Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Kiedy wczorajszego wieczora jego pierścień rozgrzał się, Michael miał przeczucie, że nie było to przypadkowe. Po zdjęciu go zauważył pojawiającą się datę: 31 marca. Na szczęście spędzał ten dzień poza Hogwartem, więc nie musiał wymyślać wymówki, dlaczego znika, tym bardziej, że nie był jedynym nauczycielem, który należał do zakonu, a zniknięcie ich wszystkich w jednym czasie mogłoby wzbudzić podejrzenia.
Pojawił się w okolicach kwatery, zastanawiając się nad przyczyną wezwania. Podejrzewał, że tym razem nie chodziło o badania nad gazetą ani porządkowanie strychu. Zakładał też, że nie tylko jego pierścień pokazał datę, a utwierdził go w tym widok innej sylwetki zmierzającej akurat w stronę budynku, którego nie mógł zobaczyć nikt, kto nie znał jego tajemnicy.
Także ruszył w tamtą stronę; okna były zapalone, ale póki co podejrzewał, że po prostu to ktoś przybył wcześniej i przygotowywał salon do spotkania. Wiszący w przedpokoju płaszcz także uznał za okrycie jednego z zakonników, ostatecznie nie znał wszystkich jego członków.
W kwaterze zdążyło zgromadzić się już kilka osób. Niektórych z nich kojarzył z poprzednich spotkań, inni musieli być nowymi nabytkami organizacji. Niektórzy wyglądali bardzo młodo; Michael rozpoznał swojego byłego ucznia, Titusa, a także pracownika Cynthii ze Słodkiej Próżności oraz młodego uzdrowiciela, którego pamiętał z któregoś wcześniejszego spotkania. Chociaż z jednej strony widok młodych czarodziejów był pokrzepiający, że i wśród nich były osoby, które zauważały, że coś się dzieje, z drugiej, poczuł mimowolny niepokój. On był dorosły, samotny, a przed pogrążeniem się w marazmie uratowała go głównie troska o przyszłość córki i pasja do zaklęć, ale co takiego sprawiało, że młodzi czarodzieje mający przed sobą całe życie ryzykowali, idealistycznie walcząc o lepsze jutro?
- Dobry wieczór – przywitał się ze wszystkimi, zdejmując z siebie wierzchnie okrycie. Wyglądało na to, że czarodzieje dopiero zaczynali się schodzić, bo wcale nie było ich tak wielu. Nie widział jeszcze osoby, która wciąż gwizdała pieśń mgliście przypominającą mu śpiew feniksa ze snu, który miał dawno temu. Nie było też jeszcze innych nauczycieli z Hogwartu; był ciekaw, czy pojawi się tutaj Eileen... a także jego siostra. Gdy tylko pomyślał o Justine, na jego czole pojawiła się mała zmarszczka. Martwił się.
Usiadł gdzieś wśród obecnych, postanawiając zaczekać. Niedługo wszystkiego się dowiedzą.
Pojawił się w okolicach kwatery, zastanawiając się nad przyczyną wezwania. Podejrzewał, że tym razem nie chodziło o badania nad gazetą ani porządkowanie strychu. Zakładał też, że nie tylko jego pierścień pokazał datę, a utwierdził go w tym widok innej sylwetki zmierzającej akurat w stronę budynku, którego nie mógł zobaczyć nikt, kto nie znał jego tajemnicy.
Także ruszył w tamtą stronę; okna były zapalone, ale póki co podejrzewał, że po prostu to ktoś przybył wcześniej i przygotowywał salon do spotkania. Wiszący w przedpokoju płaszcz także uznał za okrycie jednego z zakonników, ostatecznie nie znał wszystkich jego członków.
W kwaterze zdążyło zgromadzić się już kilka osób. Niektórych z nich kojarzył z poprzednich spotkań, inni musieli być nowymi nabytkami organizacji. Niektórzy wyglądali bardzo młodo; Michael rozpoznał swojego byłego ucznia, Titusa, a także pracownika Cynthii ze Słodkiej Próżności oraz młodego uzdrowiciela, którego pamiętał z któregoś wcześniejszego spotkania. Chociaż z jednej strony widok młodych czarodziejów był pokrzepiający, że i wśród nich były osoby, które zauważały, że coś się dzieje, z drugiej, poczuł mimowolny niepokój. On był dorosły, samotny, a przed pogrążeniem się w marazmie uratowała go głównie troska o przyszłość córki i pasja do zaklęć, ale co takiego sprawiało, że młodzi czarodzieje mający przed sobą całe życie ryzykowali, idealistycznie walcząc o lepsze jutro?
- Dobry wieczór – przywitał się ze wszystkimi, zdejmując z siebie wierzchnie okrycie. Wyglądało na to, że czarodzieje dopiero zaczynali się schodzić, bo wcale nie było ich tak wielu. Nie widział jeszcze osoby, która wciąż gwizdała pieśń mgliście przypominającą mu śpiew feniksa ze snu, który miał dawno temu. Nie było też jeszcze innych nauczycieli z Hogwartu; był ciekaw, czy pojawi się tutaj Eileen... a także jego siostra. Gdy tylko pomyślał o Justine, na jego czole pojawiła się mała zmarszczka. Martwił się.
Usiadł gdzieś wśród obecnych, postanawiając zaczekać. Niedługo wszystkiego się dowiedzą.
Zostawianie Hogwartu w stanie, w jakim się obecnie znajdował, było dla Eileen coraz trudniejsze. Od czasu tajemniczych morderstw jednorożców (nie da się tego nazwać inaczej) w Zakazanym Lesie, często stawała przy oknie w swojej chatce, obserwując uważnie wieżę dyrektora, wzrokiem wędrując za każdym cieniem, który przemknął po kratkowanym witrażu. Oczywiście, że nic jej to nie dawało i mogła tak sobie stać pół dnia, czekając na kolejne nic, ale... jednak taka bierna obserwacja dawała jej poczucie kontroli nad sytuacją. Była niemal pewna, że jeśli postoi jeszcze chwilę, nakryje na czymś Grindelwalda, chociaż naprawdę niewiele, jak nie nic, widziała z takiej odległości.
Gdy pierścień skubnął jej skórę gorącem, parząc ją lekko, uświadomiła sobie, że już dawno przecież porzuciła tę bierność, zastępując ją inicjatywą i chęcią zmian. Gdy zakończyła wszystkie swoje obowiązki związane z pełnieniem funkcji gajowej, aportowała się do lasu znajdującego się niedaleko kwatery Zakonu i skorzystała ze swojej króliczej, animagicznej formy, by dokicać spokojnie do samej chaty. Uniosła uszy, nasłuchując pojedynczych półsłówek gromadzących się w środku osób i znów stała się na powrót człowiekiem, by kulturalnie do nich dołączyć. Przeszła przez próg, zdejmując od razu z siebie płaszcz i wieszając go na wieszaku. Poczuła piżmo. Znajomy aromat dodawany do nawozu dla diabelskich sideł, wzmacniający jego trwałość i jednocześnie uspokajający roślinę, gdy ta dostanie za dużą dawkę światła.
Posłała jeden ze swoich ulubionych, rodzinnych uśmiechów Michaelowi i skinęła głową pozostałym, nieśmiało trzymając się z tyłu. Zanotowała również obecność Alana i nawet na nieco dłuższy, niż powinna, moment zawiesiła na nim swój wzrok, ale za chwilę wzięła głębszy wdech i poprawiła rękawy swojej granatowej sukienki w czerwone rzodkiewki. Tylko spokojnie, Eileen, masz zadanie do wykonania. Tuskusowa koszula Floreana rzuciła jej się w oczy, tak samo jak roztargniona sylwetka Bertiego i znajomy kontur twarzy Titusa.
Gdy pierścień skubnął jej skórę gorącem, parząc ją lekko, uświadomiła sobie, że już dawno przecież porzuciła tę bierność, zastępując ją inicjatywą i chęcią zmian. Gdy zakończyła wszystkie swoje obowiązki związane z pełnieniem funkcji gajowej, aportowała się do lasu znajdującego się niedaleko kwatery Zakonu i skorzystała ze swojej króliczej, animagicznej formy, by dokicać spokojnie do samej chaty. Uniosła uszy, nasłuchując pojedynczych półsłówek gromadzących się w środku osób i znów stała się na powrót człowiekiem, by kulturalnie do nich dołączyć. Przeszła przez próg, zdejmując od razu z siebie płaszcz i wieszając go na wieszaku. Poczuła piżmo. Znajomy aromat dodawany do nawozu dla diabelskich sideł, wzmacniający jego trwałość i jednocześnie uspokajający roślinę, gdy ta dostanie za dużą dawkę światła.
Posłała jeden ze swoich ulubionych, rodzinnych uśmiechów Michaelowi i skinęła głową pozostałym, nieśmiało trzymając się z tyłu. Zanotowała również obecność Alana i nawet na nieco dłuższy, niż powinna, moment zawiesiła na nim swój wzrok, ale za chwilę wzięła głębszy wdech i poprawiła rękawy swojej granatowej sukienki w czerwone rzodkiewki. Tylko spokojnie, Eileen, masz zadanie do wykonania. Tuskusowa koszula Floreana rzuciła jej się w oczy, tak samo jak roztargniona sylwetka Bertiego i znajomy kontur twarzy Titusa.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Wilde dnia 18.12.16 20:30, w całości zmieniany 1 raz
Zdawało mu się, że wciąż czuł ciepło bijące od rozgrzanego poprzedniego wieczoru pierścienia. Bezwiednie przecierał palec, przemierzając mroki londyńskich ulic, by pieszo dotrzeć do kwatery - był pewien, że się nie spóźnił, zawsze przychodził na czas, a jednak wnętrze kwatery już dawno zdążyło się rozświetlić.
Nie mógł powstrzymać aurorskich przyzwyczajeń; we wszystkim doszukiwał się spisków, podejrzeń, niejasności. Pokonał próg chaty, nie mogąc powstrzymać się od rozglądania na prawo i lewo - ktoś już kręcił się w środku, migały znajome twarze, które Garrett witał krótkim skinieniem głowy i uprzejmym półsłówkiem. Coś jednak było nie tak; spoglądając na damski, kompletnie obcy płaszcz przesiąknięty zapachem piżma, nie mógł powstrzymać rodzących się obaw. Wkrótce dobiegł go dźwięk rozbrzmiewającego gwizdu. Słyszał już tę pieśń, nawiedzała go w snach, jak dotąd zawsze zapowiadała zmiany. Zmiany, których gdzieś podskórnie się obawiał, choć nie śmiał się im sprzeciwiać.
Ruszył więc - podobnie jak inni - w stronę źródła melodii, choć nie podzielał lekkości i optymizmu pozostałych. Profilaktycznie sięgnął po różdżkę, by powoli zacisnąć palce na jasnym jak kość słoniowa uchwycie. Dziwny (bezpodstawny?) podszept kazał mu mieć się na baczności - ostrożnie stawiał więc kroki, starając się zachować pełną czujność i być gotowym na ewentualną interwencję.
Nie mógł powstrzymać aurorskich przyzwyczajeń; we wszystkim doszukiwał się spisków, podejrzeń, niejasności. Pokonał próg chaty, nie mogąc powstrzymać się od rozglądania na prawo i lewo - ktoś już kręcił się w środku, migały znajome twarze, które Garrett witał krótkim skinieniem głowy i uprzejmym półsłówkiem. Coś jednak było nie tak; spoglądając na damski, kompletnie obcy płaszcz przesiąknięty zapachem piżma, nie mógł powstrzymać rodzących się obaw. Wkrótce dobiegł go dźwięk rozbrzmiewającego gwizdu. Słyszał już tę pieśń, nawiedzała go w snach, jak dotąd zawsze zapowiadała zmiany. Zmiany, których gdzieś podskórnie się obawiał, choć nie śmiał się im sprzeciwiać.
Ruszył więc - podobnie jak inni - w stronę źródła melodii, choć nie podzielał lekkości i optymizmu pozostałych. Profilaktycznie sięgnął po różdżkę, by powoli zacisnąć palce na jasnym jak kość słoniowa uchwycie. Dziwny (bezpodstawny?) podszept kazał mu mieć się na baczności - ostrożnie stawiał więc kroki, starając się zachować pełną czujność i być gotowym na ewentualną interwencję.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Końcówka miesiąca nie rozpieszcza nauczycieli. W dużej mierze dlatego, że przypomina im się o niezałatwionych sprawdzianach, pracach domowych… nie jestem niestety wyjątkiem. Na ostatnią chwilę zadałam esej na pięć rolek pergaminu o właściwościach leczniczych mandragor. I teraz muszę to sprawdzić! Właściwie wezwanie do kwatery stanowiło miłą odmianę, obietnicę odpoczęcia od codziennej, szkolnej rutyny. Nie spodziewam się natomiast co mogę zastać na tym spotkaniu i czego ono będzie dotyczyć. Zjawiam się więc w starej chacie niepewna, z duszą na ramieniu. Czy wszystko jest w porządku? Świat dookoła twierdzi, że jest zgoła inaczej - a ja dłużej nie mogę udawać, że to nieprawda. Moja naiwność byłaby rozczulająca gdyby nie zakrawała o głupotę.
Otwieram wiekowe drzwi, od progu uderza mnie ciepło zastygłe w pomieszczeniu. Policzki różowieją jeszcze mocniej kiedy rozbieram się z płaszcza. Rejestrując już kilka innych. Momentalnie, bezwiednie zaczynam też nucić w myślach wygrywaną melodię, która nagle rozdźwięczała się w mojej głowie. Wzdycham, a zaraz potem kieruję kroki do salonu, gdzie jak mi się wydawało już kilka osób się znajduje. Staję w progu uśmiechając się do wszystkich.
- Dobry wieczór! - mówię entuzjastycznie i siadam (staję?) obok Florka. Wszyscy są jacyś dziwnie milczący, więc i ja milknę w mig, spoglądając to na jedną, to na drugą osobę. Starając się każdego pocieszyć nie wiadomo z jakiego powodu i po co. Nieważne. Czekam na rozpoczęcie spotkania, trochę nerwowo memłając brzeg sukienki. Różdżka spokojnie spoczywa w kieszeni długiego, rozpinanego swetra.
Otwieram wiekowe drzwi, od progu uderza mnie ciepło zastygłe w pomieszczeniu. Policzki różowieją jeszcze mocniej kiedy rozbieram się z płaszcza. Rejestrując już kilka innych. Momentalnie, bezwiednie zaczynam też nucić w myślach wygrywaną melodię, która nagle rozdźwięczała się w mojej głowie. Wzdycham, a zaraz potem kieruję kroki do salonu, gdzie jak mi się wydawało już kilka osób się znajduje. Staję w progu uśmiechając się do wszystkich.
- Dobry wieczór! - mówię entuzjastycznie i siadam (staję?) obok Florka. Wszyscy są jacyś dziwnie milczący, więc i ja milknę w mig, spoglądając to na jedną, to na drugą osobę. Starając się każdego pocieszyć nie wiadomo z jakiego powodu i po co. Nieważne. Czekam na rozpoczęcie spotkania, trochę nerwowo memłając brzeg sukienki. Różdżka spokojnie spoczywa w kieszeni długiego, rozpinanego swetra.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zmiany. Powietrze pachniało nimi i niemal podskórnie wyczuwał, że i tym razem coś dzieje się poza jego percepcją. Nieuchwytna w poznaniu wiedza - krążyła nad głową Skamandera, czekając, aż zerknie we właściwym kierunku. A pulsujące ciepło, tak wyraźnie przypominające o jego powołaniu, mieniło się symbolicznie w postaci prostej obrączki, zawieszonej na rzemyku (obok drugiej, bardziej delikatnej, kobiecej), skrytego pod koszulą.
Przed chatą pojawił się o czasie (jak mu się zdawało), wcześniej - niż zazwyczaj. Nie musiał nawet urywać się z pracy, otrzymując jeden z tych niewielu dni wolnych. Nie korzystał z nich często, tym bardziej przy ostatnim nasileniu spraw, wymagających aurorskiej interwencji. Tajemnicze morderstwa i zaginięcia, które owionęły Londyn ciemną chmurą niepokoju, tylko popychały go do dalszego działania.
Zostawił motor w pewnym oddaleniu, przy znajomej już uliczce. Poprawił kołnierz czarnego płaszcza, a dalszą drogę pokonywał pieszo, dostrzegając już z daleka światło bijące z wnętrza chaty. Czy spóźnił się wystarczająco, by wszyscy witali go w środku, czy szykowała się nowa tajemnica, witająca ich u progu?
Przekraczając próg kwatery, nie mógł nie zwrócić uwagi na roztaczający się, bardzo dla niego przyjemny zapach piżma. Zawsze bardziej kojarzył mu się z domem i aetanotami, które wciąż uważał za swoisty symbol wolności. Tylko jaki związek miała zastała woń z tym, co pamiętał? Kolejne dostrzeżone elementy, tylko wzmogły czujną koncentrację na otoczeniu. Kobiece rzeczy na wieszaku, znajome tony melodii, która nawiedzała go w nocy - wszystko miesiło się kryjące się dalej tajemnicy. Podążał za nią, przepuszczając kolejne osoby i witając przybyłe sylwetki. Źródło jednak spotkania wydawało się nieść coś więcej. Tym bardziej, że wśród osób, które widział w wejściu - dostrzegł Garreta, który - zazwyczaj organizował podobne wydarzenia. Co więc czekało ich dalej?
Przed chatą pojawił się o czasie (jak mu się zdawało), wcześniej - niż zazwyczaj. Nie musiał nawet urywać się z pracy, otrzymując jeden z tych niewielu dni wolnych. Nie korzystał z nich często, tym bardziej przy ostatnim nasileniu spraw, wymagających aurorskiej interwencji. Tajemnicze morderstwa i zaginięcia, które owionęły Londyn ciemną chmurą niepokoju, tylko popychały go do dalszego działania.
Zostawił motor w pewnym oddaleniu, przy znajomej już uliczce. Poprawił kołnierz czarnego płaszcza, a dalszą drogę pokonywał pieszo, dostrzegając już z daleka światło bijące z wnętrza chaty. Czy spóźnił się wystarczająco, by wszyscy witali go w środku, czy szykowała się nowa tajemnica, witająca ich u progu?
Przekraczając próg kwatery, nie mógł nie zwrócić uwagi na roztaczający się, bardzo dla niego przyjemny zapach piżma. Zawsze bardziej kojarzył mu się z domem i aetanotami, które wciąż uważał za swoisty symbol wolności. Tylko jaki związek miała zastała woń z tym, co pamiętał? Kolejne dostrzeżone elementy, tylko wzmogły czujną koncentrację na otoczeniu. Kobiece rzeczy na wieszaku, znajome tony melodii, która nawiedzała go w nocy - wszystko miesiło się kryjące się dalej tajemnicy. Podążał za nią, przepuszczając kolejne osoby i witając przybyłe sylwetki. Źródło jednak spotkania wydawało się nieść coś więcej. Tym bardziej, że wśród osób, które widział w wejściu - dostrzegł Garreta, który - zazwyczaj organizował podobne wydarzenia. Co więc czekało ich dalej?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ta melodia - była niezwykła, podobna tej, która nawiedzała go w snach. Wciąż nie do końca rozumiał, co się działo dookoła niego, ale czymkolwiek to było - wiedział i był pewien, że chciał w tym uczestniczyć. Tak właśnie należało się zachować i to właśnie należało zrobić. Garrett pokazał mu wcześniej to miejsce, stara chata obłożona naprawdę imponującą mocą, bardzo trudnymi, zarówno do nałożenia, jak i przezwyciężenia, zaklęciami ochronnymi. Doskonałe - najlepsze - miejsce na kryjówkę podobnej organizacji. Dla ludzi, którzy... pragnęli wypowiedzieć wojnę wszystkiemu? Hereward zaklął jego pióro w pierścień, ascetyczną srebrną obrączkę, którą, zamiast na dłoni, nosił na szyi uwieszoną na stalowym łańcuszku. Długo przyglądał się grawerowi, który pewnego dnia błysnął na jego powierzchni, grawerowi z tajemniczą datą. Wiedział już, co miała oznaczać ta data. I wiedział też, że nie miał zamiaru się cofnąć, choć kiedy teleportował się w pobliże, nawarstwiały się dręczące go wątpliwości. Nie był pewien - kogo tutaj jeszcze spotka?
Minąwszy próg, nie zwrócił większej uwagi na ciężki płaszcz pachnący piżmem, po raz pierwszy brał udział w tym zgromadzeniu... i nie do końca wiedział, czego powinien się spodziewać. W salonie przystanął nieopodal drzwi, podpierając ścianę, nie siadając na obleganej kanapie i powiódł wzrokiem o zebranych czarodziejach, rozpoznając kilka znajomych twarzy. Skinął im głową, w milczeniu, nie uznając tego za najlepszy moment na towarzyskie pogawędki - ani o chęci ratowania świata, ani na żadne inne tematy. Dodało mu otuchy, że poznał wśród Zakonników ludzi, których spodziewał się tutaj spotkać - i z którymi nie obawiał się walczyć ramię w ramię. Garrett, to oczywiste, przecież sam go tutaj sprowadził, Samuel - nie spodziewałby się, że auror usiedzi bezczynnie, kiedy innym działa się krzywda, Eileen - odważna kuzynka podzielała rodzinne wartości, i wreszcie Pomona - na twarzy której na dłużej zatrzymał wzrok. Od jak dawna pomagali? Wszystkich otaczała gęsta atmosfera wyczekiwania - choć nie miał pojęcia, na co tak naprawdę czekali.
Ktoś zabierze głos? cokolwiek się rozjaśni?
Minąwszy próg, nie zwrócił większej uwagi na ciężki płaszcz pachnący piżmem, po raz pierwszy brał udział w tym zgromadzeniu... i nie do końca wiedział, czego powinien się spodziewać. W salonie przystanął nieopodal drzwi, podpierając ścianę, nie siadając na obleganej kanapie i powiódł wzrokiem o zebranych czarodziejach, rozpoznając kilka znajomych twarzy. Skinął im głową, w milczeniu, nie uznając tego za najlepszy moment na towarzyskie pogawędki - ani o chęci ratowania świata, ani na żadne inne tematy. Dodało mu otuchy, że poznał wśród Zakonników ludzi, których spodziewał się tutaj spotkać - i z którymi nie obawiał się walczyć ramię w ramię. Garrett, to oczywiste, przecież sam go tutaj sprowadził, Samuel - nie spodziewałby się, że auror usiedzi bezczynnie, kiedy innym działa się krzywda, Eileen - odważna kuzynka podzielała rodzinne wartości, i wreszcie Pomona - na twarzy której na dłużej zatrzymał wzrok. Od jak dawna pomagali? Wszystkich otaczała gęsta atmosfera wyczekiwania - choć nie miał pojęcia, na co tak naprawdę czekali.
Ktoś zabierze głos? cokolwiek się rozjaśni?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nerwowo obracał pierścień wokół palca. Od kiedy otrzymał ten drobny przedmiot, znak przynależności, weszło mu to w nawyk. Tak samo jak podgryzanie końcówki pędzla, gdy zastanawiał się nad czymś podczas malowania. Tamto krótkotrwałe ciepło jeszcze bardziej spotęgowało ten tik. Data wyryła się w jego umyśle, nie odpuszczając go przez całą długą dobę. Martwił się wszystkim po kolei byle tylko nie martwić się własnym życiem. Miał całkiem niezłe pole manewru biorąc pod uwagę fakt, że napięcie tworzące się w powietrzu stopniowo stawało się wręcz namacalne. Chyba po prostu pragnął już kolejnego spotkania. Jak gdyby zobaczenie tych wszystkich twarzy mogło pozwolić mu znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. Nawet jeśli w głębi duszy wiedział, że zdecydowanie tak się nie stanie.
Jednak w tym ciężkim czasie cieszyła go przede wszystkim możliwości zobaczenia znajomych twarzy. Być może tak samo zmartwionych codziennymi problemami i strapionych ogólną sytuacją, ale bliskich. W pewnym sensie rozumiejących go. Dlatego chciał ruszyć do siedziby zdecydowanie wcześniejszą porą, ale koniec końców sam uspokoił swój temperament. Nie był już młodym, podekscytowanym chłopcem, który czuł potrzebę zabawy w bohatera. Został członkiem Zakonu Feniksa, ponieważ słuszne poglądy tej grupy zbiegały się z jego własnymi. Utwierdzały go w przekonaniu, że jego własne życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie pewne skostniałe poglądy. Chciał zrobić coś słusznego, uratować kogoś przed losem, jaki samemu przyszło mu wieść. Widocznie rozumiał to też Ben, który zwerbował go przecież poniekąd.
Ben. Nie rozmawiali od ponad miesiąca. Od tamtego pamiętnego dnia. Takie przerwy z jednej strony były dla nich kompletnie normalne, ale z drugiej kompletna cisza napawała go niezwykłym niepokojem. Zwłaszcza w obliczu tego jak skończyło się ich ostatnie spotkanie. Nic dziwnego, że wkroczył do Chaty z dziwnym płomieniem nadziei w sercu. W środku znajdowało się już kilka osób, skinął głową na powitanie, ale o wiele bardziej skupił się na poszukiwaniu znajomej sylwetki. Jaimie raczej nie był chudziną, a ze swoim rubasznym podejściem do życia powinien rzucić się w oczy od początku. Ale nie było go. Płomień przygasł, ale wciąż jeszcze był czas. Może zaraz się zmaterializuje tuż za nim i klepnie wielką jak bochen dłonią w plecy? To uspokoiło go na krótką chwilę, która pozwoliła mu dosłyszeć dźwięk, którego się tutaj nie spodziewał. Zauważył też napiętą atmosferę oczekiwania wypełnioną dosyć obcym zapachem. Co tu się działo? Co miało się wydarzyć? Niech ten cholerny Jamie lepiej się nie spóźni.
Jednak w tym ciężkim czasie cieszyła go przede wszystkim możliwości zobaczenia znajomych twarzy. Być może tak samo zmartwionych codziennymi problemami i strapionych ogólną sytuacją, ale bliskich. W pewnym sensie rozumiejących go. Dlatego chciał ruszyć do siedziby zdecydowanie wcześniejszą porą, ale koniec końców sam uspokoił swój temperament. Nie był już młodym, podekscytowanym chłopcem, który czuł potrzebę zabawy w bohatera. Został członkiem Zakonu Feniksa, ponieważ słuszne poglądy tej grupy zbiegały się z jego własnymi. Utwierdzały go w przekonaniu, że jego własne życie mogłoby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby nie pewne skostniałe poglądy. Chciał zrobić coś słusznego, uratować kogoś przed losem, jaki samemu przyszło mu wieść. Widocznie rozumiał to też Ben, który zwerbował go przecież poniekąd.
Ben. Nie rozmawiali od ponad miesiąca. Od tamtego pamiętnego dnia. Takie przerwy z jednej strony były dla nich kompletnie normalne, ale z drugiej kompletna cisza napawała go niezwykłym niepokojem. Zwłaszcza w obliczu tego jak skończyło się ich ostatnie spotkanie. Nic dziwnego, że wkroczył do Chaty z dziwnym płomieniem nadziei w sercu. W środku znajdowało się już kilka osób, skinął głową na powitanie, ale o wiele bardziej skupił się na poszukiwaniu znajomej sylwetki. Jaimie raczej nie był chudziną, a ze swoim rubasznym podejściem do życia powinien rzucić się w oczy od początku. Ale nie było go. Płomień przygasł, ale wciąż jeszcze był czas. Może zaraz się zmaterializuje tuż za nim i klepnie wielką jak bochen dłonią w plecy? To uspokoiło go na krótką chwilę, która pozwoliła mu dosłyszeć dźwięk, którego się tutaj nie spodziewał. Zauważył też napiętą atmosferę oczekiwania wypełnioną dosyć obcym zapachem. Co tu się działo? Co miało się wydarzyć? Niech ten cholerny Jamie lepiej się nie spóźni.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyszedł jak zwykle na ostatnią chwilę, jak zwykle przytłoczony wszystkim, co działo się wokół. Nie mógł, choć bardzo się starał, zapomnieć, kiedy ostatni raz widział Roberta. Miał wrażenie, że wszystko, co dzieje się wokół niego jest nierzeczywiste. Jakby dryfował oderwany od świata. Jakby spał, śnił koszmar, którego nie potrafił przeżywać. Jakby wiedział, że powinien się bać, ale nie potrafił. Brakowało mu kotwicy, która utrzymałaby go na miejscu, przywiązała do ziemi nie pozwalając mu odlecieć. Bez niej czuł się jakby z każdą chwilą odlatywał coraz dalej i coraz wyżej, odcinając się całkowicie od świata. Widział, co się działo, słyszał, co się do niego mówiło, odpowiadał na pytania, ale nic nie czuł. Był pusty w środku. Całe życie gdzieś na dnie jego żołądka ciążył mu olbrzymi kamień. A teraz jakby zniknął. Nawet myślenie o Betty przychodziło mu jakoś tak po prostu. Bez emocji, bez żalu, ale też bez jakiejkolwiek miłości. Przyszedł do Kwatery, bo data pojawiła się na jego pierścieniu. Ale nie czuł ani podekscytowania, ani radości. Po prostu przyszedł. Teleportował się z Hogsmeade do Londynu i przyszedł paląc papierosa, który nawet nie przyniósł mu radości. Zachowywał się jak zwykle, robił to co zwykle, ale żył już tylko dzięki sile przyzwyczajenia, rozpędem, którego nabierał przez 33 lata i który jeszcze nie wygasł. Ale to była tylko kwestia czasu. Hereward się tym jednak nie martwił, nie martwił się już niczym.
Uśmiechnął się do obecnych, skinął głową znajomym, uścisnął wyciągnięte w jego kierunku dłonie, odpowiedział na powitania sam nie do końca wiedząc co. Wszystko robił machinalnie i tylko jego szare oczy pozostawały cały czas bez wyrazu pozbawione najmniejszej iskierki życia. Oparł się o ścianę przy oknie i dołączył do milczącego oczekiwania. Raz spojrzał tylko na Brendana, któremu nie tak dawno zmienił pióro w pierścień. Kolejny gotowy oddać życie za beznadziejną sprawę. Barty powinien coś zrobić, coś powiedzieć, powstrzymać ich wszystkich przed kolejnymi poświęceniami. Ale tak naprawdę mu się nie chciało nawet odzywać. Tak naprawdę przestało go to wszystko obchodzić.
Uśmiechnął się do obecnych, skinął głową znajomym, uścisnął wyciągnięte w jego kierunku dłonie, odpowiedział na powitania sam nie do końca wiedząc co. Wszystko robił machinalnie i tylko jego szare oczy pozostawały cały czas bez wyrazu pozbawione najmniejszej iskierki życia. Oparł się o ścianę przy oknie i dołączył do milczącego oczekiwania. Raz spojrzał tylko na Brendana, któremu nie tak dawno zmienił pióro w pierścień. Kolejny gotowy oddać życie za beznadziejną sprawę. Barty powinien coś zrobić, coś powiedzieć, powstrzymać ich wszystkich przed kolejnymi poświęceniami. Ale tak naprawdę mu się nie chciało nawet odzywać. Tak naprawdę przestało go to wszystko obchodzić.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Ostatnio zmieniony przez Hereward Bartius dnia 19.12.16 23:11, w całości zmieniany 1 raz
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chyba powinna spodziewać się, że nastąpi w końcu spotkanie. Jednak gdy poczuła lekkie ciepło na palcu całe zesztywniała jakby dostała zaklęciem Drętwota. Zirytowana zganiła się cicho za nieprofesjonalne zachowanie i zarazem była bardzo wdzięczna, że była sama w pokoju. Nikt tutaj nie mógł dostrzec jej nagłego odruchu, który przyciągnąłby uwagę, a to prowadziłby to powstania zainteresowania. Był to niebezpieczny ciąg zdarzeń prowadzący do pytań i obserwacji, a to nie wyszłoby dobrze dla samej Elizabeth. Nie wiedziała jak często zwoływane są zebrania czy jak one w ogóle wyglądają – miała się tego wszystkiego dowiedzieć w praktyce. Teleportowała się na miejsce kilka ulic dalej, aby w spokojnie przejść do domu pilnując przy tym czy nie ma ogona. Nie spodziewała się, ale takie aurorskie przyzwyczajenia mogły uratować jej życie pewnego dnia. Przekracza próg domu i od razu uderza ją zapach piżma, który wypełnia korytarz. Nie wie czy to normalnie dla tego pomieszczenia, ale jej ciekawość od razu wzrasta. Odłożyła płaszcz na wieszak, zebrała kilka wdechów i skierowała się za melodią, która dodawała temu wszystkiemu nierealnego pierwiastka. Niektóre osoby poznała od razu jak aurorów czy jej kuzyna, a inne były jej nieznane. Mimo wszystko odczuwała lekkie ciepło, że nie jest sama ze swymi ideami. Przywitała się ze zebranymi będąc bardziej niż gotowa do tego co ma nadejść.
Znów byłem w Himalajach. Mróz ocierał się o moje policzki, barwiąc je na czerwono, a przede mną, jak i za mną, rozpościerał się jałowy, przyprószony lekkim śniegiem krajobraz, otoczony ścianą ośmiotysięczników. W dłoniach trzymałem różdżkę, która służyła mi za kompas. Wpatrywałem się w nią beznamiętnie, ta jednak nie chciała drgnąć nawet pod wpływem wiatru. Zgubiłem się. Musiało dochodzić południe - Słońce świeciło wysoko, a niebo było bezchmurne. Rozpraszane przez białe iglice szczytów światło stało się na tyle nieznośne, że musiałem mrużyć oczy, by móc cokolwiek dostrzec. Zadziwiające, że kiedy tylko pomyślałem o cieniu, ten pojawił się znikąd – choć nie do końca. To góry powoli zakleszczały się wokół mnie, tworząc skalistą klatkę. Próba ucieczki okazała się bezskuteczna – moje ciało stało się ciężkie niczym ołów zatopiony w gęstej wodzie, zupełnie niezdatne do współpracy. Zniewolony, mogłem jedynie bezczynnie wpatrywać się w znikające światło, które jeszcze przed chwilą uznawałem za nieprzyjaciela, aż w końcu zostałem pogrążony w całkowitej ciemności. Straciłem poczucie czasu – nie wiem, jak długo siedziałem uwięziony pod niekończącą się, skalistą kopułą, zanim usłyszałem znajomą melodię, która zwykle pojawiała się w moich snach. Melodia stawała się coraz bardziej wyraźna, aż w końcu uniosłem wzrok ku górze, dostrzegając przelatującego gdzieś pod samym szczytem sklepienia feniksa.
Jak on się tu znalazł?
Feniks był ostatnią rzeczą, jaką widziałem.
I w samą porę wybudził mnie ze snu.
Przez ostatnie dni, w kwaterze głównej aurorów, wrzało niczym w kociołku. Seria bliźniaczych morderstw spędzała wszystkim sen z powiek – i to dosłownie, bo zdaje się, że udało mi się zasnąć na dłużej niż godzinę pierwszy raz od tygodnia. Do domu wróciłem późnym popołudniem, w porę ostrzeżony o wieczorowym spotkaniu. Wycieńczony, padłem na kanapę w salonie, nawet nie nastawiając budzika.
Najwyraźniej Fawkes czuwał nad tym, abym nie oddawał się słodkiemu lenistwu.
W ubraniach, które musiałem mieć na sobie od wczoraj, zwlokłem się z kanapy, czym prędzej deportując w okolice lasów otaczających chatę. Już z daleka dało się dostrzec migoczące w oknach światła, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu o własnym spóźnieniu. Ledwie przekroczyłem próg, a do moich uszu ponownie dobiegła znana pieśń feniksa. Wieszając płaszcz, zastygłem na moment, skonsternowany, czy przypadkiem nie przyśniło mi się, iż poszedłem na spotkanie Zakonu. Ale czy we śnie mógłbym odczuwać przyjemny zapach piżma, jednoznacznie przywodzący mi na myśl wspomnienia z podróży? Pomimo wątpliwości, ruszyłem w głąb chaty, szybko odnajdując się pośród znajomych twarzy. I choć te również wydawały się zbyt realistyczne jak na senne mary, czułem się zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistością a iluzją, zupełnie nie wyczuwając budującego się napięcia.
- Eileen. – Wymamrotałem niewyraźnie, stojąc gdzieś obok Wilde. - Uszczypnij mnie, proszę. - Nie ma to jak ekstrawagancka prośba w ramach powitania.
Może powinienem wziąć dzień wolnego od pracy?
Jak on się tu znalazł?
Feniks był ostatnią rzeczą, jaką widziałem.
I w samą porę wybudził mnie ze snu.
Przez ostatnie dni, w kwaterze głównej aurorów, wrzało niczym w kociołku. Seria bliźniaczych morderstw spędzała wszystkim sen z powiek – i to dosłownie, bo zdaje się, że udało mi się zasnąć na dłużej niż godzinę pierwszy raz od tygodnia. Do domu wróciłem późnym popołudniem, w porę ostrzeżony o wieczorowym spotkaniu. Wycieńczony, padłem na kanapę w salonie, nawet nie nastawiając budzika.
Najwyraźniej Fawkes czuwał nad tym, abym nie oddawał się słodkiemu lenistwu.
W ubraniach, które musiałem mieć na sobie od wczoraj, zwlokłem się z kanapy, czym prędzej deportując w okolice lasów otaczających chatę. Już z daleka dało się dostrzec migoczące w oknach światła, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu o własnym spóźnieniu. Ledwie przekroczyłem próg, a do moich uszu ponownie dobiegła znana pieśń feniksa. Wieszając płaszcz, zastygłem na moment, skonsternowany, czy przypadkiem nie przyśniło mi się, iż poszedłem na spotkanie Zakonu. Ale czy we śnie mógłbym odczuwać przyjemny zapach piżma, jednoznacznie przywodzący mi na myśl wspomnienia z podróży? Pomimo wątpliwości, ruszyłem w głąb chaty, szybko odnajdując się pośród znajomych twarzy. I choć te również wydawały się zbyt realistyczne jak na senne mary, czułem się zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistością a iluzją, zupełnie nie wyczuwając budującego się napięcia.
- Eileen. – Wymamrotałem niewyraźnie, stojąc gdzieś obok Wilde. - Uszczypnij mnie, proszę. - Nie ma to jak ekstrawagancka prośba w ramach powitania.
Może powinienem wziąć dzień wolnego od pracy?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Nie mogła się doczekać, żeby znaleźć się z powrotem w zakonowej kwaterze.
Ostatnie dni okazały się koszmarem, niekończącym się ciągiem niespokojnych snów o podziemnej jaskini i tonięciu w lodowatej rzece, przeplatanych pulsującym bólem zrastających się kości i przybijającym poczuciem osamotnienia. Tęskniła do widoku znajomych twarzy, do ciepła wypełniającego wąskie korytarze chaty i do cichego szmeru rozmów, który unosił się między pokrytymi kremową tapetą ścianami. Nie żeby w Szkocji traktowano ją źle; uzdrowiciele, do których – na swoje szczęście – trafiła, byli najbardziej pomocnymi i życzliwymi ludźmi, jakich mogła sobie wymarzyć, ale i tak ucieszyła się jak dziecko, gdy poprzedniego dnia na delikatnej obrączce pojawiła się marcowa data: ostateczna wymówka, jakiej potrzebowała, żeby rankiem pożegnać się ze swoimi wybawcami i wrócić do Londynu.
Wszystko to sprawiło, że musiała niemal siłą powstrzymać się przed wbiegnięciem na schodki prowadzące do drzwi kwatery; odruchowo zacisnęła palce na ramieniu idącej obok niej Justine, szukając… właściwie sama nie była pewna, czego. Obecność przyjaciółki obok działała na nią pokrzepiająco i sprawiała, że – mimo mglistego echa niedawnych wydarzeń, odbijającego się tępym bólem w klatce piersiowej przy każdym intensywniejszym oddechu – czuła się odrobinę mniej krucha.
Pewnie nacisnęła klamkę, wsuwając się szybko do przedsionka; jeden rzut oka na ledwie widoczny spod sterty płaszczy wieszak wystarczył, żeby zorientować się, że większość zakonników była już w środku. – Spóźniłyśmy się? – zapytała, wyplątując się z grubych zwojów szalika i nieudolnie starając się odwiesić swój płaszcz na któryś z przepełnionych haczyków, niechcący strącając przy tym dwa inne okrycia. – Och, nie – mruknęła, naprawiając szkody i marszcząc nos, gdy uderzył ją wyraźny zapach piżma; obca nuta w znajomej melodii.
Melodii… feniksa? Skierowała się odruchowo w stronę salonu, skąd jak jej się zdawało, docierały podnoszące na duchu dźwięki, po drodze posyłając uśmiechy i powitania w stronę mijanych członków Zakonu. Z zaskoczeniem zauważyła wśród nich kilka nowych twarzy, choć nie wszystkie z nich widziała po raz pierwszy. Gdzieś w głębi pomieszczenia mignęły jej rude włosy Garretta, ale oddzielało ją od niego przynajmniej pół tuzina osób, więc tylko pomachała mu lekko, posyłając ciepły uśmiech; tęskniła. Oderwawszy od niego wzrok, wróciła do dokładnego rozglądania się po zgromadzonych, czując dziwną pustkę, gdy nie zobaczyła wśród nich Roberta. Niepokoiło ją, że nigdzie nie było też Bena; przez ostatnie trzy dni odcięta od informacji, nie wiedziała jeszcze, w jakim stanie pozostali członkowie misji wrócili do Londynu. Czy wszystko było z nim w porządku? Przesunęła się nieco dalej, zatrzymując się przy Leo i szturchając go lekko w ramię. – Cześć, ponuraku – zażartowała cicho, przypominając sobie ostatnią wizytę czarodzieja w Mungu i paskudną ranę, którą nieudolnie próbował samodzielnie wyleczyć. – Bena jeszcze nie ma? – zapytała, choć oczywiste było, że nie; gdyby Wright znajdował się w pomieszczeniu, z pewnością nie byłby łatwy do przeoczenia.
Czy jej się wydawało, czy tak starannie ukrywany niepokój i tak odnalazł drogę do jej głosu?
Ostatnie dni okazały się koszmarem, niekończącym się ciągiem niespokojnych snów o podziemnej jaskini i tonięciu w lodowatej rzece, przeplatanych pulsującym bólem zrastających się kości i przybijającym poczuciem osamotnienia. Tęskniła do widoku znajomych twarzy, do ciepła wypełniającego wąskie korytarze chaty i do cichego szmeru rozmów, który unosił się między pokrytymi kremową tapetą ścianami. Nie żeby w Szkocji traktowano ją źle; uzdrowiciele, do których – na swoje szczęście – trafiła, byli najbardziej pomocnymi i życzliwymi ludźmi, jakich mogła sobie wymarzyć, ale i tak ucieszyła się jak dziecko, gdy poprzedniego dnia na delikatnej obrączce pojawiła się marcowa data: ostateczna wymówka, jakiej potrzebowała, żeby rankiem pożegnać się ze swoimi wybawcami i wrócić do Londynu.
Wszystko to sprawiło, że musiała niemal siłą powstrzymać się przed wbiegnięciem na schodki prowadzące do drzwi kwatery; odruchowo zacisnęła palce na ramieniu idącej obok niej Justine, szukając… właściwie sama nie była pewna, czego. Obecność przyjaciółki obok działała na nią pokrzepiająco i sprawiała, że – mimo mglistego echa niedawnych wydarzeń, odbijającego się tępym bólem w klatce piersiowej przy każdym intensywniejszym oddechu – czuła się odrobinę mniej krucha.
Pewnie nacisnęła klamkę, wsuwając się szybko do przedsionka; jeden rzut oka na ledwie widoczny spod sterty płaszczy wieszak wystarczył, żeby zorientować się, że większość zakonników była już w środku. – Spóźniłyśmy się? – zapytała, wyplątując się z grubych zwojów szalika i nieudolnie starając się odwiesić swój płaszcz na któryś z przepełnionych haczyków, niechcący strącając przy tym dwa inne okrycia. – Och, nie – mruknęła, naprawiając szkody i marszcząc nos, gdy uderzył ją wyraźny zapach piżma; obca nuta w znajomej melodii.
Melodii… feniksa? Skierowała się odruchowo w stronę salonu, skąd jak jej się zdawało, docierały podnoszące na duchu dźwięki, po drodze posyłając uśmiechy i powitania w stronę mijanych członków Zakonu. Z zaskoczeniem zauważyła wśród nich kilka nowych twarzy, choć nie wszystkie z nich widziała po raz pierwszy. Gdzieś w głębi pomieszczenia mignęły jej rude włosy Garretta, ale oddzielało ją od niego przynajmniej pół tuzina osób, więc tylko pomachała mu lekko, posyłając ciepły uśmiech; tęskniła. Oderwawszy od niego wzrok, wróciła do dokładnego rozglądania się po zgromadzonych, czując dziwną pustkę, gdy nie zobaczyła wśród nich Roberta. Niepokoiło ją, że nigdzie nie było też Bena; przez ostatnie trzy dni odcięta od informacji, nie wiedziała jeszcze, w jakim stanie pozostali członkowie misji wrócili do Londynu. Czy wszystko było z nim w porządku? Przesunęła się nieco dalej, zatrzymując się przy Leo i szturchając go lekko w ramię. – Cześć, ponuraku – zażartowała cicho, przypominając sobie ostatnią wizytę czarodzieja w Mungu i paskudną ranę, którą nieudolnie próbował samodzielnie wyleczyć. – Bena jeszcze nie ma? – zapytała, choć oczywiste było, że nie; gdyby Wright znajdował się w pomieszczeniu, z pewnością nie byłby łatwy do przeoczenia.
Czy jej się wydawało, czy tak starannie ukrywany niepokój i tak odnalazł drogę do jej głosu?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ostatnie dni marca były dla Justine tragicznie samotne. Tragicznie złe. Tragicznie zlane w jedną szarą całość. Ostatnie co pamiętała z mostu to ostre kły węża wbijające się w jedną z jej łopatek, po to by za chwilę ugodzić boleśnie w bok, a potem raz jeszcze aż wszystko nie stało się ciemnością. A ona stała, nie mogąc się ruszyć, sparaliżowana własnym strachem. Od tamtego momentu w którym powróciła w znajome cztery kąty swojego bezpiecznego miejsca w łóżku nie opuszczała prawie wcale. Leżała zwinięta w kłębek dłońmi oplatając nogi i przyciągając je blisko do siebie. Chciała zapaść w sen, długi i bezbolesny, ale co chwile targały nią koszmary. Mimo, że oczy miała ciągle zamknięte bruzda zdobiła jej czoło.
Myślała – a było to ostatnie co chciała robić. Zaczynała wątpić – choć nigdy nie przypuszczała że kiedyś do tego dojdzie. Tam, na moście, Ramsey zasiał w niej nowe wątpliwości. Które urosły do rozmiaru prawie-prawdy. Leżąc tak w samotności, wsłuchując się w cisze swojego pokoju, zaczynała powoli wierzyć, że jej rzeczywistość nie istnieje.
Z świata koszmarów i zwątpień na chwilkę wyciągnął ją pierścień który dał o sobie znak. Spotkanie Zakonu trzydziestego pierwszego marca. Ile do niego zostało? I właściwie jaki był dzień? Minęła minuta od kiedy położyła się na łóżko? A może godzina lub ich kilkanaście? Nie wiedziała, nie pofatygowała się nawet by sprawdzić. Zsunęła z palca pierścień i położyła go na szafce obok. Zarzuciła na głowę kołdrę ponownie zatapiając się w krainie swoich lęków i strachów. Samotność wpychała ją w nią tylko bardziej.
***
Szybkie ściągnięcie z niej okrycia sprawiło że kontrolnie otworzyła jedno oko. Soczewka najpierw wyłapała czerń włosów. Odsunęła ciemne dzisiaj kosmyki z twarzy a później spojrzała w górę na kobietę trzymającą jej okrycie w dłoni.
Tonks ubrała się walcząc dalej ze sobą. Jedna z jej stron mówiła żeby się nie ruszać bo przecież nic i tak nie ma znaczenia, wszystko jest tylko wymysłem jej wyobraźni. Druga – to w chwili obecnej jeszcze dominująca – zapewniała że ta pierwsza się myli. Że wszystko jest tak realne, że bardziej być nie może. Że przecież nadal ma na plecach ślady po ukąszeniach i że ból który odczuwa w ciele jest prawdziwy. Bo skoro wymyśliłaby ten świat, to po co wymyślała w nim swój ból? Pytała druga strona, przekonując ją do wykonywania czynności wręcz machinalnie.
Była jak cień siebie. Ciemne wory pod oczami wpadały w kontrast z bladą twarzą, ta zaś na nowo kontrastowała z czarnymi u nasady włosami później płynnie przechodzącymi w zgniłą zieleń – czyżby to był jej kolor strachu?
Pierwsze spotkanie w Zakonie Feniksa sprawiało że wierzyła drugiej stronie. Szła obok Margo, trzymana przez nią przez ramię czuła się pewniej. Lepiej. Razem przecież były w stanie stawić czoła światu, prawda? Próbowała utrzymywać się na powierzchni jaźni, choć nie było to proste. Pomijając już jej ostatnie spotkanie na moście pojawiał się problem spotkania z kuchni. Czy już wiedział? – zastanawiała się przy każdym kroku.
Nie mogła jednak nie rozglądać się po pomieszczeniu z zaciekawieniem – lekko zgaszonym przez ostatnie przeżycia, jednak nadal zainteresowanym. Znajoma melodia szybko wpadała w ucho i przypominała tą widzianą w snach. W końcu zlustrowała spojrzeniem twarze tu obecnych wielu znając. Zerknęła na Samuela - tylko na chwilę - ponownie słysząc słowa jego siostry w swojej głowie. Zaraz jednak odepchnęła je od siebie odwracając spojrzenie. Wyczuć dało się aurę oczekiwania. Spojrzała na swoją przyjaciółkę. Z nią u boku była spokojniejsza. Zrzuciła z ramion płaszcz i podążyła za przyjaciółką.
Zerknęła na człowieka do którego się zwracała. Idealnie. Wszystko było lepsze niż zawracanie sobie głowy minionymi sprawami. Obróciła się przez ramię by jeszcze raz zerknąć na Sama. Po czym właśnie ten gest zganiła samą siebie. Lewą dłonią odszukała drobne palce jasnowłosej kobiety nie bardzo przejmując się tym co pomyśli reszta. Drugą dłoń wyciągnęła w kierunku nieznanego jej mężczyzny. – Tonks. – przedstawiła się jednym krótkim słowem, choć widać było że myślami jest daleko poza ich specyficzny trójkątem i tak przywołała na twarz uśmiech szczery, choć odrobinkę przygaszony.
Myślała – a było to ostatnie co chciała robić. Zaczynała wątpić – choć nigdy nie przypuszczała że kiedyś do tego dojdzie. Tam, na moście, Ramsey zasiał w niej nowe wątpliwości. Które urosły do rozmiaru prawie-prawdy. Leżąc tak w samotności, wsłuchując się w cisze swojego pokoju, zaczynała powoli wierzyć, że jej rzeczywistość nie istnieje.
Z świata koszmarów i zwątpień na chwilkę wyciągnął ją pierścień który dał o sobie znak. Spotkanie Zakonu trzydziestego pierwszego marca. Ile do niego zostało? I właściwie jaki był dzień? Minęła minuta od kiedy położyła się na łóżko? A może godzina lub ich kilkanaście? Nie wiedziała, nie pofatygowała się nawet by sprawdzić. Zsunęła z palca pierścień i położyła go na szafce obok. Zarzuciła na głowę kołdrę ponownie zatapiając się w krainie swoich lęków i strachów. Samotność wpychała ją w nią tylko bardziej.
***
Szybkie ściągnięcie z niej okrycia sprawiło że kontrolnie otworzyła jedno oko. Soczewka najpierw wyłapała czerń włosów. Odsunęła ciemne dzisiaj kosmyki z twarzy a później spojrzała w górę na kobietę trzymającą jej okrycie w dłoni.
Tonks ubrała się walcząc dalej ze sobą. Jedna z jej stron mówiła żeby się nie ruszać bo przecież nic i tak nie ma znaczenia, wszystko jest tylko wymysłem jej wyobraźni. Druga – to w chwili obecnej jeszcze dominująca – zapewniała że ta pierwsza się myli. Że wszystko jest tak realne, że bardziej być nie może. Że przecież nadal ma na plecach ślady po ukąszeniach i że ból który odczuwa w ciele jest prawdziwy. Bo skoro wymyśliłaby ten świat, to po co wymyślała w nim swój ból? Pytała druga strona, przekonując ją do wykonywania czynności wręcz machinalnie.
Była jak cień siebie. Ciemne wory pod oczami wpadały w kontrast z bladą twarzą, ta zaś na nowo kontrastowała z czarnymi u nasady włosami później płynnie przechodzącymi w zgniłą zieleń – czyżby to był jej kolor strachu?
Pierwsze spotkanie w Zakonie Feniksa sprawiało że wierzyła drugiej stronie. Szła obok Margo, trzymana przez nią przez ramię czuła się pewniej. Lepiej. Razem przecież były w stanie stawić czoła światu, prawda? Próbowała utrzymywać się na powierzchni jaźni, choć nie było to proste. Pomijając już jej ostatnie spotkanie na moście pojawiał się problem spotkania z kuchni. Czy już wiedział? – zastanawiała się przy każdym kroku.
Nie mogła jednak nie rozglądać się po pomieszczeniu z zaciekawieniem – lekko zgaszonym przez ostatnie przeżycia, jednak nadal zainteresowanym. Znajoma melodia szybko wpadała w ucho i przypominała tą widzianą w snach. W końcu zlustrowała spojrzeniem twarze tu obecnych wielu znając. Zerknęła na Samuela - tylko na chwilę - ponownie słysząc słowa jego siostry w swojej głowie. Zaraz jednak odepchnęła je od siebie odwracając spojrzenie. Wyczuć dało się aurę oczekiwania. Spojrzała na swoją przyjaciółkę. Z nią u boku była spokojniejsza. Zrzuciła z ramion płaszcz i podążyła za przyjaciółką.
Zerknęła na człowieka do którego się zwracała. Idealnie. Wszystko było lepsze niż zawracanie sobie głowy minionymi sprawami. Obróciła się przez ramię by jeszcze raz zerknąć na Sama. Po czym właśnie ten gest zganiła samą siebie. Lewą dłonią odszukała drobne palce jasnowłosej kobiety nie bardzo przejmując się tym co pomyśli reszta. Drugą dłoń wyciągnęła w kierunku nieznanego jej mężczyzny. – Tonks. – przedstawiła się jednym krótkim słowem, choć widać było że myślami jest daleko poza ich specyficzny trójkątem i tak przywołała na twarz uśmiech szczery, choć odrobinkę przygaszony.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
W wielkim fotelu, którego żaden z Zakonników nigdy wcześniej tu nie widział, siedziała drobna, starsza kobieta o mocno pomarszczonej twarzy. Urwała gwizdaną pieśń, gdy dostrzegła Zakonników gromadzących się przy otwartych drzwiach do salonu. Pogłaskała dłonią białego kota siedzącego na jej kolanach, a wkrótce zwierzę przeciągle miauknęło i zeskoczyło na posadzkę, by w spokojnym krokiem ruszyć w kierunku Zakonników i otrzeć się ich kolana.
- Opuśćcie różdżki, jestem przyjaciółką - zaczęła kobieta, uśmiechając się lekko, choć w jej oczach czaił się smutek. - Czy naprawdę sądziliście, że Albus pozostawiłby was na pastwę losu? Niektórzy z was pewnie wiedzą, kim jestem, ale dla tych, których ścieżki nie miały jeszcze okazji skrzyżować się z moimi: nazywam się Bathilda Bagshot, dokładnie ta, której nazwisko wyklinaliście za szkolnych lat - zaśmiała się krótko, choć ciepło. - Wierzę jednak, że większość z was miała w dłoniach moje "Dzieje magii"; pragnąc zmieniać przyszłość, musimy zważać, by nie popełniać dawnych błędów. Ale wystarczy tych dygresji, wybaczcie mi tę gadaninę starej kobiety... Pragnę wam pomóc, dokładnie tak, jak poprosił mnie o to Albus, zanim został zamordowany przez... mojego siostrzeńca. Tak, moi drodzy, jestem ciotką tego, którego pragniecie zgładzić, największego potwora, który kiedykolwiek chodził po tych ziemiach: Grindelwalda. Nie obawiajcie się jednak, nasze cele są zbieżne. Ja również pragnę go powstrzymać.
Jasny kot, po krótkiej wędrówce wkoło Zakonników, znów wskoczył starej kobiecie na kolana, a ta ponownie zaczęła niespiesznie go głaskać.
- Dumbledore poprosił mnie o to, żebym w odpowiedniej chwili wyszła z cienia i pomogła wam wypełnić zadanie. Albus długie lata temu, kiedy Zakon jeszcze nie powstał, polecił mi obserwowanie was, sprawdzanie, czy na pewno nie zwiedzie was pokusa i czy jesteście gotowi położyć kres wojnie, chaosowi, przywrócić ład oraz pokój. Dobrze widzę, że jesteście. Wiem też, że weszliście w posiadanie skrzyni Gellerta, za co należą wam się gratulacje, gdyż z pewnością nie należało to do prostych zadań. Jeszcze trudniejsze jest otworzenie jej... Albus zdradził mi jednak tajemnicę, jak to zrobić. A jednocześnie polecił mi przekazanie jej jedynie tym, którzy są na to gotowi. Którzy są wystarczająco odważni i altruistyczni, by poświęcić wszystko, aby zawalczyć o lepsze jutro. Nie zrozumcie mnie źle, moi drodzy, wszyscy wykazaliście się męstwem i gotowością do walki, ale ja... ja muszę poprosić was o coś więcej. O ostatnie poświęcenie. Kolejny krok bowiem, ten, który wszyscy pragniemy wykonać, który zapewni pokój, przyniesie przy tym skutki poważniejsze, niż jesteście w stanie to sobie wyobrazić. Wiedza, jak powstrzymać Gellerta, jest wiedzą poważną, niebezpieczną i... i straszliwą. Nie podzielę się nią z nikim, co do którego intencji miałabym wątpliwości. Czy jesteście na to gotowi, kochani? Czy potraficie w jednej chwili poświęcić wiele, gdy tylko to może zapewnić przywrócenie ładu na świecie?
| Na odpis macie 24h.
- Opuśćcie różdżki, jestem przyjaciółką - zaczęła kobieta, uśmiechając się lekko, choć w jej oczach czaił się smutek. - Czy naprawdę sądziliście, że Albus pozostawiłby was na pastwę losu? Niektórzy z was pewnie wiedzą, kim jestem, ale dla tych, których ścieżki nie miały jeszcze okazji skrzyżować się z moimi: nazywam się Bathilda Bagshot, dokładnie ta, której nazwisko wyklinaliście za szkolnych lat - zaśmiała się krótko, choć ciepło. - Wierzę jednak, że większość z was miała w dłoniach moje "Dzieje magii"; pragnąc zmieniać przyszłość, musimy zważać, by nie popełniać dawnych błędów. Ale wystarczy tych dygresji, wybaczcie mi tę gadaninę starej kobiety... Pragnę wam pomóc, dokładnie tak, jak poprosił mnie o to Albus, zanim został zamordowany przez... mojego siostrzeńca. Tak, moi drodzy, jestem ciotką tego, którego pragniecie zgładzić, największego potwora, który kiedykolwiek chodził po tych ziemiach: Grindelwalda. Nie obawiajcie się jednak, nasze cele są zbieżne. Ja również pragnę go powstrzymać.
Jasny kot, po krótkiej wędrówce wkoło Zakonników, znów wskoczył starej kobiecie na kolana, a ta ponownie zaczęła niespiesznie go głaskać.
- Dumbledore poprosił mnie o to, żebym w odpowiedniej chwili wyszła z cienia i pomogła wam wypełnić zadanie. Albus długie lata temu, kiedy Zakon jeszcze nie powstał, polecił mi obserwowanie was, sprawdzanie, czy na pewno nie zwiedzie was pokusa i czy jesteście gotowi położyć kres wojnie, chaosowi, przywrócić ład oraz pokój. Dobrze widzę, że jesteście. Wiem też, że weszliście w posiadanie skrzyni Gellerta, za co należą wam się gratulacje, gdyż z pewnością nie należało to do prostych zadań. Jeszcze trudniejsze jest otworzenie jej... Albus zdradził mi jednak tajemnicę, jak to zrobić. A jednocześnie polecił mi przekazanie jej jedynie tym, którzy są na to gotowi. Którzy są wystarczająco odważni i altruistyczni, by poświęcić wszystko, aby zawalczyć o lepsze jutro. Nie zrozumcie mnie źle, moi drodzy, wszyscy wykazaliście się męstwem i gotowością do walki, ale ja... ja muszę poprosić was o coś więcej. O ostatnie poświęcenie. Kolejny krok bowiem, ten, który wszyscy pragniemy wykonać, który zapewni pokój, przyniesie przy tym skutki poważniejsze, niż jesteście w stanie to sobie wyobrazić. Wiedza, jak powstrzymać Gellerta, jest wiedzą poważną, niebezpieczną i... i straszliwą. Nie podzielę się nią z nikim, co do którego intencji miałabym wątpliwości. Czy jesteście na to gotowi, kochani? Czy potraficie w jednej chwili poświęcić wiele, gdy tylko to może zapewnić przywrócenie ładu na świecie?
| Na odpis macie 24h.
Patrzył na starszą kobietę siedzącą w fotelu, głaszczącą kota i gwiżdżącą pod nosem znaną mu wszak pieśń. Czy on jednak śnił? Jeszcze przed pięcioma minutami nie wierzył, że cokolwiek będzie potrafiło wyrwać go z apatii, a teraz czuł się coraz bardziej podekscytowany. I to wcale nie walką dobra ze złem i poświęcaniem życia. Przed nim w fotelu jakby nigdy nic siedziała sama Bathilda Bagshot. Ze wszystkich ludzi, których Hereward chciał spotkać, profesor od historii magii zajmowała prawdopodobnie pierwszą pozycję na liście. Wiedział, jak trudno było dostać się u niej na audiencję. Tak, audiencję, Bathilda była królową nauki, niezaprzeczalnie jedyną osobą o tak bogatym dorobku naukowym. Barty mógł tylko marzyć o tym, że kiedykolwiek jej dorówna. A nagle okazało się, że ta kobieta głaszcze jakiegoś białego kota i chce przewodzić zakonowi. Hereward już był gotów na wszystko, co mu powie, że ma robić. Ale najpierw... Najpierw musiał jakoś udokumentować swoje niezwykłe spotkanie. W tym momencie nie obchodziło go absolutnie nic, nie docierało nawet do niego jak głupio może wypaść, jeśli zrobi to, co planował. I właśnie dzięki tej euforycznej nieświadomości, w którą tak nagle popadł chwycił kartkę, pióro i kałamarz i wyrwał się do przodu, do Bathildy Bagshot.
- Szanowna Pani Profesor - jakimś cudem udało mu się wymamrotać bez jąkania się z przejęcia. - Czy mógłbym prosić o autograf?
Popatrzył błagalnie na swoją idolkę. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak głupio postąpił. Było jednak już za późno. Stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba ratować sytuację. Chciał poprosić o jeszcze jedną kopię dla Minerwy, ale nie miał pojęcia, jak zrobić to tak, by nie wyszło głupio. A przynajmniej nie głupiej niż było obecnie. - I dla mojej asystentki, jeśli można - wybrał najgorszą możliwą wersję i wtedy zreflektował się, że postąpił w absolutnie najgłupszy możliwy sposób ciesząc się jak dziecko na spotkanie z gwiazdą Quidditcha. Popatrzył po twarzach zakonników szukając pomocy w oczach Garretta, Brendana, Eileen i innych, ale obawiał się, że wcale nie to tam znajdzie.
- Przepraszam - wymamrotał wycofując się i tuląc po sobie uszy. Skoro jednak zaczął, nie mógł skończyć. Przeklął w myślach swoją głupotę i całą dziecinadę, na którą sonie pozwolił z nagłego podekscytowania. - Przepraszam jeszcze raz. Poświęciłem temu zakonowi więcej niż myślałem, że zdołam, pani profesor. Proszę powiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje, a to zrobię. Nie mogę się wycofać. Nie teraz.
Mówił cicho, prawie mamrotał, odwracał wzrok. Bo choć mówił z serca, cały czas miał wrażenie, że nie jest godzien ani zaszczytów, ani nawet poświęceń. I chyba swoim wyskokiem wybitnie to dzisiaj udowodnił.
- Szanowna Pani Profesor - jakimś cudem udało mu się wymamrotać bez jąkania się z przejęcia. - Czy mógłbym prosić o autograf?
Popatrzył błagalnie na swoją idolkę. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, jak głupio postąpił. Było jednak już za późno. Stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, trzeba ratować sytuację. Chciał poprosić o jeszcze jedną kopię dla Minerwy, ale nie miał pojęcia, jak zrobić to tak, by nie wyszło głupio. A przynajmniej nie głupiej niż było obecnie. - I dla mojej asystentki, jeśli można - wybrał najgorszą możliwą wersję i wtedy zreflektował się, że postąpił w absolutnie najgłupszy możliwy sposób ciesząc się jak dziecko na spotkanie z gwiazdą Quidditcha. Popatrzył po twarzach zakonników szukając pomocy w oczach Garretta, Brendana, Eileen i innych, ale obawiał się, że wcale nie to tam znajdzie.
- Przepraszam - wymamrotał wycofując się i tuląc po sobie uszy. Skoro jednak zaczął, nie mógł skończyć. Przeklął w myślach swoją głupotę i całą dziecinadę, na którą sonie pozwolił z nagłego podekscytowania. - Przepraszam jeszcze raz. Poświęciłem temu zakonowi więcej niż myślałem, że zdołam, pani profesor. Proszę powiedzieć, czego pani ode mnie oczekuje, a to zrobię. Nie mogę się wycofać. Nie teraz.
Mówił cicho, prawie mamrotał, odwracał wzrok. Bo choć mówił z serca, cały czas miał wrażenie, że nie jest godzien ani zaszczytów, ani nawet poświęceń. I chyba swoim wyskokiem wybitnie to dzisiaj udowodnił.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sam Alan początkowo nie zauważył tego, że coś się zmieniło. Jego uwagi nie przykuł nieznajomy płaszcz wiszący na wieszaku, ani zapach piżma unoszący się dookoła. Powód tego faktu był jednak prosty - Alana dawno tu nie było. Jego informacje na temat tego co się działo w Zakonie od czasu jego obecności na spotkaniu (jedynym na jakim był) były bardzo ubogie. Bo nie interesował się, nie próbował ich jakoś uzupełnić. W tamtym czasie miał wszystko gdzieś, począwszy od samego siebie, na zakonie skończywszy. Wyjechał, zniknął z Londynu, z Anglii i cały oddał się rozpaczy wywołanej rodzinną tragedią. Dlatego właśnie te wszystkie "nowości", mające wzbudzić uwagę tych, którzy przybyli do chatki, zostały przez niego całkowicie zignorowane. Sądził, że to po prostu należy do jakiegoś nowego członka zakonu. Albo raczej członkini.
Przystanął w losowym miejscu i czekał. Wiedział, że czas był teraz kluczową sprawą, bowiem wszyscy zakonnicy musieli się zebrać w sali. Witał nowo-przybyłych skinieniem głowy, niektórym podawał dłoń, gdy przechodzili obok niego. Jego uwadze nie umknęła obecność Eileen, od której szybko odwrócił wzrok. Rana powoli się zasklepiała, ale ciągle mogła zostać rozdrapana, a on nie chciał na to pozwolić. Miejsce to natomiast nie było odpowiednim na to, aby wnosić tu swoje sprawy osobiste. Podobnie jak Eileen, Bennett zauważył również Justine. Jej zmarnowane, blade oblicze wprawiło go w niepokój i zmartwienie. Ale widząc, że była w towarzystwie kogoś innego - postanowił nie podchodzić. Porozmawia z nią później.
Bennettowi towarzyszył spokój, jednak gdy zauważył napięcie i niepewność na twarzy niektórych (np. Garreta), coś go tknęło, coś go zastanowiło. Nie do końca wiedział co się działo, ale swego rodzaju niepewność udzieliła się także i jemu. Wyprostował się i rozejrzał nieco czujniej po zgromadzonych, jednak niczego nie odkrył. Ruszył się z miejsca i podążył za resztą, gdy jego oczom ukazała się sylwetka starszej kobiety. Nic nie rozumiał, nie wiedział co się działo. Ale potem wszystko zostało wyjaśnione. Stał w miejscu nieco zbity z tropu, a w jego głowie szalał mały mętlik. Z tego letargu wybiły go dopiero słowa Harwewarda. Wtedy zrozumiał, że ma przed sobą bardzo ważną personę. Oraz, że jej obecność tutaj nie była przypadkowa, natomiast zwiastowała coś dużego...
Nieco zbity z tropu analizował słowa kobiety. Dumbledor, Grindelwald, skrzynia Gellerta. Wszystkie jego luki w informacjach właśnie dały mu się we znaki. Nie do końca wiedział o co chodzi, ale czuł, że chodzi o coś wielkiego. Większego niż mógł sobie wyobrazić. Może to popchnęło go do tego, aby krokiem w przód wysunąć się z "szeregu". Spojrzał niepewnie na staruszkę, a potem skinął głową w geście powitania, skłaniając się przy tym nieco. Miał przed sobą osobę, której należał się szacunek.
- Z całym szacunkiem, Pani Profesor. - Odezwał się nieco niepewnie i pobieżnie rzucił okiem na tych, których oczy prawdopodobnie zwróciły się teraz ku niemu. - Jednak co dokładnie mamy rozumieć przez "poświęcić wiele" lub "poświęcić wszystko"? - Spojrzał staruszce w oczy, wyczekując odpowiedzi. Co dla niego znaczyłoby ,,poświęcić wszystko"? Odwrócić się od rodziny, której i tak już nie miał? Zostawić pracę? Dom? Jego "wszystko" w tym momencie prawdopodobnie zmieściłoby się w kartonowym pudełku. Gdyby teraz miał odpowiedzieć na pytanie czy jest do tego zdolny - pokiwałby głową i powiedział zdecydowane ,,tak". Ale skoro już miał poświęcać wszystko albo wiele, chciał wiedzieć co to oznacza.
Przystanął w losowym miejscu i czekał. Wiedział, że czas był teraz kluczową sprawą, bowiem wszyscy zakonnicy musieli się zebrać w sali. Witał nowo-przybyłych skinieniem głowy, niektórym podawał dłoń, gdy przechodzili obok niego. Jego uwadze nie umknęła obecność Eileen, od której szybko odwrócił wzrok. Rana powoli się zasklepiała, ale ciągle mogła zostać rozdrapana, a on nie chciał na to pozwolić. Miejsce to natomiast nie było odpowiednim na to, aby wnosić tu swoje sprawy osobiste. Podobnie jak Eileen, Bennett zauważył również Justine. Jej zmarnowane, blade oblicze wprawiło go w niepokój i zmartwienie. Ale widząc, że była w towarzystwie kogoś innego - postanowił nie podchodzić. Porozmawia z nią później.
Bennettowi towarzyszył spokój, jednak gdy zauważył napięcie i niepewność na twarzy niektórych (np. Garreta), coś go tknęło, coś go zastanowiło. Nie do końca wiedział co się działo, ale swego rodzaju niepewność udzieliła się także i jemu. Wyprostował się i rozejrzał nieco czujniej po zgromadzonych, jednak niczego nie odkrył. Ruszył się z miejsca i podążył za resztą, gdy jego oczom ukazała się sylwetka starszej kobiety. Nic nie rozumiał, nie wiedział co się działo. Ale potem wszystko zostało wyjaśnione. Stał w miejscu nieco zbity z tropu, a w jego głowie szalał mały mętlik. Z tego letargu wybiły go dopiero słowa Harwewarda. Wtedy zrozumiał, że ma przed sobą bardzo ważną personę. Oraz, że jej obecność tutaj nie była przypadkowa, natomiast zwiastowała coś dużego...
Nieco zbity z tropu analizował słowa kobiety. Dumbledor, Grindelwald, skrzynia Gellerta. Wszystkie jego luki w informacjach właśnie dały mu się we znaki. Nie do końca wiedział o co chodzi, ale czuł, że chodzi o coś wielkiego. Większego niż mógł sobie wyobrazić. Może to popchnęło go do tego, aby krokiem w przód wysunąć się z "szeregu". Spojrzał niepewnie na staruszkę, a potem skinął głową w geście powitania, skłaniając się przy tym nieco. Miał przed sobą osobę, której należał się szacunek.
- Z całym szacunkiem, Pani Profesor. - Odezwał się nieco niepewnie i pobieżnie rzucił okiem na tych, których oczy prawdopodobnie zwróciły się teraz ku niemu. - Jednak co dokładnie mamy rozumieć przez "poświęcić wiele" lub "poświęcić wszystko"? - Spojrzał staruszce w oczy, wyczekując odpowiedzi. Co dla niego znaczyłoby ,,poświęcić wszystko"? Odwrócić się od rodziny, której i tak już nie miał? Zostawić pracę? Dom? Jego "wszystko" w tym momencie prawdopodobnie zmieściłoby się w kartonowym pudełku. Gdyby teraz miał odpowiedzieć na pytanie czy jest do tego zdolny - pokiwałby głową i powiedział zdecydowane ,,tak". Ale skoro już miał poświęcać wszystko albo wiele, chciał wiedzieć co to oznacza.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata