Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Los lubił drwić z nas wszystkich. Wodzić za nosy, czynić głupcami, obdzierać z nadziei. Nie sądziłem, by oszczędzał kogokolwiek. Ani że ktokolwiek zdołał go oszukać – choć ci, którzy sięgali po zakazaną magię, zapewne trwali w odmiennym przekonaniu. Jeśli jednak miałem jakoś wytrwać w tym bezmiernym szaleństwie, musiałem mu się po prostu poddać.
- Nie narzekam obecnie na brak rozrywek. - Odparłem, choć w moim głosie rozbrzmiewalo znaczne więcej szczerego rozbawienia niż ironii. Nie, nie pogodziłem się z odpowiedzialnością za śmierć wielu ludzi – zbyt wielu, by w ogóle ośmielić się wszystkich policzyć. Ale gdzieś jeszcze we mnie tliła się beznadziejna iskra optymizmu, że byłem w stanie przenieść cholerne góry, byleby tylko odwrócić ten cholerny kataklizm. Nie wiedziałem już dokąd zmierzam, być może od początku gnałem na oślep jak psidwak, który ujrzał białego królika. No więc wpadłem do bezdennej otchłani rozpaczy, bo jak inaczej miało się to skończyć. Droga do mądrości musiała być przecież trudna. Zawiła. Wyboista. Tak bardzo beznadziejna, by po stokroć zmuszać mnie do tego, aby zawrócić. Z tym, że ja nie zawracałem. Już nie. Przyrzekłem sobie jakieś siedem lat temu. Może osiem. Koniec uciekania.
Chyba trochę się zapędziłem.
- Nie było wcale tak kolorowo, jakby się mogło wydawać. - Poczułem się w obowiązku, żeby trochę się wytłumaczyć. Weasley mógł opacznie zrozumieć moje słowa – choć wiedział z pewnością, że moje odległe wojaże, jakkolwiek mogły wydawać się intrygujące, wynikały ze zwyczajnego tchórzostwa. Z nieumiejętności poradzenia sobie z własnym życiem. Żaden tam powód do dumy. Czysta beztroska, życie bez zobowiązań... i pewna naczelna zołza, która nigdy nie chciała mnie w swoim życiu. - Chociaż muszę przyznać, że w porównaniu z odległą Azją, Londyn jest zwyczajnie szary. - Rzuciłem nic nie wnoszącą dygresję, próbując przebić się przez skamieniałą z zimna ziemię. Czułem, jak stawia opór – ale w końcu żywioł wydał z siebie trzask, ulegając sile mięśni. - Tutaj jest moje miejsce. - Kontynuowałem, już poważniejszym tonem. - Nasze miejsce. I wiesz, teraz tak mi przyszło do głowy... może właśnie czasem trzeba pozwolić czemuś umrzeć, aby miało szansę stać się lepsze. - Powstać jak feniks z popiołów. Czy właśnie to miało być naszym zadaniem? Trochę nie wiedziałem już, czy cała ta metaforyczność sprawiała, że rzeczywiście wierzyłem w nadchodzące zmiany, czy tylko próbowałem zamazać nią własne porażki. Usłyszałem kiedyś, że pudrem gówna nie przykryjesz. Może był to zwyczajny przedstawiciel lumpenploretariatu, a może nadzwyczajny myśliciel. - Otwarcie skrzyni początkowo brzmiało jak świetny pomysł na pozbycie się Grindewalda. - Zawtórowałem Brendanowi w tej karuzeli śmiechu. Jakby nie patrzeć, w pewien sposób okazał się skuteczny.
Czy jednak cena pozostawała adekwatna do osiągniętego celu? Czy drugi raz postąpiłbym tak samo?
Chyba nie chciałem znać odpowiedzi na te pytania. Brzmiały jak wyrok śmierci.
- Coś sugerujesz? - Wymowne spojrzenie Brendana wskazywałoby na to, że Weasley miał swoje przemyślenia w tym temacie. Nie byłem jednak w stanie dotrzeć, jakie myśli skrywały się pod jego lisią czupryną.
Praca szła ciężko; znacznie ciężej, niż zakładałem. Czułem, że każde przyciśnięcie łopaty było walką, przekraczaniem własnych granic. Nie mogliśmy jednak dłużej zwlekać z budową, nawet, jeśli pogoda nie zamierzała nas rozpieszczać. W tym wszystkim podziwiałem Weasleya, który – choć narzędziem posługiwał się dość nieudolnie – nie zamierzał uciekać od pracy. Być może wyrzuty sumienia potrafiły wgryzać się głębiej niż najdotkliwsze rany, z drugiej strony wiedziałem, że Brendan miał w sobie siłę, która nie pozwalała mu pozostawać z boku, by się przyglądać. I chyba właśnie takie chwile, takie mikro-momenty sprawiały, że jeszcze wierzyłem w naszą sprawę, w Zakon Feniksa, i w to, że nawet garstka tych upartych ludzi była w stanie napełnić mnie energią, która słusznie ukierunkowana miała szansę stać się całkiem niebezpieczną bronią.
Niebiezpieczny Pan Lis. Aż nierówno się poplułem na tę myśl.
- Nie miej wyrzutów sumienia. Po tamtym wieczorze chyba każdy z nas chciał zapaść się pod ziemię. - Odpowiedziałem dość ostro, doskonale znając skłonności Brendana do dramatyzmu, mesjanizmu, krytycyzmu i różnych innych, równie negatywnych yzmów. Owszem, musieliśmy pozostać silni – ale może już do tego dorosłem, a może po prostu jestem odmieńcem, wychodziłem jednak z założenia, że każdy twardziel – nawet taki jak ja (hehe) czy Brednan potrzebował wakacji od bycia twardzielem. Emocje dopadały każdego. I potrafił być równie bezlitosne jak czarnomagiczne klątwy.
Nieźle zabrnąłeś, Lisie.
- Nie wiem. Nie wiem, czy szukam zrozumienia. - Szukam ratunku dla własnego sumienia. Tak, chyba tak brzmiała właściwa odpowiedź, ale najwyraźniej nie starczyło mi odwagi, by wypowiedzieć te słowa. - Trudno ocenić mi obiektywnie jak bym się zachował. Być może jak skończony dupek, być może zupełnie nie. Wierzę w szmery bajery, drugie szanse i ludzkie błędy. Ale wiem też, że łatwo jest mi o tym mówić ze swojej perspektywy. Bo może profesor Bagshot także popełniła błąd – a może wcale nie. Z tym, że w tym wszystkim za dużo tajemniczej aury i za mało wyjaśnień. To pewnie kwestia indywidualna, ale wolę najgorszą prawdę, niż półsłówka niedbale upuszczane na obrus. Rozumiem, ma to drugą stronę medalu. Rozłam, już podczas tego cholernego spotkania bałem się, że niektórzy skoczą sobie do gardeł. Ale jak mamy trzymać się razem, nie wiedząc o tak istotnych sprawach? Morale, nie morale. Dobrą drużynę buduje się na zaufaniu. Na współpracy. Rozmowie. Przekonaj mnie, że to idealistyczne brednie. - Mój głos uniósł się nieco, zabarwił lekką frustracją, poczułem jednak dziwną ulgę, że mogłem wyrzucić w końcu z siebie coś całkowicie nieociosanego, surowego, bez żadnych kruczków. Energia rozpłynęła się po moim ciele, mobilizując mięśnie – i nagle nawet jakoś tak ziemia zaczęła łatwiej się poddawać. Mój entuzjazm opadł jednak równie szybko, jak się pojawił. Nabrałem ze świstem powietrze w płuca, gdy Brendan podwinął rękaw, ukazując swoją bliznę w pełnej krasie, bliźniaczą do tej, którą sam posiadałem. Miał cholerną rację. Znajdowaliśmy się w punkcie, z którego nie było już odwrotu.
Ale... czy rzeczywiście słowa te wywołały ból?
- Oddaliśmy się Zakonowi Feniksa. - Sprostowałem, mrużąc oczy. - Wierzę w to, o co walczymy. Więc, być może, jeszcze nie jesteśmy straceni. - Nawet, jeśli kobieta ostatecznie nie była po naszej stronie – moje serce z pewnością znajdowało się po właściwiej. I Weasleya też, wiedziałem to.
- Nie narzekam obecnie na brak rozrywek. - Odparłem, choć w moim głosie rozbrzmiewalo znaczne więcej szczerego rozbawienia niż ironii. Nie, nie pogodziłem się z odpowiedzialnością za śmierć wielu ludzi – zbyt wielu, by w ogóle ośmielić się wszystkich policzyć. Ale gdzieś jeszcze we mnie tliła się beznadziejna iskra optymizmu, że byłem w stanie przenieść cholerne góry, byleby tylko odwrócić ten cholerny kataklizm. Nie wiedziałem już dokąd zmierzam, być może od początku gnałem na oślep jak psidwak, który ujrzał białego królika. No więc wpadłem do bezdennej otchłani rozpaczy, bo jak inaczej miało się to skończyć. Droga do mądrości musiała być przecież trudna. Zawiła. Wyboista. Tak bardzo beznadziejna, by po stokroć zmuszać mnie do tego, aby zawrócić. Z tym, że ja nie zawracałem. Już nie. Przyrzekłem sobie jakieś siedem lat temu. Może osiem. Koniec uciekania.
Chyba trochę się zapędziłem.
- Nie było wcale tak kolorowo, jakby się mogło wydawać. - Poczułem się w obowiązku, żeby trochę się wytłumaczyć. Weasley mógł opacznie zrozumieć moje słowa – choć wiedział z pewnością, że moje odległe wojaże, jakkolwiek mogły wydawać się intrygujące, wynikały ze zwyczajnego tchórzostwa. Z nieumiejętności poradzenia sobie z własnym życiem. Żaden tam powód do dumy. Czysta beztroska, życie bez zobowiązań... i pewna naczelna zołza, która nigdy nie chciała mnie w swoim życiu. - Chociaż muszę przyznać, że w porównaniu z odległą Azją, Londyn jest zwyczajnie szary. - Rzuciłem nic nie wnoszącą dygresję, próbując przebić się przez skamieniałą z zimna ziemię. Czułem, jak stawia opór – ale w końcu żywioł wydał z siebie trzask, ulegając sile mięśni. - Tutaj jest moje miejsce. - Kontynuowałem, już poważniejszym tonem. - Nasze miejsce. I wiesz, teraz tak mi przyszło do głowy... może właśnie czasem trzeba pozwolić czemuś umrzeć, aby miało szansę stać się lepsze. - Powstać jak feniks z popiołów. Czy właśnie to miało być naszym zadaniem? Trochę nie wiedziałem już, czy cała ta metaforyczność sprawiała, że rzeczywiście wierzyłem w nadchodzące zmiany, czy tylko próbowałem zamazać nią własne porażki. Usłyszałem kiedyś, że pudrem gówna nie przykryjesz. Może był to zwyczajny przedstawiciel lumpenploretariatu, a może nadzwyczajny myśliciel. - Otwarcie skrzyni początkowo brzmiało jak świetny pomysł na pozbycie się Grindewalda. - Zawtórowałem Brendanowi w tej karuzeli śmiechu. Jakby nie patrzeć, w pewien sposób okazał się skuteczny.
Czy jednak cena pozostawała adekwatna do osiągniętego celu? Czy drugi raz postąpiłbym tak samo?
Chyba nie chciałem znać odpowiedzi na te pytania. Brzmiały jak wyrok śmierci.
- Coś sugerujesz? - Wymowne spojrzenie Brendana wskazywałoby na to, że Weasley miał swoje przemyślenia w tym temacie. Nie byłem jednak w stanie dotrzeć, jakie myśli skrywały się pod jego lisią czupryną.
Praca szła ciężko; znacznie ciężej, niż zakładałem. Czułem, że każde przyciśnięcie łopaty było walką, przekraczaniem własnych granic. Nie mogliśmy jednak dłużej zwlekać z budową, nawet, jeśli pogoda nie zamierzała nas rozpieszczać. W tym wszystkim podziwiałem Weasleya, który – choć narzędziem posługiwał się dość nieudolnie – nie zamierzał uciekać od pracy. Być może wyrzuty sumienia potrafiły wgryzać się głębiej niż najdotkliwsze rany, z drugiej strony wiedziałem, że Brendan miał w sobie siłę, która nie pozwalała mu pozostawać z boku, by się przyglądać. I chyba właśnie takie chwile, takie mikro-momenty sprawiały, że jeszcze wierzyłem w naszą sprawę, w Zakon Feniksa, i w to, że nawet garstka tych upartych ludzi była w stanie napełnić mnie energią, która słusznie ukierunkowana miała szansę stać się całkiem niebezpieczną bronią.
Niebiezpieczny Pan Lis. Aż nierówno się poplułem na tę myśl.
- Nie miej wyrzutów sumienia. Po tamtym wieczorze chyba każdy z nas chciał zapaść się pod ziemię. - Odpowiedziałem dość ostro, doskonale znając skłonności Brendana do dramatyzmu, mesjanizmu, krytycyzmu i różnych innych, równie negatywnych yzmów. Owszem, musieliśmy pozostać silni – ale może już do tego dorosłem, a może po prostu jestem odmieńcem, wychodziłem jednak z założenia, że każdy twardziel – nawet taki jak ja (hehe) czy Brednan potrzebował wakacji od bycia twardzielem. Emocje dopadały każdego. I potrafił być równie bezlitosne jak czarnomagiczne klątwy.
Nieźle zabrnąłeś, Lisie.
- Nie wiem. Nie wiem, czy szukam zrozumienia. - Szukam ratunku dla własnego sumienia. Tak, chyba tak brzmiała właściwa odpowiedź, ale najwyraźniej nie starczyło mi odwagi, by wypowiedzieć te słowa. - Trudno ocenić mi obiektywnie jak bym się zachował. Być może jak skończony dupek, być może zupełnie nie. Wierzę w szmery bajery, drugie szanse i ludzkie błędy. Ale wiem też, że łatwo jest mi o tym mówić ze swojej perspektywy. Bo może profesor Bagshot także popełniła błąd – a może wcale nie. Z tym, że w tym wszystkim za dużo tajemniczej aury i za mało wyjaśnień. To pewnie kwestia indywidualna, ale wolę najgorszą prawdę, niż półsłówka niedbale upuszczane na obrus. Rozumiem, ma to drugą stronę medalu. Rozłam, już podczas tego cholernego spotkania bałem się, że niektórzy skoczą sobie do gardeł. Ale jak mamy trzymać się razem, nie wiedząc o tak istotnych sprawach? Morale, nie morale. Dobrą drużynę buduje się na zaufaniu. Na współpracy. Rozmowie. Przekonaj mnie, że to idealistyczne brednie. - Mój głos uniósł się nieco, zabarwił lekką frustracją, poczułem jednak dziwną ulgę, że mogłem wyrzucić w końcu z siebie coś całkowicie nieociosanego, surowego, bez żadnych kruczków. Energia rozpłynęła się po moim ciele, mobilizując mięśnie – i nagle nawet jakoś tak ziemia zaczęła łatwiej się poddawać. Mój entuzjazm opadł jednak równie szybko, jak się pojawił. Nabrałem ze świstem powietrze w płuca, gdy Brendan podwinął rękaw, ukazując swoją bliznę w pełnej krasie, bliźniaczą do tej, którą sam posiadałem. Miał cholerną rację. Znajdowaliśmy się w punkcie, z którego nie było już odwrotu.
Ale... czy rzeczywiście słowa te wywołały ból?
- Oddaliśmy się Zakonowi Feniksa. - Sprostowałem, mrużąc oczy. - Wierzę w to, o co walczymy. Więc, być może, jeszcze nie jesteśmy straceni. - Nawet, jeśli kobieta ostatecznie nie była po naszej stronie – moje serce z pewnością znajdowało się po właściwiej. I Weasleya też, wiedziałem to.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Niemrawo skinął głową, usiłując przebić ostry kant łopaty przez kruchą warstwę lodu; lód się strzaskał, dokładnie tak jak w ostatnim czasu strzaskało się dosłownie wszystko - od wiary począwszy, przez zaufanie, o którym mówił Fox, na życiu setki czarodziejów, a zwłaszcza mugoli, skończywszy. Narzekanie na brak rozrywki to ostatnie, na co zdobył się którykolwiek z nich - gwardzistów, aurorów.
- Kiedyś słyszałem, że mają tam takie przysłowie... obelgę? - Klątwę? - Obyś żył w ciekawych czasach. Usłyszałeś ją kiedyś? - To byłoby całkiem wygodne, zrzucić te wszystkie tragedie na azjatyckie wojaże Foxa, podczas których podpadł starej wiedźmie; wygodne i utopijne, żadna klątwa nie zmyje z nich odpowiedzialności za tragedię, która się wydarzyła. Tchórzostwo czy beztroska, głupota czy naiwność, Brendan zwykł ostro oceniać ludzi, stawiając wszystkie trywialne - przynajmniej w swoim mniemaniu - emocje na jednej szali; zapewne aż do czasu, kiedy i jemu podwinie się noga. Bardziej niż czyny wynikające z tchórzostwa, intrygowały go te dokonane z odwagi. - Szary, brzydki i ponury - taki właśnie był, klejnot w koronie deszczowej Anglii. - Ale swój - Ponoć wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, czy wśród obcej kultury człowiek może poczuć się do końca samym sobą? Nigdy nie wyjechał dalej niż do Szkocji - i nie zamierzał, musiałby zejść z posterunku.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, idea odradzania się jak feniks była im zbyt bliska, dokonali tego oboje, oddając życie podczas próby - Brendan nie mógł wiedzieć, co przeszedł na własnej Fox, ale łudząco podobne blizny u każdego z nich jednoznacznie podpowiadały bliźniacze zakończenie każdej próby. Oni też - zginęli i odrodzili się ponownie, silniejsi o wszystkie te doświadczenia, których po drodze musieli się wyrzec.
- Nie da się zbudować nowego, kiedy stare wciąż trwa - przytaknął, ale bez przekonania; niszczenie starego też było swojego rodzaju metaforycznym rytuałem i od techniki jego dokonania zależało wydawać by się mogło najwięcej. - Ale nad rozlaną krwi niewinnych nie da się z kolei ziścić snu o nowym wspaniałym świecie. - Historia lubiła się powtarzać, historia podbojów towarzyszyła ludzkości tudzież czarodziejskości właściwie od zarania dziejów. Rozlewali tę krew codziennie, prawda, byli aurorami, doprowadzali złych ludzi do Azkabanu i nadstawiali ich na pocałunek dementora, na los gorszy od śmierci; ale nikt z nich nigdy nie doprowadził do śmierci ludzi, którzy nie nosili w sobie winy: aż do tamtego dnia początkiem maja. Zginęli ludzie. Ginęli wciąż. A oni - stali z założonymi rękoma, bo nic więcej zrobić nie mogli. - To nie był dobry sposób - stwierdził oczywistość, może już nawet bardziej do siebie, wyrzucając w bok zbryloną lodem ziemię na leniwie powiększające się usypisko. Ziarno do ziarna, kopanie fundamentów czy wojna, życie w gruncie rzeczy w każdym aspekcie polegało na tym samym, ciężkiej pracy i konsekwencji działań. - Ale ponoć cel uświęca środki - dodał gorzko, bo, w istocie, ostatecznie pozbyli się tyrana. Wywołując przy tym moc wszechpotężną, znacznie silniejszą od owego tyrana i może nawet od niego brutalniejszą. Świetny początek, biorąc pod uwagę niedawne narodziny owej Gwardii - wolałby się zetrzeć z tym draniem jeden na jednego w samobójczej walce, niż po raz drugi wracać do tej cholernej skrzyni.
- Tylko tyle, że nasza łopata w każdej chwili może natrafić na czaszkę Zakonnika, o którym nie wiedzieliśmy, że był tamtego dnia w chacie. - Minął miesiąc, czy mieli kontakt ze wszystkimi? Weasley nie kontaktował się z wieloma, unikał ludzi, jeśli tego mógł - w obawie, że jego fasady nie były zbyt silne. Słusznie, nie były. - Moglibyśmy się zastanawiać, czy nie natrafimy na czaszkę Sama albo Bena. - Albo Garretta. Barry zmarł, z Garrettem nie miał kontaktu od dłuższego czasu - i zaczynały nachodzić go potworne myśli, że być może oto podzielił los brata. - Te łopaty mógł też trzymać ktoś inny i przypadkiem wykopywać nasze zasypane gruzem zwłoki. Ale tak się nie stało, coś nas stąd wszystkich ocaliło. Przeżyła nawet sama Bathilda. - Jakkolwiek to brzmiało, oni wszyscy byli rosłymi mężczyznami w kwiecie wieku, ale profesor Bagshot brakowało już siły i witalności. - Nie zastanawiało cię, dlaczego? - Być może czasem czuli moc Dumbledore'a nawet wtedy, kiedy już go pośród nich nie było i nawet pomimo tego, że wielu z nich nawet go nigdy osobiście nie poznało. Czy wierzył, że to mógł być on? Nie, nie wierzył. W przypadki, zwłaszcza takie, też nie wierzył.
Skinął głową, rozgrzeszenie z ust Foxa, który tamtej nocy wraz z Garretem wziął na siebie ten ciężar, wbrew pozorom znaczyło dla niego dużo. Byli jednością, byli gwardią, walczyli ramię w ramię - byli sobie zwyczajnie winni wzajemne wsparcie.
- Na wojnie nie ma miejsca na błędy, za dużo kosztują - odparł na jego dalsze słowa, z goryczą i niejaką złością, którą z siebie wylał, przebijając się przez kolejną warstwę oblodzonej ziemi. Dobrze zrobił, że tu przyszedł, pot często pomagał odnaleźć drogę do wyzwolenia. - Może właśnie o to chodzi - dodał, kiedy kolejna sypka ziemia znalazła się na rosnącej kopie obok, wspierając się przedramionami na rączce ciężkiej łopaty - patrząc na Foxa. - Może właśnie wyjaśnień powinniśmy zażądać. - Bathilda Bagshot również nie mogła popełniać błędów. Skoro sami jej oddali dowództwo - czy nie mogli go odebrać? - Nie oni, my. - Czy nie byli tak samo oszukani? Dobrze wiedział, że to oni podjęli ostateczną decyzję, ale czy to tak naprawdę była ich decyzja? Czy ultimatum przedstawione przez Bathildę nie było zmyślną manipulacją, która pchnęła ich do tej decyzji? Dlaczego nikt, nawet najrozsądniejszy z nich, nie miał tamtego wieczoru ani chwili zawahania? - Jaki rozłam? - Z nikim nie rozmawiał o spotkaniu, jako członek Gwardii wiedział, że nie pojawią się tam informacje, których jeszcze nie znał; nie pytał wiec ani o przebieg, ani o tematy dysput. Spodziewał się, jakie były i nie uśmiechało mu się do nich ustosunkować w rozmowach z czarodziejami, którzy nie znali całej prawdy. - Bez zaufania, drużyna nie istnieje. Gdybym był wśród oszukanych, odszedłbym w momencie, w którym prawda wyszłaby na jaw. Czy to oznacza, że teraz musimy ukryć ją na zawsze tylko po to, żeby zachować Zakon w jego obecnej formie? - Nie dziwił się uniesionemu głosowi Foxa, frustracja narastała w nich wszystkich, nieprzerwanie, dzień po dniu, chwila po chwili, straszny będzie dzień, w którym ta frustracja wybuchnie - jak dawno uśpiony wulkan, rozlewając się niszczącą lawą po wszystkim, co dotąd zdołali osiągnąć. Nie potrafił się w tym odnaleźć, nigdy nie był dobry w ocieplaniu morale, a kontakty międzyludzkie pozostawały dla niego siecią trudną do rozwikłania. Jego prośbę skwitował pokręceniem głową, nie, to nie były brednie, to była gorzka prawda, która dopadnie ich prędzej czy później. Wojna była brudna. A oni - już zdążyli się ubrudzić, chociaż to wszystko tak naprawdę dopiero nabierało rozpędu.
- Tak nam powiedziano, ale czy wiemy to na pewno? - Czym była magia, która prowadziła ich przez próbę? Kim była Bathilda Bagshot? - Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Dumbledore przegrał tamtego dnia? - Na wojnie nie było miejsca na błędy - Dumbledore musiał jakiś tamtego dnia popełnić. Może w walce, a może - poza nią.
- Kiedyś słyszałem, że mają tam takie przysłowie... obelgę? - Klątwę? - Obyś żył w ciekawych czasach. Usłyszałeś ją kiedyś? - To byłoby całkiem wygodne, zrzucić te wszystkie tragedie na azjatyckie wojaże Foxa, podczas których podpadł starej wiedźmie; wygodne i utopijne, żadna klątwa nie zmyje z nich odpowiedzialności za tragedię, która się wydarzyła. Tchórzostwo czy beztroska, głupota czy naiwność, Brendan zwykł ostro oceniać ludzi, stawiając wszystkie trywialne - przynajmniej w swoim mniemaniu - emocje na jednej szali; zapewne aż do czasu, kiedy i jemu podwinie się noga. Bardziej niż czyny wynikające z tchórzostwa, intrygowały go te dokonane z odwagi. - Szary, brzydki i ponury - taki właśnie był, klejnot w koronie deszczowej Anglii. - Ale swój - Ponoć wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, czy wśród obcej kultury człowiek może poczuć się do końca samym sobą? Nigdy nie wyjechał dalej niż do Szkocji - i nie zamierzał, musiałby zejść z posterunku.
Zamyślił się na dłuższą chwilę, idea odradzania się jak feniks była im zbyt bliska, dokonali tego oboje, oddając życie podczas próby - Brendan nie mógł wiedzieć, co przeszedł na własnej Fox, ale łudząco podobne blizny u każdego z nich jednoznacznie podpowiadały bliźniacze zakończenie każdej próby. Oni też - zginęli i odrodzili się ponownie, silniejsi o wszystkie te doświadczenia, których po drodze musieli się wyrzec.
- Nie da się zbudować nowego, kiedy stare wciąż trwa - przytaknął, ale bez przekonania; niszczenie starego też było swojego rodzaju metaforycznym rytuałem i od techniki jego dokonania zależało wydawać by się mogło najwięcej. - Ale nad rozlaną krwi niewinnych nie da się z kolei ziścić snu o nowym wspaniałym świecie. - Historia lubiła się powtarzać, historia podbojów towarzyszyła ludzkości tudzież czarodziejskości właściwie od zarania dziejów. Rozlewali tę krew codziennie, prawda, byli aurorami, doprowadzali złych ludzi do Azkabanu i nadstawiali ich na pocałunek dementora, na los gorszy od śmierci; ale nikt z nich nigdy nie doprowadził do śmierci ludzi, którzy nie nosili w sobie winy: aż do tamtego dnia początkiem maja. Zginęli ludzie. Ginęli wciąż. A oni - stali z założonymi rękoma, bo nic więcej zrobić nie mogli. - To nie był dobry sposób - stwierdził oczywistość, może już nawet bardziej do siebie, wyrzucając w bok zbryloną lodem ziemię na leniwie powiększające się usypisko. Ziarno do ziarna, kopanie fundamentów czy wojna, życie w gruncie rzeczy w każdym aspekcie polegało na tym samym, ciężkiej pracy i konsekwencji działań. - Ale ponoć cel uświęca środki - dodał gorzko, bo, w istocie, ostatecznie pozbyli się tyrana. Wywołując przy tym moc wszechpotężną, znacznie silniejszą od owego tyrana i może nawet od niego brutalniejszą. Świetny początek, biorąc pod uwagę niedawne narodziny owej Gwardii - wolałby się zetrzeć z tym draniem jeden na jednego w samobójczej walce, niż po raz drugi wracać do tej cholernej skrzyni.
- Tylko tyle, że nasza łopata w każdej chwili może natrafić na czaszkę Zakonnika, o którym nie wiedzieliśmy, że był tamtego dnia w chacie. - Minął miesiąc, czy mieli kontakt ze wszystkimi? Weasley nie kontaktował się z wieloma, unikał ludzi, jeśli tego mógł - w obawie, że jego fasady nie były zbyt silne. Słusznie, nie były. - Moglibyśmy się zastanawiać, czy nie natrafimy na czaszkę Sama albo Bena. - Albo Garretta. Barry zmarł, z Garrettem nie miał kontaktu od dłuższego czasu - i zaczynały nachodzić go potworne myśli, że być może oto podzielił los brata. - Te łopaty mógł też trzymać ktoś inny i przypadkiem wykopywać nasze zasypane gruzem zwłoki. Ale tak się nie stało, coś nas stąd wszystkich ocaliło. Przeżyła nawet sama Bathilda. - Jakkolwiek to brzmiało, oni wszyscy byli rosłymi mężczyznami w kwiecie wieku, ale profesor Bagshot brakowało już siły i witalności. - Nie zastanawiało cię, dlaczego? - Być może czasem czuli moc Dumbledore'a nawet wtedy, kiedy już go pośród nich nie było i nawet pomimo tego, że wielu z nich nawet go nigdy osobiście nie poznało. Czy wierzył, że to mógł być on? Nie, nie wierzył. W przypadki, zwłaszcza takie, też nie wierzył.
Skinął głową, rozgrzeszenie z ust Foxa, który tamtej nocy wraz z Garretem wziął na siebie ten ciężar, wbrew pozorom znaczyło dla niego dużo. Byli jednością, byli gwardią, walczyli ramię w ramię - byli sobie zwyczajnie winni wzajemne wsparcie.
- Na wojnie nie ma miejsca na błędy, za dużo kosztują - odparł na jego dalsze słowa, z goryczą i niejaką złością, którą z siebie wylał, przebijając się przez kolejną warstwę oblodzonej ziemi. Dobrze zrobił, że tu przyszedł, pot często pomagał odnaleźć drogę do wyzwolenia. - Może właśnie o to chodzi - dodał, kiedy kolejna sypka ziemia znalazła się na rosnącej kopie obok, wspierając się przedramionami na rączce ciężkiej łopaty - patrząc na Foxa. - Może właśnie wyjaśnień powinniśmy zażądać. - Bathilda Bagshot również nie mogła popełniać błędów. Skoro sami jej oddali dowództwo - czy nie mogli go odebrać? - Nie oni, my. - Czy nie byli tak samo oszukani? Dobrze wiedział, że to oni podjęli ostateczną decyzję, ale czy to tak naprawdę była ich decyzja? Czy ultimatum przedstawione przez Bathildę nie było zmyślną manipulacją, która pchnęła ich do tej decyzji? Dlaczego nikt, nawet najrozsądniejszy z nich, nie miał tamtego wieczoru ani chwili zawahania? - Jaki rozłam? - Z nikim nie rozmawiał o spotkaniu, jako członek Gwardii wiedział, że nie pojawią się tam informacje, których jeszcze nie znał; nie pytał wiec ani o przebieg, ani o tematy dysput. Spodziewał się, jakie były i nie uśmiechało mu się do nich ustosunkować w rozmowach z czarodziejami, którzy nie znali całej prawdy. - Bez zaufania, drużyna nie istnieje. Gdybym był wśród oszukanych, odszedłbym w momencie, w którym prawda wyszłaby na jaw. Czy to oznacza, że teraz musimy ukryć ją na zawsze tylko po to, żeby zachować Zakon w jego obecnej formie? - Nie dziwił się uniesionemu głosowi Foxa, frustracja narastała w nich wszystkich, nieprzerwanie, dzień po dniu, chwila po chwili, straszny będzie dzień, w którym ta frustracja wybuchnie - jak dawno uśpiony wulkan, rozlewając się niszczącą lawą po wszystkim, co dotąd zdołali osiągnąć. Nie potrafił się w tym odnaleźć, nigdy nie był dobry w ocieplaniu morale, a kontakty międzyludzkie pozostawały dla niego siecią trudną do rozwikłania. Jego prośbę skwitował pokręceniem głową, nie, to nie były brednie, to była gorzka prawda, która dopadnie ich prędzej czy później. Wojna była brudna. A oni - już zdążyli się ubrudzić, chociaż to wszystko tak naprawdę dopiero nabierało rozpędu.
- Tak nam powiedziano, ale czy wiemy to na pewno? - Czym była magia, która prowadziła ich przez próbę? Kim była Bathilda Bagshot? - Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Dumbledore przegrał tamtego dnia? - Na wojnie nie było miejsca na błędy - Dumbledore musiał jakiś tamtego dnia popełnić. Może w walce, a może - poza nią.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kątem oka obserwowałem Brendana, który zmagał się z pracą. Kontrolnie – choć może niepotrzebnie, bo w zasadzie nie szło mu wcale gorzej niż mnie. Ubytki w sprycie nadrabiał siłą mięśni, której mogłem mu co najwyżej pozazdrościć. Albo zwyczajnie samemu przyłożyć się do solidnych treningów siłowych, zamiast mitrężyć czas na przechodzeniu z pozycji drzewa do pozycji orła...
- Być może. Nie wiem. Nie dam sobie za to ogona uciąć. - A Brendan z pewnością nie da sobie uciąć ręki. - Zwykle nie rozumiałem o czym do mnie mówiono. - Moja znajomość języka ograniczała się do kilku podstawowych zwrotów. Trudno w zasadzie było mówić nawet o znajomości, zwyczajnie potrafiłem użyć kilku grzecznościowych frazesów – a i w odległych krańcach świata mało kto mówił po angielsku czy chociażby francusku, do którego dryg umarł we mnie z przyczyn naturalnych. - Ciekawe czasy. Nigdy nie przypuszczałbym, że ta ciekawość nabierze pejoratywnego wydźwięku. - Prychnąłem, ni to ponuro, ni obojętnie. Zwykłem uważać tę cechę za cnotę, jednak na te ostatnich wydarzeń mój entuzjazm względem nieznanego nieco się ostudził, o ile nie skuł grubą warstwą lodu – zupelnie jak cała Anglia. - Swój. - Powtórzyłem za Brendanem. - I nie-swój jedocześnie. - Dodałem po chwili. - Schorowany. Zepsuty. Pełen jadu, nienawiści i niezrozumienia. I nie chodzi tylko o anomalia. To wszystko działo się zanim... - urwałem głos. No tak, zanim spierdoliliśmy po całości. Ale wypowiedzenie tej prawdy na głos bolało. - Może... może to zwyczajna plaga ludzkości, a ja jeszcze chcę wierzyć, że za życia uda nam się to wszystko naprawić. - Podsumowałem, śrubując wzrokiem ziemię, jakby moje ostre spojrzenie miało pomóc w przebiciu się przez jej kolejne warstwy. W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie o to, czy byłem naiwny – czy może byliiśmy obaj, wierząc w to, że cel uświęca środki. Brendan przecież też poświęcił życie w wyplenianiu panoszącego się plugastwa. Nie tylko jako auror, ale również jako Gwardzista – a bliźniacze blizny, które nosiliśmy na ciele, pozostawały żywym dowodem na to, że gotowi byliśmy zapłacić najwyższą cenę.
I chyba obaj wiedzieliśmy, że nie będzie nam dane ujrzeć dnia chwały. Pytanie tylko, czy istniały jakiekolwiek szanse na to, aby w ogóle nastał?
No i wystarczyła chwila drążenia niewygodnego tematu, aby moja beztroska ustąpiła miejsca filozowicznym rozważaniom, które nie miały najmniejszego znaczenia. Już nie, Lisie – ale tego, że myślenie powinno przychodzić przed działaniem, najwyraźniej miałem się nigdy nie nauczyć.
- Nie może. - Dobitnie orzuciłem dywagacje Brendana, dla podkreślenia z impetem przebijając grunt stalową częścią narzędzia, choć wcale pewien swoich słów nie byłem. Później już w milczeniu – zakłócanym jedynie dźwiękami kruszącej się ziemi – wysłuchiwałem słów Gwardzisty z coraz głębszym zainteresowaniem. Owszem, niejednokrotne wyrzucałem sobie, że to ja powinienem zginąć tamtej nocy – ja, a nie setki niewinnych ludzi, nie tylko czarodziejów. Przypisywałem jednak tę moc ochronnej magii, kwatera nie była w końcu zwykłym miejscem, skoro sam Dumbledore przyczynił się do jej ukrycia. Wiele obiektów oparło się wybuchowi czarnej magii – w szczególności tych, gdzie bariery pozostawały najsilniejsze, Brendan zwrócił jednak uwagę na istotny czynnik. Znajdowaliśmy się w samym sercu tego parszywego chaosu – bo o serce przecież chodziło – a jednak tętno w naszych ciałach nadal pulsowało pełnią życia.
Zamilkłem na chwilę.
- Coś. – Powtórzyłem, wyraźnie zaintrygowany, choć bez typowego dla siebie entuzjazmu. - Coś więcej, niż zwykłe zaklęcia ochronne? - Szczęście? Zawsze miałem go sporo, ale słowa Brendana wskazywały na coś więcej. - A może po prostu nasza próba wcale nie zakończyła się przysięgą? - A może dopiero właśnie się zaczęła? Nie mogłem tego wiedzieć. Niewiedza z uporem maniaka nie odstępowała mnie na krok, odkąd zasiliłem szeregi Zakonu Feniksa – podobnie jak śmierć. Świetne towarzyszki obrałem sobie na misję nawracania świata.
- Masz rację. Nie ma. - Bez wahania zgodziłem się z Brendanem; rozmowa odrywała umysł od pracy mięśni, pozwalając zapomnieć o zmęczeniu. - Tylko błędy czepiają się nas jak rzepy psidwaczych ogonów. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że najprostszym rozwiązaniem byłoby pozbycie się ogonów. Ale teraz wiem – a to rzadki stan ostatnio, że coś wiem – że i tak zaraz osiadłyby na kończynach. Najpewniej w podwojonej ilości. - Z idealizmu do fatalizmu, pięknie zabrnąłeś, Lisie. Brakowało tylko tego, abym trzasnął sobie teraz avadą w łeb. - I zażądamy, Brendanie. Pytanie tylko, czy je otrzymamy. - Profesor Bagshot od początku skrywała wiele tajemnic – a te z każdym dniem budowały niewidzialny mur, który czynił staruszkę kimś, za kim wcale nie chciałem podążać. Jeśli popełniłem błąd, za który przyjdzie mi przypłacić życiem – najwyraźniej przez cały jego przebieg byłem zwyczajnym głupcem. Potrzebowałem jednak pewności, że słusznie ulokowałem swoje zaufanie. Wojna, o której wspomniał Brendan – być może faktycznie czułem jej oddech na karku. I byłem gotowy walczyć – musiałem jednak wiedzieć o co.
- Nie słyszałeś. - Stwierdziłem markotnie, czując, że w tym polu nie miałem zbyt wiele powodów do dumy. - Idąc w ślady Bathildy, zachęciłem Zakonników, aby spośród godnych zaufania ludzi werbowali tych, którzy będą w stanie pomóc nie tylko w walce, ale i w badaniach. Z tym, że to wszystko poszło w złą stronę. Już nie pamiętam kto – być może nie chcę pamiętać – ale wyszło na to, że kto nie z nami, ten przeciwko nam. Ładnie ujmując... zdania były mocno podzielone. - Zdałem dość suchy raport Weasleyowi, samemu czując się z tym wszystkim dość niezręcznie. Bo chociaż uważałem, że każda ze stron miała trochę racji, nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że to ja nieopacznie – przez jakiś głupi błąd (znów?), może nietrafnie dobrane słowo – doprowadziłem do konfliktu, którego zalążek mógł wykiełkować na całkiem upierdliwy chwast...
Czy ktoś kiedyś wspominał o srebrnoustym Lisie?
- Nie, nie możemy do tego dopuścić. Nie możemy budować nowych porządków na kłamstwie – a tym jest dla mnie zatajanie prawdy. Czuję się jak marionetka Bagshot trzymając język za zębami. I wiem, że nie będę w stanie zabrać ze sobą tej tajemnicy do grobu – chyba, że prędzej dopadną mnie anomalia lub jakaś klątwa. - Cóż, było to dość mocno prawdopodobne. - Mam wrażenie, że żaden z nas tego nie chce. - Uniosłem wzrok na Brendana, a Weasley mógł dostrzec, że w moim spojrzeniu pojawiło się wahanie. Oto, do czego prowadziły niewygodne tajemnice – naruszały struktury zaufania nawet tam, gdzie wydawać by się mogło, iż nic nie było w stanie ich skruszyć.
- Niech cię fulgoro trzaśnie, Weasley. Zadajesz za trudne pytania. Zaraz zacznę się zastanawiać, czy kopiemy tylko fundamenty, czy może własne groby. - Rzuciłem, czując, jak nietęga atmosfera pęcznieje, osiadając na naszych barkach z coraz większym ciężarem. I nie byłbym soba, gdybym nie próbował go zrzucić. - Wiele razy. - Odważyłem się w końcu podjąć temat, odrywając wzrok od aurora i skupiając się na machaniu łopatą. - Może popełnił błąd. Może zaufał komuś, komu nie powinen. Może został oszukany. I może podążamy dokładnie tą samą ścieżką, którą dla nas wydeptał – zapominając o tym, że wiedzie prosto w otchłań.
Gorycz własnych słów przelałem na wysiłek fizyczny, który skutecznie uwolnił mnie od napływających myśli. Podłoże nieustannie stawiało opór, aż w końcu zupełnie odmówiło współpracy – wyciągnąłem łopatę z ziemi, wbijając ją ponownie pod nieco większym kątem – i znacznie większą siłą. Ale zamiast zamierzonego efektu usłyszałem jedynie trzask, by po chwili niemal wykonać salto przez uchwyt łopaty, która rozpadła się na dwie części w miejscu łączenia. Roześmiałem się na głos, z niedowierzaniem spoglądając to na Brendana, to na drewniay trzon, który pozostał w mojej dłoni.
- To chyba znak, że powinniśmy zrobić sobie przerwę. - Ciężka praca mi nie przeszkadzała – ale nawet najtwardsze mięśnie potrzebowały chwili odpoczynku. - W zasadzie mam coś dla ciebie. - Mój geniusz nagle się ocknął; odrzuciłem złamany trzon łopaty, sięgając do wewnętrznej kieszeni wierzchniej szaty. - Noszę to już od jakiegoś czasu, tylko ciągle liczyłem na lepszą okazję. Wiesz, odpowiedni nastrój i tak dalej. - Zacząłem, wydobywając spod połów materiału niewielkie pudełko, które w istocie wyglądało, jakby już sporo przeszło. W końcu tkwiło tam od miesiąca. - To chyba właśnie jest ten właściwy moment. - A może raczej właśnie zdałem sobie sprawę, że lepszego nie będzie? - Pomyślałem, że... będzie praktyczne. - No dobra, tak naprawdę to trochę nie wiedziałem, czy nie popełniam faux pas, ale podczas zakupu naprawdę wydawało mi się, że samopiszące pióro mogło się Brendanowi przydać. Ostatecznie mogłem za to przypłacić rozkwaszonym nosem. Mała strata – wyposażony w metamorfomagię mogłem naprawić go w jednej chwili. - Wszystkiego najlepszego. Rychło w czas. - Lepiej późno niż nigdy, prawda?
rzucam na to jak nam idzie kopanie dołu
- Być może. Nie wiem. Nie dam sobie za to ogona uciąć. - A Brendan z pewnością nie da sobie uciąć ręki. - Zwykle nie rozumiałem o czym do mnie mówiono. - Moja znajomość języka ograniczała się do kilku podstawowych zwrotów. Trudno w zasadzie było mówić nawet o znajomości, zwyczajnie potrafiłem użyć kilku grzecznościowych frazesów – a i w odległych krańcach świata mało kto mówił po angielsku czy chociażby francusku, do którego dryg umarł we mnie z przyczyn naturalnych. - Ciekawe czasy. Nigdy nie przypuszczałbym, że ta ciekawość nabierze pejoratywnego wydźwięku. - Prychnąłem, ni to ponuro, ni obojętnie. Zwykłem uważać tę cechę za cnotę, jednak na te ostatnich wydarzeń mój entuzjazm względem nieznanego nieco się ostudził, o ile nie skuł grubą warstwą lodu – zupelnie jak cała Anglia. - Swój. - Powtórzyłem za Brendanem. - I nie-swój jedocześnie. - Dodałem po chwili. - Schorowany. Zepsuty. Pełen jadu, nienawiści i niezrozumienia. I nie chodzi tylko o anomalia. To wszystko działo się zanim... - urwałem głos. No tak, zanim spierdoliliśmy po całości. Ale wypowiedzenie tej prawdy na głos bolało. - Może... może to zwyczajna plaga ludzkości, a ja jeszcze chcę wierzyć, że za życia uda nam się to wszystko naprawić. - Podsumowałem, śrubując wzrokiem ziemię, jakby moje ostre spojrzenie miało pomóc w przebiciu się przez jej kolejne warstwy. W powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie o to, czy byłem naiwny – czy może byliiśmy obaj, wierząc w to, że cel uświęca środki. Brendan przecież też poświęcił życie w wyplenianiu panoszącego się plugastwa. Nie tylko jako auror, ale również jako Gwardzista – a bliźniacze blizny, które nosiliśmy na ciele, pozostawały żywym dowodem na to, że gotowi byliśmy zapłacić najwyższą cenę.
I chyba obaj wiedzieliśmy, że nie będzie nam dane ujrzeć dnia chwały. Pytanie tylko, czy istniały jakiekolwiek szanse na to, aby w ogóle nastał?
No i wystarczyła chwila drążenia niewygodnego tematu, aby moja beztroska ustąpiła miejsca filozowicznym rozważaniom, które nie miały najmniejszego znaczenia. Już nie, Lisie – ale tego, że myślenie powinno przychodzić przed działaniem, najwyraźniej miałem się nigdy nie nauczyć.
- Nie może. - Dobitnie orzuciłem dywagacje Brendana, dla podkreślenia z impetem przebijając grunt stalową częścią narzędzia, choć wcale pewien swoich słów nie byłem. Później już w milczeniu – zakłócanym jedynie dźwiękami kruszącej się ziemi – wysłuchiwałem słów Gwardzisty z coraz głębszym zainteresowaniem. Owszem, niejednokrotne wyrzucałem sobie, że to ja powinienem zginąć tamtej nocy – ja, a nie setki niewinnych ludzi, nie tylko czarodziejów. Przypisywałem jednak tę moc ochronnej magii, kwatera nie była w końcu zwykłym miejscem, skoro sam Dumbledore przyczynił się do jej ukrycia. Wiele obiektów oparło się wybuchowi czarnej magii – w szczególności tych, gdzie bariery pozostawały najsilniejsze, Brendan zwrócił jednak uwagę na istotny czynnik. Znajdowaliśmy się w samym sercu tego parszywego chaosu – bo o serce przecież chodziło – a jednak tętno w naszych ciałach nadal pulsowało pełnią życia.
Zamilkłem na chwilę.
- Coś. – Powtórzyłem, wyraźnie zaintrygowany, choć bez typowego dla siebie entuzjazmu. - Coś więcej, niż zwykłe zaklęcia ochronne? - Szczęście? Zawsze miałem go sporo, ale słowa Brendana wskazywały na coś więcej. - A może po prostu nasza próba wcale nie zakończyła się przysięgą? - A może dopiero właśnie się zaczęła? Nie mogłem tego wiedzieć. Niewiedza z uporem maniaka nie odstępowała mnie na krok, odkąd zasiliłem szeregi Zakonu Feniksa – podobnie jak śmierć. Świetne towarzyszki obrałem sobie na misję nawracania świata.
- Masz rację. Nie ma. - Bez wahania zgodziłem się z Brendanem; rozmowa odrywała umysł od pracy mięśni, pozwalając zapomnieć o zmęczeniu. - Tylko błędy czepiają się nas jak rzepy psidwaczych ogonów. Jeszcze niedawno powiedziałbym, że najprostszym rozwiązaniem byłoby pozbycie się ogonów. Ale teraz wiem – a to rzadki stan ostatnio, że coś wiem – że i tak zaraz osiadłyby na kończynach. Najpewniej w podwojonej ilości. - Z idealizmu do fatalizmu, pięknie zabrnąłeś, Lisie. Brakowało tylko tego, abym trzasnął sobie teraz avadą w łeb. - I zażądamy, Brendanie. Pytanie tylko, czy je otrzymamy. - Profesor Bagshot od początku skrywała wiele tajemnic – a te z każdym dniem budowały niewidzialny mur, który czynił staruszkę kimś, za kim wcale nie chciałem podążać. Jeśli popełniłem błąd, za który przyjdzie mi przypłacić życiem – najwyraźniej przez cały jego przebieg byłem zwyczajnym głupcem. Potrzebowałem jednak pewności, że słusznie ulokowałem swoje zaufanie. Wojna, o której wspomniał Brendan – być może faktycznie czułem jej oddech na karku. I byłem gotowy walczyć – musiałem jednak wiedzieć o co.
- Nie słyszałeś. - Stwierdziłem markotnie, czując, że w tym polu nie miałem zbyt wiele powodów do dumy. - Idąc w ślady Bathildy, zachęciłem Zakonników, aby spośród godnych zaufania ludzi werbowali tych, którzy będą w stanie pomóc nie tylko w walce, ale i w badaniach. Z tym, że to wszystko poszło w złą stronę. Już nie pamiętam kto – być może nie chcę pamiętać – ale wyszło na to, że kto nie z nami, ten przeciwko nam. Ładnie ujmując... zdania były mocno podzielone. - Zdałem dość suchy raport Weasleyowi, samemu czując się z tym wszystkim dość niezręcznie. Bo chociaż uważałem, że każda ze stron miała trochę racji, nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że to ja nieopacznie – przez jakiś głupi błąd (znów?), może nietrafnie dobrane słowo – doprowadziłem do konfliktu, którego zalążek mógł wykiełkować na całkiem upierdliwy chwast...
Czy ktoś kiedyś wspominał o srebrnoustym Lisie?
- Nie, nie możemy do tego dopuścić. Nie możemy budować nowych porządków na kłamstwie – a tym jest dla mnie zatajanie prawdy. Czuję się jak marionetka Bagshot trzymając język za zębami. I wiem, że nie będę w stanie zabrać ze sobą tej tajemnicy do grobu – chyba, że prędzej dopadną mnie anomalia lub jakaś klątwa. - Cóż, było to dość mocno prawdopodobne. - Mam wrażenie, że żaden z nas tego nie chce. - Uniosłem wzrok na Brendana, a Weasley mógł dostrzec, że w moim spojrzeniu pojawiło się wahanie. Oto, do czego prowadziły niewygodne tajemnice – naruszały struktury zaufania nawet tam, gdzie wydawać by się mogło, iż nic nie było w stanie ich skruszyć.
- Niech cię fulgoro trzaśnie, Weasley. Zadajesz za trudne pytania. Zaraz zacznę się zastanawiać, czy kopiemy tylko fundamenty, czy może własne groby. - Rzuciłem, czując, jak nietęga atmosfera pęcznieje, osiadając na naszych barkach z coraz większym ciężarem. I nie byłbym soba, gdybym nie próbował go zrzucić. - Wiele razy. - Odważyłem się w końcu podjąć temat, odrywając wzrok od aurora i skupiając się na machaniu łopatą. - Może popełnił błąd. Może zaufał komuś, komu nie powinen. Może został oszukany. I może podążamy dokładnie tą samą ścieżką, którą dla nas wydeptał – zapominając o tym, że wiedzie prosto w otchłań.
Gorycz własnych słów przelałem na wysiłek fizyczny, który skutecznie uwolnił mnie od napływających myśli. Podłoże nieustannie stawiało opór, aż w końcu zupełnie odmówiło współpracy – wyciągnąłem łopatę z ziemi, wbijając ją ponownie pod nieco większym kątem – i znacznie większą siłą. Ale zamiast zamierzonego efektu usłyszałem jedynie trzask, by po chwili niemal wykonać salto przez uchwyt łopaty, która rozpadła się na dwie części w miejscu łączenia. Roześmiałem się na głos, z niedowierzaniem spoglądając to na Brendana, to na drewniay trzon, który pozostał w mojej dłoni.
- To chyba znak, że powinniśmy zrobić sobie przerwę. - Ciężka praca mi nie przeszkadzała – ale nawet najtwardsze mięśnie potrzebowały chwili odpoczynku. - W zasadzie mam coś dla ciebie. - Mój geniusz nagle się ocknął; odrzuciłem złamany trzon łopaty, sięgając do wewnętrznej kieszeni wierzchniej szaty. - Noszę to już od jakiegoś czasu, tylko ciągle liczyłem na lepszą okazję. Wiesz, odpowiedni nastrój i tak dalej. - Zacząłem, wydobywając spod połów materiału niewielkie pudełko, które w istocie wyglądało, jakby już sporo przeszło. W końcu tkwiło tam od miesiąca. - To chyba właśnie jest ten właściwy moment. - A może raczej właśnie zdałem sobie sprawę, że lepszego nie będzie? - Pomyślałem, że... będzie praktyczne. - No dobra, tak naprawdę to trochę nie wiedziałem, czy nie popełniam faux pas, ale podczas zakupu naprawdę wydawało mi się, że samopiszące pióro mogło się Brendanowi przydać. Ostatecznie mogłem za to przypłacić rozkwaszonym nosem. Mała strata – wyposażony w metamorfomagię mogłem naprawić go w jednej chwili. - Wszystkiego najlepszego. Rychło w czas. - Lepiej późno niż nigdy, prawda?
rzucam na to jak nam idzie kopanie dołu
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
Nie patrzył na przyjaciela, koncentrując się na własnej pracy, według planu drążąc w ziemi tunel, na którym - już niebawem - można będzie postawić nowe schronienie dla Zakonników. Na swój sposób przyjemnie było kopać to własnymi rękami - ręką - coś jak zadośćuczynienie; nie miał bowiem wątpliwości, że oboje Zakonowi dłużni byli wielu. Szczęśliwie, do machania łopatą nie potrzebował sprytu, ale zapewne gdyby wiedział, że Fox dostrzega w jego sprycie ubytki, czułby lekką konsternację - tylko lekką, narcystyczne geny Malfoyów w ostatecznym rozrachunku mogły wszak wypłynąć na wierzch, a gdyby Brendana obchodziły opinie innych, brylowałby dzisiaj zapewne w seledynowym fraku gdzieś na salonach nie-szanownej lady Nott, zamiast kopać w skutym lodem błocie. Nie był jednak legilimentą, toteż zamiast obruszenia z jego ust wydobył się śmiech; krótki, nerwowy, jak w chwilach relaksacji przy zbyt trudnych tematach. Życie w izolacji językowej tylko pozornie było jednak śmieszne, bywały takie chwile, że chętnie zapomniałby angielskiego - przestałby rozumieć, mógłby się odciąć od tych wszystkich rozmów, w trakcie których zmuszano go dzisiaj robić dobrą minę do złej gry. Kojarzyło mu się to zbyt brzydko z hipokryzją wspomnianych już salonów, od których wszak odżegnywał się również z tego powodu. Brzydził się kłamstwem - a teraz brzydzić się musiał samym sobą, bo kłamstwem był przesiąknięty.
- Widać sporo możemy się jeszcze nauczyć od wschodnich mędrców - Bo czym były ciekawe czasy dla Europy? Epoką pełną przygód i podbojów, cóż, w istocie najczęściej zwycięskich i okupionych krwią mieszkańców dalekich ziem. Zabawnie byłoby te role na jeden okres odwrócić. Moment - czy nie to się właśnie stało? Nigdy nie miał natury odkrywcy, słowo ciekawe stawiał na szali z niebezpieczne. Większość dziwów, które w życiu widział, miało wszak mniej lub więcej wspólnego z czarnomagiczną sztuką. Wbijając kant łopaty po raz kolejny w ziemię, zadumał się nad jego słowy na dłużej. - Bez wątpienia - Bez wątpienia miał rację, chodziło o ludzi, o wyniszczającą plagę ludzkości, o Grindelwalda i tych, którzy w niego wierzyli o cholernego Voldemorta i tych, którzy za nim poszli, o zepsutą arystokrację, która rości sobie prawa do tytułu lepszych przez sam fakt (nie)szczęśliwego urodzenia w sadystycznej rodzinie konserwatystów chorych na punkcie dawno przeżytych tradycji. - Ale jeśli porównasz to wszystko do organizmu, w którym ta plaga sieje spustoszenie, szybko zauważysz, że obrona przed tym wciąż ma sens. Kiedy jedna część ciała zaczyna gnić i czernieć - wciąż pamiętał, jak obrzydliwie wyglądała jego przeżarta esencją czarnej magii dłoń - wystarczy ją odciąć - Zniszczyć stare, czy tak? Już o tym rozmawiali. - Na początku będzie bolało - zawsze boli - potem zostanie lekki dyskomfort - odruch podrapania się w miejscu, którego nie ma, prośba do bogacza, który już nie istnieje - a na koniec organizm znajdzie sposób, żeby dać sobie radę bez tego. Niektóre choroby przecież uodporniają. Przejdziesz je raz, bo za drugim organizm potrafi się już obronić. To chyba właśnie nasze zadanie, zdobyć tę mądrość dla naszego świata - by zapamiętał i nie popełnił błędu po raz drugi. Zbyt wielu czarodziejów odwracało wzrok, kiedy Tuft traciła rozum. - I nie tylko wtedy, jak świat światem, niewielu czarodziejów miało odwagę stanąć po stronie pokrzywdzonych i od zawsze poniżanych czarodziejów niemagicznego pochodzenia.
Nie może - krótkie, twarde, dobitne. Nie może, gdyby tak było, już by o tym wiedzieli; milczał wraz z nim, po raz kolejny skupiając się na pracy. Wbić łopatę było prosto, przebić się - pomimo lodu - nie aż tak trudno, wyzwanie pojawiało się, kiedy musiał podnieść łopatę: ale koordynacja rąk i siła mięśni pomagały - zapewne przy znacznie większym wysiłku - dopełnić dzieła. Uchwycił jego spojrzenie, nie odpowiadając na retoryczne pytania, które pomknęły w powietrze; ich próba być może wciąż trwała, być może dopiero się rozpoczynała, być może zakończyć ją miała dopiero - jak we śnie - śmierć, której tym razem zdołali się wywinąć.
- Rzepy nie potrafią latać - odparł tylko pozornie bez sensu. Toczyli wojnę, a na wojnie nie było próbowania, nie było też rzeczy niemożliwych; jeśli porwanie się z motyką na słońce było jedyną szansą na zakończenie tego wszystkie, oboje wiedzieli, że nie zawahają się tego zrobić. - Musimy być szybsi i mądrzejsi od tego, co chwyta nasze ogony, nawet, jeżeli w tym momencie wydaje się to niemożliwe. Dla nas właściwie nic nie może już być niemożliwe. Mierzymy się z niemożliwym - i musimy z nim wygrać. - Jeśli odrąbanie nic nie da, a z pewnością nie da, zostaje merdać ogonem na tyle szybko, by rzepy nie zdążyły się zaczepić, jeśli odrąbana łapa miała zebrać dwa razy więcej rzepów, nie można było stawiać jej w trawie. Zawsze gdzieś istniało drugie i kolejne wyjście, trzeba było tylko szeroko otworzyć oczy. A przy tym najlepiej też zamknąć buzie, co sugerowały słowa Foxa.
- Mniej gadania, więcej działania - rzucił smętnie, dla podkreślenia słów biorąc silniejszy zamach; porozumienia biorą się przecież z rozmów, a rozmowy z bezczynności. - Mogliście im po prostu dać jakieś zajęcie. - Toczyli wojnę, nie prowadzili klubu dyskusyjnego. Brak dyscypliny nigdy nie był dobrym zwiastunem, ale chaos przeważnie pozostawał znakiem złego. Pędy wyrastające z ziarna niezgody zasianego kłamstwem nawarstwiały się jeden na drugim, nic dziwnego, że nastroje nie były spokojne. Skinął głową, uchwyciwszy jego spojrzenie. - Powinniśmy poruszyć ten temat na następnym spotkaniu, na którym pojawi się Bagshot - już nie pani? już nie pani profesor? - Zasługujemy na kilka odpowiedzi - I potrafimy być przekonujący, prawda?
Wzruszył lekko ramieniem, słysząc obrazowe porównania, jedno nie stało wcale tak daleko od drugiego.
- Swoje groby już wykopaliśmy - przypomniał, wykopali, tamtego dnia, kiedy uzyskali bliźniacze blizny; świadczyły o bezgranicznym oddaniu i wcale do samego końca, również za cenę życia. Wiedzieli, że nie dane im będzie oglądać świtu nowego świata. - Teraz je jedyne upiększamy. Wolisz chryzantemy czy konwalie? - Ton jego głosu nie wskazywał ani rozbawienia ani smutku, ktoś musiał podjąć się tej roli - a oni byli ku temu najlepszymi, byli wojownikami i ich psim - choć lisim brzmi w tym duecie wyjątkowo trafnie - obowiązkiem było wziąć odpowiedzialność za słabszych. Dobrze mu się nosiło zbyt ciężki bagaż - robił to od urodzenia, był oporny na próby zrzucenia go z ramion. Dalej milczał, zawzięcie wbijając się w zbyt twardą ziemię.
- Pozostaje pytanie, w którym miejscu jesteśmy. Wciąż na drodze, czy już w otchłani? Jedynie z drogi da się jeszcze zawrócić, trzeba jedynie oprzytomnieć. - Cokolwiek miało to oznaczać. Czujność, stałą czujność, zanim zajdą dalej, niż zamierzali, zanim popełnią błąd Dumbledore'a, zanim zaufają komuś, komu ufać nie powinni. Bacznie uniósł spojrzenie, gdy usłyszał dziwny trzask; złamana lopata u i niego wywołała cień uśmiechu. Śladem Foxa przerwał pracę, stawiając narzędzie przed sobą tak, by móc oprzeć się na jego trzonie. Nie dało się ukryc, że po czole spływały krople potu, a mięśnie odczuwały zmęczenie.
- To wieniec czy znicz? - zainteresował się uprzejmie w odpowiedzi na odpowiednią atmosferę, jedynie w myślach dodając smycz Bathildy. - Twoja rodzina nie zaakceptuje mnie jako narzeczonej - dodał, dostrzegając wysuwane puzderko, dopiero po chwili dostrzegając, że było jednak większe. Dopiero przechwyciwszy je, niezręcznie osunął wieczko, które upadło w ziemię, a z jego twarzy nie zszedł lekki uśmiech; chwila załamania po utracie ręki trwała u niego krótko, miał dość silną wolę, by pozbierać się po tym ciosie i spróbować nauczyć się żyć od nowa. Dobrze było wiedzieć, że przyjaciele go w tym spierali - i bardzo mu to ułatwiali. Dotąd nie był w stanie sam odpisywać na listy, musiał prosić o to siostrę, przed którą mimo wszystko miał nieco do ukrycia. Samopiszące pióro było doskonałym wyjściem z tego impasu - wyjściem, na które przytłoczony codziennością wcześniej nie wpadł, choć bylo tak proste. Miną długie lata, nim nauczy sie czytelnie pisać lewą ręką - prawą słabo mu to wychodziło.
- Dzięki - odpowiedział, szczerze, z uznaniem, choć oszczędnie, Fox znał go jednak zapewne na tyle dobrze, by tę szczerą wdzięczność z jego twarzy odczytać. - Dasz sobie postawić ognistą jak skończymy?
- Widać sporo możemy się jeszcze nauczyć od wschodnich mędrców - Bo czym były ciekawe czasy dla Europy? Epoką pełną przygód i podbojów, cóż, w istocie najczęściej zwycięskich i okupionych krwią mieszkańców dalekich ziem. Zabawnie byłoby te role na jeden okres odwrócić. Moment - czy nie to się właśnie stało? Nigdy nie miał natury odkrywcy, słowo ciekawe stawiał na szali z niebezpieczne. Większość dziwów, które w życiu widział, miało wszak mniej lub więcej wspólnego z czarnomagiczną sztuką. Wbijając kant łopaty po raz kolejny w ziemię, zadumał się nad jego słowy na dłużej. - Bez wątpienia - Bez wątpienia miał rację, chodziło o ludzi, o wyniszczającą plagę ludzkości, o Grindelwalda i tych, którzy w niego wierzyli o cholernego Voldemorta i tych, którzy za nim poszli, o zepsutą arystokrację, która rości sobie prawa do tytułu lepszych przez sam fakt (nie)szczęśliwego urodzenia w sadystycznej rodzinie konserwatystów chorych na punkcie dawno przeżytych tradycji. - Ale jeśli porównasz to wszystko do organizmu, w którym ta plaga sieje spustoszenie, szybko zauważysz, że obrona przed tym wciąż ma sens. Kiedy jedna część ciała zaczyna gnić i czernieć - wciąż pamiętał, jak obrzydliwie wyglądała jego przeżarta esencją czarnej magii dłoń - wystarczy ją odciąć - Zniszczyć stare, czy tak? Już o tym rozmawiali. - Na początku będzie bolało - zawsze boli - potem zostanie lekki dyskomfort - odruch podrapania się w miejscu, którego nie ma, prośba do bogacza, który już nie istnieje - a na koniec organizm znajdzie sposób, żeby dać sobie radę bez tego. Niektóre choroby przecież uodporniają. Przejdziesz je raz, bo za drugim organizm potrafi się już obronić. To chyba właśnie nasze zadanie, zdobyć tę mądrość dla naszego świata - by zapamiętał i nie popełnił błędu po raz drugi. Zbyt wielu czarodziejów odwracało wzrok, kiedy Tuft traciła rozum. - I nie tylko wtedy, jak świat światem, niewielu czarodziejów miało odwagę stanąć po stronie pokrzywdzonych i od zawsze poniżanych czarodziejów niemagicznego pochodzenia.
Nie może - krótkie, twarde, dobitne. Nie może, gdyby tak było, już by o tym wiedzieli; milczał wraz z nim, po raz kolejny skupiając się na pracy. Wbić łopatę było prosto, przebić się - pomimo lodu - nie aż tak trudno, wyzwanie pojawiało się, kiedy musiał podnieść łopatę: ale koordynacja rąk i siła mięśni pomagały - zapewne przy znacznie większym wysiłku - dopełnić dzieła. Uchwycił jego spojrzenie, nie odpowiadając na retoryczne pytania, które pomknęły w powietrze; ich próba być może wciąż trwała, być może dopiero się rozpoczynała, być może zakończyć ją miała dopiero - jak we śnie - śmierć, której tym razem zdołali się wywinąć.
- Rzepy nie potrafią latać - odparł tylko pozornie bez sensu. Toczyli wojnę, a na wojnie nie było próbowania, nie było też rzeczy niemożliwych; jeśli porwanie się z motyką na słońce było jedyną szansą na zakończenie tego wszystkie, oboje wiedzieli, że nie zawahają się tego zrobić. - Musimy być szybsi i mądrzejsi od tego, co chwyta nasze ogony, nawet, jeżeli w tym momencie wydaje się to niemożliwe. Dla nas właściwie nic nie może już być niemożliwe. Mierzymy się z niemożliwym - i musimy z nim wygrać. - Jeśli odrąbanie nic nie da, a z pewnością nie da, zostaje merdać ogonem na tyle szybko, by rzepy nie zdążyły się zaczepić, jeśli odrąbana łapa miała zebrać dwa razy więcej rzepów, nie można było stawiać jej w trawie. Zawsze gdzieś istniało drugie i kolejne wyjście, trzeba było tylko szeroko otworzyć oczy. A przy tym najlepiej też zamknąć buzie, co sugerowały słowa Foxa.
- Mniej gadania, więcej działania - rzucił smętnie, dla podkreślenia słów biorąc silniejszy zamach; porozumienia biorą się przecież z rozmów, a rozmowy z bezczynności. - Mogliście im po prostu dać jakieś zajęcie. - Toczyli wojnę, nie prowadzili klubu dyskusyjnego. Brak dyscypliny nigdy nie był dobrym zwiastunem, ale chaos przeważnie pozostawał znakiem złego. Pędy wyrastające z ziarna niezgody zasianego kłamstwem nawarstwiały się jeden na drugim, nic dziwnego, że nastroje nie były spokojne. Skinął głową, uchwyciwszy jego spojrzenie. - Powinniśmy poruszyć ten temat na następnym spotkaniu, na którym pojawi się Bagshot - już nie pani? już nie pani profesor? - Zasługujemy na kilka odpowiedzi - I potrafimy być przekonujący, prawda?
Wzruszył lekko ramieniem, słysząc obrazowe porównania, jedno nie stało wcale tak daleko od drugiego.
- Swoje groby już wykopaliśmy - przypomniał, wykopali, tamtego dnia, kiedy uzyskali bliźniacze blizny; świadczyły o bezgranicznym oddaniu i wcale do samego końca, również za cenę życia. Wiedzieli, że nie dane im będzie oglądać świtu nowego świata. - Teraz je jedyne upiększamy. Wolisz chryzantemy czy konwalie? - Ton jego głosu nie wskazywał ani rozbawienia ani smutku, ktoś musiał podjąć się tej roli - a oni byli ku temu najlepszymi, byli wojownikami i ich psim - choć lisim brzmi w tym duecie wyjątkowo trafnie - obowiązkiem było wziąć odpowiedzialność za słabszych. Dobrze mu się nosiło zbyt ciężki bagaż - robił to od urodzenia, był oporny na próby zrzucenia go z ramion. Dalej milczał, zawzięcie wbijając się w zbyt twardą ziemię.
- Pozostaje pytanie, w którym miejscu jesteśmy. Wciąż na drodze, czy już w otchłani? Jedynie z drogi da się jeszcze zawrócić, trzeba jedynie oprzytomnieć. - Cokolwiek miało to oznaczać. Czujność, stałą czujność, zanim zajdą dalej, niż zamierzali, zanim popełnią błąd Dumbledore'a, zanim zaufają komuś, komu ufać nie powinni. Bacznie uniósł spojrzenie, gdy usłyszał dziwny trzask; złamana lopata u i niego wywołała cień uśmiechu. Śladem Foxa przerwał pracę, stawiając narzędzie przed sobą tak, by móc oprzeć się na jego trzonie. Nie dało się ukryc, że po czole spływały krople potu, a mięśnie odczuwały zmęczenie.
- To wieniec czy znicz? - zainteresował się uprzejmie w odpowiedzi na odpowiednią atmosferę, jedynie w myślach dodając smycz Bathildy. - Twoja rodzina nie zaakceptuje mnie jako narzeczonej - dodał, dostrzegając wysuwane puzderko, dopiero po chwili dostrzegając, że było jednak większe. Dopiero przechwyciwszy je, niezręcznie osunął wieczko, które upadło w ziemię, a z jego twarzy nie zszedł lekki uśmiech; chwila załamania po utracie ręki trwała u niego krótko, miał dość silną wolę, by pozbierać się po tym ciosie i spróbować nauczyć się żyć od nowa. Dobrze było wiedzieć, że przyjaciele go w tym spierali - i bardzo mu to ułatwiali. Dotąd nie był w stanie sam odpisywać na listy, musiał prosić o to siostrę, przed którą mimo wszystko miał nieco do ukrycia. Samopiszące pióro było doskonałym wyjściem z tego impasu - wyjściem, na które przytłoczony codziennością wcześniej nie wpadł, choć bylo tak proste. Miną długie lata, nim nauczy sie czytelnie pisać lewą ręką - prawą słabo mu to wychodziło.
- Dzięki - odpowiedział, szczerze, z uznaniem, choć oszczędnie, Fox znał go jednak zapewne na tyle dobrze, by tę szczerą wdzięczność z jego twarzy odczytać. - Dasz sobie postawić ognistą jak skończymy?
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Brendan Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Doglądanie odbudowy siedziby Zakonu Feniksa było jednym z bardziej relaksujących zajęć Benjamina w tym parszywym miesiącu. Pojawiał się na miejscu, w którym do niedawna trzeszczała stara chata, z zadziwiającą, jak na swój bałaganiarski charakter, regularnością. Wiedziony tutaj zarówno pulsującym poczuciem obowiązku jak i równie - jeśli nie silniejszym - poczuciem winy. To przez niego miejsce, które zaczęli powoli nazywać domem, zmieniło się w zgliszcza, a wraz z drewnianą konstrukcją chatki, cały czarodziejski świat. Rozpaczliwe próby naprawienia uczynionego zła nieco pomagały mu złagodzić wewnętrzny ból, chwytał się więc wszystkiego, co mogłoby pomóc. Stawianie czoła anomalii wymagało od niego różdżkowych umiejętności, czuł się jednak lepiej podczas fizycznej pracy. Tam, gdzie mógł się szczerze zmęczyć, spocić; gdy czuł cierpienie innych we własnym obolałym od siłowania się z bezładem rumowiska ciałem.
Dziś nie było inaczej, pojawił się na skraju polany pieszo, z zamiarem poprzenoszenia ostatnich desek w odpowiednie miejsca. Od razu spostrzegł, że nie znalazł się tu w tym naprawczym powołaniu sam. Bez problemu rozpoznał dwie głowy, bardzo znajome. Z daleka pomachał zarówno Foxowi jak i Brendanowi, szybko zmniejszając dzielącą ich odległość.
- Czemu się lenicie, panienki? - spytał nonszalanckim, wesołym tonem, starając się wskrzesić przeszłość, w której w jego głosie naprawdę brzmiałby rubaszny humor. Teraz słowa mijały się ze swym znaczeniem a Wright wyglądał na prawdziwie zmęczonego. Nie musiał dopytywać, czym zajmowali się mężczyźni. Od razu złapał jedną z łopat, którą przywlókł ze sobą podczas poprzedniego etapu naprawy, po czym zabrał się do pogłębiania wykopów, mających stać się wkrótce fundamentami Białej Wywerny. - Przeszkodziłem w rozmowie? - spytał, jeszcze niezasapany, mocując się z wyjątkowo upiorną glebą, odmawiającą współpracy. Napiął mięśnie i pogrążył się w fizycznej pracy, w symetrii ruchów, zerkając tylko przez ramię na Brendana - nieco ponaglająco. Chętnie włączyłby się w dyskusję, jeśli tylko dotyczyłaby czegoś nieważnego. A obawiał się, że każda rozmowa, która mogłaby zawiązać się pomiędzy tą trójką, wiązałaby się z tematem trudnym, bolesnym, przerażającym. Będącym powodem ich obecnej pracy, potu wsiąkającego w ziemię i odcisków, pojawiających się na rękach z każdym mocniejszym zamachnięciem łopaty.
Dziś nie było inaczej, pojawił się na skraju polany pieszo, z zamiarem poprzenoszenia ostatnich desek w odpowiednie miejsca. Od razu spostrzegł, że nie znalazł się tu w tym naprawczym powołaniu sam. Bez problemu rozpoznał dwie głowy, bardzo znajome. Z daleka pomachał zarówno Foxowi jak i Brendanowi, szybko zmniejszając dzielącą ich odległość.
- Czemu się lenicie, panienki? - spytał nonszalanckim, wesołym tonem, starając się wskrzesić przeszłość, w której w jego głosie naprawdę brzmiałby rubaszny humor. Teraz słowa mijały się ze swym znaczeniem a Wright wyglądał na prawdziwie zmęczonego. Nie musiał dopytywać, czym zajmowali się mężczyźni. Od razu złapał jedną z łopat, którą przywlókł ze sobą podczas poprzedniego etapu naprawy, po czym zabrał się do pogłębiania wykopów, mających stać się wkrótce fundamentami Białej Wywerny. - Przeszkodziłem w rozmowie? - spytał, jeszcze niezasapany, mocując się z wyjątkowo upiorną glebą, odmawiającą współpracy. Napiął mięśnie i pogrążył się w fizycznej pracy, w symetrii ruchów, zerkając tylko przez ramię na Brendana - nieco ponaglająco. Chętnie włączyłby się w dyskusję, jeśli tylko dotyczyłaby czegoś nieważnego. A obawiał się, że każda rozmowa, która mogłaby zawiązać się pomiędzy tą trójką, wiązałaby się z tematem trudnym, bolesnym, przerażającym. Będącym powodem ich obecnej pracy, potu wsiąkającego w ziemię i odcisków, pojawiających się na rękach z każdym mocniejszym zamachnięciem łopaty.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drgnął, oglądając się przez ramię, kiedy usłyszał głos Benjamina - jego usta wygięły się w łagodnym uśmiechu. O wilku mowa, każdy z nich żył i nie stali na kościach żadnego gwardzisty, pojawienie się Wrighta było tego namacalnym przykładem. Dobrze było patrzeć, jak Gwardziści gromadzili się przy zgliszczach chaty - próbując naprawić to, co zniszczyli. Małymi krokami - od rzeczy najmniejszych i najprostszych zarazem. Z pozostałymi - czekało ich jeszcze bardzo dużo pracy. Zbyt ciężka, zbyt przytłaczająca dyskusja z Foxem o tym, co się wydarzyło, a co wydarzyć się nie musiało, a także o tym, co wydarzyć się dopiero może, nie mogła już niczego zmienić. Podjęta przez nich decyzja nie zostanie zmieniona, choćby żałowali jej całą dekadę, zniszczenia, które się dokonały, nie zostaną cofnięte. Śmierć, która nadeszła, nie odejdzie. Mogli to wszystko jedynie zatrzymać - stojąc murem pomiędzy złem a światem niemagicznych istot. Pełniąc rolę, którą pełnić obiecali.
Wrzucił samopiszące pióro do kieszeni szaty, raz jeszcze skinąwszy dziękczynnie Foxowi - z każdej na pozór nierozwiązywalnej sytuacji dało się wyjść. Błahe pióro mogło okazać się pozytywnym akcentem w dyskusji o zmierzaniu donikąd, być może wśród anomalii też zdołają odnaleźć coś podobnego - pióro, które dopisze tej historii mniej krwawe zakończenie. Rubasznie dźwięczące, nonszalanckie słowa Wrighta pomagały - musieli wziąć się w garść, wszyscy. Przestać zadręczać się przeszłością i ruszyć do przodu, zacząć działać. Posprzątać to, gdzie narobili bałaganu, nie patrząc dłużej na szkody.
Czy potrafił? Nie, ale musiał się tego nauczyć - na wojnie spotka go to jeszcze niejeden raz, a wojna tak naprawdę dopiero się zaczynała.
- Czekamy na ciebie - odparł jedynie, urywając poprzednią myśl, poniekąd tak było - poniekąd potrzebował widoku gwardzisty, który - zamiast rozpaczać - po prostu weźmie się do pracy. Powinien był zrobić to samo, od razu, zamiast chować się po kątach i unikać spojrzeń Zakonników jak dziecko. - Panicz połamał łopatę - dodał, spoglądając na Foxa, z przyjazną uszczypliwością, zaciskając dłonie mocniej na łopacie - i kontynuując pracę, wbijając jej ostrze w ziemię, przedzierając się przez stwardniały lód. Praca trwała długo - aż nastał zmierzch - nim w pocie czoła pożegnali się i rozeszli.
/zt B&B
Wrzucił samopiszące pióro do kieszeni szaty, raz jeszcze skinąwszy dziękczynnie Foxowi - z każdej na pozór nierozwiązywalnej sytuacji dało się wyjść. Błahe pióro mogło okazać się pozytywnym akcentem w dyskusji o zmierzaniu donikąd, być może wśród anomalii też zdołają odnaleźć coś podobnego - pióro, które dopisze tej historii mniej krwawe zakończenie. Rubasznie dźwięczące, nonszalanckie słowa Wrighta pomagały - musieli wziąć się w garść, wszyscy. Przestać zadręczać się przeszłością i ruszyć do przodu, zacząć działać. Posprzątać to, gdzie narobili bałaganu, nie patrząc dłużej na szkody.
Czy potrafił? Nie, ale musiał się tego nauczyć - na wojnie spotka go to jeszcze niejeden raz, a wojna tak naprawdę dopiero się zaczynała.
- Czekamy na ciebie - odparł jedynie, urywając poprzednią myśl, poniekąd tak było - poniekąd potrzebował widoku gwardzisty, który - zamiast rozpaczać - po prostu weźmie się do pracy. Powinien był zrobić to samo, od razu, zamiast chować się po kątach i unikać spojrzeń Zakonników jak dziecko. - Panicz połamał łopatę - dodał, spoglądając na Foxa, z przyjazną uszczypliwością, zaciskając dłonie mocniej na łopacie - i kontynuując pracę, wbijając jej ostrze w ziemię, przedzierając się przez stwardniały lód. Praca trwała długo - aż nastał zmierzch - nim w pocie czoła pożegnali się i rozeszli.
/zt B&B
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Może łatwiej przyszło mi zaufanie słowom Brendana, kiedy zaczął mówić o przyzwyczajaniu się do odciętych kończyn. Czułem, że mówił o własnych doświadczeniach. O własnej ścieżce trudów. Bo z pewnościa nie było mu łatwo – a jednak nadal pozostawał w pełni sił, nadal był w stanie wykonywać swoje obowiązki z taką samą skutecznością, jak robił to wcześniej. Nawet teraz, przy pracach czysto fizycznych, nie użalał się nad sobą, a sumiennie przykładał do pracy, nie radząc sobie wcale gorzej ode mnie. Podziwiałem go za tę niezłomność. I za milczenie – mógłby przecież użalać się nad sobą, ale zaciskał zęby i robił swoje. Tak, jak na Gwardzistę przystało.
- Zgodzę się z tobą. Ale nie ukrywam, że mocno zalatuje mi to nauką na błędach. Kiedyś wydawało mi się, że trzeba je popełniać. Że bez nich nigdzie się nie zajdzie. Że po prostu trzeba w życiu sięgnąć dna, aby później mieć odwagę podwiedzieć na głos, że wszystko jest stracone. I zacząć od nowa. Z tym, że to przestaje się sprawdzać, kiedy przez twoje cholerne błędy Anglia zamienia się w jedno wielkie cmentarzysko.
I tak, Weasley ponownie miał rację, twierdząc, że powinniśmy być o krok przed wszystkimi przeciwnościami, które szykował dla nas los. Niezłomni, bystrzy. I gotowi na wszystko. Z tym, że o takich kwestiach zawsze łatwiej opowiadało się w pięknych słowach, niż stosowało je w praktyce. Emocje, nieoczekiwane sytuacje, ryzykowne decyzje. Losowych czynników nie dało się przewidzieć. I żaden jasnowidz nie był tutaj w stanie pomóc.
- Mogliśmy zrobić wiele rzeczy. Najwyraźniej nie jestem mistrzem unikania porażek. - Ponownie wszystko zdawało się sprowadzać do jednego tematu – braku doświadczenia, choć z pozoru mogłoby się wydawać, że jako auror powinienem przecież wiedzieć, w jaki sposób kierować grupą, podobnie Garrett, mający za sobą dłuższy czas stażu niż ja. A jednak polegliśmy obaj, i chociaż nie mogłem się nie zgodzić z Brendanem, zwyczajnie nie potrafiłem znaleźć sposobu na skuteczną walkę, skuteczne decyzje, czy chociażby skuteczne rozmawianie z Zakonnikami. Jakby moja fantastyczność gdzieś się ulotniła, nagle zderzając mnie z brutalną rzeczywistością, gdzie cena za błędy przerastała najśmielsze oczekiwania. Poczułem się słaby, nie dałem jednak tego po sobie poznać; wiedziałem, że te wszystkie porażki popchną mnie nie ku rozżaleniu, a pracy nad samym sobą. Naprawdę chciałem, aby było tak, jak snuł to Brendan. O krok przed wszystkimi. Z tym, że nie wiedziałem jeszcze, jak miałem tego dokonać.
Co oznaczało tylko tyle, że czekało mnie – nas wszystkich – naprawdę dużo pracy.
- Nie. Zasługujemy na więcej niż kilka odpowiedzi. Nie zamierzam dłużej zgadzać się na tę aurę tajemniczości. - Może i byliśmy orgnizacją nieco wyjętą spod prawa, może i darzyłem Ministerstwo bardzo niewielkim wotum zaufania... ale ostatnie działania Bathildy Bagshot kazały mi nabra dystansu także i do niej.
Czy po raz kolejny naiwnie dałem zamydlić sobie oczy obietnicami zmian?
- Wydaje mi się, że kiedy już przetrawią mnie robaki, będzie mi naprawdę wszystko jedno, co na mnie wyrośnie. - Rozmowy oscylujące wokół tematyki śmierci może i wydawały się zabawne, ale były równie chłodne i ponure, bo całkiem blisko ocierające się o rzeczywistość. Obaj mieliśmy świadomość ryzyka – nie tylko tego, które wiązało się z Gwardią Zakonu Feniksa, ale i samym zawodem aurora. - Czasami mam wrażenie, że ju od dawna stoimy pod jej bramami, łudząc się, że wykażemy się większym sprytem. - Bo przecież nie mogliśmy już zawrócić. Przysięga była wiążąca – ale nie chodziło tylko o to. Nie zamierzałem odpuszczać w połowie, nie zamierzałem siedzieć bezczynnie, gdy między czarodziejami i mugolami narastały absurdalne podziały, gdy moi bliscy spotykali się z potępieniem z uwagi na status urodzenia, a stare rody zamykały się w swoim hermetycznym gronie, próbując dostosować zmieniające się i ewoluujące społeczeństwo do swoich standardów. Ten świat musiał upaść – albo przynajmniej otworzyć oczy.
Zasłużona przerwa była dobrą okazją na wręczenie spóźnionego prezentu, chociaż czułem się mocno niekomfortowo z faktem, że nieustannie odwlekałem tę chwilę. Chyba nawet z tego wszystkiego za mocno pogubiłem się w słowach i wyszło jakoś tak nienaturalnie, na szczęśnie Weasley szybko zbił moje zafrasowanie rozluźniającym komentarzem, który pozwolił mi powrócić do lisiej natury.
- Moja rodzinie nie akceptuje wiele rzeczy, a narzeczeństwo z kimś z rodu Weasley będzie wisienką na tym torcie rozczarowań. - Zripostowałem błyskawicznie, czekając na to, aż Brendan otworzy mocno wymiętą paczkę. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie poczuł się urażony pomysłem samopiszącego pióra, a nic nie cieszyło mnie bardziej, niż kolejny dobry uczynek.
- Koniecznie. Nawet dwie. - Skinąłem głową, po czym z dezaprobatą stwierdziłem, że wykonana przez nas praca niewiele posunęła się do przodu – i póki co wykonaliśmy znacznie mniej, niż początkowo zakładałem. I, rzecz jasna, właśnie w takiej sytuacji musiał nas zastać Jamie. - Właśnie jesteśmy w trakcie romantycznej schadzki. Omawiamy zaręczyny. - Nie omieszkałem opisać sytuacji Wrightowi, wybierając te pikantniejsze szczegóły. Rozmowy o polityce, zaufaniu i walce brzmiały z tego całego worka zdecydowanie najmniej ciekawie. - Ale skoro już tu jesteś, możemy ci udowodnić, że jako panienki potrafimy całkiem nieźle kopać doły. - Podsumowałem, po czym wróciłem do pracy, czując, że we trójkę mogło nam pójść znacznie sprawniej
zt
- Zgodzę się z tobą. Ale nie ukrywam, że mocno zalatuje mi to nauką na błędach. Kiedyś wydawało mi się, że trzeba je popełniać. Że bez nich nigdzie się nie zajdzie. Że po prostu trzeba w życiu sięgnąć dna, aby później mieć odwagę podwiedzieć na głos, że wszystko jest stracone. I zacząć od nowa. Z tym, że to przestaje się sprawdzać, kiedy przez twoje cholerne błędy Anglia zamienia się w jedno wielkie cmentarzysko.
I tak, Weasley ponownie miał rację, twierdząc, że powinniśmy być o krok przed wszystkimi przeciwnościami, które szykował dla nas los. Niezłomni, bystrzy. I gotowi na wszystko. Z tym, że o takich kwestiach zawsze łatwiej opowiadało się w pięknych słowach, niż stosowało je w praktyce. Emocje, nieoczekiwane sytuacje, ryzykowne decyzje. Losowych czynników nie dało się przewidzieć. I żaden jasnowidz nie był tutaj w stanie pomóc.
- Mogliśmy zrobić wiele rzeczy. Najwyraźniej nie jestem mistrzem unikania porażek. - Ponownie wszystko zdawało się sprowadzać do jednego tematu – braku doświadczenia, choć z pozoru mogłoby się wydawać, że jako auror powinienem przecież wiedzieć, w jaki sposób kierować grupą, podobnie Garrett, mający za sobą dłuższy czas stażu niż ja. A jednak polegliśmy obaj, i chociaż nie mogłem się nie zgodzić z Brendanem, zwyczajnie nie potrafiłem znaleźć sposobu na skuteczną walkę, skuteczne decyzje, czy chociażby skuteczne rozmawianie z Zakonnikami. Jakby moja fantastyczność gdzieś się ulotniła, nagle zderzając mnie z brutalną rzeczywistością, gdzie cena za błędy przerastała najśmielsze oczekiwania. Poczułem się słaby, nie dałem jednak tego po sobie poznać; wiedziałem, że te wszystkie porażki popchną mnie nie ku rozżaleniu, a pracy nad samym sobą. Naprawdę chciałem, aby było tak, jak snuł to Brendan. O krok przed wszystkimi. Z tym, że nie wiedziałem jeszcze, jak miałem tego dokonać.
Co oznaczało tylko tyle, że czekało mnie – nas wszystkich – naprawdę dużo pracy.
- Nie. Zasługujemy na więcej niż kilka odpowiedzi. Nie zamierzam dłużej zgadzać się na tę aurę tajemniczości. - Może i byliśmy orgnizacją nieco wyjętą spod prawa, może i darzyłem Ministerstwo bardzo niewielkim wotum zaufania... ale ostatnie działania Bathildy Bagshot kazały mi nabra dystansu także i do niej.
Czy po raz kolejny naiwnie dałem zamydlić sobie oczy obietnicami zmian?
- Wydaje mi się, że kiedy już przetrawią mnie robaki, będzie mi naprawdę wszystko jedno, co na mnie wyrośnie. - Rozmowy oscylujące wokół tematyki śmierci może i wydawały się zabawne, ale były równie chłodne i ponure, bo całkiem blisko ocierające się o rzeczywistość. Obaj mieliśmy świadomość ryzyka – nie tylko tego, które wiązało się z Gwardią Zakonu Feniksa, ale i samym zawodem aurora. - Czasami mam wrażenie, że ju od dawna stoimy pod jej bramami, łudząc się, że wykażemy się większym sprytem. - Bo przecież nie mogliśmy już zawrócić. Przysięga była wiążąca – ale nie chodziło tylko o to. Nie zamierzałem odpuszczać w połowie, nie zamierzałem siedzieć bezczynnie, gdy między czarodziejami i mugolami narastały absurdalne podziały, gdy moi bliscy spotykali się z potępieniem z uwagi na status urodzenia, a stare rody zamykały się w swoim hermetycznym gronie, próbując dostosować zmieniające się i ewoluujące społeczeństwo do swoich standardów. Ten świat musiał upaść – albo przynajmniej otworzyć oczy.
Zasłużona przerwa była dobrą okazją na wręczenie spóźnionego prezentu, chociaż czułem się mocno niekomfortowo z faktem, że nieustannie odwlekałem tę chwilę. Chyba nawet z tego wszystkiego za mocno pogubiłem się w słowach i wyszło jakoś tak nienaturalnie, na szczęśnie Weasley szybko zbił moje zafrasowanie rozluźniającym komentarzem, który pozwolił mi powrócić do lisiej natury.
- Moja rodzinie nie akceptuje wiele rzeczy, a narzeczeństwo z kimś z rodu Weasley będzie wisienką na tym torcie rozczarowań. - Zripostowałem błyskawicznie, czekając na to, aż Brendan otworzy mocno wymiętą paczkę. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie poczuł się urażony pomysłem samopiszącego pióra, a nic nie cieszyło mnie bardziej, niż kolejny dobry uczynek.
- Koniecznie. Nawet dwie. - Skinąłem głową, po czym z dezaprobatą stwierdziłem, że wykonana przez nas praca niewiele posunęła się do przodu – i póki co wykonaliśmy znacznie mniej, niż początkowo zakładałem. I, rzecz jasna, właśnie w takiej sytuacji musiał nas zastać Jamie. - Właśnie jesteśmy w trakcie romantycznej schadzki. Omawiamy zaręczyny. - Nie omieszkałem opisać sytuacji Wrightowi, wybierając te pikantniejsze szczegóły. Rozmowy o polityce, zaufaniu i walce brzmiały z tego całego worka zdecydowanie najmniej ciekawie. - Ale skoro już tu jesteś, możemy ci udowodnić, że jako panienki potrafimy całkiem nieźle kopać doły. - Podsumowałem, po czym wróciłem do pracy, czując, że we trójkę mogło nam pójść znacznie sprawniej
zt
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
| 26.07?
Charlie bardzo chciała pomóc w odbudowie kwatery. Ze względu na wątłą sprawność fizyczną nie bardzo mogła jednak przydać się na etapie wznoszenia budynku, a i umiejętności w zakresie zaklęć obronnych zdecydowanie nie pozwoliłyby jej na nałożenie potężnych zaklęć chroniących. Zadeklarowała się więc do pomocy w wysprzątaniu chaty po wszelkich pracach budowlanych i remontowych. Na pewno było tego sporo, żeby ogarnąć wnętrza, zanim te zostaną umeblowane.
Pokonała część drogi Błędnym Rycerzem, wysiadając odpowiednio wcześniej na obrzeżach Londynu, i resztę drogi pokonała w postaci kota. Ostatnio tak rzadko miała czas na kocie przechadzki! Trudno było sobie odpuścić taką pokusę, skoro miała jeszcze trochę czasu do umówionej pory pojawienia się Jessy, kobiety, którą poznała na początku lipca, kiedy ta przyszła zamówić u niej eliksir. Zwinnie przemknęła spokojnymi, podmiejskimi uliczkami w postaci burej kotki z białym podgardlem, aż w końcu dotarła do chaty, sycąc się gibkością i zwinnością swojego zwierzęcego wcielenia, które z łatwością wspięło się na płot i przeskoczyło przez niego. Kocim noskiem i długimi, jasnymi wąsikami trąciła wciąż pachnące świeżością drewno ściany obok drzwi i przysiadła na schodkach, owijając ogon wokół siebie. Czujnymi, kocimi zmysłami analizowała otoczenie.
Kiedy dostrzegła sylwetkę Jessy, wstała i machnęła długim ogonem, po czym zmieniła się z powrotem w siebie. Na spotkaniu i tak powiedziała wszystkim obecnym, że jest animagiem, więc kobieta nie powinna być mocno zaskoczona takim widokiem. Charlie przywitała ją z uśmiechem, po czym obie weszły do domu.
- To od czego zaczynamy? – zapytała. Chociaż była czarownicą, za młodu nauczyła się też ogarniać porządki bez użycia czarów. Wychowała się w przeciętnych warunkach na obrzeżach kornwalijskiej wioski, więc praca nie była jej straszna, tym bardziej że teraz, w dobie anomalii, o wiele więcej domowych czynności wykonywała bez magii, by nie ryzykować żadnymi komplikacjami bez potrzeby. To pomogło jej nabrać więcej szacunku do mugoli, którzy musieli zawsze radzić sobie sami i nie mogli wyręczyć się machnięciem różdżką.
- Może uprzątnijmy najpierw pomieszczenia na dole, a potem udamy się na górę? – zaproponowała. – Cieszę się, że zgodziłaś się mi pomóc, we dwie uporamy się z tym dużo szybciej – dodała. Chata na szczęście nie była zbyt wielka. Mogły na początek pozamiatać podłogi z resztek wiórek i innych paprochów, by można tu wstawiać meble i inne niezbędne sprzęty, czy umyć okna. Od razu zaczęła rozglądać się za miotłami do zamiatania i po chwili odnalazła takie w kuchni, przynosząc po jednej dla każdej z nich.
Charlie bardzo chciała pomóc w odbudowie kwatery. Ze względu na wątłą sprawność fizyczną nie bardzo mogła jednak przydać się na etapie wznoszenia budynku, a i umiejętności w zakresie zaklęć obronnych zdecydowanie nie pozwoliłyby jej na nałożenie potężnych zaklęć chroniących. Zadeklarowała się więc do pomocy w wysprzątaniu chaty po wszelkich pracach budowlanych i remontowych. Na pewno było tego sporo, żeby ogarnąć wnętrza, zanim te zostaną umeblowane.
Pokonała część drogi Błędnym Rycerzem, wysiadając odpowiednio wcześniej na obrzeżach Londynu, i resztę drogi pokonała w postaci kota. Ostatnio tak rzadko miała czas na kocie przechadzki! Trudno było sobie odpuścić taką pokusę, skoro miała jeszcze trochę czasu do umówionej pory pojawienia się Jessy, kobiety, którą poznała na początku lipca, kiedy ta przyszła zamówić u niej eliksir. Zwinnie przemknęła spokojnymi, podmiejskimi uliczkami w postaci burej kotki z białym podgardlem, aż w końcu dotarła do chaty, sycąc się gibkością i zwinnością swojego zwierzęcego wcielenia, które z łatwością wspięło się na płot i przeskoczyło przez niego. Kocim noskiem i długimi, jasnymi wąsikami trąciła wciąż pachnące świeżością drewno ściany obok drzwi i przysiadła na schodkach, owijając ogon wokół siebie. Czujnymi, kocimi zmysłami analizowała otoczenie.
Kiedy dostrzegła sylwetkę Jessy, wstała i machnęła długim ogonem, po czym zmieniła się z powrotem w siebie. Na spotkaniu i tak powiedziała wszystkim obecnym, że jest animagiem, więc kobieta nie powinna być mocno zaskoczona takim widokiem. Charlie przywitała ją z uśmiechem, po czym obie weszły do domu.
- To od czego zaczynamy? – zapytała. Chociaż była czarownicą, za młodu nauczyła się też ogarniać porządki bez użycia czarów. Wychowała się w przeciętnych warunkach na obrzeżach kornwalijskiej wioski, więc praca nie była jej straszna, tym bardziej że teraz, w dobie anomalii, o wiele więcej domowych czynności wykonywała bez magii, by nie ryzykować żadnymi komplikacjami bez potrzeby. To pomogło jej nabrać więcej szacunku do mugoli, którzy musieli zawsze radzić sobie sami i nie mogli wyręczyć się machnięciem różdżką.
- Może uprzątnijmy najpierw pomieszczenia na dole, a potem udamy się na górę? – zaproponowała. – Cieszę się, że zgodziłaś się mi pomóc, we dwie uporamy się z tym dużo szybciej – dodała. Chata na szczęście nie była zbyt wielka. Mogły na początek pozamiatać podłogi z resztek wiórek i innych paprochów, by można tu wstawiać meble i inne niezbędne sprzęty, czy umyć okna. Od razu zaczęła rozglądać się za miotłami do zamiatania i po chwili odnalazła takie w kuchni, przynosząc po jednej dla każdej z nich.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Po raz kolejny ambicja popychała ją do działania; chciała pomóc Zakonowi Feniksa w każdy sposób, w jaki tylko potrafiła, inaczej dołączenie do organizacji miałoby się z celem. Wciąż była jeszcze przed swoją pierwszą misją, ale ta zbliżała się już wielkimi krokami; rudowłosa nie umiałaby siedzieć na miejscu i tylko czekać, zdecydowanie bardziej wolała działać. Gdy dowiedziała się, że prace remontowe dobiegły już prawie końca, nie wahała się zgłosić do sprzątania. Taki rodzaj pracy fizycznej nie uwłaczał jej w żaden sposób, a wolała nie ryzykować anomaliami tylko dlatego, bo była zbyt dumna by umyć okno jak mugolka, a nie przy pomocy różdżki. Cieszyła się, że będzie jej dane wymęczyć się w słusznej sprawie, a przy okazji poznać lepiej dziewczynę, która pomogła jej z eliksirami na początku miesiąca.
Na miejsce przyleciała oczywiście na miotle i już z daleka dostrzegła kota, lecz naiwnie nie pomyślała, że była to Charlene w animagicznej formie. Dopiero po jej przemianie uśmiechnęła się szeroko, choć przez jej twarz i tak przemknął cień zdziwienia. Przywitały się i weszły do środka, upewniając się, że są w pomieszczeniu same.
Szybko zgodziła się na podział obowiązków zaproponowany przez pannę Leighton; posprzątanie parteru brzmiało sensownie, a do zrobienia było tutaj naprawdę sporo. Kurz i pył były wszędzie, promienie słonecznie z trudem przebijały się przez brudne okna, a wiadra, pędzle, szmatki i miotły walały się po chyba wszystkich pomieszczeniach.
- Nie ma sprawy, czego się nie robi dla towarzyszy broni – zażartowała, odkładając swoją miotłę i modląc się, by nikt nie pomylił jej z taką do sprzątania – Zresztą o wiele bardziej wolę zamiatać czy szorować podłogi, bo gdybym miała pomóc przy dekoracjach… obawiam się, że zrobiłabym tu drugi Pokój Wspólny Gryffindoru – krótki śmiech poniósł się echem po względnie pustym jeszcze salonie.
Taniec z miotłą pobudził do życia drobinki kurzu, które podniosły się z parkietu, ale z każdą kolejną chwilą coraz bardziej poddawały się woli rudowłosej. Przy pomocy szufelki Diggory pozbywała się brudu, wrzucając go do wielkiego wiadra, jakie miało służyć za kosz.
- Długo uszyłaś się animagii? – zapytała, z ciekawością zerkając na swoją towarzyszkę.
Na miejsce przyleciała oczywiście na miotle i już z daleka dostrzegła kota, lecz naiwnie nie pomyślała, że była to Charlene w animagicznej formie. Dopiero po jej przemianie uśmiechnęła się szeroko, choć przez jej twarz i tak przemknął cień zdziwienia. Przywitały się i weszły do środka, upewniając się, że są w pomieszczeniu same.
Szybko zgodziła się na podział obowiązków zaproponowany przez pannę Leighton; posprzątanie parteru brzmiało sensownie, a do zrobienia było tutaj naprawdę sporo. Kurz i pył były wszędzie, promienie słonecznie z trudem przebijały się przez brudne okna, a wiadra, pędzle, szmatki i miotły walały się po chyba wszystkich pomieszczeniach.
- Nie ma sprawy, czego się nie robi dla towarzyszy broni – zażartowała, odkładając swoją miotłę i modląc się, by nikt nie pomylił jej z taką do sprzątania – Zresztą o wiele bardziej wolę zamiatać czy szorować podłogi, bo gdybym miała pomóc przy dekoracjach… obawiam się, że zrobiłabym tu drugi Pokój Wspólny Gryffindoru – krótki śmiech poniósł się echem po względnie pustym jeszcze salonie.
Taniec z miotłą pobudził do życia drobinki kurzu, które podniosły się z parkietu, ale z każdą kolejną chwilą coraz bardziej poddawały się woli rudowłosej. Przy pomocy szufelki Diggory pozbywała się brudu, wrzucając go do wielkiego wiadra, jakie miało służyć za kosz.
- Długo uszyłaś się animagii? – zapytała, z ciekawością zerkając na swoją towarzyszkę.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Ostatnio zmieniony przez Jessa Diggory dnia 11.08.18 10:32, w całości zmieniany 1 raz
Nie było nic uwłaczającego w pracy dla wspólnego dobra. Uważała, że to wręcz piękne, że potrafili współdziałać i wznieść tę budowlę własnymi rękami. Charlie niestety nie budowała, ale pomagała znaleźć materiał pozostały po wybuchu poprzedniej kwatery, a teraz zgłosiła się do sprzątania. Po pracach budowlanych kwatera na pewno go potrzebowała, bo jak tu wnieść sprzęty i meblować, kiedy wszędzie walał się kurz i wióry?
Jej umiejętność animagii szokowała. Wiedziała jednak, że w Zakonie może się przydać, choć biorąc pod uwagę póki co wątłe umiejętności w magii niezbędnej do ewentualnej walki nie wyrywała się do szaleńczych, samowolnych eskapad na Nokturn i w inne niebezpieczne miejsca. Miała dość rozsądku, by tego nie robić, bo wiedziała, że nie umie walczyć, gdyby tak nadarzyły się kłopoty.
Przywitała się z Jessą i doszły do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od początku, czyli od parteru, który rozpaczliwie domagał się porządków.
- A ja pewnie zrobiłabym pokój Ravenclawu lub coś w rodzaju pracowni alchemicznej – uśmiechnęła się. Nie miała jakiegoś większego zmysłu artystycznego, więc może lepiej było pozostawić to tym, którzy znali się na tym lepiej i nie porozwieszają wszędzie pęczków pachnących ziół, ani nie ustawią na oknach doniczek z kocimiętką. Myśląc o kocimiętce odruchowo poprawiła dłonią zawieszony na szyi malutki, błękitny mieszek wypełniony ziołową mieszanką, w tym właśnie kocimiętką.
Później poszła po miotły i szybko zabrała się do zamiatania w przeciwnym końcu pomieszczenia niż Jessa. Potrafiła to robić, więc nie miotała się chaotycznie wymachując miotłą na wszystkie strony, tylko miarowo zagarniała śmieci na stertę, którą potem mogła zgarnąć szufelką i wyrzucić. Podłoga na pewno wyglądała dużo schludniej po zamieceniu z niej wiór i kurzu, spod których wyjrzały deski.
- Trochę to trwało – przyznała. – Trochę ponad dwa lata. Zaczęłam interesować się tematem jeszcze pod koniec Hogwartu, ucząc się teorii, a potem praktyki, co nie było łatwe, tym bardziej, że miałam na głowie zdanie owutemów, a potem kurs alchemiczny – wyjaśniła, energicznie machając miotłą. Rzeczywiście miała naprawdę wiele nauki, trudnej, niekiedy bolesnej, bo próby przemiany nie były przyjemne. Nic dziwnego, że miała wówczas tak mało czasu na życie towarzyskie, że w wieku dwudziestu trzech lat wciąż była sama, bo kurs alchemiczny i nauka animagii pochłonęły ją bez reszty, co skutkowało nie tylko niskimi umiejętnościami w innych dziedzinach magii, ale też ucierpieniem jej życia towarzyskiego. – Ale od dawna pragnęłam być animagiem. Kochałam zwierzęta, zwłaszcza koty. Moja mama potrafi z nimi rozmawiać, więc zawsze było ich w naszym domu mnóstwo. – Charlie niestety nie miała tego daru. Miała go za to Helen, mała, kochana Helen, która pięć lat temu nagle zmarła, pozostawiając ich matkę w trwającej do tej pory żałobie. Ale że koty były jej bliskie, to nauczyła się animagii, najwyraźniej jej podświadomość usłuchała pragnienia serca i nie uczyniła ją na przykład wiewiórką czy wróblem, choć ostatnimi czasy zdarzało jej się żałować, że jednak nie zmienia się w ptaka, to na pewno ułatwiłoby podróżowanie.
- A ty lubisz zwierzęta? – zapytała z ciekawością, kiedy pozamiatały cały salon i przeszły do kuchni, by wysprzątać i ją.
Jej umiejętność animagii szokowała. Wiedziała jednak, że w Zakonie może się przydać, choć biorąc pod uwagę póki co wątłe umiejętności w magii niezbędnej do ewentualnej walki nie wyrywała się do szaleńczych, samowolnych eskapad na Nokturn i w inne niebezpieczne miejsca. Miała dość rozsądku, by tego nie robić, bo wiedziała, że nie umie walczyć, gdyby tak nadarzyły się kłopoty.
Przywitała się z Jessą i doszły do wniosku, że najlepiej będzie zacząć od początku, czyli od parteru, który rozpaczliwie domagał się porządków.
- A ja pewnie zrobiłabym pokój Ravenclawu lub coś w rodzaju pracowni alchemicznej – uśmiechnęła się. Nie miała jakiegoś większego zmysłu artystycznego, więc może lepiej było pozostawić to tym, którzy znali się na tym lepiej i nie porozwieszają wszędzie pęczków pachnących ziół, ani nie ustawią na oknach doniczek z kocimiętką. Myśląc o kocimiętce odruchowo poprawiła dłonią zawieszony na szyi malutki, błękitny mieszek wypełniony ziołową mieszanką, w tym właśnie kocimiętką.
Później poszła po miotły i szybko zabrała się do zamiatania w przeciwnym końcu pomieszczenia niż Jessa. Potrafiła to robić, więc nie miotała się chaotycznie wymachując miotłą na wszystkie strony, tylko miarowo zagarniała śmieci na stertę, którą potem mogła zgarnąć szufelką i wyrzucić. Podłoga na pewno wyglądała dużo schludniej po zamieceniu z niej wiór i kurzu, spod których wyjrzały deski.
- Trochę to trwało – przyznała. – Trochę ponad dwa lata. Zaczęłam interesować się tematem jeszcze pod koniec Hogwartu, ucząc się teorii, a potem praktyki, co nie było łatwe, tym bardziej, że miałam na głowie zdanie owutemów, a potem kurs alchemiczny – wyjaśniła, energicznie machając miotłą. Rzeczywiście miała naprawdę wiele nauki, trudnej, niekiedy bolesnej, bo próby przemiany nie były przyjemne. Nic dziwnego, że miała wówczas tak mało czasu na życie towarzyskie, że w wieku dwudziestu trzech lat wciąż była sama, bo kurs alchemiczny i nauka animagii pochłonęły ją bez reszty, co skutkowało nie tylko niskimi umiejętnościami w innych dziedzinach magii, ale też ucierpieniem jej życia towarzyskiego. – Ale od dawna pragnęłam być animagiem. Kochałam zwierzęta, zwłaszcza koty. Moja mama potrafi z nimi rozmawiać, więc zawsze było ich w naszym domu mnóstwo. – Charlie niestety nie miała tego daru. Miała go za to Helen, mała, kochana Helen, która pięć lat temu nagle zmarła, pozostawiając ich matkę w trwającej do tej pory żałobie. Ale że koty były jej bliskie, to nauczyła się animagii, najwyraźniej jej podświadomość usłuchała pragnienia serca i nie uczyniła ją na przykład wiewiórką czy wróblem, choć ostatnimi czasy zdarzało jej się żałować, że jednak nie zmienia się w ptaka, to na pewno ułatwiłoby podróżowanie.
- A ty lubisz zwierzęta? – zapytała z ciekawością, kiedy pozamiatały cały salon i przeszły do kuchni, by wysprzątać i ją.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Minęło dziesięć lat, a ona wciąż z sentymentem wracała do szkolnych wspomnień, które były dla niej tak wyraźne, jak gdyby wydarzyły się wczoraj. Czas spędzony w Hogwarcie był dla niej niezapomniany pod wieloma względami, a chociaż nie zawsze czuła się w szkole dobrze, zwłaszcza wtedy, gdy wylewała siódme poty w walce o oceny, w generalnym rozrachunku pozytywy znacznie przewyższały negatywne strony siedmiu lat spędzonych w murach placówki. Barwy Gryffindoru, jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało, miały na zawsze pozostać w jej sercu, a estetyka podświadomie podpowiadała jej podążanie za gryfońskim nurtem. Karmazynowe zasłony i złoty welur na obiciach kanap? Kołatki w kształcie lwich głów? Gdyby dekorowanie powierzono właśnie jej, tak mogłoby się to skończyć. Dlatego wcale nie zdziwiła się, gdy Charlene wspomniała, że ruszyłaby podobną ścieżką; rudowłosa uśmiechnęła się i kontynuowała sprzątanie, ucieszona z faktu, że nie ona jedna wiedziona jest sentymentem.
- Już w szkole? – zdziwiła się słysząc, że animagia zainteresowała pannę Leighton jeszcze w Hogwarcie – To bardzo trudna sztuka, musiałaś być chyba prymuską – skomentowała bez śladu złośliwości, bo wcale nie zdziwiła się, że akurat Krukonka mogłaby być głodna wiedzy.
Słuchała koleżanki uważnie, jednocześnie rozmyślając nad tym, jak różni byli ludzie tworzący Zakon Feniksa. Prawi aurorzy, utalentowani łamacze klątw, zdolni uzdrowiciele, nieustraszeni poszukiwacze przygód, ale także alchemicy, dziennikarze, sportowcy… Wspaniale było wiedzieć, że wspólna sprawa łączyła osoby z tak różnych środowisk.
- Mama pewnie była dumna – posłała jej ciepły uśmiech, odkładając miotłę, gdy salon był już zamieciony.
W następnej kolejności zdecydowała się umyć okna, dlatego też chwyciła jedno z pustych wiader i udała się po wodę oraz nową szmatkę, a gdy wróciła, szybko zajęła miejsce przy jednym z parapetów.
- Nie przepadam – przyznała uczciwie po pytaniu o zwierzęta – I chyba z wzajemnością. Nie umiem się z nimi obchodzić, a one to wyczuwają. Na całe szczęście mój syn nie męczy mnie jeszcze o pieska czy kotka, zadowala się odgnomianiem ogrodu – zaśmiała się na wspomnienie uradowanej twarzy Amosa biegającego od krzaka do krzaka.
- Już w szkole? – zdziwiła się słysząc, że animagia zainteresowała pannę Leighton jeszcze w Hogwarcie – To bardzo trudna sztuka, musiałaś być chyba prymuską – skomentowała bez śladu złośliwości, bo wcale nie zdziwiła się, że akurat Krukonka mogłaby być głodna wiedzy.
Słuchała koleżanki uważnie, jednocześnie rozmyślając nad tym, jak różni byli ludzie tworzący Zakon Feniksa. Prawi aurorzy, utalentowani łamacze klątw, zdolni uzdrowiciele, nieustraszeni poszukiwacze przygód, ale także alchemicy, dziennikarze, sportowcy… Wspaniale było wiedzieć, że wspólna sprawa łączyła osoby z tak różnych środowisk.
- Mama pewnie była dumna – posłała jej ciepły uśmiech, odkładając miotłę, gdy salon był już zamieciony.
W następnej kolejności zdecydowała się umyć okna, dlatego też chwyciła jedno z pustych wiader i udała się po wodę oraz nową szmatkę, a gdy wróciła, szybko zajęła miejsce przy jednym z parapetów.
- Nie przepadam – przyznała uczciwie po pytaniu o zwierzęta – I chyba z wzajemnością. Nie umiem się z nimi obchodzić, a one to wyczuwają. Na całe szczęście mój syn nie męczy mnie jeszcze o pieska czy kotka, zadowala się odgnomianiem ogrodu – zaśmiała się na wspomnienie uradowanej twarzy Amosa biegającego od krzaka do krzaka.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Charlie też żywiła sentyment do tamtych czasów i do swojej młodości ogółem. Zarówno dzieciństwo i wakacje w rodzinnej Kornwalii, jak i Hogwart były szczęśliwe i obfitujące w naukę wielu przydatnych umiejętności. Zawsze była bardzo ciekawa świata i lubiła poszerzać swoją wiedzę. Darzyła barwy Ravenclawu równie mocnym sentymentem jak Jessa barwy Gryffindoru, każda z nich spędziła w swoim domu siedem lat i mogła identyfikować się z jego wartościami. Nawet w jej pokoju w londyńskim domu przeważały błękity, zawsze lubiła tę kolorystykę i to nie tylko ze względu na domową przynależność, choć ta na pewno też miała na to pewien wpływ. Ale Zakon był zbieraniną ludzi z różnych domów, więc dekorowanie go w motywy jednego konkretnego nie byłoby zbyt dobrym pomysłem. Współpracowali ponad podziałami, nie miała znaczenia krew ani domowe barwy, wszyscy byli równi, każde z nich miało jakieś znaczenie. Przynajmniej w to chciała wierzyć Charlie, że jej brak umiejętności w walce nie przekreśla jej roli, że może być równie przydatna jak inni.
- Zawsze lubiłam transmutację, a opowieści o animagach wydawały się takie... fascynujące. Chciałam stać się jednym z nich, nauczyć się zmieniać w zwierzę, choć przyznaję, że bywały momenty zwątpienia – rzekła, zamiatając podłogę. Miała chwile kryzysu, kiedy była zniechęcona brakiem szybkich, widocznych postępów, ale ostatecznie okazała się dostatecznie wytrwała, by po jakichś dwóch latach nauki teoretycznej i praktycznej się przemienić. – Pierwsza przemiana... To było uczucie nieporównywalne z niczym innym. Moje ciało zmniejszyło się, a zaraz potem zalała mnie fala zmysłowych doznań, na które w ludzkim ciele nie zwracałam uwagi. – To było poruszające i dezorientujące, nagle zaczęła widzieć inaczej, słyszeć dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha i czuć nowe zapachy. Nie od razu nauczyła się poruszać w tym nowym ciele. Choć zachowała ludzką świadomość i wciąż była sobą, doświadczała też podszeptów kocich instynktów, które kazały jej pokochać zapach kocimiętki, czy próbować polować na myszy. Energicznie zamiatając podłogi przywoływała w myślach te uczucia. Bez wątpienia lubiła być animagiem i nie żałowała poniesionych trudów, choć miały swoją cenę. Gdyby pełniej skupiła się na alchemii, dziś jej umiejętności byłyby jeszcze wyższe.
- Można tak powiedzieć, choć najlepiej radziłam sobie z eliksirami, transmutacją, astronomią i opieką nad magicznymi stworzeniami – powiedziała. Pozostałe przedmioty szły jej słabiej, zwłaszcza zaklęcia, nie wspominając o historii magii, do której nie zapałała sympatią i rzuciła ją zaraz po sumach. Trudno było być naprawdę dobrą we wszystkim, więc skupiała się na wiodących przedmiotach, niezbędnych jej do przyszłych alchemicznych planów. Była dobra, ale mogła być jeszcze lepsza i do tego zamierzała niestrudzenie dążyć. – A ty? Jakie przedmioty lubiłaś w szkole? – zapytała po chwili. Dzieliło je pięć lat, więc nie miały okazji poznać się w Hogwarcie.
- Na pewno była – rzekła z pewnym smutkiem, świadoma, że jej opanowanie animagii w gruncie rzeczy spotkało się z obojętnością, bo było to na tyle świeżo po śmierci Helen, że matka była pogrążona w depresji i marazmie, i prawie nie zwracała uwagi na starsze dzieci. Charlie była tak przytłoczona tą ciężką, depresyjną atmosferą, że kilka tygodni po utracie siostry wraz z Verą przeniosły się do Londynu, do domku po ciotce. Niewielu jednak wiedziało o tej tragedii sprzed pięciu lat, jednak w głosie Charlie można było wyczuć nagłe zawahanie i smutek, jej słowa nie zabrzmiały zbyt szczerze i z przekonaniem.
By to zatuszować, przeszła do kuchni i przez dłuższą chwilę milczała, energicznie zamiatając podłogę. Zgarnęła śmieci na stertę, a potem zebrała je na szufelkę i wyrzuciła do prowizorycznego kosza.
Potem, gdy pozamiatała resztę parteru, wróciła do salonu, zamierzając pomóc Jessie w myciu brudnych okien.
- U mnie w domu było sporo zwierząt, zwłaszcza kotowatych. Był nawet czas, kiedy myślałam o zostaniu alchemikiem w ogrodzie magizoologicznym lub innym miejscu opiekującym się zwierzętami, ale ostatecznie wybrałam Munga. – Miało to miejsce kiedy umarła Helen, Charlie przewartościowała swoje priorytety i doszła do wniosku, że w Mungu bardziej się przyda, może pomoże komuś innemu, skoro nie zdążyła pomóc siostrze. W Mungu alchemicy byli szczególnie potrzebni, choć trzyletni kurs był bardziej wymagający niż ten ministerialny, na który szła większość alchemików pragnących działać niezależnie lub w instytucjach innych niż Mung.
Nie była zbyt wysoka, więc musiała podstawić sobie stołek, żeby dosięgnąć do wyższych części okna. Najpierw starannie zmyła brud z obu stron, a potem wypolerowała szyby suchą ścierką.
- Od razu lepiej widać świat na zewnątrz – rzekła z zadowoleniem. Musiały tak wymyć wszystkie okna w chacie, na szczęście nie było ich bardzo wiele, więc te w salonie niedługo później były już czyste. Po umyciu okien mogły jeszcze umyć podłogi, a potem zająć się górą, gdzie też należało pozamiatać, pomyć podłogi oraz okna.
- Zawsze lubiłam transmutację, a opowieści o animagach wydawały się takie... fascynujące. Chciałam stać się jednym z nich, nauczyć się zmieniać w zwierzę, choć przyznaję, że bywały momenty zwątpienia – rzekła, zamiatając podłogę. Miała chwile kryzysu, kiedy była zniechęcona brakiem szybkich, widocznych postępów, ale ostatecznie okazała się dostatecznie wytrwała, by po jakichś dwóch latach nauki teoretycznej i praktycznej się przemienić. – Pierwsza przemiana... To było uczucie nieporównywalne z niczym innym. Moje ciało zmniejszyło się, a zaraz potem zalała mnie fala zmysłowych doznań, na które w ludzkim ciele nie zwracałam uwagi. – To było poruszające i dezorientujące, nagle zaczęła widzieć inaczej, słyszeć dźwięki niesłyszalne dla ludzkiego ucha i czuć nowe zapachy. Nie od razu nauczyła się poruszać w tym nowym ciele. Choć zachowała ludzką świadomość i wciąż była sobą, doświadczała też podszeptów kocich instynktów, które kazały jej pokochać zapach kocimiętki, czy próbować polować na myszy. Energicznie zamiatając podłogi przywoływała w myślach te uczucia. Bez wątpienia lubiła być animagiem i nie żałowała poniesionych trudów, choć miały swoją cenę. Gdyby pełniej skupiła się na alchemii, dziś jej umiejętności byłyby jeszcze wyższe.
- Można tak powiedzieć, choć najlepiej radziłam sobie z eliksirami, transmutacją, astronomią i opieką nad magicznymi stworzeniami – powiedziała. Pozostałe przedmioty szły jej słabiej, zwłaszcza zaklęcia, nie wspominając o historii magii, do której nie zapałała sympatią i rzuciła ją zaraz po sumach. Trudno było być naprawdę dobrą we wszystkim, więc skupiała się na wiodących przedmiotach, niezbędnych jej do przyszłych alchemicznych planów. Była dobra, ale mogła być jeszcze lepsza i do tego zamierzała niestrudzenie dążyć. – A ty? Jakie przedmioty lubiłaś w szkole? – zapytała po chwili. Dzieliło je pięć lat, więc nie miały okazji poznać się w Hogwarcie.
- Na pewno była – rzekła z pewnym smutkiem, świadoma, że jej opanowanie animagii w gruncie rzeczy spotkało się z obojętnością, bo było to na tyle świeżo po śmierci Helen, że matka była pogrążona w depresji i marazmie, i prawie nie zwracała uwagi na starsze dzieci. Charlie była tak przytłoczona tą ciężką, depresyjną atmosferą, że kilka tygodni po utracie siostry wraz z Verą przeniosły się do Londynu, do domku po ciotce. Niewielu jednak wiedziało o tej tragedii sprzed pięciu lat, jednak w głosie Charlie można było wyczuć nagłe zawahanie i smutek, jej słowa nie zabrzmiały zbyt szczerze i z przekonaniem.
By to zatuszować, przeszła do kuchni i przez dłuższą chwilę milczała, energicznie zamiatając podłogę. Zgarnęła śmieci na stertę, a potem zebrała je na szufelkę i wyrzuciła do prowizorycznego kosza.
Potem, gdy pozamiatała resztę parteru, wróciła do salonu, zamierzając pomóc Jessie w myciu brudnych okien.
- U mnie w domu było sporo zwierząt, zwłaszcza kotowatych. Był nawet czas, kiedy myślałam o zostaniu alchemikiem w ogrodzie magizoologicznym lub innym miejscu opiekującym się zwierzętami, ale ostatecznie wybrałam Munga. – Miało to miejsce kiedy umarła Helen, Charlie przewartościowała swoje priorytety i doszła do wniosku, że w Mungu bardziej się przyda, może pomoże komuś innemu, skoro nie zdążyła pomóc siostrze. W Mungu alchemicy byli szczególnie potrzebni, choć trzyletni kurs był bardziej wymagający niż ten ministerialny, na który szła większość alchemików pragnących działać niezależnie lub w instytucjach innych niż Mung.
Nie była zbyt wysoka, więc musiała podstawić sobie stołek, żeby dosięgnąć do wyższych części okna. Najpierw starannie zmyła brud z obu stron, a potem wypolerowała szyby suchą ścierką.
- Od razu lepiej widać świat na zewnątrz – rzekła z zadowoleniem. Musiały tak wymyć wszystkie okna w chacie, na szczęście nie było ich bardzo wiele, więc te w salonie niedługo później były już czyste. Po umyciu okien mogły jeszcze umyć podłogi, a potem zająć się górą, gdzie też należało pozamiatać, pomyć podłogi oraz okna.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Zawsze uwielbiała słuchać ludzi, którzy opowiadali jej o swoich pasjach. Nieważne, czy było to konstruowanie pułapek na gnomy ogrodowe, czy tajemna nauka animagii albo nawet zbieranie kapsli po piwie kremowym – w oczach ich wszystkich zapalały się takie same ogniki, a Jessa wiedziała wtedy, że zajęcie daje im mnóstwo radości. W tak okropnych czasach nawet garstka pozytywnych emocji była na wagę złota.
- Nie mogę nie spytać, czy upolowałaś kiedyś jakąś mysz? – zapytała, zaśmiewając się przy tym krótko – Przepraszam, po prostu to wszystko brzmi naprawdę świetnie, ale ta praktyczna strona przemiany interesuje mnie najmocniej – wyjaśniła, mocząc jedną ze szmatek i zabierając się za przemywanie nią okna.
Gdy promienie słoneczne przebiły się wreszcie przez szybę, Diggory uznała, że jej praca na pewno nie pójdzie na marne i daje właśnie pierwsze efekty. Słuchała panny Leighton uważnie, nie bez ukłucia zazdrości zauważając, że młodsza koleżanka wymieniła chyba większość przedmiotów jako ulubione i naprawdę wydawała się być prymuską. A co ona, Jessa, miała jej powiedzieć o szkolnych czasach?
- Obronę przed czarną magią – odpowiedziała bez zająknięcia, wspominając z uśmiechem jedyny przedmiot, który nie spędzał jej snu z powiek w czasach szkolnych – Należałam do Klubu Pojedynków – dodała z dumą, prostując się niego, chociaż wykonywała akurat akrobacje na kolejnym z parapetów – W tym miesiącu także się zapisałam, udało mi się wygrać jedną z dwóch walk – pochwaliła się, starając podbudować niego w oczach młodszej, zdolniejszej znajomej. Oby nie uznała, że miała do czynienia z nieukiem, chociaż ewidentnie tak było.
Jessa nie zdobyła wysokich ocen, nie zrobiła zawrotnej kariery, nie zdobyła męża i teoretycznie mogłaby śmiało podśpiewywać „Znowu w życiu mi nie wyszło”, ale w gruncie rzeczy była szczęśliwa, a to liczyło się najbardziej. Dlatego nie miała już zamiaru użalać się nad sobą, nawet w myślach.
Zmywała jedno okno po drugim, najpierw używając mokrych, a później suchych szmatek. Dumna z efektu, jaki udało im się osiągnąć, aż zacmokała zdając sobie sprawę, że w salonie zrobiło się nagle o wiele jaśniej.
- Masz dużo rodzeństwa? – zapytała, gdy obie z Charlie wędrowały na górę, by posprzątać także tam. Jessa niosła miotły i szmatki w jednym wiadrze, a wodę w drugim, ale jakoś udało jej się wejść po schodach bez widowiskowego upadku.
- Nie mogę nie spytać, czy upolowałaś kiedyś jakąś mysz? – zapytała, zaśmiewając się przy tym krótko – Przepraszam, po prostu to wszystko brzmi naprawdę świetnie, ale ta praktyczna strona przemiany interesuje mnie najmocniej – wyjaśniła, mocząc jedną ze szmatek i zabierając się za przemywanie nią okna.
Gdy promienie słoneczne przebiły się wreszcie przez szybę, Diggory uznała, że jej praca na pewno nie pójdzie na marne i daje właśnie pierwsze efekty. Słuchała panny Leighton uważnie, nie bez ukłucia zazdrości zauważając, że młodsza koleżanka wymieniła chyba większość przedmiotów jako ulubione i naprawdę wydawała się być prymuską. A co ona, Jessa, miała jej powiedzieć o szkolnych czasach?
- Obronę przed czarną magią – odpowiedziała bez zająknięcia, wspominając z uśmiechem jedyny przedmiot, który nie spędzał jej snu z powiek w czasach szkolnych – Należałam do Klubu Pojedynków – dodała z dumą, prostując się niego, chociaż wykonywała akurat akrobacje na kolejnym z parapetów – W tym miesiącu także się zapisałam, udało mi się wygrać jedną z dwóch walk – pochwaliła się, starając podbudować niego w oczach młodszej, zdolniejszej znajomej. Oby nie uznała, że miała do czynienia z nieukiem, chociaż ewidentnie tak było.
Jessa nie zdobyła wysokich ocen, nie zrobiła zawrotnej kariery, nie zdobyła męża i teoretycznie mogłaby śmiało podśpiewywać „Znowu w życiu mi nie wyszło”, ale w gruncie rzeczy była szczęśliwa, a to liczyło się najbardziej. Dlatego nie miała już zamiaru użalać się nad sobą, nawet w myślach.
Zmywała jedno okno po drugim, najpierw używając mokrych, a później suchych szmatek. Dumna z efektu, jaki udało im się osiągnąć, aż zacmokała zdając sobie sprawę, że w salonie zrobiło się nagle o wiele jaśniej.
- Masz dużo rodzeństwa? – zapytała, gdy obie z Charlie wędrowały na górę, by posprzątać także tam. Jessa niosła miotły i szmatki w jednym wiadrze, a wodę w drugim, ale jakoś udało jej się wejść po schodach bez widowiskowego upadku.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata