Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Nowy rok, nowe wyzwania. Od poprzedniego spotkania wcale nie minęło wiele czasu, a jednak wystarczająco dużo, żeby poczuł się „dziwnie”. Wiele się przez te kilka dni zmieniło. Zauważył jedną zmianę, mianowicie od końca starego roku poczuł trochę większy napływ sił, a i trochę więcej pewności. Dręczyło go jedna to, że z powodu efektów pozaklęciowych nie potrafił jeszcze zaryzykować większym zaangażowaniem. Dziwne wizje i koszmary sporadycznie wciąż go dręczyły, choć w znacznie mniejszym stopniu niż w październiku. W kieszeni płaszcza ponownie pojawiła się piersiówka bezdenna od której zdołał się trochę odzwyczaić. Stwierdziłjednak, że była czasem pomocna, a na pewno odpychała niektóre nieprzyjemne myśli jak najdalej. Zimna atmosfera zachęcała zresztą do zagrzania się whisky. Wszystko byleby tylko nie przesadzić – tak przynajmniej to sobie obiecywał. Poza nią był także eliksir uspokajający, na wypadek gdyby jego strach nagle się ujawnił. Musiał być choćby minimalnie trzeźwy.
Stary rok nie był tak pobłażliwy, co pewnie wiele osób mogło potwierdzić. Pomyśleć, że wrócił do Anglii po to, żeby się ustatkować, a wywrócił swoje życie do góry nogami. Choć, gdyby nie poprzedni rok, nie mógł by zrozumieć wielu rzeczy. Gdyby nie te kilka wydarzeń, na pewno nie pojawiłoby się tych kilka lepszych momentów. Miał przed sobą ślub i zwyczajnie musiał wziąć się w garść. Nadal pozostawała przed nim długa droga do popracowania nad sobą, a z pewnością nad swoim charakterem, w którym widział największe problemy. Dobrze, że przynajmniej miał tych kilka osób, które pomagały mu w tym najgorszym czasie, a w tym i pannę Weasley, której wiele zawdzięczał.
W drodze na spotkanie zastanawiał się nad tym kto zamierzał przyjść na spotkanie. Dopiero wchodząc do salonu zauważył, że na całe szczęście nie był pierwszą osobą. Pierwsze co zrobił, to powitał dwójkę dalszego kuzynostwa od strony Selwynów, Alexandra i Lucindę. Dawno ich nie widział, ale jednocześnie nie chciał im zabierać zbyt wiele czasu, więc był krótki i zwięzły. Zaraz za tym przywitał poczciwego Archibalda, Pomonę i Bertiego Botta, Wrightów, pannę Leighton i pozostałych.
– Archibaldzie, przepraszam najmocniej, mógłbym później z tobą o czymś krótko porozmawiać? – Zapytał jedynie, mając nadzieję, że nie przeszkadza przy tym w jego rozmowie z innymi członkami. – Po spotkaniu.
Pana Rinehearta wolał przywitać raczej z daleka, biorąc pod uwagę stare wydarzenia związane z jego synem i tym, że właściwie zamieszany był w ucieczkę Vincenta do Europy. Miał przy tym nadzieję, że ten nie zdołał sobie uświadomić, że to on był za to wszystko (po części) odpowiedzialny. Wolał usiąść bliżej wyjścia i to wcale nie ze względu na problematyczne relacje(w końcu dzieliło ich zaledwie trzech czarodziejów). Nie miało to także związku z tym, żeby wyjść jako pierwszy. Czuł się po prostu lepiej na końcu stołu, szczególnie że nie był tutaj osobą znaczącą, nawet jeżeli chciał bardzo pomóc. Ściągnął jedynie płaszcz, choć zostawił swój szalik wokół szyi, czując że wcale nie było tak ciepło jak mu się wydawało.
|12
Stary rok nie był tak pobłażliwy, co pewnie wiele osób mogło potwierdzić. Pomyśleć, że wrócił do Anglii po to, żeby się ustatkować, a wywrócił swoje życie do góry nogami. Choć, gdyby nie poprzedni rok, nie mógł by zrozumieć wielu rzeczy. Gdyby nie te kilka wydarzeń, na pewno nie pojawiłoby się tych kilka lepszych momentów. Miał przed sobą ślub i zwyczajnie musiał wziąć się w garść. Nadal pozostawała przed nim długa droga do popracowania nad sobą, a z pewnością nad swoim charakterem, w którym widział największe problemy. Dobrze, że przynajmniej miał tych kilka osób, które pomagały mu w tym najgorszym czasie, a w tym i pannę Weasley, której wiele zawdzięczał.
W drodze na spotkanie zastanawiał się nad tym kto zamierzał przyjść na spotkanie. Dopiero wchodząc do salonu zauważył, że na całe szczęście nie był pierwszą osobą. Pierwsze co zrobił, to powitał dwójkę dalszego kuzynostwa od strony Selwynów, Alexandra i Lucindę. Dawno ich nie widział, ale jednocześnie nie chciał im zabierać zbyt wiele czasu, więc był krótki i zwięzły. Zaraz za tym przywitał poczciwego Archibalda, Pomonę i Bertiego Botta, Wrightów, pannę Leighton i pozostałych.
– Archibaldzie, przepraszam najmocniej, mógłbym później z tobą o czymś krótko porozmawiać? – Zapytał jedynie, mając nadzieję, że nie przeszkadza przy tym w jego rozmowie z innymi członkami. – Po spotkaniu.
Pana Rinehearta wolał przywitać raczej z daleka, biorąc pod uwagę stare wydarzenia związane z jego synem i tym, że właściwie zamieszany był w ucieczkę Vincenta do Europy. Miał przy tym nadzieję, że ten nie zdołał sobie uświadomić, że to on był za to wszystko (po części) odpowiedzialny. Wolał usiąść bliżej wyjścia i to wcale nie ze względu na problematyczne relacje(w końcu dzieliło ich zaledwie trzech czarodziejów). Nie miało to także związku z tym, żeby wyjść jako pierwszy. Czuł się po prostu lepiej na końcu stołu, szczególnie że nie był tutaj osobą znaczącą, nawet jeżeli chciał bardzo pomóc. Ściągnął jedynie płaszcz, choć zostawił swój szalik wokół szyi, czując że wcale nie było tak ciepło jak mu się wydawało.
|12
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedno z pierwszych styczniowych popołudni tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego siódmego roku poświęcała na naukę. Spóźniłaby się, gdyby kot jednego z uczniów, zajmującego łóżko w skrzydle szpitalnym z powodu ciężkiej grypy, nie wślizgnął się wcześniej do gabinetu pielęgniarek i nie wskoczył na kredens, zrzucając przy tym kilka fiolek. Wzrok kobiety prześlizgnął się po ściennym zegarze i zaraz do niego powrócił, bo zorientowała się jak jest późno. Zerwała się z miejsca, nawet nie zadając sobie trudu, aby uprzątnąć biurko - wróci do pracy po powrocie. Ściągnęła z siebie szatę pielęgniarki w barwach bieli i czerwieni, nasunęła skromną, czarną suknię i gruby płaszcz; opuściła Skrzydło Szpitalne w pośpiechu, pozostawiając pacjentów pod opieką pani Findlay, święcie przekonanej, że młodsza uzdrowicielka ma kilka spraw do załatwienia w Hogsmeade. Samotny spacer przez błonia; otrzeźwił ją nieco, wytrącił z senności, w którą wpadła w ciepłej, rozświetlonej jedynie blaskiem świec wieży. Mróz styczniowego popołudnia szczypał Poppy w policzki, barwiąc je czerwienią rumieńca. Teleportowała się po przekroczeniu bram Hogwartu, gdzie nie działały już zaklęcia ochronne, w mgnieniu oka przenosząc się na przedmieścia Londynu, w okolice starej chaty, służącej Zakonowi Feniksa za główną kwaterę.
Resztę drogi pokonała pieszo, tak jak zaledwie tydzień wcześniej, z ciężkim sercem i żołądkiem ściśniętym ze zdenerwowania. Zwyciężyli, to poniekąd prawda, zniszczyli źródło najpotężniejszej anomalii, dając tym samym kres zaburzeniom magii w całym kraju, lecz ponieśli przy tym duże straty. Eileen straciła męża, jej dziecko nie przyszło jeszcze na świat, nie miało już ojca. Profesor Bartius zniknęła, gdy otworzył się portal wiodący do Azkabanu, nie dawała znaku życia i od kilku dni Poppy odchodziła już od zmysłów, zamartwiając się tym co mogło się z nią stać - i miała najgorsze przeczucia.
Dotarła do nie tak dawno odbudowanej starej chaty o czasie, jej okna jaśniały już światłem, inni zakonnicy dotarli już na miejsce; w holu zsunęła z ramion płaszcz, do rękawa wsunęła szal i wełnianą czapkę, po czym przeszła do salonu, gdzie przy długim stole zasiadało już kilka osób.
- Dzień dobry - odezwała się słabym głosem do wszystkich; nie czuła się najlepiej, co odbijało się na jej aparycji, cieniami pod oczyma i zmęczeniem. Wzrok zatrzymała na chwilę na Kieranie Rineheart, wciąż pozbawionym ucha; podjęła już jedną próbę uwarzenia eliksiru odtworzenia, lecz nie nadawał się do użytku, musiała spróbować ponownie, potrzebowała jednak więcej popiołu feniksa. Obiecała sobie zatrzymać go na chwilę po spotkaniu na krótką rozmowę.
Poppy zajęła krzesło obok Pomony. W milczeniu oczekiwała na rozpoczęcie spotkania.
| miejsce 24
Resztę drogi pokonała pieszo, tak jak zaledwie tydzień wcześniej, z ciężkim sercem i żołądkiem ściśniętym ze zdenerwowania. Zwyciężyli, to poniekąd prawda, zniszczyli źródło najpotężniejszej anomalii, dając tym samym kres zaburzeniom magii w całym kraju, lecz ponieśli przy tym duże straty. Eileen straciła męża, jej dziecko nie przyszło jeszcze na świat, nie miało już ojca. Profesor Bartius zniknęła, gdy otworzył się portal wiodący do Azkabanu, nie dawała znaku życia i od kilku dni Poppy odchodziła już od zmysłów, zamartwiając się tym co mogło się z nią stać - i miała najgorsze przeczucia.
Dotarła do nie tak dawno odbudowanej starej chaty o czasie, jej okna jaśniały już światłem, inni zakonnicy dotarli już na miejsce; w holu zsunęła z ramion płaszcz, do rękawa wsunęła szal i wełnianą czapkę, po czym przeszła do salonu, gdzie przy długim stole zasiadało już kilka osób.
- Dzień dobry - odezwała się słabym głosem do wszystkich; nie czuła się najlepiej, co odbijało się na jej aparycji, cieniami pod oczyma i zmęczeniem. Wzrok zatrzymała na chwilę na Kieranie Rineheart, wciąż pozbawionym ucha; podjęła już jedną próbę uwarzenia eliksiru odtworzenia, lecz nie nadawał się do użytku, musiała spróbować ponownie, potrzebowała jednak więcej popiołu feniksa. Obiecała sobie zatrzymać go na chwilę po spotkaniu na krótką rozmowę.
Poppy zajęła krzesło obok Pomony. W milczeniu oczekiwała na rozpoczęcie spotkania.
| miejsce 24
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie minęło jeszcze zbyt wiele czasu od tej przeklętej misji w Azkabanie - oko wciąż jest czerwone i spuchnięte, w odcieniu jakże pięknych barw fioletu z żółcią, ale nie zwracam na to uwagi. Nie pierwszy i nie ostatni raz obrywam w twarz. Taka specyfika nie tylko pracy, co mojego nieznośnego charakteru. Nieważne. Ważne, że ostatecznie się udało - chociaż konsekwencje jakie niektórzy ponieśli są ogromne, to cel został osiągnięty. Anomalie przestały istnieć. Czy bezpowrotnie? Oby tak, w końcu Grindelwald został pokonany, ale czy ten cały Voldemort nie ma porównywalnej mocy? Może nawet większej? Prawdopodobnie byłby zdolny do ponownego wzbudzenia uśpionej czarnomagicznej potęgi. Na samą myśl czuję wszechogarniającą złość - muszę się uspokoić. Wdech i wydech, stary. To nie jakiś pieprzony konkurs na najgorszą wizję przyszłości, tylko zwykłe spotkanie Zakonu, podczas którego będą pewnie omawiane dość istotne sprawy. Czas przestać myśleć o przeszłości, a ruszyć do przodu. Użalanie się nad tym, co minęło, nie zmieni niczego. Wprowadzi nas w stan odrętwienia, gdy koniecznie trzeba podjąć następne kroki. Działanie, działanie, działanie, oto co należy zrobić.
Och, jaki ja bywam prawdziwie mądry, niesamowite. Jak zwykle wszystko łatwiej powiedzieć niż zrobić. Dlatego postanawiam nie wymądrzać się i po prostu słuchać. To dla mnie cholernie wiele, ale przecież tyle lat pracowałem pod presją podporządkowywania się przełożonym, że teraz też dam radę udawać, że wszystko jest w porządku. Mniej więcej. Pomijając wojnę i inne takie tam dramaty współczesności.
Wreszcie docieram z uwagą do chaty, w której byłem ostatnio. Jeszcze przed tym całym więziennym szaleństwem. Po dotarciu do środka orientuję się, że wszystko jest takie, jak wcześniej. Nic się nie zmieniło. Oprócz stołu mającego pomieścić wszystkich Zakonników. Części osób chyba dotąd nie widziałem, ale to może tylko takie złudzenie. - Cześć i czołem - rzucam po wejściu do salonu, witając się tym samym ze wszystkimi na raz. Osobno to nawet nie znam zbyt wiele osób. Dlatego nie przedłużając już więcej, zająłem miejsce pomiędzy Marcelą, a prawdopodobnie alchemiczką. Ostatnio przed misją brałem od niej eliksiry. Skinąłem jej więc głową, po czym odwróciłem się do Figg. - Co tam piękna, jak poazkabanowe życie? - zagaduję swobodnie, dopóki spotkanie jeszcze się nie rozpoczęło.
miejsce 23 jeśli niczego nie pomyliłam
Och, jaki ja bywam prawdziwie mądry, niesamowite. Jak zwykle wszystko łatwiej powiedzieć niż zrobić. Dlatego postanawiam nie wymądrzać się i po prostu słuchać. To dla mnie cholernie wiele, ale przecież tyle lat pracowałem pod presją podporządkowywania się przełożonym, że teraz też dam radę udawać, że wszystko jest w porządku. Mniej więcej. Pomijając wojnę i inne takie tam dramaty współczesności.
Wreszcie docieram z uwagą do chaty, w której byłem ostatnio. Jeszcze przed tym całym więziennym szaleństwem. Po dotarciu do środka orientuję się, że wszystko jest takie, jak wcześniej. Nic się nie zmieniło. Oprócz stołu mającego pomieścić wszystkich Zakonników. Części osób chyba dotąd nie widziałem, ale to może tylko takie złudzenie. - Cześć i czołem - rzucam po wejściu do salonu, witając się tym samym ze wszystkimi na raz. Osobno to nawet nie znam zbyt wiele osób. Dlatego nie przedłużając już więcej, zająłem miejsce pomiędzy Marcelą, a prawdopodobnie alchemiczką. Ostatnio przed misją brałem od niej eliksiry. Skinąłem jej więc głową, po czym odwróciłem się do Figg. - Co tam piękna, jak poazkabanowe życie? - zagaduję swobodnie, dopóki spotkanie jeszcze się nie rozpoczęło.
miejsce 23 jeśli niczego nie pomyliłam
I don't know
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
how to deal with serious emotions
without turning them
into a fucking joke
Randall Lupin
Zawód : były policjant, kurs aurorski zawieszony
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
Don't get attached.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Misja w Azkabanie... Nadal wracał myślami do tego co się tam wydarzyło, chociaż nie powinien, prawda? Przecież udało im się ustabilizować magię, wszyscy mogli cieszyć się znowu używaniem różdżki w życiu codziennym, a jego praca, przynajmniej pod tym względem miała być łatwiejsza, a jednak rozgrzebywał w pamięci każdą chwilę spędzoną w ciemnych korytarzach. I to, co się wydarzyło. Czy mogli zapobiec śmierci jednego z nich? Tego nie był pewien. Może dlatego analizował to wszystko? Chociaż nawet nie miał możliwości zobaczenia Bartiusa podczas ich wypadu do Azkabanu.
Kiedy dzisiaj wszedł do środka obrzucił wszystkich spojrzeniem i uśmiechną się nieznacznie. Uniósł delikatnie dłoń w geście przywitania. Nie spał tej nocy, ostatnio mało sypiał, w ten oto sposób dorabiając się w ten sposób kolejnej współlokatorki. Obok Samotności zamieszkała także Bezsenność i te dwie urocze panie towarzyszyły mu nieustannie, wystarczyło aby przeszedł próg domu na Manor Road. Usiadł na jednym z krzeseł, które było najbliżej wejścia i ściągnął nieco oprószony śniegiem płaszcz, po czym ciężko usiadł na krześle. Wzrokiem mimowolnie szukał tych, z którymi najwięcej czasu przyszło mu spędzić w Azkabanie. Zauważył, że oko Randalla powoli zaczynało się goić, a Anthony jeszcze nie ogłosił zaskakującego zwrotu w swojej karierze, jakim mogłoby być członkostwo w Wizengamocie. Cóż to byłaby prawdziwa rewolucja.
I prawdziwa rewolucja miała miejsce, kiedy dotarła do niego wiadomość o śmierci Bones to miał wrażenie, że ich świat dosłownie zatrząsł się u podstaw i coś właśnie runęło z ogłuszającym hukiem. Ludzie tacy jak Bones umierali, bo nie zgadzali się z obecnie panującym reżimem. Po spotkaniu z nią i ministrem, po ogłoszeniu ich tajnego działania mógł spodziewać się, że kiedyś ta chwila nadejdzie, ale kiedy nadeszła był zaskoczony i rozgoryczony. Może to właśnie jej śmierć była kolejnym bodźcem, który skierował jego myśli własnie na te tory. A może to męczący go kac? Całkiem prawdopodobne.
/o ile się nie zamotałam to 10 nadal wolna więc zajmuję, jeżeli nie to jakiekolwiek najbliżej wolne
Kiedy dzisiaj wszedł do środka obrzucił wszystkich spojrzeniem i uśmiechną się nieznacznie. Uniósł delikatnie dłoń w geście przywitania. Nie spał tej nocy, ostatnio mało sypiał, w ten oto sposób dorabiając się w ten sposób kolejnej współlokatorki. Obok Samotności zamieszkała także Bezsenność i te dwie urocze panie towarzyszyły mu nieustannie, wystarczyło aby przeszedł próg domu na Manor Road. Usiadł na jednym z krzeseł, które było najbliżej wejścia i ściągnął nieco oprószony śniegiem płaszcz, po czym ciężko usiadł na krześle. Wzrokiem mimowolnie szukał tych, z którymi najwięcej czasu przyszło mu spędzić w Azkabanie. Zauważył, że oko Randalla powoli zaczynało się goić, a Anthony jeszcze nie ogłosił zaskakującego zwrotu w swojej karierze, jakim mogłoby być członkostwo w Wizengamocie. Cóż to byłaby prawdziwa rewolucja.
I prawdziwa rewolucja miała miejsce, kiedy dotarła do niego wiadomość o śmierci Bones to miał wrażenie, że ich świat dosłownie zatrząsł się u podstaw i coś właśnie runęło z ogłuszającym hukiem. Ludzie tacy jak Bones umierali, bo nie zgadzali się z obecnie panującym reżimem. Po spotkaniu z nią i ministrem, po ogłoszeniu ich tajnego działania mógł spodziewać się, że kiedyś ta chwila nadejdzie, ale kiedy nadeszła był zaskoczony i rozgoryczony. Może to właśnie jej śmierć była kolejnym bodźcem, który skierował jego myśli własnie na te tory. A może to męczący go kac? Całkiem prawdopodobne.
/o ile się nie zamotałam to 10 nadal wolna więc zajmuję, jeżeli nie to jakiekolwiek najbliżej wolne
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Choć Ria została uleczona mocą patronusa, nadal zdarzało jej się miewać koszmary. Wspomnienia z tamtych potwornych chwil, gdy sądziła, że wszystko, co dla niej drogie rozpadało się. Zarówno dosłownie jak i w przenośni; traciła najbliższych, ukochanych, którzy winni nadal żyć - zamiast tego umierali na oczach rudowłosej. To jej wina. Nie powinna do tego dopuścić, nigdy. Przestać zachowywać się impulsywnie oraz bez pomyślunku, to nie zwiastowało niczego dobrego. Obiecała sobie wtedy, że nauczy się myśleć, przewidywać skutki podejmowanych działań. To, co wydaje nam się dobre, rzadko kiedy takim jest - o ile nie wytworzy się umiejętnego instynktu podyktowanego wieloletnim doświadczeniem. Weasley tym bardziej nie mogła popadać w podobne pułapki, skoro większość krewnych parała się aurorstwem. Przynosiła im wstyd; jednak im mocniej czarownica usiłowała otrząsnąć się z tych najgorszych przeczuć, tym mocniej wsiąkała w narobione przez nią samą bagno. Co w takim razie zrobiła? Koncentrowała się na wszystkim innym, najmocniej pomagając zaniepokojonej matce. Musiała przeżywać koszmar wiedząc, że córka naraża zdrowie oraz życie i na dodatek nie mogła nic powiedzieć. Żadnej informacji, nadziei, czegokolwiek. Rhiannon przepraszała ją w nieskończoność, aczkolwiek tak jest lepiej. Lepiej trzymać ukochanych z dala od trawiącej świat wojny. Czyż to nie ironiczne biorąc pod uwagę jak wiele osób znajdowało się w Zakonie? Tych właśnie najdroższych sercu Rii? Nie musiała wcale daleko szukać - dzięki jednej z nich znajdowała się w tym samym położeniu. Przynajmniej teoretycznie, ponieważ nadal pozostawała członkiem organizacji o niewielkiej mocy sprawczej. Szkoda.
Starała się mimo to. Zamierzała wziąć udział w którymś z kolei spotkaniu, spróbować wziąć się w garść oraz przydać się do czegoś. Miniony Sylwester nieco podreperował samopoczucie rudzielca, pokazując tym samym, że życie nie składało się wyłącznie z przykrych chwil. Wśród nich znajdowały się również te dobre, piękne, nadające poczucia bezpieczeństwa. Z tą myślą wchodziła do salonu z delikatnym uśmiechem - zwyciężyli i choć cena za to była wygórowana, nie mogli oglądać się już za siebie. Jakkolwiek okrutnie to brzmiało. Nadeszła konieczność podjęcia kolejnych kroków do osiągnięcia zwycięstwa.
Przywitała się ze wszystkimi bardzo uprzejmie, w głowie odnotowując zebrane przy stole twarze. Wzrok ostatecznie zatrzymał się na Tony’m siedzącym obok Bertiego, któremu mrugnęła znacząco. Przejechała też dłonią po ramieniu Macmillana nim zasiadła na krześle obok niego. Ze zdziwieniem zorientowała się, że po drugiej stronie znajdował się auror, który niegdyś przyłapał ją na węszeniu w okolicach mostu - jak się później okazało, kryjówki przemytników. - Dzień dobry - powiedziała do niego grzecznie, trochę się pesząc. Dobrze, że przynajmniej nie było Artura… choć brzmiało to w jej głowie egoistycznie.
| Chciałabym usiąść na miejscu nr 11!
Starała się mimo to. Zamierzała wziąć udział w którymś z kolei spotkaniu, spróbować wziąć się w garść oraz przydać się do czegoś. Miniony Sylwester nieco podreperował samopoczucie rudzielca, pokazując tym samym, że życie nie składało się wyłącznie z przykrych chwil. Wśród nich znajdowały się również te dobre, piękne, nadające poczucia bezpieczeństwa. Z tą myślą wchodziła do salonu z delikatnym uśmiechem - zwyciężyli i choć cena za to była wygórowana, nie mogli oglądać się już za siebie. Jakkolwiek okrutnie to brzmiało. Nadeszła konieczność podjęcia kolejnych kroków do osiągnięcia zwycięstwa.
Przywitała się ze wszystkimi bardzo uprzejmie, w głowie odnotowując zebrane przy stole twarze. Wzrok ostatecznie zatrzymał się na Tony’m siedzącym obok Bertiego, któremu mrugnęła znacząco. Przejechała też dłonią po ramieniu Macmillana nim zasiadła na krześle obok niego. Ze zdziwieniem zorientowała się, że po drugiej stronie znajdował się auror, który niegdyś przyłapał ją na węszeniu w okolicach mostu - jak się później okazało, kryjówki przemytników. - Dzień dobry - powiedziała do niego grzecznie, trochę się pesząc. Dobrze, że przynajmniej nie było Artura… choć brzmiało to w jej głowie egoistycznie.
| Chciałabym usiąść na miejscu nr 11!
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Sam nie wiedział, czy ciągłe roztrząsanie wydarzeń z azkabanu w czymś mu pomoże. Po rozmowie z Lorraine czuł się odrobinę tylko uspokojony, cały czas łapał się jednak na tym, że spoglądał gdzieś w dal i przypominał sobie wszystkie wydarzenia z tego przeklętego miejsca. Zdecydowanie to co tam zrobili, było rzeczą dobrą. Odnieśli zwycięstwo. Nie tylko uwolnili świat od anomalii, ale także zyskali wyjątkowe miejsce, na zawsze odmieniając okrutną, przerażającą twierdzę więzienia. Lucan łapał się tych myśli niemal rozpaczliwie, próbując za każdym razem przykryć obrazek morza krwi a także kamiennego posągu, rozpadającego się w pył.
W ciągu tych dni, które minęły od ich powrotu, nie miał ochoty spotykać się z nikim z Zakonu. Potrzebował czasu, by wszystko sobie poukładać - jedynym wyjątkiem była oczywiście Lorraine. Siostra znała go zbyt dobrze, by mógł się zwyczajnie skryć ze swoimi rozterkami. Nie mógł z resztą tłamsić tego w nieskończoność, dobrze wiedział, że nie kończy się to dobrze. Mimo to, gdy kierował się na spotkanie Zakonu, czuł w sercu ciężar. Każdy z nich, który powrócił z Azkabanu, został przez tę wyprawę jakoś zmieniony. Lucan nie był tylko pewien, czy chce spojrzeć innym w oczy, by te zmiany dostrzec.
Zjawił się jednak - parę chwil przed umówioną godziną. Wkroczył do znanego już sobie pomieszczenia, wzrokiem odnajdując znajome twarze. Zacisnął lekko wargi, dostrzegając Justine, Kierana i Marcellę, w finalnym rozrachunku witając się z nimi, a także wszystkimi pozostałymi lekkim skinieniem głowy. W ciszy uścisnął rękę Alexandrowi, Benjaminowi, Archibaldowi i Skamanderowi, zasiadając finalnie koło Anthony'ego S. Zupełnie zignorował tylko Macmillana - nawet pomimo doznania tak wstrząsających wydarzeń, nadal nie uważał, by był on osobą, która powinna zasilać ich szeregi. Nie wypowiadał jednak swoich uwag głośno - kiedyś już odbył rozmowę na ten temat z Brendanem, wiedział, że i tak nie miało to sensu.
Jego czoło zmarszczyło się lekko, gdy zasiadł już na krześle, pogrążając się we własnych rozmyślaniach. Nie wiedział, czy Lorraine miała zamiar pojawić się na zebraniu. Abbott zerknął krótko na Archibalda, jakby sam wygląd Prewetta miał mu coś zdradzić, nie odezwał się jednak słowem. Wiedział, że u niej wszystko w porządku, z resztą, inni zakonnicy nadal się zbierali.
miejsce 19 chyba było jeszcze wolne
W ciągu tych dni, które minęły od ich powrotu, nie miał ochoty spotykać się z nikim z Zakonu. Potrzebował czasu, by wszystko sobie poukładać - jedynym wyjątkiem była oczywiście Lorraine. Siostra znała go zbyt dobrze, by mógł się zwyczajnie skryć ze swoimi rozterkami. Nie mógł z resztą tłamsić tego w nieskończoność, dobrze wiedział, że nie kończy się to dobrze. Mimo to, gdy kierował się na spotkanie Zakonu, czuł w sercu ciężar. Każdy z nich, który powrócił z Azkabanu, został przez tę wyprawę jakoś zmieniony. Lucan nie był tylko pewien, czy chce spojrzeć innym w oczy, by te zmiany dostrzec.
Zjawił się jednak - parę chwil przed umówioną godziną. Wkroczył do znanego już sobie pomieszczenia, wzrokiem odnajdując znajome twarze. Zacisnął lekko wargi, dostrzegając Justine, Kierana i Marcellę, w finalnym rozrachunku witając się z nimi, a także wszystkimi pozostałymi lekkim skinieniem głowy. W ciszy uścisnął rękę Alexandrowi, Benjaminowi, Archibaldowi i Skamanderowi, zasiadając finalnie koło Anthony'ego S. Zupełnie zignorował tylko Macmillana - nawet pomimo doznania tak wstrząsających wydarzeń, nadal nie uważał, by był on osobą, która powinna zasilać ich szeregi. Nie wypowiadał jednak swoich uwag głośno - kiedyś już odbył rozmowę na ten temat z Brendanem, wiedział, że i tak nie miało to sensu.
Jego czoło zmarszczyło się lekko, gdy zasiadł już na krześle, pogrążając się we własnych rozmyślaniach. Nie wiedział, czy Lorraine miała zamiar pojawić się na zebraniu. Abbott zerknął krótko na Archibalda, jakby sam wygląd Prewetta miał mu coś zdradzić, nie odezwał się jednak słowem. Wiedział, że u niej wszystko w porządku, z resztą, inni zakonnicy nadal się zbierali.
miejsce 19 chyba było jeszcze wolne
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Koniec roku okazał się czasem bardzo symbolicznym, w samym podsumowaniu zawarł przecież rozprawienie się z anomaliami - zmorą ciągnącą się od miesięcy. Minione miesiące były intensywne, męczące i długie, choć z perspektywy czasu wszystko zdawało się płynąć niewiarygodnie szybko. Jakim cudem taka ilość wydarzeń wcisnęła się w tak krótki okres? Tragedia goniła tragedię, nawet w zwycięstwach zasługujących na świętowanie kryły się zasadzki, haczyki i zadry, dbające o to, by szczęście nie zagościło na długo w sercach. Wojna rozciągnęła się nad wyspami i choć rozprawienie się z jednym problemem mocno ułatwiało sprawę, sytuacja wciąż nie przedstawiała się ciekawie.
Ollivander jeszcze nie przyzwyczaił się do faktu, że magia wróciła do swoich dawnych porządków - za każdym razem łapał się na unikaniu zaklęć, jakby miały zaskoczyć nieprzewidywalnym dodatkiem w najmniej odpowiednim momencie. Minęło zaledwie parę dni, dziwnie wolnych i spokojnych, kontrastowo do poprzednich miesięcy - poświęcił je na nabranie oddechu, odpoczynek, układanie spraw - przyzwyczajanie do myśli, że gdzieś na gruzach Azkabanu stoi miejsce pełne czystej, białej magii. Chciał je zbadać, sprawdzić - wydawało się naprawdę wyjątkowe.
Na miejscu pojawił się dosyć późno, wyjątkowo - zwykle starał się przybywać przed czasem, unikając nieeleganckich spóźnień, lecz tym razem chciał uniknąć oczekiwania na rozpoczęcie oraz zbędnej wymiany spojrzeń. Drzwi uchylił niedługo przed rozpoczęciem, ale pewien, że nie wejdzie w trakcie spotkania i nie przerwie nikomu. Zerknął na prowadzących, przebiegając też wzrokiem po wolnych miejscach. Nie było takich tłumów, jak ostatnio. Tak, jak się spodziewał - mimo milczenia dało się wyczuć grobową atmosferę, powiązaną ze śmiercią Herewarda. Wspominał go również, martwiąc się o Eileen. Nie dostrzegł jej wśród zebranych - nie zdziwił się tym. - Dzień dobry - przywitał się krótko, raczej cicho, ale wyraźnie, kierując słowa do wszystkich i nie wdając się z nikim w rozmowy. Zajął jedno z krzeseł, w milczeniu przerzucając wzrok z kąta w kąt, z osoby na osobę, w ten sposób wypełniając sobie ostatnie chwile ponurego oczekiwania.
miejsce 6
Ollivander jeszcze nie przyzwyczaił się do faktu, że magia wróciła do swoich dawnych porządków - za każdym razem łapał się na unikaniu zaklęć, jakby miały zaskoczyć nieprzewidywalnym dodatkiem w najmniej odpowiednim momencie. Minęło zaledwie parę dni, dziwnie wolnych i spokojnych, kontrastowo do poprzednich miesięcy - poświęcił je na nabranie oddechu, odpoczynek, układanie spraw - przyzwyczajanie do myśli, że gdzieś na gruzach Azkabanu stoi miejsce pełne czystej, białej magii. Chciał je zbadać, sprawdzić - wydawało się naprawdę wyjątkowe.
Na miejscu pojawił się dosyć późno, wyjątkowo - zwykle starał się przybywać przed czasem, unikając nieeleganckich spóźnień, lecz tym razem chciał uniknąć oczekiwania na rozpoczęcie oraz zbędnej wymiany spojrzeń. Drzwi uchylił niedługo przed rozpoczęciem, ale pewien, że nie wejdzie w trakcie spotkania i nie przerwie nikomu. Zerknął na prowadzących, przebiegając też wzrokiem po wolnych miejscach. Nie było takich tłumów, jak ostatnio. Tak, jak się spodziewał - mimo milczenia dało się wyczuć grobową atmosferę, powiązaną ze śmiercią Herewarda. Wspominał go również, martwiąc się o Eileen. Nie dostrzegł jej wśród zebranych - nie zdziwił się tym. - Dzień dobry - przywitał się krótko, raczej cicho, ale wyraźnie, kierując słowa do wszystkich i nie wdając się z nikim w rozmowy. Zajął jedno z krzeseł, w milczeniu przerzucając wzrok z kąta w kąt, z osoby na osobę, w ten sposób wypełniając sobie ostatnie chwile ponurego oczekiwania.
miejsce 6
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozpoczął się nowy rok. Od wydarzeń, które rozegrały się w Azkabanie minęło zaledwie kilka krótkich dni. Nie zdążyła przyzwyczaić się jeszcze do zmian jakie to spowodowało. Magia stała się stabilna, a nad brytyjskim niebem zapanował pozorny spokój. Na krótko dała się oszukać temu uczuciu, które napłynęło po opanowaniu przez zakonników anomalii i utworzeniu bezpiecznego azylu na fundamentach dawnego magicznego więzienia. Uczucie to jednak rozpłynęło się, gdy dowiedziała się o śmierci Bones. Przez chwilę poczuła się jakby osiągnęli zwycięstwo. Wieść o tym co stało się z szefową biura aurorów skutecznie jednak sprowadziła ją na ziemię. Jedno zwycięstwo splotło się z kolejną tragedią. Miała poczucie jakby wszystko co robili zakonnicy było niczym więcej niż syzyfową pracą. Zwycięstwo nad krwią zostało okupione krwią, a wróg zaatakował z zupełnie innej strony. Przypominając o wszystkich paranoicznych myślach, które ucichły na moment. Gdy przez kilka chwil pomyślała, że jej rodzina i bliscy są bezpieczniejsi niż wcześniej. Budząca nadzieja znów okazała się być naiwnością i krótkowzrocznością.
Na spotkaniu pojawiła się sama. Zimowa aura otuliła ją gdy tylko opuściła mieszkanie. Było puste. Chociaż wcześniej zdarzało jej się zostawiać Melanie u ojca na kilka dni. Teraz niemalże opuszczone przez wieczną nieobecność schronienie zdawało się ziać pustką i samotnością, powodowaną brakiem córki. Wolała jednak by ta pozostawała poza Londynem tak długo jak to możliwie. Ulegała myśli, że z Mel jest bezpieczniejsza z ojcem Roselyn niż z nią samą. I każdego dnia przypominały jej o tym ruiny Słodkiej Próżności oraz Cukierni Fortescue. Chciała mieć poczucie, że podejmowała dobre decyzję. Nikt nie mógł jej o tym zapewnić. Nie czuła się już pewna niczego.
W okolicy Starej Chaty pojawiła się niemalże spóźniona. Dzisiejszy dyżur w Mungu znów przeciągnął się. Z pewnością weszła jako jedna z ostatnich, zamykając za sobą drzwi by nie wpuścić do środka zimnego powietrza.
Przesunęła wzrokiem po twarzy innych zakonników. Co czeka ich dzisiaj? Wzrokiem odnalazła znajome twarze, w końcu sięgając wzrokiem na drugi koniec sali gdzie miejsce zajmowało jej kuzynostwo i Lucinda. Skierowała tam swój krok, siadając nieopodal bo wszystkie miejsca obok nich były już zajęte. Krótko kiwnęła głową, aby ich przywitać i wsunęła się na miejsce obok Ulyssesa Ollivendera. - Dzień dobry - powiedziała na przywitanie i zamilkła oczekując wieści przyniesionych im przez gwardzistów.
miejsce 7
Na spotkaniu pojawiła się sama. Zimowa aura otuliła ją gdy tylko opuściła mieszkanie. Było puste. Chociaż wcześniej zdarzało jej się zostawiać Melanie u ojca na kilka dni. Teraz niemalże opuszczone przez wieczną nieobecność schronienie zdawało się ziać pustką i samotnością, powodowaną brakiem córki. Wolała jednak by ta pozostawała poza Londynem tak długo jak to możliwie. Ulegała myśli, że z Mel jest bezpieczniejsza z ojcem Roselyn niż z nią samą. I każdego dnia przypominały jej o tym ruiny Słodkiej Próżności oraz Cukierni Fortescue. Chciała mieć poczucie, że podejmowała dobre decyzję. Nikt nie mógł jej o tym zapewnić. Nie czuła się już pewna niczego.
W okolicy Starej Chaty pojawiła się niemalże spóźniona. Dzisiejszy dyżur w Mungu znów przeciągnął się. Z pewnością weszła jako jedna z ostatnich, zamykając za sobą drzwi by nie wpuścić do środka zimnego powietrza.
Przesunęła wzrokiem po twarzy innych zakonników. Co czeka ich dzisiaj? Wzrokiem odnalazła znajome twarze, w końcu sięgając wzrokiem na drugi koniec sali gdzie miejsce zajmowało jej kuzynostwo i Lucinda. Skierowała tam swój krok, siadając nieopodal bo wszystkie miejsca obok nich były już zajęte. Krótko kiwnęła głową, aby ich przywitać i wsunęła się na miejsce obok Ulyssesa Ollivendera. - Dzień dobry - powiedziała na przywitanie i zamilkła oczekując wieści przyniesionych im przez gwardzistów.
miejsce 7
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Radość przeplatała się z rozpaczą, wpędzając Sue w prawdziwą huśtawkę nastrojów, niemożliwą do przewidzenia - był to stan męczący i niewygodny, pełen długich rozmyślań, wątpliwości i stagnacji. W pewnym sensie bezruch był miły, po intensywnych przejściach i pamiętnej misji w Azkabanie potrzebowała trochę czasu na psychiczną regenerację. Przed oczyma czasami stawały jej nieprzyjemne obrazy, chociażby ta dziwna kraina, pełna inferiusów uczepionych na linach - dreszcz przechodził po karku. Ponad wszystko cieszyła się, że utrata wzroku była tylko chwilowa. Gorzej, że w tej samej misji stracili Bartiusa - ta myśl wracała bardzo często, wywołując smutek, jednak od powrotu z upiornego więzienia (teraz - Oazy) Sue zdążyła uwierzyć, że więcej nie ujrzą go między sobą, ten fakt wpisywał się powoli w życie. Strata była ogromna.
Tym razem Lovegood nie porwała się na sesję warzenia eliksirów przed spotkaniem, mając nadzieję, że w razie potrzeby podzieli się posiadanymi zbiorami - zabrała wszystko, co chciała poświęcić na rzecz Zakonu - była również pewna, że dzieła zdolniejszych alchemików bardziej przydadzą się na przydzielonych zadaniach, dlatego nie wypominała sobie chwili lenistwa. Zawsze mogła nadrobić alchemię po spotkaniu, nic nie stało na przeszkodzie.
Zbierała się bardzo powoli, nie mogąc zwlec z łóżka - świadomość, że mimo zakończenia anomalii, w ich świecie czaiło się dalej tak wiele zła, potrafiła być niezmiernie przytłaczająca. Nieco ociężale wydobyła z szafy czarne, proste ubrania, we włosy wplotła czarne piórka i przykryła głowę czarnym kapeluszem z krótkim rondem. Do chaty przybyła bez uśmiechu i energii, niepodobna do siebie, choć tak samo pochłonięta myślami. Początkowo wlepiała wzrok w podłogę, dopiero po momencie orientujac się, że przecież weszła między ludzi i wypadałoby się przywitać oraz dołączyć - zamrugała nieprzytomnie, rozglądając się po obecnych. - Cześć - przywitała się krótko, nie do końca ściągając myśli na ziemię. Nie zwracała uwagi na to, gdzie będzie siedzieć - zajęła po prostu jedno z bliższych wolnych krzeseł, po fakcie orientując się, że ma po swojej prawej pana Rinehearta. Nawet wspomnienie jego króliczej formy nie przywróciło jej iskry.
17
Tym razem Lovegood nie porwała się na sesję warzenia eliksirów przed spotkaniem, mając nadzieję, że w razie potrzeby podzieli się posiadanymi zbiorami - zabrała wszystko, co chciała poświęcić na rzecz Zakonu - była również pewna, że dzieła zdolniejszych alchemików bardziej przydadzą się na przydzielonych zadaniach, dlatego nie wypominała sobie chwili lenistwa. Zawsze mogła nadrobić alchemię po spotkaniu, nic nie stało na przeszkodzie.
Zbierała się bardzo powoli, nie mogąc zwlec z łóżka - świadomość, że mimo zakończenia anomalii, w ich świecie czaiło się dalej tak wiele zła, potrafiła być niezmiernie przytłaczająca. Nieco ociężale wydobyła z szafy czarne, proste ubrania, we włosy wplotła czarne piórka i przykryła głowę czarnym kapeluszem z krótkim rondem. Do chaty przybyła bez uśmiechu i energii, niepodobna do siebie, choć tak samo pochłonięta myślami. Początkowo wlepiała wzrok w podłogę, dopiero po momencie orientujac się, że przecież weszła między ludzi i wypadałoby się przywitać oraz dołączyć - zamrugała nieprzytomnie, rozglądając się po obecnych. - Cześć - przywitała się krótko, nie do końca ściągając myśli na ziemię. Nie zwracała uwagi na to, gdzie będzie siedzieć - zajęła po prostu jedno z bliższych wolnych krzeseł, po fakcie orientując się, że ma po swojej prawej pana Rinehearta. Nawet wspomnienie jego króliczej formy nie przywróciło jej iskry.
17
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ciężko zasiadł przy stole, wciskając umięśnione ciało w drewniane oparcie, ze skupieniem wpatrując się w nachodzące na siebie słoje na blacie długiego stołu. Był zmęczony, był zaniepokojony, był przejęty ciężarem odpowiedzialności, który na nim spoczywał, a wspomnienia Azkabanu, ciągle żywe, potrafiły przesłonić spojrzenie nawet w najbardziej słoneczne popołudnie. Wyszli stamtąd, ocalili to miejsce, ale cena, jaką przyszło zapłacić im za to zwycięstwo, należała do tych najwyższych. Podejrzewał, że podobne rozważania spowijają kolejnych wchodzących do pomieszczenia Zakonników. Każdego witał skinieniem głowy, głęboko pogrążony we własnych myślach; na dłużej utrzymał wzrok Hannah, lecz i jej nie poświęcił specjalnie wiele uwagi. Dopiero beztrosko odzywający się Randall sprawił, że brodacz podniósł głowę, mierząc zasiadającego obok Marcelli mężczyznę oceniającym spojrzeniem.
- Tak cię bawią wspomnienia Azkabanu, Randall? - spytał spokojnie, ale z naciskiem. Nie pojmował, jak można podchodzić do tego tematu tak lekkomyślnie, z nonszalancką swobodą, zwłaszcza biorąc pod uwagę ludzi, których tam stracili. Cóż, przynajmniej jeden z Zakonników miał dobry humor, mogąc wyrównywać posępną aurę, jaką wytwarzał wokół siebie Benjamin.
Nie próbował jej z siebie zrzucić, nie rzucał zawadiackich spojrzeń, nie posyłał powitalnych uśmiechów, mało przypominając samego z pierwszych spotkań Zakonu Feniksa, gdy był entuzjastyczną równowagą dla zafrasowanego Garretta; przywódcy, którego tam im brakowało. I którego mogli odzyskać w osobie innego silnego czarodzieja, mającego stanowić jeden z późniejszych tematów spotkania. Tak samo jak promieniujący ciepłem kamień, który trzymał za pazuchą kurtki; ukryty, ale obecny, emanujący mocą napełniającą go pewnością, że czynią dobrze.
Wright spojrzał na zegar, wiszący na przeciwległej ścianie. Wolał uniknąć wpadających w środek dyskusji spóźnialskich, zdyszanych i dekoncentrujących zgromadzonych - wierzył, że Tonks zamknie drzwi i tym samym
- Witajcie. Dobrze wiedzieć was całych i zdrowych - zaczął, prostując się na krześle, ale nie wstając; siedzieli tutaj wśród przyjaciół, a on i tak górował sylwetką nad pozostałymi, będąc w pełni słyszalnym nawet w kątach salonu. - Nie wszyscy mogli się dziś zjawić; nie wszyscy powrócili z Azkabanu, który na zawsze pogrzebał w sobie ciała naszych bliskich - ciągnął bez podniosłości, ale ze słyszalnym smutkiem w głosie. Odchrząknął i przetarł dłonią twarz, odgarniajać jednocześnie do tyłu rozczochrane włosy. Ciężko było przemawiać, nie nadawał się do przewodzenia, ale zamierzał jak najlepiej wywiązać się z zadania. - Proponuję więc, by na początek, uczcić minutą ciszy tych, których straciliśmy - i o których poświęceniu nigdy nie zapomnimy - mimowolnie zerknął w kąt, na wygodny fotel, który zazwyczaj zajmowała Bathilda Bagshot; czarownica, dzięki której pokonali anomalie, odnajdując sposob na okiełznanie oszalałej magii. Ben wsparł łokcie na kolanach i pochylił głowę, opierając ją na dłoniach; nie wiedział, czy milczał minutę, czy dłużej, potrzebował tej chwili, by oddać hołd Pani Profesor i Herewardowi. I by dać czas do namysłu Zakonnikom, pozwalając im na refleksję.
Wyprostował się ponownie po chwili, przesuwając zmęczonym spojrzeniem po twarzach zgromadzonych przy stole Zakonników. - Dzięki zaangażowaniu każdego z was udało się nam pokonać anomalie, ustabilizować magię, przynoszącą tak wiele cierpień, zwłaszcza mugolom i najmłodszym - Ci, którzy wzięli udział w misji do Azkabanu, tak sam jak ci, którzy pomogli w przygotowaniach, powinni być z siebie dumni. Miał nadzieję, że widzą to w jego cieplejszym wzroku. Tak, mieli powody do dumy, zrobili coś dobrego, naprawili to, co zniszczyli. - Zapłaciliśmy jednak za to wysoką cenę. Między nami nie ma Pani Profesor, Bathildy Bagshot - zawiesił głos, po czym znów odkaszlnął, przenosząc spojrzenie na Justine. To ona przewodziła dzisiejszym spotkaniem. Gestem wskazał, że oddaje jej głos i przestrzeń: wiedziała, jakie kwestie muszą poruszyć i jakie pytania zadać, by udało się im przedyskutować najważniejsze sprawy. Mieli jeszcze wiele do zrobienia i wiele do ustalenia.
| Każdą kolejkę zaczyna post Justine, kończy post Benjamina. Pomiędzy postem Bena a postem Justine jest ostatnia szansa, żeby dołączyć do spotkania.
- Tak cię bawią wspomnienia Azkabanu, Randall? - spytał spokojnie, ale z naciskiem. Nie pojmował, jak można podchodzić do tego tematu tak lekkomyślnie, z nonszalancką swobodą, zwłaszcza biorąc pod uwagę ludzi, których tam stracili. Cóż, przynajmniej jeden z Zakonników miał dobry humor, mogąc wyrównywać posępną aurę, jaką wytwarzał wokół siebie Benjamin.
Nie próbował jej z siebie zrzucić, nie rzucał zawadiackich spojrzeń, nie posyłał powitalnych uśmiechów, mało przypominając samego z pierwszych spotkań Zakonu Feniksa, gdy był entuzjastyczną równowagą dla zafrasowanego Garretta; przywódcy, którego tam im brakowało. I którego mogli odzyskać w osobie innego silnego czarodzieja, mającego stanowić jeden z późniejszych tematów spotkania. Tak samo jak promieniujący ciepłem kamień, który trzymał za pazuchą kurtki; ukryty, ale obecny, emanujący mocą napełniającą go pewnością, że czynią dobrze.
Wright spojrzał na zegar, wiszący na przeciwległej ścianie. Wolał uniknąć wpadających w środek dyskusji spóźnialskich, zdyszanych i dekoncentrujących zgromadzonych - wierzył, że Tonks zamknie drzwi i tym samym
- Witajcie. Dobrze wiedzieć was całych i zdrowych - zaczął, prostując się na krześle, ale nie wstając; siedzieli tutaj wśród przyjaciół, a on i tak górował sylwetką nad pozostałymi, będąc w pełni słyszalnym nawet w kątach salonu. - Nie wszyscy mogli się dziś zjawić; nie wszyscy powrócili z Azkabanu, który na zawsze pogrzebał w sobie ciała naszych bliskich - ciągnął bez podniosłości, ale ze słyszalnym smutkiem w głosie. Odchrząknął i przetarł dłonią twarz, odgarniajać jednocześnie do tyłu rozczochrane włosy. Ciężko było przemawiać, nie nadawał się do przewodzenia, ale zamierzał jak najlepiej wywiązać się z zadania. - Proponuję więc, by na początek, uczcić minutą ciszy tych, których straciliśmy - i o których poświęceniu nigdy nie zapomnimy - mimowolnie zerknął w kąt, na wygodny fotel, który zazwyczaj zajmowała Bathilda Bagshot; czarownica, dzięki której pokonali anomalie, odnajdując sposob na okiełznanie oszalałej magii. Ben wsparł łokcie na kolanach i pochylił głowę, opierając ją na dłoniach; nie wiedział, czy milczał minutę, czy dłużej, potrzebował tej chwili, by oddać hołd Pani Profesor i Herewardowi. I by dać czas do namysłu Zakonnikom, pozwalając im na refleksję.
Wyprostował się ponownie po chwili, przesuwając zmęczonym spojrzeniem po twarzach zgromadzonych przy stole Zakonników. - Dzięki zaangażowaniu każdego z was udało się nam pokonać anomalie, ustabilizować magię, przynoszącą tak wiele cierpień, zwłaszcza mugolom i najmłodszym - Ci, którzy wzięli udział w misji do Azkabanu, tak sam jak ci, którzy pomogli w przygotowaniach, powinni być z siebie dumni. Miał nadzieję, że widzą to w jego cieplejszym wzroku. Tak, mieli powody do dumy, zrobili coś dobrego, naprawili to, co zniszczyli. - Zapłaciliśmy jednak za to wysoką cenę. Między nami nie ma Pani Profesor, Bathildy Bagshot - zawiesił głos, po czym znów odkaszlnął, przenosząc spojrzenie na Justine. To ona przewodziła dzisiejszym spotkaniem. Gestem wskazał, że oddaje jej głos i przestrzeń: wiedziała, jakie kwestie muszą poruszyć i jakie pytania zadać, by udało się im przedyskutować najważniejsze sprawy. Mieli jeszcze wiele do zrobienia i wiele do ustalenia.
| Każdą kolejkę zaczyna post Justine, kończy post Benjamina. Pomiędzy postem Bena a postem Justine jest ostatnia szansa, żeby dołączyć do spotkania.
- STÓŁ:
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział, że było już późno. Najpierw, gdy wychodził z Ministerstwa, by - w założeniu - szybko zahaczyć o mieszkanie, by okazało się, że pod drzwiami miał bardzo nieoczekiwanego gościa. Musiał się nim zająć. Z obietnicą powrotu i pozostawieniem go w progach własnej kawalerki, pognał na miejsce spotkania. Miał w głowie jeszcze większy chaos, niż na początku, a powody wizyty gościa, położyły się cieniem, którego dziś nie potrafił zdjąć, niby dołożona warstwa smutku, winy i przeraźliwego zmęczenia. Tego, które wyniósł wraz z pozostałymi po wydarzeniach w Azkabanie. I to - wciąż nie było wszystko.
Czuł się, jak na pękającej, lodowej tafli, nie mogąc poradzić nic na to, że kolejne sylwetki, które stanowiły dla niego grunt - tonęły, znikając w trzeszczącym lodzie, rozrywane przez potwory czające się w odmętach ciemnych wód. Skamander znał swój cel, tak bardzo trzymał się jego ram, że rezygnował ze wszystkiego, co mogło być mu jeszcze drogie. To światło z , którym podążał, światło, które wciąż w sobie czuł - czy jeszcze tam było?
Zapalił papierosa, gdy tylko nieprzyjemna auta teleportacji odpuściła, pozostawiając żołądek ściśnięty. W kieszeni długiego płaszcza wciąż tkwiła paczka papierosów, gdy on odpalała zapalniczką tytoniowy zwitek. Wiedział, że prawdopodobnie, większość zakonników już się zebrała na miejscu. Jak wielu nie było - o tym pamiętał zbyt doskonale. Pamiętać miał zawsze, dokładając nowe nazwiska do długiej, coraz dłuższej listy. Ostatnie, które się tam pojawiły, przepełniały czarę goryczy. Sam czuł pustkę coraz silniej, nie mogąc dotrzeć do jej końca. Bathilda. Bones. A ostatni nazwisko sprawiało, że gniewna iskra rozpalała zarazą jego serce. Ile jeszcze? Ile jeszcze, gdy to on skończy na swojej liście?
Przekroczył próg Chaty w ciszy, wcześniej gasząc dogasający pet pod ciężkim butem. Strużka dymu pognała wraz z upadającym zwitkiem, by finalnie zgasnąć. Było zimno, ale zimnem nie tylko zewnętrznym.
Nie zapukał, przekraczając próg sali, w której zebrali się już uczestnicy spotkania. Nie przyglądał się też nikomu szczególnie, omiatając spojrzeniem prowadzących i obojgu, niemo skinął głową. Spotkanie się zaczęło, nie planował zakłócać go bardziej. Potem przeniósł wzrok na kuzyna, ale finalnie zatrzymując się na Kieranie i Susanne, obok której zdecydował się usiąść.
| zajmuje miejsce nr 18
Czuł się, jak na pękającej, lodowej tafli, nie mogąc poradzić nic na to, że kolejne sylwetki, które stanowiły dla niego grunt - tonęły, znikając w trzeszczącym lodzie, rozrywane przez potwory czające się w odmętach ciemnych wód. Skamander znał swój cel, tak bardzo trzymał się jego ram, że rezygnował ze wszystkiego, co mogło być mu jeszcze drogie. To światło z , którym podążał, światło, które wciąż w sobie czuł - czy jeszcze tam było?
Zapalił papierosa, gdy tylko nieprzyjemna auta teleportacji odpuściła, pozostawiając żołądek ściśnięty. W kieszeni długiego płaszcza wciąż tkwiła paczka papierosów, gdy on odpalała zapalniczką tytoniowy zwitek. Wiedział, że prawdopodobnie, większość zakonników już się zebrała na miejscu. Jak wielu nie było - o tym pamiętał zbyt doskonale. Pamiętać miał zawsze, dokładając nowe nazwiska do długiej, coraz dłuższej listy. Ostatnie, które się tam pojawiły, przepełniały czarę goryczy. Sam czuł pustkę coraz silniej, nie mogąc dotrzeć do jej końca. Bathilda. Bones. A ostatni nazwisko sprawiało, że gniewna iskra rozpalała zarazą jego serce. Ile jeszcze? Ile jeszcze, gdy to on skończy na swojej liście?
Przekroczył próg Chaty w ciszy, wcześniej gasząc dogasający pet pod ciężkim butem. Strużka dymu pognała wraz z upadającym zwitkiem, by finalnie zgasnąć. Było zimno, ale zimnem nie tylko zewnętrznym.
Nie zapukał, przekraczając próg sali, w której zebrali się już uczestnicy spotkania. Nie przyglądał się też nikomu szczególnie, omiatając spojrzeniem prowadzących i obojgu, niemo skinął głową. Spotkanie się zaczęło, nie planował zakłócać go bardziej. Potem przeniósł wzrok na kuzyna, ale finalnie zatrzymując się na Kieranie i Susanne, obok której zdecydował się usiąść.
| zajmuje miejsce nr 18
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Sylwester szybko rozszedł się po kościach. Zdawać by się mogło, że przykryje swoją beztroską i radością rozpoczęcia nowej ery cały ten nagromadzony od wyprawy do Azkabanu smutek i żal po utracie bliskich, ale wcale tak nie było. Zaledwie okrył go prześwitującą łuną, skazując obrazy powstałe po tragedii, by zaledwie osiadły biernie na płytkim dnie świadomości. Udało jej się na chwilę o tym zapomnieć, kiedy razem ze Steffenem przemierzali zakątki Doliny Godryka, kiedy muzyka dudniła w uszach i zamaszystymi ruchami wymiatała z przepełnionego umysłu niechciane wizje. Ale następnego dnia ogarnęła ją w drodze do Ministerstwa Magii bezbrzeżna cisza, tak inna od wcześniejszego hałasu, tak niechciana, tak pełna wewnętrznego echa. Pamiętała, że skrzywiła się, gdy jednym z wielu przejść dostawała się do jednostki. Skrzywiła się, bo wiedziała, że spokój prędko ją opuści i znów zagości w jej umyśle stan po wyprawie. Musiała to jednak poukładać w głowie, w innym wypadku skaże się na wieczną tułaczkę przez pustynię wyrzutów sumienia. Nie chciała tego. Nie mogła do tego dopuścić. Czujny i czysty umysł był elementem w jej karierze koniecznym. Zresztą plany, które miała wobec siebie, nie przewidywały chaosu.
Przedzierając się przez śnieg myślała o tym, że się spóźni. Ale mimo świadomości, nie przyspieszyła kroku, idąc wciąż tym samym, marszowym tempem. Chata lśniła przed nią drewnem skrytym w bieli śniegu, spozierała zza niego z ciekawością. Widziała sylwetki przechodzące przez drzwi, wchodzące do środka, żeby się zagrzać; żeby usłyszeć z ust innych zakonników dobre wieści. Dobre słowo pocieszenia po tym, co przeżyli. Nie chodziło o triumf nad końcem anomalii – ten jakby już opadł. Być może chodziło tylko o zaprzeczenie istnienia wojny. Na tę ostatnią myśl Jackie znów się skrzywiła, lekko, jakby przełykała kwaśny cukierek na ból gardła, na chrypę powstałą po ciągłych krzykach. W tej chwili nie było jej widać. Wojenna zawierucha na ten krótki moment podwinęła ogon. Ale Lord Voldemort i jego poplecznicy zapewne tylko czekali na właściwy moment, by uderzyć ponownie.
Weszła do Starej Chaty po cichu, a gdy usłyszała dochodzący z głębi głos Benjamina, nadstawiła uszu, zdejmując z siebie wierzchnie odzienie. Odwiesiła je w korytarzu i równie cicho ruszyła w stronę salonu. Skinęła lekko głową w stronę przemawiającego Bena, nie przerywając mu w żadnym razie, i Just, chcąc dać im znać, że przeprasza za wtargnięcie jako ostatnia (lub przedostatnia?). Odnalazła prędko wolne miejsce (bo zobaczyła, że to obok ojca jest zajęte, a szkoda) i usiadła, nie szurając krzesłem. Uśmiechnęła się lekko do Gabriela na powitanie, a potem znów jej wzrok osiadła na twarzy Gwardzisty podejmującego głos. Zmarszczyła podejrzliwie brwi, gdy Ben powiedział o profesor Bagshot. Nie do końca wiedziała, co powiedzieć, jak zareagować. Jak...?
Stracili Przewodniczkę?
| miejsce 9 poproszę
Przedzierając się przez śnieg myślała o tym, że się spóźni. Ale mimo świadomości, nie przyspieszyła kroku, idąc wciąż tym samym, marszowym tempem. Chata lśniła przed nią drewnem skrytym w bieli śniegu, spozierała zza niego z ciekawością. Widziała sylwetki przechodzące przez drzwi, wchodzące do środka, żeby się zagrzać; żeby usłyszeć z ust innych zakonników dobre wieści. Dobre słowo pocieszenia po tym, co przeżyli. Nie chodziło o triumf nad końcem anomalii – ten jakby już opadł. Być może chodziło tylko o zaprzeczenie istnienia wojny. Na tę ostatnią myśl Jackie znów się skrzywiła, lekko, jakby przełykała kwaśny cukierek na ból gardła, na chrypę powstałą po ciągłych krzykach. W tej chwili nie było jej widać. Wojenna zawierucha na ten krótki moment podwinęła ogon. Ale Lord Voldemort i jego poplecznicy zapewne tylko czekali na właściwy moment, by uderzyć ponownie.
Weszła do Starej Chaty po cichu, a gdy usłyszała dochodzący z głębi głos Benjamina, nadstawiła uszu, zdejmując z siebie wierzchnie odzienie. Odwiesiła je w korytarzu i równie cicho ruszyła w stronę salonu. Skinęła lekko głową w stronę przemawiającego Bena, nie przerywając mu w żadnym razie, i Just, chcąc dać im znać, że przeprasza za wtargnięcie jako ostatnia (lub przedostatnia?). Odnalazła prędko wolne miejsce (bo zobaczyła, że to obok ojca jest zajęte, a szkoda) i usiadła, nie szurając krzesłem. Uśmiechnęła się lekko do Gabriela na powitanie, a potem znów jej wzrok osiadła na twarzy Gwardzisty podejmującego głos. Zmarszczyła podejrzliwie brwi, gdy Ben powiedział o profesor Bagshot. Nie do końca wiedziała, co powiedzieć, jak zareagować. Jak...?
Stracili Przewodniczkę?
| miejsce 9 poproszę
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pędziłem do starej chaty jak struś pędziwiatr z mugolskiej kreskówki, którą miałem okazję jakiś czas temu obejrzeć, wybierając się na spacer po Londynie. Technologia, w której została zrobiona, była co najmniej magiczna i naprawdę chciałbym się dowiedzieć na czym dokładnie polega. Niby wychowałem się w towarzystwie niemagicznego świata, jednak część mugolskiej technologii zachwyca mnie po dziś dzień i jest dla mnie nie mniej niezrozumiała niż chociażby budowa różdżki. Tak więc biegłem, a żółty szal powiewał za mną, próbując uciec z ledwie osłoniętej szyi. Włosy rozczochrał mi wiatr, a czapka została w domu – nie moim własnym, bo mój wciąż przypominał ruinę, ale w domu zastępczym, równie miłym. Cieszyłem się, że posiadam tak dobrych przyjaciół jak Bertie. Bez niego nie wiem gdzie bym się podział, a tak odnalazłem swoje zapasowe miejsce w Ruderze, która rudery już wcale nie przypominała. To teraz mój dom mógł przejąć tę nazwę. Skąd we mnie ten optymizm? Nie wiem, jeszcze niedawno nie potrafiłem się nawet uśmiechnąć, mając w głowie wspomnienia sprzed niespełna kilku tygodni. Może to nowy rok i perspektywa odbudowy lodziarni tak na mnie zadziałały. Nie mogłem się już doczekać, kiedy kamienia zostanie odremontowana i znowu w niej zamieszkam, a przy okazji może nawet coś pozmieniam, tak czy inaczej pokazując swoim oprawcom, że powstaniemy z kolan po ich atakach. Choć muszę przyznać, że wciąż zdarzało mi się miewać koszmary, ale raczej nikomu o tym nie mówiłem, nie chcąc nikogo niepokoić.
Wpadłem do salonu zadyszany i czerwony na twarzy, szybko pozbywając się żółtego szala i granatowego płaszcza, odwieszając go na wieszaku. - Jestem, przepraszam, witajcie - wydukałem, jednocześnie szukając pośród wszystkich obecnych wolnego miejsca do siedzenia. Wtedy sobie uświadomiłem, że chyba tylko mnie tutaj jeszcze nie ma, przez co zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, więc szybko przemknąłem do ostatniego wolnego krzesła, witając się jeszcze raz ze swoimi sąsiadami. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na powagę, jaka panuje w pomieszczeniu, więc od razu się uciszyłem i skuliłem bardziej w sobie, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Floreanie, jesteś taki głupi.
| Miejsce nr 8!
Wpadłem do salonu zadyszany i czerwony na twarzy, szybko pozbywając się żółtego szala i granatowego płaszcza, odwieszając go na wieszaku. - Jestem, przepraszam, witajcie - wydukałem, jednocześnie szukając pośród wszystkich obecnych wolnego miejsca do siedzenia. Wtedy sobie uświadomiłem, że chyba tylko mnie tutaj jeszcze nie ma, przez co zrobiło mi się niewyobrażalnie głupio, więc szybko przemknąłem do ostatniego wolnego krzesła, witając się jeszcze raz ze swoimi sąsiadami. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na powagę, jaka panuje w pomieszczeniu, więc od razu się uciszyłem i skuliłem bardziej w sobie, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Floreanie, jesteś taki głupi.
| Miejsce nr 8!
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zasiadła na krześle obok Bena, zaplatając dłonie na ramionach. Jedna z nóg powędrowała na siedzenie, kolano zaś wsparła o kant stołu milcząco obserwując wchodzących do środka, posyłając każdemu łagodny uśmiech, lub skinienie głowy. Czekała, na moment w którym zjawią się wszyscy, nie mogąc oprzeć się dziwnemu wrażeniu, że choć zjednoczeni, jednocześnie zdawali się podzieleni. Brakowało kogoś, kto będzie w stanie na nowo ich połączyć. Poprowadzić. Jej jasne tęczówki przesunęły się na Randalla jednak nim zdążyła zabrać głos uprzedził ją ten, należący do Bena. Zerknęła na zegar, zostawiając tę kwestię jemu. Zwyciężyli, silniejsi, niż kiedykolwiek, ale zapłacili też niezmiernie wysoką cenę - o której niektórzy z nich nadal nie wiedzieli. Pamiętała też rozmowę w źródle. Sama zastanawiała się później i znalazła odpowiedź, dlaczego zwracała uwagę na ich przeciwników w chwili kiedy odnosili sukces. Bo zło, nigdy nie spało. Tam gdzie pojawiało się światło, pojawiała się też ciemność. Nie mogli sobie pozwolić sobie na rozluźnienie. Nie, kiedy wojna dopiero wkraczała w ten najtrudniejszy etap. Jedno spojrzenie, rzucone przez Bejamina starczyło, by podniosła się i ruszyła w kierunku drzwi do tej pory otwartych. Cichy szczęk zamka potoczył się po pomieszczeniu jeszcze zanim zabrał głos. Brakowało niektórych, ale liczyła na to, że zatrzymały ich obowiązki. Usiadła na powrót na swoim miejscu splatając dłonie ze sobą i układając je na stole. Pochyliła jasną głowę, gdy Ben wniósł o minutę ciszy. Pozwoliła by jej myśli pomknęły ku straconym jednostkom, tym, dzięki którym dzisiaj mogli mówić o wygranej bitwie, choć jedna bitwa, nie znaczyła jeszcze przecież o wygranej wojnie. Uniosła spojrzenie, przesuwając nim po wszystkich zasiadających przy stole. Wzięła wdech. Zawsze wykonywała polecenia, nigdy nie musiała podejmować decyzji i przewodzić ludziom. Ale zawsze nie było trwałe, a ona przechodząc Próbę, zgodziła się nieść brzemię, którego inni nie byli w stanie.
- i Herewarda. - podjęła słowa Bena, pilnując by nie zadrżał jej głos. - Macie prawo wiedzieć dlaczego. - wzięła wdech, jeszcze raz przesuwając po zgromadzonych - przyjaciołach, sojusznikach. Jak wielu przyjdzie im jeszcze stracić? Trudno było przewidzieć. - Kamień Wskrzeszenia - o którym wszyscy wiecie - by został w pełni uruchomiony potrzebował ofiary. Bez niej, niebyłby w stanie dawać życia. Pani profesor zgodziła się ją ponieść. - zgodziła, czy raczej postanowiła? Pamiętała to spotkanie, przed wyruszeniem do Azkabanu. Milczące zgody i protesty, które spełzły na niczym. - W dwóch glinianych pojemniczkach, które przez Azkaban nieśli Ben i Samuel znajdowały się: dusza i ciało Pani Profesor. To one dały energię kamieniowi i przypieczętowały rytuał. Chciałabym, żebyście zapamiętali, że nasz sukces zawdzięczamy jej poświęceniu. - pozwoliła, by jej słowa wybrzmiały w pomieszczeniu. Żeby wszyscy zrozumieli, że gdyby nie postać tak odważnej jednostki jak profesor Bagshot, która oddała swoje życie dla ich sprawy, dzisiaj mogliby rozprawiać nad czymś zgoła innymi, niźli pokonanie anomalii i uratowanie od nich świata. To był akt prawdziwej odwagi, pozbawionej egoistycznych pobudek i wydźwięku. Oddać siebie dla świata. I Just była jej za to wdzięczna - nie tylko za to. Chyba za pomocą, którą ofiarowała im wszystkim i jej z osobna. To dzięki niej odkryła ciążącą na jej ramionach klątwę. - Zanim przejdziemy do kolejnych zagadnień, powrócimy do zdarzeń z Azkabanu. Zacznę od naszej grupy, potem proszę, by wypowiedziały się kolejne - wzięła kolejny wdech unosząc lekko ramiona. Wydarzenia, choć przeżyte tak niedawno, zdawały coraz mocniej mieszać się z sobą i nakładać na siebie. - Weszliśmy do Azkabanu. - rozpoczęła swoją relację - to ona prowadziła pierwszą z grup. - znajdując się na głównych schodach. Hereward był wyżej niż my, miał do nas dotrzeć. Jednak po wejściu do pierwszego z pomieszczeń rozdzieliło nas. Prowadziłam nas na przód, wierząc, że Bartius znajdzie do nas drogę. Jednak schody po których schodziliśmy w dół zapadły się pod moimi stopami rzucając nas w nowe miejsce, inne, odrealnione. Tam spotkaliśmy duchy, które pokrętnie wskazały nam drogę. Wiodła obok trójgłowego psa prosto do ruin. Obecność moja i Brendana ukazała znaki na czymś w rodzaju zapadni, wyczarowana iluzja Herewarda, ujawniła trzecie wejście. W tym miejscu się rozdzieliliśmy. Woda, ziemia i ogień, trzy żywioły, każdy dla jednego z nas. Weszłam do wody, razem z Marcella. Trudno powiedzieć, dlaczego dementorzy które tam spotkałyśmy i chłopiec były dwukrotnie większych rozmiarów. - zerknęła na policjantkę, zaraz jednak zatapiając się w opowieści. - Udało nam się jednak przejść przez wodny labirynt, choć nie bez obrażeń. Wszyscy spotkaliśmy się prawie na końcu natrafiając na ustawione w kole siedem rzeźb, choć cokołów było osiem. Julia, była z Wysypy Rzeźb - dodała, jakby dla przypomnienia, sama jeszcze nie będąc w stanie do końca zrozumieć funkcjonujących tam zasad. - Rzeźby przedstawiały czwórkę dzieci i trójkę dorosłych - wśród nich, Herwarda. Przed nimi zaś stały świece. Gdy zapalaliśmy świecie przed tymi, które należały do dzieci pojawiały się rysy na tych należących do dorosłych. Gdy zapalaliśmy świece, otwieraliśmy zamek w drzwiach. Ale gdy zapłonęła ostatnia dzieci na chwile przybrały swój prawdziwy kształt by zaraz zniknąć pod postacią błękitnej mgiełki. Wtedy też, wtedy na podesty padły promienie pierwszego słońca. A wszystkie pozostałe posągi pękły. Przejście zostało otwarte. Za nim spotkaliśmy resztę. - zamilkła na chwilę, spojrzenie zawieszając na Kieranie i Rii, wierząc, że dopełnią jej opowieść o momenty w których byli rozdzieleni. Oddała głos zakonnikom, czekając na kolejne historie i padające pytanie. Spotkanie prawdziwie się zaczęło.
| drzwi zostały zamknięte, na odpis standardowe 48h
- i Herewarda. - podjęła słowa Bena, pilnując by nie zadrżał jej głos. - Macie prawo wiedzieć dlaczego. - wzięła wdech, jeszcze raz przesuwając po zgromadzonych - przyjaciołach, sojusznikach. Jak wielu przyjdzie im jeszcze stracić? Trudno było przewidzieć. - Kamień Wskrzeszenia - o którym wszyscy wiecie - by został w pełni uruchomiony potrzebował ofiary. Bez niej, niebyłby w stanie dawać życia. Pani profesor zgodziła się ją ponieść. - zgodziła, czy raczej postanowiła? Pamiętała to spotkanie, przed wyruszeniem do Azkabanu. Milczące zgody i protesty, które spełzły na niczym. - W dwóch glinianych pojemniczkach, które przez Azkaban nieśli Ben i Samuel znajdowały się: dusza i ciało Pani Profesor. To one dały energię kamieniowi i przypieczętowały rytuał. Chciałabym, żebyście zapamiętali, że nasz sukces zawdzięczamy jej poświęceniu. - pozwoliła, by jej słowa wybrzmiały w pomieszczeniu. Żeby wszyscy zrozumieli, że gdyby nie postać tak odważnej jednostki jak profesor Bagshot, która oddała swoje życie dla ich sprawy, dzisiaj mogliby rozprawiać nad czymś zgoła innymi, niźli pokonanie anomalii i uratowanie od nich świata. To był akt prawdziwej odwagi, pozbawionej egoistycznych pobudek i wydźwięku. Oddać siebie dla świata. I Just była jej za to wdzięczna - nie tylko za to. Chyba za pomocą, którą ofiarowała im wszystkim i jej z osobna. To dzięki niej odkryła ciążącą na jej ramionach klątwę. - Zanim przejdziemy do kolejnych zagadnień, powrócimy do zdarzeń z Azkabanu. Zacznę od naszej grupy, potem proszę, by wypowiedziały się kolejne - wzięła kolejny wdech unosząc lekko ramiona. Wydarzenia, choć przeżyte tak niedawno, zdawały coraz mocniej mieszać się z sobą i nakładać na siebie. - Weszliśmy do Azkabanu. - rozpoczęła swoją relację - to ona prowadziła pierwszą z grup. - znajdując się na głównych schodach. Hereward był wyżej niż my, miał do nas dotrzeć. Jednak po wejściu do pierwszego z pomieszczeń rozdzieliło nas. Prowadziłam nas na przód, wierząc, że Bartius znajdzie do nas drogę. Jednak schody po których schodziliśmy w dół zapadły się pod moimi stopami rzucając nas w nowe miejsce, inne, odrealnione. Tam spotkaliśmy duchy, które pokrętnie wskazały nam drogę. Wiodła obok trójgłowego psa prosto do ruin. Obecność moja i Brendana ukazała znaki na czymś w rodzaju zapadni, wyczarowana iluzja Herewarda, ujawniła trzecie wejście. W tym miejscu się rozdzieliliśmy. Woda, ziemia i ogień, trzy żywioły, każdy dla jednego z nas. Weszłam do wody, razem z Marcella. Trudno powiedzieć, dlaczego dementorzy które tam spotkałyśmy i chłopiec były dwukrotnie większych rozmiarów. - zerknęła na policjantkę, zaraz jednak zatapiając się w opowieści. - Udało nam się jednak przejść przez wodny labirynt, choć nie bez obrażeń. Wszyscy spotkaliśmy się prawie na końcu natrafiając na ustawione w kole siedem rzeźb, choć cokołów było osiem. Julia, była z Wysypy Rzeźb - dodała, jakby dla przypomnienia, sama jeszcze nie będąc w stanie do końca zrozumieć funkcjonujących tam zasad. - Rzeźby przedstawiały czwórkę dzieci i trójkę dorosłych - wśród nich, Herwarda. Przed nimi zaś stały świece. Gdy zapalaliśmy świecie przed tymi, które należały do dzieci pojawiały się rysy na tych należących do dorosłych. Gdy zapalaliśmy świece, otwieraliśmy zamek w drzwiach. Ale gdy zapłonęła ostatnia dzieci na chwile przybrały swój prawdziwy kształt by zaraz zniknąć pod postacią błękitnej mgiełki. Wtedy też, wtedy na podesty padły promienie pierwszego słońca. A wszystkie pozostałe posągi pękły. Przejście zostało otwarte. Za nim spotkaliśmy resztę. - zamilkła na chwilę, spojrzenie zawieszając na Kieranie i Rii, wierząc, że dopełnią jej opowieść o momenty w których byli rozdzieleni. Oddała głos zakonnikom, czekając na kolejne historie i padające pytanie. Spotkanie prawdziwie się zaczęło.
| drzwi zostały zamknięte, na odpis standardowe 48h
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Odrywając wzrok od Lucindy Alexander przeniósł swoją uwagę na Archibalda, przemieniając swoje spojrzenie na takie rzucane lekko spode łba, niczym odrobinę urażone dziecko.
- To nie był stricte mój pacjent - żachnął się Farley, biednie usiłując jakoś bronić swoich racji i ego przed napaściami starszego i bardziej doświadczonego kolegi po fachu, który w tym przypadku był również i jego kuzynem.
Pojawienie się Bertiego jak zwykle spowodowało znaczne zamieszanie w czasoprzestrzeni wokół młodego uzdrowiciela aspirującego do miana magipsychiatry. Alex zmrużył lekko oczy, starając się rozszyfrować, co też tym razem Bott usiłował mu przekazać. Powieki szybko wróciły jednak na swoje miejsce, kiedy chłopak otworzył szerzej oczy ze zdziwienia, gdy cukiernik zaczął rozprawiać o jakichś eksperymentach na pacjentach. Farley wymienił szybkie, zdezorientowane spojrzenie z Prewettem, poszukując u rudego arystokraty pomocy w tłumaczeniu zawiłości tego, o czym właśnie rozmawiali. - W szpitalu nie eksperymentujemy na ludziach, Bertie - odparł w końcu, wciąż nieco wstrząśnięty tym, jak szybko i daleko rozwinął się tok myślowy jego najlepszego przyjaciela. - Mieliśmy dziś po prostu mały wypadek, zdarza się - Alexander zbył temat, wzruszając ramionami. Nic takiego, chleb powszedni. A terapię dla ciała i umysłu to mu zrobi, jak następnym razem umówią się na sparing; aż go jego rodzona pani matka Samantha nie pozna.
Jego radosne wyobrażenia odnośnie bardzo mało realnej wygranej z Bertem w pojedynku przerwało pojawienie się kolejnych Zakonników, w tym Abbotta, do którego powitania Alexander podniósł się z zajmowanego krzesła i krótko, choć zdecydowanie, ściskając kuzynowi prawicę. Zaraz też to samo uczynił z Macmillanem, a kiedy w pomieszczeniu pojawiła się Ria Weasley Alexander mógł tylko z pewną dozą lekko rozbudzonej ciekawości obserwować zachowanie tych dwojga. Zostało to jednak szybko przerwane głosem Lupina, który zadziałał na Alexandra jak magnes. Wciąż wyczuwał napięcie po ich ostatniej wspólnej misji, potęgowane tylko faktem, że Alexander zdecydowanie miał z goła inne emocje odnośnie jego siostry. Formujące się na ustach pytanie ubiegł jednak Benjamin, krótko i treściwie kończąc wymianę zdań, która nie miała nawet możliwości się rozpocząć. To nie było w końcu ani miejsce, ani czas na takie elaboraty.
Zresztą był to moment, w którym spotkanie zostało oficjalnie rozpoczęte: wyjątkowo, od milczenia. Alexander zwiesił głowę i zacisnął szczękę, spojrzenie wbijając w poprzecinany sękami blat stołu. Oddawali cześć poległym tak, jak nauczyła ich tradycja. Selwyn skłamałby jednak twierdząc, że godził się z tym całkowicie - wolałby, żeby nie musieli tego robić. Żeby wszyscy byli tu dziś z nimi. Niestety, nie ważne jak utalentowanym czarodziejem mógłby być on, czy ktokolwiek inny zasiadający dziś na spotkaniu: nikt z nich nie miał mocy sprawczej, aby przywrócić życie Herewardowi i profesor Bagshot.
Cisza została w końcu przerwana, ludzie zastygli niczym posągi powrócili do życia, a spotkanie weszło w swój typowy tok: wyjaśnień i zdawania sprawozdań. Rewelacje o kamieniu wskrzeszenia dla Alexandra rewelacjami nie były, z uwagą jednak skupił się na relacji Justine. I niestety ale w miarę jak Tonks zagłębiała się w szczegóły, tak lewa brew chłopaka wędrowała coraz wyżej i wyżej, zbliżając się niebezpiecznie do linii kręconych włosów. Hereward, duchy, trójgłowy pies, zapadnie, iluzje, trzy wejścia do... żywiołów? A, labiryntu. I rzeźby. Farley miał wrażenie, że chyba rozumie, a przynajmniej dostrzega zarys konceptu. Prawda była taka, że sam nie do końca pojmował, co działo się w Azkabanie w miejscach, w których on się znajdował - objęcie rozumem kolejnych absurdów tego miejsca wymagało zbliżenia się do niebezpiecznej granicy wyznaczającej zdrowy rozsądek. W międzyczasie jego palce same odnalazły marmurowy pierścień i zdjęły go z dłoni, rozpoczynając miarowe obracanie kamiennego krążka.
Kiedy w pomieszczeniu zapadła cisza, Alexander poruszył się na swoim miejscu, decydując się zabrać głos.
- Wraz z Lucindą, Susanne, Jackie, Bertiem i Frederickiem znalazłem się w grupie przewodzonej przez Benjamina - zaczął. - Zabraliśmy Emmę do Azkabanu, jednak ledwo postawiliśmy stopę na korytarzu, zaatakowała nas ciemność. Dosłownie: zeszła ze ścian i oblepiła nas, przenosząc do nierealnego miejsca zrodzonego z koszmarów Emmy. Zagrożenia jakie na nas tam czyhały były jednak całkiem prawdziwe, włączając w to dziesiątki inferiusów - Alexander mówił spokojnie, przenosząc wzrok po twarzach zebranych. - W pewnej chwili dosłownie wpadliśmy w paszczę potwora, tracąc przytomność. Kiedy się ocknęliśmy byliśmy uwiązani do dziwnych krzeseł z obręczami na głowy, a pozbawiony ciała głos kazał nam decydować, kto ma się poświęcić dla reszty. Za każde działanie przeciwne wymienionym przez niego zasadom gry byliśmy traktowani czymś w rodzaju Cruciatusa - powiedział, skupiając w tym momencie spojrzenie na Wrighcie. - Benjamin zdecydował się ofiarować na pastwę czarnomagicznego amuletu, który wysysał z niego życie. W tym czasie reszta z nas została oswobodzona z pęt i ruszyła na poszukiwanie Emmy i kamieni runicznych, które tworzyły całość z amuletem zabijającym Benjamina - były kluczem do jego zdjęcia. Rozdzieliliśmy się - Farley urwał na moment, zerkając na wszystkich, z którymi był wtedy na misji. - Każde z nas pobiegło w inny korytarz. W swoim spotkałem okropną hybrydę pająka z dzieckiem - usta Alexandra drgnęły w niepohamowanym na czas grymasie, który zmazał z twarzy, przecierając ją ręką. - Jakimś sposobem znalazłem kamień i biegnąc dalej za Emmą trafiłem na Susanne. W pomieszczeniu były też sobowtóry niektórych z nas - podróba Bertiego wysadziła mnie w powietrze Bombardą - Alex zerknął wtedy na siedzącego obok Botta, ponieważ nie chwalił się mu wcześniej tą rewelacją - miałem wrażenie, że umieram. Udało mi się uratować tylko dlatego, że wyciągnął mnie stamtąd Garrett Weasley. Albo jego duch. Nie wiem, co tak właściwie tam widzieliśmy - Alexander westchnął, kręcąc lekko głową i znów spoglądając na swoich towarzyszy misji z niemą prośbą, aby dokończyli opowieść, ponieważ on sam już nie wiedział, czy tak właściwie próbował wytłumaczyć to wszystko Zakonnikom, czy samemu sobie. To był jakiś absurd.
- To nie był stricte mój pacjent - żachnął się Farley, biednie usiłując jakoś bronić swoich racji i ego przed napaściami starszego i bardziej doświadczonego kolegi po fachu, który w tym przypadku był również i jego kuzynem.
Pojawienie się Bertiego jak zwykle spowodowało znaczne zamieszanie w czasoprzestrzeni wokół młodego uzdrowiciela aspirującego do miana magipsychiatry. Alex zmrużył lekko oczy, starając się rozszyfrować, co też tym razem Bott usiłował mu przekazać. Powieki szybko wróciły jednak na swoje miejsce, kiedy chłopak otworzył szerzej oczy ze zdziwienia, gdy cukiernik zaczął rozprawiać o jakichś eksperymentach na pacjentach. Farley wymienił szybkie, zdezorientowane spojrzenie z Prewettem, poszukując u rudego arystokraty pomocy w tłumaczeniu zawiłości tego, o czym właśnie rozmawiali. - W szpitalu nie eksperymentujemy na ludziach, Bertie - odparł w końcu, wciąż nieco wstrząśnięty tym, jak szybko i daleko rozwinął się tok myślowy jego najlepszego przyjaciela. - Mieliśmy dziś po prostu mały wypadek, zdarza się - Alexander zbył temat, wzruszając ramionami. Nic takiego, chleb powszedni. A terapię dla ciała i umysłu to mu zrobi, jak następnym razem umówią się na sparing; aż go jego rodzona pani matka Samantha nie pozna.
Jego radosne wyobrażenia odnośnie bardzo mało realnej wygranej z Bertem w pojedynku przerwało pojawienie się kolejnych Zakonników, w tym Abbotta, do którego powitania Alexander podniósł się z zajmowanego krzesła i krótko, choć zdecydowanie, ściskając kuzynowi prawicę. Zaraz też to samo uczynił z Macmillanem, a kiedy w pomieszczeniu pojawiła się Ria Weasley Alexander mógł tylko z pewną dozą lekko rozbudzonej ciekawości obserwować zachowanie tych dwojga. Zostało to jednak szybko przerwane głosem Lupina, który zadziałał na Alexandra jak magnes. Wciąż wyczuwał napięcie po ich ostatniej wspólnej misji, potęgowane tylko faktem, że Alexander zdecydowanie miał z goła inne emocje odnośnie jego siostry. Formujące się na ustach pytanie ubiegł jednak Benjamin, krótko i treściwie kończąc wymianę zdań, która nie miała nawet możliwości się rozpocząć. To nie było w końcu ani miejsce, ani czas na takie elaboraty.
Zresztą był to moment, w którym spotkanie zostało oficjalnie rozpoczęte: wyjątkowo, od milczenia. Alexander zwiesił głowę i zacisnął szczękę, spojrzenie wbijając w poprzecinany sękami blat stołu. Oddawali cześć poległym tak, jak nauczyła ich tradycja. Selwyn skłamałby jednak twierdząc, że godził się z tym całkowicie - wolałby, żeby nie musieli tego robić. Żeby wszyscy byli tu dziś z nimi. Niestety, nie ważne jak utalentowanym czarodziejem mógłby być on, czy ktokolwiek inny zasiadający dziś na spotkaniu: nikt z nich nie miał mocy sprawczej, aby przywrócić życie Herewardowi i profesor Bagshot.
Cisza została w końcu przerwana, ludzie zastygli niczym posągi powrócili do życia, a spotkanie weszło w swój typowy tok: wyjaśnień i zdawania sprawozdań. Rewelacje o kamieniu wskrzeszenia dla Alexandra rewelacjami nie były, z uwagą jednak skupił się na relacji Justine. I niestety ale w miarę jak Tonks zagłębiała się w szczegóły, tak lewa brew chłopaka wędrowała coraz wyżej i wyżej, zbliżając się niebezpiecznie do linii kręconych włosów. Hereward, duchy, trójgłowy pies, zapadnie, iluzje, trzy wejścia do... żywiołów? A, labiryntu. I rzeźby. Farley miał wrażenie, że chyba rozumie, a przynajmniej dostrzega zarys konceptu. Prawda była taka, że sam nie do końca pojmował, co działo się w Azkabanie w miejscach, w których on się znajdował - objęcie rozumem kolejnych absurdów tego miejsca wymagało zbliżenia się do niebezpiecznej granicy wyznaczającej zdrowy rozsądek. W międzyczasie jego palce same odnalazły marmurowy pierścień i zdjęły go z dłoni, rozpoczynając miarowe obracanie kamiennego krążka.
Kiedy w pomieszczeniu zapadła cisza, Alexander poruszył się na swoim miejscu, decydując się zabrać głos.
- Wraz z Lucindą, Susanne, Jackie, Bertiem i Frederickiem znalazłem się w grupie przewodzonej przez Benjamina - zaczął. - Zabraliśmy Emmę do Azkabanu, jednak ledwo postawiliśmy stopę na korytarzu, zaatakowała nas ciemność. Dosłownie: zeszła ze ścian i oblepiła nas, przenosząc do nierealnego miejsca zrodzonego z koszmarów Emmy. Zagrożenia jakie na nas tam czyhały były jednak całkiem prawdziwe, włączając w to dziesiątki inferiusów - Alexander mówił spokojnie, przenosząc wzrok po twarzach zebranych. - W pewnej chwili dosłownie wpadliśmy w paszczę potwora, tracąc przytomność. Kiedy się ocknęliśmy byliśmy uwiązani do dziwnych krzeseł z obręczami na głowy, a pozbawiony ciała głos kazał nam decydować, kto ma się poświęcić dla reszty. Za każde działanie przeciwne wymienionym przez niego zasadom gry byliśmy traktowani czymś w rodzaju Cruciatusa - powiedział, skupiając w tym momencie spojrzenie na Wrighcie. - Benjamin zdecydował się ofiarować na pastwę czarnomagicznego amuletu, który wysysał z niego życie. W tym czasie reszta z nas została oswobodzona z pęt i ruszyła na poszukiwanie Emmy i kamieni runicznych, które tworzyły całość z amuletem zabijającym Benjamina - były kluczem do jego zdjęcia. Rozdzieliliśmy się - Farley urwał na moment, zerkając na wszystkich, z którymi był wtedy na misji. - Każde z nas pobiegło w inny korytarz. W swoim spotkałem okropną hybrydę pająka z dzieckiem - usta Alexandra drgnęły w niepohamowanym na czas grymasie, który zmazał z twarzy, przecierając ją ręką. - Jakimś sposobem znalazłem kamień i biegnąc dalej za Emmą trafiłem na Susanne. W pomieszczeniu były też sobowtóry niektórych z nas - podróba Bertiego wysadziła mnie w powietrze Bombardą - Alex zerknął wtedy na siedzącego obok Botta, ponieważ nie chwalił się mu wcześniej tą rewelacją - miałem wrażenie, że umieram. Udało mi się uratować tylko dlatego, że wyciągnął mnie stamtąd Garrett Weasley. Albo jego duch. Nie wiem, co tak właściwie tam widzieliśmy - Alexander westchnął, kręcąc lekko głową i znów spoglądając na swoich towarzyszy misji z niemą prośbą, aby dokończyli opowieść, ponieważ on sam już nie wiedział, czy tak właściwie próbował wytłumaczyć to wszystko Zakonnikom, czy samemu sobie. To był jakiś absurd.
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata