Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Po nim w kwaterze pojawili się jeszcze inni członkowie zakonu. Zauważył Eileen, której posłał ciepły uśmiech; ostatnio w Hogwarcie wydarzyły się pewne komplikacje, choćby tajemnicze ataki na jednorożce w Zakazanym Lesie, które postawiły pracowników Hogwartu w stan podwyższonej ostrożności. Michael miał dziwne przeczucie, że i to miało związek z niedawnymi dziwnymi wydarzeniami, i jakby tego było mało, nawet „Prorok codzienny” głosił o fali tajemniczych zaginięć i zgonów, jakie miały miejsce w ostatnich tygodniach.
W powietrzu wyczuwał dziwny niepokój. Zapewne nie tylko on zastanawiał się, dlaczego zostali tutaj zgromadzeni. Początkowo zerknął na Weasleya, ale nawet on wydawał się nie do końca wiedzieć, co się tutaj działo. Ale może za chwilę się dowiedzą?
Wśród ostatnich przybywających zauważył swoją siostrę. Justine nie wyglądała dobrze, więc poczuł, jak coś chłodnego zaciska się wokół jego gardła i od razu pojawiły się wyrzuty sumienia, że przez to, ile czasu spędzał ostatnio w Hogwarcie, nawet nie zauważył, że jego kochanej, małej siostrzyczce mogło przydarzyć się coś złego.
Wyminął kilkoro czarodziejów i ruszył powoli w jej stronę.
- Justine – powiedział półszeptem, tak, żeby tylko ona go usłyszała. – Wszystko w porządku? – Wiedział, że nie po to tutaj przybyli, ale musiał przynajmniej się upewnić. – Jeśli będziesz chciała, porozmawiamy o tym później, dobrze?
Spojrzał na zakonników, którzy skierowali się do salonu. Zerknął jeszcze raz na siostrę i sam się tam udał w ślad za innymi, zauważając bardzo sędziwą czarownicę, której twarz już kiedyś widział i gdy tylko się przedstawiła, przypomniał sobie, gdzie. Była to Bathilda Bagshot, bardzo znana badaczka historii magii, której nazwisko znał każdy były i obecny uczeń Hogwartu, i która była darzona powszechnym szacunkiem w środowiskach naukowych.
W ciszy wysłuchał słów staruszki, zastanawiając się, co takiego sprawiło, że kobieta postanowiła ich odwiedzić. Czyżby rzeczywiście to sam Dumbledore powierzył jej misję sprawowania pieczy nad zakonem, a niedawne wydarzenia sprawiły, że musiała pojawić się wśród nich? Było w tym coś złowieszczego, coś, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jest naprawdę źle. Jak potężną wiedzę musieli posiąść, żeby położyć kres temu złu, o którym mówiła stara Bathilda? Jakie poświęcenie musieli ponieść, żeby wziąć udział w walce o lepsze jutro? Czym było to ostatnie poświęcenie? Na jego czole pojawiła się malutka zmarszczka. Intensywnie się zastanawiał nad usłyszanymi słowami i nad tym, jak miały się do niego samego. Czy potrafiłby całkowicie poświęcić się, nie wiedząc nawet, z czym się wiązało i jakie przyniesie konsekwencje?
- Również chciałbym wiedzieć, co ma oznaczać to poświęcenie. Co musimy zrobić, aby wziąć udział w tej walce, która może nas czekać? – zapytał więc, spoglądając na staruszkę. – I czy będzie jeszcze gorzej, niż jest? Te wydarzenia, o których niedawno mogliśmy usłyszeć... Czy one oznaczają, że to już się dzieje?
Chciał uzyskać odpowiedź na swoje wątpliwości, a spodziewał się, że Bathilda Bagshot, starsza od niego o dobre sto lat i bogata w życiową mądrość, znacznie lepiej rozumiała zawiłości tego, co się działo. W końcu przeżyła również poprzednią wojnę, i w dodatku była krewną Grindelwalda, o czym sama wspomniała.
W powietrzu wyczuwał dziwny niepokój. Zapewne nie tylko on zastanawiał się, dlaczego zostali tutaj zgromadzeni. Początkowo zerknął na Weasleya, ale nawet on wydawał się nie do końca wiedzieć, co się tutaj działo. Ale może za chwilę się dowiedzą?
Wśród ostatnich przybywających zauważył swoją siostrę. Justine nie wyglądała dobrze, więc poczuł, jak coś chłodnego zaciska się wokół jego gardła i od razu pojawiły się wyrzuty sumienia, że przez to, ile czasu spędzał ostatnio w Hogwarcie, nawet nie zauważył, że jego kochanej, małej siostrzyczce mogło przydarzyć się coś złego.
Wyminął kilkoro czarodziejów i ruszył powoli w jej stronę.
- Justine – powiedział półszeptem, tak, żeby tylko ona go usłyszała. – Wszystko w porządku? – Wiedział, że nie po to tutaj przybyli, ale musiał przynajmniej się upewnić. – Jeśli będziesz chciała, porozmawiamy o tym później, dobrze?
Spojrzał na zakonników, którzy skierowali się do salonu. Zerknął jeszcze raz na siostrę i sam się tam udał w ślad za innymi, zauważając bardzo sędziwą czarownicę, której twarz już kiedyś widział i gdy tylko się przedstawiła, przypomniał sobie, gdzie. Była to Bathilda Bagshot, bardzo znana badaczka historii magii, której nazwisko znał każdy były i obecny uczeń Hogwartu, i która była darzona powszechnym szacunkiem w środowiskach naukowych.
W ciszy wysłuchał słów staruszki, zastanawiając się, co takiego sprawiło, że kobieta postanowiła ich odwiedzić. Czyżby rzeczywiście to sam Dumbledore powierzył jej misję sprawowania pieczy nad zakonem, a niedawne wydarzenia sprawiły, że musiała pojawić się wśród nich? Było w tym coś złowieszczego, coś, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że jest naprawdę źle. Jak potężną wiedzę musieli posiąść, żeby położyć kres temu złu, o którym mówiła stara Bathilda? Jakie poświęcenie musieli ponieść, żeby wziąć udział w walce o lepsze jutro? Czym było to ostatnie poświęcenie? Na jego czole pojawiła się malutka zmarszczka. Intensywnie się zastanawiał nad usłyszanymi słowami i nad tym, jak miały się do niego samego. Czy potrafiłby całkowicie poświęcić się, nie wiedząc nawet, z czym się wiązało i jakie przyniesie konsekwencje?
- Również chciałbym wiedzieć, co ma oznaczać to poświęcenie. Co musimy zrobić, aby wziąć udział w tej walce, która może nas czekać? – zapytał więc, spoglądając na staruszkę. – I czy będzie jeszcze gorzej, niż jest? Te wydarzenia, o których niedawno mogliśmy usłyszeć... Czy one oznaczają, że to już się dzieje?
Chciał uzyskać odpowiedź na swoje wątpliwości, a spodziewał się, że Bathilda Bagshot, starsza od niego o dobre sto lat i bogata w życiową mądrość, znacznie lepiej rozumiała zawiłości tego, co się działo. W końcu przeżyła również poprzednią wojnę, i w dodatku była krewną Grindelwalda, o czym sama wspomniała.
Nawet nie wiedział, że zjawiła się tutaj po raz pierwszy. Sędziwa staruszka wydawała się czuć jak u siebie, a w tłumie wcale nie wyróżniała się na tyle, by przypominała nieproszonego gościa. Tym bardziej, zdziwił się, kiedy na twarzach Zakonników dostrzegł nieufność, a kobieta zaczęła od prośby opuszczenia różdżek. Sam - trzymał się tyłów, stał za tłumem i tylko przypatrywał się centrum wydarzeń, które... wcale nie rozjaśniało jego pojęcia o Zakonie Feniksa. Miał nadzieję poznać konkrety, tymczasem stawiano przed nim jedynie kolejne pytania; powiódł wzrokiem po twarzach pozostałych, nie wydawali się mniej zaskoczeni od niego. Bathilda Bagshot, postrach wszystkich uczniów Hogwartu straszący z okładek podręczników i niekwestionowany autorytet w dziedzinie historii magii. Nie sądził, że ją spotka kiedykolwiek, a co dopiero - właśnie dzisiaj. Rozumiał jednak, że dzisiaj miało zdarzyć się coś, co miało odmienić losy tej organizacji. Przełom. Pomoc. Wsparcie, wsparcie kogoś, czyjej mądrości mogli zaufać. Kogoś, kto prosił o wiele, jednocześnie nie precyzując swoich wymagań. Ostatnie poświęcenie - brzmiało dumnie, brzmiało niebezpiecznie. I nie wzbudzało zaufania, kiedy mówił o tym ktoś, kto na swoje poparcie miał jedynie słowa. Słowa i fakt, że w jakiś sposób udało jej się wejść do tego pomieszczenia. Z założonymi na piersi rękoma wpatrywał się w Bathildę, zastanawiając się nad jej słowami, kiedy ciszę przeciął głos Herewarda. Brendan w pierwszej chwili spojrzał na niego z zainteresowaniem, przekonany, że ten chce włożyć w dyskusję głos rozsądku, ale już w drugiej spoglądał na niego z lekko uniesioną brwią i niewyraźnym grymasem. Westchnął ciężko. Z różnych stron pojawiały się wątpliwości, którym się nie dziwił. Niedomówienia, nieznane, zawsze wywoływały lęk. I tylko głupiec ufał każdemu. Sam nie powiedział nic, oczekując rozwoju wydarzeń - ludzie, którzy należeli do organizacji dłużej i którzy przysłużyli się mu bardziej, o wiele trafniej ocenią sytuację niż on. On przyszedł, by wykonywać rozkazy - niezależnie od ich ceny.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ostatnie na co miała ochotę to rozmowy. Próbowała trzymać fason. Unosić nos do góry i odnajdować się w obecnym tu i teraz. Nie myśleć. Ale wszystko to powyżej wymienione średnio musiało jej wychodzić. A może fakt że jej brat znał ją od zawsze sprawiał że i teraz od razu przejrzał przez fasadę fałszywego uśmiechu którym starała się utrzymać złudzenie. Jej imię dotarło do niej w dziwnie znajomej formie. Niosącej pokłady troski, ale i w tych kilku zgłoskach potwierdzających że widział, że coś jest nie tak. Jej pełne imię, to, którego tak rzadko ktokolwiek używał.
-Przeżyję. – odpowiada mu ogniskując na nim na chwile swoje przejrzyście niebieskie oczy. Uniosła dłoń w charakterystycznym ruchu zakładając kilka kosmyków włosów za ucho. Spróbowała nawet mocniej wygiąć ku górze usta by go przekonać, ale drgnęły one tylko odrobinę finalnie obdarzając brata ładnym, ale nadal zmęczonym uśmiechem. Na kolejne słowa tylko przytaknęła głową, wątpiła że będzie chciała rozmawiać później. Zwłaszcza o tym.
Bathilda Bagshot. Justine prawie otworzyła usta ze zdumienia jeszcze mocniej ściskając dłoń Margo. Trochę żywsze kolory wstąpiły na jej twarz, a ona sama zapałała szczerym zainteresowaniem. Pomyśleć, że będzie trzeba tylko autorki Dziejów Magii by odgonić jej demony. Zachowanie drogiego jej Herewarda sprawiły że jej usta spił uśmiech pełen pobłażania. Chociaż kompletnie zapomniała w tej chwili że sama dałaby się pokroić ze jej podpis.
Jego kolejne słowa – te w których tak bez wahania godzi się podjąć kolejny krok nie były też dla niej żadnym zdziwieniem. Czy ten pokoi nie zawierał właśnie samych altruistów? Przesunęła spojrzenie na Alana, a potem na swojego brata którzy zadawali pytania. Nie sądziła, by były one potrzeba. Było się oddanym sprawie całkiem, albo nie – tak jak Bartius.
Poświęcić wszystko. Ale czy jej wszystko to naprawdę wiele? Śmiechy w pokoju z Margo, pogawędki z ponad połową tu osób, ciepłe ogarniające ramiona Samuela, własne życie – to na które składało się milion małych rzeczy. Czy to wszystko warte było tego by kolejne pokolenia ludzi o dobrym sercu i pięknej duszy mogły żyć spokojnie bez drżenia o każdy kolejne dzień?
Odpowiedź była prosta. Krótka. Zwierająca się w trzy krótkie litery z których tworzyło się jedno dźwięcznie krótkie słowo.
-Tak. – odpowiedziała a bardziej szepnęła nadal pod wrażeniem osoby goszczącej w kwaterze. Nic więcej. Jedno krótkie tak. Które było zgodą na wszystko. Zgodą na zawsze. Ale jednocześnie też nadzieję że ich walka, ich kręta droga, przyniesie spokój i szczęście.
-Przeżyję. – odpowiada mu ogniskując na nim na chwile swoje przejrzyście niebieskie oczy. Uniosła dłoń w charakterystycznym ruchu zakładając kilka kosmyków włosów za ucho. Spróbowała nawet mocniej wygiąć ku górze usta by go przekonać, ale drgnęły one tylko odrobinę finalnie obdarzając brata ładnym, ale nadal zmęczonym uśmiechem. Na kolejne słowa tylko przytaknęła głową, wątpiła że będzie chciała rozmawiać później. Zwłaszcza o tym.
Bathilda Bagshot. Justine prawie otworzyła usta ze zdumienia jeszcze mocniej ściskając dłoń Margo. Trochę żywsze kolory wstąpiły na jej twarz, a ona sama zapałała szczerym zainteresowaniem. Pomyśleć, że będzie trzeba tylko autorki Dziejów Magii by odgonić jej demony. Zachowanie drogiego jej Herewarda sprawiły że jej usta spił uśmiech pełen pobłażania. Chociaż kompletnie zapomniała w tej chwili że sama dałaby się pokroić ze jej podpis.
Jego kolejne słowa – te w których tak bez wahania godzi się podjąć kolejny krok nie były też dla niej żadnym zdziwieniem. Czy ten pokoi nie zawierał właśnie samych altruistów? Przesunęła spojrzenie na Alana, a potem na swojego brata którzy zadawali pytania. Nie sądziła, by były one potrzeba. Było się oddanym sprawie całkiem, albo nie – tak jak Bartius.
Poświęcić wszystko. Ale czy jej wszystko to naprawdę wiele? Śmiechy w pokoju z Margo, pogawędki z ponad połową tu osób, ciepłe ogarniające ramiona Samuela, własne życie – to na które składało się milion małych rzeczy. Czy to wszystko warte było tego by kolejne pokolenia ludzi o dobrym sercu i pięknej duszy mogły żyć spokojnie bez drżenia o każdy kolejne dzień?
Odpowiedź była prosta. Krótka. Zwierająca się w trzy krótkie litery z których tworzyło się jedno dźwięcznie krótkie słowo.
-Tak. – odpowiedziała a bardziej szepnęła nadal pod wrażeniem osoby goszczącej w kwaterze. Nic więcej. Jedno krótkie tak. Które było zgodą na wszystko. Zgodą na zawsze. Ale jednocześnie też nadzieję że ich walka, ich kręta droga, przyniesie spokój i szczęście.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wszedł ze wszystkimi i przystanął, opierając się o ścianę obok Titusa i uśmiechnął się do niego szeroko. Zebrał się całkiem niezły tłum, czy to nie powód do zadowolenia?
Nie znał kobiety siedzącej w fotelu. Nigdy nie pasjonował się dziedziną jaką okazała się zajmować i faktycznie do tej pory była dla niego tylko nazwiskiem na podręczniku i co do jednego miała rację - w szkole bardzo wyklinał jej nazwisko. Uśmiechnął się lekko, przypominając sobie wywody na temat tego, jakim trzeba być człowiekiem, żeby tak pastwić się nad biednymi dziećmi i szykować dla nich podobne narzędzia tortur. I wcale nie był w tym marudzeniu sam, ludzie którzy zajmują się historią magii to swojego rodzaju nisza. Uśmiechnął się więc ponownie na jej wspomnienie o tym, nie odzywał się jednak, bo i raczej nie ma się czym chwalić.
Mimo to uśmiechnął się lekko, trochę z rozbawieniem, a na pewno z wyrozumiałością widząc "występ" jednego z członków Zakonu. Znając życie zachowałby się podobnie, gdyby spotkał w tym miejscu swojego idola i nie widział w tym niczego złego. Raczej... chyba podobał mu się ten zwyczajnie miły akcent w ogólnej atmosferze powagi. Całe to zamieszanie: Dumbledore, skrzynia, poświęcenie.
Nie rozumiał wszystkiego, o czym mówiła Bathilda, ale wystarczył mu ogólny sens. Do Bertiego nigdy nie docierały wielkie słowa. Może były zbyt wielkie, żeby mógł objąć je umysłem? Może też był całe życie zaślepiony wiarą w siebie i w swoje własne szczęście, choć to nigdy go nie zawiodło. Na szczęście. Wstąpił do Zakonu doskonale wiedząc, że to niebezpieczne, że może stracić zdrowie i może nawet życie. Wtedy w grę nie wchodziło jakiekolwiek zagrożenie dotyczące jego bliskich, czy rodziny, czy teraz by miało? Choć podobne zagrożenia wydawały mu się odległe, nierealne, jakby nie mogły go dotyczyć. Wieczna wiara w jedną mantrę: wszystko dobrze się ułoży.
Tylko żeby się ułożyło, trzeba temu wszystkiemu pomóc, a nie stać z założonymi rękami. Bertie był równie zdecydowany, jak w walentynki, kiedy Cynthia mu o tym wszystkim mówiła. Dostał w końcu szansę na którą liczył od bardzo dawna. Od bardzo dawna chciał coś zrobić. Bo może i ryzykują, ale ile mogą zyskać?
Mimo to przysłuchał się zadanym zaraz pytaniom. Był ciekaw, choć nie spodziewał się, że może usłyszeć cokolwiek, co by go mogło zniechęcić.
Kiedy Tonks się odezwała, on też skinął głową. - Gra warta świeczki. - Nie wahał się. Może i był nowy, może i nie miał o tym wszystkim pojęcia, ale nie było szansy, żeby teraz zrezygnował. Spojrzał na wszystkich dookoła, Titusa, Tonks, Eileen. Do Leo uśmiechnął się pod nosem, jakby chciał powiedzieć "tylko nie mów ojcu". Większości osób tu nie znał, widok tych nielicznych go nie dziwił.
Nie znał kobiety siedzącej w fotelu. Nigdy nie pasjonował się dziedziną jaką okazała się zajmować i faktycznie do tej pory była dla niego tylko nazwiskiem na podręczniku i co do jednego miała rację - w szkole bardzo wyklinał jej nazwisko. Uśmiechnął się lekko, przypominając sobie wywody na temat tego, jakim trzeba być człowiekiem, żeby tak pastwić się nad biednymi dziećmi i szykować dla nich podobne narzędzia tortur. I wcale nie był w tym marudzeniu sam, ludzie którzy zajmują się historią magii to swojego rodzaju nisza. Uśmiechnął się więc ponownie na jej wspomnienie o tym, nie odzywał się jednak, bo i raczej nie ma się czym chwalić.
Mimo to uśmiechnął się lekko, trochę z rozbawieniem, a na pewno z wyrozumiałością widząc "występ" jednego z członków Zakonu. Znając życie zachowałby się podobnie, gdyby spotkał w tym miejscu swojego idola i nie widział w tym niczego złego. Raczej... chyba podobał mu się ten zwyczajnie miły akcent w ogólnej atmosferze powagi. Całe to zamieszanie: Dumbledore, skrzynia, poświęcenie.
Nie rozumiał wszystkiego, o czym mówiła Bathilda, ale wystarczył mu ogólny sens. Do Bertiego nigdy nie docierały wielkie słowa. Może były zbyt wielkie, żeby mógł objąć je umysłem? Może też był całe życie zaślepiony wiarą w siebie i w swoje własne szczęście, choć to nigdy go nie zawiodło. Na szczęście. Wstąpił do Zakonu doskonale wiedząc, że to niebezpieczne, że może stracić zdrowie i może nawet życie. Wtedy w grę nie wchodziło jakiekolwiek zagrożenie dotyczące jego bliskich, czy rodziny, czy teraz by miało? Choć podobne zagrożenia wydawały mu się odległe, nierealne, jakby nie mogły go dotyczyć. Wieczna wiara w jedną mantrę: wszystko dobrze się ułoży.
Tylko żeby się ułożyło, trzeba temu wszystkiemu pomóc, a nie stać z założonymi rękami. Bertie był równie zdecydowany, jak w walentynki, kiedy Cynthia mu o tym wszystkim mówiła. Dostał w końcu szansę na którą liczył od bardzo dawna. Od bardzo dawna chciał coś zrobić. Bo może i ryzykują, ale ile mogą zyskać?
Mimo to przysłuchał się zadanym zaraz pytaniom. Był ciekaw, choć nie spodziewał się, że może usłyszeć cokolwiek, co by go mogło zniechęcić.
Kiedy Tonks się odezwała, on też skinął głową. - Gra warta świeczki. - Nie wahał się. Może i był nowy, może i nie miał o tym wszystkim pojęcia, ale nie było szansy, żeby teraz zrezygnował. Spojrzał na wszystkich dookoła, Titusa, Tonks, Eileen. Do Leo uśmiechnął się pod nosem, jakby chciał powiedzieć "tylko nie mów ojcu". Większości osób tu nie znał, widok tych nielicznych go nie dziwił.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bathilda Bagshot. Dwa wyrazy, które dźwięczały mu w głowie, stanowiły kumulację całej kawalkady myśli, pojawiających się z chwilą przekroczenia progu salonu. nawet on znał renomę, jaka chóralnie mknęła po korytarzach Hogwartu. Postrach ale i mistrz z wiedzą, której ciężko było uzyskać gdziekolwiek więcej. Wreszcie - nazwisko na rękopisie, które znaleźli pod koniec lutego a dawanym domu Dumbledore'a. Niemal jak na komendę, głowę zajął chaotyczny ciąg wspomnień, mieszający się z wizjami, jakimi zostali wtedy obdarzeni, jakich doświadczyli. Ile z nich zrozumieli? Czy miały się przydać dopiero teraz, gdy jedno ze źródeł ujawniło swoją obecność?
Słowa starszej kobiety - wbrew drobnej posturze, miały w sobie dziwną moc, pewność, która wieściła zmiany. Te same, które wyczuwał, a właściwie - każdy musiał czuć. Nie było nic co zwyczajne w spotkaniu, a nucona przez kobietę melodia - nadal plątała się w umyśle, nie pozwalając na zapomnienie.
Czego tak w rzeczywistości od nich oczekiwała? jakiego poświęcenia? Skamander brał słowo, jako ważne. Wiedział to, bo - jako auror musiał wielokrotnie poświęcać więcej niż początkowo zakładał. I teraz, stawał przed rozwidleniem dróg, dwie ścieżki, dwie decyzje i pewność wyboru, który podjął - już dawno temu. Moment, w którym wizja rodziny, tak gwałtownie została mu odebrana, popchnęła go ku światłu, za którym podążał do dziś. Czy było coś ważniejszego? Odzywał się w nim stereotypowy rycerz, który - bez zastanowienia odda życie za świat pozbawiony terroru i strachu. Czy nie po to został aurorem? czy nie po to wybrał pracę, która nigdy nie wróżyła sielankowego spokoju i rodziny? I chociaż mały głos przypominał, jak wiele tracił, rezygnował - ze świadomego wyboru. Chciał być częścią Zakonu. I podążać dalej z melodią, którą wciąż słyszał i - głosem Profesora, gdy pierwszy raz pojawił się Sen.
Pojawiły się pytania - nie dziwne, ważne, mówiące o tym, że nie pójdzie się ślepo za przedstawianym obrazem, ideą. Sam mógłby zadać podobne. tajemnica wydawała się kryć coś dużo większego, przerastającego ich wszystkich. Ale - skoro Dumbledore ufał tej drobnej kobiecie, dlaczego nie miał tego zrobić i on?
Zdążył się rozejrzeć po przybyłych. Znajome i lubiane twarze. Just ze spojrzeniem dziwnie umykającym przed jego, skupiony Brendan, którego obecność powitał ze znajoma pewnością, że prędzej czy później, spotkają się w progach kwatery. Lizzy, którą pojawiła się po raz pierwszy. Adrien i Alan, obok których niedaleko przystanął. Brakowało też kilku person, ale - czas był nieodpowiedni na pytania o ich absencję. mieli przed sobą tajemnicę, pytanie i wybór. I zdawało się, że to był dzisiejszy powód ich obecności w kwaterze Zakonu Feniksa.
Słowa starszej kobiety - wbrew drobnej posturze, miały w sobie dziwną moc, pewność, która wieściła zmiany. Te same, które wyczuwał, a właściwie - każdy musiał czuć. Nie było nic co zwyczajne w spotkaniu, a nucona przez kobietę melodia - nadal plątała się w umyśle, nie pozwalając na zapomnienie.
Czego tak w rzeczywistości od nich oczekiwała? jakiego poświęcenia? Skamander brał słowo, jako ważne. Wiedział to, bo - jako auror musiał wielokrotnie poświęcać więcej niż początkowo zakładał. I teraz, stawał przed rozwidleniem dróg, dwie ścieżki, dwie decyzje i pewność wyboru, który podjął - już dawno temu. Moment, w którym wizja rodziny, tak gwałtownie została mu odebrana, popchnęła go ku światłu, za którym podążał do dziś. Czy było coś ważniejszego? Odzywał się w nim stereotypowy rycerz, który - bez zastanowienia odda życie za świat pozbawiony terroru i strachu. Czy nie po to został aurorem? czy nie po to wybrał pracę, która nigdy nie wróżyła sielankowego spokoju i rodziny? I chociaż mały głos przypominał, jak wiele tracił, rezygnował - ze świadomego wyboru. Chciał być częścią Zakonu. I podążać dalej z melodią, którą wciąż słyszał i - głosem Profesora, gdy pierwszy raz pojawił się Sen.
Pojawiły się pytania - nie dziwne, ważne, mówiące o tym, że nie pójdzie się ślepo za przedstawianym obrazem, ideą. Sam mógłby zadać podobne. tajemnica wydawała się kryć coś dużo większego, przerastającego ich wszystkich. Ale - skoro Dumbledore ufał tej drobnej kobiecie, dlaczego nie miał tego zrobić i on?
Zdążył się rozejrzeć po przybyłych. Znajome i lubiane twarze. Just ze spojrzeniem dziwnie umykającym przed jego, skupiony Brendan, którego obecność powitał ze znajoma pewnością, że prędzej czy później, spotkają się w progach kwatery. Lizzy, którą pojawiła się po raz pierwszy. Adrien i Alan, obok których niedaleko przystanął. Brakowało też kilku person, ale - czas był nieodpowiedni na pytania o ich absencję. mieli przed sobą tajemnicę, pytanie i wybór. I zdawało się, że to był dzisiejszy powód ich obecności w kwaterze Zakonu Feniksa.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Reeety... Co to był za pochód inferiusów! Niby przyszła wiosna, ludzie winni odżyć, a tymczasem miał wrażenie, że każdy kolejny przybysz wygląda na jeszcze bardziej umęczonego życiem od poprzedniego. Najgorzej, że Ollivander wcale się od nich nie różnił i idealnie wpasowywał w ten dziwaczny dance macabre... Rozpoznał kilka osób - swoich byłych profesorów, których witał skinieniem głowy, Pomonę, która podczas marcowego spotkania klubu pojedynków rozłożyła go na łopatki, w końcu Tonks, którą przywitał perlistym oczkiem i krótkim całusem posłanym w jej kierunku. No i Bertie. Bertiemu uścisnął dłoń, wraz z nim wchodząc do salonu, gdzie już za moment podparli jedną ze ścian. Z początku w ogólnym rozgardiaszu nawet nie zauważył starszej kobiety, ale kiedy dotarł do niego jej głos, to aż złapał Bertiego za rękaw, nachylając mu się do ucha.
- Ty, stary, wiesz kto to jest?... - Ollivander wiedział i wcale nie dziwił się profesorowi Bartiusowi, choć jego reakcja przywołała uśmiech na lico Titusa. Z drugiej strony sam by taki autograf zgarnął - pewnie nawet wujek Garric by pozazdrościł! Słuchał wszystkiego co staruszka miała do powiedzenia, zerkał na innych zgromadzonych, wysłuchiwał pytań i wątpliwości, albo wręcz przeciwnie - zgód na wszystko niezależnie od konsekwencji. Sam także kiwnął głową, ostatecznie zgodził się na wszystko już wtedy, kiedy pani Potter tłumaczyła mu czym jest Zakon Feniksa i nie zamierzał się wycofać, choć padające z różnych ust pytania wzbudziły jego ciekawość, ba! Wbił spojrzenie w babuleńkę, prawie że z zapartym tchem czekając na odpowiedzi.
- Ty, stary, wiesz kto to jest?... - Ollivander wiedział i wcale nie dziwił się profesorowi Bartiusowi, choć jego reakcja przywołała uśmiech na lico Titusa. Z drugiej strony sam by taki autograf zgarnął - pewnie nawet wujek Garric by pozazdrościł! Słuchał wszystkiego co staruszka miała do powiedzenia, zerkał na innych zgromadzonych, wysłuchiwał pytań i wątpliwości, albo wręcz przeciwnie - zgód na wszystko niezależnie od konsekwencji. Sam także kiwnął głową, ostatecznie zgodził się na wszystko już wtedy, kiedy pani Potter tłumaczyła mu czym jest Zakon Feniksa i nie zamierzał się wycofać, choć padające z różnych ust pytania wzbudziły jego ciekawość, ba! Wbił spojrzenie w babuleńkę, prawie że z zapartym tchem czekając na odpowiedzi.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Oblicze Alexandra spochmurniało, ledwo wszedł do salonu jego ręka automatycznie powędrowała w kierunku różdżki, zaciskając się na niej w chwycie pewnym i stanowczym. Może i był nieufny, ale nikt nie powinien mu się w tej sytuacji dziwić - czarne chmury gromadziły się nad nimi od dłuższego czasu, gdyby kobieta okazała się kimś wrogim... Ale jednak gdy zaczęła mówić Alexander przestał mieć co do niej wątpliwości, a bynajmniej nie aż tak daleko posunięte, by nadal trzymać swoją różdżkę w ręku w stanie pełnej gotowości. Znał ją, nawet we Francji używali podręczników napisanych przez tę profesor. Nadal pozostawało parę pytań, na które wypadałoby poznać odpowiedzi. Część z nich znalazła jednak odpowiedź w kontynuowanym przez kobietę monologu. Śledził wzrokiem białego kota, gdy ten po kolei zaczął ocierać się o nogi co niektórych z nich. Selwyn w dalszym ciągu uważnie przysłuchując się słowom starej czarownicy przykucnął i podrapał zwierzę za uchem, gdy to znalazło się w zasięgu jego rąk. Podniósł się, otrzepał z jasnej sierści i ściągnął brwi w wyrazie zamyślenia i konsternacji. Nie spodziewał się, że siedząca przed nimi kobieta w jakikolwiek sposób jest spokrewniona z Grindelwaldem. To jednak tylko potwierdzało młodego uzdrowiciela w jego przekonaniu, że walczyli w słusznej sprawie, skoro starsza kobieta była w stanie wystąpić przeciw krwi z własnej krwi. I znów padło to słowo. Wojna. Obrzucił wzrokiem swoich towarzyszy, nie widząc kilku twarzy. Wśród szeregów dostrzegł za to własną kuzynkę. Słyszał, że dołączyła do Zakonu, ale jakoś nie do końca chciał w to wierzyć. Nie chciał wierzyć, że postanowiła aż tak się narażać, nie jakby jej praca sama w sobie była już ryzykowna. Jego dłoń bezwiednie podążyła do poparzonej ręki właśnie wtedy, gdy wypowiedziane zostało meritum sprawy. Jego spojrzenie wbiło się w czarownicę o włosach pobielałych od wieku, a analiza zachodząca w głowie Selwyna pochłonęła go tak bardzo, że prawie nie zauważył występu Herewarda. Miał teorię o czym mówiła, co kryło się pod słowem "wiele".
- Mówi pani o życiu, prawda? - zapytał. Mogła je brać. Wolał oddać swoje, które zostało wyprane z barw niż czyjekolwiek inne, niż choćby Elizabeth. Jego trzymało tu zdecydowanie za mało sznurków, by musiał drugi raz rozważyć to, czy byłby w stanie się poświęcić. - O ofiarach, jakie każdy z nas poniesie, nie ważne w jakiej formie...? - zawiesił głos; słowa jakie wypowiadał wydały mu się nagle zbyt przytłaczające. Zbyt poważne. Zbyt kontrastujące z tym, kogo większość zgromadzonych naokoło w nim widziała - młodzieńca, ledwo co opierzone feniksiątko. Wziął głęboki oddech i kontynuował. - Jestem gotowy.
- Mówi pani o życiu, prawda? - zapytał. Mogła je brać. Wolał oddać swoje, które zostało wyprane z barw niż czyjekolwiek inne, niż choćby Elizabeth. Jego trzymało tu zdecydowanie za mało sznurków, by musiał drugi raz rozważyć to, czy byłby w stanie się poświęcić. - O ofiarach, jakie każdy z nas poniesie, nie ważne w jakiej formie...? - zawiesił głos; słowa jakie wypowiadał wydały mu się nagle zbyt przytłaczające. Zbyt poważne. Zbyt kontrastujące z tym, kogo większość zgromadzonych naokoło w nim widziała - młodzieńca, ledwo co opierzone feniksiątko. Wziął głęboki oddech i kontynuował. - Jestem gotowy.
Adrien odwzajemniał powitalne gesty zbierających się zakonników. Nie emanował nadmiarem wesołości czy figlarnej uszczypliwości. Zupełnie jakby ktoś go z czegoś odarł - i tak też w rzeczy samej było. Ze stoickim spokojem oczekiwał więc rozpoczęcia zebrania po prostu będąc w swej ciszy i w niej też pozostał pomimo objawienia się wśród nich osobistości za którą niepozorna staruszka mogła uchodzić. Skinął jej z uznaniem głową, gdy złapał na sekundę jej spojrzenie, a potem słuchał czując wewnętrzny niepokój związany z nienazwaną ceną poświęcenia oraz gorycz związaną ze śmiercią kolejnych młodych zakonników. Adrien niewątpliwie był skory do poświęceń. Już samą swoją decyzją o przynależność do Zakonu poświęcił dorobek i przekonania swoich przodków, decydując się również na narażanie życia i swojej reputacji. Czy mógł zaoferować więcej...? Oczekiwał odpowiedzi zastanawiając się czy ta go zaskoczy.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewał się tego - nie spodziewał się postury starszej kobiety zatopionej w fotelu, którego nie znał, nie spodziewał się, że rozmowy otaczających go Zakonników nagle wyblakną, ucichną, gdy odezwie się nieznajoma, nie spodziewał się tego, co wkrótce usłyszał. Wciąż profilaktycznie zaciskał palce na uchwycie różdżki, choć wszystko wkoło zdawało się mówić, że powinien zaufać; on jednak bał się sparzenia, popełnienia błędu, wolał przygotować się na każdą możliwość. Powtarzał sobie milczącą mantrę, że nawet nadmierna ostrożność jeszcze nigdy go nie zgubiła.
Nie miała więc powodu zgubić go dzisiaj.
Z początku nie chciał wierzyć - trudno było mu pogodzić się z faktem, że Dumbledore to wszystko zaplanował, przewidział ich zawahania, zabezpieczył ich przed klęską, ale jednak nie wymusił interwencji, gdy ludzie zaczęli umierać. Wiedział, że Bathilda jest potężną czarownicą, zdawał sobie sprawę z jej inteligencji, z ogromu wiedzy, teraz dowiadywał się też o bezkresnym poświęceniu sprawie - z tyłu głowy jednak wciąż obijały mu się nazwiska tych, których zabrakło dziś w kwaterze, bo zdążyli oddać za sprawę życie.
Byli w tym od początku - on razem z nimi, budowali ugrupowanie z niczego, mając do dyspozycji ideę, naiwną nadzieję i parę gorących serc.
Serc, część z których przestała już bić.
- Dlaczego teraz? - rzucił w końcu dziwnie ochrypniętym głosem, głuchy na pozostałe pytania, ślepy na to, co się działo; otaczały go twarze bliskich, słyszał ich głosy, ale czuł się, jakby wcale nie było ich wokół. Jakby został w tym sam. Abstrakcja w wykonaniu Barty'ego zadziałała na niego jak płachta na byka; spojrzenie, jakie mu wysłał, mogłoby zabić, a wyłącznie cud - i batalie z własnymi myślami - sprawiły, że za spojrzeniem nie pomknęły słowa, których Garrett szybko by pożałował. Ale dlaczego inni nie reagowali, dlaczego jak zahipnotyzowani wsłuchiwali się w słowa Bathildy, dlaczego nie złościli się, nie zaciskali dłoni w pięści, tak jak sam miał ochotę się zachować? - Zdążyło minąć wiele miesięcy, błądziliśmy, popełnialiśmy błędy, straciliśmy... - straciliśmy przyjaciół, bliskich, straciliśmy nadzieję - ale przecież każda wojna niosła ze sobą ofiary, wiedział o tym najlepiej. Więc zamilknął.
Słuchał słów, które padały, ale jednocześnie czuł się nieobecny; nie wiedział, co o tym myśleć, złościł się na niesprawiedliwość, na to, że przez niemalże rok pozostawieni zostali sami sobie - a teraz ktoś jawił się na horyzoncie, twierdząc, że jest zbawieniem, że niesie rozwiązania problemów, przez które jego przyjaciele oddali życie. I że miał je zawsze, lecz dopiero teraz - gdy ofiary już dawno skryły się w grobach - postanowił się nimi podzielić.
Gdzieś podskórnie wiedział, że nie myśli racjonalnie, ale w gniewie i rozżaleniu odganiał od siebie rozsądek. Ten powracał do głosu stopniowo, niespiesznie; dopiero teraz docierały do niego słowa o przywróceniu porządku, o zadbaniu o ład. O cenie, jaką przyjdzie za to zapłacić. O poświęceniu, z jakim część z nich zmuszona będzie się zmierzyć.
Gubił się we własnych myślach i odczuciach.
Nie miała więc powodu zgubić go dzisiaj.
Z początku nie chciał wierzyć - trudno było mu pogodzić się z faktem, że Dumbledore to wszystko zaplanował, przewidział ich zawahania, zabezpieczył ich przed klęską, ale jednak nie wymusił interwencji, gdy ludzie zaczęli umierać. Wiedział, że Bathilda jest potężną czarownicą, zdawał sobie sprawę z jej inteligencji, z ogromu wiedzy, teraz dowiadywał się też o bezkresnym poświęceniu sprawie - z tyłu głowy jednak wciąż obijały mu się nazwiska tych, których zabrakło dziś w kwaterze, bo zdążyli oddać za sprawę życie.
Byli w tym od początku - on razem z nimi, budowali ugrupowanie z niczego, mając do dyspozycji ideę, naiwną nadzieję i parę gorących serc.
Serc, część z których przestała już bić.
- Dlaczego teraz? - rzucił w końcu dziwnie ochrypniętym głosem, głuchy na pozostałe pytania, ślepy na to, co się działo; otaczały go twarze bliskich, słyszał ich głosy, ale czuł się, jakby wcale nie było ich wokół. Jakby został w tym sam. Abstrakcja w wykonaniu Barty'ego zadziałała na niego jak płachta na byka; spojrzenie, jakie mu wysłał, mogłoby zabić, a wyłącznie cud - i batalie z własnymi myślami - sprawiły, że za spojrzeniem nie pomknęły słowa, których Garrett szybko by pożałował. Ale dlaczego inni nie reagowali, dlaczego jak zahipnotyzowani wsłuchiwali się w słowa Bathildy, dlaczego nie złościli się, nie zaciskali dłoni w pięści, tak jak sam miał ochotę się zachować? - Zdążyło minąć wiele miesięcy, błądziliśmy, popełnialiśmy błędy, straciliśmy... - straciliśmy przyjaciół, bliskich, straciliśmy nadzieję - ale przecież każda wojna niosła ze sobą ofiary, wiedział o tym najlepiej. Więc zamilknął.
Słuchał słów, które padały, ale jednocześnie czuł się nieobecny; nie wiedział, co o tym myśleć, złościł się na niesprawiedliwość, na to, że przez niemalże rok pozostawieni zostali sami sobie - a teraz ktoś jawił się na horyzoncie, twierdząc, że jest zbawieniem, że niesie rozwiązania problemów, przez które jego przyjaciele oddali życie. I że miał je zawsze, lecz dopiero teraz - gdy ofiary już dawno skryły się w grobach - postanowił się nimi podzielić.
Gdzieś podskórnie wiedział, że nie myśli racjonalnie, ale w gniewie i rozżaleniu odganiał od siebie rozsądek. Ten powracał do głosu stopniowo, niespiesznie; dopiero teraz docierały do niego słowa o przywróceniu porządku, o zadbaniu o ład. O cenie, jaką przyjdzie za to zapłacić. O poświęceniu, z jakim część z nich zmuszona będzie się zmierzyć.
Gubił się we własnych myślach i odczuciach.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Florean zobaczył tutaj więcej znajomych twarzy niż się spodziewał. Czyli oni regularnie narażali swoje życie w celu naprawienia tego świata, a on nic o tym nie wiedział? Spotykał się z nimi, rozmawiał, uśmiechał się i żartował, nie mając pojęcia, co oni wyczyniają po godzinach. Czy jeszcze wielu takich spotka? Aż się przeraził, że za chwilę zobaczy jak do pomieszczenia wchodzi jego siostra. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Zobaczył za to... Bathildę Bagshot. Oczy rozjaśniły mu się z ekscytacji, gdyż od najmłodszych lat fascynował się historią magii i znał wszystkie pozycje pani Bagshot niemalże na pamięć. Jego ojciec był historykiem i zawsze dbał o to, by najważniejsze dzieła znalazły się w jego prywatnej biblioteczce. Florek za to dbał o to, żeby od razu je przeczytać. Tak więc Bagshot przeczytał kilkukrotnie wzdłuż i wszerz i zapewne wyskoczyłby z jakąś mową pochwalną pod jej adresem, gdyby tylko nie ogromny stres, który wciąż się go trzymał. Jej słowa jedynie ten stres podsyciły. Nie wiedziałby, co o tym wszystkim myśleć, gdyby stał przed nim ktoś inny. Ale stała przed nim sama Bathilda Bagshot, więc jak bardzo to wszystko wydawało mu się dziwne i niezrozumiałe, starał się jej zaufać. Zerknął na obecnych, zauważając na ich twarzach nie mniejsze skonfundowanie.
Zobaczył za to... Bathildę Bagshot. Oczy rozjaśniły mu się z ekscytacji, gdyż od najmłodszych lat fascynował się historią magii i znał wszystkie pozycje pani Bagshot niemalże na pamięć. Jego ojciec był historykiem i zawsze dbał o to, by najważniejsze dzieła znalazły się w jego prywatnej biblioteczce. Florek za to dbał o to, żeby od razu je przeczytać. Tak więc Bagshot przeczytał kilkukrotnie wzdłuż i wszerz i zapewne wyskoczyłby z jakąś mową pochwalną pod jej adresem, gdyby tylko nie ogromny stres, który wciąż się go trzymał. Jej słowa jedynie ten stres podsyciły. Nie wiedziałby, co o tym wszystkim myśleć, gdyby stał przed nim ktoś inny. Ale stała przed nim sama Bathilda Bagshot, więc jak bardzo to wszystko wydawało mu się dziwne i niezrozumiałe, starał się jej zaufać. Zerknął na obecnych, zauważając na ich twarzach nie mniejsze skonfundowanie.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Utrzymywała swoją pozycję nieco z tyłu, dlatego nie widziała tak dokładnie, co działo się na przedzie. Słyszała tylko, już od progu zresztą, wygwizdywaną pieśń. Znajomą, zagnieżdżoną na dnie jej świadomości, nadającą sens jej snom, które zapowiadały kolejną falę zmian. Drgnęła, gdy ktoś koło niej stanął, wyrywając ją z zawirowań własnych domysłów na temat tego, co dzieje się z przodu.
- Fred - odwróciła się w jego stronę, wzrokiem błądząc przez po chwilę po strapieniach wymalowanych miękkim pędzlem na jego twarzy. Wyciągnęła dłoń i uszczypnęła go w bok nadgarstka, tak, jak prosił! Uśmiech zatańczył w kącikach jej ust. - Podziałało?
Gdzieś za nią zamigotał jej zarys znajomej sylwetki. Kiedy Barty znalazł się w jej polu widzenia, natychmiast utkwiła swój wzrok w jego oczach. Czemu wydawał się być taki zrezygnowany? Czemu wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wprowadzał ją po raz pierwszy do Kwatery? Zbyt wiele zmartwień na głowie? Może coś złego działo się z jego siostrą?
Zamrugała szybko kilka razy, kiedy do jej uszu dotarł nowy, nieznany głos odganiający natrętne myśli. Nazwisko, które zawisło nad głowami zgromadzonych, zjeżyło włoski na jej ramionach, prowadząc gęsią skórkę aż po sam kark. Bagshot. Bathilda Bagshot.
Nie cierpiała historii magii, którą wykładano w Hogwarcie. Właściwie... nawet, gdyby wykładano ją w najbardziej przytulnej kawiarni w Londynie, też by jej nie polubiła. A tymczasem ta historia magii siedziała tuż przed nimi. Odskoczyła do tyłu, wpadając na ramię Brendana, kiedy o jej nogę otarł się kot. Skrzywiła się okrutnie. Nie cierpiała tych zwierząt. Zwłaszcza po incydencie w parku, kiedy dwie, podobne do tego sztuki, zaczęły ją gonić i niemal pożarły ją żywcem.
Zerknęła na skupioną twarz kuzyna i poprawiła swój mroziaty sweter, skupiając już się całkiem na dalszym dialogu pani Bagshot. Przełknęła ślinę, wychylając głowę nieco w bok, by lepiej widzieć siedzącą na fotelu starszą kobietę.
Chciała od nich czegoś więcej. Poświęcenia. Ostatniego poświęcenia. Eileen znów przejął dreszcz. Była doskonale świadoma swojego wyboru, którego dokonywała, gdy Barty pytał ją, czy zechce dołączyć do Zakonu Feniksa. Wiedziała, na co się pisze. Wiedziała, że już zawsze będzie musiała stać w pogotowiu, czuwać, być gotową do wykonania kolejnych kroków na przód. Jednak słowa Bathildy miały... mocniejszy wydźwięk. Nacechowane były bardziej dosadnie. Niosły coś... więcej. Wiele już straciła... więc co jeszcze miałaby oddać? Cokolwiek by to jednak było, mogłaby to zrobić. Nie stała tutaj, dokładnie w tym miejscu, bez powodu. Nie miała wątpliwości co do swoich intencji i postawy, ale wciąż nie była pewna co do samej postaci Bagshot.
- Skąd mamy wiedzieć, że faktycznie sam Albus Dumbledore polecił, by sprawowała pani nad nami pieczę? Mamy jakiś dowód?
Potrzebowała go. Potrzebowała go, by wykonać ten jeden krok w przód.
- Fred - odwróciła się w jego stronę, wzrokiem błądząc przez po chwilę po strapieniach wymalowanych miękkim pędzlem na jego twarzy. Wyciągnęła dłoń i uszczypnęła go w bok nadgarstka, tak, jak prosił! Uśmiech zatańczył w kącikach jej ust. - Podziałało?
Gdzieś za nią zamigotał jej zarys znajomej sylwetki. Kiedy Barty znalazł się w jej polu widzenia, natychmiast utkwiła swój wzrok w jego oczach. Czemu wydawał się być taki zrezygnowany? Czemu wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wprowadzał ją po raz pierwszy do Kwatery? Zbyt wiele zmartwień na głowie? Może coś złego działo się z jego siostrą?
Zamrugała szybko kilka razy, kiedy do jej uszu dotarł nowy, nieznany głos odganiający natrętne myśli. Nazwisko, które zawisło nad głowami zgromadzonych, zjeżyło włoski na jej ramionach, prowadząc gęsią skórkę aż po sam kark. Bagshot. Bathilda Bagshot.
Nie cierpiała historii magii, którą wykładano w Hogwarcie. Właściwie... nawet, gdyby wykładano ją w najbardziej przytulnej kawiarni w Londynie, też by jej nie polubiła. A tymczasem ta historia magii siedziała tuż przed nimi. Odskoczyła do tyłu, wpadając na ramię Brendana, kiedy o jej nogę otarł się kot. Skrzywiła się okrutnie. Nie cierpiała tych zwierząt. Zwłaszcza po incydencie w parku, kiedy dwie, podobne do tego sztuki, zaczęły ją gonić i niemal pożarły ją żywcem.
Zerknęła na skupioną twarz kuzyna i poprawiła swój mroziaty sweter, skupiając już się całkiem na dalszym dialogu pani Bagshot. Przełknęła ślinę, wychylając głowę nieco w bok, by lepiej widzieć siedzącą na fotelu starszą kobietę.
Chciała od nich czegoś więcej. Poświęcenia. Ostatniego poświęcenia. Eileen znów przejął dreszcz. Była doskonale świadoma swojego wyboru, którego dokonywała, gdy Barty pytał ją, czy zechce dołączyć do Zakonu Feniksa. Wiedziała, na co się pisze. Wiedziała, że już zawsze będzie musiała stać w pogotowiu, czuwać, być gotową do wykonania kolejnych kroków na przód. Jednak słowa Bathildy miały... mocniejszy wydźwięk. Nacechowane były bardziej dosadnie. Niosły coś... więcej. Wiele już straciła... więc co jeszcze miałaby oddać? Cokolwiek by to jednak było, mogłaby to zrobić. Nie stała tutaj, dokładnie w tym miejscu, bez powodu. Nie miała wątpliwości co do swoich intencji i postawy, ale wciąż nie była pewna co do samej postaci Bagshot.
- Skąd mamy wiedzieć, że faktycznie sam Albus Dumbledore polecił, by sprawowała pani nad nami pieczę? Mamy jakiś dowód?
Potrzebowała go. Potrzebowała go, by wykonać ten jeden krok w przód.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Czekam w napięciu na rozwój wydarzeń. Nie przestaję w swoim wyimaginowanym świecie rzucać każdemu pokrzepiający uśmiech. Skinieniem głową witam przybyłych po mnie, nie chcąc psuć panującego nastroju. Jeszcze nie wiem jak wiele czeka mnie wyrzeczeń. Jak wiele osób z tego towarzystwa musiało poświęcić dla Zakonu. Jak wiele zła mogli dostrzec i przeżyć. Jestem w tych szeregach tak krótko, jak ulotny moment - nie wiem jeszcze jak mocno moje doświadczenia są niepełne. Nie wiem nic. Niewiedza ta obija się o rozproszony umysł trwając w beztrosce. Nie, to nie zabawa, ale przecież damy radę - optymizm trzyma się kurczowo mojego mózgu.
Drgnęłam usłyszawszy obcy głos, dostrzegłszy niewątpliwą sławę, jaką jest pani Bagshot. Żywy dowód na to, jak wiele nas może różnić w obrębie rodziny. Chyba. Coś każe mi wątpić, nie wierzyć do końca w te szczere zapewnienia. I widzę, oraz słyszę, że nie jestem jedyna. Fala pytań, wątpliwości, sceptycyzmu zalewa pomieszczenie, przecina nieśmiałą ciszę zalegającą po wszystkich kątach. Zaczerpuję powietrza, wstrzymując się nieco - jak gdybym i ja miała zabrać głos. Jednak nic się nie wydobywa z mojego gardła prócz cichego westchnięcia. Właściwie wszystko już zostało wypowiedziane, dlatego pozostało czekać. Dać szansę na odpowiedź kobiecie, która ponoć w swych trzewiach skrywa rozwiązanie wszystkich problemów dzisiejszego świata.
Tak bardzo chciałabym, żeby to była prawda.
Drgnęłam usłyszawszy obcy głos, dostrzegłszy niewątpliwą sławę, jaką jest pani Bagshot. Żywy dowód na to, jak wiele nas może różnić w obrębie rodziny. Chyba. Coś każe mi wątpić, nie wierzyć do końca w te szczere zapewnienia. I widzę, oraz słyszę, że nie jestem jedyna. Fala pytań, wątpliwości, sceptycyzmu zalewa pomieszczenie, przecina nieśmiałą ciszę zalegającą po wszystkich kątach. Zaczerpuję powietrza, wstrzymując się nieco - jak gdybym i ja miała zabrać głos. Jednak nic się nie wydobywa z mojego gardła prócz cichego westchnięcia. Właściwie wszystko już zostało wypowiedziane, dlatego pozostało czekać. Dać szansę na odpowiedź kobiecie, która ponoć w swych trzewiach skrywa rozwiązanie wszystkich problemów dzisiejszego świata.
Tak bardzo chciałabym, żeby to była prawda.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bathilda Bagshot – choć wyglądała jak starsza miła kobieta, Lizzy wolała nie osądzać po pozorach. Ta kobieta miała wiedzę, informacje i cele osobiste, a to zawsze była mieszanka wybuchowa. Poznała się z twórczością ich gościa (a może to oni byli jej gośćmi? Wydawała się tutaj całkiem na miejscu.) jeszcze przed Hogwartem, a potem przez siedem lat jej życia nie mogła się z nią rozstać – ku własnemu nieszczęściu. Teraz ta mistyczna kobieta pojawiała się przed nimi jako alfa i omega, przewodniczka i wsparcie, które dopiero teraz postanowiło się ujawnić. Elizabeth miała wątpliwości. Nie była rycerzem, który bez zastanowienia odda swoje życie, zbyt bardzo je szanowała, by nie mieć wątpliwości. Niektórzy członkowie od razu poświadczali o swojej gotowości ( w tym Lex, kto by się spodziewał…), a inni mieli pytania. Ona stała z tyłu obserwowała bieg wydarzeń i choć spodziewała się, że ceną może być życie to mogły to być również inne rzeczy, które mogłyby zdradzić ideę jakie im towarzyszyły. Na razie wolała zachować milczenie, ale zarazem była świadoma, że to co proponuje ta kobieta może być ich jedyną skuteczną metodą walki z wrogiem. W końcu kto lepiej od niej znał Grindelwalda? Trzeba było tylko jej zaufać, a było to zarazem zbyt trudne jak i zbyt proste.
Ponieważ wciąż trzymała się raczej z tyłu, obecność niespodziewanego gościa prędzej wyczuła niż zauważyła; nagła cisza, spowodowana urwanymi w połowie rozmowami, przetoczyła się wzdłuż szeregu zakonników jak niema fala, tym dotkliwsza, że ucichła również wygwizdywana cicho pieśń feniksa. Margaux wsunęła się do salonu za resztą i dopiero wtedy pomiędzy sylwetkami dostrzegła siedzącą w fotelu starszą kobietę, która – choć z całą pewnością wywołała zaskoczenie – wpisywała się w przytulny salon tak idealnie, że trudno było uwierzyć, że do tej pory nie stanowiła stałego jego elementu.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale odruchowo mocniej zacisnęła palce na dłoni Justine, gdy pierwszych pięć nakropionych niepokojem pytań pojawiło się w jej głowie. Nie zadała żadnego, zamiast tego wsłuchując się w słowa Bathildy Bagshot, które – zupełnie jak ona sama – brzmiały jednocześnie naturalnie i abstrakcyjnie. Poświęcenie? Pod powiekami znowu zamigotał jej obraz niknącego pod głazami i syczącą taflą wody Roberta, i przez ułamek sekundy miała ochotę zaśmiać się gorzko, nie mogąc powstrzymać nieprzyjemnego wrażenia, że pomoc, której tak desperacko potrzebowali, tym razem przyszła odrobinę za późno.
Kilka osób wysunęło się do przodu, zadając pytania i wyrażając głośno kotłujące się w głowie wątpliwości, ale Margaux nie poszła w ich ślady, pozostając na swoim miejscu w tyle pomieszczenia. Nie czuła potrzeby składania słownych deklaracji (wciąż tu była, prawda?), ani przekonywania kogokolwiek, że jest gotowa poświęcić własne szczęście po to, żeby kolejne pokolenia mugoli i czarodziejów mogły żyć bez strachu o jutro. Była. Od dawna; milcząca determinacja nie pojawiła się nagle, wraz z nasunięciem na palec srebrnej obrączki, nie zdusiły jej też ostatnie wydarzenia, choć z całą pewnością nadały jej smutniejszego wydźwięku. Obietnicę podjęcia walki o świat łaskawszy i bardziej sprawiedliwy złożyła wiele lat wcześniej, komuś, kogo obecna rzeczywistość zawiodła w najgorszy możliwy sposób.
Milczała więc, czekając na rozwój wypadków i z jakiegoś powodu nie kwestionując szczerości intencji siedzącej w fotelu kobiety; płaszcz, wyglądający, jakby wisiał w przedsionku od zawsze, pieśń feniksa i sam fakt, że mimo tysiąca zaklęć ochronnych była w stanie jak gdyby nigdy nic pojawić się w kwaterze? Kawałki układanki pasowały do siebie zbyt dobrze, żeby okazać się sprytną iluzją albo podstępem. Inną sprawą było to, co właściwie wisząca w powietrzu zmiana oznaczała dla nich wszystkich – osobliwej mozaiki zgromadzonych w salonie osób – ale nad tym nie była jeszcze w stanie się zastanawiać, niezdolna do sensownego ułożenia rozbieganych myśli, częściowo wciąż tkwiących w Szkocji, częściowo w teraźniejszości, a częściowo w nieznanej i przerażająco wręcz niepewnej przyszłości.
Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale odruchowo mocniej zacisnęła palce na dłoni Justine, gdy pierwszych pięć nakropionych niepokojem pytań pojawiło się w jej głowie. Nie zadała żadnego, zamiast tego wsłuchując się w słowa Bathildy Bagshot, które – zupełnie jak ona sama – brzmiały jednocześnie naturalnie i abstrakcyjnie. Poświęcenie? Pod powiekami znowu zamigotał jej obraz niknącego pod głazami i syczącą taflą wody Roberta, i przez ułamek sekundy miała ochotę zaśmiać się gorzko, nie mogąc powstrzymać nieprzyjemnego wrażenia, że pomoc, której tak desperacko potrzebowali, tym razem przyszła odrobinę za późno.
Kilka osób wysunęło się do przodu, zadając pytania i wyrażając głośno kotłujące się w głowie wątpliwości, ale Margaux nie poszła w ich ślady, pozostając na swoim miejscu w tyle pomieszczenia. Nie czuła potrzeby składania słownych deklaracji (wciąż tu była, prawda?), ani przekonywania kogokolwiek, że jest gotowa poświęcić własne szczęście po to, żeby kolejne pokolenia mugoli i czarodziejów mogły żyć bez strachu o jutro. Była. Od dawna; milcząca determinacja nie pojawiła się nagle, wraz z nasunięciem na palec srebrnej obrączki, nie zdusiły jej też ostatnie wydarzenia, choć z całą pewnością nadały jej smutniejszego wydźwięku. Obietnicę podjęcia walki o świat łaskawszy i bardziej sprawiedliwy złożyła wiele lat wcześniej, komuś, kogo obecna rzeczywistość zawiodła w najgorszy możliwy sposób.
Milczała więc, czekając na rozwój wypadków i z jakiegoś powodu nie kwestionując szczerości intencji siedzącej w fotelu kobiety; płaszcz, wyglądający, jakby wisiał w przedsionku od zawsze, pieśń feniksa i sam fakt, że mimo tysiąca zaklęć ochronnych była w stanie jak gdyby nigdy nic pojawić się w kwaterze? Kawałki układanki pasowały do siebie zbyt dobrze, żeby okazać się sprytną iluzją albo podstępem. Inną sprawą było to, co właściwie wisząca w powietrzu zmiana oznaczała dla nich wszystkich – osobliwej mozaiki zgromadzonych w salonie osób – ale nad tym nie była jeszcze w stanie się zastanawiać, niezdolna do sensownego ułożenia rozbieganych myśli, częściowo wciąż tkwiących w Szkocji, częściowo w teraźniejszości, a częściowo w nieznanej i przerażająco wręcz niepewnej przyszłości.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powoli odzyskując świadomość, zacząłem rozpoznawać coraz więcej znajomych twarzy Zakonników, w szczególności zauważając nieobecność – a może tylko spóźnienie – Benjamina W zasadzie ostatni raz widziałem go na wiosennym meczu, choć pocztą pantoflową dotarła do mnie informacja, że z misji wrócił z tarczą.
I to ponoć całkiem wartościową.
- Myślę, że tak. - Powiedziałem, przyglądając się swojej ręce, po czym skinieniem głowy niemo podziękowałem Eileen, choć zmęczenie wymalowane na mojej twarzy mogło wyznaczać błędny trop.
Teraz już wyraźnie czułem poruszenie panujące w salonie, na szczęscie punkt kulminacyjny nie kazał długo na siebie czekać. Moja reakcja była natychmiastowa –kwatera Zakonu Feniksa była ostatnim bezpiecznym miejscem w Londynie, a obecność osoby (choć znanej przez wszystkich), której nazwiska nie wygrawerowano na piórku wiszącym w sali obrad, budziła – pomimo zapewnień o przyjaźni - uzasadniony niepokój.
- Skąd możemy mieć pewność, że jesteś prawdziwą Bathildą Bagshot, albo że nie działasz pod wpływem Klątwy? - Choć życie już dawno przyuczyło mnie do lisiej czujności, ostatnie wydarzenia wyostrzyły moją ostrożność na niepojętą skalę absurdu. O ile prawdziwą Bethildę mogłem uznać za sojusznika, aparycja starszej kobiety i spokojny ton głosu mogły być przecież tylko iluzją. Czasy były niespokojne, i o ile tliła się jeszcze we mnie iskra nadziei, która pozwalała na zaufanie innym, wszędzie dostrzegałem potencjalne zagrożenie.
Tak bardzo chciałem, aby i tym razem moja ostrożność okazała się na wyrost, że przez moment poczułem wzbierającą się falę entuzjazmu, w imię zasady zabij to, nim złoży jaja brutalnie zdeptaną przez Garretta. Weasley jak zwykle odzywał się chłodnym głosem rozsądku i logiki, obdzierając rzeczywistość ze wszystkich szat.
Ten płomień zgasł, nieoczekiwanie przeradzając się w złość.
- Kilkoro z nas już zapłaciło najwyższą cenę. - Zauważyłem.
Jeśli jednak było tak, jak mówiła Bathilda – jeśli obserwowała nas od wielu miesięcy, nie potrzebowały paść żadne deklaracje z mojej strony, aby n a p e w n o wiedziała, czy jestem gotowy.
Nie zamierzałem cofać się przed niczym, na co dobrowolnie się zgodziłem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I to ponoć całkiem wartościową.
- Myślę, że tak. - Powiedziałem, przyglądając się swojej ręce, po czym skinieniem głowy niemo podziękowałem Eileen, choć zmęczenie wymalowane na mojej twarzy mogło wyznaczać błędny trop.
Teraz już wyraźnie czułem poruszenie panujące w salonie, na szczęscie punkt kulminacyjny nie kazał długo na siebie czekać. Moja reakcja była natychmiastowa –kwatera Zakonu Feniksa była ostatnim bezpiecznym miejscem w Londynie, a obecność osoby (choć znanej przez wszystkich), której nazwiska nie wygrawerowano na piórku wiszącym w sali obrad, budziła – pomimo zapewnień o przyjaźni - uzasadniony niepokój.
- Skąd możemy mieć pewność, że jesteś prawdziwą Bathildą Bagshot, albo że nie działasz pod wpływem Klątwy? - Choć życie już dawno przyuczyło mnie do lisiej czujności, ostatnie wydarzenia wyostrzyły moją ostrożność na niepojętą skalę absurdu. O ile prawdziwą Bethildę mogłem uznać za sojusznika, aparycja starszej kobiety i spokojny ton głosu mogły być przecież tylko iluzją. Czasy były niespokojne, i o ile tliła się jeszcze we mnie iskra nadziei, która pozwalała na zaufanie innym, wszędzie dostrzegałem potencjalne zagrożenie.
Tak bardzo chciałem, aby i tym razem moja ostrożność okazała się na wyrost, że przez moment poczułem wzbierającą się falę entuzjazmu, w imię zasady zabij to, nim złoży jaja brutalnie zdeptaną przez Garretta. Weasley jak zwykle odzywał się chłodnym głosem rozsądku i logiki, obdzierając rzeczywistość ze wszystkich szat.
Ten płomień zgasł, nieoczekiwanie przeradzając się w złość.
- Kilkoro z nas już zapłaciło najwyższą cenę. - Zauważyłem.
Jeśli jednak było tak, jak mówiła Bathilda – jeśli obserwowała nas od wielu miesięcy, nie potrzebowały paść żadne deklaracje z mojej strony, aby n a p e w n o wiedziała, czy jestem gotowy.
Nie zamierzałem cofać się przed niczym, na co dobrowolnie się zgodziłem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 20.12.16 23:35, w całości zmieniany 3 razy
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata