Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Z każdym kolejnym słowem, wypowiadanym przez starszą kobietę, myśli Margaux biegły szybciej, chaotyczniej i coraz bardziej niespokojnie. Nie czuła się wcale jak ktoś, kto właśnie otrzymał obietnicę pomocy; bardziej jak wyciągnięta do odpowiedzi uczennica, nie znająca odpowiedzi na ani jedno zadane pytanie. Trochę paradoksalnie – w końcu wciąż stała z tyłu, niemal całkowicie schowana za plecami wyższych zakonników, wirujący w powietrzu wygaszacz obserwując przez lukę między ramionami stojących bliżej osób. Choć jednak na język raz po raz nasuwały jej się nowe wątpliwości, to w żaden sposób nie potrafiła poskładać ich w logiczne i spójne zdania; nie miała zresztą ochoty zmieniać swojej aktualnej pozycji, czując, że cały skomplikowany proces myślowy i tak uwidacznia się wyraźnie na jej twarzy.
Nie wiedziała, co właściwie sądzi o samej Gwardii. Z jednej strony, coś – cichy głosik, ulokowany gdzieś z tyłu głowy – kazało jej zadeklarować się już teraz, bez wahania wyrwać do przodu i zapewnić, że będzie walczyć do końca i bez względu na konsekwencje. Z drugiej – napisała w swoim życiu wystarczająco dużo historii, żeby wiedzieć, że daleko jej było do wzorcowego typu wojowniczki. Nie była mistrzynią zaklęć, nie przodowała w pojedynkach, a z obroną przed czarną magią radziła sobie w najlepszym wypadku znośnie; do tej pory świadomie pozostawała gdzieś na drugim planie, gotowa w razie potrzeby po cichu wesprzeć tych, którzy naprawdę mieli szanse odegrać rolę bohaterów w rozgrywającej się przed ich oczami opowieści. Jak wyglądałaby obok wyszkolonych aurorów czy czarodziejskich policjantów, dla których walka była codziennością?
Jej wzrok nieświadomie powędrował w stronę Garretta i nagle coś lodowatego ulokowało jej się w żołądku, choć nie potrafiła jeszcze dokładnie określić, dlaczego. W jednej chwili poczuła się nienaturalnie wręcz zagubiona; zawieszona gdzieś pomiędzy niemożliwymi do podjęcia decyzjami, a niepokojącą wizją najbliższej przyszłości, zapragnęła jak najszybciej wrócić do domu, po raz pierwszy od dołączenia do Zakonu mając wrażenie, że kwatera nie była wcale bezpieczną, przytulną przystanią.
Nie wiedziała, co właściwie sądzi o samej Gwardii. Z jednej strony, coś – cichy głosik, ulokowany gdzieś z tyłu głowy – kazało jej zadeklarować się już teraz, bez wahania wyrwać do przodu i zapewnić, że będzie walczyć do końca i bez względu na konsekwencje. Z drugiej – napisała w swoim życiu wystarczająco dużo historii, żeby wiedzieć, że daleko jej było do wzorcowego typu wojowniczki. Nie była mistrzynią zaklęć, nie przodowała w pojedynkach, a z obroną przed czarną magią radziła sobie w najlepszym wypadku znośnie; do tej pory świadomie pozostawała gdzieś na drugim planie, gotowa w razie potrzeby po cichu wesprzeć tych, którzy naprawdę mieli szanse odegrać rolę bohaterów w rozgrywającej się przed ich oczami opowieści. Jak wyglądałaby obok wyszkolonych aurorów czy czarodziejskich policjantów, dla których walka była codziennością?
Jej wzrok nieświadomie powędrował w stronę Garretta i nagle coś lodowatego ulokowało jej się w żołądku, choć nie potrafiła jeszcze dokładnie określić, dlaczego. W jednej chwili poczuła się nienaturalnie wręcz zagubiona; zawieszona gdzieś pomiędzy niemożliwymi do podjęcia decyzjami, a niepokojącą wizją najbliższej przyszłości, zapragnęła jak najszybciej wrócić do domu, po raz pierwszy od dołączenia do Zakonu mając wrażenie, że kwatera nie była wcale bezpieczną, przytulną przystanią.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To co działo się na twarzach zebranych zakonników, doskonale odzwierciedlało stan chaosu, jaki wierzgał myślami Samuela. Poświęcenie. Znał je, żył nim. Ale kolejne słowa, jakie ku zebranym niosła staruszka, sięgały wartości ważnych, ale - trudnych. I chociaż Skamander gnał za nimi, stawiając sobie w życiu cele - na ich piedestałach. Nie był doskonały w tym co robił. Miał swoje słabości, którym ulegał, ale - chodziło o to, by nie zapaść się gdzieś w ciemnościach, które - w teraźniejszości pochłaniały coraz więcej z ich świata. Nie tylko czarodziejskiego.
Bathilda mówiła o tym, co było konieczne, by mieć szansę na pokonanie tyrana. Nie miał prawa jej nie wierzyć, ale to jego własne demony odzywały się teraz. Próba. I tej próby chciały uniknąć, próbując zmusić aurora do rezygnacji.
Światło skupiane przez wygaszacz - przykuwało uwagę. Podążył wzrokiem za tym jednym punktem, dostrzegając w nim coś więcej, niż początkowo przypuszczał. Niosły ze sobą przekaz, nie tak prosty i nie tak bezpieczny. Do tej pory, będąc w Zakonie - zdążyli popełnić masę błędów, stracić przyjaciół, za których - Skamander wciąż czuł się odpowiedzialny i...wciąż byli daleko od celu. Co więc miał robić dalej? Poddać się? Wycofać, kiedy mówią o bólu?
Głos Adriena wyrwał go z mętlika, niemal równocześnie ze znikającym blaskiem wygaszacza. Przyjaciel, który rozumiał co znaczy wyrzeczenie, poświęcenie i gdzie je ulokować. Mówił w zgodzie z samym sobą, nie okłamując nikogo. A najbardziej - siebie. Decyzja, która podjął świadczyła o mądrości, której - większości zebranych brakowało. Zapewne i jemu samemu. Odwrócił ku niemu głowę, posyłając mu lekki uśmiech i z szacunkiem - skinął głową. Wiedział o kim mówił i jakaś część w sercu Skamandera żałowała, że nie miał okazji dla takiej....iskry. Był stworzony do czegoś innego. W to wierzył, a taki przyjaciel - Adrien - był wart poświęcenia - jego własnego. I taką odpowiedź mógłby posłać siedzącej przed nimi kobiecie. Czy podoła cierpieniu? Swojemu - na pewno. Podnosił się tyle razy, że...zrobi to znowu. Co jednak z cierpieniem tych, których chciał chronić? Coś niemiłosiernie zakuło go w klatce piersiowej i podejrzewał, że był to tylko maleńki zalążek tego, co miał doświadczać w przyszłości. Czy był na to gotów?...
Znał przeciez odpowiedź.
- Niesiesz ze sobą bolesne światło, Pani Profesor - odezwał się w końcu z szacunkiem - ..i tylko nieświadomość dzieli nas wszystkich od decyzji, jaką nam oferujesz. Znasz nas? Wierzysz? Większość tutaj nie rozumie, z czym ma się zmierzyć - możliwe, że powinien milczeć, ale dostrzegał to, co sam czuł. Narastający niepokój, wcale nie ginący, gdy w głębi serca dokonał wyboru.
Bathilda mówiła o tym, co było konieczne, by mieć szansę na pokonanie tyrana. Nie miał prawa jej nie wierzyć, ale to jego własne demony odzywały się teraz. Próba. I tej próby chciały uniknąć, próbując zmusić aurora do rezygnacji.
Światło skupiane przez wygaszacz - przykuwało uwagę. Podążył wzrokiem za tym jednym punktem, dostrzegając w nim coś więcej, niż początkowo przypuszczał. Niosły ze sobą przekaz, nie tak prosty i nie tak bezpieczny. Do tej pory, będąc w Zakonie - zdążyli popełnić masę błędów, stracić przyjaciół, za których - Skamander wciąż czuł się odpowiedzialny i...wciąż byli daleko od celu. Co więc miał robić dalej? Poddać się? Wycofać, kiedy mówią o bólu?
Głos Adriena wyrwał go z mętlika, niemal równocześnie ze znikającym blaskiem wygaszacza. Przyjaciel, który rozumiał co znaczy wyrzeczenie, poświęcenie i gdzie je ulokować. Mówił w zgodzie z samym sobą, nie okłamując nikogo. A najbardziej - siebie. Decyzja, która podjął świadczyła o mądrości, której - większości zebranych brakowało. Zapewne i jemu samemu. Odwrócił ku niemu głowę, posyłając mu lekki uśmiech i z szacunkiem - skinął głową. Wiedział o kim mówił i jakaś część w sercu Skamandera żałowała, że nie miał okazji dla takiej....iskry. Był stworzony do czegoś innego. W to wierzył, a taki przyjaciel - Adrien - był wart poświęcenia - jego własnego. I taką odpowiedź mógłby posłać siedzącej przed nimi kobiecie. Czy podoła cierpieniu? Swojemu - na pewno. Podnosił się tyle razy, że...zrobi to znowu. Co jednak z cierpieniem tych, których chciał chronić? Coś niemiłosiernie zakuło go w klatce piersiowej i podejrzewał, że był to tylko maleńki zalążek tego, co miał doświadczać w przyszłości. Czy był na to gotów?...
Znał przeciez odpowiedź.
- Niesiesz ze sobą bolesne światło, Pani Profesor - odezwał się w końcu z szacunkiem - ..i tylko nieświadomość dzieli nas wszystkich od decyzji, jaką nam oferujesz. Znasz nas? Wierzysz? Większość tutaj nie rozumie, z czym ma się zmierzyć - możliwe, że powinien milczeć, ale dostrzegał to, co sam czuł. Narastający niepokój, wcale nie ginący, gdy w głębi serca dokonał wyboru.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Słuchał padających słów z dużą uwagą, choć wciąż nie potrafił zgasić nieufności - nie był pewien, czy to, co odczuwał, było strachem, czy po prostu nagromadzeniem wątpliwości. Może to był sen? Kolejne nocne majaki, którym towarzyszyła pieśń feniksa, ból i obietnica zmiany świata? Słuchał, starając się nie wyciągać pochopnych wniosków, ale nie zdołał ostudzić podirytowania, które zdążyło już rozgrzać mu krew. Starał się ufać - wierzył już, że Bathilda jest wysłanniczką ich mentora - ale widok współtowarzyszy z miejsca ofiarujących poświęcenie wszystkiego, co im najdroższe, niepokoił. Nie potrafiąc odciągnąć spojrzenia od magnetyzującego światła wygaszacza, zaczął zastanawiać się, czy na pewno nie zostali poddani potężnej hipnozie; nie, to niemożliwe, był świadom swoich poczynań, a jako oklumenta nie mógłby nie zauważyć jęzora czyjegoś umysłu gwałtem wkradającego się pomiędzy jego myśli. Nie mógłby, prawda?
Nie miał siły prowadzić walkę na spojrzenia z Herewardem, nie szukał pomocy i zrozumienia w oczach innych - wiedział, że akurat tę wojnę zmuszony zostanie stoczyć sam. Mimo to bezwolnie próbował odnaleźć wzrokiem jasne jak mleko włosy, które wcześniej mignęły mu w tłumie, ale szybko zrezygnował; znów spoglądając na Bathildę, zmarszczył lekko brwi, jakby ganił sam siebie za naganny uczynek.
Ostateczna próba, wielkie poświęcenie - ale czy nie zdążył wyrzec się swojego szczęścia już przed wieloma miesiącami?
Wciąż milczał. Powędrował spojrzeniem w kierunku Adriena, niepewien, czy mężczyzna zasługiwał na miano bohatera, czy tchórza; powtarzał w duchu, że wcale nie podziwia go za sprecyzowane priorytety, za budowanie lepszego jutra ze szczęścia pomniejszych osób. Garrett wierzył w rewolucję - wierzył w oddanie życia, wierzył w skrajności, wierzył w niebaczenie na jakiekolwiek konsekwencje poza wizją zbawienia świata. A mimo wszystko, gdy przyszedł czas na dookreślenie swoich przekonań, danie świadectwa odwagi, zwątpił.
Zwątpił jak ostatni tchórz, którym zawsze bał się zostać.
Nie miał siły prowadzić walkę na spojrzenia z Herewardem, nie szukał pomocy i zrozumienia w oczach innych - wiedział, że akurat tę wojnę zmuszony zostanie stoczyć sam. Mimo to bezwolnie próbował odnaleźć wzrokiem jasne jak mleko włosy, które wcześniej mignęły mu w tłumie, ale szybko zrezygnował; znów spoglądając na Bathildę, zmarszczył lekko brwi, jakby ganił sam siebie za naganny uczynek.
Ostateczna próba, wielkie poświęcenie - ale czy nie zdążył wyrzec się swojego szczęścia już przed wieloma miesiącami?
Wciąż milczał. Powędrował spojrzeniem w kierunku Adriena, niepewien, czy mężczyzna zasługiwał na miano bohatera, czy tchórza; powtarzał w duchu, że wcale nie podziwia go za sprecyzowane priorytety, za budowanie lepszego jutra ze szczęścia pomniejszych osób. Garrett wierzył w rewolucję - wierzył w oddanie życia, wierzył w skrajności, wierzył w niebaczenie na jakiekolwiek konsekwencje poza wizją zbawienia świata. A mimo wszystko, gdy przyszedł czas na dookreślenie swoich przekonań, danie świadectwa odwagi, zwątpił.
Zwątpił jak ostatni tchórz, którym zawsze bał się zostać.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Drgnął pod wpływem tonu, w jakim przemówił Garrett. Były w nim te same emocje, to samo rozgoryczenie, ta sama złość jaka targała Alexandrem w tym roku. Luno, Cressida, Robert czy pozostali nie byli Selwynowi tak bliscy jak niektórym z pozostałych Zakonników. Nie znaczyło to jednak, że był obojętny wobec ich śmierci. Dni po akcji w Tower były pierwszym czasem, gdy naprawdę zrozumiał na co każde z nich zgadzało się, dołączając do Zakonu. Teraz śmierć kroczyła za nimi, ciągle posapując im po karkach swoim lodowatym oddechem. Odwiedzała go ostatnio często, zabierała wszystkich najdroższych jego sercu. Toteż gdy wygaszacz rozjaśniał blaskiem Alexander nie myślał o tym, co może utracić ze swoją decyzją - w jego głowie tańczyły wspomnienia, gdy miał to, o czym mówiła stara czarownica. Miłość? Odeszła. Rodzina? Ojciec był zbyt daleko, zbyt nieosiągalny, zbyt bez serca. Elizabeth stała obok. Matka i siostra nie żyły od lat. Pozostałe kuzynostwo na pewno sobie bez niego poradzi. Monique też wydawała się w końcu pewnie stawać na własnych nogach. Mógł jedynie spróbować ochronić tych, którzy coś dla niego znaczyli, więcej lub mniej. Poświęcanie siebie po kawałku było tym, co względnie pozwalało zachować mu rozum. Może próba będzie po postu nowym początkiem, którego potrzebuje.
Dlatego gdy spojrzał na Lizzie nie było jakichkolwiek wątpliwości do pozostawienia. Jego wzrok mówił wszystko. Przepraszał.
Dlatego gdy spojrzał na Lizzie nie było jakichkolwiek wątpliwości do pozostawienia. Jego wzrok mówił wszystko. Przepraszał.
Kot pani Bagshot, cicho pomiaukując, wyszedł spod stołu chwilę po tym, jak rozproszył się blask wygaszacza. Zwierzę przeszło obok nóg Zakonników, a potem znów wskoczyło na kolana swojej właścicielki. Bathilda, mówiąc, nieprzerwanie głaskała białe futerko.
- Nie istnieją rzeczy niemożliwe, mój miły - zwróciła się wprost do Herewarda, choć zaraz obdarzyła spojrzeniem pozostałych Zakonników, wszak mówiła do nich wszystkich. - Lecz cena, jaką przyjdzie zapłacić za dokonanie z pozoru nierealnego, jest wielka. Wiem, rozumiem to, że nie każdy jest na nią gotów.
Wysłuchawszy wytłumaczeń Adriena, Bathilda uśmiechnęła się z troską i skinęła lekko, powoli głową. Nie skomentowała tego słowem, choć na jej obliczu nie malował się gniew - raczej zrozumienie, ciepło, poniekąd nawet aprobata.
- Istotą próby są nie tylko wyrzeczenia, a przede wszystkim odwaga, wiara i zaufanie - odpowiedziała na kolejne z pytań, lokując spojrzenie na Leonardzie. - Gwardia bez zawahań brnie w nieznane, gotowa jest poświęcić wszystko, gotowa jest uczynić wiele, by osiągnąć cel. By zakończyć wojnę, uratować setki niewinnych istnień, płacąc za to swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Bez zaufania oraz lojalności Gwardia nie istnieje; musicie wykazać się nią już teraz, odganiając wątpliwości i przygotowując się na niewiadome.
Ze smutkiem powiodła wzrokiem dalej, tym razem zatrzymując go najpierw na Eileen, potem na Michaelu. Choć nawet na chwilę nie opuszczała kącików ust, w jej brązowych tęczówkach pojawił się widoczny smutek.
- Pytanie brzmi zgoła inaczej, kochani: czy to wy gotowi jesteście jednego dnia utrzymywać ukochanych w przekonaniu, że wszystko pójdzie po waszej myśli, że gdy wojna się skończy, odnajdziecie razem szczęście, a następnego wyrzec się tego dla walki o lepszy świat? - spytała spokojnie, choć poruszała tematy niezwykle trudne. - Czy pragniecie zmuszać się do kłamstw i przemilczeń, spoglądać w oczy najbliższych, wiedząc, że nie możecie wyznać im prawdy przez dbałość zarówno o ich bezpieczeństwo, jak i o tajemnicę Zakonu? Czy z pełną świadomością przystaniecie na złamanie ich serc, gdy przyjdzie wam oddać wszystko dla walki, dla sprawiedliwości, dla przywrócenia ładu? Czy gotowi jesteście pozostawić na świecie osoby, dla których jesteście wszystkim, gdy przyjdzie czas na wasze ostateczne poświęcenie?
Kiedy Bathilda wypowiadała te słowa, wokół jej oczu pogłębiały się zmarszczki zmartwienia; głos z każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniem stawał się coraz donośniejszy, chociaż jednocześnie łagodniejszy, czulszy.
- Gwardzista dobrowolnie wiąże swoją magię z magią Zakonu - zaczęła znów mówić, spoglądając na Elizabeth. - Oddaje tę część siebie, by zyskać moc pozwalającą na czynienie dobra. Na wypełnianie woli Gwardii, podążanie według testamentu Dumbledore'a. Lecz wasze dusze oraz sumienia zawsze będą należeć wyłącznie do was.
Pani Bagshot na chwilę zamilkła i w całej kwaterze zapadła cisza - cisza, w której łatwo było dosłyszeć pomruki rozmów. Kobieta miała swoje lata, lecz jej zmysły pozostawały ostre, wystarczająco wyczulone, by mogła usłyszeć Zakonników niezaaferowanych jej słowami. Powędrowała spojrzeniem w stronę jednych z najmłodszych twarzy w salonie - Titusa oraz Bertiego - by spojrzeć na nich dobrodusznie, lecz też z pewną dozą reprymendy.
- Wiem, że proszę o wiele, niestety piwo nie rozwiąże naszych problemów. Co gorsza, ognista również nie pomoże, - jej głos pełen był pobłażania, które znikło jednak, gdy kontynuowała i gdy z Bertiego i Titusa przeniosła wzrok na innych - dlatego zastanówcie się dobrze czy na pewno jesteście gotowi, czy nie wolicie poczekać. Jeśli podejmiecie decyzję, nie będzie odwrotu.
Gdy znów wszystkie prywatne rozmowy ucichły i nastała cisza, pani Bagshot zwróciła się do Samuela. Głaskany na jej kolanach kot zaczął mruczeć tak głośno, że mogli to usłyszeć wszyscy Zakonnicy zgromadzeni w kwaterze.
- Uwierzyłam w was już przed wieloma laty, kiedy Albus orzekł, że wskaże młodych ludzi, którzy będą kontynuować jego dziedzictwo i znów doprowadzą do pokoju. Ufam jego osądowi, zawsze ufałam, lecz czy zaufacie również wy? - Przerwała, powiodła spojrzeniem po twarzach zgromadzonych. - Stanowicie światło w ciemności, niesiecie nadzieję. Czasem jednak, by rozgonić najgłębsze mroki, trzeba samemu zapłonąć żywym ogniem, a także pozwolić płomieniom pochłonąć wszystko to, co jest nam najdroższe.
Kolejny smutny uśmiech zagościł na obliczu starszej kobiety.
| Na odpis macie 24h.
- Nie istnieją rzeczy niemożliwe, mój miły - zwróciła się wprost do Herewarda, choć zaraz obdarzyła spojrzeniem pozostałych Zakonników, wszak mówiła do nich wszystkich. - Lecz cena, jaką przyjdzie zapłacić za dokonanie z pozoru nierealnego, jest wielka. Wiem, rozumiem to, że nie każdy jest na nią gotów.
Wysłuchawszy wytłumaczeń Adriena, Bathilda uśmiechnęła się z troską i skinęła lekko, powoli głową. Nie skomentowała tego słowem, choć na jej obliczu nie malował się gniew - raczej zrozumienie, ciepło, poniekąd nawet aprobata.
- Istotą próby są nie tylko wyrzeczenia, a przede wszystkim odwaga, wiara i zaufanie - odpowiedziała na kolejne z pytań, lokując spojrzenie na Leonardzie. - Gwardia bez zawahań brnie w nieznane, gotowa jest poświęcić wszystko, gotowa jest uczynić wiele, by osiągnąć cel. By zakończyć wojnę, uratować setki niewinnych istnień, płacąc za to swoją przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Bez zaufania oraz lojalności Gwardia nie istnieje; musicie wykazać się nią już teraz, odganiając wątpliwości i przygotowując się na niewiadome.
Ze smutkiem powiodła wzrokiem dalej, tym razem zatrzymując go najpierw na Eileen, potem na Michaelu. Choć nawet na chwilę nie opuszczała kącików ust, w jej brązowych tęczówkach pojawił się widoczny smutek.
- Pytanie brzmi zgoła inaczej, kochani: czy to wy gotowi jesteście jednego dnia utrzymywać ukochanych w przekonaniu, że wszystko pójdzie po waszej myśli, że gdy wojna się skończy, odnajdziecie razem szczęście, a następnego wyrzec się tego dla walki o lepszy świat? - spytała spokojnie, choć poruszała tematy niezwykle trudne. - Czy pragniecie zmuszać się do kłamstw i przemilczeń, spoglądać w oczy najbliższych, wiedząc, że nie możecie wyznać im prawdy przez dbałość zarówno o ich bezpieczeństwo, jak i o tajemnicę Zakonu? Czy z pełną świadomością przystaniecie na złamanie ich serc, gdy przyjdzie wam oddać wszystko dla walki, dla sprawiedliwości, dla przywrócenia ładu? Czy gotowi jesteście pozostawić na świecie osoby, dla których jesteście wszystkim, gdy przyjdzie czas na wasze ostateczne poświęcenie?
Kiedy Bathilda wypowiadała te słowa, wokół jej oczu pogłębiały się zmarszczki zmartwienia; głos z każdym kolejnym wypowiedzianym zdaniem stawał się coraz donośniejszy, chociaż jednocześnie łagodniejszy, czulszy.
- Gwardzista dobrowolnie wiąże swoją magię z magią Zakonu - zaczęła znów mówić, spoglądając na Elizabeth. - Oddaje tę część siebie, by zyskać moc pozwalającą na czynienie dobra. Na wypełnianie woli Gwardii, podążanie według testamentu Dumbledore'a. Lecz wasze dusze oraz sumienia zawsze będą należeć wyłącznie do was.
Pani Bagshot na chwilę zamilkła i w całej kwaterze zapadła cisza - cisza, w której łatwo było dosłyszeć pomruki rozmów. Kobieta miała swoje lata, lecz jej zmysły pozostawały ostre, wystarczająco wyczulone, by mogła usłyszeć Zakonników niezaaferowanych jej słowami. Powędrowała spojrzeniem w stronę jednych z najmłodszych twarzy w salonie - Titusa oraz Bertiego - by spojrzeć na nich dobrodusznie, lecz też z pewną dozą reprymendy.
- Wiem, że proszę o wiele, niestety piwo nie rozwiąże naszych problemów. Co gorsza, ognista również nie pomoże, - jej głos pełen był pobłażania, które znikło jednak, gdy kontynuowała i gdy z Bertiego i Titusa przeniosła wzrok na innych - dlatego zastanówcie się dobrze czy na pewno jesteście gotowi, czy nie wolicie poczekać. Jeśli podejmiecie decyzję, nie będzie odwrotu.
Gdy znów wszystkie prywatne rozmowy ucichły i nastała cisza, pani Bagshot zwróciła się do Samuela. Głaskany na jej kolanach kot zaczął mruczeć tak głośno, że mogli to usłyszeć wszyscy Zakonnicy zgromadzeni w kwaterze.
- Uwierzyłam w was już przed wieloma laty, kiedy Albus orzekł, że wskaże młodych ludzi, którzy będą kontynuować jego dziedzictwo i znów doprowadzą do pokoju. Ufam jego osądowi, zawsze ufałam, lecz czy zaufacie również wy? - Przerwała, powiodła spojrzeniem po twarzach zgromadzonych. - Stanowicie światło w ciemności, niesiecie nadzieję. Czasem jednak, by rozgonić najgłębsze mroki, trzeba samemu zapłonąć żywym ogniem, a także pozwolić płomieniom pochłonąć wszystko to, co jest nam najdroższe.
Kolejny smutny uśmiech zagościł na obliczu starszej kobiety.
| Na odpis macie 24h.
Słuchał kolejnych odpowiedzi i brzmiały tak, jak się tego spodziewał. Mieli spodziewać się najgorszego. Ale co będzie, jeśli nie podejmą próby? Nie tylko on, ale gdyby wszyscy to zarzucili? Tylko to mogłoby być najgorsze i tego typu tok rozumowania sprawiał, że jego pewność nie znikała. Wiedział, że skrzywdziłby rodzinę, ale przecież zrobiłby to tylko dla dobra najbliższych! Być może jego matka przeżyje stratę drugiego dziecka - ta myśl wydawała mu się szalenie abstrakcyjna - ale w jakim świecie przyjdzie jej żyć, jeśli się poddadzą? Pomyślał o swoich bliskich. O Judy, która siedziała teraz w szpitalu. O rodzicach. O przyjaciołach. I był przekonany, że to najlepsza opcja.
Kiedy zostali upomnieni, trochę się speszył - nie sądził, że ktokolwiek jeszcze ich usłyszy i poczuł się wyjątkowo nie na miejscu w całej tej atmosferze oddawania swojego życia. Uśmiechnął się więc tylko lekko, nie kontynuując tematu, zerknął tylko na Titusa i słuchał dalej.
Czy wierzył w to, co mówił Dumbledore? Zawsze wierzył tylko w dobre wróżby. Dopną swego. Był tego dziwnie pewien. I na pewno nie jeden z nich na tym ucierpi. Ktoś już wspomniał, że kilku członków zdążyło już zapłacić "najwyższą cenę". Ale osiągną swój cel, był tego pewien. Skinął więc tylko powoli głową.
Kiedy zostali upomnieni, trochę się speszył - nie sądził, że ktokolwiek jeszcze ich usłyszy i poczuł się wyjątkowo nie na miejscu w całej tej atmosferze oddawania swojego życia. Uśmiechnął się więc tylko lekko, nie kontynuując tematu, zerknął tylko na Titusa i słuchał dalej.
Czy wierzył w to, co mówił Dumbledore? Zawsze wierzył tylko w dobre wróżby. Dopną swego. Był tego dziwnie pewien. I na pewno nie jeden z nich na tym ucierpi. Ktoś już wspomniał, że kilku członków zdążyło już zapłacić "najwyższą cenę". Ale osiągną swój cel, był tego pewien. Skinął więc tylko powoli głową.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Był oszołomiony... Któż, kto posiadał w sobie choć odrobinę z człowieka nie byłby? Tyle informacji, tyle bardzo ważnych informacji, które ciężko było zrozumieć, a co dopiero przełknąć i przetrawić. Wątpliwości, niepewność i niekiedy nawet złość krążyły dookoła nich. Alan miał wrażenie, że emocje te kręciły się im pod nogami niczym kot Bathildy, który co jakiś czas łasił się do kogoś, w tym także do Bennetta. To było trudne. Mimo, iż Alan stracił wszystko na czym najbardziej mu zależało, stracił cel w życiu, nie potrafił ot tak wyrwać się i zadeklarować ,,tak, wezmę w tym udział!". Jego jedyną rodziną była Lilith, która również należała do zakonu (swoją drogą czemu jej tu nie było, czyżby o czymś nie wiedział?) i która powinna zrozumieć jego wybór; a także Bonnie - przyrodnia siostra, która dość niedawno dowiedziała się o ich pokrewieństwie i z którą znali się bardzo słabo. Uważał, że niewiele ma do stracenia i nikogo nie zrani dotkliwie jeżeli straci życie w poświęceniu dla dobra ogółu. Zawsze taki był: zawsze ponad wszystko inne stawiał dobro innych. To dlatego był uzdrowicielem i dlatego tak bardzo kochał to, co robił. Czy dołączenie do zakonu nie było kolejnym krokiem, a dołączenie do gwardii nie miało być jeszcze kolejnym? Cóż, mimo wszystko to była decyzja niełatwa do podjęcia. Choć w głębi serca dobrze wiedział co postanowił.
Chciał pomóc, z całego serca chciał. Choć w chęci tej, oprócz samego pragnienia pomocy innym znajdowały się także egoistyczne pobudki. Alan się pogubił. Połowę życia gonił za jednym celem - uleczeniem jego najdroższej matki. A teraz gdy mu się nie udało i Elizabeth odeszła - potrzebował nowego celu. Czy poddanie się próbie i poświęcenie się zakonowi nie było dogodnym zastępstwem?
Mimo wszystko uniósł nieco dłoń, jakby był uczniem, który zgłaszał się w szkole do odpowiedzi lub chciał zapytać czy może wyjść do toalety. Sam nie wiedział czemu tak zrobił.
- Mam pytanie. Ile mamy czasu na podjęcie decyzji?
Choć w głębi serca dobrze wiedział co postanowi, chciał wiedzieć. Choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego co chce zrobić, jakaś malutka jego część miała wątpliwości. Powód, którego nie do końca jeszcze był świadomy.
Chciał pomóc, z całego serca chciał. Choć w chęci tej, oprócz samego pragnienia pomocy innym znajdowały się także egoistyczne pobudki. Alan się pogubił. Połowę życia gonił za jednym celem - uleczeniem jego najdroższej matki. A teraz gdy mu się nie udało i Elizabeth odeszła - potrzebował nowego celu. Czy poddanie się próbie i poświęcenie się zakonowi nie było dogodnym zastępstwem?
Mimo wszystko uniósł nieco dłoń, jakby był uczniem, który zgłaszał się w szkole do odpowiedzi lub chciał zapytać czy może wyjść do toalety. Sam nie wiedział czemu tak zrobił.
- Mam pytanie. Ile mamy czasu na podjęcie decyzji?
Choć w głębi serca dobrze wiedział co postanowi, chciał wiedzieć. Choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego co chce zrobić, jakaś malutka jego część miała wątpliwości. Powód, którego nie do końca jeszcze był świadomy.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odwaga, wiara i zaufanie. Justine była pewna dwóch z trzech tych rzeczy. Wierzyła, tak mocno jak niektóre obsesyjne katoliczki wierzyły w Boga. Ufała, bowiem od zawsze taka była. Bała się jednak że w ostatecznym rozrachunku okazać może się nie dość odważna. Wszak od zawsze w kościach czuła że więcej w niej z tchórza niż bohatera. Chciała walczyć. O lepszy, cieplejszy świat. Naprawdę chciała. Jednak czy nie odwróci się by uciec w popłochu gdy sytuacja wyda się jej ponad jej siły? Czy zostanie na placu boju nawet, gdy sprawy będą wyglądały źle. Chciałaby odpowiedzieć że tak. Wierzyła w to, że właśnie tak będzie. Ale dziwnie rzeczy powodowały ludzkimi czynami. Czy posiadała w sobie na tyle szlachetności, dobroci i poświęcenia? Czy znów próbowała tylko przekonać samą siebie że właśnie tak było.
Wiedziała że pójdzie, nawet w nieznane, by dołożyć małą cegiełkę do tego by świat stał się lepszy. Wiedziała, nawet jeśli jej serce przejmował w tym momencie wielki ucisk powodowany żalem, a może wielkością straty którą może ponieść.
Nie musiała kłamać. Przynajmniej nie większości osób które kochała, bowiem duża ilość z nich była właśnie tutaj. Pomyślała o matce, ojcu, pozostałym dwojgu rodzeństwa. Zrozumieliby? Mama na pewno, nawet jeśli nie znała całej prawdy. Pozwoliła jej przecież zostać w Hogwarcie gdy zaczynało dziać się źle. Pozwoliła wybrać karierę ratowniczki, choć wiedziała że nie jest ona bezpieczna w stu procentach. Znała ją. Wiedziała przecież, że Just zrobiłaby wszystko by nie przysporzyć jej cierpienia po swojej stracie. Zrozumiałaby. Nie miałaby wyjścia. Zapamiętałaby ją taką jak zawsze. Zakręconą z włosami w różnych kolorach rozwianych od pędu w którym gnała za równo w przenośni jak i dosłownie. I nagle do Tonks doszła świadomość że nie boi się umrzeć. Może nie tak. Chciała żyć. Naprawdę, mocno. Odczuwając każdą emocję aż do ostatniej komórki w jej ciele. Ale była gotowa też poświęcić swoje życie by pomóc światu, dla lepszego jutra. Ojciec też by zrozumiał. Miał mamę przecież. Michael i Eileen również by zrozumieli, stali przecież obok. Samuel… och przystojny, jedyny w swoim rodzaju, rycerz na mechanicznym rumaku.
Boleśnie zakuło ją serce na myśl o nim. Doskonale wiedziała że i on by zrozumiał. Ale jednocześnie też część jej nie sądziła by faktu braku jej mógł złamać mu serce, wiedziała jednak że brak jego jednostki w pobliżu z pewnością złamałaby jej. Była prawie pewna że i on zdecyduje się na próbę. Nie mógł inaczej… nie umiał. Taki już był.
Kiedyś pamiętała pewne słowa, choć trudno było jej teraz powiedzieć kogo: że człowiek który odchodzi jest w tym geście samolubny, bowiem jego nie trapią go już żadne troski, pozostawia on jednak za sobą ludzi, których serca rozdarte są przez rozpacz po jego stracie. I to oni muszą pozbierać się od nowa.
Czy była samolubna będąc gotową oddać siebie, swoje tu i teraz, swoje kiedyś, dla walki która mogła przywrócić światu ład? Przecież chciała to zrobić właśnie ze względu na nich – na wszystkich, których kochała, chcąc ulżyć im, pomóc by mogli żyć spokojniej, bez drżenia o własną, niepewną przyszłość.
Tonks zerknęła na Sama kiedy się odezwał. Na swoją największą przeszłość i teraźniejszość. Na to, co kochała najmocniej. Przygryzła mocniej dolną wargę nadal milcząc. Nie zauważając nawet że i mocniej ściska dłoń stojącej obok przyjaciółki. W głębi serca była praktycznie pewna swojej decyzji, tak samo jak tego, że na zawsze zostanie więźniem własnych uczuć. Nigdy nie miała przestać czekać na niego. Ale nigdy też nie mogła przestać być sobą. A jej własne ja wiedziało co powinna zrobić. Co zrobić należało. Chyba zdecydowała się już w momencie w którym przyjęła pióro od swojego brata.
Wybaczcie.
Wiedziała że pójdzie, nawet w nieznane, by dołożyć małą cegiełkę do tego by świat stał się lepszy. Wiedziała, nawet jeśli jej serce przejmował w tym momencie wielki ucisk powodowany żalem, a może wielkością straty którą może ponieść.
Nie musiała kłamać. Przynajmniej nie większości osób które kochała, bowiem duża ilość z nich była właśnie tutaj. Pomyślała o matce, ojcu, pozostałym dwojgu rodzeństwa. Zrozumieliby? Mama na pewno, nawet jeśli nie znała całej prawdy. Pozwoliła jej przecież zostać w Hogwarcie gdy zaczynało dziać się źle. Pozwoliła wybrać karierę ratowniczki, choć wiedziała że nie jest ona bezpieczna w stu procentach. Znała ją. Wiedziała przecież, że Just zrobiłaby wszystko by nie przysporzyć jej cierpienia po swojej stracie. Zrozumiałaby. Nie miałaby wyjścia. Zapamiętałaby ją taką jak zawsze. Zakręconą z włosami w różnych kolorach rozwianych od pędu w którym gnała za równo w przenośni jak i dosłownie. I nagle do Tonks doszła świadomość że nie boi się umrzeć. Może nie tak. Chciała żyć. Naprawdę, mocno. Odczuwając każdą emocję aż do ostatniej komórki w jej ciele. Ale była gotowa też poświęcić swoje życie by pomóc światu, dla lepszego jutra. Ojciec też by zrozumiał. Miał mamę przecież. Michael i Eileen również by zrozumieli, stali przecież obok. Samuel… och przystojny, jedyny w swoim rodzaju, rycerz na mechanicznym rumaku.
Boleśnie zakuło ją serce na myśl o nim. Doskonale wiedziała że i on by zrozumiał. Ale jednocześnie też część jej nie sądziła by faktu braku jej mógł złamać mu serce, wiedziała jednak że brak jego jednostki w pobliżu z pewnością złamałaby jej. Była prawie pewna że i on zdecyduje się na próbę. Nie mógł inaczej… nie umiał. Taki już był.
Kiedyś pamiętała pewne słowa, choć trudno było jej teraz powiedzieć kogo: że człowiek który odchodzi jest w tym geście samolubny, bowiem jego nie trapią go już żadne troski, pozostawia on jednak za sobą ludzi, których serca rozdarte są przez rozpacz po jego stracie. I to oni muszą pozbierać się od nowa.
Czy była samolubna będąc gotową oddać siebie, swoje tu i teraz, swoje kiedyś, dla walki która mogła przywrócić światu ład? Przecież chciała to zrobić właśnie ze względu na nich – na wszystkich, których kochała, chcąc ulżyć im, pomóc by mogli żyć spokojniej, bez drżenia o własną, niepewną przyszłość.
Tonks zerknęła na Sama kiedy się odezwał. Na swoją największą przeszłość i teraźniejszość. Na to, co kochała najmocniej. Przygryzła mocniej dolną wargę nadal milcząc. Nie zauważając nawet że i mocniej ściska dłoń stojącej obok przyjaciółki. W głębi serca była praktycznie pewna swojej decyzji, tak samo jak tego, że na zawsze zostanie więźniem własnych uczuć. Nigdy nie miała przestać czekać na niego. Ale nigdy też nie mogła przestać być sobą. A jej własne ja wiedziało co powinna zrobić. Co zrobić należało. Chyba zdecydowała się już w momencie w którym przyjęła pióro od swojego brata.
Wybaczcie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przerażenie miesza się z ciekawością. Smutek z radością - to może się skończyć. Gdybyśmy tak połączyli siły… jest szansa na ratunek. To pokrzepiające. I dołujące jednocześnie. Czy ów ratunek nie wymagał ofiar? Śmierć. To przerażająca wizja. Niestety gorsza była ta traktująca o najbliższych. Ich cierpieniu, męce. Wyrzeczeniu się wszystkiego, co drogie. Co tak mocno kochamy. Widzę, że ktoś nie potrafi się tego pozbyć ze swojego życia. To zrozumiałe. Kiwam głową z pochmurną miną. Głowę mam pełną zadumy. Wiem, czego trzeba - ale czy wiem, czego potrzebuję? Tysiące pytań, bez ani jednej odpowiedzi. Przestępuję z nogi na nogę, spoglądając to na zatroskane oblicze Bathildy, to na jej kota. Najdziwniejszego jakiego moje oczy widzą. Przypatruję mu się dobrą chwilą, zaraz potrząsając jednak głową. Słyszę kołatanie swojego serca, głosy oraz pytania. Szemranie. Tykanie zegara. Nieznany dotąd rytm. Rytm zawahania. To nie jest prosta decyzja, wiem to. Tak jak to, że to powieść nie dla grzecznych dzieci. Tu może nie być wcale i żyli długo i szczęśliwie. W tym ogniu można spłonąć. I wywołać pożar stulecia.
A mimo tego wszystkiego czuję, że chcę. Powinnam. Muszę. Jakkolwiek tego nie nazwę - świat na nas czeka. Na kogoś, kto podejmie zdecydowaną walkę. Nie mogę się biernie przyglądać, patrzeć, jak zło się rozprzestrzenia. Biorę głęboki oddech znów przejeżdżając wzrokiem po tych znanych i nieznanych twarzach. Czas. Znów to o niego się rozchodzi. Czy będzie dla nas łaskawy? Czy Albus się mylił? Czy jesteśmy na tyle odważni, żeby rzucić się w ten ogień? Och, tak kocham płomienie. Pozostaje mieć nadzieję. Że z tych popiołów po nas znów ożyje feniks.
Tak.
A mimo tego wszystkiego czuję, że chcę. Powinnam. Muszę. Jakkolwiek tego nie nazwę - świat na nas czeka. Na kogoś, kto podejmie zdecydowaną walkę. Nie mogę się biernie przyglądać, patrzeć, jak zło się rozprzestrzenia. Biorę głęboki oddech znów przejeżdżając wzrokiem po tych znanych i nieznanych twarzach. Czas. Znów to o niego się rozchodzi. Czy będzie dla nas łaskawy? Czy Albus się mylił? Czy jesteśmy na tyle odważni, żeby rzucić się w ten ogień? Och, tak kocham płomienie. Pozostaje mieć nadzieję. Że z tych popiołów po nas znów ożyje feniks.
Tak.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Być może w tym momencie zaskoczył co poniektórych swoją stanowczością. Być może w oczach innych stał się w tym momencie słabszy, bardziej egoistyczny, może nawet niegodny swojej obecności tutaj. Być może ktoś poczuł nim nawet zawód i rozczarowanie. Uznał go za tchórza...
Nie miało to znaczenia.
Prawdą bowiem było, że nie zależało mu na tytule bohatera, bojownika wolności, na tym by zapisać się na kartach historii - to wszystko było dla niego efektem ubocznym. Jego celem było zmienienie świata - dla Inary. Chciał być rycerzem na białym rumaku przepędzającym mroki dla niej. Świadomy tego nie potrafił zgodzić się na próbę. Nie tylko przez wzgląd na szacunek wobec osób, którym przyświecały bardziej altruistyczne pobudki, lecz również przez świadomość tego...że to była wojna. Przeżył jedną i wiedział jak bezwzględny był to twór. Jak niepewność mogła sromotnie zaważyć na jej wynik. Dlatego bał się, że jego przywiązanie do córki mogłoby stać się w przyszłości źródłem tragedii, katastrofy, zaważyć w najbardziej nieoczekiwanym momencie na korzyść przeciwnika. A ten przecież nie spoczywał na laurach.
Pewnym zatem było, że zdania nie zamierzał zmieniać. Dla dobra Inary, jak i szczęścia innych - to była najlepsza decyzja jaką mógł w tym momencie podjąć. Nie oznaczało to jednak, że najprostszą.
Nie miało to znaczenia.
Prawdą bowiem było, że nie zależało mu na tytule bohatera, bojownika wolności, na tym by zapisać się na kartach historii - to wszystko było dla niego efektem ubocznym. Jego celem było zmienienie świata - dla Inary. Chciał być rycerzem na białym rumaku przepędzającym mroki dla niej. Świadomy tego nie potrafił zgodzić się na próbę. Nie tylko przez wzgląd na szacunek wobec osób, którym przyświecały bardziej altruistyczne pobudki, lecz również przez świadomość tego...że to była wojna. Przeżył jedną i wiedział jak bezwzględny był to twór. Jak niepewność mogła sromotnie zaważyć na jej wynik. Dlatego bał się, że jego przywiązanie do córki mogłoby stać się w przyszłości źródłem tragedii, katastrofy, zaważyć w najbardziej nieoczekiwanym momencie na korzyść przeciwnika. A ten przecież nie spoczywał na laurach.
Pewnym zatem było, że zdania nie zamierzał zmieniać. Dla dobra Inary, jak i szczęścia innych - to była najlepsza decyzja jaką mógł w tym momencie podjąć. Nie oznaczało to jednak, że najprostszą.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kolejne pytania stawiane przez starszą kobietę rozbudzały echo wątpliwości - słuchał ich w milczeniu, dopiero teraz pozwalając sobie na wędrówkę spojrzeniem po znajomych twarzach. Spojrzał na Brena badawczo, z uwagą - to on go tu zaprosił, nie mając świadomości, w jakie bagno zdecydował się wciągnąć kuzyna. Rozmawiali o zbawianiu świata, rozmawiali o walce o lepsze jutro; żaden z nich nie spodziewał się jednak prośby o porzucenie tego, co im drogie, o wyrzeczenie się wszystkiego poza walką.
Przepraszam, Brendan - przepraszam, bo wiem, że nie odmówisz.
Może to miała być po prostu kolejna walka; walka, którą przyjdzie im stoczyć ramię w ramię, choć tym razem przyniesie zgoła inny finał - mroki ostatecznie się rozświetlą, chmury odsłonią nieboskłon, ale oni sami obrócą się w pył.
Nie wiedział, czy będzie w stanie poświęcić szczęście bliskich, ale czy nie postawił na nim krzyżyka już w chwili, gdy został aurorem? Czy nie skazał się już wtedy na nagłą, bolesną śmierć, niespodziewane dokończenie żywota, zniknięcie z kart historii, zmuszenie najbliższych do ocierania wierzchem dłoni skrzących się łez?
Może był egoistyczny w dążeniu do zmian, ale z każdą chwilą uświadamiał sobie (lub powtarzał to cicho, próbując wmówić sobie kłamstwo), że podczas gdy jego życie nie zmieniało nic - dla nikogo nie był niezbędny, dla nikogo nie był (nie chciał być?) całym światem, nie istniał nikt, kto po jego utracie nie potrafiłby żyć dalej - może to właśnie poświęcenie go toczeniu kolejnych batalii mogłoby coś zmienić.
Musiał to wszystko przemyśleć; podniosła atmosfera chaty spotęgowana jeszcze poważnymi, na wskroś pompatycznymi słowami Bathildy nie pomagała skupiać myśli, zmuszała do podjęcia ryzyka, do rzucenia się w wir walki bez rozważań o konsekwencjach. Zbyt cenił rozsądek, by poddać się chwili. Nawet jeżeli już teraz nie wyobrażał sobie tkwienia w miejscu, bezczynnego obserwowania, jak świat kruszył się u podstaw.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przepraszam, Brendan - przepraszam, bo wiem, że nie odmówisz.
Może to miała być po prostu kolejna walka; walka, którą przyjdzie im stoczyć ramię w ramię, choć tym razem przyniesie zgoła inny finał - mroki ostatecznie się rozświetlą, chmury odsłonią nieboskłon, ale oni sami obrócą się w pył.
Nie wiedział, czy będzie w stanie poświęcić szczęście bliskich, ale czy nie postawił na nim krzyżyka już w chwili, gdy został aurorem? Czy nie skazał się już wtedy na nagłą, bolesną śmierć, niespodziewane dokończenie żywota, zniknięcie z kart historii, zmuszenie najbliższych do ocierania wierzchem dłoni skrzących się łez?
Może był egoistyczny w dążeniu do zmian, ale z każdą chwilą uświadamiał sobie (lub powtarzał to cicho, próbując wmówić sobie kłamstwo), że podczas gdy jego życie nie zmieniało nic - dla nikogo nie był niezbędny, dla nikogo nie był (nie chciał być?) całym światem, nie istniał nikt, kto po jego utracie nie potrafiłby żyć dalej - może to właśnie poświęcenie go toczeniu kolejnych batalii mogłoby coś zmienić.
Musiał to wszystko przemyśleć; podniosła atmosfera chaty spotęgowana jeszcze poważnymi, na wskroś pompatycznymi słowami Bathildy nie pomagała skupiać myśli, zmuszała do podjęcia ryzyka, do rzucenia się w wir walki bez rozważań o konsekwencjach. Zbyt cenił rozsądek, by poddać się chwili. Nawet jeżeli już teraz nie wyobrażał sobie tkwienia w miejscu, bezczynnego obserwowania, jak świat kruszył się u podstaw.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 23.12.16 22:29, w całości zmieniany 1 raz
Miał wrażenie, że atmosfera panująca w pokoju była gęsta. Chociaż Bathilda odnosiła się do zakonników ciepło, jej słowa rozbrzmiewały w salonie i Tonks był pewien, że to nie są żadne czcze wywody. Zakonników czekała bardzo poważna decyzja, wymagająca nie lada odwagi, poświęcenia i niezachwianej pewności, że postępują słusznie, godząc się na to wszystko.
Umilkł i zamyślił się. Z pewnością nie była to decyzja, którą mógłby podejmować w jednej chwili, nawet jeśli cel był tak szczytny – walka o lepsze jutro. Potrzebował czasu do namysłu, dogłębnego rozważenia tej kwestii. Nie chciał lekkomyślnie rzucać swojego życia na szalę, nie był przecież głupcem, żeby podejmować takie decyzje pod wpływem chwili. Nie lubił pochopnych deklaracji, a była to decyzja mogąca zaważyć nie tylko na jego życiu, ale przede wszystkim na życiu kogoś najważniejszego dla niego na świecie. Kogoś, kogo nie chciał pociągać za sobą w ramiona ostateczności. Z nią wolał zmierzyć się samotnie, jeśli ten moment kiedyś nadejdzie. Dla Meagan gotów był zapłonąć żywym ogniem, by na swoich popiołach zbudować dla niej nowy, lepszy świat. Nie miał wątpliwości, że miałby się kto nią zająć, gdyby jego zabrakło, a do tego mogło dojść nawet w normalnych okolicznościach, był przecież mugolakiem pracującym w Hogwarcie Grindelwalda. Ale i te osoby mogły znaleźć się w niebezpieczeństwie z racji swojego mugolskiego pochodzenia. Musiałby zatroszczyć się o nich wszystkich, ale słowa Bathildy skłoniły go do kolejnych rozważań. Czy będzie potrafił zwodzić swoich bliskich? Już to robił, utrzymywał córkę oraz rodziców w nieświadomości tego, w jaki sposób ryzykował. Czy będzie potrafił to robić w jeszcze większym stopniu? Musiałby, jeśli podejmie decyzję o poświęceniu się dla Zakonu. Czy był gotów pozostawić Meagan bez obojga rodziców? Tak, jeśli miałby świadomość, że jego poświęcenie przysłuży się jej dobru i podaruje jej przyszłość. Nadal jednak potrzebował tego czasu, aby mieć stuprocentową pewność, bo póki co jeszcze targały nim wątpliwości, a nie chciał, żeby przysłoniły mu trzeźwy osąd.
Spojrzał w kierunku Justine, zastanawiając się, o czym myśli teraz jego siostra. Oboje byli w zakonie, świadomi ryzyka. Czy zrozumiałaby go, czy kategorycznie wyperswadowałaby mu nawet samo myślenie o próbie? I co najważniejsze, co ona miała zamiar zrobić? Obserwował ją uważnie, wypatrując jakiegoś drgnięcia, czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że i w jej głowie istniał podobny dylemat. Wolałby sam się poświęcić, bał się o swoją siostrę, którą zawsze się opiekował, ale po raz kolejny uświadomił sobie, że była już dorosła i podejmowała własne decyzje. Potem przeniósł spojrzenie na Eileen. Co ona zamierzała zrobić? Jak wielu zakonników zastanawiało się teraz gorączkowo nad swoją gotowością i myślało o tym, co mogą stracić, kogo mogą skrzywdzić swoją decyzją? Niektórzy rezygnowali, a Michael rozumiał. Nie zamierzał nikogo oceniać, tym bardziej, że sam nie odczuwał jeszcze tej niezachwianej pewności i potrzebował dojrzeć do ostatecznej decyzji.
Zapragnął opuścić to miejsce i znaleźć się w samotności, by pomyśleć,, ale była to jedynie przelotna myśl. Wciąż trwał w miejscu, przez moment śledząc wzrokiem kota Bathildy, by potem utkwić spojrzenie gdzieś na ścianie za siedzącą staruszką. Wśród pozostałych rozbrzmiało pytanie o czas, a Michael także zapragnął go otrzymać.
Chciał zyskać pewność.
Umilkł i zamyślił się. Z pewnością nie była to decyzja, którą mógłby podejmować w jednej chwili, nawet jeśli cel był tak szczytny – walka o lepsze jutro. Potrzebował czasu do namysłu, dogłębnego rozważenia tej kwestii. Nie chciał lekkomyślnie rzucać swojego życia na szalę, nie był przecież głupcem, żeby podejmować takie decyzje pod wpływem chwili. Nie lubił pochopnych deklaracji, a była to decyzja mogąca zaważyć nie tylko na jego życiu, ale przede wszystkim na życiu kogoś najważniejszego dla niego na świecie. Kogoś, kogo nie chciał pociągać za sobą w ramiona ostateczności. Z nią wolał zmierzyć się samotnie, jeśli ten moment kiedyś nadejdzie. Dla Meagan gotów był zapłonąć żywym ogniem, by na swoich popiołach zbudować dla niej nowy, lepszy świat. Nie miał wątpliwości, że miałby się kto nią zająć, gdyby jego zabrakło, a do tego mogło dojść nawet w normalnych okolicznościach, był przecież mugolakiem pracującym w Hogwarcie Grindelwalda. Ale i te osoby mogły znaleźć się w niebezpieczeństwie z racji swojego mugolskiego pochodzenia. Musiałby zatroszczyć się o nich wszystkich, ale słowa Bathildy skłoniły go do kolejnych rozważań. Czy będzie potrafił zwodzić swoich bliskich? Już to robił, utrzymywał córkę oraz rodziców w nieświadomości tego, w jaki sposób ryzykował. Czy będzie potrafił to robić w jeszcze większym stopniu? Musiałby, jeśli podejmie decyzję o poświęceniu się dla Zakonu. Czy był gotów pozostawić Meagan bez obojga rodziców? Tak, jeśli miałby świadomość, że jego poświęcenie przysłuży się jej dobru i podaruje jej przyszłość. Nadal jednak potrzebował tego czasu, aby mieć stuprocentową pewność, bo póki co jeszcze targały nim wątpliwości, a nie chciał, żeby przysłoniły mu trzeźwy osąd.
Spojrzał w kierunku Justine, zastanawiając się, o czym myśli teraz jego siostra. Oboje byli w zakonie, świadomi ryzyka. Czy zrozumiałaby go, czy kategorycznie wyperswadowałaby mu nawet samo myślenie o próbie? I co najważniejsze, co ona miała zamiar zrobić? Obserwował ją uważnie, wypatrując jakiegoś drgnięcia, czegokolwiek, co świadczyłoby o tym, że i w jej głowie istniał podobny dylemat. Wolałby sam się poświęcić, bał się o swoją siostrę, którą zawsze się opiekował, ale po raz kolejny uświadomił sobie, że była już dorosła i podejmowała własne decyzje. Potem przeniósł spojrzenie na Eileen. Co ona zamierzała zrobić? Jak wielu zakonników zastanawiało się teraz gorączkowo nad swoją gotowością i myślało o tym, co mogą stracić, kogo mogą skrzywdzić swoją decyzją? Niektórzy rezygnowali, a Michael rozumiał. Nie zamierzał nikogo oceniać, tym bardziej, że sam nie odczuwał jeszcze tej niezachwianej pewności i potrzebował dojrzeć do ostatecznej decyzji.
Zapragnął opuścić to miejsce i znaleźć się w samotności, by pomyśleć,, ale była to jedynie przelotna myśl. Wciąż trwał w miejscu, przez moment śledząc wzrokiem kota Bathildy, by potem utkwić spojrzenie gdzieś na ścianie za siedzącą staruszką. Wśród pozostałych rozbrzmiało pytanie o czas, a Michael także zapragnął go otrzymać.
Chciał zyskać pewność.
Wstydziła się myśli, które konsekwentnie pojawiały się w jej głowie, podążając za spokojnym (choć niosącym zdecydowanie niepokojące wieści) głosem Bathildy. Słyszała padające dookoła uwagi i pytania, i nawet podzielała część z nich, ale to niezachwiane zapewnienia o natychmiastowej gotowości do poświęcenia sprawiały, że z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Bo chociaż chciałaby móc przyznać z niegasnącą determinacją, że była w stanie lekką ręką oddać wszystko w imię podtrzymania wątłego płomyczka nadziei na lepsze jutro, to rzeczywistość wcale nie była taka prosta; dopiero teraz, stojąc w zatłoczonym salonie i obserwując powolną, kocią wędrówkę po przyblakłym dywanie, zrozumiała, że naiwne wizje, które mimowolnie tworzyła i optymistyczne scenariusze na po wojnie, zdążyły mocno zakorzenić się w jej umyśle i sercu, przyjmując formę cichych marzeń, które nigdy nie miały się spełnić.
To było dziwne; do tej pory jej kompas moralny zawsze działał bez zarzutu, skutecznie dzieląc świat na kontrastowe odcienie czerni i bieli, i chociaż właściwa ścieżka niekoniecznie należała do tych najłatwiejszych, to przynajmniej Margaux wiedziała, w którą stronę zmierzała. Teraz nie była pewna, a wątpliwości tylko rosły, z minuty na minutę poważniej podkopując kwestie, które teoretycznie uważała za pewnik. Chciała uczynić świat lepszym miejscem – prawdę mówiąc nigdy niczego nie pragnęła bardziej – ale czy droga prowadząca po trupach i ludzkich tragediach rzeczywiście była jedyną możliwą?
Nie rozglądała się już po salonie w poszukiwaniu odpowiedzi, spojrzenie skupiając na mieniącej się w przygaszonym świetle sierści białego kota; przypominał jej Śnieżkę i ta myśl odrobinę podniosła ją na duchu, gdy uświadomiła sobie, że świat nie obracał się w ruinę jeszcze dzisiaj (w jak wielkim była błędzie!), i że jakiekolwiek słowa nie padłyby na zakonowym spotkaniu, wciąż miała dokąd wracać. I na czyim ramieniu oprzeć przygniecioną ciężarem niepodjętych decyzji głowę.
To było dziwne; do tej pory jej kompas moralny zawsze działał bez zarzutu, skutecznie dzieląc świat na kontrastowe odcienie czerni i bieli, i chociaż właściwa ścieżka niekoniecznie należała do tych najłatwiejszych, to przynajmniej Margaux wiedziała, w którą stronę zmierzała. Teraz nie była pewna, a wątpliwości tylko rosły, z minuty na minutę poważniej podkopując kwestie, które teoretycznie uważała za pewnik. Chciała uczynić świat lepszym miejscem – prawdę mówiąc nigdy niczego nie pragnęła bardziej – ale czy droga prowadząca po trupach i ludzkich tragediach rzeczywiście była jedyną możliwą?
Nie rozglądała się już po salonie w poszukiwaniu odpowiedzi, spojrzenie skupiając na mieniącej się w przygaszonym świetle sierści białego kota; przypominał jej Śnieżkę i ta myśl odrobinę podniosła ją na duchu, gdy uświadomiła sobie, że świat nie obracał się w ruinę jeszcze dzisiaj (w jak wielkim była błędzie!), i że jakiekolwiek słowa nie padłyby na zakonowym spotkaniu, wciąż miała dokąd wracać. I na czyim ramieniu oprzeć przygniecioną ciężarem niepodjętych decyzji głowę.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słowa. Wiele słów, które padły i będą jeszcze długo zaprzątać myśli zakonników. Wybór był jasny i trudny jednocześnie. Na szali nie stawiało się tylko siebie. I nie przypuszczał, żeby ktokolwiek zrezygnował, gdy chodziło o kogoś..kogo się kochało. Tylko czy odpowiedzią było rzucenie wszystkiego? Skamander - wiedział od dawna, ze kiedyś może przyjść jego kolej, że zamiast lądować w Mungu...trafi w miejsce, z którego wracać nie powinien. Czy każdy mógł tak powiedzieć? Nie mógł decydować za innych, nie mógł osądzać decyzji, które podejmowali, ale...wiedział, że jedną personą będzie usiał koniecznie porozmawiać. A może z dwoma?
Nim rozległy się słowa Bathildy - Skamander zerknął na Justine, zatrzymując na jej profilu dłuższą chwilę. Jego wzrok przemknął po jej jasnym licu, ale odwrócił się, nim został dostrzeżony. Spojrzenie odwrócił - tym razem na męskie oblicze. Bertie. Zacisnął zęby. Chłopak był młody i...głupi - w mniemaniu Samuela. A do tego - ciężko było zapomnieć o słowach, które wypowiedział wobec jego siostry. Ale...(zawsze istniało jakieś ale) przypuszczał, że ta sama głupota, która kazała mu mówić coś tak obrzydliwego - pokrętnie sprawiała, że...kochał Judy. Na nieszczęście Skamandera. Ale - jeśli rzeczywiście było to prawdą...
Musiał odwrócić twarz i na nowo skupić się na sowach niezwykłej staruszki. Mówiła mądrze i niosła ze sobą bolesne światło, jak nazwał wcześniej. Czy miał za nim podążać, wiedząc ile będzie to kosztować? A może przewidując tylko cenę, które trzeba będzie zapłacić?
Wierzyła w nich. Wierzył Dumbledore. Czy miał prawo zaprzeczać? Chociaż tyle czasu minęło od pierwszego snu, potrafił powtórzyć w myślach słowa pieśni i słowa Profesora. nie mógł go zawieść. nawet jeśli składało się na jego barkach ciężar. Był strażnikiem tajemnicy i - miał zamiar dotrwać do samego końca. Dlatego żył. Dlatego przeżył. Dlatego nie była mu pisana Gabrielle. Dlatego był tutaj.
Nim rozległy się słowa Bathildy - Skamander zerknął na Justine, zatrzymując na jej profilu dłuższą chwilę. Jego wzrok przemknął po jej jasnym licu, ale odwrócił się, nim został dostrzeżony. Spojrzenie odwrócił - tym razem na męskie oblicze. Bertie. Zacisnął zęby. Chłopak był młody i...głupi - w mniemaniu Samuela. A do tego - ciężko było zapomnieć o słowach, które wypowiedział wobec jego siostry. Ale...(zawsze istniało jakieś ale) przypuszczał, że ta sama głupota, która kazała mu mówić coś tak obrzydliwego - pokrętnie sprawiała, że...kochał Judy. Na nieszczęście Skamandera. Ale - jeśli rzeczywiście było to prawdą...
Musiał odwrócić twarz i na nowo skupić się na sowach niezwykłej staruszki. Mówiła mądrze i niosła ze sobą bolesne światło, jak nazwał wcześniej. Czy miał za nim podążać, wiedząc ile będzie to kosztować? A może przewidując tylko cenę, które trzeba będzie zapłacić?
Wierzyła w nich. Wierzył Dumbledore. Czy miał prawo zaprzeczać? Chociaż tyle czasu minęło od pierwszego snu, potrafił powtórzyć w myślach słowa pieśni i słowa Profesora. nie mógł go zawieść. nawet jeśli składało się na jego barkach ciężar. Był strażnikiem tajemnicy i - miał zamiar dotrwać do samego końca. Dlatego żył. Dlatego przeżył. Dlatego nie była mu pisana Gabrielle. Dlatego był tutaj.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zasmucony wzrok Bathildy, który na sobie poczuła, jeszcze bardziej umocnił ją w przeświadczeniu, że stanęła nad przepaścią. Patrzyła w dół, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co tak naprawdę czekało ją i jej bliskich, gdy zdecyduje się wykonać krok do przodu. Ale wiedziała, że powinna to zrobić. Mimo zapewnień, że nikt z tu obecnych nie zostanie uznane za tchórza.
Zacisnęła zęby. "Dla których jesteście wszystkim".
Pomyślała o Neli, którą odwiedzała znacznie częściej niż raz na rok, której przekazywała całą swoją wiedzę dotyczącą nie tylko zielarstwa, ale także i opieki nad magicznymi stworzeniami, a oprócz tego uczyła ją, jak radzić sobie w życiu. Nela była dla niej kimś więcej niż kuzynką, ale... ale wciąż czuła, że młoda panna Weasley doskonale by sobie bez niej poradziła. W gruncie rzeczy to bardziej ona dbała o Brena. Eileen stała tylko obok i pilnowała, by Neala nie spaliła patelni. Dla niej na pewno nie była wszystkim, mogła być zaledwie fragmentem całego jej świata. Potem pomyślała o rodzicach... którzy po śmierci Rossy zupełnie zmienili swoje podejście zarówno do Eileen, jak i do swojej codzienności. Matka stała się osowiała, milcząca, ojciec wszczynał kłótnie, stał z boku, uciekał, kiedy mógł. Jak zawsze. Nie odcięła się od nich, ale od jakiegoś czasu coraz rzadziej o nich myślała. To znak, że była wyrodną córką?
Poczuła na sobie wzrok Michaela. Podniosła brodę i odwzajemniła to spojrzenie, posyłając mu kolejną dozę niepewności przemieszanej ze strachem - nie tylko o siebie samą, ale też i o niego. O Justine, która przecież stała obok nich. O Brena, Garretta, Herewarda.
Wypuściła przez usta powietrze, które nabrała do płuc chwilę wcześniej. Gotowała się w mieszaninie uczuć, którą sama sobie uwarzyła. I chociaż przed chwilą wizja ratowania Hogwartu wypalała jej wnętrze swoim światłem, dokładnie tak samo jak lśniący wygaszacz, teraz zbladła, zostawiając po sobie tylko niknące w czerni jasne smugi.
Zacisnęła zęby. "Dla których jesteście wszystkim".
Pomyślała o Neli, którą odwiedzała znacznie częściej niż raz na rok, której przekazywała całą swoją wiedzę dotyczącą nie tylko zielarstwa, ale także i opieki nad magicznymi stworzeniami, a oprócz tego uczyła ją, jak radzić sobie w życiu. Nela była dla niej kimś więcej niż kuzynką, ale... ale wciąż czuła, że młoda panna Weasley doskonale by sobie bez niej poradziła. W gruncie rzeczy to bardziej ona dbała o Brena. Eileen stała tylko obok i pilnowała, by Neala nie spaliła patelni. Dla niej na pewno nie była wszystkim, mogła być zaledwie fragmentem całego jej świata. Potem pomyślała o rodzicach... którzy po śmierci Rossy zupełnie zmienili swoje podejście zarówno do Eileen, jak i do swojej codzienności. Matka stała się osowiała, milcząca, ojciec wszczynał kłótnie, stał z boku, uciekał, kiedy mógł. Jak zawsze. Nie odcięła się od nich, ale od jakiegoś czasu coraz rzadziej o nich myślała. To znak, że była wyrodną córką?
Poczuła na sobie wzrok Michaela. Podniosła brodę i odwzajemniła to spojrzenie, posyłając mu kolejną dozę niepewności przemieszanej ze strachem - nie tylko o siebie samą, ale też i o niego. O Justine, która przecież stała obok nich. O Brena, Garretta, Herewarda.
Wypuściła przez usta powietrze, które nabrała do płuc chwilę wcześniej. Gotowała się w mieszaninie uczuć, którą sama sobie uwarzyła. I chociaż przed chwilą wizja ratowania Hogwartu wypalała jej wnętrze swoim światłem, dokładnie tak samo jak lśniący wygaszacz, teraz zbladła, zostawiając po sobie tylko niknące w czerni jasne smugi.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata