Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Niemożliwe nie istnieje - z pewnością, przez Bathildę Bagshot przemawiała wiekowa mądrość. Nawet, jeśli niemożliwe jednak istniało, trzeba było chociaż próbować - zrobić, co się da, dać z siebie wszystko - walczyć do samego końca. Łudzić się czymś, co choć mogło nigdy nie nadejść, dawało ostatnią nadzieję. Odwaga, wiara, zaufanie, Bathilda wypowiadała nazwy cnót z lekkością, której Brendanowi brakowało. Wierzył, być może naiwnie, że mógł przypisać sobie odwagę, jego wiara była chwiejna, a zaufanie nic nie znaczyło. Ufał niewielu - czy ufał Zakonnikom? Powinien, łączył ich wspólny cel. Ale przecież znał tylko wąską garstkę spośród nich - wiele z zebranych tutaj twarzy widział dzisiaj po raz pierwszy w życiu. Wsłuchiwał się w jej dalsze słowa, wsłuchiwał się bez słowa, milcząc, koncentrując na tym, co tu i teraz, jak i na tym, co mogła dopiero przynieść przyszłość. Przyszłość, będąca jedną wielką niewiadomą.
Nie, właściwie, nie taką wielką. Przyszedł czas, żeby wypowiedzieć wojnę tym, którzy toczą już od dawna. Przyszedł czas, by wziąć na siebie odpowiedzialność za innych i ruszyć w bój. W pierwszej linii, razem z innymi, którzy nie boją się w tej walce stracić nawet samych siebie. Choć czuł się zagubiony, choć nie rozumiał więcej niż połowy słów, które zostały dzisiaj wypowiedziane pod dachem tej tajemniczej chatki, czuł, że gdzieś tutaj było właściwe dla niego miejsce. Czuł - że potrzebowano tutaj takich jak on. I był dumny, że mógł stać się tego częścią. Dziękuję, Garrett. To, co nadchodziło, było czarne i mętne, a oni mieli ponieść światło. I zrobią to - najlepiej, jak potrafią. Choćby mieli zanieść to światło na sam koniec świata. Niech od dziś naszym przeznaczeniem będzie walka. Z jakiegoś powodu fakt, że Bathilda w nich wierzyła, dodał mu otuchy. Wyglądało na to, że Zakonnicy nie sprzeciwiali się jej słowom i postanowili jej - przynajmniej chwilowo - zaufać. A on miał zamiar podążać za Zakonem, niezależnie od tego, czy w jego mniemaniu złote pióro leżące na jej kolanach było ku temu dostatecznym powodem, czy też nie. W chwilach kryzysu świat potrzebował ludzi, którzy potrafili podjąć decyzję i ludzi, którzy tę decyzję realizowali - on należał do tych drugich.
Nie, właściwie, nie taką wielką. Przyszedł czas, żeby wypowiedzieć wojnę tym, którzy toczą już od dawna. Przyszedł czas, by wziąć na siebie odpowiedzialność za innych i ruszyć w bój. W pierwszej linii, razem z innymi, którzy nie boją się w tej walce stracić nawet samych siebie. Choć czuł się zagubiony, choć nie rozumiał więcej niż połowy słów, które zostały dzisiaj wypowiedziane pod dachem tej tajemniczej chatki, czuł, że gdzieś tutaj było właściwe dla niego miejsce. Czuł - że potrzebowano tutaj takich jak on. I był dumny, że mógł stać się tego częścią. Dziękuję, Garrett. To, co nadchodziło, było czarne i mętne, a oni mieli ponieść światło. I zrobią to - najlepiej, jak potrafią. Choćby mieli zanieść to światło na sam koniec świata. Niech od dziś naszym przeznaczeniem będzie walka. Z jakiegoś powodu fakt, że Bathilda w nich wierzyła, dodał mu otuchy. Wyglądało na to, że Zakonnicy nie sprzeciwiali się jej słowom i postanowili jej - przynajmniej chwilowo - zaufać. A on miał zamiar podążać za Zakonem, niezależnie od tego, czy w jego mniemaniu złote pióro leżące na jej kolanach było ku temu dostatecznym powodem, czy też nie. W chwilach kryzysu świat potrzebował ludzi, którzy potrafili podjąć decyzję i ludzi, którzy tę decyzję realizowali - on należał do tych drugich.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Śledził wzrokiem białego kota, który dumnie kroczył po pokoju, zwinnie manewrując pomiędzy przeszkodami w postaci nóg zgromadzonych w salonie ludzi czy też mebli stanowiących wyposażenie pokoju. Zaraz jednak znów wrócił do fotela, by wygodnie ułożyć się na kolanach swojej właścicielki. W sumie to Alex trochę zazdrościł zwierzęciu. Jego życie było tak pięknie nieskomplikowane, jak życie młodego uzdrowiciela mogło być wtedy, gdy jeszcze żyła jego matka - a te czasy niestety był już bardzo odległe od dnia dzisiejszego. Zamiast patrzeć jednak na kobietę wolał przenieść spojrzenie na Elizabeth. Widać było, że się martwi. Wiedział, że o niego. Ta malutka zmarszczka pomiędzy brwiami wydawała się mówić mu wszystko.
Do jaźni Selwyna docierały słowa Bathildy, boleśnie odciskając się w pamięci. Wyrzeczenia, odwaga, wiara, zaufanie. I znów czas. Zerknął na starszą kobietę, marszcząc lekko czoło. Ciągle powtarzała frazę o wyrzeczeniu się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jak przyszłość mógł zrozumieć, przeszłość w miarę też, to o co mogło chodzić z teraźniejszością? Wątpił jednak, by dostał teraz odpowiedź na to pytanie. Pewnie usłyszałby tylko, że dowie się w czasie próby. W pewien sposób jednak nie przeszkadzało mu to a tak bardzo w tej chwili, bowiem było o wiele, wiele więcej do przemyślenia na ten i najbliższe momenty. Był już raczej zdecydowany, ze podejmie się próby. Nie chciał szukać miłości, nie teraz, gdy czasy stawały się tak niespokojne. Cierpiałby tylko bardziej, a nie chciał już cierpieć. Chciał w końcu działać, wyrwać się w tego marazmu, strząsnąć z siebie otępienie i wyzwolić z okowów bezradności. Chciał mieć wpływ na to, co się wokół niego dzieje. Po to dołączył do Zakonu, a ostatnio wcale nie spełniał w nim się tak by czuć, że daje z siebie sto procent. Potrzebował to zmienić. Może właśnie pozbycie się wszystkich ciągnących go w dół balastów było tym, co miało na powrót przywrócić mu samego siebie? Dusza i sumienie należące do niego były gwarantem bycia mimo wszystko sobą, a to mu wystarczało. Chciał działać. Serce mu mocniej zabiło gdy uświadomił sobie, czego chce. O ile przejdzie próbę mógł liczyć na nowy start, na coś, czego szukał od dłuższego czasu - sens w życiu.
Popatrzył znów na kobietę, gdy ta wyznała im swoją wiarę w nich pokładaną. Jakoś cieplej mu się zrobiło na duchu od jej słów. Światło w ciemności. Uśmiechnął się delikatnie na porównanie do płomieni, zaciskając bliznowatą rękę. Na tym znał się w końcu chyba najlepiej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Do jaźni Selwyna docierały słowa Bathildy, boleśnie odciskając się w pamięci. Wyrzeczenia, odwaga, wiara, zaufanie. I znów czas. Zerknął na starszą kobietę, marszcząc lekko czoło. Ciągle powtarzała frazę o wyrzeczeniu się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Jak przyszłość mógł zrozumieć, przeszłość w miarę też, to o co mogło chodzić z teraźniejszością? Wątpił jednak, by dostał teraz odpowiedź na to pytanie. Pewnie usłyszałby tylko, że dowie się w czasie próby. W pewien sposób jednak nie przeszkadzało mu to a tak bardzo w tej chwili, bowiem było o wiele, wiele więcej do przemyślenia na ten i najbliższe momenty. Był już raczej zdecydowany, ze podejmie się próby. Nie chciał szukać miłości, nie teraz, gdy czasy stawały się tak niespokojne. Cierpiałby tylko bardziej, a nie chciał już cierpieć. Chciał w końcu działać, wyrwać się w tego marazmu, strząsnąć z siebie otępienie i wyzwolić z okowów bezradności. Chciał mieć wpływ na to, co się wokół niego dzieje. Po to dołączył do Zakonu, a ostatnio wcale nie spełniał w nim się tak by czuć, że daje z siebie sto procent. Potrzebował to zmienić. Może właśnie pozbycie się wszystkich ciągnących go w dół balastów było tym, co miało na powrót przywrócić mu samego siebie? Dusza i sumienie należące do niego były gwarantem bycia mimo wszystko sobą, a to mu wystarczało. Chciał działać. Serce mu mocniej zabiło gdy uświadomił sobie, czego chce. O ile przejdzie próbę mógł liczyć na nowy start, na coś, czego szukał od dłuższego czasu - sens w życiu.
Popatrzył znów na kobietę, gdy ta wyznała im swoją wiarę w nich pokładaną. Jakoś cieplej mu się zrobiło na duchu od jej słów. Światło w ciemności. Uśmiechnął się delikatnie na porównanie do płomieni, zaciskając bliznowatą rękę. Na tym znał się w końcu chyba najlepiej.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 24.12.16 3:02, w całości zmieniany 1 raz
Gdy zabrzmiało ostatnie z pytań Zakonników, kot pani Bagshot rozciągnął się, nie przestając mruczeć. Kobieta przez krótką chwilę zwlekała z odpowiedzią, drapiąc pupila za uchem, ale w końcu uniosła wzrok i skrzyżowała spojrzenie z Alanem - uśmiechnęła się ciepło, pokrzepiająco.
- Dostaniecie dokładnie tyle czasu, ile go potrzebujecie, kochany - powiedziała staruszka, nieco wyżej unosząc kąciki wąskich ust. Na jej obliczu wciąż odbijała się troska. - Byłabym okrutna, wymagając od was podjęcia tej decyzji w jedną noc, w jeden tydzień, a nawet w jeden miesiąc. Jest ciężka; skaże was na walkę, która waszym bliskim przyniesie tylko gorycz. Nie będziecie wszak walczyć dla nich, nie dla rodziny, nie dla ukochanych, a dla niezliczonych twarzy, których nie znacie i nigdy nie zdołacie poznać, dla bezpieczeństwa tych, którzy jeszcze nie zdążyli się narodzić. W każdej chwili będziecie mogli podejść do próby, ale wtedy i tylko wtedy, gdy będziecie w stanie pojąć moje słowa, zrozumieć, dla kogo toczycie batalie. Musimy mieć pewność, zarówno wy, jak i ja - a jestem starą kobietą, dostrzegę to w waszych oczach, poznam po waszych słowach, zauważę w gestach - że jesteście na to gotowi. Że rozumiecie cenę, jaką przyjdzie zapłacić nie tylko wam, ale też wszystkim, których kochacie.
Przez chwilę pani Bagshot wędrowała spojrzeniem po twarzach pozostałych, lecz gdy nikt nie zabrał już głosu, podniosła się z fotela. Biały kot znów miauknął, po czym czmychnął w któryś z zacienionych kątów pokoju.
- Moi drodzy, nadeszła już północ, nie będę przytrzymywać was tu dłużej - odrzekła w końcu, poprawiając sięgającą ziemi szatę w kolorze fiołków. - Każde z z nas ma swoje życie i przeciwności, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć jutrzejszego dnia. Pamiętajcie jednak o decyzji, którą każdy z was musi podjąć; nie róbcie tego pochopnie, dajcie sobie czas na zastanowienie, raz jeszcze przemyślcie wszystkie słowa, które dziś padły. A ja... ja będę tu na was czekać, gdy ktoś z was poczuje się gotowy, gdy postanowi poświęcić wszystko dla lepszego jutra, niech przybędzie, by mnie powiadomić. Tymczasem... dobranoc, kochani. Śnijcie o świecie, który pragniemy zmienić, o lepszym jutrze, niech do snu otuli was pieśń Fawkesa i myśl o świetle rozganiającym mroki.
Powiedziawszy to, ruszyła w stronę przedpokoju, by otulić się płaszczem, a po tym opuściła kwaterę. Postura drobnej staruszki - i jasnego kota dumnie kroczącego tuż przy jej nodze - szybko zagubiła się w nocnej ciemności.
Na bezchmurnym niebie migotały setki gwiazd.
| Bathilda opuściła kwaterę, co nie oznacza, że Wy nie możecie dalej prowadzić tu rozmów. Spotkanie Zakonu Feniksa zostało jednak zakończone. Wkrótce pojawi się post podsumowujący spotkanie w temacie wydarzenia.
Wszystkich zdecydowanych na wzięcie udziału w Próbie już wraz z początkiem kwietnia proszę o wysłanie prywatnej wiadomości ze zgłoszeniem na konto Bathildy.
- Dostaniecie dokładnie tyle czasu, ile go potrzebujecie, kochany - powiedziała staruszka, nieco wyżej unosząc kąciki wąskich ust. Na jej obliczu wciąż odbijała się troska. - Byłabym okrutna, wymagając od was podjęcia tej decyzji w jedną noc, w jeden tydzień, a nawet w jeden miesiąc. Jest ciężka; skaże was na walkę, która waszym bliskim przyniesie tylko gorycz. Nie będziecie wszak walczyć dla nich, nie dla rodziny, nie dla ukochanych, a dla niezliczonych twarzy, których nie znacie i nigdy nie zdołacie poznać, dla bezpieczeństwa tych, którzy jeszcze nie zdążyli się narodzić. W każdej chwili będziecie mogli podejść do próby, ale wtedy i tylko wtedy, gdy będziecie w stanie pojąć moje słowa, zrozumieć, dla kogo toczycie batalie. Musimy mieć pewność, zarówno wy, jak i ja - a jestem starą kobietą, dostrzegę to w waszych oczach, poznam po waszych słowach, zauważę w gestach - że jesteście na to gotowi. Że rozumiecie cenę, jaką przyjdzie zapłacić nie tylko wam, ale też wszystkim, których kochacie.
Przez chwilę pani Bagshot wędrowała spojrzeniem po twarzach pozostałych, lecz gdy nikt nie zabrał już głosu, podniosła się z fotela. Biały kot znów miauknął, po czym czmychnął w któryś z zacienionych kątów pokoju.
- Moi drodzy, nadeszła już północ, nie będę przytrzymywać was tu dłużej - odrzekła w końcu, poprawiając sięgającą ziemi szatę w kolorze fiołków. - Każde z z nas ma swoje życie i przeciwności, z którymi przyjdzie nam się zmierzyć jutrzejszego dnia. Pamiętajcie jednak o decyzji, którą każdy z was musi podjąć; nie róbcie tego pochopnie, dajcie sobie czas na zastanowienie, raz jeszcze przemyślcie wszystkie słowa, które dziś padły. A ja... ja będę tu na was czekać, gdy ktoś z was poczuje się gotowy, gdy postanowi poświęcić wszystko dla lepszego jutra, niech przybędzie, by mnie powiadomić. Tymczasem... dobranoc, kochani. Śnijcie o świecie, który pragniemy zmienić, o lepszym jutrze, niech do snu otuli was pieśń Fawkesa i myśl o świetle rozganiającym mroki.
Powiedziawszy to, ruszyła w stronę przedpokoju, by otulić się płaszczem, a po tym opuściła kwaterę. Postura drobnej staruszki - i jasnego kota dumnie kroczącego tuż przy jej nodze - szybko zagubiła się w nocnej ciemności.
Na bezchmurnym niebie migotały setki gwiazd.
| Bathilda opuściła kwaterę, co nie oznacza, że Wy nie możecie dalej prowadzić tu rozmów. Spotkanie Zakonu Feniksa zostało jednak zakończone. Wkrótce pojawi się post podsumowujący spotkanie w temacie wydarzenia.
Wszystkich zdecydowanych na wzięcie udziału w Próbie już wraz z początkiem kwietnia proszę o wysłanie prywatnej wiadomości ze zgłoszeniem na konto Bathildy.
Zasnęłam wczoraj nad odpisem : C
Słowa o poświęceniu, powtarzane przez Bathildę niczym mantra, zmusiły mnie do szczerej analizy moich najbliższych, którzy – zgodnie z jej ostrzeżeniem – byli narażeni na moją stratę.
A prawda była bolesna.
Nie lubiłem o tym myśleć. Znajdowałem dla siebie tysiąć innych zajęć, byleby tylko nie zostawać samemu z myślą, że z własnej woli wyrzekłem się rodziny – nawet, jeśli rodzinny dom zbudowany był z kłamstw i nie próbował stwarzać iluzji ciepła. I pomimo tego, że zawsze miałem na pieńku z konwenansami, ani nie dogadywałem się jakoś szczególnie z poszczególnymi członkami rodu Malfoyów, z ust każdej mojej siostry usłyszałem ten sam zarzut.
Zostawiłeś nas.
Swoje winy odkupywałem na wiele sposobów, i choć mogłoby się wydawać, że świetnie radzę sobie bez familii w głębi duszy dobrze wiedziałem, że nieustannie poszukiwałem substytutów. Bena, który był mi jak brat. Teagan, którą traktowałem jak siostrę, do tego stopnia, że dla jej córki naturalne było nazywanie mnie wujkiem. Miałem swoją rodzinę zastępczą, a jednak byli to t y l k o dobrzy znajomi z lat szkolnych.
Oderwany od własnej przeszłości i niepewny o każde jutro – aurorzy rzadko dożywali sędziwego wieku, wielu moich kolegów pozbawiło swoich dzieci ojca – mogłem bez żalu oddać się sprawom Zakonu Feniksa. I choć mierzyłem się ze sprzecznymi uczuciami, wiedziałem, że muszę zaakceptować wszystkie niwiadome jako integralą część naszych działań. Paradoksalnie, ci, którzy mieli nieść światło, sami zmuszeni byli do błądzenia w mroku.
W milczeniu odprowadziłem kobietę wzrokiem, pewien, że gdy natpęnym razem przyjdzie się nam spotkać, będę gotowy znów spalić za sobą wszystkie mosty – choć jako ekspert w tej dziedzinie obiecałem sobie nigdy więcej tego nie robić. To nie była łatwa decyzja, ale życie zdążyło mnie nauczyć, że to, co uważałem za słuszne, zawsze wymagało największych poświęceń. Bez celu, do którego dążyliśmy z całym Zakonem Feniksa, byłbym prawdopodobnie tylko liściem unoszonym przez wiatr, który zerwał się z drzewa, marząc o podróży dookoła świata.
Liście nie są zbyt mądre. Prawdopodobnie dlatego nie przewidują, że prąd powietrza nie jest w stanie ponieść ich dalej, niż na drugą stronę ulicy, a z tych podróży nigdy nie ma odwrotu. Jest tylko powolne umieranie.
- Wiesz może, dlaczego Jamie się nie pojawił? - Kiedy podniosła atmosfera opadła, przedarłem się na drugi koniec salonu, gdzie stał Leonard. - Nie miałem z nim kontaktu od czasu wiosennego meczu. Wiem jedynie, że wrócił cało, wraz ze skrzynią Grindewalda.
Ben lubił oddać się zapomnieniu, obaj to wiedzieliśmy, ale sprawy związane z Zakonem traktował poważnie - albo przynajmniej sprawiał dobre wrażenie. Jego nieobecność trochę mnie niepokoiła, a spośród grupy zebranej w chacie, Leo znajdował się na szczycie listy potencjalnie świadomych tego, co powstrzymało dzisiaj Wrighta.
Słowa o poświęceniu, powtarzane przez Bathildę niczym mantra, zmusiły mnie do szczerej analizy moich najbliższych, którzy – zgodnie z jej ostrzeżeniem – byli narażeni na moją stratę.
A prawda była bolesna.
Nie lubiłem o tym myśleć. Znajdowałem dla siebie tysiąć innych zajęć, byleby tylko nie zostawać samemu z myślą, że z własnej woli wyrzekłem się rodziny – nawet, jeśli rodzinny dom zbudowany był z kłamstw i nie próbował stwarzać iluzji ciepła. I pomimo tego, że zawsze miałem na pieńku z konwenansami, ani nie dogadywałem się jakoś szczególnie z poszczególnymi członkami rodu Malfoyów, z ust każdej mojej siostry usłyszałem ten sam zarzut.
Zostawiłeś nas.
Swoje winy odkupywałem na wiele sposobów, i choć mogłoby się wydawać, że świetnie radzę sobie bez familii w głębi duszy dobrze wiedziałem, że nieustannie poszukiwałem substytutów. Bena, który był mi jak brat. Teagan, którą traktowałem jak siostrę, do tego stopnia, że dla jej córki naturalne było nazywanie mnie wujkiem. Miałem swoją rodzinę zastępczą, a jednak byli to t y l k o dobrzy znajomi z lat szkolnych.
Oderwany od własnej przeszłości i niepewny o każde jutro – aurorzy rzadko dożywali sędziwego wieku, wielu moich kolegów pozbawiło swoich dzieci ojca – mogłem bez żalu oddać się sprawom Zakonu Feniksa. I choć mierzyłem się ze sprzecznymi uczuciami, wiedziałem, że muszę zaakceptować wszystkie niwiadome jako integralą część naszych działań. Paradoksalnie, ci, którzy mieli nieść światło, sami zmuszeni byli do błądzenia w mroku.
W milczeniu odprowadziłem kobietę wzrokiem, pewien, że gdy natpęnym razem przyjdzie się nam spotkać, będę gotowy znów spalić za sobą wszystkie mosty – choć jako ekspert w tej dziedzinie obiecałem sobie nigdy więcej tego nie robić. To nie była łatwa decyzja, ale życie zdążyło mnie nauczyć, że to, co uważałem za słuszne, zawsze wymagało największych poświęceń. Bez celu, do którego dążyliśmy z całym Zakonem Feniksa, byłbym prawdopodobnie tylko liściem unoszonym przez wiatr, który zerwał się z drzewa, marząc o podróży dookoła świata.
Liście nie są zbyt mądre. Prawdopodobnie dlatego nie przewidują, że prąd powietrza nie jest w stanie ponieść ich dalej, niż na drugą stronę ulicy, a z tych podróży nigdy nie ma odwrotu. Jest tylko powolne umieranie.
- Wiesz może, dlaczego Jamie się nie pojawił? - Kiedy podniosła atmosfera opadła, przedarłem się na drugi koniec salonu, gdzie stał Leonard. - Nie miałem z nim kontaktu od czasu wiosennego meczu. Wiem jedynie, że wrócił cało, wraz ze skrzynią Grindewalda.
Ben lubił oddać się zapomnieniu, obaj to wiedzieliśmy, ale sprawy związane z Zakonem traktował poważnie - albo przynajmniej sprawiał dobre wrażenie. Jego nieobecność trochę mnie niepokoiła, a spośród grupy zebranej w chacie, Leo znajdował się na szczycie listy potencjalnie świadomych tego, co powstrzymało dzisiaj Wrighta.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
O mamuniu, ja też się opóźniłam!
Każde jej słowo tylko upewniało Floriana w przekonaniu, że nie może się zgodzić. Została mu tylko siostra i aż ona - nie miał zamiaru aż tak narażać swojego zdrowia, tym samym narażając jej własne. Przynajmniej nie teraz. Nie wiedział, co jeszcze może się zdarzyć, więc nie podejmował tej decyzji na zawsze. Rozejrzał się trochę zdezorientowany po twarzach innych, zastanawiając się, jak dużo już widzieli. Jakie powody pchną ich do podjęcia tak poważnej decyzji. Spogląda na Lisa, na Titusa, na Just. Uświadamia sobie jak niewiele jeszcze widział i trochę go to przeraża, bo wie, że niedługo zobaczy to samo. Odprowadził Bathildę wzrokiem, chcąc nawet podać jej płaszcz, ale zniknęła stąd szybciej niż zdążyłby zareagować. Zerknął na zegarek - faktycznie zbliża się północ. Nie chciał jednak jeszcze stąd iść, miał zamiar trochę rozejrzeć się po kwaterze.
Każde jej słowo tylko upewniało Floriana w przekonaniu, że nie może się zgodzić. Została mu tylko siostra i aż ona - nie miał zamiaru aż tak narażać swojego zdrowia, tym samym narażając jej własne. Przynajmniej nie teraz. Nie wiedział, co jeszcze może się zdarzyć, więc nie podejmował tej decyzji na zawsze. Rozejrzał się trochę zdezorientowany po twarzach innych, zastanawiając się, jak dużo już widzieli. Jakie powody pchną ich do podjęcia tak poważnej decyzji. Spogląda na Lisa, na Titusa, na Just. Uświadamia sobie jak niewiele jeszcze widział i trochę go to przeraża, bo wie, że niedługo zobaczy to samo. Odprowadził Bathildę wzrokiem, chcąc nawet podać jej płaszcz, ale zniknęła stąd szybciej niż zdążyłby zareagować. Zerknął na zegarek - faktycznie zbliża się północ. Nie chciał jednak jeszcze stąd iść, miał zamiar trochę rozejrzeć się po kwaterze.
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Było jej ciężko. Na duszy, na sercu, na umyśle. Nie odpowiedziała pani profesor, gdy wychodziła. Nie zareagowała, gdy wśród zakonników słychać było pierwsze rozmowy, nie dotyczące stricte tego, co przed chwilą unosiło się nad ich głowami niczym burzowa chmura. Uniosła na nich wzrok, szukając... nie wiadomo czego. Pomocy? Wskazówki? Wypowiedzenia w eter jednego słowa, które podniosłoby ją na duchu i pokazało prawidłowy kierunek?
Nie, niczego takiego nie mogła oczekiwać od nikogo. Tę decyzję będzie musiała podjąć sama.
Zalała płuca ciepłym powietrzem wciąż unoszącym się w chacie i ruszyła do wyjścia. Pospiesznie, jakby chciała usunąć się z towarzystwa czarodziejów, jakby w ogóle do nich nie pasowała. Chciała zostać z tym wszystkim sama... choć przez chwilę.
Z wieszaka wzięła tylko swój płaszcz, założyła go na siebie, otworzyła sobie drzwi i przyjęła swoją animagiczną formę, żeby prędko opuścić teren kwatery.
| zt
Nie, niczego takiego nie mogła oczekiwać od nikogo. Tę decyzję będzie musiała podjąć sama.
Zalała płuca ciepłym powietrzem wciąż unoszącym się w chacie i ruszyła do wyjścia. Pospiesznie, jakby chciała usunąć się z towarzystwa czarodziejów, jakby w ogóle do nich nie pasowała. Chciała zostać z tym wszystkim sama... choć przez chwilę.
Z wieszaka wzięła tylko swój płaszcz, założyła go na siebie, otworzyła sobie drzwi i przyjęła swoją animagiczną formę, żeby prędko opuścić teren kwatery.
| zt
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Michaelowi w pewnym sensie ulżyło, kiedy usłyszał, że nie musieli podejmować tej decyzji natychmiast. Uważał, że nie byłoby to dobre, ponieważ decyzje podejmowane na gorąco, pod wpływem chwili, często były nierozsądne i lekkomyślne. Zwłaszcza, kiedy to były takie decyzje, a ta była poważniejsza niż samo dołączenie do zakonu, którą to decyzję podjął kilka miesięcy wstecz. Do tej pory pamiętał sen o feniksie i czerwone pióro, które znajdowało się teraz na jego palcu w postaci obrączki. Potarł ją dłonią, muskając także obrączkę ślubną, którą przed laty włożyła na jego palec Annabeth. Czy znajdowałby się w tym miejscu, gdyby jego żona żyła? Co w ogóle sądziłaby o jego przynależności do zakonu i o tym, że myślał o poświęceniu? Niestety, nigdy już się tego nie dowie, więc w myślach cicho przeprosił ją i Meagan.
Chwilę później Bathilda podniosła się z fotela i pożegnała się z nimi, po czym ruszyła w stronę wyjścia, by po chwili rozpłynąć się w mroku nocy. Tonks przez chwilę wpatrywał się w to miejsce, gdzie zniknęła staruszka, która przyniosła zakonowi perspektywę zmian. Czuł, że już nic nie będzie takie samo, jak do tej pory, nie po tym, co dziś usłyszeli.
Dopiero po chwili drgnął i wyrwał się z zadumy, wracając do salonu. Odszukał w tłumie charakterystyczną czuprynę swojej siostry.
- Justine. Just – poprawił się, stając obok niej i delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu, żeby na niego spojrzała. Był tak bardzo ciekaw, co myślała o tym wszystkim, co tutaj się wydarzyło, i wprost nie umiał się doczekać, kiedy spotkają się gdzieś tylko we dwoje i będą mogli porozmawiać. Nie wiedział jednak, czy siostra pragnie jego towarzystwa w dniu dzisiejszym (nadal nie wyglądała dobrze), czy może mieli poczekać na inny dogodny dzień na szczere rozmowy.
- Chcesz już wracać? – zapytał ją. Był gotów dotrzymać jej towarzystwa, upewnić się, że na pewno trafiła bezpiecznie do domu. Spotkanie z Bathildą oraz obecny wygląd siostry wzmogły w nim przewrażliwienie.
Chwilę później Bathilda podniosła się z fotela i pożegnała się z nimi, po czym ruszyła w stronę wyjścia, by po chwili rozpłynąć się w mroku nocy. Tonks przez chwilę wpatrywał się w to miejsce, gdzie zniknęła staruszka, która przyniosła zakonowi perspektywę zmian. Czuł, że już nic nie będzie takie samo, jak do tej pory, nie po tym, co dziś usłyszeli.
Dopiero po chwili drgnął i wyrwał się z zadumy, wracając do salonu. Odszukał w tłumie charakterystyczną czuprynę swojej siostry.
- Justine. Just – poprawił się, stając obok niej i delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu, żeby na niego spojrzała. Był tak bardzo ciekaw, co myślała o tym wszystkim, co tutaj się wydarzyło, i wprost nie umiał się doczekać, kiedy spotkają się gdzieś tylko we dwoje i będą mogli porozmawiać. Nie wiedział jednak, czy siostra pragnie jego towarzystwa w dniu dzisiejszym (nadal nie wyglądała dobrze), czy może mieli poczekać na inny dogodny dzień na szczere rozmowy.
- Chcesz już wracać? – zapytał ją. Był gotów dotrzymać jej towarzystwa, upewnić się, że na pewno trafiła bezpiecznie do domu. Spotkanie z Bathildą oraz obecny wygląd siostry wzmogły w nim przewrażliwienie.
Titus zamyślił się - dumał nad słowami profesor Bagshot, nad tym co dla niego jest najważniejsze? Ludzie, to wydawało się jasne - w pierwszym odruchu pomyślał o Charlotte, ale ona już nigdzie na niego nie czekała, już nie wymykał się z domu by zastukać w okno jej sypialni tudzież przemknąć niepostrzeżenie pod drzwiami pokoju Duncana, nie miał się z nią widzieć ani jutro, ani pojutrze ani w najbliższej przyszłości. Pomyślał o innych przyjaciołach - o Lyrze, o Bertiem, na którego zerknął kątem oka, o Marcelu i wielu, wielu innych, przecież od zawsze uwielbiał otaczać się ludźmi... Oni jednak przychodzili i odchodzili, jedni wracali, inni znikali na zawsze; ale był ktoś, kto kroczył z nim ramię w ramię odkąd Titus sięgał pamięciom - pani Ollivander, ukochana matka, najcudowniejsza istota stworzona dłońmi Matki Natury - kiedy płakała, niebo płakało wraz z nią; ziemia śmiała się gdy stąpała swymi drobnymi stopami po jej twardej powierzchni; skowronki budziły ją swoim śpiewem, urządzając wraz z nią poranne koncerty; wiatr z rozkoszą gubił się w plątaninie jej jasnych włosów... I gdyby choć jeden spadł z tej uroczej główki to Titus nigdy by sobie tego nie wybaczył. Nie, nie był gotów na podjęcie tak wielkiej odpowiedzialności i nie wiedział kiedy owa gotowość nastąpi - może za miesiąc, może za rok, może w przyszłym wcieleniu?
Wpatrzył się w białego kocura błądzącego po labiryncie z nóg, a otrząsnął właściwie dopiero w momencie, w którym staruszka wstała ze swojego miejsca żegnając zgromadzonych Zakonników, w których głowach panował zapewne chaos podobny temu co się właśnie kłębił między uszami Ollivandera. Jeszcze chwilę obserwował pusty fotel, by ostatecznie wbić spojrzenie w stojącego obok Botta.
- Co o tym myślisz, Bertie? - zapytał, kątem oka zerkając na zegarek - było już grubo po północy, a to znaczyło, że można zerwać kolejną kartkę z kalendarza. Pierwszy kwietnia - święto żartów, Dzień głupców - lubił je chyba bardziej niż własne urodziny - Masz tu coś... Na później sobie zostawiłeś z kolacji? - zmarszczył brwi wskazując na pierś przyjaciela, a gdyby ten spojrzał w dół, Ollivander z radością pacnąłby go w nos zahaczając o niego palcem. Jasne, że Bott był czysty jakby przed chwilą wyszedł z wanny, a to był tylko taki psikus.
Wpatrzył się w białego kocura błądzącego po labiryncie z nóg, a otrząsnął właściwie dopiero w momencie, w którym staruszka wstała ze swojego miejsca żegnając zgromadzonych Zakonników, w których głowach panował zapewne chaos podobny temu co się właśnie kłębił między uszami Ollivandera. Jeszcze chwilę obserwował pusty fotel, by ostatecznie wbić spojrzenie w stojącego obok Botta.
- Co o tym myślisz, Bertie? - zapytał, kątem oka zerkając na zegarek - było już grubo po północy, a to znaczyło, że można zerwać kolejną kartkę z kalendarza. Pierwszy kwietnia - święto żartów, Dzień głupców - lubił je chyba bardziej niż własne urodziny - Masz tu coś... Na później sobie zostawiłeś z kolacji? - zmarszczył brwi wskazując na pierś przyjaciela, a gdyby ten spojrzał w dół, Ollivander z radością pacnąłby go w nos zahaczając o niego palcem. Jasne, że Bott był czysty jakby przed chwilą wyszedł z wanny, a to był tylko taki psikus.
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Bertie był pewien swojej decyzji jak niczego innego. Teraz już z resztą o tym nie myślał. Namyśli się dokładniej niebawem, bo zamierzał na próbę przyjść dość szybko. Po co tracić czas, kiedy był pewien, że zdania nie zmieni?
Zdziwił się trochę, że może czymkolwiek być ubrudzony, choć cholera go tam wie, co i kiedy na siebie zrzucił. Dopiero prztyczek go ożywił. Titus, cholero!
- Uprzedziłeś mnie w tym roku, ale ci wybaczam, bo to było dosyć słabe. - stwierdził, szczerząc przy tym zęby. - Zwijamy się? Trzeba zaplanować coś lepszego.
Samemu Ollivanderowi też się oberwie, kiedy nie będzie się tego spodziewał, to pewnik, ale póki co potrzebują porządnego planu na jedną, może na kilka osób. Święto Błaznów trzeba uczcić. Oni muszą, bo jak nie oni to kto inny?
Ot, trzeba przecież pilnować, żeby ludzie się śmiali nawet, kiedy czasy temu nie sprzyjają, prawda? Większości osobom w tym otoczeniu by się przydało, choć Bott nie ryzykowałby tu w tej chwili żadnej głupoty. Atmosfera temu nie sprzyja. Dopiero co myśleli o utraconych przyjaciołach i poświęceniach, dajmy im chwilę. Dookoła jest cały świat.
Tylko najpierw plan. Może przy piwie?
Zdziwił się trochę, że może czymkolwiek być ubrudzony, choć cholera go tam wie, co i kiedy na siebie zrzucił. Dopiero prztyczek go ożywił. Titus, cholero!
- Uprzedziłeś mnie w tym roku, ale ci wybaczam, bo to było dosyć słabe. - stwierdził, szczerząc przy tym zęby. - Zwijamy się? Trzeba zaplanować coś lepszego.
Samemu Ollivanderowi też się oberwie, kiedy nie będzie się tego spodziewał, to pewnik, ale póki co potrzebują porządnego planu na jedną, może na kilka osób. Święto Błaznów trzeba uczcić. Oni muszą, bo jak nie oni to kto inny?
Ot, trzeba przecież pilnować, żeby ludzie się śmiali nawet, kiedy czasy temu nie sprzyjają, prawda? Większości osobom w tym otoczeniu by się przydało, choć Bott nie ryzykowałby tu w tej chwili żadnej głupoty. Atmosfera temu nie sprzyja. Dopiero co myśleli o utraconych przyjaciołach i poświęceniach, dajmy im chwilę. Dookoła jest cały świat.
Tylko najpierw plan. Może przy piwie?
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Momentami miał wrażenie, że to wszystko nie działo się naprawdę. Był w swego rodzaju letargu, kiedy jego myśli i emocje były tak bardzo poplątane, że nie potrafił nic konstruktywnego z nich wyciągnąć. Miał wrażenie, że śnił na jawie i już wkrótce obudzi się w swoim własnym łóżku pamiętając tylko urywki snu. A najgorsze w tym wszystkim było to, że sam nie wiedział czy z takiego stanu rzeczy cieszyłby się czy raczej ubolewał. Tak czy owak - nieco nieprzytomnie przyjmował do wiadomości wszystko, co działo się dalej. Pozostając w letargu obserwował jak Bathilda żegna się z nimi i odchodzi, choć słowa staruszki do niego docierały, a on sam kiwnął nawet głową na pożegnanie. Dopiero jej opuszczenie kwatery i odgłos rozmów i szeptów dookoła niego rozbudziły go na tyle, że nieco trzeźwiej rozejrzał się po pomieszczeniu. Nie, Bennett, to nie sen, naprawdę jesteś w kwaterze zakonu, a przed Tobą stoi być może jedna z najpoważniejszych decyzji Twojego życia. Perspektywa ta go nie pocieszała. Zawsze był kiepski w ich podejmowaniu.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, przelotnie wędrując wzrokiem po pozostałych członkach zakonu i dostrzegając także tych, którzy już opuszczali kwaterę. Początkowo nie wiedział co powinien ze sobą zrobić, jednak wkrótce w jego głowie zawitała pewna myśl. Bardzo ważna myśl. Rozejrzał się więc jeszcze raz i gdy dostrzegł sylwetkę, którą próbował odnaleźć wzrokiem - od razu udał się w tamtym kierunku. Adrien Carrow - znajomy po fachu, a jednocześnie chyba jedyna osoba, która otwarcie stwierdziła, że nie zgodzi się na poświęcenie, o którym mówiła Bathilda. W pewien sposób podziwiał go za to.
- Adrien. - Zagadnął, chcąc go zatrzymać, jeżeli ten miałby zamiar również opuścić kwaterę. - Masz czas teraz? Albo... jakoś w najbliższym czasie? - Zreflektował się, gdy przypomniał sobie, że już było po północy. - Chciałbym, abyś opowiedział mi nieco o tym, co się tutaj działo podczas mojej nieobecności. O ile nie masz nic przeciwko? - Zerknął na niego pytająco. To było dla niego bardzo ważne. Musiał uzupełnić informacje, które umknęły mu przez ten czas, gdy próbował zbierać się po śmierci matki. To było teraz bardzo ważne.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, przelotnie wędrując wzrokiem po pozostałych członkach zakonu i dostrzegając także tych, którzy już opuszczali kwaterę. Początkowo nie wiedział co powinien ze sobą zrobić, jednak wkrótce w jego głowie zawitała pewna myśl. Bardzo ważna myśl. Rozejrzał się więc jeszcze raz i gdy dostrzegł sylwetkę, którą próbował odnaleźć wzrokiem - od razu udał się w tamtym kierunku. Adrien Carrow - znajomy po fachu, a jednocześnie chyba jedyna osoba, która otwarcie stwierdziła, że nie zgodzi się na poświęcenie, o którym mówiła Bathilda. W pewien sposób podziwiał go za to.
- Adrien. - Zagadnął, chcąc go zatrzymać, jeżeli ten miałby zamiar również opuścić kwaterę. - Masz czas teraz? Albo... jakoś w najbliższym czasie? - Zreflektował się, gdy przypomniał sobie, że już było po północy. - Chciałbym, abyś opowiedział mi nieco o tym, co się tutaj działo podczas mojej nieobecności. O ile nie masz nic przeciwko? - Zerknął na niego pytająco. To było dla niego bardzo ważne. Musiał uzupełnić informacje, które umknęły mu przez ten czas, gdy próbował zbierać się po śmierci matki. To było teraz bardzo ważne.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Decyzje. Przywilej i ciężar, które podejmował każdy człowiek. Niektórzy potrafili potrafili rozeznać się skutkach i przyjąć konsekwencje, inni - unikali ich jak ognia. Czy każdy z obecnych był w stanie tego dokonać? Mógł obserwować poruszające się sylwetki Zakonników, by na koniec skupić się na twarzy pani Profesor. Miała rację, mówiła prawdę, która kumulowała w nich niepokój. Skamander cofnął się, gdy kobieta zdecydowała się na opuszczenie ich kwatery. Mieli czas - to prawda, ale czy przedłużając moment oczekiwania, nie dawali kolejnych szansy przeciwnikom?
Niektórzy ze zgromadzonych - wzięła przykład z Bathildy, również opuszczając kwaterę. Było rzeczywiście późno, ale Skamander nie sądził, by mógł zbyt szybko zasnąć. Mimo to - zdawał sobie sprawę, że każdy potrzebował dla siebie czasu. Zanim jednak i on opuścił starą chatę, wypatrzył pośród czarodziei sylwetkę kilku konkretnych postaci. Just stała obok swego brata, Margo zajęła rozmową Leonarda, a Adriena zaczepił Alan. Rozmowy też były nieuniknione. Samuel ruszył do wyjścia, po drodze zatrzymując się tylko obok Botta. Stanął tuż za jego plecami, czekając, aż ten zrozumie kto się pojawił - Musimy porozmawiać - mówił spokojnie, ale stanowczo. Nie lubił chłopaka, za ...całokształt. Łączył ich jednak Zakon i auror potrafił oddzielić osobiste niesnaski od spraw wyższej wartości. Tylko...to co chciał powiedzieć Bottowi, chwilowo łączyło obie te strony. I prawdopodobnie musiał uświadomić młodemu kilka niecierpiących zwłoki spraw - Będę u ciebie pojutrze wieczorem - dodał i nieco krzywo uśmiechnął się. Nie było w tym jednak radości, raczej poważna przestroga, ale bez groźby. Nie miał w planach nikogo bić. Przynajmniej do czasu. Miał na głowie dużo więcej spraw, które dziś zaprzątały jego głowę i zapewne sen.
zt
Niektórzy ze zgromadzonych - wzięła przykład z Bathildy, również opuszczając kwaterę. Było rzeczywiście późno, ale Skamander nie sądził, by mógł zbyt szybko zasnąć. Mimo to - zdawał sobie sprawę, że każdy potrzebował dla siebie czasu. Zanim jednak i on opuścił starą chatę, wypatrzył pośród czarodziei sylwetkę kilku konkretnych postaci. Just stała obok swego brata, Margo zajęła rozmową Leonarda, a Adriena zaczepił Alan. Rozmowy też były nieuniknione. Samuel ruszył do wyjścia, po drodze zatrzymując się tylko obok Botta. Stanął tuż za jego plecami, czekając, aż ten zrozumie kto się pojawił - Musimy porozmawiać - mówił spokojnie, ale stanowczo. Nie lubił chłopaka, za ...całokształt. Łączył ich jednak Zakon i auror potrafił oddzielić osobiste niesnaski od spraw wyższej wartości. Tylko...to co chciał powiedzieć Bottowi, chwilowo łączyło obie te strony. I prawdopodobnie musiał uświadomić młodemu kilka niecierpiących zwłoki spraw - Będę u ciebie pojutrze wieczorem - dodał i nieco krzywo uśmiechnął się. Nie było w tym jednak radości, raczej poważna przestroga, ale bez groźby. Nie miał w planach nikogo bić. Przynajmniej do czasu. Miał na głowie dużo więcej spraw, które dziś zaprzątały jego głowę i zapewne sen.
zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Roześmiał się, na słowa Bertiego marszcząc brwi i wyciągając palec wskazujący w jego stronę.
- Słabe? To jest klasyka, Bertie. - stwierdził, znowu przywołując na usta uśmiech. Kiwnął głową, z wolna ruszając w kierunku wyjścia z salonu, a później przez korytarz.
- A propo planowania i w ogóle... Słuchaj co ostatnio wymyśliłem! - zamilkł, żeby wprowadzić do rozmowy nutkę napięcia - Lipne różdżki. Wygląda to jak zwykła różdżka, ale... - znowu zamilkł, tym razem ze względu na mężczyznę, który zatrzymał się za plecami Botta i nawet coś do niego mówił. Ollivander dał im chwilkę, kontynuując wątek dopiero kiedy Sam opuścił kwaterę, w międzyczasie sięgając nawet do wieszaka by pomiędzy różnymi materiałami zlokalizować swój płaszcz.
- No, w każdym razie wyobraź sobie, że idziesz ulicą i niby to przypadkiem wyrzucasz taką różdżkę na bruk. Wiadomo, że ktoś ją podniesie, a jak będzie chciał skorzystać i tylko nią machnie to się ta różdżka zamieni w gumowego kurczaka. - parsknął śmiechem - O, albo zacznie bić po głowie... Opcji tyle ile różdżek, bo wiesz... nie ma dwóch takich samych, każda musiałaby działać jakoś inaczej, co myślisz? - zapytał, wbijając w Bertiego spojrzenie, które jednak za moment powróciło na wieszak, bo choć grzebał się przy nim już kilka dobrych minut, to wciąż jeszcze nie znalazł swojego odzienia. Cholera, gdzie ten mój płaszcz?
- Słabe? To jest klasyka, Bertie. - stwierdził, znowu przywołując na usta uśmiech. Kiwnął głową, z wolna ruszając w kierunku wyjścia z salonu, a później przez korytarz.
- A propo planowania i w ogóle... Słuchaj co ostatnio wymyśliłem! - zamilkł, żeby wprowadzić do rozmowy nutkę napięcia - Lipne różdżki. Wygląda to jak zwykła różdżka, ale... - znowu zamilkł, tym razem ze względu na mężczyznę, który zatrzymał się za plecami Botta i nawet coś do niego mówił. Ollivander dał im chwilkę, kontynuując wątek dopiero kiedy Sam opuścił kwaterę, w międzyczasie sięgając nawet do wieszaka by pomiędzy różnymi materiałami zlokalizować swój płaszcz.
- No, w każdym razie wyobraź sobie, że idziesz ulicą i niby to przypadkiem wyrzucasz taką różdżkę na bruk. Wiadomo, że ktoś ją podniesie, a jak będzie chciał skorzystać i tylko nią machnie to się ta różdżka zamieni w gumowego kurczaka. - parsknął śmiechem - O, albo zacznie bić po głowie... Opcji tyle ile różdżek, bo wiesz... nie ma dwóch takich samych, każda musiałaby działać jakoś inaczej, co myślisz? - zapytał, wbijając w Bertiego spojrzenie, które jednak za moment powróciło na wieszak, bo choć grzebał się przy nim już kilka dobrych minut, to wciąż jeszcze nie znalazł swojego odzienia. Cholera, gdzie ten mój płaszcz?
Every great wizard in history has started out as nothing more than what we are now, students.
If they can do it,
why not us?
If they can do it,
why not us?
Chaos myśli. Ciepło cudzych oddechów. Robi się duszno, w tak ciasnym pomieszczeniu zmieściło się aż tyle osób. Policzki na nowo pąsowieją od nadmiaru gorąca, czuję, jak wydostaje się właśnie spod skóry. Niepochlebne wnioski, tysiące wątpliwości kołatających się w rytm uderzeń wystraszonego serca. Jeden, dwa, dziesięć milionów. Momentami gubię się w przestrzeni. I czasie. To już północ? Docierają do mnie strzępy informacji. Pogrążam się w rozmyślaniach - cichej zadumie nad własnym losem. Robię listę strat oraz zysków, pragnień i obaw. To wszystko się nieodzownie ze sobą łączy. W całość, bez której nie ma istnienia. Uśmiecham się trochę niechlujnie, jak gdybym chciała przeprosić wszystkich ludzi świata za to, co właśnie się ze mną dzieje. Wzrok opada to na pomarszczoną twarz pani Bagshot, to na jej białego kocura. Żyjącego swoim życiem. Brakuje mu podniosłości chwili, powagi sytuacji oraz serca rwącego się do walki. Niektórym z nas też tego brakuje.
Kobieta zostawia po sobie intensywny zapach piżma unoszący się przez długą chwilę. Pozostawia też na dokładkę wiele niedomówień, wątpliwości, rozoranych organów wewnętrznych, zagubionego ducha walki oraz pytań bez odpowiedzi. I strach. Strach jest najgorszy. Nie powinnam się bać - jestem Pomona Sprout, a marzenia trzeba zamienić na rzeczywistość. Powoli dojrzewa we mnie ta decyzja, ale i tak roztropnie jest się z tym przespać. Pomyśleć. Po raz kolejny rozłożyć na czynniki pierwsze.
Uśmiecham się do Justine, do Brendana, Freda, Titusa, Bertiego, Samuela i całej masy innych znanych lub nieznanych mi osób. Jest was za dużo. A może właśnie za mało? Jak wiele z tych znajomych twarzy przyjdzie mi opłakiwać? Z jak wieloma będę stać ramię w ramię w przyszłej batalii o lepsze jutro? Jak wiele z nich obróci się w pył zostawiając po sobie smutek? Czy ktokolwiek z nich zapłacze nade mną, kiedy przyjdzie mi rozstać się z tym światem? Nie wiem. Przyszłość jest niepewna. Tylko pieśń feniksa nieustannie dźwięczy w uszach.
- Dobranoc - mówię głośno, do wszystkich, a jednak trochę nieprzytomnie. Jak w stanie uśpienia, chociaż wiem, że spać dziś nie będę. Ubieram się niespiesznie, tak jak opuszczam starą chatę. Obracam się za ramię po raz ostatni nim pochłania mnie teleportacyjny dym do pary z ciemnością nocy.
zt.
Kobieta zostawia po sobie intensywny zapach piżma unoszący się przez długą chwilę. Pozostawia też na dokładkę wiele niedomówień, wątpliwości, rozoranych organów wewnętrznych, zagubionego ducha walki oraz pytań bez odpowiedzi. I strach. Strach jest najgorszy. Nie powinnam się bać - jestem Pomona Sprout, a marzenia trzeba zamienić na rzeczywistość. Powoli dojrzewa we mnie ta decyzja, ale i tak roztropnie jest się z tym przespać. Pomyśleć. Po raz kolejny rozłożyć na czynniki pierwsze.
Uśmiecham się do Justine, do Brendana, Freda, Titusa, Bertiego, Samuela i całej masy innych znanych lub nieznanych mi osób. Jest was za dużo. A może właśnie za mało? Jak wiele z tych znajomych twarzy przyjdzie mi opłakiwać? Z jak wieloma będę stać ramię w ramię w przyszłej batalii o lepsze jutro? Jak wiele z nich obróci się w pył zostawiając po sobie smutek? Czy ktokolwiek z nich zapłacze nade mną, kiedy przyjdzie mi rozstać się z tym światem? Nie wiem. Przyszłość jest niepewna. Tylko pieśń feniksa nieustannie dźwięczy w uszach.
- Dobranoc - mówię głośno, do wszystkich, a jednak trochę nieprzytomnie. Jak w stanie uśpienia, chociaż wiem, że spać dziś nie będę. Ubieram się niespiesznie, tak jak opuszczam starą chatę. Obracam się za ramię po raz ostatni nim pochłania mnie teleportacyjny dym do pary z ciemnością nocy.
zt.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Szedł z Ollivanderem do wyjścia. W jego głowie już biegało mnóstwo planów na to, co zrobi tej nocy. Co zrobią, bo był absolutnie pewien, że Titus nie da mu iść samemu, a i swoją porcję pomysłów dorzuci do pełnego wora. Będą Mikołajami, tylko zamiast prezentów rozniosą psikusy, oto nadchodzi Święto Błaznów, najwspanialszy czas w roku. I przystanął, kiedy wyczuł obecność za sobą i doskonale wiedział, kto to. Skinął mu jedynie głową. O czym chce gadać? Na pewno ma to związek z Jud, nic więcej ich nie łączyło. Cokolwiek więc to jest - pewnie go wysłucha. Chce go opieprzyć za scenę na urodzinach? Pewnie to zrobi, jakoś nie przerażała ta perspektywa. Ale może to co więcej? Może ktoś mu w końcu wyjaśni, co się z tą dziewczyną dzieje? Bo coś się dzieje, tego był akurat pewien.
Sam jednak zaraz odszedł, a on wrócił do szukania płaszcza, słuchając przy tym Ollivandera.
- Niech będą też na zamówienie. Wiesz, żeby można było zamówić taką lipną różdżkę dokłandnie w kształcie różdżki kogoś, kogo wrabiasz i podmienić. - podpowiedział, bo i pomysł przecież brzmi świetnie, bardzo świetnie! - Idziemy pod Wypatroszonego? - zaproponował, kiedy w końcu znalazł swój płaszcz i ubrał.
Sam jednak zaraz odszedł, a on wrócił do szukania płaszcza, słuchając przy tym Ollivandera.
- Niech będą też na zamówienie. Wiesz, żeby można było zamówić taką lipną różdżkę dokłandnie w kształcie różdżki kogoś, kogo wrabiasz i podmienić. - podpowiedział, bo i pomysł przecież brzmi świetnie, bardzo świetnie! - Idziemy pod Wypatroszonego? - zaproponował, kiedy w końcu znalazł swój płaszcz i ubrał.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Słuchała wszystkich słów uważnie. Czas, był pojęciem względnym. Ale jednego była pewna, nigdy się nie zatrzymywał nawet na chwilę. Nawet wtedy gdy właśnie o tym jednym się marzyło. Właściwie wiedziała, że zdecydowała się na próbę już wcześniej. Jeszcze wtedy, kiedy zdecydowała się przyłączyć do Zakonu. Postanowiła jednak dać sobie chwilę. Może upewnić się. A może bardziej nawet, choć nie chciała się do tego przyznać, poczekać kilka dni z nadzieję że usłyszy słowa – jedyne, które były w stanie odwieść ją od prawie podjętej decyzji.
Bathilda wstała, a Tonks powstrzymała się by od razu do niej nie podejść. Nadal pochłonięta swoimi myślami. Było coraz gorzej. Świadczyły o tym wyniki referendum, ale i zachowania ludzi. Ramsey nie miał żadnych oporów żeby zabawić się jej kosztem, a potem zostawić na pewną śmierć z wężem, przed którym tylko cudem uratował ją ktoś inny. Nie mogło tak dłużej być.
Z zamyślenia wyrwał ja znajomy głos. Wzdrygnęła się słysząc niespodziewanie brata u swojego boku. A może bardziej to jego dłoń na jej ramieniu sprawiła że przywołał ją do salonu w którym stała. Zamrugała kilka razy wyciągając się z zamyślenia i spojrzała na niego. I po raz pierwszy puściła dzisiaj dłoń przyjaciółki by zwrócić się całkiem w jego stronę. Widziała w jego spojrzeniu troskę, ale i strach. Pewnie owe przewrażliwienie spowodowane było jej dzisiejszym stanem. Uniosła leciutko kącik ust, a potem dłonią sięgnęła do jego włosów by zaczesać jakiś kosmyk który odstawał. Widziała uważne spojrzenie którym bada jej zmizerniałą dzisiaj twarz.
-Margaux mnie zabierze. – informuje go spokojnie. Statycznie. Gdzieś dzisiaj brakuje jej iskry roztrzepania i energii. Zmęczenie maluje się sinymi worami pod pięknie błękitnymi oczami. Tak, zdecydowanie brakuje jej dzisiaj energii, ale jednocześnie w spojrzeniu błyszczy pewność że wszystko będzie dobrze już za chwilę. Gdy ułoży się na łóżku i odda rozmyślaniom. Jutro znów nadejdzie niezależnie od tego jak mocno będziemy mu się opierać. Więc Tonks tego nie zrobi. Przyjmie je. Zaakceptuje. A potem podejmie ostatecznie decyzję, która już zatliła się na dnie jej serca. – Przyjdę do Ciebie jutro wieczorem. Dzisiaj nie jest dobre na rozmowy. Dzisiaj myśli potrzebują czasu żeby się ustabilizować i uspokoić. – mówi do swojego brata a potem spogląda na przyjaciółkę przytakując głową – jest gotowa by wrócić do domu. Łapie ją za dłoń. Nie chce jednak teleportować się sama. Nie czuje się na siłach. Gdzieś w chwilę przed tym zanim znikną krzyżuje swoje spojrzenia z Pomoną. Posyła jej lekki uśmiech. Tak, dzisiaj zdecydowanie każdy potrzebuje zostać sam ze sobą, bowiem przed każdym ze zgromadzonych tutaj ludzi stała decyzja w życiu najważniejsza.
Bathilda wstała, a Tonks powstrzymała się by od razu do niej nie podejść. Nadal pochłonięta swoimi myślami. Było coraz gorzej. Świadczyły o tym wyniki referendum, ale i zachowania ludzi. Ramsey nie miał żadnych oporów żeby zabawić się jej kosztem, a potem zostawić na pewną śmierć z wężem, przed którym tylko cudem uratował ją ktoś inny. Nie mogło tak dłużej być.
Z zamyślenia wyrwał ja znajomy głos. Wzdrygnęła się słysząc niespodziewanie brata u swojego boku. A może bardziej to jego dłoń na jej ramieniu sprawiła że przywołał ją do salonu w którym stała. Zamrugała kilka razy wyciągając się z zamyślenia i spojrzała na niego. I po raz pierwszy puściła dzisiaj dłoń przyjaciółki by zwrócić się całkiem w jego stronę. Widziała w jego spojrzeniu troskę, ale i strach. Pewnie owe przewrażliwienie spowodowane było jej dzisiejszym stanem. Uniosła leciutko kącik ust, a potem dłonią sięgnęła do jego włosów by zaczesać jakiś kosmyk który odstawał. Widziała uważne spojrzenie którym bada jej zmizerniałą dzisiaj twarz.
-Margaux mnie zabierze. – informuje go spokojnie. Statycznie. Gdzieś dzisiaj brakuje jej iskry roztrzepania i energii. Zmęczenie maluje się sinymi worami pod pięknie błękitnymi oczami. Tak, zdecydowanie brakuje jej dzisiaj energii, ale jednocześnie w spojrzeniu błyszczy pewność że wszystko będzie dobrze już za chwilę. Gdy ułoży się na łóżku i odda rozmyślaniom. Jutro znów nadejdzie niezależnie od tego jak mocno będziemy mu się opierać. Więc Tonks tego nie zrobi. Przyjmie je. Zaakceptuje. A potem podejmie ostatecznie decyzję, która już zatliła się na dnie jej serca. – Przyjdę do Ciebie jutro wieczorem. Dzisiaj nie jest dobre na rozmowy. Dzisiaj myśli potrzebują czasu żeby się ustabilizować i uspokoić. – mówi do swojego brata a potem spogląda na przyjaciółkę przytakując głową – jest gotowa by wrócić do domu. Łapie ją za dłoń. Nie chce jednak teleportować się sama. Nie czuje się na siłach. Gdzieś w chwilę przed tym zanim znikną krzyżuje swoje spojrzenia z Pomoną. Posyła jej lekki uśmiech. Tak, dzisiaj zdecydowanie każdy potrzebuje zostać sam ze sobą, bowiem przed każdym ze zgromadzonych tutaj ludzi stała decyzja w życiu najważniejsza.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata