromitacji, mając nadzieję, że Ben nie będzie naciskać, by dowiedzieć się więcej - ale nie mógł wyzbyć się wrażenia, że nadzieja ta była złudna. A sam Garrett wolał w to nie brnąć; szczerze mówiąc nie miał aktualnie pojęcia, jak wiele ryzykowałby, wspominając przy Benie męża Harriett. - To najprawdopodobniej tylko bardzo sprytny fotel - powtórzył po rozmówcy równie poważnie, choć pewnie jego ton był właśnie taki, bo nie miał siły na to, by włożyć w niego więcej emocji. Ani (tym bardziej) na to, by w błyskotliwy i żartobliwy sposób skomentować lingwistyczne arcydzieło w wykonaniu Wrighta. - Grunt że nie daliśmy się na to nabrać. - Cóż, dali - ale nie tak beznadziejnie, jak mogliby to zrobić.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
- Parzę dobrą herbatę. Przerzuciłem się na rumianek, mięty i inne takie - odpowiedział, siląc się na żartobliwość, utrzymanie poziomu niewymuszonej wesołości, ale każde wypowiedziane słowo brzmiało jak tępa farsa. Usta układały się w przywołane z przeszłości zdania, brzmiące dziwnym echem w tyle głowy - echem przywołującym wspomnienia pełnych żywiołowej szczerości rozmów nad parującą michą potrawki merlina - lecz te nie pasowały już do obecnej sytuacji, do nadwyrężonej więzi, nie tyle pękniętej, co w ogóle przeniesionej na zupełnie odmienną płaszczyznę. W inny czas, w inne miejsce, pomiędzy innych ludzi. Wright musiał tę obcość oswoić - przez ostatnie kilkanaście dni uczył się też samego siebie na nowo, wyrzucając z organizmu potok toksyn, przekleństw i łez
Może gdyby był silniejszy, przeszedłby Próbę lżej? Może gdyby nie wyczerpanie odwykiem zdołałby uratować wszystkich? Może w tym tkwiło ironiczne przeznaczenie; jego błędy pociągały za sobą innych, prosto w płomienie, palące żywcem skórę i włosy. W nozdrza uderzył go fantomowy zapach żarzącego się ludzkiego mięsa; żałował, że wypił całą herbatę, bowiem znów zrobiło mu się niedobrze. Powstrzymał się jednak od ponownego zasilenia przydomowego ogródka dodatkowym, pełnym żółci nawozem, zaciskając tylko mocniej palce lewej ręki na podłokietniku kanapy. Zmęczenie przyciskało go do miękkiego materiału a wypity wrzątek tylko dolewał senności do przelewającego się, przemęczonego organizmu.
- Miałem ich cały czas na oku - odparł zgodnie z prawdą. - ale był to marny widok. Russell milczał jak zaklęty, natomiast ten drugi, zamaskowany gagatek jedynie się pluł i klął. Dość szybko się zmęczył i też zamilkł, więc nie zdołałem wyłapać z tego bełkotu czegokolwiek, co nie byłoby przewidywaniami naszej bolesnej śmierci - westchnął. Groźby czarnoksiężnika byłyby nawet przerażające, gdyby nie fakt, że przecież już zginęli, całkiem niedawno, z własnej woli. Ben nie mógł wiedzieć, co działo się podczas Prób innych Gwardzistów, ale spotkał ich zapewne ten sam koniec. To samo poświęcenie. To samo ostrze wbijające się w ciało, ta sama ciemność, odsuwająca ból, cierpienie, wyrzuty sumienia, przeszłość. Kiedyś potwornie obawiał się śmierci - pozostawienia za sobą bliskich, zaprzepaszczenia szans na przeżycie następnych przygód, niedoczekania się dzieci - ale teraz napawała go jedynie smutnym niepokojem: bał się, że nie zdąży wypełnić swej misji, że ktoś zginie przez jego nieobecność. Wytrzyma więc jak najdłużej tylko się da, odsuwając mityczny koniec jak najdalej. - Widocznie nie zdaje sobie sprawy z tego, że już jesteśmy martwi - dodał ciszej, już nawet nie siląc się na uśmiech. Wypowiedzenie tego zdania na głos konstytuowało rzeczywistość sennej mary; machinalnie przeciągnął wolną dłonią po materiale koszuli, opinającej rozcięte przedramię: ból przywracał go do rzeczywistości, do tej małej chaty o przytulnym salonie, do rozmowy dwóch żywych trupów, dywagujących nad towarzystwem plugawych czarnoksiężników. - Ślizgoni to wstrętne szumowiny - nie mógł powstrzymać się przed wtrąceniem w odpowiedź Garretta swoich trzech knutów; cóż, on też wybaczał, on też dawał drugie szanse, on też wierzył w szczerość i przyjaźń ponad podziałami - i wyszedł na tym gorzej niż kiedykolwiek przypuszczał. - Pogrzebie? Czyim? To...ten zgon - może być związany z tymi potworami? - spytał, wyłapując urwane słówko. Każda informacja mogła być przydatna a on był teraz przeczulony na punkcie niby nieistotnych wskazówek, które finalnie miały wielkie znaczenie. - Jeśli to był sprytny fotel, to wyszedł im dość słabo. Nie wiem, co mieliby osiągnąć przez wysyłanie do nas podsłuchującego szczura. Do tego ten drugi typ rzucał się tak,
jakby naprawdę doszło do zdrady. Chociaż może jest po prostu dobrym aktorem. W końcu lubi maski - rozważył na głos, machinalnie wzdrygając się, gdy przypomniał sobie świństwo, które nosił na twarzy czarnoksiężnik. Chłodny materiał zdawał się pulsować czymś ohydnym, czymś złym, tak jak związana ze sobą parka bydlaków, przesiadująca w ich piwnicy. Istniała jednak szansa, że mieli w tym jakiś cel - miał nadzieję, że zaklęcia chroniące starą chatę są na tyle mocne, by zwyciężyć w nierównej walce z ewentualną misją odbicia szczurzysk.
Może gdyby był silniejszy, przeszedłby Próbę lżej? Może gdyby nie wyczerpanie odwykiem zdołałby uratować wszystkich? Może w tym tkwiło ironiczne przeznaczenie; jego błędy pociągały za sobą innych, prosto w płomienie, palące żywcem skórę i włosy. W nozdrza uderzył go fantomowy zapach żarzącego się ludzkiego mięsa; żałował, że wypił całą herbatę, bowiem znów zrobiło mu się niedobrze. Powstrzymał się jednak od ponownego zasilenia przydomowego ogródka dodatkowym, pełnym żółci nawozem, zaciskając tylko mocniej palce lewej ręki na podłokietniku kanapy. Zmęczenie przyciskało go do miękkiego materiału a wypity wrzątek tylko dolewał senności do przelewającego się, przemęczonego organizmu.
- Miałem ich cały czas na oku - odparł zgodnie z prawdą. - ale był to marny widok. Russell milczał jak zaklęty, natomiast ten drugi, zamaskowany gagatek jedynie się pluł i klął. Dość szybko się zmęczył i też zamilkł, więc nie zdołałem wyłapać z tego bełkotu czegokolwiek, co nie byłoby przewidywaniami naszej bolesnej śmierci - westchnął. Groźby czarnoksiężnika byłyby nawet przerażające, gdyby nie fakt, że przecież już zginęli, całkiem niedawno, z własnej woli. Ben nie mógł wiedzieć, co działo się podczas Prób innych Gwardzistów, ale spotkał ich zapewne ten sam koniec. To samo poświęcenie. To samo ostrze wbijające się w ciało, ta sama ciemność, odsuwająca ból, cierpienie, wyrzuty sumienia, przeszłość. Kiedyś potwornie obawiał się śmierci - pozostawienia za sobą bliskich, zaprzepaszczenia szans na przeżycie następnych przygód, niedoczekania się dzieci - ale teraz napawała go jedynie smutnym niepokojem: bał się, że nie zdąży wypełnić swej misji, że ktoś zginie przez jego nieobecność. Wytrzyma więc jak najdłużej tylko się da, odsuwając mityczny koniec jak najdalej. - Widocznie nie zdaje sobie sprawy z tego, że już jesteśmy martwi - dodał ciszej, już nawet nie siląc się na uśmiech. Wypowiedzenie tego zdania na głos konstytuowało rzeczywistość sennej mary; machinalnie przeciągnął wolną dłonią po materiale koszuli, opinającej rozcięte przedramię: ból przywracał go do rzeczywistości, do tej małej chaty o przytulnym salonie, do rozmowy dwóch żywych trupów, dywagujących nad towarzystwem plugawych czarnoksiężników. - Ślizgoni to wstrętne szumowiny - nie mógł powstrzymać się przed wtrąceniem w odpowiedź Garretta swoich trzech knutów; cóż, on też wybaczał, on też dawał drugie szanse, on też wierzył w szczerość i przyjaźń ponad podziałami - i wyszedł na tym gorzej niż kiedykolwiek przypuszczał. - Pogrzebie? Czyim? To...ten zgon - może być związany z tymi potworami? - spytał, wyłapując urwane słówko. Każda informacja mogła być przydatna a on był teraz przeczulony na punkcie niby nieistotnych wskazówek, które finalnie miały wielkie znaczenie. - Jeśli to był sprytny fotel, to wyszedł im dość słabo. Nie wiem, co mieliby osiągnąć przez wysyłanie do nas podsłuchującego szczura. Do tego ten drugi typ rzucał się tak,
jakby naprawdę doszło do zdrady. Chociaż może jest po prostu dobrym aktorem. W końcu lubi maski - rozważył na głos, machinalnie wzdrygając się, gdy przypomniał sobie świństwo, które nosił na twarzy czarnoksiężnik. Chłodny materiał zdawał się pulsować czymś ohydnym, czymś złym, tak jak związana ze sobą parka bydlaków, przesiadująca w ich piwnicy. Istniała jednak szansa, że mieli w tym jakiś cel - miał nadzieję, że zaklęcia chroniące starą chatę są na tyle mocne, by zwyciężyć w nierównej walce z ewentualną misją odbicia szczurzysk.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
wybacz słaby refleks :c
Uniósł ledwo zauważalnie brwi, by zaraz je zmarszczyć i nieznacznie uśmiechnąć się pod nosem - całkiem dobrze szło mu udawanie, że wszystko było w porządku. Oswoił pulsujący ból odzywający się miarowo z tyłu głowy, przyzwyczaił się do tętnienia w okolicach skroni. Hybryda bezsenności, trosk i strachu, który tłumił, by nie musieć się do niego przyznawać, rozstrajała go do granic możliwości - wydawał się nie być sobą, a jedynie cieniem, który przemyka, nie będąc zauważonym. Gdy nikt nie patrzył, gasły jego oczy, nawet rudy płomień włosów zdawał się nieco blaknąć. Wszystko to, co miało miejsce, odbijało się na nim w sposób, któremu chciałby zaprzeczyć - ale nie potrafił.
- To rumiankowy detoks? Czy może poją cię tym w formie zadośćuczynienia za dawne krzywdy? - szydził lekko i - o zgrozo? - całkiem przyjacielsko, opierając się o framugę drzwi już tak swobodnie, że gdyby mógł, to stopiłby się z nią w nierozrywalną całość. Przez chwilę milczał i uznał to za dziwne, że ta cisza wcale mu nie przeszkadzała; nie bił się z myślami, wyjątkowo nie snuł rozważań ani nie pędził naprzód z wojennymi planami, które nigdy nie doczekają się realizacji - po prostu był, a zapach mięty koił zamiast drażnić nozdrza. Ten spokój eksponował jego spychane na bok zmęczenie; najchętniej po prostu zamknąłby oczy i, nieprzerwanie opierając się framugę, na chwilę ukoił zmysły przyspieszoną niewygodnej formą drzemki.
- Nie dziwi mnie to - rzucił krótko, po czym pokręcił powoli, ledwo zauważalnie głową - zupełnie jakby wykonał ten gest wyłącznie dla samego siebie. - Ale nic z tego nie rozumiem. Nie potrafię rozszyfrować Russella. Ani jego intencji. Kto wie, może kieruje nimi... coś podobnego jak nami. Może zapłacił wysoką cenę za zdradę - ciągnął, z niewiadomych nawet samemu sobie przyczyn obracając się w półświatku ogólników - nie zagłębiał się w szczegóły, nie chciał mówić o śmierci, która czekałaby ich wszystkich za wyjawienie tajemnic Gwardii. Russell jednak nie umarł - ale może stracił jasność umysłu, może spotkało go coś podobnego do tego, co czują czarodzieje po pocałunku dementora. Nie wiedzieli. Mogli tylko zgadywać. - Bardzo przewidywalne te groźby - dodał znudzonym, wręcz beznamiętnym głosem; była to teatralna zagrywka, prawdopodobnie lekceważenie tych słów nie stanowiło najlepszego pomysłu - nawet jeśli aktualnie rzucone zostały bez jakiegokolwiek pokrycia.
Wright miał rację - po jednej śmierci kolejna nie napawała już takim lękiem. Powiedział na głos to, co od dłuższego czasu obijało się Garrettowi z głuchym łoskotem po czaszce; rzucając lekko zdanie, udzielił odpowiedzi na pytanie, którego nie chciał zadać już od dawna. W trakcie Próby ich wszystkich spotkał więc podobny los - poświęcili tak samo dużo. Spojrzał na Bena jakoś inaczej, z pozoru obojętnie, choć w głębi duszy zdał sobie sprawę, że teraz łączy ich więcej niż kiedykolwiek wcześniej - że Ben miał rację, że rzeczywiście są na siebie skazani. Połączeni dziwną nicią przeznaczenia i poświęceń, na którą już czekają łapczywie Mojry, tnąc na oślep kryształowymi nożycami.
Absurdalnie parsknął więc znowu śmiechem - cicho, choć z wyraźną ulgą, jakby ktoś zdjął mu z ramion ciężar, który dźwigał odrobinę zbyt długo. Byli martwi - i powiedzenie tego na głos zadziałało jak katharsis, obmywając splamione krwią i wyrzutami sumienia dłonie. Byli martwi - czy z tą świadomością nie żyje się łatwiej?
- Jeżeli nie da się zabić tego, co już jest martwe, to mamy cholerną przewagę w tej wojnie - ciągnął z rozbawieniem, wciąż w paskudny sposób urzeczony perspektywą własnej śmierci, która miała już miejsce - było coś ujmującego w tym zatrważającym paradoksie. Ruszył niespiesznie palcami, zginając je i prostując - nie czuł się martwy, a przecież oddał życie: nie tylko metaforycznie, pamiętał, jak umierał. Może rzeczywiście miało to sens, który dostrzegł dopiero teraz - pokonawszy śmierć zaczął wierzyć, że nie ma mocy, która jest w stanie być im zagrożeniem. Uniósł niespiesznie spojrzenie - czy Wright czuł się podobnie, czy też obalał granice i upajał się tą nadzwyczajną wolnością?
Zbity z tropu pytaniem Bena, którego się przecież, psidwacza mać, spodziewał (ale nie przeszkodziło mu to w odczuciu kłębiącej się beznadziei - relacje międzyludzkie zazwyczaj były jego achillesową piętą, z jednej strony potrafił oczarowywać słowem, ale gdy przychodziło do luźnych, pełnych improwizacji pogawędek, to zawodził na całej linii), najpierw otworzył usta, żeby szybko je zamknąć - nie potrafił nawet zachowywać pozorów normalności. Odchrząknął, znów marszcząc lekko brwi.
- Nie, nie sądzę - skłamał mało przekonująco, na tyle, na ile pozwoliły mu jego umiejętności - miał nadzieję, że Wright nie przykuje do tego większej uwagi i szybko porzuci niewygodny temat. - Pogrzeb kolegi po fachu, aurora; wątpię, żebyś go znał - ciągnął, próbując zgrabnie podanymi faktami zatuszować kłamstwo, ale zamiast tego zatapiał się w morzu braku wiarygodności: pomocy, czy ktoś rzuci koło ratunkowe? - Russell, jako były auror, też tam był i po prostu... zachowywał się ludzko. I to wszystko buduje kontrast, który budzi we mnie niechciane opory - ciągnął cierpko, dość ciężko, na wydechu - w pierwszym odruchu chciał krótkim wyznaniem odwrócić uwagę od własnego kłamstwa, ale teraz nie wiedział już, dlaczego to ciągnie. Może potrzebował się wygadać. Może potrzebował, żeby ktoś wybił mu z głowy hamletyzm - a łańcuszek zbiegów okoliczności złożył tę wątpliwą przyjemność na ręce Wrighta. - Łatwiej byłoby walczyć z potworami w ludzkiej skórze - urwał cicho, nagle, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale zatrzymał się w połowie zdania. Chciał przeprosić, że w ogóle poruszył ten temat, ale uświadomił sobie, że ostatnio przeprasza wszystkich zdecydowanie zbyt często i chyba powinien przestać. Wypuścił głośno powietrze, co najpewniej miało być połowiczną formą westchnienia.
- Właściwie ten sprytny fortel - urwał, bo coś było nie tak - fotel - poprawił się szybko - straci na sprycie w momencie, kiedy obaj wylądują w Azkabanie. Tego ich plan raczej nie przewidział. Skoro nie przewidział, to są idiotami. A jeśli są idiotami, to może nie mamy czego się bać i trzecia siła, przed którą ostrzegał nas Dumbledore, jest bandą niezorganizowanych gumochłonów, którzy sami podadzą nam się na tacy już zakuci w kajdany i przygotowani do transportu do przytulnej celi - zwieńczył wywód dość optymistycznie, choć nie wierzył w żadne swoje słowo - nie po tym, co widział w myślodsiewni, co nie pozwoliło mu zmrużyć w nocy oczu, co zatruwało mu myśli. Mieli do czynienia z potęgą - najwidoczniej jednak ta potęga nie doceniła ich sił i na starcie wysłała lichą delegację. Drugi raz się nie przeliczą - miał nieodparte wrażenie, że w trakcie następnego spotkania ich siły zostaną wyrównane. A to z kolei zakończy się rozlewem krwi.
Uniósł ledwo zauważalnie brwi, by zaraz je zmarszczyć i nieznacznie uśmiechnąć się pod nosem - całkiem dobrze szło mu udawanie, że wszystko było w porządku. Oswoił pulsujący ból odzywający się miarowo z tyłu głowy, przyzwyczaił się do tętnienia w okolicach skroni. Hybryda bezsenności, trosk i strachu, który tłumił, by nie musieć się do niego przyznawać, rozstrajała go do granic możliwości - wydawał się nie być sobą, a jedynie cieniem, który przemyka, nie będąc zauważonym. Gdy nikt nie patrzył, gasły jego oczy, nawet rudy płomień włosów zdawał się nieco blaknąć. Wszystko to, co miało miejsce, odbijało się na nim w sposób, któremu chciałby zaprzeczyć - ale nie potrafił.
- To rumiankowy detoks? Czy może poją cię tym w formie zadośćuczynienia za dawne krzywdy? - szydził lekko i - o zgrozo? - całkiem przyjacielsko, opierając się o framugę drzwi już tak swobodnie, że gdyby mógł, to stopiłby się z nią w nierozrywalną całość. Przez chwilę milczał i uznał to za dziwne, że ta cisza wcale mu nie przeszkadzała; nie bił się z myślami, wyjątkowo nie snuł rozważań ani nie pędził naprzód z wojennymi planami, które nigdy nie doczekają się realizacji - po prostu był, a zapach mięty koił zamiast drażnić nozdrza. Ten spokój eksponował jego spychane na bok zmęczenie; najchętniej po prostu zamknąłby oczy i, nieprzerwanie opierając się framugę, na chwilę ukoił zmysły przyspieszoną niewygodnej formą drzemki.
- Nie dziwi mnie to - rzucił krótko, po czym pokręcił powoli, ledwo zauważalnie głową - zupełnie jakby wykonał ten gest wyłącznie dla samego siebie. - Ale nic z tego nie rozumiem. Nie potrafię rozszyfrować Russella. Ani jego intencji. Kto wie, może kieruje nimi... coś podobnego jak nami. Może zapłacił wysoką cenę za zdradę - ciągnął, z niewiadomych nawet samemu sobie przyczyn obracając się w półświatku ogólników - nie zagłębiał się w szczegóły, nie chciał mówić o śmierci, która czekałaby ich wszystkich za wyjawienie tajemnic Gwardii. Russell jednak nie umarł - ale może stracił jasność umysłu, może spotkało go coś podobnego do tego, co czują czarodzieje po pocałunku dementora. Nie wiedzieli. Mogli tylko zgadywać. - Bardzo przewidywalne te groźby - dodał znudzonym, wręcz beznamiętnym głosem; była to teatralna zagrywka, prawdopodobnie lekceważenie tych słów nie stanowiło najlepszego pomysłu - nawet jeśli aktualnie rzucone zostały bez jakiegokolwiek pokrycia.
Wright miał rację - po jednej śmierci kolejna nie napawała już takim lękiem. Powiedział na głos to, co od dłuższego czasu obijało się Garrettowi z głuchym łoskotem po czaszce; rzucając lekko zdanie, udzielił odpowiedzi na pytanie, którego nie chciał zadać już od dawna. W trakcie Próby ich wszystkich spotkał więc podobny los - poświęcili tak samo dużo. Spojrzał na Bena jakoś inaczej, z pozoru obojętnie, choć w głębi duszy zdał sobie sprawę, że teraz łączy ich więcej niż kiedykolwiek wcześniej - że Ben miał rację, że rzeczywiście są na siebie skazani. Połączeni dziwną nicią przeznaczenia i poświęceń, na którą już czekają łapczywie Mojry, tnąc na oślep kryształowymi nożycami.
Absurdalnie parsknął więc znowu śmiechem - cicho, choć z wyraźną ulgą, jakby ktoś zdjął mu z ramion ciężar, który dźwigał odrobinę zbyt długo. Byli martwi - i powiedzenie tego na głos zadziałało jak katharsis, obmywając splamione krwią i wyrzutami sumienia dłonie. Byli martwi - czy z tą świadomością nie żyje się łatwiej?
- Jeżeli nie da się zabić tego, co już jest martwe, to mamy cholerną przewagę w tej wojnie - ciągnął z rozbawieniem, wciąż w paskudny sposób urzeczony perspektywą własnej śmierci, która miała już miejsce - było coś ujmującego w tym zatrważającym paradoksie. Ruszył niespiesznie palcami, zginając je i prostując - nie czuł się martwy, a przecież oddał życie: nie tylko metaforycznie, pamiętał, jak umierał. Może rzeczywiście miało to sens, który dostrzegł dopiero teraz - pokonawszy śmierć zaczął wierzyć, że nie ma mocy, która jest w stanie być im zagrożeniem. Uniósł niespiesznie spojrzenie - czy Wright czuł się podobnie, czy też obalał granice i upajał się tą nadzwyczajną wolnością?
Zbity z tropu pytaniem Bena, którego się przecież, psidwacza mać, spodziewał (ale nie przeszkodziło mu to w odczuciu kłębiącej się beznadziei - relacje międzyludzkie zazwyczaj były jego achillesową piętą, z jednej strony potrafił oczarowywać słowem, ale gdy przychodziło do luźnych, pełnych improwizacji pogawędek, to zawodził na całej linii), najpierw otworzył usta, żeby szybko je zamknąć - nie potrafił nawet zachowywać pozorów normalności. Odchrząknął, znów marszcząc lekko brwi.
- Nie, nie sądzę - skłamał mało przekonująco, na tyle, na ile pozwoliły mu jego umiejętności - miał nadzieję, że Wright nie przykuje do tego większej uwagi i szybko porzuci niewygodny temat. - Pogrzeb kolegi po fachu, aurora; wątpię, żebyś go znał - ciągnął, próbując zgrabnie podanymi faktami zatuszować kłamstwo, ale zamiast tego zatapiał się w morzu braku wiarygodności: pomocy, czy ktoś rzuci koło ratunkowe? - Russell, jako były auror, też tam był i po prostu... zachowywał się ludzko. I to wszystko buduje kontrast, który budzi we mnie niechciane opory - ciągnął cierpko, dość ciężko, na wydechu - w pierwszym odruchu chciał krótkim wyznaniem odwrócić uwagę od własnego kłamstwa, ale teraz nie wiedział już, dlaczego to ciągnie. Może potrzebował się wygadać. Może potrzebował, żeby ktoś wybił mu z głowy hamletyzm - a łańcuszek zbiegów okoliczności złożył tę wątpliwą przyjemność na ręce Wrighta. - Łatwiej byłoby walczyć z potworami w ludzkiej skórze - urwał cicho, nagle, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale zatrzymał się w połowie zdania. Chciał przeprosić, że w ogóle poruszył ten temat, ale uświadomił sobie, że ostatnio przeprasza wszystkich zdecydowanie zbyt często i chyba powinien przestać. Wypuścił głośno powietrze, co najpewniej miało być połowiczną formą westchnienia.
- Właściwie ten sprytny fortel - urwał, bo coś było nie tak - fotel - poprawił się szybko - straci na sprycie w momencie, kiedy obaj wylądują w Azkabanie. Tego ich plan raczej nie przewidział. Skoro nie przewidział, to są idiotami. A jeśli są idiotami, to może nie mamy czego się bać i trzecia siła, przed którą ostrzegał nas Dumbledore, jest bandą niezorganizowanych gumochłonów, którzy sami podadzą nam się na tacy już zakuci w kajdany i przygotowani do transportu do przytulnej celi - zwieńczył wywód dość optymistycznie, choć nie wierzył w żadne swoje słowo - nie po tym, co widział w myślodsiewni, co nie pozwoliło mu zmrużyć w nocy oczu, co zatruwało mu myśli. Mieli do czynienia z potęgą - najwidoczniej jednak ta potęga nie doceniła ich sił i na starcie wysłała lichą delegację. Drugi raz się nie przeliczą - miał nieodparte wrażenie, że w trakcie następnego spotkania ich siły zostaną wyrównane. A to z kolei zakończy się rozlewem krwi.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Konfrontacja z Garrettem przebiegała lżej, niż przypuszczał, i chociaż daleko było im do przyjacielskiej swobody, jaką kiedyś dzielili, to Wright poczuł się odrobinę lepiej. Coś drgnęło, na razie niezauważalnie, ale kto wie, może za kilka miesięcy będzie w stanie spojrzeć w lustro bez wyrzutów sumienia - być może dlatego, że będzie już martwy, a duchy słabo odbijają się w tafli zwierciadła. Nie wybierał jednak w przyszłość aż tak daleko, koncentrując się na tu i teraz, na wygodnej, wysiedzianej kanapie, parze coraz słabiej unoszącej się znad kubka i na ujętym w sztywnej ramie drzwi Weasley'u. Serwującym mu bolesny docinek. Dawny Wright nie przejąłby się nim w ogóle, kwitując to nieszkodliwe zdanie krótkim śmiechem, lecz teraźniejszość płatała figle, przesłaniając oczy szarą kurtyną, barwiącą każde słowo gorzkim popiołem.
Kąciki ust Benjamina wygięły się w dół i przez chwilę wyglądał naprawdę komicznie, jak przestraszony, bliski płaczu pięciolatek, wciśnięty w ciało rosłego mężczyzny, zajmującego trzy czwarte kanapy - zdołał się jednak opanować i tylko wydał z siebie coś, co miało być parsknięciem chichotu a było bliskie odgłosowi wydawanemu przez nadepniętego, zranionego psidwaka. Doznane krzywdy. Zadośćuczynienie. Wina i kara; oczywiście, że powinien ją ponieść, odpowiedzieć za to, co zrobił - był na to gotów, cały czas czując na barkach ciężar swych grzechów. Chciał coś powiedzieć, ponownie powracając do poważnego tematu zdrady i drugiej szansy, ale nie czuł się na siłach, podejrzewając, że nie wystarczy mu sił na drugą rundę emocjonalnego boksu, zwłaszcza, że w drugim narożniku wcale nie rozgrzewał się Garrett - a on sam.
Nic więc dziwnego, że wolał skupić się na rozmowie o siedzących pod ziemią szumowinach. Wewnętrznie odetchnął z ulgą - skoro nawet Weasley nie potrafił ich rozszyfrować, Jaime czuł się uwolniony z tego obowiązku. Nie był aurorem, nie przeszkolono go w żaden sposób, nie potrafił rozmawiać z aresztowanymi inaczej, niż konwersacją pięści, ale ta opcja wydawała mu się w jakiś sposób nieprzyjemna. - Myślisz, że powinniśmy potraktować ich...ostrzej? - wyrzucił z siebie tkwiącą od wczorajszego wieczoru wątpliwość. - I że wtedy mogliby wydusić z siebie coś przydatniejszego? - dodał, odruchowo spoglądając w dół, ku swoim dłoniom. Zaserwowanie typowy spod ciemnej gwiazdy prawego sierpowego przyniosło mu wiele radości, ale czy potrafiłby zrobić to ponownie, tak, by specjalnie sprawić mu ból? Pewnie tak. Dla Zakonu zrobiłby wszystko. Następna sugestia Garretta zmieniła nieco tor jego myśli - czy oni także potrafiliby być tak oddani sprawie? Też zrobiliby wszystko? A może właściwie już to robili - milcząc i zabierając ze sobą ważne informacje do grobu: lub gorzej, do Azkabanu.
Rosnące rozbawienie Garretta wydało mu się w kontekście tej całej, osobiście dość ciężkiej, rozmowy mocno niepokojące - uniósł na niego spojrzenie, zastanawiając się, czy po śmierci także można oszaleć. Uśmiechać się lekko, śmiać z całych sił, czule gładzić dłoń ukochanej osoby, przytulać bliskich, zapewniając, że będzie dobrze - a wszystko to z pulsującą pustką wewnątrz; pustką o poszarpanych krawędziach, sączących się żółtą ropą łgarstw. Każdy z Gwardzistów niósł swój ból i swoją odpowiedzialność, ale ta osiadająca królewską peleryną na ramionach Garretta wydała mu się nagle znacznie cięższa. To on stworzył Zakon, od jego początku widząc dziesiątki ofiar, kolejne całuny zakrywające twarze przyjaciół. A im spokojniejszy i normalniejszy wydawał się Weasley, tym większą troskę wzbudzał w samym Benjaminie, nagle świadomym tego, że niezwyciężony auror, niedościgniony wzór waleczności i rozwagi, ten dobry i mądry bohater - jest tylko człowiekiem. Ponownie wyraz twarzy Benjamina się zmienił - wyraźnie posmutniał, może już nie z zapowiedzią łez w jasnobrązowych oczach, ale z wyraźnie smętniejszą aurą.
Zagłębiony w niewesołych rozmyślaniach, prawie puścił mimo uszu temat pogrzebu - słowa o Russellu prześlizgnęły się po powierzchni świadomości, niknąc jednak równie szybko, jak się pojawiły. Opadły bezgłośnie na dno, zastąpione głuchym pluskiem zdziwienia, w które zamieniła się dziwna troska, widoczna uprzednio w spojrzeniu Bena.
- To są potwory, Garrett - odpowiedział od razu, z lekkim niedowierzaniem, że Weasley w ogóle rozważał inną opcję. - Owszem, noszą na twarzy doskonałe maski, ale te - w końcu spadają - kontynuował stanowczo, przed oczami widząc swoich niedoszłych przyjaciół; Perseusa, Tristana i...Percivala. Każdy z nich był mu bliski, każdy z nich wydawał się kimś, komu mógł zaufać. - Widziałeś to - dodał, mimowolnie krzywiąc się na wspomnienie opowieści: on znał jedynie słowa a był pewien, że wejście w żywą myśl, w rzeczywisty obraz, było doświadczeniem tysiąc razy boleśniejszym. Nawet wizja przedstawicieli trzeciej siły, gnijących w Azkabanie, nie była w stanie złagodzić wściekłości - i obrzydzenia - jakie czuł wobec osób zdolnych do takich okrucieństw. Skoro traktowali w ten sposób jednego ze swoich - co robią innym?
Westchnął ciężko - odpowiedź Garretta, choć powinna, go nie rozbawiła. - Gumochłonów raczej nie da się zakuć w kajdany - sprostował delikatnie, pocierając dłońmi skronie. Był zmęczony. Zmęczony i przytłoczony tym, z czym się zderzyli, a dotąd niewyczerpane pokłady optymizmu uległy całkowitej destrukcji.
Kąciki ust Benjamina wygięły się w dół i przez chwilę wyglądał naprawdę komicznie, jak przestraszony, bliski płaczu pięciolatek, wciśnięty w ciało rosłego mężczyzny, zajmującego trzy czwarte kanapy - zdołał się jednak opanować i tylko wydał z siebie coś, co miało być parsknięciem chichotu a było bliskie odgłosowi wydawanemu przez nadepniętego, zranionego psidwaka. Doznane krzywdy. Zadośćuczynienie. Wina i kara; oczywiście, że powinien ją ponieść, odpowiedzieć za to, co zrobił - był na to gotów, cały czas czując na barkach ciężar swych grzechów. Chciał coś powiedzieć, ponownie powracając do poważnego tematu zdrady i drugiej szansy, ale nie czuł się na siłach, podejrzewając, że nie wystarczy mu sił na drugą rundę emocjonalnego boksu, zwłaszcza, że w drugim narożniku wcale nie rozgrzewał się Garrett - a on sam.
Nic więc dziwnego, że wolał skupić się na rozmowie o siedzących pod ziemią szumowinach. Wewnętrznie odetchnął z ulgą - skoro nawet Weasley nie potrafił ich rozszyfrować, Jaime czuł się uwolniony z tego obowiązku. Nie był aurorem, nie przeszkolono go w żaden sposób, nie potrafił rozmawiać z aresztowanymi inaczej, niż konwersacją pięści, ale ta opcja wydawała mu się w jakiś sposób nieprzyjemna. - Myślisz, że powinniśmy potraktować ich...ostrzej? - wyrzucił z siebie tkwiącą od wczorajszego wieczoru wątpliwość. - I że wtedy mogliby wydusić z siebie coś przydatniejszego? - dodał, odruchowo spoglądając w dół, ku swoim dłoniom. Zaserwowanie typowy spod ciemnej gwiazdy prawego sierpowego przyniosło mu wiele radości, ale czy potrafiłby zrobić to ponownie, tak, by specjalnie sprawić mu ból? Pewnie tak. Dla Zakonu zrobiłby wszystko. Następna sugestia Garretta zmieniła nieco tor jego myśli - czy oni także potrafiliby być tak oddani sprawie? Też zrobiliby wszystko? A może właściwie już to robili - milcząc i zabierając ze sobą ważne informacje do grobu: lub gorzej, do Azkabanu.
Rosnące rozbawienie Garretta wydało mu się w kontekście tej całej, osobiście dość ciężkiej, rozmowy mocno niepokojące - uniósł na niego spojrzenie, zastanawiając się, czy po śmierci także można oszaleć. Uśmiechać się lekko, śmiać z całych sił, czule gładzić dłoń ukochanej osoby, przytulać bliskich, zapewniając, że będzie dobrze - a wszystko to z pulsującą pustką wewnątrz; pustką o poszarpanych krawędziach, sączących się żółtą ropą łgarstw. Każdy z Gwardzistów niósł swój ból i swoją odpowiedzialność, ale ta osiadająca królewską peleryną na ramionach Garretta wydała mu się nagle znacznie cięższa. To on stworzył Zakon, od jego początku widząc dziesiątki ofiar, kolejne całuny zakrywające twarze przyjaciół. A im spokojniejszy i normalniejszy wydawał się Weasley, tym większą troskę wzbudzał w samym Benjaminie, nagle świadomym tego, że niezwyciężony auror, niedościgniony wzór waleczności i rozwagi, ten dobry i mądry bohater - jest tylko człowiekiem. Ponownie wyraz twarzy Benjamina się zmienił - wyraźnie posmutniał, może już nie z zapowiedzią łez w jasnobrązowych oczach, ale z wyraźnie smętniejszą aurą.
Zagłębiony w niewesołych rozmyślaniach, prawie puścił mimo uszu temat pogrzebu - słowa o Russellu prześlizgnęły się po powierzchni świadomości, niknąc jednak równie szybko, jak się pojawiły. Opadły bezgłośnie na dno, zastąpione głuchym pluskiem zdziwienia, w które zamieniła się dziwna troska, widoczna uprzednio w spojrzeniu Bena.
- To są potwory, Garrett - odpowiedział od razu, z lekkim niedowierzaniem, że Weasley w ogóle rozważał inną opcję. - Owszem, noszą na twarzy doskonałe maski, ale te - w końcu spadają - kontynuował stanowczo, przed oczami widząc swoich niedoszłych przyjaciół; Perseusa, Tristana i...Percivala. Każdy z nich był mu bliski, każdy z nich wydawał się kimś, komu mógł zaufać. - Widziałeś to - dodał, mimowolnie krzywiąc się na wspomnienie opowieści: on znał jedynie słowa a był pewien, że wejście w żywą myśl, w rzeczywisty obraz, było doświadczeniem tysiąc razy boleśniejszym. Nawet wizja przedstawicieli trzeciej siły, gnijących w Azkabanie, nie była w stanie złagodzić wściekłości - i obrzydzenia - jakie czuł wobec osób zdolnych do takich okrucieństw. Skoro traktowali w ten sposób jednego ze swoich - co robią innym?
Westchnął ciężko - odpowiedź Garretta, choć powinna, go nie rozbawiła. - Gumochłonów raczej nie da się zakuć w kajdany - sprostował delikatnie, pocierając dłońmi skronie. Był zmęczony. Zmęczony i przytłoczony tym, z czym się zderzyli, a dotąd niewyczerpane pokłady optymizmu uległy całkowitej destrukcji.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie był ślepy - pomimo pulsującego bólu głowy rozmazującego nieznacznie obraz rysujący się przed oczami, dobrze widział całą gamę niespodziewanych uczuć malujących się na twarzy Benjamina. Najlepiej rozpoznawał te pierwotne - ból, smutek, żal, nie rozróżniając już płynnych granic pomiędzy zażenowaniem, pretensją i najczystszą goryczą. Przyzwoitość wciąż drążąca dziury gdzieś z tyłu głowy zdawała się raz za razem cicho przypominać, że powinien poczuć się z tym źle - żałować wypowiedzianych słów i doprowadzenia rozmówcy do takiego stanu, ale nie potrafił tak szybko zmusić się do reakcji. To zabawne - zmęczenie i ogólnie pojęte emocjonalne wypranie zdawało się dławić w nim ludzkie odruchy; czuł się jak baczny obserwator zerkający na wszystko z boku, jak natrętny i wyzbyty oporów naukowiec pochylający się nad moralnie wątpliwym obiektem badawczym - choć rozumiał, że zachowywał się nienaturalnie i niebezpiecznie skłaniał się ku socjopatii, to nie mógł wiele z tym zrobić - jedynie tkwić tak i gardzić samym sobą.
Nie miał siły bać się utraty pierwiastka człowieczeństwa - nie miał siły nienawidzić za krzywdy, nie miał siły wątpić, zaprzeczać, drążyć i podążać ślepo; potrzebował czasu, by uzmysłowić sobie, jak bardzo wyczerpywał go ten natłok sprzeczności. Uniósł spojrzenie, dostrzegając, że Ben powrócił do dawnego siebie (do dawnej maski?); Garrett poczuł więc, że powinien uczynić to samo - na przekór wszystkiemu znów lekko uniósł jeden z kącików ust, choć w panującym półmroku pewnie i tak nie dało się tego dostrzec.
- Nie wiem - powiedział, jak zawsze dziwiąc się, z jaką łatwością przychodzi mu przyznanie się do niewiedzy - zazwyczaj opierał się przed tym, podświadomie nie lubiąc kruszyć respektu, którego przecież nawet nie chciał. - Nie wydaje mi się. Nie tak łatwo złamać człowieka, który służy - dodał trochę tępym tonem, nie wiedząc już, czy wciąż mówi o wrogach czy o nich samych - z każdą chwilą dostrzegał pomiędzy nimi więcej podobieństw i czuł się coraz gorzej. Uciekł na moment spojrzeniem, markotniejąc i jeszcze bardziej niż zawsze przypominając ducha; stłumił westchnięcie, jeszcze mocniej krzyżując ręce na piersi. Od krzywego opierania się o framugę coraz mocniej zaczynał boleć go bark (czy to starość?), ale nie zmienił pozycji nawet o milimetr.
Cisza sprzyjała rozmyślaniom, które zazwyczaj skutecznie odganiał - nie chciał poddawać tego, w co wierzył, wątpliwościom; nie chciał zastanawiać się nad humanitarnością własnych czynów. Wierzył w swój niezachwiany kompas moralny, który dotąd nigdy go nie zawiódł - i trzymał się myśli (nadziei?), że gdy zbliży się do przekroczenia granicy, zza której nie ma już powrotu, to odczuje, że nadeszła chwila na krok w tył. Wmawiał sobie, że wcale ta granica nie była już za nimi - i że nie zaszli dalej, niż kiedykolwiek powinni się dopuścić. - Widziałem - potwierdził krótko, mimowolnie wracając do tych wspomnień, ale nie odnosząc się już słowem do potworów, o których rozmawiali jeszcze przed chwilą - bo faktycznie: widział, do czego posunęli się wrogowie, ale widział też, do czego posunął się on sam. Rany po Próbie zapłonęły raz jeszcze - zmarszczył lekko brwi, znów odwracając wzrok. Nie potrafił patrzeć na Bena, który zabłądził, by powrócić i emanować niezachwianym światopoglądem - nie potrafił patrzeć na niego zwłaszcza teraz, gdy gubił się w natłoku własnych niemych wątpliwości.
Sam nie był pewien, skąd znalazł w sobie siły na optymistyczny monolog dotyczący idiotyzmu ich wrogów - zwłaszcza że sam nie do końca wierzył w to, co mówił. Nie zdziwił się, nie słysząc radosnego rechotu Wrighta, którego w normalnych okolicznościach mógłby się spodziewać - aktualnej sytuacji było tak daleko do normalnej, jak to tylko możliwe.
- Ty tu jesteś ekspertem - rzucił, starając się nawiązać do benowej znajomości magicznych stworzeń i dopiero po chwili uświadomił sobie, że w bardzo pokrętny sposób mogło zostać to odczytane także jako obelga - nie potrafiąc się zebrać na sprostowanie, po prostu westchnął cicho, niespiesznie rozplatając ręce. - Tak jak mówiłem, zbieraj się do domu. Półżywy nam się nie przydasz - powiedział nieco głośniej niż dotychczas. Nie do końca wiedząc, czy powinien się żegnać - a jeśli tak: to jak to zrobić - zaniechał nawet prób dobrania odpowiednich słów; po prostu odwrócił się i udał w kierunku kuchni, by wyjątkowo niespiesznie przygotować sobie czarną jak noc kawę. Odczekał wystarczająco długo, by dać Benowi czas na opuszczenie chaty - dopiero wtedy, gdy miał już pewność, że jest sam, wrócił do przedpokoju. Usiadł na podłodze, oplatając palce wokół gorącego, parującego kubka o uchu przyczepionym nie do końca udolnym Reparo. Oparł głowę o ścianę, wbił spojrzenie w sufit. Nie wiedział, jak się czuł - i nie próbował już tego zdefiniować, napawając się milczeniem i pustką, która zżerała go od środka. Była przerażająca.
| zt
Nie miał siły bać się utraty pierwiastka człowieczeństwa - nie miał siły nienawidzić za krzywdy, nie miał siły wątpić, zaprzeczać, drążyć i podążać ślepo; potrzebował czasu, by uzmysłowić sobie, jak bardzo wyczerpywał go ten natłok sprzeczności. Uniósł spojrzenie, dostrzegając, że Ben powrócił do dawnego siebie (do dawnej maski?); Garrett poczuł więc, że powinien uczynić to samo - na przekór wszystkiemu znów lekko uniósł jeden z kącików ust, choć w panującym półmroku pewnie i tak nie dało się tego dostrzec.
- Nie wiem - powiedział, jak zawsze dziwiąc się, z jaką łatwością przychodzi mu przyznanie się do niewiedzy - zazwyczaj opierał się przed tym, podświadomie nie lubiąc kruszyć respektu, którego przecież nawet nie chciał. - Nie wydaje mi się. Nie tak łatwo złamać człowieka, który służy - dodał trochę tępym tonem, nie wiedząc już, czy wciąż mówi o wrogach czy o nich samych - z każdą chwilą dostrzegał pomiędzy nimi więcej podobieństw i czuł się coraz gorzej. Uciekł na moment spojrzeniem, markotniejąc i jeszcze bardziej niż zawsze przypominając ducha; stłumił westchnięcie, jeszcze mocniej krzyżując ręce na piersi. Od krzywego opierania się o framugę coraz mocniej zaczynał boleć go bark (czy to starość?), ale nie zmienił pozycji nawet o milimetr.
Cisza sprzyjała rozmyślaniom, które zazwyczaj skutecznie odganiał - nie chciał poddawać tego, w co wierzył, wątpliwościom; nie chciał zastanawiać się nad humanitarnością własnych czynów. Wierzył w swój niezachwiany kompas moralny, który dotąd nigdy go nie zawiódł - i trzymał się myśli (nadziei?), że gdy zbliży się do przekroczenia granicy, zza której nie ma już powrotu, to odczuje, że nadeszła chwila na krok w tył. Wmawiał sobie, że wcale ta granica nie była już za nimi - i że nie zaszli dalej, niż kiedykolwiek powinni się dopuścić. - Widziałem - potwierdził krótko, mimowolnie wracając do tych wspomnień, ale nie odnosząc się już słowem do potworów, o których rozmawiali jeszcze przed chwilą - bo faktycznie: widział, do czego posunęli się wrogowie, ale widział też, do czego posunął się on sam. Rany po Próbie zapłonęły raz jeszcze - zmarszczył lekko brwi, znów odwracając wzrok. Nie potrafił patrzeć na Bena, który zabłądził, by powrócić i emanować niezachwianym światopoglądem - nie potrafił patrzeć na niego zwłaszcza teraz, gdy gubił się w natłoku własnych niemych wątpliwości.
Sam nie był pewien, skąd znalazł w sobie siły na optymistyczny monolog dotyczący idiotyzmu ich wrogów - zwłaszcza że sam nie do końca wierzył w to, co mówił. Nie zdziwił się, nie słysząc radosnego rechotu Wrighta, którego w normalnych okolicznościach mógłby się spodziewać - aktualnej sytuacji było tak daleko do normalnej, jak to tylko możliwe.
- Ty tu jesteś ekspertem - rzucił, starając się nawiązać do benowej znajomości magicznych stworzeń i dopiero po chwili uświadomił sobie, że w bardzo pokrętny sposób mogło zostać to odczytane także jako obelga - nie potrafiąc się zebrać na sprostowanie, po prostu westchnął cicho, niespiesznie rozplatając ręce. - Tak jak mówiłem, zbieraj się do domu. Półżywy nam się nie przydasz - powiedział nieco głośniej niż dotychczas. Nie do końca wiedząc, czy powinien się żegnać - a jeśli tak: to jak to zrobić - zaniechał nawet prób dobrania odpowiednich słów; po prostu odwrócił się i udał w kierunku kuchni, by wyjątkowo niespiesznie przygotować sobie czarną jak noc kawę. Odczekał wystarczająco długo, by dać Benowi czas na opuszczenie chaty - dopiero wtedy, gdy miał już pewność, że jest sam, wrócił do przedpokoju. Usiadł na podłodze, oplatając palce wokół gorącego, parującego kubka o uchu przyczepionym nie do końca udolnym Reparo. Oparł głowę o ścianę, wbił spojrzenie w sufit. Nie wiedział, jak się czuł - i nie próbował już tego zdefiniować, napawając się milczeniem i pustką, która zżerała go od środka. Była przerażająca.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
| 03.06.1956r
Odbudowa jest ważna. A może Bertie po prostu wmawiał sobie, że coś robi, potrzebował iluzji ruchu, ostatecznie w głębi duszy czuł że to tylko miejsce. Istota Zakonu to przecież oni, kwatera mogłaby stanąć gdziekolwiek, mogłaby być każdym budynkiem zdolnym ich pomieścić, gdyby odpowiednio go zabezpieczyć. Choć może właśnie łatwiej odbudować dom niż ponownie nakładać wszystkie skomplikowane zaklęcia ochronne? Tego nie wiedział.
Padło jednak polecenie, a on musiał czymś się zająć, potrzebował działać bo czekanie działało mu na nerwy mocniej z każdym dniem. Szczególnie w zestawieniu z nieudanymi próbami walki z magicznymi anomaliami jakie ogarnęły Londyn.
Drewno już w dużej mierze mieli, sam dopiero coprawie pozbawiając życia Selwyna razem z Alexandrem ściął kilka solidnych drzew i zadbał o ich transport, w innym miejscu znalazł dobry teren i z tego co było mu wiadomo ktoś inny już tam ruszył. A więc mieli czym pracować, tylko nie w pełni jeszcze było gdzie.
Gruz został w gruncie rzeczy usunięty, na pewno nie było już niebezpiecznie, co ważniejsze zostało zrobione i w sumie to zostały ostatki, szczątki które raczej nie nadają się do napraw pozbierać, powyrzucać, niby najmniej ważna część - a jednak i to trzeba zrobić.
Przyszedł po pracy, odłożył torbę na bok, nie pierwszy raz odkrywając że nie jest przy tym sam.
- Cóż za piękny dzień na grzebanie w resztkach domu. - posłał nieznaczny uśmiech mężczyźnie którego nawet pamiętał ze szkoły i choć astronomia nigdy nie leżała w dziedzinie jego pasji, te lekcje można powiedzieć, przynajmniej nie były traumatyczne. Czasem ciekawsze, czasem mniej, w każdym razie nawet taki Bertie nie miał z nimi problemów, choć właściwie od zawsze miał problem ze zmuszaniem się do nauki. Jasne, mógł się uczyć - konkretnych rzeczy, które go ciekawiły.
No, ale teraz nie byli w szkole, a w tym co pozostało po ich kwaterze i mieli tutaj konkretny cel.
- Nie zostało w sumie wiele, chyba też nic już się nie nadaje do napraw. - odezwał się zaraz, odkładając swoją torbę gdzieś na bok i zabierając się do roboty. To co się do niczego nie nadaje, przerzucał na jedną grudkę której później się pozbędą.
Odbudowa jest ważna. A może Bertie po prostu wmawiał sobie, że coś robi, potrzebował iluzji ruchu, ostatecznie w głębi duszy czuł że to tylko miejsce. Istota Zakonu to przecież oni, kwatera mogłaby stanąć gdziekolwiek, mogłaby być każdym budynkiem zdolnym ich pomieścić, gdyby odpowiednio go zabezpieczyć. Choć może właśnie łatwiej odbudować dom niż ponownie nakładać wszystkie skomplikowane zaklęcia ochronne? Tego nie wiedział.
Padło jednak polecenie, a on musiał czymś się zająć, potrzebował działać bo czekanie działało mu na nerwy mocniej z każdym dniem. Szczególnie w zestawieniu z nieudanymi próbami walki z magicznymi anomaliami jakie ogarnęły Londyn.
Drewno już w dużej mierze mieli, sam dopiero co
Gruz został w gruncie rzeczy usunięty, na pewno nie było już niebezpiecznie, co ważniejsze zostało zrobione i w sumie to zostały ostatki, szczątki które raczej nie nadają się do napraw pozbierać, powyrzucać, niby najmniej ważna część - a jednak i to trzeba zrobić.
Przyszedł po pracy, odłożył torbę na bok, nie pierwszy raz odkrywając że nie jest przy tym sam.
- Cóż za piękny dzień na grzebanie w resztkach domu. - posłał nieznaczny uśmiech mężczyźnie którego nawet pamiętał ze szkoły i choć astronomia nigdy nie leżała w dziedzinie jego pasji, te lekcje można powiedzieć, przynajmniej nie były traumatyczne. Czasem ciekawsze, czasem mniej, w każdym razie nawet taki Bertie nie miał z nimi problemów, choć właściwie od zawsze miał problem ze zmuszaniem się do nauki. Jasne, mógł się uczyć - konkretnych rzeczy, które go ciekawiły.
No, ale teraz nie byli w szkole, a w tym co pozostało po ich kwaterze i mieli tutaj konkretny cel.
- Nie zostało w sumie wiele, chyba też nic już się nie nadaje do napraw. - odezwał się zaraz, odkładając swoją torbę gdzieś na bok i zabierając się do roboty. To co się do niczego nie nadaje, przerzucał na jedną grudkę której później się pozbędą.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spotkanie z Mią, chociaż nie miało w sobie nic z zakonowych spraw, uświadomiło go, że powinien się jeszcze bardziej postarać, by odbudować świat. Bo przecież był w Zakonie Feniksa też ze względu na nią; żeby nie musiała tego robić. Jego kuzynka zawsze stroniła od radykalnych poglądów, woląc zająć się aktualnym stanem rzeczy, czyli stażem aurorskim. I Jay ją rozumiał i nie zamierzał w żaden sposób ingerować. Mimo wszystko natchnęła go i zmobilizowała do dalszej pracy. Ważnym aspektem była odbudowa Starej Chaty, w której mieli się spotykać - a bez azylu włóczyli się niczym bezpańskie psy. Co prawda Zakon Feniksa był tam, gdzie byli jego członkowie, jednak budowla wiele dla nich znaczyła. Vane nie był w niej przed zawaleniem - teraz mógł jedynie dowiedzieć się jak wyglądała przed z ust tych, którzy dobrze ją poznali. W pewnym sensie było w tym coś metaforycznego, niemal duchowego, gdy patrzyło się na gruzy nie tylko Starej Chaty, ale również i budynków dotkniętych anomaliami. Wkraczali w nowy świat i zostawiali przeszłość za sobą. Nie oznaczało to jej absolutnego odrzucenia, lecz pewien etap został zakończony, a oni musieli patrzeć przed siebie. Nie za siebie. Dlatego też o poranku przeteleportował się do miejsca obok i przystanął, by popatrzeć na składowisko gruzu. Gdy dotarł tu jako pierwszy z Eileen, wszystko wyglądało o wiele gorzej niż teraz. Najwidoczniej nie byli jedynymi, którzy wzięli się za sprzątanie, co przywołało na jego twarz ciepły uśmiech. Wszyscy starali się jak mogli, by doprowadzić to miejsce do porządku i co prawda nie wyglądało to jak plac budowy, ale pod już bliżej. Okolice również jakby się odradzały, a przyprószone śniegiem dawały pewien niezapomniany klimat. W pewien sposób odbudowanie azylu było ukazaniem jedności, jaką powinien, jaką był Zakon Feniksa. Na pewno ci, którzy się tu pojawiali, mogli dostrzec coraz większe polepszenie. Odbudowa już wkrótce miała się zacząć - razem z Samuelem wyznaczyli miejsce na wycinkę, które zostało przekazane dalej. I chociaż Jaydenowi było żal tych wspaniałych drzew, widział je jako solidne deski na ściany dla zakonników. Narzędzia, które kupili z Adrienem już wkrótce miały się przydać w stawianiu szkieletu, a farby posłużyć odnowie. Wciąż miał w domu pełną walizkę książek, które zabrał zaraz po przybyciu na początku maja, a które czekały na zajęcie swoich nowych miejsc na półkach w Starej Chacie. Przez większość dnia Vane chodził po ostatkach i szukał jeszcze jakich drobiazgów, na które znalazł specjalną torbę. Udało mu się odnaleźć zwilgotniałe zdjęcie, łady guzik w kształcie głowy jednorożca i spinkę do włosów mieniącą się pięknie w słońcu. Będzie musiał podpytać czyje były. Spędził tam naprawdę sporo czasu, a o jego upływie powiadomiło go pojawienie się kogoś jeszcze. Znał tę twarz, dlatego uśmiechnął się szeroko.
- To prawda - odparł, skinąwszy głową na potwierdzenie. - Znalazłem parę osobistych rzeczy, jednak dobrze, że przyszedłeś. Chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Jayden - dodał, wyciągając dłoń w stronę zakonnika. Zaraz po tym wskazał na imponujący głaz, który co prawda wyglądał jakby leżał tu od dawna, jednak jakby nie patrzeć, miejsce wybrał sobie kuriozalne. Mógł przetoczyć się podczas sprzątania przez innych i zsunął się, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. - Pomógłbyś mi z tym kamieniem? Wolałbym nie rzucać zaklęć, a chyba dostrzegłem tam jakiś błysk. Może to coś ważnego.
- To prawda - odparł, skinąwszy głową na potwierdzenie. - Znalazłem parę osobistych rzeczy, jednak dobrze, że przyszedłeś. Chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Jayden - dodał, wyciągając dłoń w stronę zakonnika. Zaraz po tym wskazał na imponujący głaz, który co prawda wyglądał jakby leżał tu od dawna, jednak jakby nie patrzeć, miejsce wybrał sobie kuriozalne. Mógł przetoczyć się podczas sprzątania przez innych i zsunął się, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. - Pomógłbyś mi z tym kamieniem? Wolałbym nie rzucać zaklęć, a chyba dostrzegłem tam jakiś błysk. Może to coś ważnego.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata