Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Zaśmiał się w głos, kiedy zobaczył, jak jego żart się udał. Eileen zajęło chwilę podchwycenie tego dziwnego testu, w którym kazał jej wziąć udział. Jeszcze bardziej spodobał mu się efekt rzutu, jaki otrzymał po zbombardowaniu pani profesor pierwszą śnieżką. Wyglądała dość uroczo z białym śniegiem obklejający jej całą twarz. Sam starał się robić uniki przed pociskami. Nie był niestety w tym tak dobry jak królik, ale wcale nie szło mu tak źle. Najważniejsze, że bawił się póki co wspaniale. Poważny Zakon poważni ludzie i poważna misja, to wszystko jeszcze ich czeka, kiedyś jednak trzeba korzystać z życia, śmiać się i toczyć wojny, których ofiary kończą zmoknięci, nie martwi. Między kolejnymi śnieżkami nie było czasu na myślenie o tym wszystkim, co przyniesie przyszłość, na zamartwianie się tym, na co i tak na razie nie mieli wpływu. Zrobienie czegoś, co zupełnie nie było związane z faktycznymi problemami było najprzyjemniejszą z możliwych odskoczni. Szczery śmiech, zmęczenie i mokra szata od śnieżek, które wpadły za kołnierz skutecznie zajmowały myśli zbyt często skupione na obronie świata, uciśnionych i bezbronnych.
- To nieuczciwe - krzyknął z wielkim oburzeniem, godnym kradnącego ciastka chłopca, gdy nie trafił swoją śnieżką, za to ta Eileen uderzyła go prosto w szyję i spłynęła nieprzyjemnie niżej. Hereward wzdrygnął się zauważalnie. A potem poczekał aż jego przeciwniczka skupi się na formowaniu kolejnej kulki. Sam zaś zaczął zbliżać się do niej cicho. Przynajmniej o tyle, o ile było to możliwe. A gdy znalazł się wystarczająco blisko przestał udawać, że wcale nie skraca dzielącej ich odległości i dosłownie wyskoczył na Eileen porywając ją w górę. Starał się w jak największym stopniu uniemożliwić jej ruchy, żeby mu się przez przypadek nie wyrwała.
- O tak, wszystkie chwyty dozwolone - odparł, gdy doniósł ją do największej zaspy i rozluźnił ramiona. Wrzucenie dorosłego człowieka w śnieg wcale jednak nie jest takie proste. Hereward sam się o tym przekonał. Ledwo puścił Eileen, a sam poczuł jak traci równowagę i wpada po raz drugi jednego dnia w zaspę.
- To nieuczciwe - krzyknął z wielkim oburzeniem, godnym kradnącego ciastka chłopca, gdy nie trafił swoją śnieżką, za to ta Eileen uderzyła go prosto w szyję i spłynęła nieprzyjemnie niżej. Hereward wzdrygnął się zauważalnie. A potem poczekał aż jego przeciwniczka skupi się na formowaniu kolejnej kulki. Sam zaś zaczął zbliżać się do niej cicho. Przynajmniej o tyle, o ile było to możliwe. A gdy znalazł się wystarczająco blisko przestał udawać, że wcale nie skraca dzielącej ich odległości i dosłownie wyskoczył na Eileen porywając ją w górę. Starał się w jak największym stopniu uniemożliwić jej ruchy, żeby mu się przez przypadek nie wyrwała.
- O tak, wszystkie chwyty dozwolone - odparł, gdy doniósł ją do największej zaspy i rozluźnił ramiona. Wrzucenie dorosłego człowieka w śnieg wcale jednak nie jest takie proste. Hereward sam się o tym przekonał. Ledwo puścił Eileen, a sam poczuł jak traci równowagę i wpada po raz drugi jednego dnia w zaspę.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przez głowę przebiegła jej myśl, że gdzieś chyba zgubiła czapkę. Tylko nie była pewna, gdzie to się stało. Na cmentarzu, kiedy po raz pierwszy ich szaty poznały smak śniegu? Czy może jednak tutaj, kiedy schylała się po pierwszą porcję śniegu, który chwilę później zamienił się w amunicję wojenną? Zanim kolejna kulka została wystrzelona w powietrze, Eileen powędrowała wzrokiem po najbliższej sobie okolicy, wciąż śmiejąc się pod nosem, ale jednocześnie próbując skupić swoje zmysły na odnalezieniu wełnianego okrycia głowy. Mimowolnie zawinęła za uszy brunatno-rude, mokre kosmyki włosów. I ten moment nieuwagi kosztował ją zbyt wiele.
- Nieuczciwe? Gdzie moja... - uniosła wzrok, gdy usłyszała skrzypienie białego puchu pod butami, ale było już za późno. - Nie, nie, Barty, ja wiem... a, nie! Nie, nie!!!
Krzyczała, ale w gruncie rzeczy nie było w niej ani grama strachu, więc ten krzyk niemal natychmiast został zagłuszony przez śmiech, a potem przez typowo młodzieńczy pisk, kiedy to wylądowała w śniegu. W porę zamknęła oczy, więc puch ostatecznie się do nich nie dostał, ale rozsypał się nieporadnie po twarzy, ramionach i nogach, topiąc się w ułamku sekundy. Jej usta rozszerzyły się w jeszcze większym uśmiechu, kiedy Barty wylądował tuż obok niej.
- Masz za swoje! - zawołała i uniosła dłoń w kierunku jego twarzy, wcierając w nią kolejne warstwy śniegu. Zaniosła się jeszcze głośniejszym śmiechem, bo przecież dokładnie to chciała zrobić i jej plan doszedł do skutku, w dodatku z tak niesamowicie komicznym efektem, że nie potrafiła się powstrzymać.
- Hereward Bartius - powiedziała, próbując otrzeć łzy szczęścia, które skutecznie zamazywały jej obraz rudych włosów rozsypanych po białej pierzynie. - Najznamienitszy profesor transmutacji, jakiego znam, leży tutaj z twarzą czerwoną od śniegu! Na portki Merlina!
To był dobry dzień. Pierwszy taki od dnia pogrzebu Rossy. Pierwszy do końca utrzymany w szczerości tej dobroci. Uniosła się na łokciu, przyglądając mu się z rozbawieniem, nawet nie próbując pohamować fali chichotu wydobywającego się zza swoich ust.
- Nie wiem, czy jestem godna, ale bardziej zdeterminowana niż ty raczej nie będę.
Na kosmykach włosów osadziły mu się kryształki lodu. Strzepnęła więc je niedbałym, delikatnym ruchem dłoni.
- Nieuczciwe? Gdzie moja... - uniosła wzrok, gdy usłyszała skrzypienie białego puchu pod butami, ale było już za późno. - Nie, nie, Barty, ja wiem... a, nie! Nie, nie!!!
Krzyczała, ale w gruncie rzeczy nie było w niej ani grama strachu, więc ten krzyk niemal natychmiast został zagłuszony przez śmiech, a potem przez typowo młodzieńczy pisk, kiedy to wylądowała w śniegu. W porę zamknęła oczy, więc puch ostatecznie się do nich nie dostał, ale rozsypał się nieporadnie po twarzy, ramionach i nogach, topiąc się w ułamku sekundy. Jej usta rozszerzyły się w jeszcze większym uśmiechu, kiedy Barty wylądował tuż obok niej.
- Masz za swoje! - zawołała i uniosła dłoń w kierunku jego twarzy, wcierając w nią kolejne warstwy śniegu. Zaniosła się jeszcze głośniejszym śmiechem, bo przecież dokładnie to chciała zrobić i jej plan doszedł do skutku, w dodatku z tak niesamowicie komicznym efektem, że nie potrafiła się powstrzymać.
- Hereward Bartius - powiedziała, próbując otrzeć łzy szczęścia, które skutecznie zamazywały jej obraz rudych włosów rozsypanych po białej pierzynie. - Najznamienitszy profesor transmutacji, jakiego znam, leży tutaj z twarzą czerwoną od śniegu! Na portki Merlina!
To był dobry dzień. Pierwszy taki od dnia pogrzebu Rossy. Pierwszy do końca utrzymany w szczerości tej dobroci. Uniosła się na łokciu, przyglądając mu się z rozbawieniem, nawet nie próbując pohamować fali chichotu wydobywającego się zza swoich ust.
- Nie wiem, czy jestem godna, ale bardziej zdeterminowana niż ty raczej nie będę.
Na kosmykach włosów osadziły mu się kryształki lodu. Strzepnęła więc je niedbałym, delikatnym ruchem dłoni.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Okrzyki Eileen tylko wywoływały u niego kolejne fale śmiechu. A niełatwo było to połączyć z niesieniem kobiety. Prawdopodobnie to dlatego jego próba całkowitej wygranej skończyła się tak, a nie inaczej. Leżał więc w zaspie obok Eileen i nieporadnie próbował się z niej wygrzebać. Śnieg zasypał mu twarz i zakleił oczy uniemożliwiając zobaczenie czegokolwiek. Mróz na powiekach wyciskał gorące łzy, który spływały po policzkach. Hereward miał wrażenie, że stracił czucie we wszystkich mięśniach twarzy. Zdał sobie z tego sprawę właśnie wtedy, kiedy jego "płacz" był znacznie cieplejszy niż powinien. Zaczął zastanawiać się czy da radę się w ogóle odezwać, czy może szczęka odmówi mu posłuszeństwa i zamiast artykułowanych dźwięków z jego ust wydobędzie się niesprecyzowany gulgot. Nie musiał się tym na szczęście specjalnie martwić. Eileen bardzo skutecznie odsunęła od niego wszystkie podobne zmartwienia zastępując je zupełnie nowymi. Kolejna porcja śniegu, tym razem wtarta w twarz utwierdziła Barty'ego w przekonaniu, że może zapomnieć i umiejętności mówienia przez kolejny rok. I jak on będzie prowadzić lekcje? Zaczął więc machać rękami w górze, co sprawiło tylko, że zapadł się w zaspę głębiej. Wreszcie wygrzebał się dość niezgrabnie i otworzył oczy.
- Poddaję. Się. Wygrałaś. - Udało mu się wydyszeć, po czym ponownie padł w zaspę oddychając ciężko. Było mu ciepło. Póki co. Doskonale wiedział, co stanie się, gdy tylko trochę odsapnie. Na szczęście kwatera była na tyle blisko, że zdążą się w niej schować zanim nabawią się jakiegoś przeziębienia.
- Hereward Bartius? Nie znam. Ale to na pewno odpowiedzialny, dorosły mężczyzna, który nie bawi się w rzucanie śnieżkami - mruknął rozkoszując się chwilą wytchnienia. Naprawdę nie miał kondycji.
Tak, jak podejrzewał, szybko poczuł, że robi mu się zimno. Pierwsze odczuły to uszy. Nie tylko Eileen straciła w starciu czapkę. Niespecjalnie jednak spieszyło mu się, by ją znaleźć. Od czego było accio, jak wreszcie się zbiorą z tej zaspy, odszukają wszystko.
Obrócił się, żeby móc patrzeć na twarz śnieżkowej wojowniczki. Pocieszał go fakt, że jej również się oberwało. Spróbował wytrzeć szalikiem nieco wodę z jej policzka.
- W takim razie może się wysuszymy? - Zaproponował i podniósł się z ziemi. Tym razem o dziwo zachowując całkiem niezłą grację. Kiedy stanął na nogach pomógł wstać również Eileen i wreszcie przy pomocy różdżki odszukał zagubione nakrycia głowy. Nie nadawały się już do niczego, całe przemoknięte i pełne śniegu.
- Jak ulepimy bałwana, to nawet mam dla niego tiarę - pomachał swoją dzielną czapką w powietrzu. - Do jakiego domu trafi? Puchopaffu, Śnietherinu, Śnieżfindoru czy Bałvenclawu?
Dawno nie czuł się tak dobrze, tak swobodnie i szczęśliwie jak dzisiaj. Wszystkie parszywe myśli zostały gdzieś z tyłu. Miał ochotę przytulić Eileen z całych sił za to, że w jej towarzystwie udało mu się zapomnieć, co zdawało się było nie do zapomnienia. Zamiast tego jednak schylił się do niej i na ucho wyszeptał jej adres Kwatery. A potem, gdy ją zobaczyła, zaprowadził ją do środka, gdzie czekały na nich koce, ciepłe mleko i może nawet coś mocniejszego na rozgrzanie się.
- Poddaję. Się. Wygrałaś. - Udało mu się wydyszeć, po czym ponownie padł w zaspę oddychając ciężko. Było mu ciepło. Póki co. Doskonale wiedział, co stanie się, gdy tylko trochę odsapnie. Na szczęście kwatera była na tyle blisko, że zdążą się w niej schować zanim nabawią się jakiegoś przeziębienia.
- Hereward Bartius? Nie znam. Ale to na pewno odpowiedzialny, dorosły mężczyzna, który nie bawi się w rzucanie śnieżkami - mruknął rozkoszując się chwilą wytchnienia. Naprawdę nie miał kondycji.
Tak, jak podejrzewał, szybko poczuł, że robi mu się zimno. Pierwsze odczuły to uszy. Nie tylko Eileen straciła w starciu czapkę. Niespecjalnie jednak spieszyło mu się, by ją znaleźć. Od czego było accio, jak wreszcie się zbiorą z tej zaspy, odszukają wszystko.
Obrócił się, żeby móc patrzeć na twarz śnieżkowej wojowniczki. Pocieszał go fakt, że jej również się oberwało. Spróbował wytrzeć szalikiem nieco wodę z jej policzka.
- W takim razie może się wysuszymy? - Zaproponował i podniósł się z ziemi. Tym razem o dziwo zachowując całkiem niezłą grację. Kiedy stanął na nogach pomógł wstać również Eileen i wreszcie przy pomocy różdżki odszukał zagubione nakrycia głowy. Nie nadawały się już do niczego, całe przemoknięte i pełne śniegu.
- Jak ulepimy bałwana, to nawet mam dla niego tiarę - pomachał swoją dzielną czapką w powietrzu. - Do jakiego domu trafi? Puchopaffu, Śnietherinu, Śnieżfindoru czy Bałvenclawu?
Dawno nie czuł się tak dobrze, tak swobodnie i szczęśliwie jak dzisiaj. Wszystkie parszywe myśli zostały gdzieś z tyłu. Miał ochotę przytulić Eileen z całych sił za to, że w jej towarzystwie udało mu się zapomnieć, co zdawało się było nie do zapomnienia. Zamiast tego jednak schylił się do niej i na ucho wyszeptał jej adres Kwatery. A potem, gdy ją zobaczyła, zaprowadził ją do środka, gdzie czekały na nich koce, ciepłe mleko i może nawet coś mocniejszego na rozgrzanie się.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy powiedział, że wygrała, poczuła się jak dziecko, które ustrzeliło największą nagrodę w wesołym miasteczku - ogromniastego, pluszowego misia. Nie sądziła, że taki test faktycznie nadawał magicznego dostępu do kwatery Zakonu Feniksa, ale wciąż był najlepszym możliwym do złamania kodem, z jakim kiedykolwiek się spotkała! Oboje byli tylko dziećmi zaklętymi w ciałach ludzi względnie dorosłych, w tym tkwiła cała tajemnica.
Jak dziecko czuła się również wtedy, gdy szalikiem ocierał jej roztopiony śnieg z policzka. Uśmiech nieco zbladł, ale wciąż był jasny i przepełniony szczęściem. Ten mały królik skakał z radości gdzieś głęboko w jej wnętrzu. Mimowolnie jej spojrzenie, gdy błądziła nim po twarzy swojego wspólnika tej śniegowej zbrodni, opadło na jego usta. Niemal natychmiast powróciła nim do jego oczu, ale ten krótki moment wystarczył, by stado motyli zatrzepotało swoimi skrzydłami niedaleko jej żołądka.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z tym poważanym, odpowiedzialnym człowiekiem? Na litość, wyobraziłam sobie naszego dyrektora rzucającego w nas śnieżkami... - parsknęła śmiechem. Nie, nie, to jeszcze nie czas na to, by przypomnieć sobie, że ten czarodziej jest tyranem! - Wiesz, że Ogg oddał mi swojego psa, którego nazwał Grindelwald? Zabawne, co? Szczekający i podający łapę Grindelwald!
Wciąż uważała to za istny fenomen w świecie fauny, więc dzielenie się nim sprawiało jej olbrzymią radość. Z chęcią uścisnęła bartkową dłoń i podniosła się z jego pomocą z tej zimnej, mokrej ziemi. Może zdąży jeszcze jutro zrobić orzełka...
- Oddałabym mu nawet swoją marchewkę i guziki z płaszcza! Sądzisz, że nasz bałwan byłby odważny? Jeśli tak, to najlepiej by mu było w Śnieżfindorze! Prawiebezśnieżny Nick na pewno ucieszyłby się z kolejnego podopiecznego. - odparła, ostatnimi resztkami silnej woli powstrzymując się od powtórnego wybuchnięcia śmiechem.
Euforia jednak minęła, kiedy jej uszy wyłapały ciepły szept, zdający od razu materializować się w niewielkich rozmiarów chatkę. Jej oczy przypominały teraz dwa błękitne krążki, po plecach przepłynęła fala dreszczy. Mimo zdumienia, jakie wkradło się na jej twarz, jej nogi postanowiły podjąć tę przygodę i ruszyć jej na spotkanie, niemal bez udziału świadomości swojej właścicielki. Dłoń nacisnęła na klamkę, żeby kolejne napływy zimnego powietrza nie dotarły do ich schłodzonych śniegiem ciał. Memłała w zgrabiałych palcach czapkę, jakby ze stresu, ale... wcale się nie stresowała, wręcz przeciwnie - czuła się tu tak bezpiecznie, że nie wyobrażała sobie wyjścia stąd.
- Więc to tutaj... - szepnę do siebie, powoli zdejmując z ramion cięższy już od wody płaszcz. - Jest tak skromnie, ale jednocześnie tak... bardzo przytulnie. I jakby rodzinie, chociaż nikogo oprócz nas tu nie ma. To zasługa profesora Dumledore'a czy jednak wasza wspólna?
Powiedziała wasza, bo w momencie, gdy po raz pierwszy dowiadywali się o wszystkim, jeszcze wtedy nie miała w planach przystąpienia do żadnej takiej tajemnej organizacji.
Jak dziecko czuła się również wtedy, gdy szalikiem ocierał jej roztopiony śnieg z policzka. Uśmiech nieco zbladł, ale wciąż był jasny i przepełniony szczęściem. Ten mały królik skakał z radości gdzieś głęboko w jej wnętrzu. Mimowolnie jej spojrzenie, gdy błądziła nim po twarzy swojego wspólnika tej śniegowej zbrodni, opadło na jego usta. Niemal natychmiast powróciła nim do jego oczu, ale ten krótki moment wystarczył, by stado motyli zatrzepotało swoimi skrzydłami niedaleko jej żołądka.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z tym poważanym, odpowiedzialnym człowiekiem? Na litość, wyobraziłam sobie naszego dyrektora rzucającego w nas śnieżkami... - parsknęła śmiechem. Nie, nie, to jeszcze nie czas na to, by przypomnieć sobie, że ten czarodziej jest tyranem! - Wiesz, że Ogg oddał mi swojego psa, którego nazwał Grindelwald? Zabawne, co? Szczekający i podający łapę Grindelwald!
Wciąż uważała to za istny fenomen w świecie fauny, więc dzielenie się nim sprawiało jej olbrzymią radość. Z chęcią uścisnęła bartkową dłoń i podniosła się z jego pomocą z tej zimnej, mokrej ziemi. Może zdąży jeszcze jutro zrobić orzełka...
- Oddałabym mu nawet swoją marchewkę i guziki z płaszcza! Sądzisz, że nasz bałwan byłby odważny? Jeśli tak, to najlepiej by mu było w Śnieżfindorze! Prawiebezśnieżny Nick na pewno ucieszyłby się z kolejnego podopiecznego. - odparła, ostatnimi resztkami silnej woli powstrzymując się od powtórnego wybuchnięcia śmiechem.
Euforia jednak minęła, kiedy jej uszy wyłapały ciepły szept, zdający od razu materializować się w niewielkich rozmiarów chatkę. Jej oczy przypominały teraz dwa błękitne krążki, po plecach przepłynęła fala dreszczy. Mimo zdumienia, jakie wkradło się na jej twarz, jej nogi postanowiły podjąć tę przygodę i ruszyć jej na spotkanie, niemal bez udziału świadomości swojej właścicielki. Dłoń nacisnęła na klamkę, żeby kolejne napływy zimnego powietrza nie dotarły do ich schłodzonych śniegiem ciał. Memłała w zgrabiałych palcach czapkę, jakby ze stresu, ale... wcale się nie stresowała, wręcz przeciwnie - czuła się tu tak bezpiecznie, że nie wyobrażała sobie wyjścia stąd.
- Więc to tutaj... - szepnę do siebie, powoli zdejmując z ramion cięższy już od wody płaszcz. - Jest tak skromnie, ale jednocześnie tak... bardzo przytulnie. I jakby rodzinie, chociaż nikogo oprócz nas tu nie ma. To zasługa profesora Dumledore'a czy jednak wasza wspólna?
Powiedziała wasza, bo w momencie, gdy po raz pierwszy dowiadywali się o wszystkim, jeszcze wtedy nie miała w planach przystąpienia do żadnej takiej tajemnej organizacji.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Wilde dnia 31.12.16 23:01, w całości zmieniany 1 raz
Nie wyobrażał sobie innych, dorosłych ludzi, którzy z równym zapałem bawiliby się w śniegu, co on i Eileen. Oni jednak też go sobie raczej w podobnej sytuacji nie wyobrażali. Tym przyjemniej było móc porzucać się śnieżkami robiąc na złość tym wszystkim, którzy uważali go za poważnego człowieka i oczekiwali, że swoją postawą będzie dawać przykład uczniom. Żadnych niemądrych, nieprzystających do wieku zabaw. Nawet, jeśli te były najlepsze wtedy, kiedy właśnie stawały się nieodpowiednie.
- Poważnym i odpowiedzialnym? - Jego cichy śmiech zamienił się w głośne parsknięcie, kiedy też przed oczami stanął mu obraz Gellerta Grindelwalda tarzającego się w śniegu. A potem przeszła jeszcze jedna wizja, którą musiał podzielić się z Eileen. - A jakby był bałwanem? Z marchewką zamiast nosa?
Rozmarzył się przez chwilę zanim zdał sobie sprawę, że ktoś naprawdę nazwał psa na cześć aktualnego dyrektora Hogwartu.
- To tłumaczy, czemu już nie pracuje - musiał odsunąć od siebie przykre myśli, które zaczęły szturmować jego umysł bez większego problemu niszcząc obronne mury zbudowane ze śniegu. Nie bały się nawet śmiercionośnego ostrzału śnieżkami. Musiał skupić się na czymś innym. Na lepieniu bałwana na przykład.
- Na pewno odważniejszy ode mnie - zaśmiał się. - Nie bałby się na przykład, że po przebiegnięciu mili wypluje swoje śnieżne płuca.
Kiedy prowadził Eileen do salonu walczył ze sobą, by powrócić do wesołego nastroju bez potrzeby martwienia się o wszystko. Ale ten rozpłynął się jeszcze zanim przekroczyli próg. Beztroska została gdzieś na dworze między zaspami śniegu. I Hereward patrząc na Eileen nie czuł już bezgranicznej radości i nie śmiech cisnął mu się na usta. Teraz wygrywały wyrzuty sumienia i zmartwienia. Tak bardzo nie chciał, żeby stała jej się jakakolwiek krzywda, tak bardzo chciał mieć pewność, że będzie bezpieczna. Gdyby mógł zrobić coś, żeby odwieźć ją od pomysłu dołączania do Zakonu, gdyby mógł ukryć ją przed Grindelwaldem, żeby jej zmartwieniami pozostały jedynie marchewki i przesadzanie dyń, zrobiłby to. Zamiast tego wciągał ją w wir niebezpieczeństw pod wpływem głupiego impulsu karzącego mu ratować świat wszelkimi metodami. W Tower otrząsnął się szybko, ale nie mógł jej przecież okłamać, nawet jeśli miał na to ochotę.
- Część była, część przygotowaliśmy my - odpowiedział wyczarowując im po kocu i przynosząc ciepłą herbatę z kuchni. Wyszedł na chwilę z salonu i wrócił okryty szczelnie kocem trzymając szatę i skarpetki w dłoni. Odłożył je na bok i owinął się dokładnie. Pomału zaczynał przypominać sobie, czemu zawsze krzyczy na uczniów, którzy tarzają się w śniegu i zapominają po wszystkim przebrać.
- Kto by pomyślał, że będę równie mokry, co po kąpieli w jeziorze - mruknął pod nosem przeczesując wilgotne włosy palcami. Herbata ratowała mu życie, naprawdę zaczynał czuć zimno i lekko się trząść.
- Poważnym i odpowiedzialnym? - Jego cichy śmiech zamienił się w głośne parsknięcie, kiedy też przed oczami stanął mu obraz Gellerta Grindelwalda tarzającego się w śniegu. A potem przeszła jeszcze jedna wizja, którą musiał podzielić się z Eileen. - A jakby był bałwanem? Z marchewką zamiast nosa?
Rozmarzył się przez chwilę zanim zdał sobie sprawę, że ktoś naprawdę nazwał psa na cześć aktualnego dyrektora Hogwartu.
- To tłumaczy, czemu już nie pracuje - musiał odsunąć od siebie przykre myśli, które zaczęły szturmować jego umysł bez większego problemu niszcząc obronne mury zbudowane ze śniegu. Nie bały się nawet śmiercionośnego ostrzału śnieżkami. Musiał skupić się na czymś innym. Na lepieniu bałwana na przykład.
- Na pewno odważniejszy ode mnie - zaśmiał się. - Nie bałby się na przykład, że po przebiegnięciu mili wypluje swoje śnieżne płuca.
Kiedy prowadził Eileen do salonu walczył ze sobą, by powrócić do wesołego nastroju bez potrzeby martwienia się o wszystko. Ale ten rozpłynął się jeszcze zanim przekroczyli próg. Beztroska została gdzieś na dworze między zaspami śniegu. I Hereward patrząc na Eileen nie czuł już bezgranicznej radości i nie śmiech cisnął mu się na usta. Teraz wygrywały wyrzuty sumienia i zmartwienia. Tak bardzo nie chciał, żeby stała jej się jakakolwiek krzywda, tak bardzo chciał mieć pewność, że będzie bezpieczna. Gdyby mógł zrobić coś, żeby odwieźć ją od pomysłu dołączania do Zakonu, gdyby mógł ukryć ją przed Grindelwaldem, żeby jej zmartwieniami pozostały jedynie marchewki i przesadzanie dyń, zrobiłby to. Zamiast tego wciągał ją w wir niebezpieczeństw pod wpływem głupiego impulsu karzącego mu ratować świat wszelkimi metodami. W Tower otrząsnął się szybko, ale nie mógł jej przecież okłamać, nawet jeśli miał na to ochotę.
- Część była, część przygotowaliśmy my - odpowiedział wyczarowując im po kocu i przynosząc ciepłą herbatę z kuchni. Wyszedł na chwilę z salonu i wrócił okryty szczelnie kocem trzymając szatę i skarpetki w dłoni. Odłożył je na bok i owinął się dokładnie. Pomału zaczynał przypominać sobie, czemu zawsze krzyczy na uczniów, którzy tarzają się w śniegu i zapominają po wszystkim przebrać.
- Kto by pomyślał, że będę równie mokry, co po kąpieli w jeziorze - mruknął pod nosem przeczesując wilgotne włosy palcami. Herbata ratowała mu życie, naprawdę zaczynał czuć zimno i lekko się trząść.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To był ten moment, prawda? Ten moment, w którym nogi przekraczają próg i świat znów popada w szarość; ten moment, gdy wszystkie zmartwienia, które do tej pory topiły się w śniegu, powróciły ze zdwojoną siłą. Nie myśl o tym, Eileen, jeszcze o tym nie myśl.
Na jej ustach pojawił się uśmiech rozbawienia, który po krótkiej chwili zamienił się w cichy śmiech. Zimy w Kornwalii były piękne. Śnieg na polach wyglądał tak, jakby owce zgubiły właśnie całą wełnę i poszły przespać zimę w pobliskiej stodole.
- I z węgielkami zamiast oczu - zawołała w kierunku Herewarda. - A na głowie miałby garnek. Koniecznie czerwony i metalowy.
Wizja zamienionego w bałwana Grindelwalda na chwilę rozgoniła tę ponurą mgłę rozlewającą się powoli po jej umyśle. Zatrzęsła się krótko, nagle. Dłonie od razu powędrowały do ramion obleczonych materiałem sukienki, nie muśniętym ani gramem śniegu, którego używali przed chwilą jako pocisków. Ze stóp ściągnęła przemoczone kozaczki, zaraz za nimi zdjęła ciężkie skarpetki. Ruszyła korytarzem dalej, wprost do salonu, gdzie wzrokiem zaczęła powoli krążyć po ścianach. Zauważyła, że wisiały na nich ramki... puste, pozbawione zdjęć. Celowo? Może były tam kiedyś zdjęcia zakonników, którzy...
O nie, nie, tego już było za wiele. Wzięła głęboki wdech i obróciła się w stronę rudowłosego. Na jej ustach znów pojawił się uśmiech, tym razem nieco mniej wyraźny niż poprzednie. Szczękanie zębami dawało się we znaki.
- Chcesz nabrać formy przy ganianiu za króliko-dyniami? Polecam się! I swój ogród przy chatce, oczywiście! - zza paska sukienki wyjęła różdżkę i z jej pomocą rozpaliła w kominku ogień. Z ulgą przyjęła koc i kubek z gorącą herbatą. Uśmiechnęła się wniebowzięta. Aromat otulił ciepłem zmrożony nos, a ceramiczne naczynie było idealne do ogrzania na nim dłoni. Niestety tylko na chwilę, bo Eileen miała tak zgrabiałe palce, że na dłuższą metę kubek parzył, miast dawać ulgę. - Dziękuję. Pomyślałam, że ogień w kominku też pomoże.
Wskazała mu rezultaty swoich działań, następnie odstawiła herbatę na podłogę i owinęła się dokładnie kocem. Minie chwila, zanim dobrze się rozgrzeją. Wyprostowała nogi tak, żeby stopy z mokrymi rajstopami były jak najbliżej ciepłej, ognistej łuny. Dopiero wtedy sięgnęła z powrotem po kubek z herbatą.
- Nie chcę nawet wiedzieć, co pomyśleliby sobie uczniowie, gdyby nas teraz zobaczyli. Moja wygrana daje ci możliwość rewanżu. - zaśmiała się pod nosem, opierając brodę o krawędź kubka. Spojrzała na niego, siedzącego tak niesamowicie blisko, jak jeszcze nigdy wcześniej. Bezpieczeństwo. - Opowiedz mi o tym, jak dołączyłeś do Zakonu.
Podciągnęła koc spadający z prawego ramienia i poruszyła stopami przed kominkiem. Ciepło przyjemnie mrowiło.
Na jej ustach pojawił się uśmiech rozbawienia, który po krótkiej chwili zamienił się w cichy śmiech. Zimy w Kornwalii były piękne. Śnieg na polach wyglądał tak, jakby owce zgubiły właśnie całą wełnę i poszły przespać zimę w pobliskiej stodole.
- I z węgielkami zamiast oczu - zawołała w kierunku Herewarda. - A na głowie miałby garnek. Koniecznie czerwony i metalowy.
Wizja zamienionego w bałwana Grindelwalda na chwilę rozgoniła tę ponurą mgłę rozlewającą się powoli po jej umyśle. Zatrzęsła się krótko, nagle. Dłonie od razu powędrowały do ramion obleczonych materiałem sukienki, nie muśniętym ani gramem śniegu, którego używali przed chwilą jako pocisków. Ze stóp ściągnęła przemoczone kozaczki, zaraz za nimi zdjęła ciężkie skarpetki. Ruszyła korytarzem dalej, wprost do salonu, gdzie wzrokiem zaczęła powoli krążyć po ścianach. Zauważyła, że wisiały na nich ramki... puste, pozbawione zdjęć. Celowo? Może były tam kiedyś zdjęcia zakonników, którzy...
O nie, nie, tego już było za wiele. Wzięła głęboki wdech i obróciła się w stronę rudowłosego. Na jej ustach znów pojawił się uśmiech, tym razem nieco mniej wyraźny niż poprzednie. Szczękanie zębami dawało się we znaki.
- Chcesz nabrać formy przy ganianiu za króliko-dyniami? Polecam się! I swój ogród przy chatce, oczywiście! - zza paska sukienki wyjęła różdżkę i z jej pomocą rozpaliła w kominku ogień. Z ulgą przyjęła koc i kubek z gorącą herbatą. Uśmiechnęła się wniebowzięta. Aromat otulił ciepłem zmrożony nos, a ceramiczne naczynie było idealne do ogrzania na nim dłoni. Niestety tylko na chwilę, bo Eileen miała tak zgrabiałe palce, że na dłuższą metę kubek parzył, miast dawać ulgę. - Dziękuję. Pomyślałam, że ogień w kominku też pomoże.
Wskazała mu rezultaty swoich działań, następnie odstawiła herbatę na podłogę i owinęła się dokładnie kocem. Minie chwila, zanim dobrze się rozgrzeją. Wyprostowała nogi tak, żeby stopy z mokrymi rajstopami były jak najbliżej ciepłej, ognistej łuny. Dopiero wtedy sięgnęła z powrotem po kubek z herbatą.
- Nie chcę nawet wiedzieć, co pomyśleliby sobie uczniowie, gdyby nas teraz zobaczyli. Moja wygrana daje ci możliwość rewanżu. - zaśmiała się pod nosem, opierając brodę o krawędź kubka. Spojrzała na niego, siedzącego tak niesamowicie blisko, jak jeszcze nigdy wcześniej. Bezpieczeństwo. - Opowiedz mi o tym, jak dołączyłeś do Zakonu.
Podciągnęła koc spadający z prawego ramienia i poruszyła stopami przed kominkiem. Ciepło przyjemnie mrowiło.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Siedziba Zakonu stała się jego drugim domem. Ta mała zniszczona chatka miała w sobie coś magicnego. I bynajmniej chodziło o zaklęcia ochronne, które zostały nałożone na budynek. Ale to uczucie, które towarzyszyło przekraczniu progu przywodziło Herewardowi na myśl wracanie do Hogwartu ponwakacjach albo uciekanie na domek na drzewie, kiedy jeszcze był mały, a Betty śmiała się razem z nim. Mgliste poczucie szczęścia i bycia na właściwym miejscu.
- Wyobrażasz sobie dyrektora z czerwonym garnkiem na głowie? - Jego usta zadrgały w uśmiechu. Szkoda, że do tego nie ograniczją się ich problemy, że nie mogą mieć normalnych problemów z przełożonym. Barty wolałby jednak nie knuć po godzinach, jak swojego zabić dla dobra całego świata.
- Jeśli tylko będziesz potrzebowała pomocy, to wiesz gdzie mnie znaleźć.
Trochę przerażała go myśl o tak dużej dozie ruchu i pracy fizycznej. Obawiał się, że latanie z łopatą może go jedynak przerosnąć. Nie dał po sobie jednak poznać, że ma obawy przed pomarańczowymi kulami zła i zmęczenia. Hereward może i kondycji nie miał, ale godność już tak, przynajmniej jej resztki.
Z przyjemnością zauważył, że w kominku trzaskał ogień. Nie wpatrywał się w niego za długo. Nie lubił siedzieć i obserwować płomieni. Nawet jeśli miały w sobie coś hipnotyzującego, im dłużej je obserwował, tym wiecej wspomnień do niego wracało. A to nie było coś, co sprawiało mu przyjemność.
- Minerwa może tu w każdej chwili przyjsc - mruknął, gdy uświadomił sobie, w jak krępującej sytuacji oboje się znajdą. A nawet obetroje. Pozostawało jednak mieć nadzieję, że jego asystentka będzie miała lepsze zajęcie niż przyłapywanie swoich byłych nauczycieli całych mokrych w dość nieformalnych okolicznościach. Delikatnie mówiąc. Hereward naprawdę nie wiedział, jak miałby się Minerwie wytłumaczyć. Zwłaszcza po klęsce ich bałwana nie chciał znowu widzieć wyrzutu w oczach swojej asystentki. Ani niedowierzania, miedy dowie się, że pan profesor spędził popołudnie rzucając się śnieżkami.
- Niewiele pamiętam z mojej relrutacji - ]przyznał odwracając wzrok od Eileen. - Oboje z Garrettem potrzebowaliśmy się czegoś napić i skończyłem czarując papierosem przed mugolami.
Wolał chyba nie pamiętać tego wstdliwego wieczoru, kiedy poszedł odwiedzić...
- Byłem u siostrył - zaczął, a gdy przez przypadek spojrzał na ogień słowa wypłynęły z niego same. - Mam bliźniaczkę, ma na imię Beatrycze, Betty. Kiedy mieliśmy pięć lat zdarzył się wypadek. Zaatakował ją trutniowiec. Przestraszyła się. Nasza starsza siostra próbowała ja uspokoić, a Baetty wtedy użyła magii po raz pierwszy. I w panice podpaliła naszą siostrę, Bellę. Spłonęła żywcem na naszych oczach. Od tamtej pory Betty nie używa magii, zamknęła się w sobie. Od paru lat jej domem jest Mung, oddział magipsychiatrii. Jedyny jej kontakt ze światem to obrazy, mroczne i przerażające. Pokazują najgorsze warianty przyszłości najczęściej.
Umilkl na chwilę. Cały czas patrzył w ogień, a gdy kontynuował jego głos był równie spokojny, co wcześniej.
- Byłem wtedy u niej. Betty była bardzo niespokojna. Teraz zdarza się to rzadziej, dlatego byłem zaniepokojony. Spotkałem się z Garrettem, który opowiedział mino Zakonie. I przypomniałem sobie obraz siostry, feniksa. Nie mogłem odmówić, kiedy poprosił mnie o pomoc. Na szczęście nasze ratowanie świata nie skończyło się złamaniem kodeksu tajności. A było blisko - czarowanie papierosem wywołał u niego pełen politowania uśmiech. Spojrzał na Eileen i pożałował swojej opowieści.
- Przepraszam, nie powinienem ci psuć nastroju. Zakon to nie tylko nieszczęśliwe historie. Chyba nigdy nie znałem tylu obcych ludzi, którym ufałbym tak, jak Zakonnikom. Jesteśmy wielką rodziną - zaśmiał się w duchu, gdy przypomniał sobie ostatnią wigilię.
- Wyobrażasz sobie dyrektora z czerwonym garnkiem na głowie? - Jego usta zadrgały w uśmiechu. Szkoda, że do tego nie ograniczją się ich problemy, że nie mogą mieć normalnych problemów z przełożonym. Barty wolałby jednak nie knuć po godzinach, jak swojego zabić dla dobra całego świata.
- Jeśli tylko będziesz potrzebowała pomocy, to wiesz gdzie mnie znaleźć.
Trochę przerażała go myśl o tak dużej dozie ruchu i pracy fizycznej. Obawiał się, że latanie z łopatą może go jedynak przerosnąć. Nie dał po sobie jednak poznać, że ma obawy przed pomarańczowymi kulami zła i zmęczenia. Hereward może i kondycji nie miał, ale godność już tak, przynajmniej jej resztki.
Z przyjemnością zauważył, że w kominku trzaskał ogień. Nie wpatrywał się w niego za długo. Nie lubił siedzieć i obserwować płomieni. Nawet jeśli miały w sobie coś hipnotyzującego, im dłużej je obserwował, tym wiecej wspomnień do niego wracało. A to nie było coś, co sprawiało mu przyjemność.
- Minerwa może tu w każdej chwili przyjsc - mruknął, gdy uświadomił sobie, w jak krępującej sytuacji oboje się znajdą. A nawet obetroje. Pozostawało jednak mieć nadzieję, że jego asystentka będzie miała lepsze zajęcie niż przyłapywanie swoich byłych nauczycieli całych mokrych w dość nieformalnych okolicznościach. Delikatnie mówiąc. Hereward naprawdę nie wiedział, jak miałby się Minerwie wytłumaczyć. Zwłaszcza po klęsce ich bałwana nie chciał znowu widzieć wyrzutu w oczach swojej asystentki. Ani niedowierzania, miedy dowie się, że pan profesor spędził popołudnie rzucając się śnieżkami.
- Niewiele pamiętam z mojej relrutacji - ]przyznał odwracając wzrok od Eileen. - Oboje z Garrettem potrzebowaliśmy się czegoś napić i skończyłem czarując papierosem przed mugolami.
Wolał chyba nie pamiętać tego wstdliwego wieczoru, kiedy poszedł odwiedzić...
- Byłem u siostrył - zaczął, a gdy przez przypadek spojrzał na ogień słowa wypłynęły z niego same. - Mam bliźniaczkę, ma na imię Beatrycze, Betty. Kiedy mieliśmy pięć lat zdarzył się wypadek. Zaatakował ją trutniowiec. Przestraszyła się. Nasza starsza siostra próbowała ja uspokoić, a Baetty wtedy użyła magii po raz pierwszy. I w panice podpaliła naszą siostrę, Bellę. Spłonęła żywcem na naszych oczach. Od tamtej pory Betty nie używa magii, zamknęła się w sobie. Od paru lat jej domem jest Mung, oddział magipsychiatrii. Jedyny jej kontakt ze światem to obrazy, mroczne i przerażające. Pokazują najgorsze warianty przyszłości najczęściej.
Umilkl na chwilę. Cały czas patrzył w ogień, a gdy kontynuował jego głos był równie spokojny, co wcześniej.
- Byłem wtedy u niej. Betty była bardzo niespokojna. Teraz zdarza się to rzadziej, dlatego byłem zaniepokojony. Spotkałem się z Garrettem, który opowiedział mino Zakonie. I przypomniałem sobie obraz siostry, feniksa. Nie mogłem odmówić, kiedy poprosił mnie o pomoc. Na szczęście nasze ratowanie świata nie skończyło się złamaniem kodeksu tajności. A było blisko - czarowanie papierosem wywołał u niego pełen politowania uśmiech. Spojrzał na Eileen i pożałował swojej opowieści.
- Przepraszam, nie powinienem ci psuć nastroju. Zakon to nie tylko nieszczęśliwe historie. Chyba nigdy nie znałem tylu obcych ludzi, którym ufałbym tak, jak Zakonnikom. Jesteśmy wielką rodziną - zaśmiał się w duchu, gdy przypomniał sobie ostatnią wigilię.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Potrafiła. Nie miała problemów z wyobrażeniem sobie dyrektora Hogwartu z czerwonym garnkiem na głowie, marchewką zamiast nosa, w otoczeniu śniegu i śmiejących się uczniów. To było proste. Nadanie innych kształtów i kolorów wizjom, które nie miały żadnego odniesienia w rzeczywistości. Dlatego kąciki jej ust uniosły się znad krawędzi kubka, którego gorąca faktura rozgrzewała cudownie dłonie. Spojrzała na Barty'ego, kiedy po raz kolejny, chociaż za każdym razem Eileen uważała to za jakąś abstrakcję, zaoferował jej pomoc. Uśmiech się poszerzył, chociaż próbowała zniwelować jego siłę marszcząc usta, kiedy jej umysł podrzucił jej kolejną wizję.
Przecież błotem też się można rzucać. Dokładnie tak, jak śnieżkami. Rude włosy świetnie komponują się z taką mokrą ziemią.
Obiecała sobie, że skorzysta z oferty.
- Nakryłaby nas na piciu herbaty przed kominkiem. Nie martw się, Barty, to jeszcze za mało na pocałunek dementora - szepnęła do niego konspiracyjnie. - Chyba że dorzucimy do niej konfitur. Wtedy od Azkabanu będzie dzielił nas już tylko krok.
Poprawiła koc na plecach i skrzyżowała przed sobą kostki, wygodniej moszcząc się na podłodze, o ile było to w ogóle wykonalne. Chciała po prostu wsłuchać się w jego historię, bo naprawdę ją ciekawiła! Grymas rozbawienia utrzymywał się na jej zaczerwienionych policzkach jednak tylko przez chwilę. Potem... potem opowieść odbiegła w inną stronę.
Przecież znali się już kilka lat, w gabinecie gremium profesorskiego przegadali już niejedną dłuższą i krótszą przerwę, dzieląc się wadami i zaletami nauczania szóstego roku, a już zwłaszcza Ślizgonów, którzy myśleli chyba, że skoro mieli za rodziców bogatych szlachciców, nauka wcale ich nie obowiązywała. Sama Eileen miała wrażenie, że wiedzieli o sobie więcej niż to pospolite coś.
A jednak wciąż pewne kwestie były nienaruszalne. Zamrugała i spuściła wzrok, bo jasność drgających płomieni zapiekła boleśnie w źrenice i powieki. Nadstawiała uszy na spokojny, stabilny tembr jego głosu, bez trudu przeobrażając w odmętach swojej wyobraźni słowa w wizje. Cały czas nosił na swoich barkach jarzmo tylu strat i potknięć, a przy tym jakimś nieprawdopodobnym sposobem utrzymywał pogodę ducha i zdrowie swojego rozsądku. Może sam w to nie wierzył, ale był naprawdę silnym czarodziejem. I zasługiwał na bycie częścią Zakonu Feniksa jak nikt inny.
Pociągnęła łyk z kubka i odstawiła go na podłogę, by móc podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami.
- Daj spokój, Barty - spojrzała na niego z ustami, które znów, jakby mimowolnie, ułożyły się w łagodny półuśmiech. - Nie zepsułeś mi nastroju. Ale... bardzo mi przykro. Wiem, że strata ukochanej osoby boli, ale taka podwójna strata...
Nie wiedziała, czy to go pocieszy. Właściwie ten drobny gest chyba nie posiadał w swojej definicji jakiejkolwiek wzmianki na temat pocieszenia czy podniesienia na duchu. A jednak zdecydowała się go wykorzystać właśnie z zamiarem przekazania Herewardowi odrobiny ciepła i pocieszenia.
Uniosła się na tyle, by mogła dłonią sięgnąć do jednego policzka, a na drugim złożyła miękki, pojedynczy pocałunek. Bez zawahania, bez wątpliwości.
- To świetny dowód na to, że jesteś najdzielniejszym ze wszystkich bałwanów, jakie do tej pory poznałam. - powiedziała szeptem, chyba nie całkiem kontrolując to, co wypływało z jej ust. - Może mogłabym ci jakoś pomóc? Albo raczej Betty? Terapia króliczym futrem? Głaskanie uspokaja.
Zablokowała furtkę z tabliczką "zdawanie sobie sprawy z tego, co się przed chwilą odwaliło".
Wieczór upłynął zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza, gdy rozmowy miały tak lekki i swobodny wymiar. Na koniec Eileen przypomniała sobie o piórku spoczywającym na dnie kieszeni jej płaszcza, więc wyjęła go i podała Barty'emu, by mógł przetransmutować go w niewielki, skromny pierścień. W końcu przeszła przez tę cienką granicę, do której los nie chciał jej dopuścić jeszcze pół roku temu. Może to los jej nie pozwalał? Może Dumbledore maczał w tym swoje palce? Kto wie!
| zt x2
Przecież błotem też się można rzucać. Dokładnie tak, jak śnieżkami. Rude włosy świetnie komponują się z taką mokrą ziemią.
Obiecała sobie, że skorzysta z oferty.
- Nakryłaby nas na piciu herbaty przed kominkiem. Nie martw się, Barty, to jeszcze za mało na pocałunek dementora - szepnęła do niego konspiracyjnie. - Chyba że dorzucimy do niej konfitur. Wtedy od Azkabanu będzie dzielił nas już tylko krok.
Poprawiła koc na plecach i skrzyżowała przed sobą kostki, wygodniej moszcząc się na podłodze, o ile było to w ogóle wykonalne. Chciała po prostu wsłuchać się w jego historię, bo naprawdę ją ciekawiła! Grymas rozbawienia utrzymywał się na jej zaczerwienionych policzkach jednak tylko przez chwilę. Potem... potem opowieść odbiegła w inną stronę.
Przecież znali się już kilka lat, w gabinecie gremium profesorskiego przegadali już niejedną dłuższą i krótszą przerwę, dzieląc się wadami i zaletami nauczania szóstego roku, a już zwłaszcza Ślizgonów, którzy myśleli chyba, że skoro mieli za rodziców bogatych szlachciców, nauka wcale ich nie obowiązywała. Sama Eileen miała wrażenie, że wiedzieli o sobie więcej niż to pospolite coś.
A jednak wciąż pewne kwestie były nienaruszalne. Zamrugała i spuściła wzrok, bo jasność drgających płomieni zapiekła boleśnie w źrenice i powieki. Nadstawiała uszy na spokojny, stabilny tembr jego głosu, bez trudu przeobrażając w odmętach swojej wyobraźni słowa w wizje. Cały czas nosił na swoich barkach jarzmo tylu strat i potknięć, a przy tym jakimś nieprawdopodobnym sposobem utrzymywał pogodę ducha i zdrowie swojego rozsądku. Może sam w to nie wierzył, ale był naprawdę silnym czarodziejem. I zasługiwał na bycie częścią Zakonu Feniksa jak nikt inny.
Pociągnęła łyk z kubka i odstawiła go na podłogę, by móc podciągnąć kolana pod brodę i objąć je ramionami.
- Daj spokój, Barty - spojrzała na niego z ustami, które znów, jakby mimowolnie, ułożyły się w łagodny półuśmiech. - Nie zepsułeś mi nastroju. Ale... bardzo mi przykro. Wiem, że strata ukochanej osoby boli, ale taka podwójna strata...
Nie wiedziała, czy to go pocieszy. Właściwie ten drobny gest chyba nie posiadał w swojej definicji jakiejkolwiek wzmianki na temat pocieszenia czy podniesienia na duchu. A jednak zdecydowała się go wykorzystać właśnie z zamiarem przekazania Herewardowi odrobiny ciepła i pocieszenia.
Uniosła się na tyle, by mogła dłonią sięgnąć do jednego policzka, a na drugim złożyła miękki, pojedynczy pocałunek. Bez zawahania, bez wątpliwości.
- To świetny dowód na to, że jesteś najdzielniejszym ze wszystkich bałwanów, jakie do tej pory poznałam. - powiedziała szeptem, chyba nie całkiem kontrolując to, co wypływało z jej ust. - Może mogłabym ci jakoś pomóc? Albo raczej Betty? Terapia króliczym futrem? Głaskanie uspokaja.
Zablokowała furtkę z tabliczką "zdawanie sobie sprawy z tego, co się przed chwilą odwaliło".
Wieczór upłynął zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza, gdy rozmowy miały tak lekki i swobodny wymiar. Na koniec Eileen przypomniała sobie o piórku spoczywającym na dnie kieszeni jej płaszcza, więc wyjęła go i podała Barty'emu, by mógł przetransmutować go w niewielki, skromny pierścień. W końcu przeszła przez tę cienką granicę, do której los nie chciał jej dopuścić jeszcze pół roku temu. Może to los jej nie pozwalał? Może Dumbledore maczał w tym swoje palce? Kto wie!
| zt x2
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
31 marca 1956 r., późny wieczór
Już z zewnątrz można było dostrzec, że wnętrze kwatery wypełniało światło. Ktoś był w środku - ktoś, kto przybył tu na długo przed Zakonnikami. Na drewnianym wieszaku w niewielkim przedpokoju chaty wisiał gruby, damski płaszcz mocno przesiąknięty zapachem piżma. Z salonu dobiegało ciche pogwizdywanie dziwnie przypominające śpiew feniksa, który niekiedy wciąż nawiedzał sny Zakonników.
| Na zgromadzenie się w temacie macie 48 godzin; po tym czasie nie będzie można dołączyć na spotkanie.
Idąc na spotkanie trzymał się posępnych cieni budowli. Były one niczym specyficzny dywan. Szedł po nich, a one prowadziły go do celu w anonimowości dla wzroku osób które widzieć go nie powinny. Na miejscu zjawił się w ciszy, która przez całą drogę mu towarzyszyła. Był ubrany zwyczajnie, lecz nie tak jak zwyczajnie wyglądał arystokrata, a czarodziej niższego szczebla, jak to czasem niektórzy w złośliwości i wyższości oceniali. Nie chciał się wyróżniać, a i tak do wierzchniej warstw okalających skórę nigdy nie przykładał większej wagi. Prawdopodobnie, ktoś obcy w życiu by nie uwierzył, że właściciel garderoby nosił nazwisko Carrow. A jednak. Marność. Dziwny humor, a właściwie nastrój się dziś go trzymał. Niecodziennie cichy i posępny. Choć może to tylko zwyczajowa gra cieni tańcząca na jego twarzy, powodowała to niekorzystne ułożenie zmarszczek czarodzieja? Bądź też niewiedza dotycząca celu spotkania mieszająca się z wiedzą kogo na tymże nie spotka?
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Titus zerknął na zegarek otulający jego nadgarstek miękkim, skórzanym paskiem - miał nadzieję, że nie zaczną bez niego... Albo może, że tym razem zwyczajnie się nie spóźni. Zerknął w rozświetlone okna kwatery i przeklął w duchu, czym prędzej kierując się do drzwi, a gdy tylko przekroczył próg dostrzegł znajomą sylwetkę starszego czarodzieja, którego powitał bladym uśmiechem. Normalnie pewnie wyszczerzyłby się od ucha do ucha, ale w ostatnim czasie jakoś nie miał wielu powodów do radości, wręcz przeciwnie - drobne tragedie obsiadły go jak sępy powoli wyżerając żołądek i wątrobę. Najpierw to nieszczęsne zerwanie z Lottą, które zresztą wciąż zajmowało jego myśli i spędzało sen z powiek, później niezbyt pochlebne listy od nestora rodu, przez które nad jego osobą zawisło widmo... wydziedziczenia i wreszcie Lyra... Na Merlina, chyba już nigdy nie spojrzy jej w oczy! A tęsknił, choć od ich ostatniego spotkania minęło ledwie kilka dni. Czuł się więc potwornie samotny, nawet jeśli otoczony był ludźmi.
- Dobry wieczór, lordzie Carrow. - skinął mu głową, powoli zrzucając z ramion płaszcz, który już za moment niedbale wylądował na wieszaku. Być może razem z nim ruszył w kierunku źródła owego pogwizdywania - to zdawało się Titusowi jakoś dziwnie znajome; słyszał przecież tę melodię w snach.
- Ciężki dzień? - zagaił, zerkając na Adriena - nie wyglądał zbyt radośnie. No cóż, najwidoczniej marzec nie był zbyt łaskawy nie tylko dla młodego Ollivandera.
- Dobry wieczór, lordzie Carrow. - skinął mu głową, powoli zrzucając z ramion płaszcz, który już za moment niedbale wylądował na wieszaku. Być może razem z nim ruszył w kierunku źródła owego pogwizdywania - to zdawało się Titusowi jakoś dziwnie znajome; słyszał przecież tę melodię w snach.
- Ciężki dzień? - zagaił, zerkając na Adriena - nie wyglądał zbyt radośnie. No cóż, najwidoczniej marzec nie był zbyt łaskawy nie tylko dla młodego Ollivandera.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Musiał zwolnić się dość szybko z dyżuru w szpitalu, co niestety w wykonaniu nie było tak proste jak wtedy, gdy układał to sobie w myślach. Nawet gdy Alexander wyglądał od początku pracy o wiele bardziej tragicznie niż zwykle to Avery nie miał współczucia ni serca, to nie była nowość. Ostatecznie Selwyn sięgnął ku najbardziej upokarzającej dla każdego mężczyzny rzeczy. Chwiejnym krokiem idąc korytarzem mruknął coś, zanim nie wyłożył się jak długi na podłodze, idealnie odgrywając omdlenie. Wtedy usłyszał upragnione "Idź do domu, Selwyn", co do którego sypie l się zastosował. Tam zrzucił z siebie uzdrowicielskie szaty i zamienił je na zwykłe spodnie i błękitny sweter. Owinął się płaszczem zawinął szalikiem i teleportował z domu w miejsce leżące trochę bliżej kwatery. Znów pod nie swoją twarzą szedł ulicami jak gdyby nigdy nic, jakby był to jego zwyczajowy wieczorny spacer. Nie wzbudził więc swoim zachowaniem jakichkolwiek podejrzeń, że mógłby za chwilę robić coś nielegalnego. Co miał przecież robić. Tak szybko jak przekroczył próg kwatery dojrzał dwóch towarzyszy, a w jego nosie zakręcił się zapach dość nietypowy dla tego miejsca. Piżmo. Pociągnął nosem kilkukrotnie aż namierzył źródło woni - palto znajdujące się na wieszaku.
- Panowie - skinął głową ku Ollivanderowi i Carrowowi, obdarzając ich powściągliwym, acz uprzejmym uśmiechem. Zrzucił własne wierzchnie odzienie i odwiesił je na wolnym haczyku, swoje kroki kierując ku salonowi, zza którego uchylonych drzwi sączyło się światło i dobrze znana melodia.
- Panowie - skinął głową ku Ollivanderowi i Carrowowi, obdarzając ich powściągliwym, acz uprzejmym uśmiechem. Zrzucił własne wierzchnie odzienie i odwiesił je na wolnym haczyku, swoje kroki kierując ku salonowi, zza którego uchylonych drzwi sączyło się światło i dobrze znana melodia.
Pierwsze spotkanie Zakonu Feniksa. Florian nie miał pojęcia czego się spodziewać. Przede wszystkim zastanawiał się kogo tam spotka. Czy będzie tam wielu jego znajomych? Jak zareagują, kiedy go zobaczą? Będą zdziwieni czy może wręcz przeciwnie: wszyscy już wiedzą, że Florian pomoże im zbawiać świat?
Od początku wiedział, że będzie ciężko, jednak dzisiaj zaczął uświadamiać sobie jak bardzo. Po raz pierwszy musiał sprzedać Florence cały zestaw kiepskich kłamstw, byle tylko wyrwać się z lodziarni i pójść na spotkanie. I tak już teraz będzie. Kłamstwo będzie goniło kłamstwo. Nie wiedział jak długo uda mu się to pociągnąć - Florence znała go jak nikt inny i prawdopodobnie już dzisiaj zaczęła podejrzewać, że dzieje się coś złego. Cóż, najwidoczniej będzie musiał popracować nad swoimi zdolnościami oszukiwania ludzi, które jak na razie były na zerowym poziomie.
Wszedł do niewielkiego salonu, od razu spoglądając na obecnych. - Witam - powiedział wesoło, a przynajmniej chciał, żeby tak to zabrzmiało. Stał tak jeszcze przez krótką chwilę, za bardzo nie wiedząc co ze sobą począć, ale w końcu się przebudził i zdjął z siebie kurtkę. Pod spodem miał rażącą w oczy turkusową koszulę, czyli w zasadzie ubrany był w całkiem normalny dla siebie sposób. Zastanawiał się ilu jeszcze przyjdzie. Bo chyba było ich tu więcej? Jak bardzo więcej? Oby dużo więcej. Do walki ze złem potrzeba wielu ochotników. Zerknął na płaszcz przesiąknięty zapachem piżma. Miał dziwne wrażenie, że nie należy do żadnego z członków Zakonu. Ale ta melodia... Miał nadzieję, że szybko uda mu się zrozumieć działanie tej organizacji.
Od początku wiedział, że będzie ciężko, jednak dzisiaj zaczął uświadamiać sobie jak bardzo. Po raz pierwszy musiał sprzedać Florence cały zestaw kiepskich kłamstw, byle tylko wyrwać się z lodziarni i pójść na spotkanie. I tak już teraz będzie. Kłamstwo będzie goniło kłamstwo. Nie wiedział jak długo uda mu się to pociągnąć - Florence znała go jak nikt inny i prawdopodobnie już dzisiaj zaczęła podejrzewać, że dzieje się coś złego. Cóż, najwidoczniej będzie musiał popracować nad swoimi zdolnościami oszukiwania ludzi, które jak na razie były na zerowym poziomie.
Wszedł do niewielkiego salonu, od razu spoglądając na obecnych. - Witam - powiedział wesoło, a przynajmniej chciał, żeby tak to zabrzmiało. Stał tak jeszcze przez krótką chwilę, za bardzo nie wiedząc co ze sobą począć, ale w końcu się przebudził i zdjął z siebie kurtkę. Pod spodem miał rażącą w oczy turkusową koszulę, czyli w zasadzie ubrany był w całkiem normalny dla siebie sposób. Zastanawiał się ilu jeszcze przyjdzie. Bo chyba było ich tu więcej? Jak bardzo więcej? Oby dużo więcej. Do walki ze złem potrzeba wielu ochotników. Zerknął na płaszcz przesiąknięty zapachem piżma. Miał dziwne wrażenie, że nie należy do żadnego z członków Zakonu. Ale ta melodia... Miał nadzieję, że szybko uda mu się zrozumieć działanie tej organizacji.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bertie wpadł do kwatery lekko zdyszany pewien, że się spóźnił i zaraz wszystkim przeszkodzi. Nic takiego się jednak nie stało, choć wyszedł za późno - bo jak to on tu się zagadał, tu się zagapił, tu znowu stłukł kubek - jakoś udało mu się nadrobić i choć zmachany - dotarł na czas, a nawet chwilę przed. Nie było jeszcze zbyt wielu osób sądząc po ilości płaszczy, odetchnął więc i swój także odwiesił na wolny haczyk.
- Dobry.
Przywitał się krotko z obecnymi, rozglądając się przy tym, przysłuchując dźwiękom z salonu ruszył za pozostałymi ciekaw co może za chwilę usłyszeć. To pierwsze spotkanie w jakim miał uczestniczyć, nie miał pojęcia czego się spodziewać.
- Dobry.
Przywitał się krotko z obecnymi, rozglądając się przy tym, przysłuchując dźwiękom z salonu ruszył za pozostałymi ciekaw co może za chwilę usłyszeć. To pierwsze spotkanie w jakim miał uczestniczyć, nie miał pojęcia czego się spodziewać.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ostatnimi czasy zaniedbał zakon. Zaniedbał tak naprawdę wszystko, ze sobą i rodziną włącznie. Ale od czasu do czasu pewien głosik wyrzutów sumienia odzywał się w jego głowie. Czasem był powiązany z tym, że budził się w nocy nagle, a w uszach pobrzmiewał mu znajomy śpiew. Ciągle ten sam: śpiew feniksa. Jak gdyby ciągle przypominając mu, że należy do czegoś. Do czegoś ważnego. I że chociaż pod tym względem nie dał ciała. Nie wiedział co się działo przez te dwa miesiące, nie wiedział czy były jeszcze jakieś spotkania, czy nie. Odłożył pierścień gdzieś do pudełka i schował je głęboko w szufladzie w swoim mieszkaniu. A jednak - gdy zaczął powoli wracać do siebie i stawać na własnych nogach, z jakichś przyczyn wyjął pierścień. Wyjął i zaczął go nosić ze sobą. Czy to także było spowodowane faktem, że po raz kolejny we śnie słyszał tę pieśń?
Tego dnia, gdy pierścień nagle zaczął grzać, Alan był w pracy. Początkowo nie wiedział co to znaczy i jedynie tępo przyglądał mu się, ale wkrótce zrozumiał, a w jego głowie pojawiły się wspomnienia z pierwszego spotkania. Dobrze wiedział, gdzie powinien się udać. I nie zamierzał tego spieprzyć. Nie tym razem.
Wziął wolne, co poszło mu zadziwiająco łatwo jak na kogoś, kto niedawno wrócił do pracy. Zarzucił na siebie płaszcz, który miał go uchronić przed zimnem i teleportował się w jakieś lekko oddalone od chatki miejsce, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Opatulił się szczelniej szalikiem i ruszył przed siebie wsłuchując się w stukot własnych butów oraz odgłosy dochodzące do niego zewsząd. Udało się. Znalazł się w chatce i zdjął płaszcz, by zawiesić go obok innych ubrań. Zapach piżma doleciał do niego, na chwile przyćmiewając myśli, ale nie zastanawiał się nad tym skąd się tu wziął. Wpierw rozejrzał się po zebranych.
- Witam. - Przywitał się skinięciem głowy. Ponadto podszedł również do Adriena oraz Alexandra i uścisnął im dłonie. Jeszcze wczoraj widywali się przelotnie na korytarzach Munga. Nie powinien udawać, że ich nie zna. Jego wzrok zatrzymał się także na Floreanie, którego widok początkowo zbił go z tropu. Brat Florki? Co on tu robił? Czy Florence o tym wiedziała? Nie, nie mogła wiedzieć... Z pewnością jej brat musiał użyć kłamstwa, by nie wzbudzić jej podejrzeń. Alan również musiał, przecież ostatnio była u niego częstym gościem. Czuł się z tym źle, ale musiał. Nie mógł jej przecież powiedzieć prawdy. Kiwnął w jego stronę głową na przywitanie.
|| Jestem cerwony, ale to co :>
Tego dnia, gdy pierścień nagle zaczął grzać, Alan był w pracy. Początkowo nie wiedział co to znaczy i jedynie tępo przyglądał mu się, ale wkrótce zrozumiał, a w jego głowie pojawiły się wspomnienia z pierwszego spotkania. Dobrze wiedział, gdzie powinien się udać. I nie zamierzał tego spieprzyć. Nie tym razem.
Wziął wolne, co poszło mu zadziwiająco łatwo jak na kogoś, kto niedawno wrócił do pracy. Zarzucił na siebie płaszcz, który miał go uchronić przed zimnem i teleportował się w jakieś lekko oddalone od chatki miejsce, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń. Opatulił się szczelniej szalikiem i ruszył przed siebie wsłuchując się w stukot własnych butów oraz odgłosy dochodzące do niego zewsząd. Udało się. Znalazł się w chatce i zdjął płaszcz, by zawiesić go obok innych ubrań. Zapach piżma doleciał do niego, na chwile przyćmiewając myśli, ale nie zastanawiał się nad tym skąd się tu wziął. Wpierw rozejrzał się po zebranych.
- Witam. - Przywitał się skinięciem głowy. Ponadto podszedł również do Adriena oraz Alexandra i uścisnął im dłonie. Jeszcze wczoraj widywali się przelotnie na korytarzach Munga. Nie powinien udawać, że ich nie zna. Jego wzrok zatrzymał się także na Floreanie, którego widok początkowo zbił go z tropu. Brat Florki? Co on tu robił? Czy Florence o tym wiedziała? Nie, nie mogła wiedzieć... Z pewnością jej brat musiał użyć kłamstwa, by nie wzbudzić jej podejrzeń. Alan również musiał, przecież ostatnio była u niego częstym gościem. Czuł się z tym źle, ale musiał. Nie mógł jej przecież powiedzieć prawdy. Kiwnął w jego stronę głową na przywitanie.
|| Jestem cerwony, ale to co :>
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata