Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Tego pytania obawiał się najbardziej, a nie od dziś wiadomo, że wszystko czego się boimy w końcu nas spotka. Dlaczego Margaux musiała je zadać? Czy nie mógł pooszukiwać się jeszcze chwilę? Był jego najbliższym przyjacielem, powinien wiedzieć czemu jeszcze go nie ma. Powinien wiedzieć, co działo się z nim przez ostatni miesiąc. Tymczasem obaj stanowili dla siebie przez ten czas czyste pergaminy, dokładnie jak te, których nie potrafił zapełnić żadnymi logicznymi słowami. Wiele razy próbował sklecić jakiś list, ale ostatecznie nic nie wysłał. Zawiódł.
Chciał spotkać Jaimiego tutaj. Nie wątpił, że go tu zobaczy. Nie miał żadnego pomysłu jak się zachowa, ale wiedział, że po prostu będzie umiał. To dzięki swojemu przyjacielowi stał w tym miejscu, u boku tych wszystkich ludzi. Wspomnienie zadania, któremu stawiał czoła wciąż było świeże w jego umyśle. Tak samo jak zostająca w tyle Margit, o której póki co nic nie było słychać. Martwił się tym coraz bardziej, chociaż marzec w jego pamięci kreował się na dosyć bezbarwną masę pozbawioną wyraźnych emocji. Zebranie się tutaj przypominało mu o wszystkim jeszcze dosadniej niż tamten rozgrzewający się na palcu pierścień. Tylko osoby, dzięki której go otrzymał, nie było.
Nie znał kobiety przedstawionej mu przez Vance. Chociaż byłe kolorową osobą na tle pozostałych to zbladła na chwilę wobec tego, co miało miejsce chwilę potem. Nie przepchnął się do przodu, był na tyle wysoki, aby przyglądać się wszystkiemu z pewnej odległości. Bathilda Bagshot. Nie spodziewał się jej tutaj. Przecież musiała liczyć spokojnie ponad sto lat. Tymczasem zjawiła się w pilnie strzeżonej kwaterze Zakonu Feniksa, jak gdyby nigdy nic. Była potężnym magiem, nie pozostawało co do tego żadnych wątpliwości. W dodatku przedstawiała się jako osoba zaznajomiona z planami Dumbledora. Sprawdzała ich? Czy to ona była odpowiedzialna za niektóre wydarzenia, jakie miały miejsce podczas ich wyprawy do dawnego domu założyciela? Z jednej strony ta układanka zaczynała przyjmować wyraźniejsze kształty, a z drugiej? Sam nie był pewien. Cudownie zjawiała się tutaj i opowiadała o ostatnim poświęceniu. Inni wyrażali swoje wątpliwości na głos, ale Leonard zamyślił się na chwilę. Czy był godzien? Nie zadbał o swojego przyjaciela, samolubnie zakopując się w swoim cierpieniu – dokładnie tak jak kiedyś to zrobił. Był już dojrzały, starszy od większości zebranych tutaj zakonników, którzy zapewne nie nosili takich znamion skazy jak on. Chciał być godny dalszej pomocy Zakonowi. Tak naprawdę nie miał już zbyt wiele do stracenia, ostatnio życie znowu stopniowo go odzierało ukazując żywo pulsującą we wnętrzu skazę. Czy był gotów się poświęcić? Jeśli mógłby w ten sposób uchronić innych przed swoim losem to dlaczego nie? O ile Bagshot go nie wyprosi.
Chciał spotkać Jaimiego tutaj. Nie wątpił, że go tu zobaczy. Nie miał żadnego pomysłu jak się zachowa, ale wiedział, że po prostu będzie umiał. To dzięki swojemu przyjacielowi stał w tym miejscu, u boku tych wszystkich ludzi. Wspomnienie zadania, któremu stawiał czoła wciąż było świeże w jego umyśle. Tak samo jak zostająca w tyle Margit, o której póki co nic nie było słychać. Martwił się tym coraz bardziej, chociaż marzec w jego pamięci kreował się na dosyć bezbarwną masę pozbawioną wyraźnych emocji. Zebranie się tutaj przypominało mu o wszystkim jeszcze dosadniej niż tamten rozgrzewający się na palcu pierścień. Tylko osoby, dzięki której go otrzymał, nie było.
Nie znał kobiety przedstawionej mu przez Vance. Chociaż byłe kolorową osobą na tle pozostałych to zbladła na chwilę wobec tego, co miało miejsce chwilę potem. Nie przepchnął się do przodu, był na tyle wysoki, aby przyglądać się wszystkiemu z pewnej odległości. Bathilda Bagshot. Nie spodziewał się jej tutaj. Przecież musiała liczyć spokojnie ponad sto lat. Tymczasem zjawiła się w pilnie strzeżonej kwaterze Zakonu Feniksa, jak gdyby nigdy nic. Była potężnym magiem, nie pozostawało co do tego żadnych wątpliwości. W dodatku przedstawiała się jako osoba zaznajomiona z planami Dumbledora. Sprawdzała ich? Czy to ona była odpowiedzialna za niektóre wydarzenia, jakie miały miejsce podczas ich wyprawy do dawnego domu założyciela? Z jednej strony ta układanka zaczynała przyjmować wyraźniejsze kształty, a z drugiej? Sam nie był pewien. Cudownie zjawiała się tutaj i opowiadała o ostatnim poświęceniu. Inni wyrażali swoje wątpliwości na głos, ale Leonard zamyślił się na chwilę. Czy był godzien? Nie zadbał o swojego przyjaciela, samolubnie zakopując się w swoim cierpieniu – dokładnie tak jak kiedyś to zrobił. Był już dojrzały, starszy od większości zebranych tutaj zakonników, którzy zapewne nie nosili takich znamion skazy jak on. Chciał być godny dalszej pomocy Zakonowi. Tak naprawdę nie miał już zbyt wiele do stracenia, ostatnio życie znowu stopniowo go odzierało ukazując żywo pulsującą we wnętrzu skazę. Czy był gotów się poświęcić? Jeśli mógłby w ten sposób uchronić innych przed swoim losem to dlaczego nie? O ile Bagshot go nie wyprosi.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pomarszczoną, zatroskaną twarz kobiety rozjaśnił uśmiech. Wyciągnęła dłoń, by w krótkim, przyjaznym geście lekko zacisnąć palce na przedramieniu Herewarda.
- Profesorze Bartiusie, ja również czytałam pańskie dzieło traktujące o wilkołakach, uważam je za bardzo wartościowe. Nie jest to jednak najlepsza chwila na pogaduszki o naukowych dokonaniach... lecz niezwykle chętnie poruszę ten temat w dogodniejszym momencie - powiedziała ciepło, odsuwając dłoń od Herewarda i spoglądając na niego przepraszająco.
Zanim zaczęła mówić dalej, przyjrzała się ze zmartwieniem twarzom Zakonników.
- Nie dziwią mnie wasze obawy, moi kochani. Wszak pojawiłam się znikąd i wymagam od was tak wiele... - Mówiąc to, Bathilda uniosła coś, co do tej pory spoczywało na jej kolanach: złote pióro feniksa opatrzone jej nazwiskiem, które wskazywało na to, że również była Strażnikiem Tajemnicy kwatery. - Zakon Feniksa powstał w trakcie stypy miłego mi Horacego Slughorna, w której, ze względu na zły stan zdrowotny, niestety nie mogłam wziąć udziału. Ale wcześniej zadbałam o to, żeby wiadomość o dziedzictwie Albusa trafiła do rąk odpowiednich osób. Przyglądałam się wam, gdy w Noc Fawkesa zyskiwaliście nowych sojuszników, gdy przeszukiwaliście dom Dumbledore'ów, gdy planowaliście swoją wyprawę do Szkocji... ale jestem tylko starszą, słabowitą kobietą, która nie dorównuje wam siłą, zdolnościami i odwagą. Jestem tylko posłańcem, osobą, której Albus zaufał na tyle, by przekazać mi informacje, które pomogą wam, teraz nam, uratować świat. Ale postawił warunki. Jednym z nich było wyjście z cienia dopiero teraz.
Po tych słowach Bathilda podniosła różdżkę, która do tej pory leżała na podłokietniku jej fotela. Rzuciła niewerbalne zaklęcie i z jej niewielkiej, różowej torebki wyleciał wygaszacz - unosił się w powietrzu na wysokości twarzy kobiety, kilka cali od czubka jej nosa. Wygaszacz magnetyzował, przyciągał spojrzenia, trudno było odwrócić od niego wzrok. Biały kot prychnął i zeskoczył z kolan pani Bagshot, ukrył się pod salonowym stołem.
- Albus przygotował dla was... pewien test, pewną próbę. Ostateczna próba, tak ją nazwał - mówiła dalej Bathilda, a przez jej twarz przemknął cień zmartwienia oraz troski. - Zdradził mi sekret, jak ją przeprowadzić i jakie przynosi ona skutki. Polecił mi również, aby spośród waszego grona, grona dzielnych, dobrych serc, za pomocą prób wyłonić wojowników, Gwardię, która stanie na straży najważniejszych wartości. Która dla walki o sprawiedliwość i lepsze jutro będzie w stanie poświęcić coś więcej niż własne życie.
Wygaszacz wciąż unosił się w powietrzu i niemożliwe było na niego nie patrzeć. Zdawało się, że wszystkie inne światła w kwaterze stają się słabsze, że nie istnieje inne źródło jasności, że tylko wygaszacz rozświetla mroki, że bez niego... że bez niego wszystko pogrąży się w nicości. Jednocześnie pani Bagshot znów ułożyła usta w troskliwym uśmiechu; obdarzyła nim wszystkich tych, którzy zdążyli już wyrazić chęć do poświęceń.
- Niezwykle raduje mnie, że wasze gorące serca wyrwały się do walki, zanim jeszcze dowiedzieliście się, jaka jest tego cena. I dlatego muszę was ostrzec, słuchajcie moich słów uważnie, nie dajcie porywom odwagi przyćmić zdrowy osąd. - Odwróciła spojrzenie od Herewarda, Justine, Alexandra, by przyjrzeć się pozostałym, z nie mniejszym ciepłem kryjącym się w oczach. - Apeluję do was wszystkich: nie obawiajcie się, moi mili, bo nikt z was, kto nie wyrazi chęci, nie będzie musiał zdobyć się na to poświęcenie. Broń przed tym Merlinie! Próba, którą część z was przejdzie, nie jest podstawą Zakonu Feniksa, stanowi natomiast jego istotę. Posłuży wyłowieniu Gwardii Zakonu, grupy osób, która już na zawsze zwiąże się swoją magią z duszą tej organizacji, choć cena, jaką trzeba za to zapłacić, jest wielka. Niestety, tylko poświęcenie umożliwi Gwardii unicestwienie tyranii Grindelwalda - tylko wyrzeczenie się przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości może dorównać jego mocy. Oddanie tego, co najdroższe waszemu sercu. Na ten moment nie mogę powiedzieć wam nic więcej. Przeprowadzenie próby nie jest proste, muszę już wkrótce dowiedzieć się, dla jak wielu osób przygotować rytuał. Zastanówcie się, kochani, czy naprawdę jesteście na to gotowi. Nawet jeżeli nie zdecydujecie się podejść do próby, wasza pomoc w Zakonie wciąż będzie nieoceniona, wciąż będzie czekać na was wiele pracy. Członkowie Zakonu są nam potrzebni równie mocno, co Gwardziści, oni również będą musieli wypełnić wiele zadań, zawalczyć o dobro świata. Poza Gwardią potrzebni są uzdrowiciele, alchemicy, specjaliści od zaklęć obronnych, ale też każde dobre serce pragnące naprawić świat. Pomagać poszkodowanym przez wojnę. W Zakonie równie wartościowi są ci, którzy chcą poświęcić mniej, którzy pragną... którzy pragną sami ustalać swoje granice. Którzy walczą dla swoich rodzin, dla najbliższych, dla ich dobra i pomyślności. Gwardziści muszą bowiem przygotować się na wszystko, na osierocenie dzieci, uczynienie żon wdowami, zmuszenie ukochanych, by opłakiwały utraconą miłość. Nie każdy może... nie każdy powinien dokonać takiego poświęcenia. Ten wybór złamie serca waszym najbliższym, może odebrać im szczęście. Podjęcie tej decyzji to brzemię; czy jesteście gotowi poświęcić ich dobrobyt? Czy jesteście gotowi na każdym kroku spotykać się z podobnymi dylematami, a nawet takimi, które wzbudzą w waszych sercach jeszcze więcej cierpienia? Czy w chwili, gdy świat stanie na krawędzi, będziecie gotowi poświęcić wszystko dla lepszego jutra?
Uśmiech na twarzy Bathildy stał się smutny, bolesny; rozumiała, jak wiele oczekiwała. Ponownie machnęła różdżką, wygaszacz utracił blask, przestał przyciągać spojrzenia oraz w dziwny, choć przyjemny i bezpieczny sposób fascynować. Magiczny przedmiot wkrótce ukrył się znów w otchłaniach torebki pani Bagshot.
- Nie oczekuję od was odpowiedzi od razu, bo nie jest to decyzja, którą można podjąć w jednej chwili, dobrze o tym wiem. Zastanówcie się... zastanówcie się i powiadomcie mnie o tym. Jeżeli pozwolicie, od dziś zacznę krzątać się niekiedy po kwaterze. Nawyki starszej pani nie pozwalają mi patrzeć bezczynnie na te zakurzone półki oraz na pajęczyny skłębione w rogach. Gdy zdecydujecie, przybądźcie do kwatery, najprawdopodobniej znajdziecie mnie tu i będziecie mogli osobiście mnie powiadomić, wtedy przygotuję Próby. Och, moi mili, w tych czasach już nawet sowy nie są bezpieczne. Tymczasem... czy macie jeszcze jakieś pytania, kochani?
| Na odpis macie 24h.
- Profesorze Bartiusie, ja również czytałam pańskie dzieło traktujące o wilkołakach, uważam je za bardzo wartościowe. Nie jest to jednak najlepsza chwila na pogaduszki o naukowych dokonaniach... lecz niezwykle chętnie poruszę ten temat w dogodniejszym momencie - powiedziała ciepło, odsuwając dłoń od Herewarda i spoglądając na niego przepraszająco.
Zanim zaczęła mówić dalej, przyjrzała się ze zmartwieniem twarzom Zakonników.
- Nie dziwią mnie wasze obawy, moi kochani. Wszak pojawiłam się znikąd i wymagam od was tak wiele... - Mówiąc to, Bathilda uniosła coś, co do tej pory spoczywało na jej kolanach: złote pióro feniksa opatrzone jej nazwiskiem, które wskazywało na to, że również była Strażnikiem Tajemnicy kwatery. - Zakon Feniksa powstał w trakcie stypy miłego mi Horacego Slughorna, w której, ze względu na zły stan zdrowotny, niestety nie mogłam wziąć udziału. Ale wcześniej zadbałam o to, żeby wiadomość o dziedzictwie Albusa trafiła do rąk odpowiednich osób. Przyglądałam się wam, gdy w Noc Fawkesa zyskiwaliście nowych sojuszników, gdy przeszukiwaliście dom Dumbledore'ów, gdy planowaliście swoją wyprawę do Szkocji... ale jestem tylko starszą, słabowitą kobietą, która nie dorównuje wam siłą, zdolnościami i odwagą. Jestem tylko posłańcem, osobą, której Albus zaufał na tyle, by przekazać mi informacje, które pomogą wam, teraz nam, uratować świat. Ale postawił warunki. Jednym z nich było wyjście z cienia dopiero teraz.
Po tych słowach Bathilda podniosła różdżkę, która do tej pory leżała na podłokietniku jej fotela. Rzuciła niewerbalne zaklęcie i z jej niewielkiej, różowej torebki wyleciał wygaszacz - unosił się w powietrzu na wysokości twarzy kobiety, kilka cali od czubka jej nosa. Wygaszacz magnetyzował, przyciągał spojrzenia, trudno było odwrócić od niego wzrok. Biały kot prychnął i zeskoczył z kolan pani Bagshot, ukrył się pod salonowym stołem.
- Albus przygotował dla was... pewien test, pewną próbę. Ostateczna próba, tak ją nazwał - mówiła dalej Bathilda, a przez jej twarz przemknął cień zmartwienia oraz troski. - Zdradził mi sekret, jak ją przeprowadzić i jakie przynosi ona skutki. Polecił mi również, aby spośród waszego grona, grona dzielnych, dobrych serc, za pomocą prób wyłonić wojowników, Gwardię, która stanie na straży najważniejszych wartości. Która dla walki o sprawiedliwość i lepsze jutro będzie w stanie poświęcić coś więcej niż własne życie.
Wygaszacz wciąż unosił się w powietrzu i niemożliwe było na niego nie patrzeć. Zdawało się, że wszystkie inne światła w kwaterze stają się słabsze, że nie istnieje inne źródło jasności, że tylko wygaszacz rozświetla mroki, że bez niego... że bez niego wszystko pogrąży się w nicości. Jednocześnie pani Bagshot znów ułożyła usta w troskliwym uśmiechu; obdarzyła nim wszystkich tych, którzy zdążyli już wyrazić chęć do poświęceń.
- Niezwykle raduje mnie, że wasze gorące serca wyrwały się do walki, zanim jeszcze dowiedzieliście się, jaka jest tego cena. I dlatego muszę was ostrzec, słuchajcie moich słów uważnie, nie dajcie porywom odwagi przyćmić zdrowy osąd. - Odwróciła spojrzenie od Herewarda, Justine, Alexandra, by przyjrzeć się pozostałym, z nie mniejszym ciepłem kryjącym się w oczach. - Apeluję do was wszystkich: nie obawiajcie się, moi mili, bo nikt z was, kto nie wyrazi chęci, nie będzie musiał zdobyć się na to poświęcenie. Broń przed tym Merlinie! Próba, którą część z was przejdzie, nie jest podstawą Zakonu Feniksa, stanowi natomiast jego istotę. Posłuży wyłowieniu Gwardii Zakonu, grupy osób, która już na zawsze zwiąże się swoją magią z duszą tej organizacji, choć cena, jaką trzeba za to zapłacić, jest wielka. Niestety, tylko poświęcenie umożliwi Gwardii unicestwienie tyranii Grindelwalda - tylko wyrzeczenie się przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości może dorównać jego mocy. Oddanie tego, co najdroższe waszemu sercu. Na ten moment nie mogę powiedzieć wam nic więcej. Przeprowadzenie próby nie jest proste, muszę już wkrótce dowiedzieć się, dla jak wielu osób przygotować rytuał. Zastanówcie się, kochani, czy naprawdę jesteście na to gotowi. Nawet jeżeli nie zdecydujecie się podejść do próby, wasza pomoc w Zakonie wciąż będzie nieoceniona, wciąż będzie czekać na was wiele pracy. Członkowie Zakonu są nam potrzebni równie mocno, co Gwardziści, oni również będą musieli wypełnić wiele zadań, zawalczyć o dobro świata. Poza Gwardią potrzebni są uzdrowiciele, alchemicy, specjaliści od zaklęć obronnych, ale też każde dobre serce pragnące naprawić świat. Pomagać poszkodowanym przez wojnę. W Zakonie równie wartościowi są ci, którzy chcą poświęcić mniej, którzy pragną... którzy pragną sami ustalać swoje granice. Którzy walczą dla swoich rodzin, dla najbliższych, dla ich dobra i pomyślności. Gwardziści muszą bowiem przygotować się na wszystko, na osierocenie dzieci, uczynienie żon wdowami, zmuszenie ukochanych, by opłakiwały utraconą miłość. Nie każdy może... nie każdy powinien dokonać takiego poświęcenia. Ten wybór złamie serca waszym najbliższym, może odebrać im szczęście. Podjęcie tej decyzji to brzemię; czy jesteście gotowi poświęcić ich dobrobyt? Czy jesteście gotowi na każdym kroku spotykać się z podobnymi dylematami, a nawet takimi, które wzbudzą w waszych sercach jeszcze więcej cierpienia? Czy w chwili, gdy świat stanie na krawędzi, będziecie gotowi poświęcić wszystko dla lepszego jutra?
Uśmiech na twarzy Bathildy stał się smutny, bolesny; rozumiała, jak wiele oczekiwała. Ponownie machnęła różdżką, wygaszacz utracił blask, przestał przyciągać spojrzenia oraz w dziwny, choć przyjemny i bezpieczny sposób fascynować. Magiczny przedmiot wkrótce ukrył się znów w otchłaniach torebki pani Bagshot.
- Nie oczekuję od was odpowiedzi od razu, bo nie jest to decyzja, którą można podjąć w jednej chwili, dobrze o tym wiem. Zastanówcie się... zastanówcie się i powiadomcie mnie o tym. Jeżeli pozwolicie, od dziś zacznę krzątać się niekiedy po kwaterze. Nawyki starszej pani nie pozwalają mi patrzeć bezczynnie na te zakurzone półki oraz na pajęczyny skłębione w rogach. Gdy zdecydujecie, przybądźcie do kwatery, najprawdopodobniej znajdziecie mnie tu i będziecie mogli osobiście mnie powiadomić, wtedy przygotuję Próby. Och, moi mili, w tych czasach już nawet sowy nie są bezpieczne. Tymczasem... czy macie jeszcze jakieś pytania, kochani?
| Na odpis macie 24h.
Ja, światło w ciemności, iskra pośród bezkresnej nocy...
Cieszył się, że nie widzi w lustrze, jak czerwone są jego uszy i policzki. Tyle tylko zostało mu z autografu. Zbesztany, nawet miłymi słowami, wycofał się i milczał przyglądając się kolejnym wyrażającym swoje zdania. Wsłuchując się w to, co inni mieli do powiedzenia.
Posłał Garrettowi równie zabójcze spojrzenie, jakim ten obdarzył jego. Czy Garrett w ogóle wiedział, czyje słowa kwestionuje? Czy on naprawdę wątpił w BATHILDĘ BAGSHOT? Hereward nie powiedział przyjacielowi, co sam na ten temat myśli, jego pełen niedowierzania wzrok z pewnością wystarczył. Potem nie powstrzymał uśmiechu pobłażania, kiedy kolejne osoby deklarowały walkę i poświęcenie. Ile oni mieli lat? Nie powinni tak pochopnie rezygnować z życia. Słowa pani profesor były poważne, nie żartowała. O ile Barty nie miał zastrzeżeń co do oddania, wszystkiego Zakonowi, o tyle miał je wobec innych. Dlaczego ludzie mający przed sobą przyszłość i szczęście mieliby je wyrzucać? Hereward był na to gotowy, bo i tak czuł, że nie ma już nic. Przyszedł na spotkanie już nawet nie pełen wątpliwości, ale wręcz zrezygnowania. Tracili kolejnych przyjaciół i jakby wcale nie posuwali się do przodu. i w momencie, w którym Barty stracił wszelką nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zachce mu się znowu żyć, pojawił się ktoś, kto mógł dać mu znowu sens. Mógł mieć cel zamiast błądzić, krążyć, miotać się w jego poszukiwaniu. Dlatego nawet na myśl mu nie przyszło mieć wątpliwości. Za bardzo chciał znów poczuć się sobą, mieć kogoś, kto powie mu, co robić. Tego potrzebował, nie zastanawiać się nad tym, co jest dobre, a co złe, czy postępuje słusznie, czy podejmować kolejne zadania, czy nie w obawie, że znowu ktoś może zginąć. Nie mógł obarczyć odpowiedzialnością dokonywania podobnych wyborów nikogo innego. Profesor Bagshot pojawiła się jednak sama, gotowa do podjęcia się tej niewdzięcznej misji. Barty był jej za o wdzięczny, dlatego nie zamierzał o nic pytać. Jeszcze mogłoby się okazać, że to faktycznie tylko sztuczka. Podły wybieg Grindelwalda mający zniszczyć tych, którzy mieli czelność podjąć z nim walkę. Czy nie było to logiczne? Czy człowiek, z reguły dość roztropny, nie powinien pomyśleć o tym w pierwszej kolejności? Odrobina podejrzliwości – tego mógł się już dawno przecież nauczyć. Każda mądrość był jednak bezużyteczna, jeśli nie chciało się z niej skorzystać. A Hereward bronił się przed nią wyjątkowo skutecznie. Potrzebował Bathildy, potrzebował sensu i potrzebował zdobyć jakiś cel. Ona oferowała wszystko, wątpliwości zaś mogły mu tylko odebrać to, czego tak kurczowo zaczął się trzymać. Był gotowy do próby, bo uważał, że i tak nie ma już nic, co mógłby poświęcić. Widział w niej jedynie nowy początek. Po raz pierwszy w życiu miał przed sobą jasną ścieżkę, którą mógł podążać. Nawet, jeśli prowadziła wprost ku samozagładzie, było to dużo lepsze niż znowu stracić całkowicie nadzieję i iskierkę życia, która znowu na chwilę się w nim zatliła. Poświęcenie wszystkiego dla jednego, jasnego celu było wreszcie ulgą od wiecznej tułaczki i szukania swojego miejsca w świecie.
- Czyli jego naprawdę da się pokonać? - Patrzył na panią profesor chcąc usłyszeć potwierdzenie, zyskać pewność, że dla tej jednej rzeczy, pobicia Grindelwalda, może poświęcić wszystko.
Posłał Garrettowi równie zabójcze spojrzenie, jakim ten obdarzył jego. Czy Garrett w ogóle wiedział, czyje słowa kwestionuje? Czy on naprawdę wątpił w BATHILDĘ BAGSHOT? Hereward nie powiedział przyjacielowi, co sam na ten temat myśli, jego pełen niedowierzania wzrok z pewnością wystarczył. Potem nie powstrzymał uśmiechu pobłażania, kiedy kolejne osoby deklarowały walkę i poświęcenie. Ile oni mieli lat? Nie powinni tak pochopnie rezygnować z życia. Słowa pani profesor były poważne, nie żartowała. O ile Barty nie miał zastrzeżeń co do oddania, wszystkiego Zakonowi, o tyle miał je wobec innych. Dlaczego ludzie mający przed sobą przyszłość i szczęście mieliby je wyrzucać? Hereward był na to gotowy, bo i tak czuł, że nie ma już nic. Przyszedł na spotkanie już nawet nie pełen wątpliwości, ale wręcz zrezygnowania. Tracili kolejnych przyjaciół i jakby wcale nie posuwali się do przodu. i w momencie, w którym Barty stracił wszelką nadzieję, że kiedykolwiek jeszcze zachce mu się znowu żyć, pojawił się ktoś, kto mógł dać mu znowu sens. Mógł mieć cel zamiast błądzić, krążyć, miotać się w jego poszukiwaniu. Dlatego nawet na myśl mu nie przyszło mieć wątpliwości. Za bardzo chciał znów poczuć się sobą, mieć kogoś, kto powie mu, co robić. Tego potrzebował, nie zastanawiać się nad tym, co jest dobre, a co złe, czy postępuje słusznie, czy podejmować kolejne zadania, czy nie w obawie, że znowu ktoś może zginąć. Nie mógł obarczyć odpowiedzialnością dokonywania podobnych wyborów nikogo innego. Profesor Bagshot pojawiła się jednak sama, gotowa do podjęcia się tej niewdzięcznej misji. Barty był jej za o wdzięczny, dlatego nie zamierzał o nic pytać. Jeszcze mogłoby się okazać, że to faktycznie tylko sztuczka. Podły wybieg Grindelwalda mający zniszczyć tych, którzy mieli czelność podjąć z nim walkę. Czy nie było to logiczne? Czy człowiek, z reguły dość roztropny, nie powinien pomyśleć o tym w pierwszej kolejności? Odrobina podejrzliwości – tego mógł się już dawno przecież nauczyć. Każda mądrość był jednak bezużyteczna, jeśli nie chciało się z niej skorzystać. A Hereward bronił się przed nią wyjątkowo skutecznie. Potrzebował Bathildy, potrzebował sensu i potrzebował zdobyć jakiś cel. Ona oferowała wszystko, wątpliwości zaś mogły mu tylko odebrać to, czego tak kurczowo zaczął się trzymać. Był gotowy do próby, bo uważał, że i tak nie ma już nic, co mógłby poświęcić. Widział w niej jedynie nowy początek. Po raz pierwszy w życiu miał przed sobą jasną ścieżkę, którą mógł podążać. Nawet, jeśli prowadziła wprost ku samozagładzie, było to dużo lepsze niż znowu stracić całkowicie nadzieję i iskierkę życia, która znowu na chwilę się w nim zatliła. Poświęcenie wszystkiego dla jednego, jasnego celu było wreszcie ulgą od wiecznej tułaczki i szukania swojego miejsca w świecie.
- Czyli jego naprawdę da się pokonać? - Patrzył na panią profesor chcąc usłyszeć potwierdzenie, zyskać pewność, że dla tej jednej rzeczy, pobicia Grindelwalda, może poświęcić wszystko.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Atmosfera zdawała się robić coraz bardziej napięta. Tyle pytań, niejasności, wątpliwości. Mieli do tego prawo. Bathilda pojawiła się tutaj nagle, niezapowiedzianie i, jak Alan zdążył ustalić, za późno, by ocalić kilka istnień. Wiedza ta natomiast powodowała, że jego żołądek ścisnął się nieprzyjemnie, powodując mdłości, które całe szczęście nie odbijały się na jego wyglądzie zewnętrznym. Nie wiedział, nie miał pojęcia... Miał takie zaległości, takie luki w informacjach... Przez te kilka miesięcy, gdy zrozpaczony i zaniedbany włóczył się po świecie opłakując śmierć swojej matki, młodzi ludzie walczyli za lepsze jutro... i ginęli. Poczuł wstyd, złość na samego siebie. Po co tu stał skoro nawet o tym nie wiedział? Po co tu był? Czy był im do czegokolwiek potrzebny? Czy powinien stać wśród nich i nazywać siebie członkiem Zakonu Feniksa? Wszystkie te uczucia i wątpliwości na chwilę przyćmiły go całkowicie. Dopiero świecący obiekt, który wyłonił się z torebki starszej Pani i zawisł w powietrzu przyciągając wzrok, sprawił, że Alan wrócił na ziemię. Wpatrując się w lewitujący wygaszacz, który z jakichś powodów absorbował go, słuchał słów staruszki i starał się je jak najlepiej rozumieć oraz zapamiętać. Gwardia, Zakon, Dumbledore, poświęcenie, śmierć, bliscy... To wszystko miało posłużyć dla dobra ogółu, dla czegoś wielkiego. Słuchając staruszki, Bennett wstrzymał oddech, choć zrobił to całkiem nieświadomie. Na chwilę zapomniał o swoich żalach i złości do samego siebie za zniknięcie na kilka miesięcy, zaniedbanie Zakonu i nie uczestniczenie w misjach. Teraz w jego głowie ciągle szumiały tylko słowa staruszki.
Co powinien zrobić? Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałby wątpliwości. Pokręciłby głową i odsunął się w tył przepraszając, że nie jest gotów na te poświęcenie. Miał kochającą matkę, której był jedynym synem i jedyną bliską rodziną. Nie mógł jej zostawić. Ale teraz? Teraz jego matka nie żyła, a on został sam, całkiem sam. Stracił to, co było dla niego najważniejsze. Gdyby ktoś zapytał się go teraz - co jest jego największym skarbem - byłyby to wspomnienia. Wspomnienia jego matki, nic materialnego. Ruszyć w bój? Oddać życie w imię lepszego jutra? Był na to gotowy, a przynajmniej tak mu się zdawało, gdy powtarzał sobie, że nic więcej nie ma do stracenia niżeli właśnie życie. Ale jednak był tylko człowiekiem. I choć śmierć oznaczałaby ponowne spotkanie z matką - miał wątpliwości. To nie była decyzja, którą umiałby podjąć już, teraz, od razu. Chciał się poświęcić dla zakonu, wstępując tu wiedział, że będzie musiał poświęcić wiele, może i całego siebie. Ale gdy przyszedł moment ostatecznej konfrontacji z tym wszystkim, poczuł się nieco przytłoczony, niepewny. Planował się zgodzić i poddać próbie, ale potrzebował czasu na przetrawienie tego wszystkiego. W jego głowie także zaświtało pytanie, które powstało po jednej z wypowiedzi staruszki: czy uzdrowiciele byli zatem bardziej potrzebni w Zakonie, w kwaterze, czy może wśród Gwardii też potrzebny był ktoś, kto będzie zawsze blisko, by udzielić pomocy? Jeżeli w grę wchodziła druga opcja - jego pewność znacznie zwiększyłaby się.
Tym razem jednak Bennett nie wychylił się. Stał w miejscu, milczał i patrzył to na staruszkę to na tych, którzy się odzywali. To wszystko za bardzo go przytłoczyło: wiedza o tym jak straszne rzeczy go ominęły oraz słowa Bathildy...
Co powinien zrobić? Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałby wątpliwości. Pokręciłby głową i odsunął się w tył przepraszając, że nie jest gotów na te poświęcenie. Miał kochającą matkę, której był jedynym synem i jedyną bliską rodziną. Nie mógł jej zostawić. Ale teraz? Teraz jego matka nie żyła, a on został sam, całkiem sam. Stracił to, co było dla niego najważniejsze. Gdyby ktoś zapytał się go teraz - co jest jego największym skarbem - byłyby to wspomnienia. Wspomnienia jego matki, nic materialnego. Ruszyć w bój? Oddać życie w imię lepszego jutra? Był na to gotowy, a przynajmniej tak mu się zdawało, gdy powtarzał sobie, że nic więcej nie ma do stracenia niżeli właśnie życie. Ale jednak był tylko człowiekiem. I choć śmierć oznaczałaby ponowne spotkanie z matką - miał wątpliwości. To nie była decyzja, którą umiałby podjąć już, teraz, od razu. Chciał się poświęcić dla zakonu, wstępując tu wiedział, że będzie musiał poświęcić wiele, może i całego siebie. Ale gdy przyszedł moment ostatecznej konfrontacji z tym wszystkim, poczuł się nieco przytłoczony, niepewny. Planował się zgodzić i poddać próbie, ale potrzebował czasu na przetrawienie tego wszystkiego. W jego głowie także zaświtało pytanie, które powstało po jednej z wypowiedzi staruszki: czy uzdrowiciele byli zatem bardziej potrzebni w Zakonie, w kwaterze, czy może wśród Gwardii też potrzebny był ktoś, kto będzie zawsze blisko, by udzielić pomocy? Jeżeli w grę wchodziła druga opcja - jego pewność znacznie zwiększyłaby się.
Tym razem jednak Bennett nie wychylił się. Stał w miejscu, milczał i patrzył to na staruszkę to na tych, którzy się odzywali. To wszystko za bardzo go przytłoczyło: wiedza o tym jak straszne rzeczy go ominęły oraz słowa Bathildy...
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Padły pierwsze pytania. Wątpliwości, może niezgodności nawet. Nie była w Zakonie długo, ale wiedziała dlaczego zgodziła się do niego dołączyć. Szansa by zmienić coś w świecie była jedną z tych okazji, obok których nie można była przejść obojętnie. Nawet, jeśli cena miała być wysoka. Może i była łatwowierna – niektórzy powiedzieli by nawet że naiwna – ale w jej myślach nie było zawahania. Już teraz, dzisiaj, dokładnie w tej chwili gotowa była postawić wszystko na szali mając nadzieję że w ten sposób jest w stanie choć odrobinę przechylić ją na stronę ich zwycięstwa.
Spojrzenie niebieskich tęczówek zostało przyciągnięte przez wygaszacz, który lewitował na środku pokoju. Zdawało się, że pozostałe światła zbladły co nieco. Ostateczna próba. Zrezygnowanie, a może bardziej świadoma decyzja dotycząca poświęcenia tego co najdroższe człowiekowi.
Choć wygaszacz wręcz magnetyczną siłą skupiał jej wzrok nie była w stanie nie odwrócić na sekundę wzroku by zawiesić go na profilu Samuela pogrążonego w swoich własnych myślach. Przygryzła leciutko dolną wargę. Nie dlatego, że się wahała. Bardziej by powstrzymać uczucia kłębiące się w środku. Czy potrafiła wyrzec się jego? Bathilda zadawała kolejne pytania, podczas gdy Justine zawiesiła ponownie wzrok na wygaszaczu nadal błądząc w zakamarkach swoich myśli.
Jej miłość ją definiowała. Sprawiała że była właśnie taka. Przynosiła radość trudną do opisania słowami. Malowała kolorami dnie i noce, wlewając światło do ponurej rzeczywistości. Jednocześnie czasami bywała, mówiąc kolokwialnie, wrzodem na tyłku. Ostatnie z zadanych pytań krążyło po jej głowie gdy próbowała znaleźć na nie odpowiedź. Czy rzeczywiście była gotowa? Czy może znów stojąc na krawędzi do głosu zabierze się jej tchórzliwa egoistyczna strona chcąca kurczowo utrzymać się tego co kocha najbardziej. Mogła mieć tylko nadzieję, że podoła próbie, bo to, że do niej przystąpi przesądzone zostało wśród morza wniosków. Bała się. Cholernie. A myśl o próbie i poświęceniu którego będzie musiała dokonać napawała ją niepokojem. Dziwnym utartym w głowie zwyczajem powtarzała frazes że wszystko dobrze się skończy każdemu, poza sobą. Tak, jakby jej wątła jednostka nie była warta własnego i żyli długo i szczęśliwie. Już dawno przestała wierzyć że i dla niej zostało jakieś napisane. Oddawała się więc pracy niosąc pomoc, w Zakonie odnajdując cel, przyczynek do tego by iść dalej na przód. Zbawienną możliwość działania odmienną od biernego przyglądania się sprawą które z dnia na dzień wyglądały coraz gorzej. Jeśli więc poświęcając siebie była w stanie choć odrobinę poprawić jutro nie było niczego co mogłoby przekonać ją do tego by nie podejmować się zadania. Niczego, poza jednym krótkim kocham cię. Nie mogła dłużej trwać w zawieszeniu czekając na słowa które miały nigdy nie nadejść. Musiała podjąć się działania by nie zwariować. A co ważniejsze musiała stanąć do walki, by inni nie musieli tego robić. Niepoprawnie wierzyła w lepsze jutro i zbawienną moc dobrych serc. Uniosła dłoń i ponownie zaczesała kilka kosmyków gest zawieszając nieskończony, dłoń zatrzymując za uchem. W końcu opuściła ją mrugając kilka razy by wyrwać się z rozmyślań.
Spojrzenie niebieskich tęczówek zostało przyciągnięte przez wygaszacz, który lewitował na środku pokoju. Zdawało się, że pozostałe światła zbladły co nieco. Ostateczna próba. Zrezygnowanie, a może bardziej świadoma decyzja dotycząca poświęcenia tego co najdroższe człowiekowi.
Choć wygaszacz wręcz magnetyczną siłą skupiał jej wzrok nie była w stanie nie odwrócić na sekundę wzroku by zawiesić go na profilu Samuela pogrążonego w swoich własnych myślach. Przygryzła leciutko dolną wargę. Nie dlatego, że się wahała. Bardziej by powstrzymać uczucia kłębiące się w środku. Czy potrafiła wyrzec się jego? Bathilda zadawała kolejne pytania, podczas gdy Justine zawiesiła ponownie wzrok na wygaszaczu nadal błądząc w zakamarkach swoich myśli.
Jej miłość ją definiowała. Sprawiała że była właśnie taka. Przynosiła radość trudną do opisania słowami. Malowała kolorami dnie i noce, wlewając światło do ponurej rzeczywistości. Jednocześnie czasami bywała, mówiąc kolokwialnie, wrzodem na tyłku. Ostatnie z zadanych pytań krążyło po jej głowie gdy próbowała znaleźć na nie odpowiedź. Czy rzeczywiście była gotowa? Czy może znów stojąc na krawędzi do głosu zabierze się jej tchórzliwa egoistyczna strona chcąca kurczowo utrzymać się tego co kocha najbardziej. Mogła mieć tylko nadzieję, że podoła próbie, bo to, że do niej przystąpi przesądzone zostało wśród morza wniosków. Bała się. Cholernie. A myśl o próbie i poświęceniu którego będzie musiała dokonać napawała ją niepokojem. Dziwnym utartym w głowie zwyczajem powtarzała frazes że wszystko dobrze się skończy każdemu, poza sobą. Tak, jakby jej wątła jednostka nie była warta własnego i żyli długo i szczęśliwie. Już dawno przestała wierzyć że i dla niej zostało jakieś napisane. Oddawała się więc pracy niosąc pomoc, w Zakonie odnajdując cel, przyczynek do tego by iść dalej na przód. Zbawienną możliwość działania odmienną od biernego przyglądania się sprawą które z dnia na dzień wyglądały coraz gorzej. Jeśli więc poświęcając siebie była w stanie choć odrobinę poprawić jutro nie było niczego co mogłoby przekonać ją do tego by nie podejmować się zadania. Niczego, poza jednym krótkim kocham cię. Nie mogła dłużej trwać w zawieszeniu czekając na słowa które miały nigdy nie nadejść. Musiała podjąć się działania by nie zwariować. A co ważniejsze musiała stanąć do walki, by inni nie musieli tego robić. Niepoprawnie wierzyła w lepsze jutro i zbawienną moc dobrych serc. Uniosła dłoń i ponownie zaczesała kilka kosmyków gest zawieszając nieskończony, dłoń zatrzymując za uchem. W końcu opuściła ją mrugając kilka razy by wyrwać się z rozmyślań.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Jego szare tęczówki powiodły mimowolnie za wygaszaczem, który jakby z każdym słowem Badthildy zdawał się wyrywać z jego oczu jasność sprawiając, że stalowe ślepia uzdrowiciela przypominały z chwili na chwilę coraz bardziej czarne punkty - niby otwory studni, prowadzące do serca i duszy. I tak też było. Bo choć ślepia miał rozwarte i utkwione w artefakcie to widział swoją córkę.
Inara.
Szept jego drżącego głosu rozszedł się po jego umyśle z niewypowiedziana trwogą, a serce zamarło na moment, jakby przebite niewidzialnym ostrzem. Moment w którym przyszła na świat zmienił jego życie. Do tej pory wspomnieniem potrafił przywołać ciężar jej niemowlęcego, drobnego ciała na swoich dłoniach. Była ciepła i delikatna. Tak bardzo się bał, że nieopatrznym ruchem mógłby ją skruszyć...lecz ona nieświadoma jego strachu zamachała radośnie piąstkami wydając siebie dźwięk mogący uchodzić za śmiech. Och...już wtedy ukradła mu duszę, a jego serce dokonało w tamtej chwili kolejnego podziału - biło już nie tylko dla Liliany, lecz również i dla niej, dla jej dobra i szczęścia. Gdy żona odeszła to właśnie miłość Inary zapełniła lukę w jego sercu. Być może nie wypełni, być może wciąż znajdowały się w nim ubytki, lecz niewątpliwie Inara była dla niego siłą sprawczą. Pompowała w jego żyły odwagę i wiarę w to, że warto - nawet jeśli świat jest zły i nie da się z nim wygrać to chociażby dla niej on udowodni, że jest inaczej. Potrzebował jej, być może bardziej niż ona jego. Była jego sercem, duszą, nadzieją i siłą. Jak mógłby się tego wszystkiego wyzbyć? Jak mógłby związać się w ten sam sposób z duszą organizacji?
- Nie mogę - powiedział pewnie i ze spokojem. Nie mógł, nie potrafił. Co prawda narażał życiem dla jej przyszłości, dla jej uśmiechu, szczęścia jej dzieci...lecz świadomie się wyrzec jej miłości, swojej miłości...nie potrafił. To byłaby jak zdrada wobec samego siebie, a przede wszystkim wobec...niej. Na samą tą myśl poczuł niemalże fizyczny ból w klatce piersiowej. Była jego światem. Wszystko co robił, robił zawsze z myślą o niej. Nigdy nie będzie inaczej. Nie zamieni jej na świat innych, na szczęście innych, na życie innych. Jego dusza i serce należny do niej.
- Niestety nie mogę się zdobyć na takie poświęcenie. Mam tylko jedną duszę, a tą już zaprzedałem pewnej małej czarownicy. Przykro mi- dodał czując potrzebę jakiegoś wytłumaczenia się, wiedząc, że prawdopodobnie staruszka wiedziała kogo ma na myśli, tak jak część tu zebranych.
Inara.
Szept jego drżącego głosu rozszedł się po jego umyśle z niewypowiedziana trwogą, a serce zamarło na moment, jakby przebite niewidzialnym ostrzem. Moment w którym przyszła na świat zmienił jego życie. Do tej pory wspomnieniem potrafił przywołać ciężar jej niemowlęcego, drobnego ciała na swoich dłoniach. Była ciepła i delikatna. Tak bardzo się bał, że nieopatrznym ruchem mógłby ją skruszyć...lecz ona nieświadoma jego strachu zamachała radośnie piąstkami wydając siebie dźwięk mogący uchodzić za śmiech. Och...już wtedy ukradła mu duszę, a jego serce dokonało w tamtej chwili kolejnego podziału - biło już nie tylko dla Liliany, lecz również i dla niej, dla jej dobra i szczęścia. Gdy żona odeszła to właśnie miłość Inary zapełniła lukę w jego sercu. Być może nie wypełni, być może wciąż znajdowały się w nim ubytki, lecz niewątpliwie Inara była dla niego siłą sprawczą. Pompowała w jego żyły odwagę i wiarę w to, że warto - nawet jeśli świat jest zły i nie da się z nim wygrać to chociażby dla niej on udowodni, że jest inaczej. Potrzebował jej, być może bardziej niż ona jego. Była jego sercem, duszą, nadzieją i siłą. Jak mógłby się tego wszystkiego wyzbyć? Jak mógłby związać się w ten sam sposób z duszą organizacji?
- Nie mogę - powiedział pewnie i ze spokojem. Nie mógł, nie potrafił. Co prawda narażał życiem dla jej przyszłości, dla jej uśmiechu, szczęścia jej dzieci...lecz świadomie się wyrzec jej miłości, swojej miłości...nie potrafił. To byłaby jak zdrada wobec samego siebie, a przede wszystkim wobec...niej. Na samą tą myśl poczuł niemalże fizyczny ból w klatce piersiowej. Była jego światem. Wszystko co robił, robił zawsze z myślą o niej. Nigdy nie będzie inaczej. Nie zamieni jej na świat innych, na szczęście innych, na życie innych. Jego dusza i serce należny do niej.
- Niestety nie mogę się zdobyć na takie poświęcenie. Mam tylko jedną duszę, a tą już zaprzedałem pewnej małej czarownicy. Przykro mi- dodał czując potrzebę jakiegoś wytłumaczenia się, wiedząc, że prawdopodobnie staruszka wiedziała kogo ma na myśli, tak jak część tu zebranych.
Ostatnio zmieniony przez Adrien Carrow dnia 21.12.16 21:25, w całości zmieniany 1 raz
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każdy z nas chce zmian. Na lepsze. Wiem to. Nie muszę nawet patrzeć na wyraz twarzy zebranych tu osób. Bathilda wydaje się być ciepłą, przyjazną kobietą. Uśmiecham się do niej lekko, nie dając się jednak ponieść zachwytowi. To czas na zastanowienie się nad jej słowami. Nad roztaczającą się wizją. Skutecznie przyćmiewaną przez tajemniczy wygaszacz - kuszący, nęcący, niepozwalający na oderwanie wzroku. Wpatruję się w niego jak urzeczona mrugając jedynie sporadycznie. Biorę głęboki wdech, zezuję na chwilę na twarz Florka chcąc z niej coś wyczytać. Spoglądam krótko na Justine, na Brendana, na wielu innych. Powracam spojrzeniem na unoszący się przedmiot nie potrafiąc dłużej odrywać swojego zaciekawionego wzroku. Czy to ma nas zmusić do uległości? Trochę nie rozumiem, ale to nic nie szkodzi.
Poświęcenie. Coś pali mnie od środka. Nie mam dzieci, miłości też nie - ale co z rodzeństwem, kuzynostwem? Co z rodzicami? Widzę ich zatroskane miny. Myślę też o chrześniaku. Czy to właśnie nie dla spokoju następnych pokoleń powinniśmy dać z siebie wszystko? Zdeptać przeciwników tolerancji, pięknej wizji wspólnego życia? Ramię w ramię? Mam wewnętrzne wątpliwości, ale i tak wiem co postanowię. Po prostu muszę. To powinność, to zaszczyt, to pragnienie. Pocieram dłonią podbródek, a kiedy przemowa dobiega końca, kiedy wygaszacz traci na mocy trochę pochmurnieję. Rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż mogłabym przypuszczać. Jednak trzeba walczyć ze wszystkich sił. Wóz albo przewóz. Tak musi być.
Wierzę, że mimo wszystko w tym gronie nie doświadczymy okrucieństwa. Okrucieństwa, jakie teoretycznie mogłaby nieść ta próba. Tylko trochę dopada mnie zwątpienie kiedy słyszę słowa starszego mężczyzny. Spoglądam na niego, a serce mi przyspiesza. Czy aby na pewno robię dobrze?
Poświęcenie. Coś pali mnie od środka. Nie mam dzieci, miłości też nie - ale co z rodzeństwem, kuzynostwem? Co z rodzicami? Widzę ich zatroskane miny. Myślę też o chrześniaku. Czy to właśnie nie dla spokoju następnych pokoleń powinniśmy dać z siebie wszystko? Zdeptać przeciwników tolerancji, pięknej wizji wspólnego życia? Ramię w ramię? Mam wewnętrzne wątpliwości, ale i tak wiem co postanowię. Po prostu muszę. To powinność, to zaszczyt, to pragnienie. Pocieram dłonią podbródek, a kiedy przemowa dobiega końca, kiedy wygaszacz traci na mocy trochę pochmurnieję. Rzeczywistość jest jeszcze gorsza niż mogłabym przypuszczać. Jednak trzeba walczyć ze wszystkich sił. Wóz albo przewóz. Tak musi być.
Wierzę, że mimo wszystko w tym gronie nie doświadczymy okrucieństwa. Okrucieństwa, jakie teoretycznie mogłaby nieść ta próba. Tylko trochę dopada mnie zwątpienie kiedy słyszę słowa starszego mężczyzny. Spoglądam na niego, a serce mi przyspiesza. Czy aby na pewno robię dobrze?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jeśli były jakieś wątpliwości to widok błyszczącego pióra feniksa rozwiał je ostatecznie. Była jednym z nich. Słowa, które wypowiadała tylko potwierdzały jej autorytet. Nie wyciągała tego wszystkiego z kapelusza, nie mogłaby tego zmyślić w jednej chwili. Leonard przyglądał się jej z uwagą, dziwnie czując się pod ostrzałem ciepłego spojrzenia znających życie oczu. Obserwowała ich, a więc jednak. To wszystko były próby? Dlaczego? Czy sam zaszczyt dostąpienia do tajemnicy Zakonu nie oznaczał dostatecznego zaufania? Chociaż z drugiej strony wcale się nie dziwił. Nie był pewien czy sam sobie ufał. Jego życie było emocjonalną sinusoidą, zmieniało się, a on dostrajał się pod nie. Zawiódł Jaimiego. W chwili, gdy staruszka sięgnęła po różdżkę jeszcze raz rozejrzał się po twarzach. Wiele osób, różnych. Inny wiek, płeć, odmienne doświadczenia i problemy. Wszyscy byli tutaj w tym samym celu, gotowi poświęcić wiele, ale czy wszystko?
Ulgą z jednej strony było spoglądanie na wygaszacz. Jego pulsujące światło, które stopniowo wykradało jasność pozostałym źródłom, wydawało się koić. Kontrastowało to jednak ze słowami jakie padały z ust Bagshot. Zmiany w Zakonie. Utworzenie Gwardii. Wybranych osób gotowych ponieść wszystkie konsekwencje walki ze złem. To już nie była zabawa, jeśli ktoś tak wcześniej uważał to teraz musiał liczyć się z ciężarem prawdy. Mastrangelo zrozumiał to wcześniej, ale teraz czuł się tym przytłoczony. Na ich barkach spoczywała teraz wielka odpowiedzialność, a niektórzy mieli jej wziąć na siebie jeszcze więcej. Czy on też? Czy dałby radę? Czy był gotów na takie wyrzeczenie? Miał przecież ukochanego brata, bratanka. Ale co im po życiu w świecie takim jak ten? Pełnym nienawiści, podziałów i widma zagrożenia, które chyba już każdy czuł na plecach w postaci zimnego oddechu losu. Mógłby to zrobić po prostu dla nich. Byli ostatnimi ludźmi, na których mógłby się wesprzeć. Spoza Zakonu oczywiście, bo przecież był jeszcze Benjamin. Zacisnął w pięści dłonie ukryte w kieszeniach. Nawet jeśli zmierzyłby się z tą próbą to czy zdołałby jej sprostać? Był słabym człowiekiem, miał wrażenie, że jednym ze słabszych. Nie miał takiej odwagi jak Adrien, wątpił w siebie. Tym bardziej zdziwił się słysząc swój ochrypły głos, gdy Bathilda zachęciła ich do zadawania pytań.
- Czy możemy się dowiedzieć wcześniej co to będzie za Próba?
Ulgą z jednej strony było spoglądanie na wygaszacz. Jego pulsujące światło, które stopniowo wykradało jasność pozostałym źródłom, wydawało się koić. Kontrastowało to jednak ze słowami jakie padały z ust Bagshot. Zmiany w Zakonie. Utworzenie Gwardii. Wybranych osób gotowych ponieść wszystkie konsekwencje walki ze złem. To już nie była zabawa, jeśli ktoś tak wcześniej uważał to teraz musiał liczyć się z ciężarem prawdy. Mastrangelo zrozumiał to wcześniej, ale teraz czuł się tym przytłoczony. Na ich barkach spoczywała teraz wielka odpowiedzialność, a niektórzy mieli jej wziąć na siebie jeszcze więcej. Czy on też? Czy dałby radę? Czy był gotów na takie wyrzeczenie? Miał przecież ukochanego brata, bratanka. Ale co im po życiu w świecie takim jak ten? Pełnym nienawiści, podziałów i widma zagrożenia, które chyba już każdy czuł na plecach w postaci zimnego oddechu losu. Mógłby to zrobić po prostu dla nich. Byli ostatnimi ludźmi, na których mógłby się wesprzeć. Spoza Zakonu oczywiście, bo przecież był jeszcze Benjamin. Zacisnął w pięści dłonie ukryte w kieszeniach. Nawet jeśli zmierzyłby się z tą próbą to czy zdołałby jej sprostać? Był słabym człowiekiem, miał wrażenie, że jednym ze słabszych. Nie miał takiej odwagi jak Adrien, wątpił w siebie. Tym bardziej zdziwił się słysząc swój ochrypły głos, gdy Bathilda zachęciła ich do zadawania pytań.
- Czy możemy się dowiedzieć wcześniej co to będzie za Próba?
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złote pióro feniksa, które leżało na kolanach kobiety, było dowodem, którego szukała. Potem jednak wygaszacz przyciągnął jej wzrok, dając kolejny argument na to, że Bathilda Bagshot od dzisiaj powinna stanowić integralną część chaty. Coś zamigotało z jej prawej strony i, nagle, zupełnie podświadomie, usłyszała dziecięcy śmiech. Przełknęła ślinę. Światło. Światło zawsze prowadziło w jednym kierunku.
Plątanina doznań zwiększała potoki krwi przelewające się przez jej żyły, przyspieszała rytm serca i podrywała do biegu kolejne myśli. Poświęcić coś więcej niż własne życie. Co to właściwie znaczyło? Było coś więcej niż ich własne życie? Przecież w tej chwili odpowiadali tylko za siebie. Tylko i... a jeśli nie? Jeśli w tej chwili decydowali też za innych? Za swoją rodzinę, którą...
- To znaczy, że będziemy musieli zerwać wszystkie kontakty z naszą rodziną? Nawet, jeśli nie mamy ukochanych, mężów, dzieci, wciąż mamy swoje rodziny - braci, sióstr, ojca, matkę, bliskie ciotki, wujów, kuzynów. Mamy zostawić to wszystko? - nie chciała opowiadać się za wszystkie kobiety w zakonie, w głównej mierze chodziło jej o siebie, ale nie miała odwagi pokusić się o taką dozę... egoizmu. A może powinna już zacząć trenować i mówić tylko o sobie? - Mamy odciąć się od tego absolutnie? Zacząć żyć jak pustelnicy?
Straciła Rossę. Jej kotwicę, która zawsze dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa co roku, dokładnie 15 sierpnia, gdy przychodziła i stawała się na powrót częścią jej rzeczywistości. Wypłynęła więc na sztorm, tracąc kontakt z ojcem, z którym coraz częściej się kłóciła. Nie miała żadnego mężczyzny, żadnych dzieci, a swoje uczucia ulokowała w... kimś, kto tego nie widział, nie czuł, o tym nie wiedział. Brendan i Garrett stali tuż obok niej. A więc... co więcej mogła stracić?
Wzięła głęboki wdech. Myślała nad tym wszystkim gorączkowo, rozważając za i przeciw, wahając się jak jeszcze nigdy. Wzięła głęboki wdech.
Gdy usłyszała ciche kliknięcie wygaszacza, dziecięcy śmiech ustał. I nagle uświadomiła sobie coś bardzo, bardzo ważnego. Przynajmniej dla niej samej. Jej ukochany Hogwart, miejsce, w którym zapuściła korzenie i zakwitała każdego lata. To w nim zagnieździł się Grindelwald, skażając ten magiczny fortel swoją chorobą, bezwolnie wypędzając dzieciaki do domów, brudząc je czarną magią. Nie chciała przecież na to dłużej pozwalać. Bezczynne stanie przy oknie już nic jej nie da.
Plątanina doznań zwiększała potoki krwi przelewające się przez jej żyły, przyspieszała rytm serca i podrywała do biegu kolejne myśli. Poświęcić coś więcej niż własne życie. Co to właściwie znaczyło? Było coś więcej niż ich własne życie? Przecież w tej chwili odpowiadali tylko za siebie. Tylko i... a jeśli nie? Jeśli w tej chwili decydowali też za innych? Za swoją rodzinę, którą...
- To znaczy, że będziemy musieli zerwać wszystkie kontakty z naszą rodziną? Nawet, jeśli nie mamy ukochanych, mężów, dzieci, wciąż mamy swoje rodziny - braci, sióstr, ojca, matkę, bliskie ciotki, wujów, kuzynów. Mamy zostawić to wszystko? - nie chciała opowiadać się za wszystkie kobiety w zakonie, w głównej mierze chodziło jej o siebie, ale nie miała odwagi pokusić się o taką dozę... egoizmu. A może powinna już zacząć trenować i mówić tylko o sobie? - Mamy odciąć się od tego absolutnie? Zacząć żyć jak pustelnicy?
Straciła Rossę. Jej kotwicę, która zawsze dawała jej większe poczucie bezpieczeństwa co roku, dokładnie 15 sierpnia, gdy przychodziła i stawała się na powrót częścią jej rzeczywistości. Wypłynęła więc na sztorm, tracąc kontakt z ojcem, z którym coraz częściej się kłóciła. Nie miała żadnego mężczyzny, żadnych dzieci, a swoje uczucia ulokowała w... kimś, kto tego nie widział, nie czuł, o tym nie wiedział. Brendan i Garrett stali tuż obok niej. A więc... co więcej mogła stracić?
Wzięła głęboki wdech. Myślała nad tym wszystkim gorączkowo, rozważając za i przeciw, wahając się jak jeszcze nigdy. Wzięła głęboki wdech.
Gdy usłyszała ciche kliknięcie wygaszacza, dziecięcy śmiech ustał. I nagle uświadomiła sobie coś bardzo, bardzo ważnego. Przynajmniej dla niej samej. Jej ukochany Hogwart, miejsce, w którym zapuściła korzenie i zakwitała każdego lata. To w nim zagnieździł się Grindelwald, skażając ten magiczny fortel swoją chorobą, bezwolnie wypędzając dzieciaki do domów, brudząc je czarną magią. Nie chciała przecież na to dłużej pozwalać. Bezczynne stanie przy oknie już nic jej nie da.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Obserwując swoją siostrę, to, w jaki sposób próbowała go uspokoić, czuł większy niepokój. Ale już nie było czasu, żeby z nią porozmawiać. Mógł jedynie rzucić jej szybkie, zatroskane spojrzenie i udać się z pozostałymi do salonu, gdzie czekała na nich Bathilda Bagshot we własnej osobie. Kto by pomyślał, że znana historyk magii, której podręczniki często były zmorą kolejnych pokoleń uczniów, miała tak silne powiązania z Zakonem?
Niektórzy wydawali się mieć wątpliwości; ostatecznie dla wszystkich jej obecność tutaj była zaskoczeniem. Tonks także był ostrożny, ponieważ w całej sytuacji było dużo niedopowiedzeń. Dlaczego Bathilda pojawiła się dopiero teraz, choć kilkoro z nich już zginęło za sprawę, zanim walka o nią na dobre się rozpoczęła? Dlaczego przedstawiła im takie oczekiwania?
Wpatrywał się w nią bardzo uważnie, mniejszą uwagę poświęcając tłoczącym się obok zakonnikom, a największą skupił na staruszce, która uniosła złote pióro, znak poświadczający jej wiarygodność, oznaka strażnika tajemnicy, a później zaczęła mówić. Jej słowa powoli rozwiewały początkowe wątpliwości, które odczuwał, patrząc na pomarszczoną sylwetkę siedzącą w fotelu. W międzyczasie wyciągając z torebki wygaszacz, który uniósł się na wysokość jej twarzy. Michael nie mógł odwrócić wzroku od tego hipnotyzującego widoku, ale wciąż uważnie słuchał słów starej kobiety, opowiadającej o czekających ich poświęceniach, które będą musieli ponieść, jeśli chcieli skutecznie zwalczyć Grindelwalda.
Nie mógł jednak nie zauważyć, że wielu spośród nich deklarowało się bardzo szybko, przed usłyszeniem i dokładnym rozważeniem słów Bathildy. Michael był dużo ostrożniejszy z rzucaniem pochopnych deklaracji, obca mu była ta jakże gryfońska brawura i lekkomyślność. Słuchał i rozważał w ciszy, powoli uświadamiając sobie ogromną wagę tego wszystkiego. To, jak ogromny ciężar wezmą na swoje barki ci spośród nich, którzy przejdą próbę i pewnego dnia będą musieli wyrzec się wszystkiego, w co do tej pory wierzyli i co było dla nich ważne w imię walki o lepsze jutro.
Czy Michael był gotów się poświęcić? Miał do stracenia tylko jedno – swoją rodzinę, a przede wszystkim córkę. Przez ostatnie lata to oni byli głównym sensem jego życia, bo nawet na zaklęciach nie zależało mu tak, jak na ich dobrobycie. O lepsze jutro także chciał walczyć przede wszystkim dla nich i dla innych niewinnych dusz, bo sam był już zbyt mocno zrezygnowany i pogrążony w marazmie, by widzieć dla siebie nadzieję na w pełni szczęśliwe życie. Nadal mógł jednak zawalczyć o to, żeby przynajmniej ich życie było szczęśliwsze.
Na moment rozejrzał się po twarzach innych. Niektórzy milczeli, inni zadawali pytania. Jeden mężczyzna powiedział, że nie może tego zrobić, a Tonks potrafił go zrozumieć, w końcu sam był ojcem i zrobiłby dla swojego małego skarbu wszystko. Po słowach Adriena przez chwilę poczuł zalewającą go falę wyrzutów sumienia, po których nastąpiło wewnętrzne rozdarcie. Czy na pewno postępował słusznie? Już miał się odezwać, zadać własne pytanie, kiedy to Eileen się odezwała, zgrabniej ubierając w słowa wątpliwości, które targały i nim. Czy wybór poświęcenia oznaczał całkowite odsunięcie się od bliskich i oddanie się wyłącznie misji Zakonu? Spojrzał na Bathildę niemal wyczekująco, pragnąc poznać odpowiedź na pytanie kuzynki, pod którym sam również mógłby się podpisać, bo i on chciał to wiedzieć.
- Zgadzam się z Eileen – odezwał się nieco chrapliwie. – Czy podjęcie się próby i zgoda na poświęcenie oznacza, że musimy całkowicie wyrzec się tych, których kochamy i dla których pragniemy walczyć?
Jednak raczej nie bał się o to, że sam źle skończy, bał się o Meagan i jej przyszłość. Chciał wybrać słusznie, także dla niej, żeby mogła żyć w bezpiecznym świecie, nawet, jeśli miałby sam nigdy nie zobaczyć jej szczęśliwej przyszłości. Dla niego ostateczne poświęcenie, koniec wszystkiego mogły oznaczać ponowne połączenie się z przedwcześnie utraconą Annabeth, za którą tęsknił każdego dnia przez ostatnią dekadę, ale Meagan mogła ucierpieć przez jego decyzje, więc musiałby zadbać również o to, żeby znajdowała się jak najdalej od niego i tego całego zamętu, samotna, ale przynajmniej bezpieczna. Część jego rodziny również była w Zakonie – Justine i Eileen, obie znajdowały się w tym pomieszczeniu i słyszały te same słowa, co on. Tylko rodzice i Meagan mieli pozostać nieświadomi tego, w co właśnie się pakowali.
Niespokojnie zacisnął dłonie, czując jednak, że nie chciał stać biernie z boku, a naprawdę przysłużyć się sprawie, zwłaszcza w tych czasach, gdzie prędzej czy później zostanie skonfrontowany z wyborem między tym, co słuszne a tym, co łatwe.
Niektórzy wydawali się mieć wątpliwości; ostatecznie dla wszystkich jej obecność tutaj była zaskoczeniem. Tonks także był ostrożny, ponieważ w całej sytuacji było dużo niedopowiedzeń. Dlaczego Bathilda pojawiła się dopiero teraz, choć kilkoro z nich już zginęło za sprawę, zanim walka o nią na dobre się rozpoczęła? Dlaczego przedstawiła im takie oczekiwania?
Wpatrywał się w nią bardzo uważnie, mniejszą uwagę poświęcając tłoczącym się obok zakonnikom, a największą skupił na staruszce, która uniosła złote pióro, znak poświadczający jej wiarygodność, oznaka strażnika tajemnicy, a później zaczęła mówić. Jej słowa powoli rozwiewały początkowe wątpliwości, które odczuwał, patrząc na pomarszczoną sylwetkę siedzącą w fotelu. W międzyczasie wyciągając z torebki wygaszacz, który uniósł się na wysokość jej twarzy. Michael nie mógł odwrócić wzroku od tego hipnotyzującego widoku, ale wciąż uważnie słuchał słów starej kobiety, opowiadającej o czekających ich poświęceniach, które będą musieli ponieść, jeśli chcieli skutecznie zwalczyć Grindelwalda.
Nie mógł jednak nie zauważyć, że wielu spośród nich deklarowało się bardzo szybko, przed usłyszeniem i dokładnym rozważeniem słów Bathildy. Michael był dużo ostrożniejszy z rzucaniem pochopnych deklaracji, obca mu była ta jakże gryfońska brawura i lekkomyślność. Słuchał i rozważał w ciszy, powoli uświadamiając sobie ogromną wagę tego wszystkiego. To, jak ogromny ciężar wezmą na swoje barki ci spośród nich, którzy przejdą próbę i pewnego dnia będą musieli wyrzec się wszystkiego, w co do tej pory wierzyli i co było dla nich ważne w imię walki o lepsze jutro.
Czy Michael był gotów się poświęcić? Miał do stracenia tylko jedno – swoją rodzinę, a przede wszystkim córkę. Przez ostatnie lata to oni byli głównym sensem jego życia, bo nawet na zaklęciach nie zależało mu tak, jak na ich dobrobycie. O lepsze jutro także chciał walczyć przede wszystkim dla nich i dla innych niewinnych dusz, bo sam był już zbyt mocno zrezygnowany i pogrążony w marazmie, by widzieć dla siebie nadzieję na w pełni szczęśliwe życie. Nadal mógł jednak zawalczyć o to, żeby przynajmniej ich życie było szczęśliwsze.
Na moment rozejrzał się po twarzach innych. Niektórzy milczeli, inni zadawali pytania. Jeden mężczyzna powiedział, że nie może tego zrobić, a Tonks potrafił go zrozumieć, w końcu sam był ojcem i zrobiłby dla swojego małego skarbu wszystko. Po słowach Adriena przez chwilę poczuł zalewającą go falę wyrzutów sumienia, po których nastąpiło wewnętrzne rozdarcie. Czy na pewno postępował słusznie? Już miał się odezwać, zadać własne pytanie, kiedy to Eileen się odezwała, zgrabniej ubierając w słowa wątpliwości, które targały i nim. Czy wybór poświęcenia oznaczał całkowite odsunięcie się od bliskich i oddanie się wyłącznie misji Zakonu? Spojrzał na Bathildę niemal wyczekująco, pragnąc poznać odpowiedź na pytanie kuzynki, pod którym sam również mógłby się podpisać, bo i on chciał to wiedzieć.
- Zgadzam się z Eileen – odezwał się nieco chrapliwie. – Czy podjęcie się próby i zgoda na poświęcenie oznacza, że musimy całkowicie wyrzec się tych, których kochamy i dla których pragniemy walczyć?
Jednak raczej nie bał się o to, że sam źle skończy, bał się o Meagan i jej przyszłość. Chciał wybrać słusznie, także dla niej, żeby mogła żyć w bezpiecznym świecie, nawet, jeśli miałby sam nigdy nie zobaczyć jej szczęśliwej przyszłości. Dla niego ostateczne poświęcenie, koniec wszystkiego mogły oznaczać ponowne połączenie się z przedwcześnie utraconą Annabeth, za którą tęsknił każdego dnia przez ostatnią dekadę, ale Meagan mogła ucierpieć przez jego decyzje, więc musiałby zadbać również o to, żeby znajdowała się jak najdalej od niego i tego całego zamętu, samotna, ale przynajmniej bezpieczna. Część jego rodziny również była w Zakonie – Justine i Eileen, obie znajdowały się w tym pomieszczeniu i słyszały te same słowa, co on. Tylko rodzice i Meagan mieli pozostać nieświadomi tego, w co właśnie się pakowali.
Niespokojnie zacisnął dłonie, czując jednak, że nie chciał stać biernie z boku, a naprawdę przysłużyć się sprawie, zwłaszcza w tych czasach, gdzie prędzej czy później zostanie skonfrontowany z wyborem między tym, co słuszne a tym, co łatwe.
Propozycja kobiety sprawiła, że poczuła dreszcz na karku. Dała im niewielką ilość informacji na temat Próby i Gwardii, ale to wystarczyło by zaniepokoić Elizabeth. Magia dusz? Co to w ogóle za rodzaj magii był? Już z nazwy brzmiała ona… złowrogo.
- Co stanie się z duszami osób, które się tego podjęły? – zapytała przemawiając po raz pierwszy, gdyż była świadoma, że były rodzaje magii, które potrafiły zmodyfikować dusze człowieka. Czy taka osoba nadal byłaby człowiekiem? Jeśli mieliby zapomnieć o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości czyli w ogóle przestać przejmować się czasem to czy staliby się nieśmiertelni czy po prostu martwi? A może puści i pozbawieni duszy jakby dementor wykonał swój pocałunek. Może towarzyszyła temu śmierć i tylko duch pozostałby do końca z Zakonem? Musiała to być potężna magia, a taka zawsze niesie ze sobą konsekwencje. Igranie z taką magią niosło ryzyko i wymagało poświęcenie, gdyż w naturze nic nie jest dane w prezencie. Nie wyczarujesz jedzenia z niczego i tak samo nie staniesz się niezwykle potężny bez poświęcenia.
Czy była na to gotowa? To już stanowiło inne pytanie, na które nie umiała obecnie odpowiedzieć. Potrzebowała czasu, by przemyśleć czy jest zdolna do takich czynów i wystarczająco odważna. Nie każdy jest gotów do czynów heroicznych, ale i poza Gwardią będzie wiele pracy. Pozostawał to jednak sposób na pokonanie Grindelwalda, a to zawsze było dla niej niezwykle ważne. Od kiedy był on jedną z przyczyn upadku jej ojca wiedziała, że nie będzie potrafiła zaakceptować władzy tego człowieka. Oparła się o ścianie przysłuchując się pytaniom innym i spojrzała na Lexa. Miała obawę, że zaraz zgłosi się nawet nie przemyślając danej decyzji. Był osobą dorosłą i miał dłuższy staż w Zakonie niż ona, ale to była poważna decyzja i po prostu się o niego obawiała.
- Co stanie się z duszami osób, które się tego podjęły? – zapytała przemawiając po raz pierwszy, gdyż była świadoma, że były rodzaje magii, które potrafiły zmodyfikować dusze człowieka. Czy taka osoba nadal byłaby człowiekiem? Jeśli mieliby zapomnieć o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości czyli w ogóle przestać przejmować się czasem to czy staliby się nieśmiertelni czy po prostu martwi? A może puści i pozbawieni duszy jakby dementor wykonał swój pocałunek. Może towarzyszyła temu śmierć i tylko duch pozostałby do końca z Zakonem? Musiała to być potężna magia, a taka zawsze niesie ze sobą konsekwencje. Igranie z taką magią niosło ryzyko i wymagało poświęcenie, gdyż w naturze nic nie jest dane w prezencie. Nie wyczarujesz jedzenia z niczego i tak samo nie staniesz się niezwykle potężny bez poświęcenia.
Czy była na to gotowa? To już stanowiło inne pytanie, na które nie umiała obecnie odpowiedzieć. Potrzebowała czasu, by przemyśleć czy jest zdolna do takich czynów i wystarczająco odważna. Nie każdy jest gotów do czynów heroicznych, ale i poza Gwardią będzie wiele pracy. Pozostawał to jednak sposób na pokonanie Grindelwalda, a to zawsze było dla niej niezwykle ważne. Od kiedy był on jedną z przyczyn upadku jej ojca wiedziała, że nie będzie potrafiła zaakceptować władzy tego człowieka. Oparła się o ścianie przysłuchując się pytaniom innym i spojrzała na Lexa. Miała obawę, że zaraz zgłosi się nawet nie przemyślając danej decyzji. Był osobą dorosłą i miał dłuższy staż w Zakonie niż ona, ale to była poważna decyzja i po prostu się o niego obawiała.
Nie wiedział, czy mógł jej ufać. Nie wiedział, ile znaczy pióro z jej imieniem i nazwiskiem, wszak dopiero co dostał własne. Nie wiedział też, na ile powszechne były informacje, którymi dysponowała, wydawała się jednak w istocie wiedzieć więcej niż większość z nich, wydawała się pewna siebie, dość, by uznać ją za spoczywającą na własciwym miejscu. Ale, czy wystarczająco? Przyglądał się, lewitującemu ponad nimi wygaszaczowi. Test. Próba. Wątpliwości sprawiały, że powietrze stawało się gęste, a mimo wyjaśnień przedstawionych przez Bathildę, pytań wciąż wydawało się być więcej, niż odpowiedzi. Wyłapał wzrok Pomony w tłumie, wyłapywał spojrzenia pozostałych, kwestia, która nad nimi zawisła, była trudna. A jej osąd Brendan pozostawiał innym, postanawiając przytaknąć decyzji, którą Zakon wspólnie uzna za właściwą. Nie, siedząca przed nimi staruszka wcale nie musiała być Bathildą Bagshot, nie musiała też być prawdziwa, mogła jak błędny ognik prowadzić ich prosto w zasadzkę. Czy jej zapewnienia można było uznać za wystarczające? Nie wiedział, ale czuł... czuł coś, czego do końca nie rozumiał, przyglądając się zgarniającemu całą uwagę artefaktowi. Zdawał sobie z tego sprawę, wszyscy musieli, jak wiele próbowała od nich wymagać. Całkowite poświęcenie. Zostawić wszystko i wszystkich. Nadchodziła wojna - a na wojnie nic nie mogło ich rozpraszać, to oczywiste. Wchodząc na ścieżkę wojny z czarną magią, parę lat temu, kiedy stawał się aurorem, usiłował zostawić za sobą wszystko, co miał. Żeby w decydującej chwili - nie musiał się zawahać. Miał Nealę, o której wiedział, że poradzi sobie sama - bo przygotowywał ją na to od zawsze. Honor nakazywał mu zatroszczyć się o dobro Mii, ale ta też wydawała sobie świetnie radzić bez niego. Był sam - i żył dla innych. Dla świata. Dla przyszłości tych, którzy byli mu bliscy. Nie był jednak głupi, nie chciał poświęcić się, nie wiedząc wcześniej, czy to poświęcenie ma jakikolwiek sens. Czy dobrowolnie nie skacze w rozwartą paszczę lwa. Czy to nie pułapka? Co ich czekało? I dokąd miało ich doprowadzić - jeśli nie do zwycięstwa? Po zwycięstwo - poszedłby wszędzie.
Milczał wciąż, wsłuchując się w padające pytania, wysłuchując obaw, które rozumiał każdy, kto był choć trochę ludzki. Z uznaniem skinął głową Adrienowi, potrzeba ogromnej siły, by w chwilach takich jak ta pozostać oparciem dla swoich bliskich.
Milczał wciąż, wsłuchując się w padające pytania, wysłuchując obaw, które rozumiał każdy, kto był choć trochę ludzki. Z uznaniem skinął głową Adrienowi, potrzeba ogromnej siły, by w chwilach takich jak ta pozostać oparciem dla swoich bliskich.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaczął mieć wątpliwości. Dołączył do tego tajnego ugrupowania, by móc pomagać w zbawianiu świata, a teraz miał się wycofać podczas pierwszego spotkania? Od razu powiedzieć nie i zrobić krok do tyłu? Nie chciał tego robić. Chciał pokazać wszystkim, że nie jest tu przypadkiem i naprawdę zależy mu na obaleniu tych chorych ideologii. Tylko... nie mógł. Nie potrafił aż tak zaryzykować. Nie teraz, kiedy nawet nie był do końca pewny, co przyjdzie mu robić podczas regularnej służby. Zbyt wiele emocji i informacji jak na jeden raz - pogubił się, co zresztą było po nim widać, gdyż stał w ciszy zamyślony. Turkusowa koszula wyraźnie odznaczała się swoją ekscentrycznością od jego poważnej miny. Bez przerwy miał wyrzuty sumienia z powodu kłamstw, które musiał zacząć sprzedawać Florce. A odsunięcie się od niej? Straciła już wystarczająco dużo, nie mogła stracić jeszcze brata. Nawet jeżeli to myślenie mijało się z logiką, bo w zasadzie już podjął decyzję i jego zdrowie już był zagrożone. Zerknął na obecnych, kiedy zaczęli głośno mówić o swoich obawach, z bijącym sercem uświadamiając sobie, że właściwie te jego wątpliwości były tworem dziwnym i sztucznym. Że w głębi duszy wiedział, że nie może się na to zgodzić. Dopiero słowa Adriena podniosły go duchu. Przynajmniej nie wycofuje się jako jedyny. Postanowił jeszcze nie wypowiadać tego na głos, czekając najpierw na odpowiedź Bathildy. Odczuwał w tym momencie tak wyraziste emocje, że nawet nie miał siły fascynować się jej obecnością. Był zbyt ogłupiały, prawdopodobnie uświadomi sobie to wszystko dopiero wtedy, kiedy wróci do domu. W przeciwieństwie do niektórych osób od razu jej zaufał, nawet nie biorąc pod uwagę możliwych kłamstw. W końcu była Bathildą Bagshot - jeżeli nawet ona byłaby przeciwko nim, Florian całkiem straciłby wiarę w ludzkość. Niemniej zaufanie, jakim ją darzył, nie starczało na podjęcie tak poważnej decyzji. Nie mógł się tego podjąć, po prostu nie mógł. Nie był gotowy na aż takie poświęcenia.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Autorka podręcznika do Historii Magii.
Odpowiedział Titusowi równie cicho, jak ten się odezwał, nie odrywając przy tym wzroku od Bathildy.
- Idziemy potem na piwo? Wyglądasz jakbyś potrzebował. - dodał zaraz. Czy to nadal panna charłaczka tak siedzi mu w głowie, czy stało się coś jeszcze? Nigdy nie wiadomo, szczególnie w tych szalonych, szlacheckich posiadłościach. Dalej już jednak skupił się na słuchaniu starszej kobiety, która... no, chyba trochę ostudziła jego zapał. Uderzyła w czuły punkt: bliskich. Mimo to... cały czas robił to właśnie dla nich. Dla innych też, dla siebie też, ale przede wszystkim dla najbliższych. Jego zdecydowanie pozostawało niezachwiane.
Co to będzie za próba? Przez co każe im przejść Bathilda? Był ciekaw. Może trochę się tego bał, choć w naturalny dla siebie sposób był pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Wszystko musi skończyć się dobrze. Nie ma innej szansy.
Widział, że niektórzy zaczęli się wahać, część już teraz zrezygnowała. Nie dziwiło go to, w jakiś sposób ich rozumiał. Nie odzywał się już, czekał na kolejne odpowiedzi na zdawane przez innych pytania, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o całej tej sytuacji.
Odpowiedział Titusowi równie cicho, jak ten się odezwał, nie odrywając przy tym wzroku od Bathildy.
- Idziemy potem na piwo? Wyglądasz jakbyś potrzebował. - dodał zaraz. Czy to nadal panna charłaczka tak siedzi mu w głowie, czy stało się coś jeszcze? Nigdy nie wiadomo, szczególnie w tych szalonych, szlacheckich posiadłościach. Dalej już jednak skupił się na słuchaniu starszej kobiety, która... no, chyba trochę ostudziła jego zapał. Uderzyła w czuły punkt: bliskich. Mimo to... cały czas robił to właśnie dla nich. Dla innych też, dla siebie też, ale przede wszystkim dla najbliższych. Jego zdecydowanie pozostawało niezachwiane.
Co to będzie za próba? Przez co każe im przejść Bathilda? Był ciekaw. Może trochę się tego bał, choć w naturalny dla siebie sposób był pewien, że wszystko pójdzie dobrze. Wszystko musi skończyć się dobrze. Nie ma innej szansy.
Widział, że niektórzy zaczęli się wahać, część już teraz zrezygnowała. Nie dziwiło go to, w jakiś sposób ich rozumiał. Nie odzywał się już, czekał na kolejne odpowiedzi na zdawane przez innych pytania, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o całej tej sytuacji.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Błysk złotego piórka powinien rozproszyć moje obawy, a jednak nadal pozostawałem zdystansowany, starając zachować się balans między zaufaniem, a zdrowym rozsądkiem. Nie rozumiałem, dlaczego działalność Zakonu została ukartowana przez Dumbledore'a w tak zawiły sposób, a to, co niezrozumiałe, zwykle wzbudzało w ludziach wątpliwości.
Słuchałem Bathildy, nieprzytomnie wpatrując się w jedyne źródło światła pozostałe w pokoju, które stanowił wygaszacz. I choć zmęczenie zaburzało mój dysonans poznawczy, nie musiałem długo zastanawiać się, czego od nas oczekiwała.
Wszystkiego.
A ja, zapewne jako jeden z nielicznych, nie posiadałem zupełnie niczego.
Rodziny wyrzekłem się na zapas niemal czternaście lat temu, a ci, którzy jeszcze od czasu do czasu otwierali do mnie usta, już dawno nauczyli się radzić sobie w życiu beze mnie. Sprawa najważniejszej osoby w życiu też była raczej pogrzebana - jedyna kobieta, którą w pokochałem, najprawdopodobniej wcale nie chciała mojej miłości, i choć pogoń za białym królikiem nadawała sens mojemu życiu, gdzieś w najgłębszych zakamarkach świadomości zawarłem pakt z porażką. A przyjaciele... wszyscy byli tutaj, ze mną, walcząc w imię jednej sprawy.
Wszystko to czyniło mnie prawdopodobnie najniebezpieczniejszym typem człowieka. Paradoksalnie, rzeczy, które były mi najdroższe, zwyczajnie nie były dla mnie osiągalne.
Wyglądało na to, że idealnie spełniałem wymagania postawione przez Bathildę.
Wiedziałem, że się zgodzę. Wiedziałem to od dnia, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tej chaty. Że z uporem maniaka przekroczę własne granice, by zmienić zasady rządzące tym światem, przeciwstawić się siłom natury i dokonać niemożliwego. A jednak nie wypowiedziałem swojej deklaracji na głos, pozostając zahipnotyzowanym blaskiem wygaszacza, i czekając, aż wątpliwości zostaną rozwiane.
Słuchałem Bathildy, nieprzytomnie wpatrując się w jedyne źródło światła pozostałe w pokoju, które stanowił wygaszacz. I choć zmęczenie zaburzało mój dysonans poznawczy, nie musiałem długo zastanawiać się, czego od nas oczekiwała.
Wszystkiego.
A ja, zapewne jako jeden z nielicznych, nie posiadałem zupełnie niczego.
Rodziny wyrzekłem się na zapas niemal czternaście lat temu, a ci, którzy jeszcze od czasu do czasu otwierali do mnie usta, już dawno nauczyli się radzić sobie w życiu beze mnie. Sprawa najważniejszej osoby w życiu też była raczej pogrzebana - jedyna kobieta, którą w pokochałem, najprawdopodobniej wcale nie chciała mojej miłości, i choć pogoń za białym królikiem nadawała sens mojemu życiu, gdzieś w najgłębszych zakamarkach świadomości zawarłem pakt z porażką. A przyjaciele... wszyscy byli tutaj, ze mną, walcząc w imię jednej sprawy.
Wszystko to czyniło mnie prawdopodobnie najniebezpieczniejszym typem człowieka. Paradoksalnie, rzeczy, które były mi najdroższe, zwyczajnie nie były dla mnie osiągalne.
Wyglądało na to, że idealnie spełniałem wymagania postawione przez Bathildę.
Wiedziałem, że się zgodzę. Wiedziałem to od dnia, kiedy po raz pierwszy przekroczyłem próg tej chaty. Że z uporem maniaka przekroczę własne granice, by zmienić zasady rządzące tym światem, przeciwstawić się siłom natury i dokonać niemożliwego. A jednak nie wypowiedziałem swojej deklaracji na głos, pozostając zahipnotyzowanym blaskiem wygaszacza, i czekając, aż wątpliwości zostaną rozwiane.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata