Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Wszyscy pochłonięci są w rozmowach, a ja… cóż, ja trochę zgubiłem wątek. Zamyśliłem się nad tymi wszystkimi sprawami, jakie zostały już poruszone. Próbuję zrozumieć kto jest kim, po co tu przyszedł i jakie mamy plany na dalszą część wyprawy. To dość oczywiste, że zaraz ruszymy do Azkabanu, a wtedy wszystko się zmieni. Dosłownie. Jestem trochę tym wszystkim przejęty, ale nie panikuję. Właściwie to… niewiele mam do stracenia, nie muszę się o nic martwić. Nad głową nie ciążą mi żadne zobowiązania, nikt po mnie nie będzie płakać, dlatego nie jestem szczególnie poruszony. Naturalnie, że trochę niepokoju odczuwam w swoich żyłach, w końcu nie jestem niezniszczalny, a i życie mam całkiem w porządku, to szkoda je tracić. Ale jeśli tylko zdołam przysłużyć się dla dobra tych nieszczęsnych dzieci, a także całego świata magicznego i niemagicznego, które to odetchną z ulgą bez anomalii, to jestem w stanie tego dokonać. Poświęcić się i dać z siebie wszystko. Tego potrzebuję. To chcę ofiarować - bo nic więcej nie mogę.
Stoję, słucham i czekam na właściwy moment, aż ktoś wreszcie powie, że się stąd zbieramy. Dobrze jest jednak zrobić przystanek na eliksiry, skoro każdy z Zakonników coś ze sobą zabiera. Podchodzę więc do kobiety zwanej Poppy, witam się grzecznie i proszę o zwięzłe informacje na temat tych specyfików. Głupio się przyznać, ale nie za bardzo znam się na alchemii, lepiej więc zaufać komuś doświadczonemu. Szkoda byłoby zabrać ze sobą coś całkiem niepotrzebnego lub użyć złego eliksiru podczas walki. Kiwam zatem głową, aż wreszcie wybieram kilka fiolek, które upycham po kieszeni szaty. - Dzięki - rzucam jeszcze spokojnie, po czym dołączam do innych i chwytam świstoklik.
Biorę od Poppy:
Mieszanka antydepresyjna (stat. 20)
Czuwający Strażnik, (stat. 12)
Marynowana narośl ze szczuroszczeta, (stat. 12)
Eliksir niezłomności (stat. 20, moc +10)
Eliksir znieczulający (stat. 20, moc +5)
i zt.
Stoję, słucham i czekam na właściwy moment, aż ktoś wreszcie powie, że się stąd zbieramy. Dobrze jest jednak zrobić przystanek na eliksiry, skoro każdy z Zakonników coś ze sobą zabiera. Podchodzę więc do kobiety zwanej Poppy, witam się grzecznie i proszę o zwięzłe informacje na temat tych specyfików. Głupio się przyznać, ale nie za bardzo znam się na alchemii, lepiej więc zaufać komuś doświadczonemu. Szkoda byłoby zabrać ze sobą coś całkiem niepotrzebnego lub użyć złego eliksiru podczas walki. Kiwam zatem głową, aż wreszcie wybieram kilka fiolek, które upycham po kieszeni szaty. - Dzięki - rzucam jeszcze spokojnie, po czym dołączam do innych i chwytam świstoklik.
Biorę od Poppy:
Mieszanka antydepresyjna (stat. 20)
Czuwający Strażnik, (stat. 12)
Marynowana narośl ze szczuroszczeta, (stat. 12)
Eliksir niezłomności (stat. 20, moc +10)
Eliksir znieczulający (stat. 20, moc +5)
i zt.
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Potrzebowała odwrócić swoje myśli od lęków, jakie w niej drzemały. Oczywiście, że nie zamierzała się wycofywać - nigdy. Jednak byłaby głupcem, gdyby nie odczuwała strachu na myśl o tym, co ich czekało. Dotarcie do Azkabanu, prawdopodobnie walka z dementorami i nie wiadomo kim jeszcze, w końcu ich przeciwnicy nie spali; nie było niczym prostym. Nie kaszką z mleczkiem, nie piękną balladą, której wysłuchają i w ten sposób pokonają wszystkie przeszkody. Czekało ich mnóstwo pracy. Poświęceń, determinacji. Tych Rii nie brakowało, choć wciąż musiała przekonać się o swojej sile. Dotąd nie musiała używać bohaterskich przymiotów zbyt często, właściwie mecze Quidditcha dość spłycały ten problem. Owszem, walczyła tam o punkty, nie raz godzinami latając w powietrzu, w paskudnych warunkach - obijała się o pętle oraz przeciwników, ale to nadal nie miało za wiele wspólnego z działaniem Zakonu Feniksa. Szukaniem odpowiedzi oraz rozwiązań istniejących problemów, także walkę z czarnoksiężnikami. Dotąd zajmowali się tym aurorzy, teraz musieli walczyć wszyscy. Wróg pozostawał silny, wręcz bezczelny w swym dążeniu do władzy - nie mogli spocząć na laurach. Z tego powodu Weasley zależało na tym, żeby każdy z nich miał swój wkład w tę batalię o lepsze jutro. Obojętnie co potrafił lub czego nie umiał, byli w tym razem, uzupełniali się. Tak to widziała, choć nie miała do czynienia z tymi ludźmi za wiele. Z drugiej strony większość z obecnych członków organizacji była rudowłosej bardzo bliska, stąd miała pewność, że trafiła w dobre miejsce. Co więcej, nie myliła się w swoich spostrzeżeniach.
Poczuła wdzięczność, kiedy Bren ścisnął jej nadgarstek; odetchnęła wtedy z ulgą. Przynajmniej do momentu, w którym dalej próbowała nadążyć za dziejącymi się dyskusjami. Niezwykłe umiejętności ich przeciwników zszokowały Rhiannon, krótki grymas przebiegł po piegowatej twarzy. Szybko został zastąpiony niewielkim uśmiechem posłanym w stronę pani Bagshot, która nawet w zaistniałych okolicznościach rzuciła w jej kierunku dobrym słowem. Nie skupiła się jednak na nim, raczej na przykrych informacjach o znikających sojusznikach oraz reszcie spraw, bardzo trudnych oraz wymagających. Obejrzała się szybko na swoją grupę i ucieszyła się, że wśród nich będzie Brendan, Just, Max, Marcy oraz pan Rineheart. Lucana nie znała, ale swoją nerwowością nie zrobił na niej dobrego wrażenia, stąd postanowiła nie zajmować nim swoich myśli. Te raczej powędrowały do Tony’ego, którego nie będzie na misji - ale to dobrze, dzięki temu pozostanie bezpieczny. Tylko to interesowało Rię, przynajmniej jeśli chodzi o ich relację. Aczkolwiek martwiła się o wszystkich bliskich - o Sama, Sophię, Bertiego, Jessę i wielu innych, ale wszyscy wiedzieli, na co się piszą. Poradzą sobie, razem.
Szanse miały zostać zwiększone dzięki eliksirom, dlatego podeszła szybko do Charlie. - Hej, mam nadzieję, że mogę sobie coś zabrać? - spytała alchemiczki, oczekując poniekąd krótkiego wyjaśnienia tego, co posiadała w ekwipunku. Niestety, jeśli ktoś tutaj był nieutalentowanym pod kątem eliksirów, to była to właśnie Weasley. Wreszcie udało jej się zdecydować jakie fiolki chciałaby zabrać, umieściła je w kieszeniach, tak samo jak jeden wywar od Poppy. Szczerze podziękowała obu kobietom za pomoc, po czym zniknęła wraz z innymi przez świstoklik.
| Zabieram od Charlie:
- Eliksir kociego wzroku (stat. 28)
- Eliksir niezłomności (stat. 28)
- Czuwający strażnik (stat. 28)
- Maść z wodnej gwiazdy (stat. 28)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta
- Kameleon
- Antidotum podstawowe
Od Poppy:
- Mieszanka antydepresyjna
| zt Ria
Poczuła wdzięczność, kiedy Bren ścisnął jej nadgarstek; odetchnęła wtedy z ulgą. Przynajmniej do momentu, w którym dalej próbowała nadążyć za dziejącymi się dyskusjami. Niezwykłe umiejętności ich przeciwników zszokowały Rhiannon, krótki grymas przebiegł po piegowatej twarzy. Szybko został zastąpiony niewielkim uśmiechem posłanym w stronę pani Bagshot, która nawet w zaistniałych okolicznościach rzuciła w jej kierunku dobrym słowem. Nie skupiła się jednak na nim, raczej na przykrych informacjach o znikających sojusznikach oraz reszcie spraw, bardzo trudnych oraz wymagających. Obejrzała się szybko na swoją grupę i ucieszyła się, że wśród nich będzie Brendan, Just, Max, Marcy oraz pan Rineheart. Lucana nie znała, ale swoją nerwowością nie zrobił na niej dobrego wrażenia, stąd postanowiła nie zajmować nim swoich myśli. Te raczej powędrowały do Tony’ego, którego nie będzie na misji - ale to dobrze, dzięki temu pozostanie bezpieczny. Tylko to interesowało Rię, przynajmniej jeśli chodzi o ich relację. Aczkolwiek martwiła się o wszystkich bliskich - o Sama, Sophię, Bertiego, Jessę i wielu innych, ale wszyscy wiedzieli, na co się piszą. Poradzą sobie, razem.
Szanse miały zostać zwiększone dzięki eliksirom, dlatego podeszła szybko do Charlie. - Hej, mam nadzieję, że mogę sobie coś zabrać? - spytała alchemiczki, oczekując poniekąd krótkiego wyjaśnienia tego, co posiadała w ekwipunku. Niestety, jeśli ktoś tutaj był nieutalentowanym pod kątem eliksirów, to była to właśnie Weasley. Wreszcie udało jej się zdecydować jakie fiolki chciałaby zabrać, umieściła je w kieszeniach, tak samo jak jeden wywar od Poppy. Szczerze podziękowała obu kobietom za pomoc, po czym zniknęła wraz z innymi przez świstoklik.
| Zabieram od Charlie:
- Eliksir kociego wzroku (stat. 28)
- Eliksir niezłomności (stat. 28)
- Czuwający strażnik (stat. 28)
- Maść z wodnej gwiazdy (stat. 28)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta
- Kameleon
- Antidotum podstawowe
Od Poppy:
- Mieszanka antydepresyjna
| zt Ria
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Norweg z niedowierzaniem słuchał tego, co mówiła stara profesora. Nie był jednak w stanie podnieść wzroku na kogokolwiek. Zamiast tego skupił się na obserwowaniu niewielkiego jeża, który powoli dreptał w jego stronę. Norweg zaczął zastanawiać się nad tłumaczeniami staruszki. Nie mówili tego nikomu wcześniej. Dobrze, Gwardia ma swoje tajemnice. Jakby powiedzieli to zapewne wszyscy by się oburzyli. Z tego co w maju powiedział Norwegowi Fox to Zakon był organizacją mającą na celu ochronę ludzi. A to co zrobili zdecydowanie się z tej definicji wyłamywało. Kim więc był tak naprawdę Albus Dumbledore? Nie był na tyle potężnym czarodziejem, aby znaleźć jakiś inny sposób na powstrzymanie mocy Grindelwalda przed ciągłym wzrostem? Czy musiał być to akurat wybuch, który skrzywdził tak wiele istnień? Åsbjørn w milczeniu przetrawiał każde z tych pytać, ostatecznie jednak zarzucając jakiekolwiek wzburzenie, które jeszcze przed chwilą w nim rosło. W końcu nie był jednak za to odpowiedzialny, a chociaż lojalny Zakonowi, tak doskonale wiedział, do czego ograniczała się jego rola. Warzył eliksiry. Był wsparciem. Co się stało to się nie odstanie - mogło się stać za to jeszcze wiele dobrego. I to z ich powodu.
W końcu ostatnimi słowami stara kobieta zamknęła tę część spotkania. Ingisson podniósł się, a parę leśnych ptaszków, które na chwilę na nim przycupnęły zerwało się do krótkiego lotu, który znów zakończyły na ramionach alchemika. Roztaczając dookoła korzenno-ziołowy zapach postawił torbę na blacie stolika i po kolei rozdawał wszystkim zainteresowanym mikstury. Nie był aż tak wylewny jak Charlene, ani na pewno tak otwarty jak ona. Tłumaczył jednak działanie wszelkich specyfików ze spokojem, udzielając jak najbardziej precyzyjnych i zwięzłych informacji. W końcu stanął przed nim Fox. Norweg od razu sięgnął za pazuchę, wyciągając stamtąd dwie fiolki czuwającego strażnika, ale auror zatrzymał go w pół słowa. Zarówno tym co mówił, jak i swoją postawą. Norweg zmiękł na moment, odwdzięczając się Foxowi uśmiechem z rodzaju tych, na które rzadko sobie pozwalał.
- Tak zrobię. I dlatego musisz po nie wrócić - powiedział. W gruncie rzeczy przecież lubił aurora, a chociaż ich znajomość przesiąknięta była sprawami zawodowymi tak w końcu pomiędzy przesłuchaniami w Tower, udzieleniu pożyczki i wciągnięciu Norwega w Zakon wykształciło się między nimi coś na kształt koleżeństwa. Brak Foxa byłby zdecydowanie odczuwalnym brakiem.
Ten jednak zniknął z pola widzenia, a As złapał za ramię przechodzącą obok Susanne. Z troską w oczach popatrzył się na nią przez moment i w końcu nic nie mówiąc odpiął zapięcie jej zaczarowanej torby i wsunął do niej dwie fiolki eliksiru ochrony. - Nie daj się tam - powiedział jeszcze, ale szybko zamilknął. Bał się, że jeżeli powie coś więcej to w jego głosie pojawią się zbędne emocje. Polubił tę Angielkę i nie chciał, żeby coś jej się stało.
Kiedy wszyscy już zebrali się wokół świstoklika, Norweg również podszedł i chwycił się splecionych wokół świstoklika dłoni. Zaraz poczuł charakterystyczne szarpnięcie w okolicy żołądka i wszystko dookoła zawirowało i zniknęło.
| Przekazuję Susanne eliksir ochrony (2 porcje, stat. 30)
| zt
W końcu ostatnimi słowami stara kobieta zamknęła tę część spotkania. Ingisson podniósł się, a parę leśnych ptaszków, które na chwilę na nim przycupnęły zerwało się do krótkiego lotu, który znów zakończyły na ramionach alchemika. Roztaczając dookoła korzenno-ziołowy zapach postawił torbę na blacie stolika i po kolei rozdawał wszystkim zainteresowanym mikstury. Nie był aż tak wylewny jak Charlene, ani na pewno tak otwarty jak ona. Tłumaczył jednak działanie wszelkich specyfików ze spokojem, udzielając jak najbardziej precyzyjnych i zwięzłych informacji. W końcu stanął przed nim Fox. Norweg od razu sięgnął za pazuchę, wyciągając stamtąd dwie fiolki czuwającego strażnika, ale auror zatrzymał go w pół słowa. Zarówno tym co mówił, jak i swoją postawą. Norweg zmiękł na moment, odwdzięczając się Foxowi uśmiechem z rodzaju tych, na które rzadko sobie pozwalał.
- Tak zrobię. I dlatego musisz po nie wrócić - powiedział. W gruncie rzeczy przecież lubił aurora, a chociaż ich znajomość przesiąknięta była sprawami zawodowymi tak w końcu pomiędzy przesłuchaniami w Tower, udzieleniu pożyczki i wciągnięciu Norwega w Zakon wykształciło się między nimi coś na kształt koleżeństwa. Brak Foxa byłby zdecydowanie odczuwalnym brakiem.
Ten jednak zniknął z pola widzenia, a As złapał za ramię przechodzącą obok Susanne. Z troską w oczach popatrzył się na nią przez moment i w końcu nic nie mówiąc odpiął zapięcie jej zaczarowanej torby i wsunął do niej dwie fiolki eliksiru ochrony. - Nie daj się tam - powiedział jeszcze, ale szybko zamilknął. Bał się, że jeżeli powie coś więcej to w jego głosie pojawią się zbędne emocje. Polubił tę Angielkę i nie chciał, żeby coś jej się stało.
Kiedy wszyscy już zebrali się wokół świstoklika, Norweg również podszedł i chwycił się splecionych wokół świstoklika dłoni. Zaraz poczuł charakterystyczne szarpnięcie w okolicy żołądka i wszystko dookoła zawirowało i zniknęło.
| Przekazuję Susanne eliksir ochrony (2 porcje, stat. 30)
| zt
- Eliksiry:
- - Eliksir byka (
41 porcja, stat. 30, moc +10) (zabrane: Sophia x1, Frederick x1, Samuel x1)
- Eliksir lodowego płaszcza (1 porcja, stat. 30)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (3 porcje, stat. 30)
- Eliksir ochrony (1 porcja, stat. 30)
- Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (65 porcji, stat. 30) (zabrane: Samuel x1)- Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (3 porcje, stat. 30, moc +10)(zabrane: Bertie x2, Sophia x1)
- Eliksir znieczulający (31 porcja, stat. 30, moc +5) (zabrane: Lucinda x1, Sophia x1)
- Eliksir kociej zwinności (32 porcje, stat. 30, moc +15) (zabrane: Sophia x1)
- Czuwający strażnik (6 porcji, stat. 30, moc +10)
- Eliksir wiggenowy (3 porcje, stat. 30, moc +15)+ dla Susanne: Eliksir ochrony (2 porcje, stat. 30)
+ dla Foxa: Czuwający strażnik (2 porcje, stat. 30, moc +10)
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kolejny rok pożegnali ledwie kilka dni temu. Ale następna liczba była jedynie wyznacznikiem czasu, który mijał. Zdarzenia nie resetowały się do początku, nikt nie dostawał drugich szans. Każdy musiał na barkach nieść ciężar swoich własnych przeżyć. Zauważyła nowe nawyki w sobie samej, które rozwijały się niezauważenie wnikając w jej nową odsłonę. Właściwie się już nie spóźniała. Możliwe, że właśnie dlatego w Starej Chacie pojawiła się jako pierwsza, przemierzając drogę na ganek z dłońmi wciśniętymi w kieszenie, chowając twarz w kołnierzu płaszcza, próbując ochronić się choć odrobinę przed chłodem, który czuła aż w kościach. Kąpiel w lodowatej wodzie groty i zimny deszcz przyniosły chorobę, której oddech jeszcze czuła na karku.
Ganek przywrócił wspomnienia Próby. Wszystkiego co przeszła, by znaleźć się w miejscu w którym była teraz. Rozpaczliwego płaczu pośród własnej krwi i bólu, który należał tylko do niej. Przypomniał o spokojnym, łagodnym obliczu Bathildy, która zrobiła dla nich, dla tego świata tak wiele.
Weszła po stopniach do środka, zapalając światła w ich miejscu. Na dworze już dawno zrobiło się ciemno i ponuro. Te zdawały się dziś niczym latarnia, zwołująca bliskich i odważnych jej ludzi. Weszła do Salonu spoglądając na niego. Kilkoma machnięciami różdżki ustawiła stoły i przysunęła krzesła. Przewędrowała w kierunku myślodsiewni, by odebrać swoje wspomnienia i schowała je do kieszeni. A później wróciła do salonu.
Wzięła wdech w drżącą pierś. Splotła dłonie na piersi zapatrując się ze zmarszczonymi brwiami w punkt przed sobą. Wygrali, to prawda. Ale nie czuła by był to powód do świętowania. Udało im się osiągnąć naprawdę wiele. Ale cena była równie wysoka. Just pojmowała, że każda akcja przynosiła reakcja. A każdy dar los, okupiony był własną wartością, którą należało zwrócić. Nie umiała wyrzucić sprzed oczu wyglądu Herewarda, czy reakcji Eileen na wieść, że nigdy więcej nie zobaczy swojego męża. Była jej katem tego dnia, zamierzała być wsparciem każdego następnego.
Zwyciężyli, ale nadal pozostawało wiele do zrobienia. Wiele kwestii do poruszenia. Wiele wątków do zbadania. Ich walka jeszcze się nie skończyła. Paradoskalnie Just miała wrażenie, że teraz rozgorzeje jeszcze poważniejsza. Bez anomalii, z własnym Ministrem, było ledwie kwestią czasu, kiedy uderzą w najsłabszych i ludzi o jej statusie krwi. Tym razem jednak zamierzała walczyć. Tym razem, mądrzejsza o doświadczenia z przesłuchań i Złotej Wieży, zamierzała być gotową. Zresztą, nie była już dawną sobą. Tamta Just odeszła. Tamta była słaba i niepewna, rozstrojona, próbująca ale nie będąca w stanie prawdziwie przyłożyć się do zmian, prawdziwie kogoś ochronić. Teraz, po miesiącach treningu i wierze w ideę, która ich wszystkich łączyła. Odnalazła siłę i powód, dzięki któremu podnosiła się po każdej porażce silniejsza. W drzwiach pojawiła się znajoma sylwetka. Uniosła łagodnie wargi, rozkładając ręce w zapraszającym goście.
- Dobrze cię widzieć, Ben. - powiedziała, przytulając na chwilę rosłego mężczyznę. On też się zmienił. Czas jednak na każdym odcisnął swoje własne piętno. Odsunęła się, stając za jednym z krzeseł, na oparciu którego ułożyła dłonie, czekając, aż zjawi się reszta zakonników. -
| rozpoczynamy styczniowe spotkanie Zakonu Feniksa, czas na zgromadzenie się mija o godzinie 18:00 w niedzielę (29 września)
- Stół:
- stół, jak zabraknie miejsc, dołożymy! uzupełniony zostanie jak kolejka zatoczy krąg
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 29.10.20 1:05, w całości zmieniany 1 raz
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Wraz z początkiem roku niewiele się zmieniło. Ludzie mówią, że zmiana kalendarza przynosi często zmiany w życiu, ale Lucinda nigdy w to nie wierzyła. Jeden dzień w perspektywie wielu innych nie jest w stanie zrobić aż tak wielkiej różnicy. Jednak była jakaś wiara w noworocznych postanowieniach. Nie zabierałaby tej naiwności ludziom, bo niosło to ze sobą motywację do tego by jednak coś zrobić, a ona pewnie jak wszyscy inni potrzebowała tego by widzieć czyny.
W czasie wojny żaden sukces nie smakował tak jak powinien. Za wszystko trzeba było zapłacić, a cena była często niewyobrażalna. Oczywiście mogliby z podniesioną głową mówić o pozbyciu się anomalii, ale dla blondynki był to kolejny policzek, który przyszło jej nadstawić. Jeżeli choć przez moment myślała, że Azkaban okaże się dla nich pobłażliwy to bardzo się myliła. Zabrał jej wiele, zniszczył psychicznie, ale to nie miało znaczenia. Nadal żyła, nadal była obecna i gotowa do walki. Nie wszyscy mieli w tym tyle szczęścia i nie wszystkim udało się z tej misji powrócić. A to wszystko i tak zostawiłoby jeszcze większą ranę gdyby nie Bathilda. W końcu każda wojna ma swoją cenę, prawda?
Idąc na spotkanie Zakonu Feniksa czuła, że teraz wiele się zmieni. Nie tylko przez to co utracili, ale też przez to jaki charakter przyjęły ich działania. Szczerze miała nadzieje, że to będzie punkt zwrotny w ich walce, ale ciężko było jej myśleć o tym jak to może wyglądać. Wszystko miało się wyklarować tego wieczoru w Starej Chacie. Z Longbottomem na czele, Oazą i resztą Zakonników przeciw obecnej władzy i jej zwolennikom. I choć chciałaby wierzyć, że ten rok przyniesie zakończenie tego wszystkiego to wiedziała, że do niego jest im jednak bardzo daleko.
Wchodząc do Starej Chaty czuła jakby opuszczała ją wieki temu, a przecież od misji w Azkabanie minęły jedynie dnie. Wiedziała, że jest to spowodowane tym, iż każda taka misja, każda taka przeprawa zmienia ją bezpowrotnie. Nie bez powodu wydawało jej się, że życie które prowadziła jeszcze rok temu nigdy nie miało miejsca. Była kimś całkowicie innym i ktoś kto myślał, że wojna nie zmienia ludzi bardzo się mylił. Lucinda spojrzała na zajmujących miejsce w salonie gwardzistów i przymknęła za sobą lekko drzwi. – Just, Ben – i choć usta pragnęły po prostu uśmiechnąć się na widok znanych jej twarzy to jednak nie potrafiła. Przywitała się i zajęła miejsce czekając aż wszyscy Zakonnicy zbiorą się w jednym miejscu.
zajmuję miejsce 5
W czasie wojny żaden sukces nie smakował tak jak powinien. Za wszystko trzeba było zapłacić, a cena była często niewyobrażalna. Oczywiście mogliby z podniesioną głową mówić o pozbyciu się anomalii, ale dla blondynki był to kolejny policzek, który przyszło jej nadstawić. Jeżeli choć przez moment myślała, że Azkaban okaże się dla nich pobłażliwy to bardzo się myliła. Zabrał jej wiele, zniszczył psychicznie, ale to nie miało znaczenia. Nadal żyła, nadal była obecna i gotowa do walki. Nie wszyscy mieli w tym tyle szczęścia i nie wszystkim udało się z tej misji powrócić. A to wszystko i tak zostawiłoby jeszcze większą ranę gdyby nie Bathilda. W końcu każda wojna ma swoją cenę, prawda?
Idąc na spotkanie Zakonu Feniksa czuła, że teraz wiele się zmieni. Nie tylko przez to co utracili, ale też przez to jaki charakter przyjęły ich działania. Szczerze miała nadzieje, że to będzie punkt zwrotny w ich walce, ale ciężko było jej myśleć o tym jak to może wyglądać. Wszystko miało się wyklarować tego wieczoru w Starej Chacie. Z Longbottomem na czele, Oazą i resztą Zakonników przeciw obecnej władzy i jej zwolennikom. I choć chciałaby wierzyć, że ten rok przyniesie zakończenie tego wszystkiego to wiedziała, że do niego jest im jednak bardzo daleko.
Wchodząc do Starej Chaty czuła jakby opuszczała ją wieki temu, a przecież od misji w Azkabanie minęły jedynie dnie. Wiedziała, że jest to spowodowane tym, iż każda taka misja, każda taka przeprawa zmienia ją bezpowrotnie. Nie bez powodu wydawało jej się, że życie które prowadziła jeszcze rok temu nigdy nie miało miejsca. Była kimś całkowicie innym i ktoś kto myślał, że wojna nie zmienia ludzi bardzo się mylił. Lucinda spojrzała na zajmujących miejsce w salonie gwardzistów i przymknęła za sobą lekko drzwi. – Just, Ben – i choć usta pragnęły po prostu uśmiechnąć się na widok znanych jej twarzy to jednak nie potrafiła. Przywitała się i zajęła miejsce czekając aż wszyscy Zakonnicy zbiorą się w jednym miejscu.
zajmuję miejsce 5
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie chciała się dziś spóźnić, a jednocześnie robiła wszystko, by nie trafić do starej chaty zbyt wcześnie. Ale nie było cukierni, do której mogła po drodze wstąpić na gorącą czekoladę, nie miała nawyków palenia, które wyratowałyby jej z niezręczności zajęcia miejsca tuż obok brata, w jeszcze całkiem pustej sali, zmuszona do znoszenia jego przenikliwego spojrzenia, nawołującego do zabrania głosu, którego nie chciała zabierać. Nie dziś, nie tu. Nie zmieniła zdania, nie zamierzała zmienić go również i dziś. Miała czas na przemyślenia, na to, by sobie wszystko poukładać, by przeanalizować najistotniejsze kwestie i wątpliwości. Powinna wiedzieć, cod o niej należy, nauczyć się panować nad swoimi emocjami — bo to właśnie pod ich wpływem, często w gniewie, złości, rozpaczy mówiła wszystko, niedługo potem żałując większości. Teraz żałowała tylko tego, że podważyła jego zdanie, nazwała go nierozsądnym. To nie brak rozsądku nim kierował, a zbyt wielkie, włochate serce.
Dotarła na miejsce na miotle, jak zwykle, którą postawiła tuż po przekroczeniu progu starej chaty. Wolnym, niepewnym krokiem ruszyła przed siebie, stukając obcasami skórzanych butów, których brązowe noski wysuwały się spod długiej, grubej spódnicy. Zdjęła wełniane rękawiczki, wchodząc już do salonu, utwierdzając się w przekonaniu, że była jedną z pierwszych — poza bratem, Just i Lucindy. Zdjęła też wełniany szalik z kompletu, rozpięła płaszcz, powoli podążając w stronę szczytu stołu. — Lucy — powitała ją lekkim uśmiechem, nie zatrzymując się jednak przy jej krześle, a dopiero na samym krańcu, po lewej stronie Jamiego, od którego szybko uciekła wzrokiem do Tonks, której posłała szerszy uśmiech. Uśmiech powitalny, grzeczny, serdeczny, w którym nie było wesołości ani radości. Cieszyło ją zwycięstwo Zakonu, zakończenie anomalii — to był wielki sukces, który uczcili w Dolinie Godryka. A jednocześnie uderzała w nią świadomość, że nie wszystkie krzesła zostaną dziś zajęte. Szybko zbladł, kiedy przewiesiła płaszcz przez oparcie, rezygnując tym samym z rzucenia go na wieszak. Zajęła miejsce, wygładzając nieco nerwowo spódnicę. Możliwe, że nie powinna tak blisko gwardzistów dziś siadać, ale czuła, że jej miejsce było właśnie tu, obok brata, niezależnie od tego, jak bardzo różne mieli zdanie na jeden określony temat.
| Zajmuję 3
Dotarła na miejsce na miotle, jak zwykle, którą postawiła tuż po przekroczeniu progu starej chaty. Wolnym, niepewnym krokiem ruszyła przed siebie, stukając obcasami skórzanych butów, których brązowe noski wysuwały się spod długiej, grubej spódnicy. Zdjęła wełniane rękawiczki, wchodząc już do salonu, utwierdzając się w przekonaniu, że była jedną z pierwszych — poza bratem, Just i Lucindy. Zdjęła też wełniany szalik z kompletu, rozpięła płaszcz, powoli podążając w stronę szczytu stołu. — Lucy — powitała ją lekkim uśmiechem, nie zatrzymując się jednak przy jej krześle, a dopiero na samym krańcu, po lewej stronie Jamiego, od którego szybko uciekła wzrokiem do Tonks, której posłała szerszy uśmiech. Uśmiech powitalny, grzeczny, serdeczny, w którym nie było wesołości ani radości. Cieszyło ją zwycięstwo Zakonu, zakończenie anomalii — to był wielki sukces, który uczcili w Dolinie Godryka. A jednocześnie uderzała w nią świadomość, że nie wszystkie krzesła zostaną dziś zajęte. Szybko zbladł, kiedy przewiesiła płaszcz przez oparcie, rezygnując tym samym z rzucenia go na wieszak. Zajęła miejsce, wygładzając nieco nerwowo spódnicę. Możliwe, że nie powinna tak blisko gwardzistów dziś siadać, ale czuła, że jej miejsce było właśnie tu, obok brata, niezależnie od tego, jak bardzo różne mieli zdanie na jeden określony temat.
| Zajmuję 3
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nowy rok wcale nie musiał oznaczać przełomów, jednak Alexander bardzo mocno chciał wierzyć w to, że może, ale tylko może, los w końcu się do nich uśmiechnie i ześle im tę jedną, jedyną szansę której potrzebowali aby zmienić bieg historii.
Dobrze, może nie jedyną. Mieli za sobą już przynajmniej dwa wiekopomne momenty, w których odmienili losy świata. Pierwszy z nich nie był dość chlubny, ponieważ sięgał początku maja, kiedy w próbie pozbycia się Grindelwalda raz na zawsze zesłali na Wielką Brytanię kataklizm anomalii. Drugi nadszedł tydzień temu, kiedy naprawili swój błąd sprzed miesięcy i udało im się to, co przez długie miesiące uważali za niemożliwe: zażegnali kryzys, przywracając magię do normalności.
I zapłacili za to cenę, której nikt nigdy nie powinien zażądać.
Alexander nie mógł pozbyć się uczucia, które zagnieździło się w jego klatce piersiowej po tym, gdy dowiedział się o śmierci Herewarda. Bartius uczył chłopaka, kiedy ten był jeszcze w Beauxbatons, stąd zakorzenione w Alexie emocje były silne, nawet z dziurami we wspomnieniach otaczając młodego Gwardzistę uczuciem pustki. Gula w gardle i suchość w ustach przybierały na sile kiedy przypominał też sobie ciepłe i przepełnione smutkiem spojrzenie profesor Bagshot, kiedy ta żegnała się z nimi na chwilę przed tym, jak znaleźli się wszyscy w Zakazanym Lesie. Jednak w tych momentach przypominał sobie, że oni wszyscy zdecydowali się ofiarować swoje życia w zamian za to, aby nikt po nich nie musiał już tego robić - aby świat mógł być wreszcie wolny.
Idąc z Archibaldem przez zaśnieżone przedmieścia Londynu rozmawiali o tematach raczej przyziemnych, wymieniając się wrażeniami z dyżuru. Obaj pracowali dziś w Mungu do późna, już dwa dni wcześniej ustaliwszy, że obaj wezmą nadgodziny i udadzą się na spotkanie prosto z pracy. Zresztą, rozprawianie na ulicy o rzeczach najwyższej wagi nie byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem. Farley co rusz popijał swoje leki z niewielkiej piersiówki, z którą ostatnio się nie rozstawał. Woń ślazu przykleiła się już do niego nieodwołalnie, jednak nie mógł narzekać: robił to w końcu w bardzo jasnym i precyzyjnie nakreślonym celu.
Przekraczając próg chaty Alexander czuł niesamowity spokój. W przeciągu tych kilku dni wyjaśniło się niezwykle wiele spraw, które do tej pory dręczyły go dniami i nocami, a chociaż gdzieś w zakamarkach umysłu czaiła się rozwijająca się sytuacja z Idą tak Farley jeszcze mógł o niej nie myśleć. Napawał się więc osiągniętą - z lekką pomocą medykamentów - ciszą w głowie, otrzepując buty i odwieszając płaszcz na wieszak. Kilka okryć zajmowało już pojedyncze haczyki, więc nie zwlekając razem z kuzynem udali się do salonu, z którego sączyło się ciepłe światło.
- Dobry wieczór - wciąż lekko utykając na jedną nogę Alexander przywitał obecnych, skinął głową ku stojącym u szczytu stołu Justine i Benjaminowi, posłał ku Hannah nieśmiały uśmiech, ostatecznie spoglądając na Lucindę. Widywali się ostatnio jeszcze rzadziej niż kiedy jeszcze nosili jedno nazwisko, a ostatnie ich wspólne spotkanie miło miejsce w Azkabanie - czy też raczej Oazie. Farley ogarnął wzrokiem stan kuzynki, nie mogąc przy tym powstrzymać lekkiego zmarszczenia brwi. Co się dzieje?, zdawało się pytać spojrzenie chłopaka, kiedy zajmował miejsce dokładnie naprzeciw prowadzących dzisiejsze spotkanie Gwardzistów.
| Siadam sobie na 14, a obok mnie gdzieś jest Archibald
Dobrze, może nie jedyną. Mieli za sobą już przynajmniej dwa wiekopomne momenty, w których odmienili losy świata. Pierwszy z nich nie był dość chlubny, ponieważ sięgał początku maja, kiedy w próbie pozbycia się Grindelwalda raz na zawsze zesłali na Wielką Brytanię kataklizm anomalii. Drugi nadszedł tydzień temu, kiedy naprawili swój błąd sprzed miesięcy i udało im się to, co przez długie miesiące uważali za niemożliwe: zażegnali kryzys, przywracając magię do normalności.
I zapłacili za to cenę, której nikt nigdy nie powinien zażądać.
Alexander nie mógł pozbyć się uczucia, które zagnieździło się w jego klatce piersiowej po tym, gdy dowiedział się o śmierci Herewarda. Bartius uczył chłopaka, kiedy ten był jeszcze w Beauxbatons, stąd zakorzenione w Alexie emocje były silne, nawet z dziurami we wspomnieniach otaczając młodego Gwardzistę uczuciem pustki. Gula w gardle i suchość w ustach przybierały na sile kiedy przypominał też sobie ciepłe i przepełnione smutkiem spojrzenie profesor Bagshot, kiedy ta żegnała się z nimi na chwilę przed tym, jak znaleźli się wszyscy w Zakazanym Lesie. Jednak w tych momentach przypominał sobie, że oni wszyscy zdecydowali się ofiarować swoje życia w zamian za to, aby nikt po nich nie musiał już tego robić - aby świat mógł być wreszcie wolny.
Idąc z Archibaldem przez zaśnieżone przedmieścia Londynu rozmawiali o tematach raczej przyziemnych, wymieniając się wrażeniami z dyżuru. Obaj pracowali dziś w Mungu do późna, już dwa dni wcześniej ustaliwszy, że obaj wezmą nadgodziny i udadzą się na spotkanie prosto z pracy. Zresztą, rozprawianie na ulicy o rzeczach najwyższej wagi nie byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem. Farley co rusz popijał swoje leki z niewielkiej piersiówki, z którą ostatnio się nie rozstawał. Woń ślazu przykleiła się już do niego nieodwołalnie, jednak nie mógł narzekać: robił to w końcu w bardzo jasnym i precyzyjnie nakreślonym celu.
Przekraczając próg chaty Alexander czuł niesamowity spokój. W przeciągu tych kilku dni wyjaśniło się niezwykle wiele spraw, które do tej pory dręczyły go dniami i nocami, a chociaż gdzieś w zakamarkach umysłu czaiła się rozwijająca się sytuacja z Idą tak Farley jeszcze mógł o niej nie myśleć. Napawał się więc osiągniętą - z lekką pomocą medykamentów - ciszą w głowie, otrzepując buty i odwieszając płaszcz na wieszak. Kilka okryć zajmowało już pojedyncze haczyki, więc nie zwlekając razem z kuzynem udali się do salonu, z którego sączyło się ciepłe światło.
- Dobry wieczór - wciąż lekko utykając na jedną nogę Alexander przywitał obecnych, skinął głową ku stojącym u szczytu stołu Justine i Benjaminowi, posłał ku Hannah nieśmiały uśmiech, ostatecznie spoglądając na Lucindę. Widywali się ostatnio jeszcze rzadziej niż kiedy jeszcze nosili jedno nazwisko, a ostatnie ich wspólne spotkanie miło miejsce w Azkabanie - czy też raczej Oazie. Farley ogarnął wzrokiem stan kuzynki, nie mogąc przy tym powstrzymać lekkiego zmarszczenia brwi. Co się dzieje?, zdawało się pytać spojrzenie chłopaka, kiedy zajmował miejsce dokładnie naprzeciw prowadzących dzisiejsze spotkanie Gwardzistów.
| Siadam sobie na 14, a obok mnie gdzieś jest Archibald
Atmosfera w Mungu robiła się coraz bardziej nieznośna. Szpital teoretycznie miał być miejscem wolnym od polityki, lecz Archibald odnosił wrażenie, że polityka nowego ministra przypadła dyrektorowi do gustu. Lowe nigdy nie ukrywał swoich poglądów odnośnie czarodziejów czystej krwi, lecz dotychczas Archibald nie zwracał na nie szczególnej uwagi, samemu wywodząc się z arystokratycznej rodziny. Dopiero od szczytu w Stonehenge zaczął zauważać te niepokojące sygnały, które nierzadko wytrącały go ze skupienia, tak potrzebnego w tym zawodzie. A dzisiaj kolejka przed jego gabinetem nie miała końca – czarodzieje chyba specjalnie pili przeterminowane eliksiry, żeby zrobić mu na złość. Zdecydowana większość przypadków to były drobiazgi, które był w stanie wyleczyć w pięć minut, jednak kiedy takich przypadków przychodziło dwadzieścia, nagle praca okazywała się długa i żmudna. Nie wspominając już o tym, że zgodził się wraz z Aleksandrem na nadgodziny – nie widział sensu w powrocie do Weymouth na marne dwie godziny, by znowu stamtąd wybyć na spotkanie Zakonu.
Zima rozpoczęła się na dobre. Archibald opatulił się mocniej ciemnozielonym szalem, gawędząc z kuzynem na typowo medyczne tematy, które zapewne brzmiały niezwykle tajemniczo dla przeciętnego słuchacza. Lubił się trochę wymądrzać przy swoim młodszym kuzynie, w końcu pracował w tym zawodzie dziewięć lat dłużej od niego i zdążył zobaczyć takich pacjentów jakich Aleksander pewnie sobie jeszcze nie wyobrażał. Opowiadał o jednym z nich, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. - Witajcie - przywitał się z obecnymi w sali zakonnikami, odwieszając swój wilgotny płaszcz, i strzepując z włosów płatki śniegu. Zajął miejsce obok Aleksandra, ale po drugiej stronie drzwi, żeby przypadkiem nie wiało na niego przez przybywających do salonu czarodziejów. Nie lubił zimy ani zimna w ogóle. Wyjął z kieszeni dwa niewielkie pakunki, w których przyniósł odrobinę ingrediencji, których nie miał okazji samemu wykorzystać. Potem zerknął na zegarek, swój nowy nabytek, na którego tarczy rosły wizerunki kwiatów w zależności od pory dnia i roku (w tym momencie były to ciemnoróżowe kwiaty ciemiernika), stwierdzając, że przybyli chwilę przed czasem. - W zasadzie możesz częściej nie pilnować swoich pacjentów, ta mieszanka u Gibbsa była fascynująca - mruknął do kuzyna, przypominając sobie spektakularnie niebieską skórę jegomościa.
| Zajmuję miejsce nr 15
Zima rozpoczęła się na dobre. Archibald opatulił się mocniej ciemnozielonym szalem, gawędząc z kuzynem na typowo medyczne tematy, które zapewne brzmiały niezwykle tajemniczo dla przeciętnego słuchacza. Lubił się trochę wymądrzać przy swoim młodszym kuzynie, w końcu pracował w tym zawodzie dziewięć lat dłużej od niego i zdążył zobaczyć takich pacjentów jakich Aleksander pewnie sobie jeszcze nie wyobrażał. Opowiadał o jednym z nich, kiedy wreszcie dotarli na miejsce. - Witajcie - przywitał się z obecnymi w sali zakonnikami, odwieszając swój wilgotny płaszcz, i strzepując z włosów płatki śniegu. Zajął miejsce obok Aleksandra, ale po drugiej stronie drzwi, żeby przypadkiem nie wiało na niego przez przybywających do salonu czarodziejów. Nie lubił zimy ani zimna w ogóle. Wyjął z kieszeni dwa niewielkie pakunki, w których przyniósł odrobinę ingrediencji, których nie miał okazji samemu wykorzystać. Potem zerknął na zegarek, swój nowy nabytek, na którego tarczy rosły wizerunki kwiatów w zależności od pory dnia i roku (w tym momencie były to ciemnoróżowe kwiaty ciemiernika), stwierdzając, że przybyli chwilę przed czasem. - W zasadzie możesz częściej nie pilnować swoich pacjentów, ta mieszanka u Gibbsa była fascynująca - mruknął do kuzyna, przypominając sobie spektakularnie niebieską skórę jegomościa.
| Zajmuję miejsce nr 15
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Bertie zawsze wierzył w magię Nowego Roku. Ostatecznie każdy kolejny był inny od poprzedniego, niósł ze sobą inne problemy i radości, zmieniał każdego z nich powoli, po trochę. Z każdym Sylwestrem Bott starał się uzbroić w potężne pokłady optymizmu dla tego, co nadciąga. Nawet jeśli poprzedniego Bertie nie zaliczyłby do najlepszych jakie przeżył, skupiał się na tym, co dobre oraz na myśli, że jakiekolwiek problemy zdążyły się nagromadzić: ich zadaniem jest je zakończyć i tyle.
- Dzień dobry! - odezwał się, docierając na miejsce spotkania Zakonu. Był dość dużo przed czasem, ludzi niewiele zdążyło się zebrać. Siadł zaraz obok Farleya, któremu nawet przyniósł dziś drobną łapówkę. Wiadomo - lepiej go zachęcać, żeby się bardziej starał przyszywać mu kolejne części ciała.
- Psst. - syknął jak ktoś, kto stara się dyskretnie zwrócić czyjąś uwagę. Zrobił to przy tym w typowo dla siebie ostentacyjno-teatralny sposób i uśmiechnął się pod nosem. Poklepał przy tym swoją torbę na znak, że ma ze sobą towar.
- Wybaczcie że przeszkodzę, towarzystwo dwóch uzdrowicieli na raz za mocno mnie kusi, żeby się tutaj trochę nie wtrącić z myślą o kompleksowej terapii dla ciała i umysłu. - odezwał się zaraz, żeby zapobiec niezręcznej ciszy, czy coś. Było nie było, jeden był bardziej uzdrowicielem, drugi bardziej psychiatrą. Choć z drugiej strony ten lekarz od umysłu przez Botta częściej był widywany z urazami wszelkiej maści.
Zerknął na zegarek na nadgarstku, niedługo więcej osób powinno się zebrać.
- Rozmawialiście o eksperymentach na pacjentach? - podjął zaraz. Mówił rzecz jasna dość cicho, ale ploteczek posłucha z miłą chęcią, jak już się wtrącił. - Mam nadzieję, że cokolwiek to jest za eliksir, testy się skończą w przeciągu miesiąca. - zaczepił jeszcze Alexa, który ma mu przyszywać ucho jakoś jeśli Bott się orientuje to z końcem stycznia. Lewe swoją drogą, więc Alexandrze, mów wyraźnie.
zajmuję szczęśliwą 13!
- Dzień dobry! - odezwał się, docierając na miejsce spotkania Zakonu. Był dość dużo przed czasem, ludzi niewiele zdążyło się zebrać. Siadł zaraz obok Farleya, któremu nawet przyniósł dziś drobną łapówkę. Wiadomo - lepiej go zachęcać, żeby się bardziej starał przyszywać mu kolejne części ciała.
- Psst. - syknął jak ktoś, kto stara się dyskretnie zwrócić czyjąś uwagę. Zrobił to przy tym w typowo dla siebie ostentacyjno-teatralny sposób i uśmiechnął się pod nosem. Poklepał przy tym swoją torbę na znak, że ma ze sobą towar.
- Wybaczcie że przeszkodzę, towarzystwo dwóch uzdrowicieli na raz za mocno mnie kusi, żeby się tutaj trochę nie wtrącić z myślą o kompleksowej terapii dla ciała i umysłu. - odezwał się zaraz, żeby zapobiec niezręcznej ciszy, czy coś. Było nie było, jeden był bardziej uzdrowicielem, drugi bardziej psychiatrą. Choć z drugiej strony ten lekarz od umysłu przez Botta częściej był widywany z urazami wszelkiej maści.
Zerknął na zegarek na nadgarstku, niedługo więcej osób powinno się zebrać.
- Rozmawialiście o eksperymentach na pacjentach? - podjął zaraz. Mówił rzecz jasna dość cicho, ale ploteczek posłucha z miłą chęcią, jak już się wtrącił. - Mam nadzieję, że cokolwiek to jest za eliksir, testy się skończą w przeciągu miesiąca. - zaczepił jeszcze Alexa, który ma mu przyszywać ucho jakoś jeśli Bott się orientuje to z końcem stycznia. Lewe swoją drogą, więc Alexandrze, mów wyraźnie.
zajmuję szczęśliwą 13!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Początek stycznia pozostawał chłodny jak grudzień, ale przynajmniej nikogo nie dręczyły już potężne zamiecie. Wiało, śnieg dalej padał, praktycznie wszędzie tworząc wysokie hałdy bieli, pod którymi często skrywała się warstwa śliskiego lodu. Nie zmieniła się pora roku, a jednak było spokojniej, bo to nie natura stanowiła największe zagrożenie. Całe zło tworzyli ludzie i to ich należało się obawiać. To człowiek przecież dał początek anomaliom – Grindelwald skorzystał z czarnomagicznego rytuału, aby skumulować swoją potęgę w bezpiecznym źródle. Wykorzystał do tego nawet dzieci, najbardziej niewinne istoty, które każdy powinien chronić od krzywdy. Ale zdołano odwrócić wyrządzone przez niego zło. Zakon położył kres anomaliom i uratował życia dzieci. Rzeczywistość zmieniła się dzięki temu, bo wreszcie nikt nie musiał bać się korzystania z magii. Szkoda tylko, że w ich życia jeszcze bardziej wkraczała polityka. Naprawili świat, a ten i tak chylił się ku upadkowi, gdy wszystko wokół miało zaraz runąć. Konserwatywna władza zaczęła nabierać rozpędu, przez co musieli na zawsze pożegnać Bones. Mało kto się o nią upomniał, jedynie rodzina i garstka aurorów. Jej stanowisko oddano jemu. Zrzucono na jego barki bez zapowiedzi ciężar odpowiedzialności za całe Biuro Aurorów. Tak naprawdę to wszystko utrudniało, bo oto został bardziej wplątany w ministerialną sieć i nie mógł się z niej wyplątać. Administracja Malfoya zasypała go papierami, które były zakazami lub nakazami, do których nie chciał się stosować, a udawanie, że tak właśnie robi, wymagało od niego zastosowania wielu sztuczek. Czuł, że znalazł się na celowniku wszystkich i musiał stawić temu czoła. Każdy czekał na jego potknięcie i przewidywał mu bolesny upadek.
Pojawił się w pobliżu Starej Chaty za pomocą teleportacji, następnie część drogi musiał przejść, ale ożywcze było przebrnięcie przez wysokie zaspy. Przemokły przez to jego spodnie i dolna część długiego płaszcza, lecz nie wydawało mu się to istotne, liczyło się jedynie to, aby dotrzeć na miejsce spotkania na czas. Chciał skonsultować się z innymi i naiwnie liczył na jakiekolwiek wskazówki ze strony profesor Bagshot. Azkaban wciąż siedział mu w głowie, choć mroczna forteca przemieniła się w miejsce, które niosło nadzieję. Poczucie ulgi przenikającej zbolałe ciało przeminęło tak jak sam ból i tylko brak lewego ucha czasem mu wadził. Musiał poprosić o pomoc z jego odtworzeniem i liczył przy tym na Poppy. Nie był jednak pewien, czy znajdzie wystarczająco czasu.
Wszedł do środka siedziby Zakonu i od razu przeszedł do salonu, gdzie milczącym skinieniem głowy przywitał zgromadzonych, następnie obdarzył dłuższym spojrzeniem Bena i Justine. Co zaproponują im wszystkim podczas tego spotkania? Było coraz gorzej. Z każdym dniem znikało coraz więcej ludzi, wieść o fali zwolnień w Ministerstwie roznosiła się z prędkością błyskawicy. Czasem wydawało mu się, że również ma tego dość, jak inni. A potem przypominał sobie, że nikt za niego nie zawalczy o lepsze jutro. Zakorzenione w nim głęboko poczucie sprawiedliwości nie pozwalało mu stać bezczynnie z boku. Bez słowa zajął jedno z miejsc przy stole i czekał na pierwsze wytyczne.
| miejsce nr 16
Pojawił się w pobliżu Starej Chaty za pomocą teleportacji, następnie część drogi musiał przejść, ale ożywcze było przebrnięcie przez wysokie zaspy. Przemokły przez to jego spodnie i dolna część długiego płaszcza, lecz nie wydawało mu się to istotne, liczyło się jedynie to, aby dotrzeć na miejsce spotkania na czas. Chciał skonsultować się z innymi i naiwnie liczył na jakiekolwiek wskazówki ze strony profesor Bagshot. Azkaban wciąż siedział mu w głowie, choć mroczna forteca przemieniła się w miejsce, które niosło nadzieję. Poczucie ulgi przenikającej zbolałe ciało przeminęło tak jak sam ból i tylko brak lewego ucha czasem mu wadził. Musiał poprosić o pomoc z jego odtworzeniem i liczył przy tym na Poppy. Nie był jednak pewien, czy znajdzie wystarczająco czasu.
Wszedł do środka siedziby Zakonu i od razu przeszedł do salonu, gdzie milczącym skinieniem głowy przywitał zgromadzonych, następnie obdarzył dłuższym spojrzeniem Bena i Justine. Co zaproponują im wszystkim podczas tego spotkania? Było coraz gorzej. Z każdym dniem znikało coraz więcej ludzi, wieść o fali zwolnień w Ministerstwie roznosiła się z prędkością błyskawicy. Czasem wydawało mu się, że również ma tego dość, jak inni. A potem przypominał sobie, że nikt za niego nie zawalczy o lepsze jutro. Zakorzenione w nim głęboko poczucie sprawiedliwości nie pozwalało mu stać bezczynnie z boku. Bez słowa zajął jedno z miejsc przy stole i czekał na pierwsze wytyczne.
| miejsce nr 16
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ingisson miał w zwyczaju zatracać się w pracy tak bardzo, że zapominał o rzeczach tak prozaicznych jak spożywanie posiłków, otaczającym go świecie, rzeczywistości i upływie czasu. Tym razem z transu pracy wyrwał go Juhani, domagając się donośnie jego uwagi poprzez ukradnięcie Norwegowi różdżki i ucieczkę do domu. Chcąc ni chcąc Åsbjørn zmuszony był wyłączyć ogień pod kociołkiem i pospieszyć za ptaszyskiem nim to wetknęło jego różdżkę w jakąś najbardziej zapomnianą dziurę w całym Little Kingshill. Wyzwolenie się z ciemnozielonej szopy równało się również powrotowi do życia, w tym sprawdzeniu zegarka. Był to idealnie taki czas, że Norweg mógł zdążyć zjeść obiad na mieście, a później udać się na dzisiejsze spotkanie Zakonu. Nie zwlekał więc, wziął krótki prysznic, ubrał się w coś niezachlapanego resztkami eliksirów i zarzucając na grzbiet grubą kurtkę podszytą futrem lisa polarnego opuścił dom, na odchodnym posyłając jeszcze Juhaniemu ostrzegawcze spojrzenie, które mówiło lepiej, żeby wszystko było na swoim miejscu jak wrócę. Cóż, zawsze miło było mieć złudne nadzieje.
Przechodząc ulicami Londynu naciągnął wełnianą czapkę głębiej na uszy. Im mniej było go widać, tym lepiej. Po wtłoczeniu w siebie miski zupy Ingisson zapłacił i pospiesznie opuścił lokal, oddalając się trochę zanim teleportował się na przedmieścia. Spacer w stronę chaty przypominał mu zaśnieżone czerwcowe popołudnie, kiedy trafił tam po raz pierwszy. Poznał wtedy Bertiego Botta i zbili razem schody. To był dobry dzień i dobre wspomnienie. I dobry człowiek, co Åsbjørn starał się doceniać każdego dnia. Szło mu opornie, jako że temat ludzi był u niego wciąż dość grząski, ale powoli, bardzo pomału, robił postępy.
Kiedy przekroczył próg salonu odruchowo zaczął szukać jasnych włosów Susanne. Nie było jej jednak wśród zgromadzonych. Norwegowi nie pozostało więc nic innego jak przejść przez całe pomieszczenie i usiąść w miejscu, gdzie nie było jeszcze nikogo. Bez słowa skinął głową zebranym, roztaczając wokół siebie nieodzowną korzenno-ziołową woń, której nie mógłby się pozbyć nawet gdyby tego bardzo chciał.
Ingisson wybrał sobie jedno z krzeseł i po tym jak usiadł rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu. Był trochę za wcześnie - ale może to i lepiej po tym, jak ostatnio cały czas się spóźniał. W końcu zależało mu przecież na tym, żeby nie zawieść pokładanego w nim zaufania: nie miał zamiaru wracać do życia, które wepchnęło go do zapleśniałej celi Tower of London na długie sześć miesięcy.
| Poproszę 21
Przechodząc ulicami Londynu naciągnął wełnianą czapkę głębiej na uszy. Im mniej było go widać, tym lepiej. Po wtłoczeniu w siebie miski zupy Ingisson zapłacił i pospiesznie opuścił lokal, oddalając się trochę zanim teleportował się na przedmieścia. Spacer w stronę chaty przypominał mu zaśnieżone czerwcowe popołudnie, kiedy trafił tam po raz pierwszy. Poznał wtedy Bertiego Botta i zbili razem schody. To był dobry dzień i dobre wspomnienie. I dobry człowiek, co Åsbjørn starał się doceniać każdego dnia. Szło mu opornie, jako że temat ludzi był u niego wciąż dość grząski, ale powoli, bardzo pomału, robił postępy.
Kiedy przekroczył próg salonu odruchowo zaczął szukać jasnych włosów Susanne. Nie było jej jednak wśród zgromadzonych. Norwegowi nie pozostało więc nic innego jak przejść przez całe pomieszczenie i usiąść w miejscu, gdzie nie było jeszcze nikogo. Bez słowa skinął głową zebranym, roztaczając wokół siebie nieodzowną korzenno-ziołową woń, której nie mógłby się pozbyć nawet gdyby tego bardzo chciał.
Ingisson wybrał sobie jedno z krzeseł i po tym jak usiadł rozejrzał się niepewnie po pomieszczeniu. Był trochę za wcześnie - ale może to i lepiej po tym, jak ostatnio cały czas się spóźniał. W końcu zależało mu przecież na tym, żeby nie zawieść pokładanego w nim zaufania: nie miał zamiaru wracać do życia, które wepchnęło go do zapleśniałej celi Tower of London na długie sześć miesięcy.
| Poproszę 21
Asbjorn Ingisson
Zawód : Alchemik na oddziale zatruć w św. Mungu, eks-truciciel
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Wiem dokładnie, Odynie
gdzieś ukrył swe oko
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ile bólu może znieść pojedynczy człowiek? Ile wydumanych teorii spiskowych jest w stanie stworzyć? Ile poczucia winy unieść na barkach - bo czy to nie zbrodnia, w aktualnym stanie kraju myśleć o sobie i poszatkowanej w bólu duszy? O braku serca, o niebezpiecznych myślach galopujących w zastraszającym tempie? Bycie egoistką, oto, kim teraz jestem. Zaślepiona własnym cierpieniem nie patrzę na innych. Nie rozglądam się dookoła. Uspokajam się kolejnymi specyfikami, żeby jakoś znieść trwającą bezustannie egzystencję - historia znów zatacza koło. Czułam się w ten sposób nie raz; czy nie powinnam przywyknąć? Znosić tę krzywdę z większą lekkością, spokojem czającym się w rozbieganym spojrzeniu? Jest wprost odwrotnie - coraz trudniej, coraz burzliwiej, coraz gorzej. Czasem łapię się na tym, że nie mogę nabrać tchu w płuca, że duszę się doczesnością i nie mogę wydostać się z pułapek zgotowanych przez samą siebie. Wątpię coraz mocniej, doszukując się luk w swoim rozumowaniu, więc muszę po prostu przestać. Myśleć. O tym. Powinnam mocniej skoncentrować się na potrzebujących - uczniach, ludziach dookoła. Na Zakonie. Na tym, żeby było lepiej w tym popapranym świecie. Bo zawsze tam, gdzie dobro, istnieje też zło. I chociaż to przeraża, należy coś z nim zrobić. Odnajduję więc w sobie jakieś szczątki dawnej siebie, niezłamanej jeszcze przez mój szalony mózg. Wstaję zatem, zmuszam się do wyjścia, wiele razy oglądając się za siebie. Jedna paranoja goni drugą; nie chcę, żeby ktokolwiek mnie śledził. W ogóle najchętniej ułożyłabym się gdzieś w śniegu i zamarzła na śmierć, ale aktualnie ta opcja nie wchodzi w grę. Muszę wziąć się w końcu w garść, przestać żyć historią, egzekwować decyzje, jakie podjęłam. Żyć z nimi. Nawet jeśli mają mnie pożreć ich skutki. Zasłużyłam w całej rozciągłości.
Nie było mnie tu ostatnio. Znaczy, na spotkaniu. Nie umiałam poradzić sobie z wizją prowadzenia na rzeź niewinnych dzieci. W końcu nie było pewności, czy kamień wskrzeszenia zadziała. Nie umiałam się też sprzeciwić tej idei, kiedy zostałam w zdecydowanej mniejszości. Nie miałam szans. Dziś anomalii już nie ma, ofiary przeżyły, ale jakim kosztem się to wszystko odbyło? Myśli wędrują do Eileen, automatycznie, nie mogę nic na to poradzić. Jest coraz gorzej, kiedy składam te wszystkie czynniki do kupy. Ciężar wydaje się nie do zniesienia. Mimo to przekraczam próg salonu, w którym jeszcze nie miałam okazji zagościć. - Cześć - mruczę cicho do wszystkich już zgromadzonych w nadziei, że nikt nie usłyszy ani mnie nie zobaczy. Krótko omiatam spojrzenie stół zastanawiając się, czy istnieje jakiś kąt, w którym mogłabym się schować. Nie. Niech to szlag. Wreszcie siadam obok Just, znów czując w gardle poczucie winy. - Przepraszam - mówię jej to chyba po raz milionowy, wciąż mając w pamięci wydarzenia ze wspólnej wyprawy w celu reperacji źródła anomalii. Podpieram głowę na łokciach, wprowadzając się w stan hibernacji do czasu, aż spotkanie się rozpocznie.
25 jeśli można
Nie było mnie tu ostatnio. Znaczy, na spotkaniu. Nie umiałam poradzić sobie z wizją prowadzenia na rzeź niewinnych dzieci. W końcu nie było pewności, czy kamień wskrzeszenia zadziała. Nie umiałam się też sprzeciwić tej idei, kiedy zostałam w zdecydowanej mniejszości. Nie miałam szans. Dziś anomalii już nie ma, ofiary przeżyły, ale jakim kosztem się to wszystko odbyło? Myśli wędrują do Eileen, automatycznie, nie mogę nic na to poradzić. Jest coraz gorzej, kiedy składam te wszystkie czynniki do kupy. Ciężar wydaje się nie do zniesienia. Mimo to przekraczam próg salonu, w którym jeszcze nie miałam okazji zagościć. - Cześć - mruczę cicho do wszystkich już zgromadzonych w nadziei, że nikt nie usłyszy ani mnie nie zobaczy. Krótko omiatam spojrzenie stół zastanawiając się, czy istnieje jakiś kąt, w którym mogłabym się schować. Nie. Niech to szlag. Wreszcie siadam obok Just, znów czując w gardle poczucie winy. - Przepraszam - mówię jej to chyba po raz milionowy, wciąż mając w pamięci wydarzenia ze wspólnej wyprawy w celu reperacji źródła anomalii. Podpieram głowę na łokciach, wprowadzając się w stan hibernacji do czasu, aż spotkanie się rozpocznie.
25 jeśli można
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Minęło kilka dni, odkąd Zakonnicy powrócili z Azkabanu i odkąd dobiegły końca anomalie. Magia znów stała się bezpieczna, Charlie nieśmiało zaczęła już sięgać po różdżkę i wykorzystywać magię do codziennych czynności, od czego przez ostatnie miesiące stroniła, woląc unikać zbędnego ryzyka. Taka już była, ostrożna i zachowawcza, a anomalie miesiącami budziły w niej strach i niepokój, zwłaszcza odkąd to przy anomalii zaginęła jej siostra. Czy ich koniec oznacza, że Vera mogła powrócić? Przez ostatnich kilka dni jej nadzieja na powrót siostry się zwiększyła, ale żaden cud się nie wydarzył i Vera nie przekroczyła progu ich wspólnego domku przy Lavender Hill, odrzucając do tyłu grzywę pszenicznych włosów i uśmiechając się jak gdyby nigdy nic. Nie wiadomo było, kiedy i czy w ogóle powróci, więc Charlie nie pozostało nic innego, jak rzucać się w wir pracy i czekać.
Wiedziała jednak, że koniec koszmaru anomalii nie oznaczał końca niebezpieczeństw, które czyhały na nich każdego dnia. Nie było bezpiecznie, w końcu trwała wojna, czarnoksiężnicy nadal panoszyli się po kraju, nie zniknęli magicznie wraz z anomaliami. Było się czego bać. Było się też o kogo bać, bo nawet jeśli Vera zniknęła, nadal miała rodziców i innych krewnych, a także przyjaciół, o których mogła się martwić. A martwiła się dużo, bo taka już była. I miała powód, skoro kilkoro jej bliskich działało w Zakonie i to dużo aktywniej niż ona, zachowawcza alchemiczka chowająca się za swoim kociołkiem.
I znów musiała przybywać na spotkanie Zakonu samotnie, bez siostry. Choć od poprzedniego nie minęło wiele czasu, może z tydzień, zmieniło się sporo i zapewne były rzeczy, które gwardziści chcieli im przekazać. Dlatego Charlie o odpowiedniej godzinie pojawiła się w okolicach starej chaty, ciesząc się także z tego, że już można się teleportować, co z pewnością ułatwiało przemieszczanie się, nawet jeśli chata nie była położona od jej miejsca zamieszkania tak daleko, jak Hogsmeade, w którym spotykali się jeszcze jakiś czas temu.
Resztę drogi pokonała pieszo, otulając się ciasno zimowym płaszczem z głębokim kapturem, a także uważając, żeby się nie poślizgnąć, bo pod śniegiem czaiły się zdradliwe oblodzenia. Wsunęła się do chaty nieco nieśmiało, zdejmując kaptur i odnajdując salon, w którym już zbierali się Zakonnicy. Dostrzegła między innymi Bena i Hannah, a także kilku innych Zakonników, którzy zdążyli przyjść przed nią.
- Cześć – powiedziała do wszystkich obecnych, zasiadając przy jednym z wolnych miejsc, między Hannah a Lucindą. Trochę się stresowała, ale miała nadzieję, że złych wieści będzie jak najmniej, a jak najwięcej dobrych. Spojrzała w stronę swojego kuzynostwa, ciesząc się, że widzi Hannah i Bena całych i zdrowych. Jednocześnie spojrzenie doszukiwało się przy stole innych bliskich jej twarzy, które miała nadzieję dzisiaj tu ujrzeć. Roselyn, Poppy, Susanne, a także Anthony’ego Macmillana. Jeszcze ich nie było, ale miała nadzieję, że grono Zakonników będzie równie liczne jak na poprzednim spotkaniu.
| miejsce 4
Wiedziała jednak, że koniec koszmaru anomalii nie oznaczał końca niebezpieczeństw, które czyhały na nich każdego dnia. Nie było bezpiecznie, w końcu trwała wojna, czarnoksiężnicy nadal panoszyli się po kraju, nie zniknęli magicznie wraz z anomaliami. Było się czego bać. Było się też o kogo bać, bo nawet jeśli Vera zniknęła, nadal miała rodziców i innych krewnych, a także przyjaciół, o których mogła się martwić. A martwiła się dużo, bo taka już była. I miała powód, skoro kilkoro jej bliskich działało w Zakonie i to dużo aktywniej niż ona, zachowawcza alchemiczka chowająca się za swoim kociołkiem.
I znów musiała przybywać na spotkanie Zakonu samotnie, bez siostry. Choć od poprzedniego nie minęło wiele czasu, może z tydzień, zmieniło się sporo i zapewne były rzeczy, które gwardziści chcieli im przekazać. Dlatego Charlie o odpowiedniej godzinie pojawiła się w okolicach starej chaty, ciesząc się także z tego, że już można się teleportować, co z pewnością ułatwiało przemieszczanie się, nawet jeśli chata nie była położona od jej miejsca zamieszkania tak daleko, jak Hogsmeade, w którym spotykali się jeszcze jakiś czas temu.
Resztę drogi pokonała pieszo, otulając się ciasno zimowym płaszczem z głębokim kapturem, a także uważając, żeby się nie poślizgnąć, bo pod śniegiem czaiły się zdradliwe oblodzenia. Wsunęła się do chaty nieco nieśmiało, zdejmując kaptur i odnajdując salon, w którym już zbierali się Zakonnicy. Dostrzegła między innymi Bena i Hannah, a także kilku innych Zakonników, którzy zdążyli przyjść przed nią.
- Cześć – powiedziała do wszystkich obecnych, zasiadając przy jednym z wolnych miejsc, między Hannah a Lucindą. Trochę się stresowała, ale miała nadzieję, że złych wieści będzie jak najmniej, a jak najwięcej dobrych. Spojrzała w stronę swojego kuzynostwa, ciesząc się, że widzi Hannah i Bena całych i zdrowych. Jednocześnie spojrzenie doszukiwało się przy stole innych bliskich jej twarzy, które miała nadzieję dzisiaj tu ujrzeć. Roselyn, Poppy, Susanne, a także Anthony’ego Macmillana. Jeszcze ich nie było, ale miała nadzieję, że grono Zakonników będzie równie liczne jak na poprzednim spotkaniu.
| miejsce 4
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Było jakoś chłodno. Nawet w ciepłym płaszczu czuła dreszcze na plecach. Choć teleportacja już działała, nadal miała przed nią obawy. W ostatnim czasie nie kojarzyła się z niczym przyjemnym, była ryzykiem i niepewnością, czy wyjdzie się z tego w całości. Mimo to przełamywali przecież strach, więc czemu miała mu się poddać. Aportowała się niedaleko Starej Chaty i obejrzała się na nią od razu. Kiedy ostatnio ją opuszczała, świstoklikiem, była gotowa na to, że może już nie wrócić. A jednak tutaj byli. Prawie w komplecie.
Weszła do środka i zdjęła z siebie płaszcz niemal od razu, żeby się nie przegrzać. Nadal czuła konsekwencje kąpieli sprzed ledwie paru dni. Bo minął ledwie ponad tydzień. W salonie dostrzegła same znajome, przyjemne twarze. Jakoś tak mała rzecz od razu poprawiła humor po kilku ostatnich problemach, o jakimś nieprzyjemnym humorze. Najpierw podeszła do Lucindy, którą uściskała mocno. - Tęskniłam za Tobią, kochana. - powiedziała łagodnie. - Jak Twoje zdrowie? - dopytała również. Wyprawa mogła się przecież okazać dla niej bardzo niebezpieczna. Może powinna zacząć się bardziej oszczędzać? Może Marcella jako przyjaciółka powinna jej częściej to doradzać? Przesunęła lekko dłonią po włosach kobiety, jakoś tak czule. Naprawdę się stęskniła.
Obeszła jednak stół dookoła, by w końcu wybrać sobie miejsce. Zaskakująco, tuż obok rudobrodego mężczyzny. Zasiadła prościutko, patrząc najpierw na swoje dłonie, później jakoś na kilka pustych miejsc obok siebie, kiwnęła głową do Pomony na powitanie, w końcu na razie była jednym z najbliższych sąsiadków. I zerknęła na Ingissona ponownie. Gdy przyglądała się gęstej rudej brodzie i temu jakoś dziwnie naburmoszonemu, w jej oczach, spojrzeniu, jakoś tak, miała ochotę się śmiać. Nie rozumiała dlaczego, ale od samego początku widziała w nim coś takiego... Coś co próbuje wyglądać groźnie, ale dla byłej Puchonki zupełnie to nie wychodziło, zamiast tego było pocieszne. Okropnie pocieszne i momentalnie budziło w niej jakieś takie naprawdę dobre odczucia. - Cześć. - powiedziała w końcu z lekkim uśmiechem na ustach.
| kradnę 22
Weszła do środka i zdjęła z siebie płaszcz niemal od razu, żeby się nie przegrzać. Nadal czuła konsekwencje kąpieli sprzed ledwie paru dni. Bo minął ledwie ponad tydzień. W salonie dostrzegła same znajome, przyjemne twarze. Jakoś tak mała rzecz od razu poprawiła humor po kilku ostatnich problemach, o jakimś nieprzyjemnym humorze. Najpierw podeszła do Lucindy, którą uściskała mocno. - Tęskniłam za Tobią, kochana. - powiedziała łagodnie. - Jak Twoje zdrowie? - dopytała również. Wyprawa mogła się przecież okazać dla niej bardzo niebezpieczna. Może powinna zacząć się bardziej oszczędzać? Może Marcella jako przyjaciółka powinna jej częściej to doradzać? Przesunęła lekko dłonią po włosach kobiety, jakoś tak czule. Naprawdę się stęskniła.
Obeszła jednak stół dookoła, by w końcu wybrać sobie miejsce. Zaskakująco, tuż obok rudobrodego mężczyzny. Zasiadła prościutko, patrząc najpierw na swoje dłonie, później jakoś na kilka pustych miejsc obok siebie, kiwnęła głową do Pomony na powitanie, w końcu na razie była jednym z najbliższych sąsiadków. I zerknęła na Ingissona ponownie. Gdy przyglądała się gęstej rudej brodzie i temu jakoś dziwnie naburmoszonemu, w jej oczach, spojrzeniu, jakoś tak, miała ochotę się śmiać. Nie rozumiała dlaczego, ale od samego początku widziała w nim coś takiego... Coś co próbuje wyglądać groźnie, ale dla byłej Puchonki zupełnie to nie wychodziło, zamiast tego było pocieszne. Okropnie pocieszne i momentalnie budziło w niej jakieś takie naprawdę dobre odczucia. - Cześć. - powiedziała w końcu z lekkim uśmiechem na ustach.
| kradnę 22
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Poprawił kołnierz zimowej szaty chcąc odgrodzić się od nieludzkiego chłodu. Najcieplejsza zima stulecia. Pozostawało mu chyba już tylko westchnąć bo tyle warte były osobiste osądy redaktorów proroka postawione w opozycji do zdania metrologów, ludzi którzy się na tym znali. Dość niefortunnie biorąc pod uwagę, że rzeczona gazeta w chwili obecnej bardziej niż kiedykolwiek powinna chlubić się rzetelnością. Samo wypowiedzenie cichego marzenia, kiedy wszystkie znaki na niebie zapowiadały niemożliwość jego urzeczywistnienia nie mogło sprawić, że świat wywróci się do góry nogami i będzie takim jakim chcemy by był. Zdawał sobie z tego sprawę. Dlatego bardziej niż kiedykolwiek, od blisko już roku poświęcał się sprawie Zakonu nawet niespostrzegając kiedy walka z niewidzialną organizacją, czarnoksiężnikami, anomaliami przerodziła się w otwartą wojnę ze skorumpowanym systemem władzy, rycerzami Walpurgii, Voldemortem. Ale czy wszystko co o tej pory robił faktycznie miało jakiekolwiek znaczenie? Coś zmieniało? Przez chwilę, wraz z końcówką grudnia dał się upoić wrażeniu, że tak. Wraz z innymi świętującymi nadejście nowego roku naiwnie przeszło mu przez myśl, że jest lepiej, że coś osiągnęli. To co spotkało Bones sprowadziło go jednak na ziemie brutalnie przypominając mu dlaczego nie należało się od niej odrywać. To wszystko, to była ledwie rozgrzewka, a faktyczny wróg nie doznał do chwili obecnej żadnego faktycznego uszczerbku. Wszyscy kiedykolwiek pojmani - byli wolni, znajdowali się ponad prawem - tym samym, które przypieczętowało losy głównodowodzącej. Co prawda dopadli jednego śmierciożercę - porzuconego przez innych, zapominanego, półmartwego. Czy to był powód do dumy, radości...? Mieli we własnym departamencie zdrajców - zaufani, więzienni strażnicy mający pomóc trzymać pod kluczem najniebezpieczniejsze męty okazali się nie być takimi znów zaufanymi.
Miał nadzieję, że na dzisiejszym spotkaniu przedstawiony plan działania na nie tak daleką przyszłość pozwoli im podciągnąć się i nadgonić wroga, który w tym czasie znajdował się już nie krok przed nimi - a dwa, trzy. Być może poniekąd wyolbrzymiał. Być może niedawna śmierć w rodzinie rzutowała na jego myśli w chwili obecnej bardziej niż chciał to przed sobą przyznać. Być może to był kolejny powód dla którego brnął w ponure rozważania i ciągną je pod drzwi Starej Chaty. Być może.
W salonie zjawił się nieco przed czasem skinieniem głowy witając już zebranych. Wierzch zimowego płaszcza odwiesił w odpowiednim miejscu zasiadając przy stole w żałobnych barwach. W ciszy wyczekiwał rozpoczęcia zakonnej odprawy.
|20
Miał nadzieję, że na dzisiejszym spotkaniu przedstawiony plan działania na nie tak daleką przyszłość pozwoli im podciągnąć się i nadgonić wroga, który w tym czasie znajdował się już nie krok przed nimi - a dwa, trzy. Być może poniekąd wyolbrzymiał. Być może niedawna śmierć w rodzinie rzutowała na jego myśli w chwili obecnej bardziej niż chciał to przed sobą przyznać. Być może to był kolejny powód dla którego brnął w ponure rozważania i ciągną je pod drzwi Starej Chaty. Być może.
W salonie zjawił się nieco przed czasem skinieniem głowy witając już zebranych. Wierzch zimowego płaszcza odwiesił w odpowiednim miejscu zasiadając przy stole w żałobnych barwach. W ciszy wyczekiwał rozpoczęcia zakonnej odprawy.
|20
Find your wings
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata